Diogenes w kontuszu : ELTeC edition Berent, Wacław (1873-1940) 38983 COST Action "Distant Reading for European Literary History" (CA16204) Zenodo.org ELTeC ELTeC release 1.1.0 ELTeC-$textLang ELTeC-$textLang release 1.0.0 Diogenes w kontuszu https://polona.pl/item/diogenes-w-kontuszu-opowiesc-o-narodzinach-literatow-polskich,MzE0NTk3MDI/6/#info:metadata Diogenes w kontuszu Berent, Wacław Warszawa: Gebethner i Wolff 1937

Polish Converted by checkUp script for new release JR convert to ELTeC-1

WACŁAW BERENT

DIOGENES W KONTUSZU

Był jednym z synów sześciu, córek po staremu nie licząc. Wyrastał wątło: nie nadawał się do pracy na roli; więc dla słabości zdrowia oddany został do szkół, gdzie musiał zmordować łacinę, poezję i retorykę. Jakaż droga żyda słać się mogła młodzieńcowi polskiemu wyszkolonemu tak starannie — do niczego? Nie inna w wieku XVIII niż za dni naszych, bo i wyszkolenie odmieniło się niewiele. Nad bakałarkę po szkołach przełożył inspektorstwo nad najmłodszymi paniczami po dworach. Uczynił to zapewne dla lepszej ogłady w towarzystwie pańskiem: dla okwitnienia, — na nic bowiem i pijarska nauka, gdy młody szlachcic pozostał klocem ze szkół. Nie o Puławach oczywiście, ani o Białymstoku marzyć mu było: tak wysoko wypromować go nie zdołały parantele jego rodziny i dobrych sąsiadów. Po prawdzie wolał nawet pobyt w dworach o wiele skromniejszych, przypominających mu progi domowe. Nie miał też powodu użalać się na płacę, ani na obejście. Po roku zaledwie służby we dworze otrzymał oprócz zasług ordynaryjnych i dar od chlebodawcy: sam jaśnie Instygator Ziemski wręczył mu osobiście — z odpowiednią oracją o nauce i literaturze — swój kontusz znoszony.

Po śmierci ojca spoważniał bardzo: dąsać się jął pan inspektor nauk na niedostateczne uważanie go przez jaśnie panienki, fukał na cudzą służbę, jął wkońcu przyganiać i robotom w polu. Ledwie się opierzył, zaraz zapiał: dziedzicem się poczuł.

Powrócił tedy na ojcowiznę w ziemi podlaskiej, na owe laski, piaski i karaski, nad któremi kraczą — przysłowiowe znów — kawki Podlasia. (Nie było chyba w Polsce gleby do tyła zlekceważonej w niezliczonych przysłowiach i pogwarkach). A że i rody rozpleniały się tam niczem kawki lub karaski, więc w działach familij tak płodnych kurczyła się substancja dziadów, aż zdrobniała, pożal się Boże, w fortunki nie dłuższe od bicza. Cała ojcowizna jego, dzielona teraz między braci wszystkich, przyjmowała w zasiew ozimi żyta ledwie korcy dziewięć, ćwierci trzy i sześć garncy. Tak na schedzie miernej stać się musiał przedewszystkiem liczykrupą — z całą swą łaciną, poezją i retoryką w głowie.

— Jaśnie panom dziadom płużyły i te piachy, — mógł był rozmyślać gorzko — boć i źródłem ich intraty była nie ziemia żywicielka, lecz po dawnemu: pańszczyzna, gorzelnie i karczmy; a nierzadko i Rzeczpospolita sama — za owe dostojeństwa starościńskie, sądowe lub sejmikowe, przez onych przodków nie tyle sprawowane, co piastowane, acz zawsze z godnością szumną i wielce wymownie. Za dobrych czasów saskich tuczyła się szlachta i na piaskach.

Legendą gorzką, a zczasem wzgardzoną stawały się w biedzie wnuków i prawnuków te dziadów splendory. W wzgardliwe zapomnienie poszedł i sam klejnot rodowy: pracowite pługi szlachty zagrodowej a wkońcu zagonowej worały i tę legendę w ziemię wszystkochłonącą. Pozostało jeno w duszach głuche poczucie równości wojewodzie.

Dziedzictwem szczególnem przekazał się ponadto i pociąg do wymowy publicznej w sprawach Rzplitej. Ale że hołyszów szlacheckich i na sejmikach już wtedy słuchać nie chciano, więc ten i owy z najbardziej piśmiennych spisywał pilnie niewygłoszone oracje licznemu potomstwu na pamiątkę, — bo komużby zresztą? Gdy na lat kilka przed sejmem wielkim rozgorzała w Warszawie wielka polemika o Reformę, w głuszy podlaskiej niejedna ręka od pługa kreśliła listowne Rady do najznakomitszych statystów w stolicy. Tamci panowie odpisywali im nieraz, owszem: nazwiska tych przygodnych korespondentów były do niedawna szanowne. Konarski wydrukował nawet in extenso list taki w słynnem swem dziele: „O skutecznym rad sposobie“. Już to samo świadczy, że nie wstecznym rozżaleniom oddawano się na Podlasiu. Gdzie ledwie żyto wschodziło, wybujał niczem kąkol czerwony jakowyś radykalizm samorodny, zgoła innej prowenjencji niźli francuski, bo zakorzeniony nie w salonach filozoficznych i w brukach miejskich, lecz w zubożałych dworkach na rozdrobnionej do ostatka roli. — Jakżeby to nie miało zastanawiać statystów warszawskich, tak pełnych niezadługo złowieszczych wieści z Paryża?

Bardzo nieskorzy w przedsięwzięciach, niepodróżni, frasobliwi w czynie każdym, — jak to zwykle mieszkańcy samego ośrodka kraju, — byli zdawna ci wszyscy Miłosze i Gniewosze podlascy. Ale gdy obie te cechy dziedziczne, o których mówią one imiona, skojarzyły się przypadkiem w sercu jednem, natenczas miłość gniewna czyniła z owych szaraków porywców płomiennych. — Wściekłe są te podlachy, bo gołe! — złorzeczyć im będzie szlachta tłusta.

Tymczasem świeży dziedzic na zagonach nie zaprzątał bynajmniej wszystkich myśli siewem i orką; sprawiła to pewnie owa poezja i retoryka, niewydymiałe wciąż jeszcze z głowy niedawnego inspektora nauk. Przy pługu w piachach a z kawkami nad głową żył w duszy jedną tylko nadzieją: ujrzenia rezydencjonalnej Warszawy, której świetność, powiadali bywalcy, ’nie zmieści mu się na umyśle’. Ale wielka odległość stolicy (od Łukowa!..) czyniła wstręt tej podróży. — Napatrzywszy się jednak przykładu starszego brata, który dla powiększenia intraty zabawiał się przekupywaniem nabiału, nabył i on za wszystkie swe oszczędności z pedagogiki cały wóz indyków i kur, by spodziewanym zyskiem z ich podtuczenia i odprzedaży w Warszawie opędzić koszta upragnionej pielgrzymki. I jak to sobie postanowił którejś jesieni, tak też i wyruszył w drogę — coś koło Wielkanocy.

. Po grząskich piachach Podlasia i Mazowsza odbywał podróż pieszo u wozu w towarzystwie szlachcica z Ukrainy, co szedł za wołami, a niósł u pasa cynową flaszę gorzałki i wieniec obwarzanków. Przyłączał się do nich niekiedy, złażąc z swej bryki, ktoś wracający do Poznania. (Ktoś: szlachcic, nie szlachcic? Bóg go wiedzieć raczy). Na postojach nocnych po karczmach suto pożywiał się ów Wielkopolanin, zanim nie spoczął na wiezionym piernacie z poduszką, przykryty kitajkową pierzynką. Wołyniak, skrzepiony gorzałką pod swe obwarzanki, odprawował spoczynek na wojłoku z kulbaką pod głową i z grubym trzosem u biodra. Szlachcic koronny, posiliwszy się skibką chleba razowego z słoniną święconą, na słomie brał się do wczasu. I rozmyślał nad tem, że owe różnice w wieczerzaniu i spoczynku starczyć mogą za ’Sztukę Geograf ji prowincjów polskich'.

Jakież dopiero potkało go zadziwienie, gdy wyjeżdżając wozem z ostatniego lasu przed Pragą, ujrzał Warszawę ’zastępującą brzegi Wisły, jakby jaki las!.. Czerwone dachy, kominy na domach wysokich równo z kościołami, ludzi nie widać boso, nikt głowy nie spuszcza na ziemię, każdy z miną wesołą, ubrany jak u nas w niedzielę. Tłum snującego się wszędy ludu i przejeżdżających karet robił ustawiczne roztargnienie zmysłom, zarzucał myśli wszystkie, przysmakami ciekawości każąc nieustannie wytrzeszczać oczy’.

By w dostatkach tych ludzi wesołych nie świecić ubóstwem smutnem, dobył czemprędzej z toboła na wozie swój strój odświętny. (Niczem Ulisses u szczęśliwych Feaków poczuł się w Warszawie dobry łacinnik od Pijarów w Łukowie). Przywdział kontusz fioletowy, niegdyś mu darowany, nicowany świeżo i musułbasem czerwonym podszyty. — Zwiezione indyki, kury i jajca przedał na targu przed kościołem Św. Krzyża z profitem tynfów ośmiu i szóstaków dwóch. — Cóż kiedy mu wpierw ukradli na Krakowskiem Przedmieściu radośniej rozglądał się po Warszawie, mijając zresztą oczami wspaniałe pałace stolicy, które od strony Pragi górowały wtedy nad miastem i stanowiły jedyny splendor ulic. Ku tym to pałacom nadewszystko t wały się oczy kresowca Karpińskiego, chciwe łask pańskich. Szlachcic koronny miał serce na innem miejscu. Nie na dygnitarstw i łask cudzych wyniosłość, okrzepłą w pałacach, lecz na kamienic wysokość, równą z kościołami, kierowały; się jego wejrzenia. A instynkt małego dziedzica kazał mu kalkulować naprędce: ile też intraty bez siewu i orki dawać może takie dziedzictwo na stu łokciach, budowane nie z pańska wszerz, lecz z mieszczańska wzwyż?

I w tem zagapieniu opróżniono mu kieszenie.

A gdy się tą szkodą przeraził do zawodzeń i łez, wydrwili przechodnie, że większa rozpacz od straty. —

Tacyście wy bogaci w tej Warszawie!..

Choć z żalu i złości na stolicę nie zmrużył oka tej nocy, nad krzywdę czulsza w nim imaginacja podsuwa mu na kupie ?omy w zajeldzie wyobrażenia stołecznych wygód i dostatków, a i tych białych, pulchnych mieszczek — owo za firankami domów wysokich! Cóż, że zapatrzył się pewnie w tej chwili \

w rozjarzone po nocy okna zamtuza? i pozazdrościł może mężom tych pań? — jego dar medytacji, na poezji i retoryce wykarmiony, każe mu żarliwie rozważać w sobie:

— A mimo to za nieokwitłych okrzyczano mieszczan: nie można, rzeką, dopuścić takich do rady nad sprawami Rzeczypospolitej pospołu ze Stanami.

— Skoro im starszy pień, tem grubszem obrasta łykiem — rozważa dalej — w podobieństwo tego bacz, niejeden baryło kontuszowy, czyś nie ciosany nazbyt grubo z drzewa bardzo stwardniałego wiekami, które żadnych soków życia już nie przewodzi. Ci łyczkowie natomiast są nawet na ulicach spójrz! i bez muzyki poskoczni — w swych modnych czamarkach, krojonych smukło, i z tym harbajtlikiem, co pod pierogiem każdego z tych ruchliwców merda jak ogonek żwawy. Żwawy bywa nierzadki z tych łyczków i umysłem, a choć u nas nie in litteris, to jak wszędy w kunsztach. — ’Ileż to razy najpiękniejszego dowcipu i pracy dzieło pociągało zmysły moje: sądziłbym się szczęśliwym, gdyby je można posiadać, ale natychmiast gardziłem rzemieślnikiem takim’.

I domedytował się wkońcu do tej sentencji szerszej:

— ’Idzie miłość własna człowieka za powabem pychy, gruntowanej zawsze na przesądach wieku*.

A jednak okradli! — mógł był posmutnieć w przypomnieniu doznanej szkody. — Oszwabiają też i cyganią ponoć w handlu nawet; pewnie i w tem coś prawdy będzie, — chociaż i przesady:

— ZdzierstwoL ale to facjendarzom zwyczajna! — drze się każdy szlachcic w mieście, ile razy do trzosa sięgnąć musi. — Gdzież tu gumna?! — gulgoce dalej sobie w grdykę, jak ten indor podrażniony, — gdzię ęu spichrze? gdzie brogi i stodoły? A narodu w tej Warszawie tyle!.. Z czegóż to wszystko żyć ma, jak nie ze złodziejstwa?

A kupcy warszawscy, już mocno dufni onemi czasy, na szlachcica równie z pyskiem:

- — Tu miasto, nie Podlasze: płacą inni piać i Wasze!.. Z polityką zasię przystojniejby WćPanu na mównicę sejmową, niż przed lady kupieckie, — bo z Jego rozumu bystrego miarkuję, że Jegomość Dobrodziej jesteś posłem na Sejm.

Nie pojmuje bo szlachta ryzyka i niebezpieczeństw w wydatkach kupieckich, obliczonych na częstą stratę, — zastawia się wciąż za mieszczanami ledwie przybyły szlachcic podlaski, mimo tak niegościnnego przyjęcia w Warszawie. — Nie poniósł że on sam wydatków znacznych i nie stracił wszystkiego w niebezpieczeństwach placu targowego przed Sw. Krzyżem? I gdyby choć jeden indyk pozostał mu jeszcze, nie musiałże by — bez żadnego zdzierstwa w duszy — żądać jaknajwięcej od kupującego? Oto Sztuka handlu!.. Są miasta wielkie siedliskiem cnoty i niecnoty ludzkiej, ale w życiu miejskiem, które roztropności uczy, łacniejsze niż gdzieindziej staje się to rozróżnianie człowieka od człowieka, z czego urabiają się cnoty powszednie.

— ’A na ten koniec i cnota publiczna, oraz jej głos: to jest chwała. Zostawiła bowiem Opatrzność, mimo fałszywych mniemań naszych, prawdziwą wielkość człowieka w jego jestestwie, nie w zacności stanu, urodzenia, a naostatek i sławy orężnej.-Toć i sama szafarka tej sławy, poezja, bywa prawie zawsze konfiturą pochlebstwa dla ludzi nad ludzi. I Homer i Wirgiljusz nie wspominają w swych wierszach ani słowem tego człeka, co wynalazł przemyślną machinę konia trojańskiego, tylko natomiast piszą o Achillesie, o Ulissesie i o podobnych utrapicielach a mordercach rodu ludzkiego... Nie większaż to cnota uczynić wynalazek jaki lub go pracą utwierdzić dla pożytku i szczęścia wszystkich pokoleń ludzkich?’ Alić wiek to gotycki dopiero ugruntował na Zachodzie już nie sławę, lecz przywileje i przemoc wszystkich potomnych i niepotomnych stanu rycerskiego, którzy w Polsce właśnie rozmnożyli się nad wszelką miarę, liczbę i dopuszczenie rozsądku.

— ’Ja myślę sobie, że choćby jakim przypadkiem zabrakło szlachty we wszystkich narodach, byle się moja ojczyzna została, wystarczyłoby zaraz południc kniaziami, milordami, diukami, graffami, baronami, markizami wszystkie królestwa Europy; a jeszczeby się zostało opatrzyć Hiszpanję w tak bardzo potrzebne jej wielkości.’

Jakże daleką od dworskiej zjadliwości poetów Stanisławowskich będzie ta ’żartobliwość’ ludowa, która tu oto kiełkować poczyna z samego pnia swojszczyzny. Dla jaśnie satyryków na Zamku świat kończył się na salonach, przedpokojach i po alkowach. Z tego to kręgu życia wyławiali oni ’ułomności ludzkie’, by dowcipem francuskim, a łacińską na nie Indignatio polskie faere versus za dukaty królewskie — w najpiękniejszej zresztą polszczyźnie. Rodząca się satyra nowa chromać będzie gwarami dzielnic wszystkich, grzeszyć obrazowaniem dosadnem aż do brutalności; będzie się rozlegała po Warszawie śmiechem nago sprośnym, bez finezyjnych osłonek i łechtu lubieżności. Nie na Ezopy, Plauty i Lafontainy zapatrywać się ona będzie, ani sprośne wiersze biskupie przeplatać godnością Tacytową, lub swoje w Polsce istnienie usprawiedliwiać cytatami z łaciny: — przemówi zgoła inna umysłowość, inny obyczaj, inny niż na Zamku duch.

Ocknięty z zacofania i ciemnoty gmin drobnoszlachecki otworzy szeroko oczy na kraj cały (a nie inne było zamierzenie Komisji Edukacyjnej). Najwnikliwsze z tego gminu umysły pociągać będzie, między innemi, wciąż owa Sztuka Geografji prowincjów polskich, jakgdyby ta właśnie wielce odrębna rozmaitość Polaków po dzielnicach pobudzić miała w tej szlachcie zmysł delikatniejszy: przenikania serc ludzkich. I przenieść naostatek tę Sztukę w życie publiczne: nauczyć rozumienia namiętności gromadnych, — jak uroczyście przemawia w Polsce sobkosto stanowe, z jakim to namaszczeniem głoszą się w Rzeczypospolitej egoizmy wszelkie.

Ówczesna satyra paryska miała tam za instrumenta piosenkę uliczną i karykaturę rysunkową. W Polsce starczyć musiała za nie, i nieledwie za Woltera samego, owa żartobliwość gminu drobnoszlacheckiego. Wycisnęła się też na niej dobroduszność szaraczkowa, niczem to późniejsze „kąsanie sercem” (Wolter z Francuzami sercem nie kąsali), a zarazem nieobliczalna porywczość tej szlachty. Ona to sprawiała nieraz, że śmiech z brzuchów i gardeł uderzał im niespodzianą furją w skronie i kułaki:

— Nie do śmiechu nam! gdy wszystko, czego dotknąć, boli... I gdy tylko patrzeć, w jaką przepaść stoczyć się mamy wraz z Rzplitą.

Bywało mierzyła ta satyra ponad stany i ludzi: w kraj sam. Oczami swemi nadawać samej naturze kraju taki wyraz, by się w niej odzwierciadlały właściwości narodu, na to trzeba być poetą niemałym. Tamci rymopisami nie byli.

więc tylko wejrzeniem wyczuwającem i prawdziw?

szem w sercach Indignatio spoglądali... ot! chociażby na tę Wisłę, która ’płynąc miękką ziemią polską, ma taką wolność jak stan szlachecki w Polsce. I jest obrazem nieporządku krajowego’. (Pisane to było przed półtora wiekiem).

Chudy dziedzic na zagonach podlaskich, znalazłszy się w stolicy, nie wiedział sam, jakim to cudem stał się pisarzem, polskim. Niewygłoszone to może na sejmikach owe dziadów oracje, w rękopisach dawno zgryzione przez szczury, a i ojca korespondencja z statystami odezwały się w wnuku i synie tym musem. Tylko że potomek zastawi się niespodzianie za miasta i ’stany nieszlacheckie’: dopatrzy się bowiem w nich jedynej już w Polsce siły zdolnej uratować od niewoli naród cały. A choć z tejże racji ujmie się i za lud pańszczyźniany, nie będzie przerażał obrazami rozpajanego i batożonego zarazem chłopstwa, ani wzywał za to pomsty gromów niebieskich (jak to czynił znakomity podówczas pisarz mieszczański). Ten spokój i ironję cichą wyniósł zapewne Podlasiak ze znojnej pracy na glebie najniewdzięczniejszej.

Warszawa przetrawi zczasem pasjami polityki i jego serce opanowane. Tymczasem przemawia tą chłopską, rzekłbyś, ironją niedopowiadanych goryczy, które w nawarstwieniu dopiero stworzą tak posępny obraz Rzplitej, walącej się w gruzy, że zaniepokoją wkońcu serca najbardziej sobkowskie i skisłe. Za lat kilka wstrząśnie on opinją powszechną.

Uśmiech tego pisarza z szlachecka szeroki, ’nikomu nie przykry’, zdawało się ludziom, a polszczyzna jego i styl ’tak przyjemne zmysłom’ przetwarzały się niedostrzegalnie w zadumę zrazu melancholijną, wprędce surową, a naostatek groźną. Oddziaływał w osiemnastowieczu podobnie, jak to czynić będą za romantyzmu poeci: sięgał sumień ludzkich.

Niepojętym darem medytacji w samym toku ’żartobliwości’ potrafił pociągnąć w znaczenie głębsze swych żartów — niekiedy aż po przyczynę ostatnią zakorzenionego u nas zła: po ’samą Naturę narodu polskiego’:

— ’Stan szlachecki w Polsce jest stanem Pana i stanem pospólstwa razem, kojarząc pychę z łakomstwem w żądzę wsparcia od możnych. Równość i Wolność w tym układzie jest taką trudnością, jak wynalazek kamienia filozoficznego w Chimii’.

Tak bardzo samodzielnie, acz pod tchnieniem ’ducha francuskiego’ poczynała sobie rewolucyjna myśl polska.

Stolica rolniczej i urzędniczej Rzplitej była wielkim hotelem szlachty z prowincji, popasem urzędników, a siedzibą przyjezdnych z Europy rzemieślników i kupców, — zpradawna niemieckich, za Zygmuntów — włoskich, za Augustów — znów niemieckich, za Stanisława — ponownie włoskich i francuskich, a i szkockich w dodatku. Ledwie zakorzenione pokolenia miejskie wypierali przybysze nowi, niczem zwinniejsze, inaczej zabarwione odmiany wiewiórek po żerowiskach leśnych, lub jak po norach miejskich — równie odmienne gatunki karaluchów. Krótkotrwałe rządy pruskie zdołały dosypać do tego zbiornika narodowości tak potężną dawkę niemczyzny i żydostwa, że obie mowy przeważać wręcz jęły na ulicach. Mimo starcia i tego piętna niewoli w Księstwie Warszawskiem życie stolicy rozwijało się ’już nie z siebie, lecz obok siebie’, stwierdzał smętnie Karpiński: — rosło niczem to drzewo egzotyczne, gdzieindziej wysokopienne, gdy ścięte u nas mrozem zamienia się od korzeni w krzew przyziemny.

— ’Fortuna obraca w Polsce swe koło tak szybko, że własność tylko miga z rąk do rąk’, — powiadał przed półtora wiekiem autor podlaski. — Za własnością odmieniać się będzie nietylko skład, lecz i duch ludności: zniszczeją jej warstwy najcenniejsze, bo najbardziej zżyte z dolą kraju. A stanie się to właśnie na progu Niepodległości — pierwszej po rozbiorach (za Księstwa).

Tak z każdem niemal pokoleniem.

Gdzież dobą przedrozbiorową i późniejszą mógł się był zakorzenić jakikolwiek sentyment ludności do stolicy? Wiemy, że jedynie śród rzemieślników i ’szlachty — brukowców’. Gdzież poza tą sferą pomierną z jej pieleszy staromiejskiej doszukać się autochtonów Warszawy? Gdzie pokoleń utrudzonych prace, dole i sentymenty, któremi są dzieje gdzieindziej każdy mur cenniejszy i układa się wzwyż każda cegła nowa?... Odmienność nieustająca, nietylko ponurych dziejów Warszawy, lecz jej zaludnienia, obyczajów i losu tej kultury stołecznej, która u innych narodów stała się mózgiem i sercem każdego państwa: — oto Sztuka Geografji stolicy polskiej! I godło tego arcyhotelu.

Przybysz podlaski po niezadługiem otrzaskaniu się w stolicy rysuje taki jej obraz z końca XVIII wieku, który tym razem wpędzić może w melancholję urbanistów dni naszych:

— ’Warszawa jest miastem, ile dopiero ma być niem napotem... Jej Stare Miasto wraz z krętemi uliczkami zmieścićby się mogło całe na Rynku Krakowskim, dzielnice zaś nowe są jakgdyby przedmieściami przedmieściów, którym przypadek tylko sam podał plantę... Kościołów ma Warszawa trzydzieści kilka (miała ich wtedy); między niemi nie masz pięknego, oprócz jednego może... Domy Panów murowane nazywają się pałacami; niektóre z nich są w samej prawdzie do pałaców podobne: mają piękne ubieranie wewnętrzne pokojów, są kosztowne, lecz nie trwałe (dla pokoleń), ponieważ budowała je moda’. A co z mody powstaje, — powie dalej — staje się wprędce zwyczajne (pospolite); po latach zaś, gdy nastanie ’odmiana gustu’, na cóż się komu zdadzą te pomniki próżności?

Dodajmy, że stały one ’zawsze obok ruder’, a w czas słoty podmywało je bagno uliczne tak nieprzebyte, że dobrnąć można było do tych pałaców tylko karetą, lub na plecach służby.

W takiej to Warszawie (Vogla i Canaletta, przypomni esteta) bratała się w sposób bardzo osobliwy temperamentowa beztroska szlachty ’gołej’ z kwaśnym sceptycyzmem mieszczan na dorobku, wyciska nych istotnie jak cytryny. Zbliżały te oba stany nietylko kose wejrzenia na stolicę karnawałową i sejmową jedynie, dającą ledwie sezonowe zarobki; łączyła je bardziej wspólna niechęć do ’Panów i Rządów krajowych’. — ’Nie masz na świecie rządów jak tylko dwa: zły i dobry. Dobry zawisł na szczęściu wszystkich, zły — na zbyt wielkich przywilejach jednych, a poniżeniu inszych’.

— ’Najbardziej zaś poniżone w Polsce jest pospólstwo: stan całkiem bez dziedzictwa! — biada nad nim dziedzic zagonowy. — Ten stan osłaniać jak ręce własne nakazywałaby świętość onej prawdy, że wszystko jest z pracy, oraz konieczne tej Prawdy utwierdzenie w Prawie dla przychęcenia ludu do dobra narodowego. Wmiast onego przychęcenia ileż to w Polsce nasłuchać i naczytać się trzeba przeciw ludziom pracy: ile dowodów wziętych z nieba — od 9-ciu chórów anielskich, z Kościoła — od 12-tu apostołów, z Anatomji i układu członków w ciele ludzkiem, z Historji szwedzkiej, duńskiej, angielskiej, rzymskiej’....

Giną dobre prawdy w braku dobrej obrony. Lecz któż to za pospólstwo zastawiać się zechce? Jużcić nie poeci na Zamku, ani adwokaci na mieście: nikt przecie nie wystąpi przeciw swym dobrodziejom ani klienteli własnej, zwłaszcza gdy strona przeciwna nic zapłacić nie może. Znaleźli się jednak i u nas prawnicy za darmo, a sędziowie krzywd ludzkich bez urzędu i łańcucha: panowie piśmiennicy w materji publicznej, tudzież ci ocj sztuk teatrów lub romansów dla publiczności, słowem autorowie formujący opinję krajową a nowszego u nas nazwania — literaci.

Nad tym ’zaciągiem literatów’ dla obrony pospólstwa podrwiwał król na Zamku.

Lecz jakaż to ich obrona bywa najskuteczniejsza? I króla nadewszystko zastanowićby mogła ta przedziwna poręka publicznemu słowu:

— ’Ponieważ życie każdego człowieka jest siedliskiem prawdy albo nieprawdy, musiałem tu opowiedzieć krótko zebraną historję życia mego, wszakże tyle tylko, ile do zamiaru ściągała potrzeba’.

Słowa ’z życia mego’ są tu mimo wszystko tylko przenośnią literacką, nie autobiografją owego pisarza. Główna dlań potrzeba ściągała się tutaj do zobrazowania doli i ducha zubożałej szlachty z samego ośrodka Rzplitej. A z tych właśnie stton wywodzić się będą najradykalniejsi pisarze i działacze ówcześni. Co ciekawsze, że to ubogie Podlasie będzie po dni nasze kolebką długiego szeregu ludzi wielce uzdolnionych i powszechnie znanych.

Zataił tu wreszcie autor nie tylko osobę własną, lecz i nazwisko swoje, gdyż — ’książka obyć się nie może bez podpisanego autora, jak niejeden podpisany autor obywa się bez prawdy’. — Takim to sofizmatem wmówić potrafił Kołłątaj swym współpracownikom, aby nie podpisywali się nazwiskami. Uczynił to niewątpliwie dla większej swobody słowa zatajonych autorów Kuźnicy, lecz nadewszystko ad majorem gloriam suam. (Czasu sejmu wielkiego była słynna Kuźnica Kołłątaja i jego ludzi: tyle wiedziano wonczas, tyle też pozostało w tradycji) . Owo niepodpisywanie się, naśladowane i przez przeciwników, rozpętało oczywiście lidio grafomanji i przewrotności politycznej: publicystów, występujących z ’dziełami’ (broszurami) w tym krótkim okresie lat trzech, doliczono się dziś stukilkudziesięciu, a było ich bodaj więcej. Doszukano się też naszemi czasy po archiwach państw obcych, że expensa na tę bujną literaturę ponosili niekiedy posłowie państw wrychle zaborczych.

Tak czy owak w tej największej polemice, jaka od czasu Reformacji rozgorzała na ziemiach polskich, tym razem o ’Reformę’ państwa, o nową konstytucję, nastrzępiono piór (gęsich) tyle, że starczyćby tego mogło na materac dla umęczonej prawdy’ — dworuje sobie autor podlaski.

Wielcy statyści w swych występach wtedy literackich osłaniali się nazwiskiem zmyślonem. Żartobliwy autor z Podlasia pomyślał widać, że skoro ma być zmyślone, niechże będzie przynajmniej bardzo niezwyczajne. I ukrył się pod pseudonimem nader niewybrednego smaku: podpisał się — Jarosz, Dobrogost, Zegota (trojga imion) Kutasiński herbu Dęboróg.

Ów Diogenes w kontuszu na kupie słomy po zajazdach, — gorszący szlachtę cynizmem dla niej największym, bo wyszydzaniem imion, nazwisk i herbów szlacheckich, — cynik ten starczyć musiał Warszawie za gładkich filozofów francuskich z tak niedawnych salonów Paryża. Wszczynał i on rewolucję — w mózgach tymczasem. A że mimo wszystko zwracał się, jak tamci, do szlachty, tu nad Wisłą surowszej naogół, a na brukach Warszawy ustawicznie jurnej, więc taką wymyślił przynętę na tytułowej karcie książki bądź co bądź agitacyjnej. Bodaj że ^ukrył w tym tytule i żądło drugie na ’rozkochanych w swem urodzeniu wrogów miast i ludu’: owo skąd się rodzi i wywodzi cały .wasz wigor, rezon i dufność!

Mimo zgorszenia, jakie siała, a może dlatego właśnie, książka ta stała się natychmiast rozgłośna; przepisywano nawet w listach długie jej fragmenty.

Kując to żelazo póki gorące, choćby pod miechami coraz to grubszych sensacyj, wypuściła Kuźnica niebawem inne pismo tegoż (jak rozgłaszano) autora:

Katechizm o tajemnicach rządu polskiego w żartobliwych pytaniach i odpowiedziach ułożony.

— ’Dzieło najdowcipniejsze — rekomendować je będzie Kołłątaj — i zamiarowi swemu najlepiej służące. (O agitację śród wesołej ludności Warszawy szło tu już jawnie). Jest to — poleca dalej — zbiór prawd najśmielszych, jakie w teraźniejszych okolicznościach uprzedzonemu narodowi mało kto odważył się podać’.

Jakoż nie odważył się nawet pan Gróll, księgarz króla JMci, wytłoczyć na tern ’dziele’ znaku swej oficyny, udając w tytule książki, że pismo jest tłumaczone z angielskiego, a wydane zostało w Samborze (wtedy, po pierwszym rozbiorze, już w zaborze austryjackim). Niechże straż marszałkowska szuka drukarza pod Cesarzem, autora zaś w Anglji. I to ubawiło Warszawę.

Książczyna ta, rzekomo zakazana, miała kolejnych wydań cztery: poczytność w Polsce niesłychana, nietylko jak na one czasy. Nowe jej edycje wyrywała publiczność drukarzowi wprost z pod tłoczni w napoły mokrych jeszcze arkuszach. Do dni naszych przechowało się zaledwie kilka egzemplarzy tego pisma, resztę zaczytano dosłownie w strzępy; dostać je bowiem można było ’nie tylko u drukarzy i w księgarniach, lecz nawet po handlach korzennych i sklepach z wiktuałami’, — powiada któryś z pamiętnikarzy.

Agitacja Kołłątaj owa działała sprawnie. Cała Warszawa czytała. Skry z Kuźnicy na odległym Solcu osypały stolicę. I tliły się wszędy.

Posłowie tymczasem debatowali wciąż w tym sejmie najdłuższym, — mówiono na mieście, — jakie widziały kiedy dzieje narodów. Ktoś postawił wniosek, by w sali sejmowej na Zamku umieścić zegar na powściąganie mówców kurantami wydzwanianemi co kwadrans. We Francji w szeroki gest na mniemanym koturnie antycznym drapowali się przywódcy rewolucyjni, w Polsce natomiast patos i koturn przywłaszczyła sobie szlachta zagrożona. Jakiś tam , wstecznik opętany będzie karykaturą Rejtana czołgał się w obliczu sejmu przed królem, by ratował źrenice wolności (elekcję i liberum veto). Ktoś inny zechce w tymże celu przerazić króla... ofiarą Abrahama. I przyniesie na ławy poselskie swe dziecko. (Gdy dzieciak nietyle przed urojonym stosem histerycznego rodzica swego, ile przed surową powagą króla i izby, no! rozpłacze się, powiedzmy oględnie, będzie go musiał ojciec zafrasowany wynieść czemprędzej za drzwi ku szalonej wesołości posłów). Pociąg do komedjanctwa zaszczepiła retoryka i wychowanie jezuitów w niejedną naturę szlachecką; ówczesna teatromanja Warszawy bałamuciła do reszty te dusze bardziej naiwne niż zaciekłe, bo gustujące nadewszystko w odegrywaniu siebie samych. —

O teatrze i polityce będzie miał co nieco do powiedzenia Diogenes podlaski, czem powiększy tylko wywoływane zgorszenia.

Z takim entuzjazmem i nadziejami wielkiemi witani w Warszawie, zdołali posłowie po latach dwu strawić czas i cierpliwość ludzką. Byle kupiec i rzemieślnik natrząsał się teraz nad panami deputatami:

— ’Taki z przyjazdem do Warszawy przemienia się z plenipotenta w pana; tu popija Diogenes w kontuszu — winko, smaczne z sosami zajada obiady, miły słyszy brzęk złota, a ruble i talery zalatują go z boku... Znajdzie on wnet stoliki karciane, kobietki dowcipne, muzykę wyborną, teatralność rozwalniającą obyczaje: słowem poznaje się ze stolicą’.

Lecz że za najgorszych płacą obywatele najlepsi, — taki porządek ustali się w republikach — więc wielu ludzi prawych przypłaci pilne i ofiarne posłowanie nieraz ruiną swych majątków. Boć poseł poczciwy musiał się zadłużać na kosztowny pobyt w Warszawie, na popieranie kunsztów i literatów; zasiadał też w komisji do fundowania fabryk w kraju i t. d.... Po latach dwu ’nie miał już dokąd i poco -i. wracać’: wszystko poszło pod młotek. Te przykłady odstraszające wywołały u innych popłochowy odwrót na wieś. Liczba deputatów zmalała ogromnie. Gapie i słuchacze najwytrwalsi przestali pchać się na salę sejmową, zwłaszcza odkąd nie tajnem się stało, że wielogodzinne mowy piszą nieraz panom posłom literaci na mieście, płatni nieopatrznie od stronnicy.

Daleko zabawniejsze ich płody mogła wtedy usłyszeć publika tyleż po dymnych bawamiach i ’billardusach’, co po roziskrzonych kafehauzach saskich.

Tam ’duchy lekkie, jakich nie brak w Warszawie’, owe ’komedjanty luźne’, nałażące w stolicę pod każdy zjazd wielki, zgoła — ’kupy płochych roznosicielów potwarzy (powie król) szerzyły śmiech nad rządem’.

Wszystkie te określenia duchów lekkich narzucają wręcz wyobraźni taki przebieg owych scen wesołych po kafehauzach tamtoczesnych:

Nieśmiertelny mimus wesołej Warszawy wyprzyjemniał się ku publice, jak i dziś, swą twarzą gumową; tylko że nie wypuszczał on, jak dziś, baniek mydlanych z pianki tylko i szumowin życia politycznego, lecz mieszał swym kaduceuszem kadź całą — po dno. Oto trzyma w ręku ledwie wypuszczony z druku Katechizm o tajemnicach rządu polskiego i podkreślając jego koncept zabawny w tytule, że pismo to jest rzekomo tłumaczone z angielskiego, — ? pyta z wyniosłością indagującego lorda:

— ’Jaki jest handel Polaków z sąsiedniemi krajami?’

Z miną wysłużną a w doskoku informuje mimus urojonego Anglika:

? — ’Zaprzedawanie zdania sąsiednim Gabinetom.

Ten handel czynią tylko senatorowie, ministrowie i urzędnicy; drobna szlachta jest w tym handlu jak przekupnie i kramarze’.

— ’Jaki jest handel wewnętrzny Polaków?’

— ’Przedawanie sprawiedliwości, wynajmowanie się na sejmiki, przedawanie dostojeństw i urzędów’.

Wprawdzie dowcip polityczny wszelkich czasów więdnie z dnia na dzień, zdumiewa jednak sumaryczna, formułkowa suchość tego pamfletu. Ów algebraista paszkwilu piętrzy formuły swej inwektywy z taką zaciekłością, że nie starczyło mu tchu na jakikolwiek obraz, porównanie, światłocień rzeczy. Mógłże to napisać autor podlaski, którego tok myśli, rzekło się, ’tak przyjemny zmysłom’ mieni się wręcz od zaskakujących żartów i niespodzianej zadumy ’nad naturą rzeczy ludzkich’? — a jedyny to akcent, który zdoła zachować w pamięci czasów dowcip polityczny. — Tamto ’dzieło’ spłodzić musiał umysł całkiem innego pokroju i cięższego kalibru od polotniejszych bądź co bądź piór literackich. Niech ta bardzo uzasadniona wątpliwość, choć sprzeczna z poręką Kołłątaja, wystarczy tu na razie.

Luźnemu komedjantowi spieszno było tymczasem zakończyć rzecz swoją, by z resztkami zakazanego jakoby druku popędzić do następnej kawiarni. Więc zamyka swój katechizm, jak przystało, pacierzem: Wyznaniem Wiary:

— ’Wierzę i wyznaję wolność stanu szlacheckiego w Polsce, stworzycielkę nierządu, ucisku i ohydy, która wyzuła chłopów z Prawa Człowieka, a mieszczan z Prawa Obywatela i wyrządza niezgodę, podłość oraz podział szlachty na partje, idące za duchem szalbierstwa i zuchwalstwa możnych... Wierzę w przekupienie Senatu i posłów. Wierzę w ich obcowanie z postronnymi ministrami za przyczynieniem się ich łakomstwa. Wierzę w zmartwychwstanie cudzej przemocy i nierządu. Wierzę w odpuszczenie krzywoprzysięstwa i zdrady’.

Lecz że takie zakończenie choćby parafrazy modlitewnej byłoby za ciężkie dla sumienia nawet publiki kawiarnianej, więc mimus wznosi obie dłonie i łączy je gestem kapłańskim na to westchnienie ostatnie: — ’Wierzę przecie w otrzymanie lepszego rządu w Polsce. Amen’.

Nad ’Odkrytemi tajemnicami rządu polskiego’ (tak będzie brzmiał tytuł owego Katechizmu w wydaniu drugiem) zatrzęsły się znów mieszczan brzuchy zażywne, zwolnione w ostatniej chwili od docisku sumień. Gdy wyjdą na ulice, bardziej niżli wprzódy zadzierać się będą ich głowy, których i bez tego nikt w Warszawie ku ziemi nie spuszczał. Za kusemi peruczkami mieszczan tylko patrzeć jak się podrzucą podgolone czupryny szlachty-brukowców.

Lecz ona nawet satyrę literacką z kawiarni przeżuć zdołała na sposób swoisty jedynie: w zwidzeniach, w obrazach, w urojeniach poczwamych, od których mąci się tylko w oczach, bo ani wyobraźnia tych czerepów tego nie ogarnie, ani ich słowo rzeczy nie wypowie. Piersi tylko wzdymają się im od tych wyobrażeń coraz to wyżej w sapce ciężkiej, póki z wyrzuceniem obu ramion nie okrzyknie się któryś z nich znienacka: — Ratujmy Matkę, panowie! Kto w Boga wierzy, bij szlachtę tłustą!... — Ale panów mieszczan nie było już na sali, gdzie zresztą poczynano już gasić świece. Tak oto we wszystkiem niewczesna i na ostatek wyrywna, jak ten Filip, bywała zawsze owa szlachta z samego serca Rzplitej.

W kafehauzie dogaszano tymczasem świece ostatnie.

— Szubienice?!... namawiasz tam któryś z ciemnego kąta. Tfy! Wieszaj, lokaju, swych panów sam. A nie dorwiesz się do stryków wprzódy, zanim my...

Już nie źrenice same, łysków gorączkowych pełne, lecz białka tych oczu chyba, od długiego namysłu głowy tak przekrwione, wymierzają przed sobą szabli rozmach, młyniec w starciu i cios.

w ducha satyry i paszkwilów polskich wejrzał szczególnym trafem i Zachód europejski.

Poecie Węgierskiemu przytrafiło się nieszczęście: przy zielonym stoliku nakryto mu ręce na kartach fałszywych. To zdemaskowanie, po wielu innych zawodach, doznanych także i na dworze królewskim, zniewoliło go ostatecznie do opuszczenia kraju na zawsze. Zagranicą poprawił mu się los: poznał osobiście Księcia Walji (późniejszego Jerzego III), ’który bardzo go sobie polubił, a widząc w biedzie, nietylko wsparł, lecz otworzył mu swój dom książęcy, dając mu tem i przystęp do gry wielkiej’, — powie po latach rektor uniwersytetu wileńskiego Śniadecki; w nader częstych za młodu rozjazdach po Europie zetknął się on z poetą w takich właśnie okolicznościach. Jakoż Węgierski wygrał niezadługo bardzo znaczną sumę, a opuszczając Londyn, skwitował swego dobroczyńcę ’najzłośliwszą satyrą, chociaż nadzwyczaj dowcipną’ (po angielsku zresztą). Tym postępkiem wilczym zohydził w tamecznej społeczności nie tylko siebie, lecz i imię Polaków.

Autor podlaski mógłby raz jeszcze stwierdzić chama i pana w duszy najwybitniejszych nawet rodaków. Oraz pomedytować nad źródłem w naturze ludzkiej tego ’nadmiaru’ (jak skarżył się Trembecki) potwarzań wierszem i prozą, który zalewał wręcz stolicę Polski. — ’Mistrz’ m. Warszawy otrzymywał osiem złotych dodatku do pensji za palenie satyr i paszkwilów najbardziej wyuzdanych. Nie brak było w tem zapewne i nadzwyczaj dowcipnych.

Ale kat, zwłaszcza tak łagodny, nie wychował jeszcze żadnej społeczności do wyższej kultury obyczaju i serca człowieczego. Misja ta przypadła już w średniowieczu kobietom (począwszy od surowo germańskiej Tischzucht, skończywszy na skodyfikowanych zalotnościach francuskicho u r d’amour’ów). Odżyło to na stokroć wyższym poziomie, bo promieniowaniem już nie na obyczaje, lecz na umysły, w czasach Rokoka. Kto z czytelników dni naszych nie zna tak słynnych w wieku XVIII dam francuskich: przyjaciółek starszych panów, muz Encyklopedji, a wieszczek Rewolucji? Zrodzić się może natomiast wątpliwość, czy znana jest równie powszechnie podobna rola kobiet polskich, — bodajże nie niższych duchem, a napewno nie uboższych w przeżycia cour d’amour’owe.

Ośrodkiem nowej kultury towarzyskiej o mocnym nastroju społecznym, — ’filozoficznym’, mówiło się wtedy, — był w Warszawie czasu sejmu wielkiego dom mądrej pani Lanckorońskiej oraz jej siostry Granowskiej. Po debatach w sejmie czy w klubie lub po teatrze u Bogusławskiego szło się do pań, mawiano tout-court a z respektem dużym. Rywalizowały z gościnnością tych niezbyt wysokich progów assamble dla wybrańców jedynie w ’najdostojniejszych po domu królewskim’ salonach księżnej de Nassau (z pierwszego małżeństwa Sanguszkowej), księżnej de Ligne (z domu Massalskiej), księżnej-następczyni Kurlandzkiej (ur. Krasińskiej), oraz w. księżnej Wirtemberskiej (Czartoryskiej, pierwszej powieściopisarki polskiej). Urodą. królowały na tych salonach choćby takie piękności europejskiej famy, jak ’cudna’ — głoszono w kraju i zagranicy — Julja z Lubomirskich Potocka, lub pełna uroku jak jej brat Tyszkiewiczom wa, siostra ks. Józefa. Towarzystwo chyba nie podlejsze od najwytworniejszej sosjety po salonach diuków i markiz paryskich?

Paniom tym spodobało się zagrać „Wesele Figara“, jakgdyby dla pokazania satyrze swojskiej nadzwyczajnego dowcipu nieco innej zuchwałości niż u Węgierskiego i sięgającego nieco dalej od własnego nosa autora. Beaumarchais, znany tym damom z wojażów paryskich i z salonów Wersalu, ’pospieszył z wysłaniem rękopisu tej komedji... encyklopedystycznej’, — powiada dość ścisły w informacjach pamiętnikarz polski. (Mogło to być w latach 1786 do 89, w których to król francuski, mimo istniejącego już druku tej sztuki, nie zezwalał na jej wystawienie).

Dzięki większej w Polsce wolności ?owa, odegrano tedy po raz pierwszy „Wesele Figara“, — nie z druku, lecz z swobodniejszego zapewne rękopisu, — w warszawskiej rezydencji księstwa de Nassau (Dynasy, wymawiał lud: stąd nazwa podzisiejsza, zresztą ledwie części tej dzielnicy niegdyś.

Wspomniany pamiętnikarz dodaje: ’Niektórzy statyści paryscy uważali tę sztukę za prolog do wielkiego dramatu rewolucji’. Któż tego prologu nie zna? — ’Śmiejmy się! kto wie, czy świat potrwa trzy tygodnie!’ — Glob że to ziemski miał się tak nagle zatracić w bezmiarach? Czy tę wróżbę, wymierzoną w Paryż, nie skierowały raczej wieszczki nadobne na swą własną ojczyznę?

Chciało przeznaczenie, że wystawiły jej gruzom pomnik ruin właśnie. Cała ta rezydencja o rzadkim i w Europie przepychu, przewyższająca jakoby Łazienki królewskie, oraz liczne jej pawilony pałacowe w olbrzymich ogrodach aż po Wisłę — wszystko to padło niezadługo pastwą pożaru. Vogel, dość suchy w architektonicznych widokach Warszawy, daje tym razem w kilku akwarelach minjaturową jakgdyby wersję zakątków Palatynu, czy też Villi Hadriana: tyle w tych szczętach kolumn i łukach zawisłych nad zgorzelą piętna quasi-antycznej wielkości i zadumy czasów. Sterczały te fantastyczne rumowiska w środku stolicy aż po powstanie 30 roku; lęgły się w nich sowy i straszyły upiory przyszłego romantyzmu.

Tymczasem po tak świetnym prologu wszczęła się niezadługo drama.

Na ulicach Warszawy pojawiła się niespodzianie posępnym korowodem, ni to pokutników na miserere, istna procesja dwustukilkudziesięciu delegatów Miast (przez duże M): wszyscy oni byli w strojach czarnych, aby ta żałoba w oczy rząd kłuła, i z wyzywającem u mieszczan przypasaniem szabel. Wezwał ich tu z całego obszaru Rzplitej starym wzorem wszystkich buntów szlacheckich — istnym uniwersałem konfederackim — prezydent Warszawy Dekert.

Rząd, stropiony tem naocznem już wyklęciem ’ducha francuskiego’ z ziemi polskiej, myślał tylko o tem, jakby tych przybyszów na razie ułagodzić, zanim się w ich sprawie coś postanowi. Marszałek Małachowski na wyznaczonej audjencji próbował ich ugościć czekoladą i ciastkami, których ci panowie zresztą nie tknęli, zhardzieli widać od przypasanych szabel. Król może w swej gotowalni ściskał piąstki na ten bunt, przyjął jednakże samozwańczych deputatów, w tymże celu ich ułagodzenia, również na słodko i na lepko: wymową swą — przy nieodłącznym geście dłoni szczodrobliwej. Z nawyku dał ją nawet przodownikom i tej delegacji do ucałowania. Trudno! — pomyślano widać — gdy wlazłeś na Zamek, kracz jak dworaki: więc chylono do tej ręki głowy siwe. Przy tej jednak ceremonji wypadło Naj. Panu uderzyć w tony łaskawsze:

— Najsłuszniejsze, święte prawidła wyłuszczałeś tu Wasze, panie Dekiert, jako Moich mieszczan rzecznik tu przede mną, — ale przedwczesne! mogłyby wszystko zepsuć.

Co mianowicie zepsuć? nikt nie odgadywał, ani pytać oczywiście nie śmiał. Tyleż wskórano i u ministrów, których obchodzono kolejno: Rząd obiecywał, lecz nie przyrzekał, — jak to na audjencjach gromadnych.

— ’Ministrowie monarchów — jednowładców łżą poważnie, ministrowie rodów wolnych kłamią z przymilającą miną’, — żartował nie Figaro paryski tym razem, lecz warszawski Diogenes w kontuszu na kupie słomy po zajazdach.

Delegacja Koalicji Miast wręczyła ministrom wszystkim memorjał, zgotowany przez główną za kulisami sprężynę tego zjazdu, Kołłątaja. Jego świetna swada adwokacka, celność argumentów zwięzłych, a nadewszystko jasność tego umysłu pociąga i dziś jeszcze miłośników literatury prawniczej. Ze wszystkiego jednakże, co pisał ten wielki statysta, przebija „rachuba polityczna“, — przyznaje jeden z jego wielbicieli. Niestety, rachuba kłóciła się w nim nierzadko i z polityką samą. Sprawca buntowniczego Sejmu Miast na ratuszu stolicy wystawił miastom polskim słony rachunek za zgotowany memorjał, a jako adwokat biegły postanowił ściągnąć swą należność od najbardziej zainteresowanego i najbliższego z klientów: od Warszawy. Musiano mu zapłacić rozległym placem na Solcu, przylegającym do jego posesji.

Ten patron naszych patronów (adwokatów, wedle dawnego w Polsce nazwania) świeci im przykładem niegrzeszenia opieszałością w sprawach pieniężnych. Nawet z dziejowych swych zasług dla Rzplitej potrafił wygarnąć już nie zyski, lecz majątek olbrzymi — ten wrychle złamany katorgą Austryjaków i zubożony przez nich doszczętnie ’Richelieu polski’. Ostatnie słowa pochodzą od starego Niemcewicza, który za młodu, w śledczych zeznaniach petersburskich, najwyraźniej gardził Kołłątajem. Tak między wzgardą i czcią dla niego każe nam i dziś jeszcze oscylować tradycja skłócona. Po dziś dzień bowiem wokół zasług i win dziejowych Kołłątaja — stwierdza badacz literatury: — „wrą namiętności“... historyków.

Tu mówi literatura przedewszystkiem, nie historja, choćby tak mało stateczna; idzie zatem wręcz przeciwnie: o żywe namiętności onych czasów i ludzi wtedy działających (raz jeszcze: nie o logos, lecz o bios historji). A przytem nie o Kołłątaja samego, lecz o dwóch jego najbardziej zapoznanych w tradycji współpracowników: — w Kuźnicy i na ratuszu warszawskim.

Tymczasem dla całej sprawy Miast skuteczniejsze od Kołłątaj owego memorjału, choćby przez donośny rezonans w opinji i rządzie, stało się to, co chudy literat z Kuźnicy, a Diogenes podlaski, pisał wtedy gratis:

— ’Gdy się przejeżdża po naszym kraju, dają się widzieć mury Kazimierza Wielkiego właśnie jak skielety Polski umarłej (! pisane to było na lat pięć przed ostatnim rozbiorem). Zapytawszy, kto te mury fundował, zaraz usłyszy się odpowiedź: Królowa Bona... A kto spustoszył? powiedzą natychmiast: Szwedzi... Nie Szwedzi spustoszyli miasta polskie, ale przesądny sposób myślenia jednego stanu przeciw drugiemu utrzymuje one rozwaliny i gruzy bez zrumienienia czoła... Tam są tylko bogate narody, gdzie miasta są ludne, a ich mieszkańcy poważni w zaszczytach obywatelstwa... Miasta wydawały bohaterów, prawodawców, zwycięzców, filozofów, miasta zostały ozdobą narodów i okazałą świetność wyrządzały swoim mieszkańcom, — tak Ateny, Kartagina, Rzym’...

— ’Gdzie była Rawa, Płock, Sandomierz, Sieradz, — zamyśli się innym razem — są tylko rozwaliny i gruzy, ale imiona tych stolic obróciły się w imiona województw, z których utworzyła się Rzeczpospolita szlachecka’. W onych zaś województwach, oprócz najnędzniejszych w Europie wsi i karczem zato murowanych opodal dworów świetnych, widać tylko obrzydliwość miasteczek naszych, ’zaludnionych mrowiem obcej mowy, obyczaju i wiary, jakgdyby coloniae Palestyny w pustce krajowej*.

Pod to ’przywołanie na pamięć smutnego wyobrażenia miast polskich’ zdawać się mogło niejednemu, że na spóźnione już może sądy nad Rzplitą szlachecką rozdzwoniły się po całym kraju dzwony Płocka, Sandomierza, Rawy...

Uporczywy Dekert dobił się dla swej delegacji uroczystej audiencji u sejmu samego. W wyzywającym wciąż stroju żałobnika, tym razem nie na szabli, lecz na lasce burmistrzowskiej wsparty, w peruce z lamusa magistrackiego chyba dobytej, bo tak wysoko utapirowanej, z białemi lokami, spadającemi po pas — widział się jak ten sędzia angielski. I prawdziwie, sędzią nad Stanami wystąpił tu, u źródła praw Rzeczypospolitej... Kto zacz?! — szeptali między sobą na ławach mniej obyci w Warszawie posłowie z prowincji. — Kupczyk niedawny, — objaśniano ich — który każdego, co mu nieco grosza na ladę wysypał, odprowadzał w lansadach pogiętego grzbietu.

W sejmie, gwarnym zazwyczaj i podczas mów poselskich, oczekiwano jakowejś pogrozy zuchwałej z ulicy — na modłę francuską. Omylono się całkowicie. Takim mógł bywać na ratuszu, gdy gadał do ludzi swoich. Przed Stanami wystąpił mężem Rady, o którym powie niezadługo poeta, że ’powagą światła i roztropnej cnoty zostawił przykład naczelnikom ludzi’.

Gdy marszałek udzielał mu głosu wzniesieniem laski, uniósł zlekka i on swoją, burmistrzowską: laskę na laskę, godność na godność, skoro z pod tego znaku przemówi tu wnet Warszawa imieniem wszystkich miast polskich. I wtedy dopiero podjął głosem tak donośnym, że tłumił złośliwy rozgwar na sali:

— ’Czarniecki, Żółkiewski, Zamoyski, Potocki nie wstydzili się z mieszczanami na jednej zasiadać ławicy. Ichmości zaś jesteście napuszeni ciuchem nieludzkości’.

To było wyzwanie; przyjęto je pomrukiem i ciszą gniewną. Osiągnąwszy w ten sposób posłuch na stopie równej, ’perorował’ (pomrukiwano) o upadku i znikczemnieniu miast polskich od czasów Unji, odkąd na Rzplitę tchnęło duchem Ościennych ze wschodu. Prawił o tem, jakto niegdyś mieszczanie pospołu ze szlachtą podpisywali dyplomata elekcji królów i do wszystkich obrad publicznych należeli. Nie podlegając starostom, ani też starościńskim jurydykom, tylko prawom własnym, formowali u nas już wtedy — przed laty dwustu — tak groźny dziś gdzieindziej stan trzeci, w Polsce niegdyś wolny. Co we Francji, w Szwecji, w Danji i Holandji przewrót dopiero stwarza, u nas przywrócić tylko należy. Więc nie duchem buntu francuskiego natchnione występują tu Miasta polskie przed Stanami. I świadczą się przed Bogiem, jako mające w sercu to główne żądanie: wpisać się ponownie w dzieje Naj. Rzplitej mieniem i krwią, gdy potrzeba.

Rozbroił tem całkowicie gniewne zaczajenia się z przed chwili: Polakom bo tylko gadać o tem, jak to u nich było wszystko zdawna lepsze, rozumniejsze, wolniejsze, niż wszędzie na świecie. Nie dziw też, że dąs srogi niejednego prowincjała roztopił się ze szlachecka w tkliwość ( — ’Mospanie, wstrzymać łez od czułości nie mogłem, widząc lud tak przywiązany do kraju’).

Łezka łezką, a na debaty sejmowe wprowadziły całą sprawę dopiero pusty skarb i odnowiona troska o nieobronności granię. Któż to czynem i przykładem narzucał Stanom tę troskę naczelną? Uczyniła to znów Dekertowa Warszawa, nie tylko doraźną daniną niemal połowy miliona ówczesnych złotych na wojsko, lecz nieskończonem znoszeniem ciepłych darów pracy warsztatowej na uzbrojenie i zaopatrzenie żołnierza. Musiały te dary ujmować nawet serca poetów na Zamku, skoro chłodny Trembecki zaszczycił odą rzemieślników warszawskich. Nad wymową posłów zaciążyła opinja krajowa: więc na kwaśno, a bez obliga ’raczył Sejm najłaskawiej (jak brzmiało) wyłonić z siebie delegację względem miast*.

Wszczęły się w niej, jak to w komisjach sejmowych, natychmiastowe podkopy osobistości wpływowych i urażonych ambicyj.

Obraził się przedewszystkiem kanclerz sam, że Koalicja Miast w swych zabiegach nie rozpoczęła, jak należało, od niego, lecz poszła na ciastka do Marszałka i na całowanie rączek króla. Przechylił też kanclerz na swoją stronę większość sejmową powiadomieniem, jakto najczcigodniejsze miasto Rzplitej, dawna stolica Kraków, wyrzeka się buntu Koalicji jak grzechu śmiertelnego, by zosobna polecać się łaskom i opiece Rządu. — A wtedy to właśnie wybuchły pierwsze rozruchy warszawskiego ludu. Sejm, w swych afektach tak nagle odmieniony, obwołał Dekerta faryzejskim podszczuwaczem tłumów. — ’Za kraty! do Prochowni z nim!’ — darł się poseł ziemi nurskiej.

By ocalić, co się jeszcze ocalić dało, mąż rady roztropnej układa z prawnikami bardziej ’umoderyzowany’ projekt ustawy o miastach. się go wprost na ręce królewskie: i on nie raczył wzamian mieć więcej do czynienia z Sejmem.

Przeciwny zrazu Dekertowi, skłaniał król powoli ku niemu serce miękkie; wiedział bowiem i baczył zdała, jak po rozjeździe delegatów miast — ich rzecznik pozostał nieledwie sam, z wielkiemi długami w ich sprawie i wystawiony ’na sztych wszystkich niesmaków i afrontów’. A nie inna była ponoć dola króla i jego kabzy.

Więc wezwał go do siebie i w łasce wielkiej uścisnął go nawet zlekka.

— ’Najsłuszniejsze, święte prawidła wyłuszczasz mi w tem piśmie, mój panie Dekert, ale przedwczesne!’ — powtarzał król swoje jak szpak.

I z serca jął mu przekładać konieczność projektu ’jeszcze umoderyzowańszego’.

Zbiera się wreszcie sesja sejmowa na wysłuchanie relacji komisyjnej, a w ukrytym zamiarze odesłania wszystkiego ’na sumienniejszą deliberację’, czyli na ostateczne zaprzepaszczenie sprawy. Król, który tym razem przejął się nią istotnie, spieszy na sejm w całej ornamentacji wstęg i orderów, by osobą własną osłaniać tę lichą resztkę praw miejskich, jaką chciał zratować. I śle czemprędzej adjutanta wojskowego:

— ’Biegaj do Dekerta i powiedz, by zrobił jak mówiłem, a będzie dobrze’.

Z odpowiedzią nieprędko przycłapał do kancelarji królewskiej stary woźny z ratusza:

— ’Jegomo^ pan Dekiert kazali powiedzieć, że nie będzie inaczej, tylko tak, jak jest’.

’Rewolucja łagodna’, o jakiej marzyło się Dekertowi w trosce o nieobronność kraju, zawodzić poczynała przedewszystkiem na ratuszu. Prezydent Warszawy wyczerpał cierpliwość i urastał zuchwałością. Bo nie siłami. Miał teraz przeciw sobie i sejm wrogi, i obrażonego zdawna kanclerza, i dotkniętego króla. Jakaż droga pozostawała mu teraz? Ta rysowała się już groźnie — z paryska. Odmienić się potrafił, a lękliwy nie był; powiadano nawet, że jął wtedy zabiegać usilnie o nawiązanie porozumienia z wojskiem, zwłaszcza z oficerami pochodzenia mieszczańskiego. Lecz by się zahazardować na tę drogę ostateczną, należało mieć za sobą inny ponoć lud.

Całe to wzburzone przezeń mieszczaństwo zawisło niebawem na jego barkach. Z niemiecka ciężkie, pracujące solidnie lecz drogo, nie obstawało się w swych handlach i warsztatach przed nowym najazdem szczwanych Włochów i faworyzowanych wszędy Francuzów, a coraz to liczniejsze zagnieżdżanie się kramów żydowskich w Warszawie doprowadzało je wręcz do bezradnej rozpaczy. Więc dalejże molestować Dekerta, by kazał wytrąbić Żydów z Warszawy, co z kolei doprowadzało do desperacji jego: — Tu cała Rzplita ma się przebudować od podstaw, a oni kramarzą mi się o swe kramy.

Mieli swe racje i mieszczany, tłumacząc mu, jakto po niedawnych rugach wracają Żydzi w potrójnej, poczwórnej liczbie: ciągną oto całemi taborami po wszystkich szlakach wiodących do stolicy.

— Mimo ciągłych zakazów straży marszałkowskiej, — użalano się na ratuszu — ukrywają Panowie litewscy i ruscy tych przybyszów dla korzystnej, wiadomo, spółki. Sprowadzają bo ci Żydzi hurtem wielkim towary zagraniczne, niby to na potrzeby pańskie, a więc bez opłaty, i puszczają to na miasto po cenach, które podcinają nam nogi. Szlachta ruska, małopolska, a najbardziej litewska, ’wykarmiona od dziecka na obwarzankach żydowskich’, nie zna bo stanu miejskiego innego wzięcia i uważania, — skarżono się z obrazą gorzką. I wyniszcza ludność stołeczną. Ileż warsztatów stoi już bezczynnie, towarem nagotowanym dzieci nie wyżywim; niezadługo przyjdzie nam zamknąć fabryki ostatnie i klucze odnieść na ratusz: niech nas wszystkich magistrat za bankrutów ogłosi!

Tym biadaniom kupców i mistrzów na ratuszu wtórzyły pogrozy czeladzi bezrobotnej, wypełniającej nieraz głowa w głowę Rynek cały i sąsiednie zaułki. Wdarła się raz kupa tego ludu siłą na ratusz i wrzaskiem swym brała udział w naradach. Tylko patrzeć, mówili posłowie, jak ciżba taka wtargnie na salę sejmową. I ogłosi Konwent.

Pospólstwo jęło wnet kotłować się na placu zamkowym i po dalszych ulicach. Myszkowało w tych tłumach ochoczo i ’hultajstwo miejskie’, rade wszystkim ruchom w stolicy, niczem te raki, wypuszczone z kobiały w wodę mętną. Skończyło się, jak się skończyć musiało: plądrowaniem kramów żydowskich. Wszczęło się to w ich pieleszy na Tłumackiem i, jak od iskier na wichrze, przerzuciło się wraz na drugą: pod pałac jaśnie panów Pociejów, naczelnych zdawna protektorów żydostwa w Warszawie. Wnet trzecia i czwarta ich siedziba w dzielnicach'

odległych stawała w ogniu, bo i ogień podkładano gdzieniegdzie. Straż marszałkowska, pędzona to tu, to ówdzie, wszędzie guzy tylko zebrała, a gdzieniegdzie i rany. Nie pozostało nic innego, jak ruszyć z koszar konną i pieszą gwardję koronną, które oczyściły ulice. To pierwsze chyba w dziejach starcie wojska z ludem warszawskim działo się nie tylko w obronie mienia i zdrowia ludności żydowskiej:

— ’Niech no Dekert swe pospólstwo na Żydach zaprawi, natenczas weźmie się do nas, szlachty’, — szeptano nietylko po pałacach i w sejmie, lecz między ministrami, którzy przecież wiedzieć muszą najwięcej. Pan poseł ziemi nurskiej podsłuchał widać na salonach jakowyś sekret krajowy (tajemnica stanu, mówimy dzisiaj), więc czemprędzej ogłosił to drukiem. Baje tedy: — ’Był bunt na Żydów i Neofitów (frankistów) umówiony, ale Komisja Wojenna, ostrzeżona, wszystkie Komendy stolicy na całą noc ruszyła, armaty wytoczyła i projektowany bunt utłumiła. Wkrótce nastąpił rabunek, za co niby pryncypiów ukarano, a pierwszy herszt (w jego mniemaniu Dekert, oczywiście) ocalał’.

— ’Pospólstwo dostało febry, więc trzeba się z niem obejść jak z chorym’, — perswaduje mimo to sobie i swoim pan kasztelan a poseł ziemi nurskiej. I wstecznik dotychczasowy gotów jest nagle ’dla wygodzenia choremu’ głosować za jaknajwiększem rozszerzeniem praw miejskich, od czego przecie zaczęły się wszystkie te zamęty. Najprzód poznaliśmy twardą rękę, a teraz — łaska. Znaj Pana!

Tak pod pierwszą, acz chybioną, pogrożą ulicy większa febra ogarnęła szlachtę. Bo gdy temu majaczyła się ni to noc św. Bartłomieja na ulicach Warszawy, jakowyś anonimowy Obywatel Rzeczypospolitej, omijając wszystkie dostojności krajowe, alaramuje wprost Komisje Wojenną: chwila bowiem, jak mniema, jest ostateczna i nie cierpi zwłoki. Ten zwiedział się innego sekretu — na ulicach — ’a w pospólstwie mocno o tem słychać, że osoby zdatniejsze do broni już po cechach destynowano, pouczywszy, skąd brać mają broń w przypadku wyznaczonym, jak cehauz opanować, koszary obtoczyć i zatarasować oficjerów... Przysięga od gemajnów przez niektórych mnichów jest brana, że do swoich braci strzelać, ani onych zabijać się nie godzi... Lud liczbą 8000 ludzi, do rewolucji zdeterminowanych, nawet na wezwanie o północy, przysięgę już złożył w ręce prezydenta’ (Dekerta).

Anonimowego Obywatela opanował demon polityki i teatru: zaklina J. Oś. P. K. W. (panów komisarzy wojennych) ’na rany wielkich przodków waszych! na miłe dzieci wasze!’ Ku czemuż to?! Do zapobiegawczego zalania krwią ulic Warszawy.

— ’Lud bowiem — kończy swój alarm — pozór ten tylko uczynił, że na Żydów wybuchnął.’

Pozór ten jął w Warszawie przysłaniać rewolucyjną istotę rzeczy. Ów, w mniemaniu szlachty kresowej rzekomy stan trzeci (w kapotach), acz całkowicie bierny wtedy poza myślą o zysku, siłą gromadnego istnienia swego na tej ziemi włączał się w dziejową dramę narodu polskiego. Co więcej, stawał się jego wewnętrznej tragedji zarzewiem śród ludu pierwszem, gdy zewnętrzna przyjść mogła lada rok. Wywołało to oczywiście falę nienawiści, która z ulic spłynęła na biurka . Uległ jej, wiadomo, i najpłomienniejszy wtedy Staszic. Jednym z nielicznych, którzy się temu oparli, był autor podlaski, wnikający najdalej w dziejową perspektywę sprawy:

— ’Ktoby chciał przystąpić w Polsce do reformy Żydów, musiałby wprzódy zreformować sposób myślenia szlachty i chłopów*.

Ludność żydowska otrząsnęła się wprędce po przejściach doznanych i jęła ’rozdawać na ulicach rozmaite pisma’, które psuły krew na ratuszu.

Tymczasem spochmurzyły się czoła i tej większości mieszkańców, która w zamętach ulicznych nigdzie udziału nie bierze, mało się niemi przejmując. Choć to może strachy na Lachy, myśleli ci ludzie roztropni, niema przecie dymu bez ognia, który lada chwila buchnąć może. Kto szlachcic, przypasywał szablę, podejrzliwem okiem wypatrując krucicy za pazuchą każdej czamary lub sukmany nawet; już tylko kapoty wzbudzały ufność.

Coraz to groźniejsze wieści z Paryża, który był dotychczas w Warszawie miarą rzeczy wszelkich, paraliżowały rozterką wolę sejmu i króla. Wojsko, spełniwszy swoje, wycofało się za mury; straż marszałkowska goiła guzy, przycupnąwszy roztropnie po kątach. Oczekiwano, co czas przyniesie, nic ponadto. Rządy nad stolicą objęła plotka. Nastały dni takie, powiada któryś z pamiętnikarzy niepłochliwych, że w Warszawie spodziewano się wybuchu rewolucji lada dzień. Plotka wyznaczała nawet datę: 25 listopada. Urzekł poprostu Warszawę Paryż daleki.

Sejm przestał obradować dla braku quorum. Jego marszałek drugi, książę Sapieha, spotkawszy Dekerta na ulicy, nisko zdjął przed nim czapkę, a zapytany przez zdumionych posłów, czemu to robi, odpowiedział z flegmą litewską:

— ’Bo nie chcę wisieć’.

Pamięć o tym mężu, który wysunął się na czas krótki nad sejm, senat i króla, przechowała tradycja w konfiturze patrjotycznej na słodko. Pod równie ckliwym jego portretem u Fary widnieją jednak po dziś te słowa, w których czuć Tacytową rękę Naruszewicza: w ofiarach niezrównany, w stateczności do grobu niezachwiany’.

Był i ten kupczyk warszawski z najrzadszego w Polsce rodu uporczywców wielkich w dążeniu do wysokiego celu, jak niezadługo Dąbrowski. Tylko że dola jego mieszczańska była o wiele żałośniejsza. Nie orężem bowiem walczył o Rzecz, którą wziął na siebie do samozaparcia. Rewolucja łagodna, a więc przewlekła, wynosić może statystów, strawia natomiast działaczy z dołu, od ludu, karmiąc człowieka tym bezlikiem ’codziennych niesmaków i afrontów’, jakie w doli tego przywódcy ludu wyczuwał przecie i król o sercu miękkiem.

Sprawa Miast zachwiała się całkiem przez odstępstwo Krakowa i pierwsze rozruchy ludu warszawskiego. Pognębiony w polityce Dekert stał się głównym celem nie tylko inwektyw publicystyki i owych pism, rozdawanych przez Żydów na ulicach, ale znów nieokiełzanych ’satyr’ i paszkwilów. Doszło do tego, że w obronie czci swego prezydenta musiał magistrat angażować suto płatnych... satyryków odwetowych. Wybiło się nad nich nadzwyczaj dowcipne pióro jakiegoś literata z byłych kryminalistów, a niezadługo tajnego agenta rosyjskiego od subtelniejszych spraw politycznych. Oto jedyny pod koniec obrońca czci Dekertowej w jego Warszawie.

Wpłynęło z obcych archiwów po stuleciu i to:

pisał wonczas król pruski do swego posła w Warszawie: — ’Dobrze robisz, że zwalczasz skrycie dążenie miast polskich’. — Kto wie, czy nie była to skryta sprężyna wszystkich ówczesnych napaści na Dekerta, tyleż żydowskich, co i swojskich?

W gorączce czasów i utrudzeń, śród nieustannych szargań i potwarzań, jęła trawić Dekerta gorączka cielesna, widna na twarzy jego, jak kreda białej. Nie przypominaż to późniejszej doli Dąbrowskiego we Włoszech? Tylko że mieszczanin mniejszego hartu i zdrowia nie wytrzymał tego na sobie: zapadł ciężko na zdrowiu. Nie spoczął przecie mimo to ani na chwilę. Namawiającym go ku temu odpowiadał — rzecz dziwna! — niemal dosłownie późniejszą goryczą doświadczeń Dąbrowskiego... ’ z Polakami’: — ’Dzielnie i żwawo — powiadał — rozpoczynają oni wszystko, kończą zaś rzecz każdą aż się serce kraje’.

Więc utrudzał się za wszystkich. Oczy jego, tak do niedawna żarliwe, traciły lustr, zachodząc bielmem udręki nie tylko fizycznej. Ratusza bowiem warszawskiego mniemana potęga, wzburzonych Miast pogrożą nad Rzplitą szlachecką, wszystko to zawisło siłą rzeczy ludzkich na pieniądzach: na jego kredycie u bankierów, którzy zamykają już przed nim swe kasy; nadmiar długów przekreślił w ich księgach jego fortunę byłą. Pod młotek pójdzie niezadługo jego willa parkowa w najwytworniejszej wtedy dzielnicy ’na Faworach’ (podle Żoliborza); przeprowadzi się do domu miejskiego na ulicy Nowomiejskiej, gdzie za kilka pokojów na którymś tam piętrze (powiada jeden z pamiętnikarzy) płacił jakoby ten prezydent Warszawy dość duży czynsz miastu swemu.

— ’...Ci, których niełaska tak duszę moją ścisnęła, żem się z żalu choroby, a teraz i bliskiej śmierci doczekał’, — napisze niezadługo.

Do wszystkiego, co z siebie dał, wypadło mu przyłożyć i nieuniknioną nędzę swych dzieci. Najstarszego syna oddał Rzplitej samej — prawdziwą ofiarą Abrahama, gdyż jako ’syn miejski’ nie mógł on liczyć w wojsku na awans wyższy od szarży kapitańskiej. Tymczasem na chudym żołdzie tego stick-junkra z artylerji litewskiej zawisnąć miał los całego rodzeństwa. Tą nieuniknioną ruiną rodziny swej utrapiał się po nocach bezsennych, bo za dnia nie miał na to czasu. Pochłonięty działalnością w interesie miast wszystkich, musiał ustokrotniać siły zamierające — aż któregoś dnia zgasł niespodzianie phtision sumpto.

Nad wszelkie oczekiwania ludzkie uderzono wtedy po całym kraju w dzwony żałoby narodowej. Polski sentyment sprawiedliwości zawsze nierychliwej doganiał teraz cień jego na ’Polach Elizejskich’, by tam choćby zaświadczyć tej duszy przyjaźń i cześć spóźnioną.

Czemuż ci przyjaciele liczni nie zastawiali się zań w porę, pozwalając na to, by go zaszczuto w ich oczach? Każdy ma u nas tyle kłopotów własnych i familijnych! a przytem szargają go znów inni. Przyjaciele Dekerta świadczyli mu współczucie przygodnie, w spotkaniu na ulicy lub w listach niekiedy — i tyle. Tem gorliwiej zabiegali poniewczasie. Czyniono to w modnej podówczas formie dialogów zaświatowych: to Dekerta z Ministrem, to znów Sołtysa Z Dekertem. Pouczano zaś w tych pismach, że ubył Polsce ktoś, co chciał dolać oliwy do gasnącej lampy Rzeczypospolitej: jej nikłe siły obronne wesprzeć potęgą niezwalczonego ludu, — ’gdyby ten lud polski przygarnęła do się w porę macocha ślepa*.

Skoro tak ostro rozprawiano w zaświatach, nie dziw, że Diogenes podlaski uderzy w gorętszy ton życiowy i powie wręcz, jak to ’ludowi polskiemu drogę działań przetorował Wielki Dekert’. Brzmi to emfazą pobudki rewolucyjnej. U proga zaświatów natomiast któryś z biskupów koił cień jego w pokój wieczny:

— ’Takiego obywatela prochy nawet same tchną jeszcze miłością’.

Po raz to drugi od tej postaci i imienia wionęło w miękkie serca polskie ułudnem: kochajmy się! Nawet w salonach jaśnie pańskich nastała moda wyrzewniania się nad Dekertem. Losem jego dzieci zajęły się wraz z magistratem damy z arystokracji. Jakżeby tej nagminnej zarazie żałoby niespodzianej oprzeć się miał poeta:

JCnotliwy Janie, z płuczącymi szczyrz?

I moja tkliwość łzy Tobie wylała

Ostatnie chwile zmarłego nie były bynajmniej tak ułukrowane łzami, jak to sobie wyobrażały damy wraz z poetą.

W goryczy przedśmiertnej napisał on na ręce marszałka Małachowskiego ’List do S emu’, w którym obzywa Polskę — Rzplitą szlachecką (w intencji obraźliwej, komentowano w sejmie) i ślepą właśnie, grożąc jej naostatek buntem ludu nie mniej krwawym niż we Francji. Sejm nie zamierzał ’ścigać konającego’, uznawszy ten list za głos ’zuchwałej rozpaczy’.

— ’Daj Boże — pisał — żebym był fałszywym prorokiem, ...żeby trzymanie ludu w zbytecznem upodleniu nie zapędziło desperacje do wymagania kiedyś daleko więcej nad to, o co teraz pokornie prosimy’.

Gwałt nad Stanami: terror rewolucyjny! — taki był krzyk jego zuchwałej rozpaczy. I ostatnie słowo cnotliwego Jana.

P od hiobowe wieści z Paryża, ’któż to w Warszawie otwierał te wrota piekielne, które zawrzeć się już nie dadzą?* — przerażał się król potylekroć. I znajdywał odpowiedź jedną tylko: — literaci.

— ’Któż bo najwięcej czernił i potwarzył? — pytał siebie. — Kto tej sprężyny używał aż do obłąkania publiczności?’

— ’Mgła pisarków’, — powie z iście królewską wzgardliwością.

To odęcie warg kilerowało się w myślach jego głównie ku ’polskim hersztom literackim’, bowiem ’hac copulae erant conjuncti’. Kołłątaj to nadewszystko ’uwziął się szkodzeniem cudzej sławie rozszerzać własną’, wysługując się przytem zawsze cudzemi piórami. Miał król środki łatwe dla dowiedzenia się o wszystkiem, o czem zwiedzieć się pragnął. Powiadomiono go niebawem, co to za autor nowy ukrywa się anonimem wKuźnicy za plecami Kołłątaja. — Aha! — przypominał.

A było to tak:

Zachwycony Naruszewiczowym przekładem Tacyta, upraszał król poetę i nalegał usilnie, aby przystąpił niezwłocznie do pisania dziejów polskich. Ku pomocy przy tym ogromie zadania wyszukał sobie biskup aż pięciu ’chudych literatów’, jak na ubawienie króla mówił o nich sam autor wiersza o takimż tytule. ’Patres esuritionis’, — dodawał jeszcze zabawniej: ojcowie niedojadki, lub zprosta: głodomorki. Tym nowym konceptem na literatów zabawiał biskup kwochy królewskie przy stole biesiadnym w Łazienkach. Rozwodził się zwłaszcza nad wiedzą, talentem i dowcipem jednego z nich. Król na to słowo ’talenta’ zawsze nadstawiający uszu, nie widząc człowieka, nakazał z miejsca, by mu wyznaczono izbę na Zamku i dosyłano strawę z kuchni dworskiej. Niechże się choć najada niedojadek.

Ta częsta wonczas łaska Naj. Pana dla najzdolniejszych ubożąt dostała się na złe języki: ’pieczeń królewska’, mówiono, wytapiając z niej istne sadło do zalewania za niejedną skórę. A że złośliwość Warszawy miała coś i z wyszydzań lokajstwa, więc szerzyła te wydwarzania przedewszystkiem służba, takim bezlikiem rozpleniona wtedy i rozwydrzona swem wszechwładztwem na przedpokojach.

Oto jakowyś poseł uboższy spieszy pilnie na sesję sejmową w swym koczyku skromnym z fornalem za stangreta i wjeżdża na dziedziniec sejmowy między szumne karoce posłów innych. Jak oparzony wyskoczy z bryki, by czemprędzej ukryć swe wstydliwe ubóstwo w pierwszym przedsionku za plecami gwardji. I w tejże chwili chłopskiego woźnicę jego pojazdu witają — tuż pod oknami króla — świsty i wrzaskliwe wyszydzania lokajstwa:

— Te!... Spóźniłeś się ze swym panem na pieczeń! Odjeżdżaj!

Truchtem miał się chłop na bryce ku wyjazdowym wrotom z Zamku. I rozmyślał pewnie nad tem, jaki to wstyd człowiekowi służyć małemu panu.

Chudego literata, brnącego na piechotę przez błoto gościńca, zostawiano w spokoju. Tyle mu się dostawało, że ten i owy z pokojowców przymrugnął ku niemu pogardliwem kamractwem.

Pod piórem Naruszewicza urastać niezadługo poczęły one tomy ’Historji narodu polskiego’, które odrodziły, jak wiemy, dziejopisarstwo polskie. Ile w tem było przyłożenia ’bezimiennej ręki’ pomocnika, pomyśleć się mogło i królowi samemu. Pracowitością bowiem nie dał się on prześcignąć mistrzowi. Czeladnik u poety i historyka poza pomocą, udzielaną mu sumiennie, napisał w tych bodajże latach (wydane później anonimowo) aż trzy książki wielce osobliwe, bo spisane — jak wyznaje — to ’z widoku sennego’, to ’z rękopisu, znalezionego na gościńcu’. m Słowem, stał się powieściopisarzem.

— I ’kaleczył dzieje!’ — oburzał się król.

Kaleczył istotnie bardzo, bo czynił je wręcz narzędziem swej zawziętości politycznej. Padają oczy króla na takie oto słowa w jednej z tych książek:

— ’Wszystko, co poniżyć może sławę Polaków przed narodami, tego wszystkiego przyczyną i skutkiem stało się przewództwo Panów bogatych w Polsce’. — Lub o kilka kart dalej: ’Kiedy dziedzic tej ziemi,

na której pracujesz, jest złośliwy dla ciebie, pamiętaj chłopie, że masz żagiew w kalecie, a kamienia lada gdzie dostaniesz’.

Jakżeby te książki nie miały wypadać z rąk Naj. Pana? A miewał już meldunki od starostów, że mieszczanie nie wiadomo po co przybyli, wałęsają się po wsiach i buntują chłopów. Pewnie nie innemi ?owy to czynią. One powieści — myślał — dalsze to Katechizmy i Wyznania Wiary dzisiejszego buntu.

Mimo indygnacji i niesmaku zdołał jednakże zauważyć mimochodem, że — ’przez tego autora przemawia niekiedy szczególna zdolność naśladowania stylu dawnych czasów’. (Jakoż on pierwszy wprowadził ten „styl“ do powieściopisarstwa polskiego; . pierwszym zaś, który to wyczuł, był król-esteta).

Każe sobie ponownie podać książki przed chwilą odrzucone: chce widać przypomnieć coś sobie. Tak sprzecznie z swym duchem potwarczym (przypisywał jemu i król autorstwo Katechizmu) zdobywa się ten autor na te niespodziane słowa — że Oświecenie, idąc z Południa i Zachodu na Północ i Wschód, ominęłoby Polskę na koło, gdyby Muz wszystkich nie przywabił do nas król sam. — ’Opatrzność — powiada innym razem — niezbyt częstem przytrafieniem nadarza Wielkich Poetów. Wiek Zygmunta Augusta miał Kochanowskich (obu!); ma Trembeckiego, Naruszewicza, Krasickiego wiek Stanisława Augusta’.

— ’Wiek’, pisze: wagi historji nastawiać mniema terminator u Naruszewicza, — odyma król wargę na pochwalę tak małego autorytetu. — Niechby lepiej ze swym mistrzem przemyślał, jaki to stan narodowi temu wyrąbał szablami miejsce pośrodku Europy?... Czem się ten naród stał, ciałem państwa i przez swe talenta plemienne, któż że to sprawił, jeśli nie polski stan szlachecki?...

— Potwarzyć nakoniec i plugawić całą przeszłość narodu: oto ku czemu jątrzy tam w Kuźnicy wasze pióra ten wasz herszt: Hugo graf von Stumberg Kołłątaj, aby tem pewniej ziściła się dlań nowa Równość francuska.

— Która i dwóch dni by u nas nie przetrwała!’ — bił już pięścią w stół.

Nie przetrwałaby zaś nadewszystko przed drapieżną ambicją tego tygrysa w szatach kapłańskich.

Coraz to niżej zwisała w zadumie ciężka warga króla, naostatek już tylko z żałosnego politowania nad literatem, którego talent — nie osobę całkiem mu nieznaną — przygarniał niegdyś. Skoro pod jego pieczą królewską odrodziła się w Polsce poezja wielka, może z młodych omylności tamtego autora dojrzećby zdołała u nas i powieść polska? Ale życzący Polsce inaczej herszt Kuźnicy potrafił odtargnąć to pióro w służbę swoją. Odtąd ’wszystkie druki i najjadowitsze rękopisma tego talentu’ płużyć będą komuż to?! I czemu?!...

? — Obłąkany swą wiarą literacką w bałwana Rewolucji, a ślepy na wielką grę interesów i ambicji w polityce, cudzej pysze nad narodem służyć odtąd będzie ów ’autor bezimiennej ręki’Jako jeden z najbaczniejszych czytelników onej doby, a nawet przygodny krytyk w Monitorze, wiedział król dobrze, iż podlaskiego autora wyprzedził w Kuźnicy ktoś o wiele odeń młodszy. Sięgnął po pisma młodego, jakie ukazały się temi czasy. Zniecierpliwiony wprędce, jął bębnić palcami po stole:

ledwie czytać się dała ta fantasmagorja młodzieńcza, która przeraża rozsądek. — ’Widzę!... widzę!’ — wykrzykuje raz po raz ów pisarek w obłąkaniu mniemanej Apokalipsis swojej. I cóż to mu się jasnowidzi?

Widzi ksiądz Staszic — ’tron polski oblężony od mnóstwa ludzi, z których każdy trzymał w ręku kartę (skargi do króla)... Jak niegdyś Charon przebrzydły na brzegach Styksu groził, odpychał i nie dawał umarłym wiecznego spokoju, — tak twardy na warcie dragan kolbą odtrącał i odpychał wszystkich (od króla)... Przybiegłem do jednego z nich — gorączkuje autor dalej — i zapytałem, co cierpi? — Miałem trzech synów (skarży się chłop); średni, nic mi nie mówiąc, odszedł uczyć się rzemiosła. Po oddaleniu się jego, pan, surową karą mi grożąc, jeżeli mu syna nie przystawię (na pańszczyznę), owszem zaraz do więzienia osadziwszy, nie wypuścił mnie, dopóki mu kilkaset złotych za własnego syna nie zapłaciłem. Wkrótce potem, spodziewając się więcej ode mnie pieniędzy, kazał mnie znów wziąć w kłody... Gdym wołał o sprawiedliwość, nazwał pan ten żal mój zuchwałością, kazał mi wszystko z domu pozabierać, a okrutnie mnie skatowawszy, w kajdany zakutego wrzucił mnie do chlewa*.

Zrzedła królowi mina gniewna: tam, w kancelarji królewskiej stoi cała szafa takich ’żalów’, — którym żaden dragan zresztą przystępu nie wzbraniał.

Ów szaleniec literacki bierze tymczasem na się Danta samego postać, bo, jak tamten niegdyś, przysłania twarz swą oburącz i pomyka w dalsze kręgi polskiego czyśćca. A goni go zewsząd — ’przeraźliwy rozpaczających jęk, wołanie do nieba o pomstę i przekleństwa, że owo ci, którzy ostatnią zgębę chleba wydzierają ludowi, są jeszcze i sędziami jego’... Więc zatuliwszy oczy i uszy (powiada o sobie ów Dant polski), gdym już nikogo nie słyszał, rzekłem sam do siebie: — ’Polska dopiero w piętnastym, gdy Europa wiek osiemnasty kończy... Z takiemi prawami długoż to Rzplita utrzymać się sądzi, mając za sąsiada króla pruskiego?!...’

Pochodził Staszic z ostatnich kresów zachodnich, przybrandeburskich: wrogiem nad wrogi, sępem, czyhającym nad narodem polskim, był dlań ’dom Hohenzollernów’.

— ’Od was to zalężone — wybucha znów na szlachtę polską — i od was wyhodowane straszydło, które ma wielką głowę. Jego ciało w pomierze do tej głowy rozrastać się usiłuje. Ze wszystkich stron ma przeszkody znaczne, sama tylko Polska wolne mu miejsce zostawia. Więc to straszydło pilnie czuwać będzie na okoliczność, w której mu się rozciągnąć do Polski łatwo przyjdzie... Żadne traktaty z obcemi mocarstwy od tej grabieży uwolnić nas nie potrafią, — bowiem wojna jest dla tych despotów ich łakomstwa i dumy żywiołem: płużą krwią ludzką, bez bo jaźni wmawiając w ludzi, że Bóg lubi wojnę, że Bóg jest okrutnym tyranem’...

Więc już nie w traktatach z obcemi mocarstwy szuka ostatecznego ratunku dla narodu swego. Myślą rozproroczoną w ekstazie wywołuje dziwacki dla króla zwid jakowegoś ’Zgromadzenia narodów’... Tu król przerzucił niecierpliwie kart kilka; pomińmy więc także, co ów cień widział i słyszał na ’Posiedzeniu’ tego Zgromadzenia. Niech nam wystarczy to, że znów z Dantowem przysłonieniem oczu umknął i z owego kręgu czyśćca, a z tym krzykiem rozpaczy: — ’Boże mój, Boże, który naród ludzki stworzyłeś, czyli to być może, abyś Ty był niszczycielem jego?!...’

Ocknął się przecie i otrzeźwiał. I tern żarliwiej — powiada — ’myśleć muszę ustawicznie, jak zmienić ustrój rządu i wzmocnić siły obronne Rzplitej’.

Lecz do czegóż to naostatek Europę całą dowiedzie? — zamyślał się w Onych chwilach, gdy najbardziej mówił ’sam z sobą’. Zbroją się tak i państwa inne: jakież to nowe gwałty i zburstwa oczekują naród ludzki (ludzkość), gdy morze krwi przelanej za grabieżą ziem i niewolą ludów rozmnoży jeszcze i te najgnuśniejsze stwory despotyzmu: fałsz i obłudę powszechną... W tej bezradności ducha nad żywiołami przemocy rozum ziemski nie znajdzie już ludom nadziei. Rozpacz zaczerpnąć ją może już tylko z innego świata:

— ’Ty Światłości Najwyższa, oświeć wojska ziemskie! Niech żołnierz czuje, że wtenczas tylko, kiedy łoży życie W obronie praw rodzaju ludzkiego, dopełnia swego powołania. I staje się narzędziem Twojem...’

Przerażał króla ów literat nowy. Na toż najświatlejsi mężowie całym trudem życia rozpraszali w Polsce mroki średniowiecza, by w ich własnych szeregach wynurzyło się to mroczne widmo dantejskie?

Ten wróż niepojęty z mieszczan wielkopolskich porywał gromione przezeń serca szlacheckie nadewszystko: niedarmo retoryka jezuitów i sejmiki wychowywały zdawna te rzesze na mówców burzliwym patosie. W żarliwe dysputacje ze Staszicem wdawała się w nieprzeliczonych wtedy pismach szlachta dzielnic wszystkich. Mieszkańcy stolicy milczeli głucho w onej polemice i o ich skórę przecie. Patos nie imał się widać całkiem trzeźwych mieszczan Warszawy. Klucz do ich sentymentu znalazł naodwrót: szlachcic właśnie — ów z Podlasia, — że każdą rzecz swoją wszczynał żartobliwie. A choć pociągnął ich wnet w swych zamyśleń melancholję, — do melancholji, porówno jak do żartobliwośd nad sprawami publicznemi, skłonniejsze bywają przytyte mieszczany od szlachty wraz burzliwej.

Tak odmienne drogi wiodą do serc obu stanów.

Król był w tem widać natury połowicznej, bo choć wzburzyło go owo kaznodziejstwo wróżbity, dziwnie prędko zdołał się z niego otrząsnąć. Z perspektywy tronu, obleganego nieustannie przez łakomstwo ludzkie, w labiryncie matactw politycznych, a nakoniec intryg i plotek kobiecych, maleli dlań ludzie wszyscy. Tym razem naszeptały rr)y w ucho damy, że wielce przystojny ksiądz Staszic jest zdawna ulubieńcem pani Andrzejowej Zamoyskiej. Ubawiło to króla. Więc łaskotano dalej ciekawość jego, że niemłoda już ex-kanclerzowa nie cieszy się wiernością swego faworyta; ledwie zjechał on z Zamościa do Warszawy, jął zabiegać o łaski dam młodszych, a skarcony za to przez którąś z pań pobożnych, odpowiedział rezolutnie: ’O! j’ai refusé au mariage, Madame, mais jamais aux femmes’.

Na takie słówka zawsze łasy, król aż zastrzygł uszami. I rozbiegały mu się palce pod koronką manszetów w oczekiwaniu na dalsze sekreta księżych amorów z znajomemi mu paniami. Ale się zawiódł. Plotką własną podniecona kwocha, czy też kwoczka królewska oczekiwała w tym momencie czegoś więcej nad rozpytywania ciągłe o innych. Cóż, kiedy Naj. Pan nawet w chwilach intymnych przekładał już takie pogwarki nad wszystko inne. Starzał się bowiem wcześnie w omiękłościach swego życia: więdła mu twarz w grubych fałdach i próchniały zęby.

Staszica zaś wielkość cała, która wtedy ledwie kiełkować poczynała, jest rzeczą czasów późniejszych. Tymczasem, młody, fermentuje zaledwie zuchwałym temperamentem w pismach i w życiu. Lecz gdy się znalazł, bywało, znów ’sam z sobą’ i imał pióra, wtenczas (powie dziś jeden z czołowych badaczy literatury) „wyrazem uczuć najgorętszych wznosił się do godności największej poezji serca“. — Mimo to zaprzeczyć się nie da, że ów Trybun ludu i ksiądz, a nieodrodny syn XVIII wieku, żwawo krzątał się za młodu po salonach i alkowach pańskich; co więcej: zabiegał już wtedy o majętność przyszłą.

Tamten drugi natomiast — ów żartobliwiec piórem, a dla się melancholik w samotności — wyzbył się nie tylko dbałości o życia potrzeby, lecz wzgardził nawet chwałą swoją, tak bezimiennie rozgłośną.

Wzbudzał tem tylko niesmak i odęcie warg u króla szczodrobliwej kabzy:

— Ubóstwo niezabiegliwe jest nikczemne. Nie jest też i rewolucyjne, by się z wami dogadać zadęciem w dudy wasze. ’Wolność i Własność’ widnieć winno na waszych sztandarach, bowiem ’bez własności niemasz wolności’. (Tak lapidarnie ujmował król ducha czasów swoich). — Uznanie zaś u ludzi, miłość, dostatki i chwała... Oto zdarłeś z siebie te człowieczeństwa ozdoby i znamiona aż po pierwiastkową nagość Adama. I k’woli czemu? By naostatek swą samotność gołą ukryć za plecami Kołłątaja.

Wystarczyło królowi przypomnienie wstrętnego mu herszta Kuźnicy, by omierzić sobie tamtych obu jego najsłynniejszych pomocników.

Jakże innego człowieczeństwa tchnieniem oddychało się w ustroniu Łazienek w enem towarzystwie luminarzów Polski, rozpieszczanych przez Muzy, damy i króla. Wywołanie tak kontrastowych zestawień sprawiło, że ręce same drżeć mu poczęły z dysgustu do literatów.

By je czemś zająć, przystanął u konsoli, na którą doniedawna podrzucał mu Krasicki książki najświeższe na przypadek, gdyby swym dowcipem i rozumem zechciał je oświetlić anonime na szpaltach Monitora. Dziś Krasicki wysiaduje złote jaja łask obcych w Berlinie i Poczdamie; ktoś inny podrzuca mu nadal książki. Z starego nawyku sięgnął po którąś z nich. Spodziewał się rozproszyć niesmak słodkodźwięcznemi rymami jakowejś sielanki nowej, alić w tejże chwili jakby octu się napił: zionęło nań czadem najgnuśniejszego wstecznictwa. Słowo „szata n“ szczerzy się i chyca z karty na kartę tego książczyska.

— Jakżeby mogło być inaczej? — zamyślił się, mimo odrazy, krytyk na tronie. — Literaci, zmąciwszy kadź całą, wydobyli z niej na wierzch i najsmrodliwsze osady niedawnego zastoju. Za magją białą musiała nastać magja czarna: tak za owym jasnowidzem z księży — ten ciemnowidz z mnichów.

Pojrzał na kartę tytułową: — ’Jeszcze o Pythonie, djable warszawskim’. — Jeszcze?! Czyli że inni pisali już o tem bardzo wiele...

Miotnął książkę z taką pasją o ziemię, że rozpadła się oprawa i stargały karty.

Zenerwował się Naj. Pan wejrzeniem na ^wrota piekielne’ ludowego buntu, otwierane przez owe pisma. Nie dziw, że za wrotami piekieł natknął się na djabła.

To zdenerwowanie rozbudziło w nim, jak to bywa, wszystkie instynkty zatajonych zdawna niepokojów. One to widać sprawiły, że wstrząsnął się całem ciałem, usłyszawszy nagle za oknami rytmiczny trucht mnogiej konnicy. Aż tu na pokoje dochodzi pokrzyk komendy, zrazu rozlewny, szeregom na baczność i wraz słowo krótkie, jak zerwane uderzenie w bęben.

— Das ganze Re..gi...ment... halt-an!

Ta kaducza mustra egzercerunku niegdyś saskiego, zaczem frydrychowskiego wzoru, ’nie wiem, czemu tak się Polakom podobały’, powie jeden z anonimów, dopominający się gwałtownie, by przywrócono wreszcie z dawnej chwały polski język komendy wojskowej.

Pod tamten zakrzyk warkotny w mowie niemieckiej i pozgrzyty dobywanych szabel rychtuje się wojsko w szeroką podkowę pod ścianą Zamku. Przybyło tu ono najwyraźniej z nagłego alarmu ku ochronie króla.

Rzucił się ku szybom. — Kto was tu prosił?! — zalewa go aż po czoło gniew czerwony. — A w dodatku ten właśnie regiment konnej artylerji koronnej cudzoziemskiego autoramentu?... Kto w te dni tumultów ulicznych tak chytrą nade mną opieką jątrzy afekta publiczności przeciw Mojej osobie?!

Daremnie szamotał się w tej sieci król republiki.

Jakoż tumulty uliczne nie ustawały w Warszawie; któryś z pamiętnikarzy naliczył ich trzy czy cztery w ciągu miesiąca. Przynosiły one ludności po prawdzie więcej guzów niż ran, wojsko bowiem ’nie zaciekało się na nurzanie w krwi ludzi swoich’: płazowano, — chyba że w tych starciach ktoś wzajem zażył broni siecznej lub palnej. O właściwym przebiegu tych momentów grozy za osłoną koni i kurzu mało kto wiedział, a najmniej król sam; plotka natomiast szerzyła o tych chwilach wieści okropne. Kierowały się zaś one zbiegowiska ludu, teraz już widać czyjąś ruszane ręką, bynajmniej nie w stronę kramów żydowskich. (Anonimowy ’Obywatel Rzeczypospolitej‘ przewidywał, mimo wszystko, słusznie).

Z krętych zaułków staromiejskich, z niezliczonych ruder po rozległościach onych ’przedmieściów przedmieści’ wyraja się oto znów takie mrowie głów nieprzeliczonych, że aż dziwno było, ile tego pospólstwa mieści się w świetnej Warszawie. — Na taką to widać chwilę zjechał trafem do stolicy znakomity poeta z swego zacisza pod Puławami.

Największa bodaj śród ówczesnych poetów, tragiczna wrażliwość Kniaźnina porwała go nieodpornie żywiołem nowym, równym dlań ’morzu i wulkanom*. Przyjaciel zmarłego Dekerta staje się tą chwilą, i dla się może niepojętą, jakgdyby ludu polskiego zastępczym przywódcą i rzecznikiem. Już go wiedzie (w wyobraźni) hen, pod Zamek sam, przed obnażone szable, — by tu wysrożyć swe oczy gołębie:

Rządzie! pamięta], że jak nasze lata,

Tak pokolenia, tak mienią się wieki;

Że tego twoja nie obejdzie strata,

Kto twojej nie zaznał opieki

Mierzył oczywiście nie w króla i jego ministrów, ani w sejm, lecz w krótkie już może rządy władzy rodzimej na tej ziemi: przyszłą oziębłość ludu polskiego na tę stratę wróżył wieszczek białoruski.

— Hab-acht! — targnął znów króła nerwami okrzyk przed Zamkiem.

— Das ganze Re...gi...ment... — zawodził służbiście wciąż tenże oficer na placu.

Strzał że to padł tam — jeden i drugi — czy też głos komendy wystrzelił podwakroć z taką furją?.. Już tylko cwał tej konnicy wkoło, zakosami i przeraźliwy krzyk ludu.

Król, nad miarę dziś rozdrażniony, nie wytrzymał tego widoku: nie oczy, twarz cała stanęła mu we łzach. Odbiega na pokoje dalsze i łopoce wzniesionemi dłońmi — z tą upartą już tylko myślą w głowie:

— Szatan was, literatów, na Polskę powołał!

Któryś z posłów, utrudzony ciągiem sejmowych obrad, umyślił użyć rozrywki. Afisze na mieście zapowiadały gdzieśa 1 i k. Nie były to wtedy zabawki godziwe, ale posła tak udręczyły kwieciste perjody, wygłaszane z mównicy Sejmu Wielkiego, że za wszelką cenę zapragnął odprężenia, ‘wiedząc, że łuk natężony zwykł pryskać’. Nawet osoby wysokiej kondycji rade wymykały się ’od ciągłego zbawiania Rzplitej’ na baliki właśnie, gdzie Nimfy swywolne goni Echo, — echo wszystkiego, czem żyła i o czem myślała stolica polska.

(Oto początek najosobliwszej z satyr ówczesnych. Jak wszędzie na tych kartach każdy cudzysłów górny (’ ’) oddaje najwierniej słowa oryginału).

Idąc za przykładem wielu innych, nabył tedy ów poseł wraz z swym kolegą sejmowym zwykłe maski i jakowyś przyodziewek w guście szwedzkim, — wszystko co szwedzkie uchodziło wtedy za staromodne i starorycerskie, nadawało się zatem w sam raz na strój redutowy. — Odszukawszy na mieście ’fiakra’, wyruszyli za Bramę Krakowską — właśnie jak rycerze na przygody — gdzieś, hen, a wraz stromo wdół, ku Wiśle samej.

Dworek wcale okazały; dwoiste aż jego latarnie rzucały w ciemności nocy blaski pokus zwodniczych, ścieląc zarazem jakgdyby kobierzec złoty do pałacu nimf.

Nabyli bilety u Niemca w budce. Pobok stało dwóch sążnistych draganów z karabinami w ręku, aby bez opłaty nikt się tu nie wciskał. W głębi przedsionka natknęli się na jeszcze sążnistego Szwajcara, który tu, jak wszędzie w Warszawie, ’zwał się Herr Johann, choć na chrzcie było mu pewnie Iwa n\ Gałką złotą na wielkim drągu wskazał on gościom drogę. Przez liczne wschody, korytarzyki i galerje przechodnie tego labiryntu do niecnoty, mijając nowe znów szyldwachy, wydostali się wreszcie na salę rozjarzoną od świeczników, gdzie szumiał jak w ulu rój tancerzy pod dudlenie kapeli. Ani się rozejrzeć w ścisku. Ledwie mignął przed nimi Tatar z Prusakiem, już oto Hiszpan pląsa z dońskim Kozakiem: oczom i myślom zamęt jeden! Choć innego widoku nie spodziewali się chyba, obaj starsi panowie poczuli się tu na wstępie nieswojo. Dopiero w drugiej sali, gdzie było nieco luźniej, przywabił ich bardziej stateczny i swojski widok kredensu, czyli po warszawsku: bufetu. Ledwie przystąpili, już mieszano im usłużnie do małych kieliszków ’jedne trunki z drugiemi’, bo taka moda teraz w piciu.

Snują się tu wszędzie dziewczęta, ’prawda nieszpetne, — stwierdzili — lecz płoche’. I coś nazbyt przymączone pudrem. Gdy z tego tłoku dziewcząt wynurzyła się znienacka ’twarzyczka krasa z ciałkiem, jak to powiadają, świeżem’, pan poseł, jak umiał, nawiązywał angaż, — do tańca tylko, — zastrzegł się smutnie człek żonaty.

I zawirował mu w oczach tancboden cały: — ’jeden gość garbaty, drugi kulawy, trzeci z nosem żórawim, czwarty kaprawy, ten żółty, tamten czarny, ów z brodą do pasa’... Wybiegają na salę i ’Galateusze’ (czy nie Narcyzy za kochankiem Galatei? lub może od starego ’galić’: strgczyć?), pobudzacze animusów, naczelni w tańcu podrygacze i excytatorzy publiki na expensa przy bufecie. Te fircyki w pstromerengowatych fraczkach, nóżki takt w tak układając, suną krzętnie po parkiecie wszędy i donikąd, jak ryby w wodzie. A kapela to anglezy i ankatry na basetlach rżnie, to wykaprysza ich takty, rytmy i modulacje na najnowsze do tańca ’szlagiery’.

W obyczajów odmienności ustawicznej nawraca wszystko: żadna moda nie nowa.

...’Nagle zjawił się widok osobliwy, który przytomnych i gniewał i bawił: ksiądz w komży z kropidłem w ręku’.

Mógłże być w Warszawie kiedykolwiek czas taki, by widok podobny, gniewając, bawił publikę?! Oto rysunkowa karykatura z ulic Paryża, przeniesiona żywcem na balik warszawski. A był w Rewolucji francuskiej moment taki, że ów stan pierwszy zwalczano niemal zacieklej, niźli stan szlachecki. Kilku znienawidzonych w Polsce biskupów, po których szyje sięgną niezadługo stryczki, dawało dosyć podsycenia i temu tchnieniu ’ducha francuskiego’. Tylko że paryska lekkość nawet w rozkiełzaniu stawała się na brukach Warszawy koszmarem dla gustu. Posłowie, których zrazu rozśmieszyło zjawienie się tego niby-księdza, na widok jego pląsów grubych odwrócili oczy z niesmakiem.

I wycofali się do sali sąsiedniej, gdzie pracowicie przygotowywano im niebawem coraz to wymyślniej mieszane trunki do kieliszków maleńkich. Więc popijając te ’kordjaliki’ na stojący, jak każe moda, wiedli posłowie ze sobą dyskurs taki:

— ’Tyle ów ksiądz potrzebny jest tu na baliku, Ile byłby u siebie w sejmie lub sejmiku.

— ’Potrąć go przypadkiem, zaraz klątew rzuci’.

— ’Może też Pan Bóg od nas tę biedę odwróci.

Ale gdy mają już gwałtem wliźć w obrady nasze, Niechże za nami przypaszą pałasze’, — ’Niechay jadą na wojnę, niechay żonki mają’.

— ’Tegoć im nie staje’.

— ’To niech się starają’.

To chichotem w kułaki swe, to potrącaniem się palcami na śmiechy rubaszne, wysączyli posłowie kordjalik jeden i drugi. Za piątym patrzą: wkraczają na salę dwie maski przebrane za francuskich labbusiów w mocno już kusych sukienkach, w pończoszkach i w pantofelkach z klamrami. Ledwie weszli, już tańczą obaj, młody i stary; tyłeś ich widział w pląsach, że ’ręka ma dziewczynę a nos okulary’.

W braku popularnej karykatury rysunkowej wysyłała, buntem francuskim objęta, Warszawa wszystkie swe pasje, przedrwiny i wyśmiechy ’widokiem’ żywym na baliki, czyniąc z nich najosobliwszą w Europie satyrę żywą.

Jakoż posłów, popijających przy bufecie, objęła tem żarliwsza troska publiczna, by księża i biskupi ’nie wleźli’ gromadnie do Sejmu:

— ’Rzymby nam prawa pisał’...

— ’Królów dawał nieraz*

— ’Darłby z nas jeszcze więcej, niżeli drze teraz?.

— ’Tak Polskę — sługą, Rzymby panem zrobił

— ’Polskę kościołami, nie rządem ozdobił’.

Któż to jednak na widok hultajów, przebranych w komżę lub sutannę przykusą, wszczynał tak dalekie rezony i dyskursy?! Któżby, jak nie masony?

Oto, ująwszy się pod pachy, dla większej równowagi po onych kordjalikach, krążą ustronniejszemi miejscami po sali i szepczą do się tem masonów wtajemniczaniem się w zagadki trwożne:

— W ten czas, by to intrygom pole się zrodziło,

W ten czas, by się Ojczyznę przedawać godziło,

Xiądzby na złe namówił i samby rozgrzeszył

Resztę sumienia*...

— Cii!...

Niewtajemniczeni krążyć tu zaczęli zbyt gęsto w pobliżu.

Ale tajemnice i grozy masońskie rozwiewają się wprędce jak czcze dymy; już rozdzieliły przyjaciół dziewczyny. Jednemu z nich niedopity kieliszek pozostał wiernie w ręku a wobec tłumu gości na sali tanecznej dopomniał się w nim o toast: rozbudził w pośle wenę oratora. Wsparty oto dla nóg niepewności o pośrodkowy filar salonu, patrzy teraz na tańczących już nie z pobłażaniem, lecz z rzewnością; a wyczekawszy chwili nieco cichszej, podejmie dłoń z kielichem:

— ’Patrzcież panowie! wszystkie tu stany na sali, a jeden drugiemu nie uwłóczy, jeden drugim nie gardzi, — bowiem kościół i karczma pana nie znają’.

— Wiwat Równość! — odkrzykną mu z poklaskiem maski co bliższe. — Wiwat karczma! — wtrącił chytrą fintą sejmową ktoś dalszy, kierując śmiechy i poklaski w swoją stronę. Ale poseł, znający się już na takiem podstawianiu nóg mówcom, nie dał *się wybić z toku:

— ’I baczcież! w takich to dopiero u nas miejscach człowiek równym się być okazuje drugiemu’...

Zebrał burzliwe oklaski za to przyganienie panom, co u publiki zawsze sukcesem się odpłaca. On zaś, jak każdy deputat z małą jeszcze praktyką, pierwszym impetem wygadał wszystko, a potem nie było już z czego kroić: więc zmieszała mu się oracja, — właśnie jak posłom w Sejmie. Postrzegł to chytrze jeden z owych Galateuszów w pstromerengowatym fraczku a z przypudrowaną twarzą arlekina. Podbiegł i, chwyciwszy mówcę wpół, podjął go — drab mocny — jak piórko:

— ’Wiwat przyjaźń! Hey, dawaj ponczu!’ Zawtórzyły temu już nie śmiechy, lecz wrzaski ochoczości grubej. Najbardziej zapewne ubawiło ludzi to, że szczupła napozór figurka cywila unosi tak leciutko posła-wojaka w srogich butach rajtarskich i z pióropuszem u kapelusza.

Niehonorowo szlachcicowi odmawiać poczęstunku na zabawie, a jak równość to równość, osobliwie gdy ją sam ledwie obwieścił. Za równością zasię idzie przyjaźń z ludem, jak tamten okrzyknął. Nie-* zbyt zaszczytny przyjaciel nadarzył się tu jednak, — trudno! Choć wlewał w niego, a wraz i w siebie, jedna za drugą szklenice ponczu, nie zdołał poseł demokratyczny z Wołynia zbyć nieukontentowania z takiego towarzystwa, nazbyt już warszawskiego.

O czem ta Świnia chrząchała przy piciu ani baczył, ani zapamiętać raczył.

Po chwilowej przerwie w tańcach, muzykantom na odpoczynek, spocony mistrz grajków z lisiurą zsuniętą z czoła zakołacze niezmordowanie w pudło swych skrzypiec. I podniesie smyczek... Więc kapela za nim w pędy na basetlach rżnie, dmucha w trąby, wali w bębny, na korwety zwie!... Po tygodniu jeszcze bzykać będzie niejednemu w uszach ten szlagier z balika, jak mucha naprzykrzony.

Długo coś trwało z tym ponczem, zanim poseł nie ukazał się znów na sali. Tą właśnie chwilą w samopląs wyskoczyła z koła postać Turczyna w szarawarach nazbyt już ponsowych i bufiastych a w turbanie jak bania meczetu. Sunął w takty bez maski, którą z fantazją wymachiwał przed sobą. — Kto zacz?... Kolega z Sejmu! — Obaj posłowie, zapomniawszy o swem tu incognito pod maskami, żwawo chwycili go pod ramiona: — Oto gdzie płochość przywiodła najmłodszego z posłów! — Aby tu przydybał najstateczniejszych wiekiem.

Tak sobie przygadując, wyśmiewali się wzajem.

— Nie proszono mnie na assambl do Zamku, więc obrażony kazałem zajechać tutaj, — huczał na obie sale młody szlachcic z Litwy. — I już miałem awanturę! — obwieszczał głosem tubalnym. — Nadarzyła bo mi się nimfa ambitna: pchała się koniecznie w pierwszą parę. Popsuł nam zabawę panicz jakowyś, który pchał się również na pierwszego i to z moją damą 4 właśnie, którą rzekomo angażował wcześniej, tylko że się tymczasem zawieruszył z inną. Panicz przybył tu w swoim mundurze oficera konnej gwardji koronnej, więc zaraz odgrażał mi Manifestem: jakimś tam pono reskryptem królewskim. — Niema żadnej władzy — krzyczę — Manifest na baliku! — Niema? Ja ci go zaraz na skórze wypiszę! — Tak z szastem i praskiem, przy ostróg pobrzęku i wykrzykach, już mu szabla sama wyłaziła z pochwy. Ułagodziła go moja, czy tam nasza, dama, miękką rączką ujmując nas kolejno za podbródki. — Słusznie! — szastnął przed nią oficer grzeczny — możem z tym panem rozmówić się potem, na uboczu. — ? Musiałem tedy obnażyć się z pod larwy, ile że on bez niej. Przyjąłem wyzwanie. Jakaż to zabawa u nas może obyć się bez tego?

— I jutro będziesz się bił?

— Odniechcenia. Bardzo prędko uprzykrzyło mi się to zwycięskie suwanie się przodkiem po sali.

Machnął niedbale maską, trzymaną wciąż w ręku.

— Powiem wam całkiem szczerze: ’Owo dobijanie się w pierwszą parę wydało mi się — kandydactwem na poselstwo, taniec wkoło — materją obrad, a moja dama, godząca spory — z tych jakgdyby, co wpływają w interesa Kraju, a dla których miłości niejeden odstąpił wszystkiego’.

— Hm?... — trudno było posłom przytakiwać tej przymówce, mierzącej w ich własną godność deputacką. Urażeni, już mieli się na stronę, gdy pobok wszczęło głośną rozwowę aż czterech Ichmości w maskach, a przeodzianych w peruki i togi niby sędziowskie. Rozsiedli się oni szeroko na krzesłach i z rezonem wielkim jęli rozwodzić się i natrząsać... nad czemże to? Nad rządem!

Któż nie nadstawi uszu?

’Wszystko cokolwiek w rządzie uchwalone było rozumnie czy nierozumnie, słusznie czy niesłusznie krytykowane było przez onych Solonów’. Każdy mógł się łacno domyślić, że pod owemi togami ukrywają się wyższe urzędniki Rzplitej, krytykujące zwyczajnie rząd swój.

doradzali, Oficerów, aby im komendantami nie byli: słowem, całą stanu naszego klasę (inteligencję mieszczańską, powiedzielibyśmy dziś) zniszczono. O, polityko, przeklęta polityko!’

To przekleństwo polityki i tę obłudę dziejowy wziął najgłębiej do serca drugi szlachcic prawdziwy, — ów z Podlasia. Gdy Dekerta nie stało, postanowił, widać, dokończyć wszczęte przezeń dzieło: ’przetorować ludowi polskiemu drogę działań'. Odrzuci precz pióro: pisze oto słowa ostatnie, już się więcej nie odezwie w życiu. I występuje teraz już nie z żadnem ’dziełem’ literackiem, pod egidą Kuźnicy, lecz z ulotką bez tytułowej karty, zwróconą wręcz do ludu.

Ulotka owa liczyła kilkanaście stronnic. By ją zestroić z krótszym oddechem dni naszych, należało ją tu uzwięźlić do rozmiarów jakiejś tam płachty dzisiejszej, przylepianej chyłkiem po nocach do murów miejskich.

— ’Głos naprędce. Do Mieszczan: ...Przewidujesz-że, Stanie Miejski, do czego to dobrodziejstwo arystokratów zmierza?... Byście, kupieni tak obfitą nobilitacją, nie oswobodzili z niewoli miljonów uboższych Braci waszych... Przewidujecież Oficerowie, nie-szlachta, dlaczego wylano tę łaskę i na was, nie spodziewających się szlachectwa? Oto dlatego, aby was ubogie miasta nie użyły do rewolucji.

...’O, nieszczęsny Rządzie! Albo Rewolucja, którą ci groził stan miejski, miała początek i poparcie Sprawiedliwości, albo jej nie miała. Jeżeli miała, czemuś Sprawiedliwości nie oddał? Jeżeli nie miała, czemuś nie pokarał? czemuś przeciwnie wysypał hojne nagrody?’

...’Obywatele! jedyne nadzieje i światła niezmiernego ludu! pokażcież się niezwyciężeni w tej cząstce serca waszego, w którą uderzono blaskiem i świetnością!.. Stańcie przed Trybunałem Sumień!.. Dajcie dowody przed całą Europą, iż nie macie innej ambicji, tylko celować przysługami dla dobra powszechnego’...

Każde tu zdanie rozbrzmiewa stentorem trybunów paryskich. Niewczesny dobosz rewolucji polskiej tak żarliwie grzmiał ich pobudką w Warszawie, że nie zdążył obejrzeć się, zali pośpiesza za nim dość rychło owe z urojonej legendy osiem tysięcy zdeterminowanych na rewolucję. Lecz oglądanie się za siebie niegęsta mina i pewny siebie głos krytyków przywabia ludzi zawsze na skore aplauzy; więc za nową przerwą w tańcu okoliły ich niebawem maski wszystkie: — i Tatar z Prusakiem, i Hiszpan z dońskim Kozakiem i tenci garbaty, i drugi kulawy, trzeci z nosem żórawim, czwarty kaprawy, ten żółty, tamten czarny, ów z brodą do pasa, a przy nim ta z ciałkiem świeżem twarzyczka krasa. Po bokach ustawił się istny, bo taneczny, horus towarzyszek Bachusa o licach przybladych i nazbyt przymączonych pudrem. Tuż za nimi, nie mogąc ustać spokojnie, przebierali takt w takt nóżkami przodowni w tańcach dryganci czyli Galateusze.

Słowem, stanął pod laską niczyją Sejm Wielki masek, na którym każda mogła się wypowiedzieć najtajniej, — bo z obliczem pod zasłoną, najbezpośredniej, — bo zgoła bez posłów, i najrówniej wreszcie, — niedarmo okrzyknięto, że jedyna to u nas Oaza równości wszystkich pod maskami.

...’A że z dyskursu wpada się w dyskurs, stanął i Tron polski na placu’: ci za Elekcją, owi za Sukcesją. Głos najpewniejszy siebie, a mina najgęstsza pretendują, wiadomo, zawsze i wszędzie do przecinania wątpliwości wszelkich. Takim to głosem zagrzmiał jeden z owych czterech Ichmości:

— ’Krzyczcie wy i gardła rozdzierajcie sobie, nic z Sukcesji nie będzie. Naród jest naszym panem, więc Narodu słuchać należy. Przepisał on posłom naszym większością Instrukcyj (sejmikowych) utrzymanie Elekcji; a zatem ona się utrzyma, bowiem Wolność nie znosi Tyrana’...

— Czyjaż to wolność? — zapytał urągliwym basem ów z brodą do pasa. I w napiętem oczekiwaniu wszystkich na tę opozycję basową nie rzekł więcej ani słowa.

— Czyja? — powtórzył dyszkantem ten z nosem żórawim, przyklejonym na masce zdumionej nieustannie. — Krzyczę?! — bił się w piersi, zdumiewał i pytał, a raczej niuchał wszystkich.

Wobec tak małej elokwencji przedmówców temperament polityczny i zdolności oratora wyrzuciły posła litewskiego na krzesło przyszarpnięte sobie z opodal: Obywatele! — dłoń wzniesionego ramienia powtórzyła sama palców rozczapierzeniem: Obywatele!...

— ’Jeżeli Wolność z niewolą zgodzić się nie może, dlaczegóż my tylko chcemy być wolnymi, zapominając o niewoli innych?’...

Jak się zerwie na to jeden z owych Ichmości, — ’jak krzyknie, jak tupnie’:

— ’Do Paryża Mospanie! do Paryża z takowem zdaniem! bo tu, zamiast otrzymania bustum, osiądziesz w Prochowni!’

Na ten krzyk srogogroźny cisza posiała się w kole sejmowem. Kto tak huka, tak tupa, — myślano — ma pewnie władzę wysłania do Prochowni. Już ktoś trwożliwszy sumituje się zawczasu, nie własne zdanie tu wygłaszał, powtarzając jedynie, co się na mieście mówi głośno i powszechnie. Inni milczeli głucho. Pogróźca musiał wyczuć w tej ciszy przykre dla się ’vim repulsiva m’, gdyż oddalił się coprędzej.

Pod nowe hasło muzyki ustawiały się powoli, bo w niehumorze chwili, dwa sporne szyki masek na kontradanse: rzekłbyś, na nieme dalej dyskursy w pląsach sprzecznych. Sejm to najmniej komu przykry; nie wywoła pogróżek niczyich.

Gorączkowo wypatrywał na sali swego pogróżcę z przed chwili poseł litewski, rozgorzały tyleż doznaną zelżywością, co przerwaną mu oracją. Gotowo wyniknąć coś groźniejszego od awantury. Bo oto gdzie go ujrzał po chwili: w towarzystwie swej damy niedawnej, która miękką rączką godziła spory.

W niszy podokiennej ’siedziały na ławeczce dwie Damy, po angielsku ubrane, w sukniach czarnych, nieskąpo gamirowanych wstążkami’. Bliźniacze strojem jedynie, jedna płowa, druga kruczowłosa, zastygły w umyślnej niedbałości wejrzeń z pod powiek. Jeśli to nie cudzoziemki, to panie wojażowe i bywałe! — rozpłomieniał teraz dopiero Litwin do tak niedawnej znajomej z tańca (u Litwina afekt gorący zawsze późny). Ów zaś jegomość w todze kazał służbie podać sobie fotel i, rozkraczywszy się na nim, przysuwa się nogami do jej nóg na konwersację w wiadomym celu. Tak zaczął swoje Engage stroić, to głaskać jej kolanka, to szczypać, to w oczy zaglądać’. Ni miejsce tu, ni ludzie na zgorszenia cnotliwe, więc znosiła to niedbale, — ’wreszcie, by zrozumiał, że nie tak łatwo jak u innych po jej cukierki sięgać, złajanym został, usłyszawszy nie najlepiej ucho głaszczące wyrazy’.

’Co gdy się stało, odchylił na piersiach wstęgę (poprzeczną), a przy niej u boku maleńkie błyskadełko (orderu) — cechę dumy i ambicji, — aby Dama tem oślepiona okazała mu się powolna. Lecz ona, ledwie kiwnąwszy głową raz i drugi, rzekła’:

— ’Ja trzydzieści łokci mam wstążek przy sukni, a przecież się nie chlubię. W. Pan zaś, trzy łokcie tylko mając, wyjeżdżasz z niemi, jak Cygan z kobyłą na targ’.

’Temi słowy cechowany, zakrywszy czemprędzej swej pychy znamię, oddalił się na stronę’.

Ona ma ambit i dowcip! — podrzuciło Litwina, a oczy jego wybłysły ku niej. X przylgły jak do lepu do głębokiego dekoltu jej sukni czarnej. — Po czasie dopiero i zimnem przypatrywaniu mu się zdała opuściła dama rzęsy ciężkie, na znak, że jego Engage, owszem, przyjmuje, choć się dziwi, czemu tak późny, bo w tańcu niedawnym nie rzekł ani słowa. Tak bez powiadamiania przez gońców wezwał on ją ’na Konferencję sekretną w interesie niemałej znać wagi, gdyż jeszcze tej nocy’.

Czujną baczność nakazywał mistrz nieutrudzony, kołacąc tym razem długo w pudło skrzypiec, zanim nie podjął smyczka tak wysoko, że aż na pałce się piął i zadem pod kapotą ruszał: aby szumnie! aby hucznie! — wzywał tem muzykantów wraz z publiką całą. I gruchnęła kapela w rytmy ’Polaka’: roztupotały się na obu salach temperamenta narodowe, aż się strzęsły mury.

Ranek znaczy się nastaje. Powracać do domu zdecydowali posłowie stateczni, zwłaszcza że jeden z nich zakwasił sobie humor tamtemi ponczami. Nie dla ich ilości bynajmniej: popitki warszawskie zawsze były fraszką dla szlachcica z Wołynia. Te ich tu kordjaliki wymyślnie mieszane oraz poncze niezliczone tyle mu w głowie zdziałały, że ’zwilżyły suche żyłki’ w nosie i w czeluściach, — a nos miał, miarkować z tego, wołyński. Ambarasowne bardzo było jednak to ustawiczne pchanie się z kraciatą chustą pod maskę.

— ’Mój Boże! — wzdychał — jakże ci ludzie wytrzymać mogą, którzy maski, raz wdzianej, przez całe życie zdejmować nie zwykli’.

— Owóż tacy właśnie! — wskazywał mu kolega z Sejmu dwie maski w żółtych płaszczach mandarynów. — ’Pawi krok i miny indycze’ tych panów wzbudzały w ludziach natychmiastowy domysł: excellencye!... Jakoż trybem osób takich grodzili się oni od ciekawości tłumów bądź mową francuską, bądź też ’natychmiast w innej materji traktować poczynali, nawracając do swego już tylko sekretnemi kreskami’. — I oni mieli się już ku wyjściu. Ludzie odruchowo ustępowali przed nimi na boki, robiąc im przestęp wolny.

Tak mimowoli uczyni i posłowie. Choć skinieniem głowy nawet nie podziękowano im za grzeczność, mogli zato podsłuchać sprawnem uchem poselskiem, w jakiej materji traktują teraz ze sobą Panowie Rząd krajowy.

Kroczą. A z rezonem wystawiając dłonie, cedzą rzecz swoją powoli w respektowaniu słów własnych, na których ważą się losy kraju:

— ’Już też u nas na wiosnę Woyna niemylnie nastąpi, albo z Moskwą, albo z Cesarzem’.

Przerażeni tą zapowiedzią, omal że nie wykrzykną posłowie. I dalejże rozgadywać na tyłach ów sekret krajowy (tajemnica Stanu) każdemu, kto chciał czy nie chciał słuchać. — Posępniały powoli taneczniki pod maskami, rozwiązywały się pary i urywały pląsy ’Polaka’. Już tylko pijaki tupotały uporczywie.

Patrzeć: ’ten z brodą do pasa w korwetach z swą kochanką jak hasał, tak hasa’.

Imże to jedynie miał grać mistrz muzyki, który niemałym wkładem duszy gorącej rozegrał w taką huczność kapelę swoją? Więc wzniesionemi dłońmi wymachuje nad nią jak skrzydłami: niży, scisza, tłumi tony.

Niewidzialny antreprener tego baliku w wynajętym na ten wieczór pałacu bardziej od pożaru bał się ciszy na zabawie; więc pchnął czemprędzej między smutnie zaszeptane maski jednego z Galateuszów o najzwinniejszym języku. Już oto powiewając połami fraczka, właśnie jak ta ryba skrzelami, gdy nad wodą duszno się staje, wyskoczy przed publikę komedjant luźny. I zaśmieje się kredową twarzą wesołka:

— ’Policzcież tylko, Wielmożni Panowie, dla przekonania się własnego i dla zabawki, to i na tym baliku dwie części kobiet, a ledwie trzecią część mężczyzn znajdziecie. A gdy więcej rodzi się dziewcząt niż chłopców, pokoju to znakiem nie Woyny’.

W tem posmutnieniu społecznem potrzebowano widać bardzo zabawki i żartu: do aplauzów domieszały się śmiechy coraz to rozgłośniejsze, zasłyszany bowiem koncept podbijała publika dowcipem własnym jak dzieci rzuconą im piłkę.

— Ale komu w drogę... — przynaglali się posłowie — co powiedzą żony? — Zanurzyli się jak przy wejściu w galerje przechodnie, na wschody i schodki tego błędnika, aż w miejscu najciaśniejszem ujrzą niespodzianie onąć jasnowłosą w czarnej sukni angielskiego kroju. Przywarowała tu ’jak chart na przebiegu’. Poseł litewski wracał również do domu; szedł polityk bardzo przygnębiony zapowiedzią wojny na wiosnę: o swym afekcie płomiennym zapomniał całkiem — po raz drugi tego wieczora. Ujrzawszy ją znienacka, popatrzał zrazu z roztargnieniem, by za chwilę rzucić się ku niej z otwartemi ramionami. Ona jednak, dotknięta do żywa tą raz po raz niepamięcią wygrymaszań nad jej urodą, jak mniemała, nie tylko uścisnąć, ale zbliżyć mu się nawet nie pozwala. Wobec tej przeszkody ’zapala ©n się ku niej najżywszemi słowami, Wenerą nazywa’. — Gdy za ten komplement mógł ją wreszcie objąć w talji, dama pocałować się, uchroń Boże! wciąż jeszcze nie pozwala, cofając głowę coraz to dalej wtył. Ten ruch oporności skrzepiał tylko i zjędmiał jej piersi białochłodne, w czarnym obłamie sukni, stroczonej mocno.

Żonaci świadkowie tej zalotności umiejętnej niby to śmiali się do rozpuku nad wigorem młodego, a w gruncie zazdrościli. — Jutro będzie się o nic strzelał, — pocieszali się conieco. Pomnąc przytem na niedawne urażenie ich godności poselskiej, chłodno pożegnali kolegę.

On tymczasem, za wskazaniem damy, nabyć musiał znów jakoweś bilety u Niemca w budce. A że przytem żmudził coś w zadumie ponownej i nie mógł się dorachować, więc zniecierpliwiona wyrwała mu sakiewkę i, wyliczywszy co się należało, zwraca mu w garść jego trzosik: na! Zaczem modą paryską każe mu ująć siebie pod ramię, by go poprowadzić. — Z tymi politykami inaczej nie uładzi, — myślała widać Warszawianka.

Olbrzymi Herr Johan n, — czyli Iwan, kto woli, — złotą gałką na drągu wskazał tej parze korytarz, wiodący na apartamenta Konferencyj poufnych.

Widziane za dnia okiem trzeźwem okazywały się te apartamenta poprostu zamtuzem łaziebnym. Przybytek ten, założony z rozmachem iście pańskim a z polska szeroko, zajmował olbrzymi czworobok, w którym mogłoby się i dziś pobudować osiedle całe. Właścicielem jego był jaśnie kasztelan łukow-^^ ski, poseł ziemi nurskiej, głośny mówca sejmowy, rąt autor ’dzieł’ licznych, dziedzic na Sarnowie, Kierzkowie i Burcu, a Pan na lupanarze warszawskim.

Przytrafiło się kasztelanowi na jednym z assamblów wielkopańskich zapłonąć afektem do damy . znakomitej, mało ukontentowanej zalotami starszego pana o reputacji dla kobiet tak przykrej. Za odprawę conajprędszą przerwała ona jego ciche na uszko komplementaq’e jeszcze cichszym znagła zaszeptem: — ’Jak się miewają kasztelanki?’ — ’Źle! —

odparsknął — bo wy, panie, robicie im konkurencję’. — Tak gburnie parował jej delikatną przymówkę z pod wachlarza.

Dmuchać bo sobie w nos nikomu nie pozwalał, choćby to była dama wysoko urodzona. Zadzierał podgoloną czuprynę nad głowy wszystkie, nie wyłączając królewskiej. W swych mowach sejmowych i na zamkowych przyjęciach okazywał Naj. Panu pobłażanie z domieszką nonszalancji. Interesów do jego szkatuły nie miewał. Król to, przeciwnie, zabiegając nieustannie o pożyczki, robił mu awanse uprzejmości i orderów.

Podstawą jego wielkiej fortuny było — wiedzieli wszyscy — częściowe wywłaszczenie prymasa Podoskiego, którego dobrami zarządzał jako patron. ’Takimże sposobem jurystowskim — powiada któryś z pamiętnikarzy — wydarł kawał substancji pewnej damie, twierdząc potem, że mu się ten awantaż należał za wysługi miłosne tej pani świadczone’. Darł też i z worka Rzplitej pod pozorem wynalezienia ’jakowejś soli’: — w górnictwie i chemji grzebał się istotnie z umiłowaniem. Krescencję tak zdobytego majątku zawdzięczał dzierżawie monopolu tytuniowego i solnego, zakładaniu fabryk, do których się pasjonował, a nawet kopalni żelaza i miedzi, — osobliwy poprzednik Staszica w uprzemysłowieniu kraju. Kopalnię złota otworzył sobie w owych ’domkach Wenus przy wodzie’.

Jedynem utrapieniem jego były ’gryzipiórki, co nas szarpią, gdy my tu radzim’! — użalał się w sejmie. Głównego z onych satyryków anonimowych Kuźnicy, nazwanego przez króla autorem bezimiennej ręki, znał kasztelan doskonale, był to bowiem jego krewniak bliski — z kuzynów ubogich. Więc nie kwapił się przyznawać do niego.

Miał ponadto jedną tylko kartę do zatajenia, jak zwykle gracze podobni: przeszłość swą. A była wcale ciekawą: zaświadcza sam Diarjusz sejmu z roku 1773, że on to pierwszy przekroczył leżącego we drzwiach Rejtana.

Po latach, on to również obwołał Dekerta faryzejskim podszczuwaczem ludu, obiecując ’zbrodniarzowi’ osadzenie za kratami Prochowni. (Kto komu nie groził wtedy tą niegroźną nikomu Bastylją polską?) Jak się w pismach swoich rozprawiał z mieszczanami, napomknęło się już poprzednio. Na wieżę również skazuje w innem swem ’dziele’ gorszego dlań od Dekerta — znów ’zbrodniarza’, jak pisał — wielce utalentowanego krewniaka swego z Kuźnicy. Z młodym Staszicem rozprawi się dość pobłażliwie, „Zgodą i niezgodą“ w ’dziele*, poświęconem jemu wyłącznie. — Słowem, skazywał na turmę w swych broszurach, lub conajmniej monitował, najlepszych ludzi pokolenia. Jemu przypisują też niektórzy poczytne wtedy pismo: „Wszyscy błądzą": tytuł wielce wymowny dla jego osoby i pióra. ’Ja wam mówię — pisał nieraz — ja!’

Rozpętana wówczas anarchja dufności szlacheckiej była do niedawna istną puszką Pandory w rękach nietylko historyków lecz i powieściopisarzy - — od Rzewuskiego po Kraszewskiego. Wmiast jakiegoś tam znów sampana i samodura z magnatów kresowych, lub kogoś z jego bujnych opojów, warto dziś bardziej przypomnieć mniej epicką postać magnata warszawskiego. Psychika tamtych typów zamarła w narodzie bezpowrotnie wraz z ziemią straconą; ta druga jest z bruków stolicy samej. Głowa kasztelana, tak przemyślna i giętka w interesach, zamieniała się na arenie publicznej w czerep twardy, przebijający się miedzianem czołem przez wszystkie zapory. Pomagała mu w tem szerokogębna swada patrona, zaczem posła i działacza, szermującego także i piórem. Spłodził go, rzecby, szlachcic-brukowiec z ’kasztelanką’: pycha z nierządem.

Nie dziw, że takie „ja“ wpadało w furję, jak osaczony dzik, gdy je obskoczyła (niczem maski redutowe) żartobliwość szlacheckiego gminu i gruby za nią śmiech warszawskiego tłumu. Jesteśmy o krok od ulicznych piosenek ówczesnego Paryża, brakło im u nas tylko nutki muzycznej. Oto inwektywa sprośna, która słyszy się niemal w rytmie swym niczem rapsod niewybrednej legendy z ulic Warszawy:

’Przy wiślanym moście gospodarz jedyny Częstuje francą przybyłe Litwiny’.

Wściekły kasztelan miota się na mównicy sejmu, grożąc znów, że bezimienne ręce plugawych pismaków zdemaskuje i przybije do pala: — tak obrazowoi mocno zwykł się wyrażać swym stylem karmazynowym. Lecz były to już pogróżki ostatnie: pajacem lub szarlatanem zwać go poczynali i posłowie (może reminiscencją wrażeń na jego balikach?).

Ostatecznie osadzi dzika już nie uliczna, lecz literacka satyra anonimów Kuźnicy. Najjadowitszy Zabłocki mierzy weń strzałą równie niewybredną, jak ludowa, czyni to jednak w formie arcyliterackiego pamfletu. A wyraża mu nadewszystko...

’Tę wdzięczność, którą z całym narodem rad dzielę,

Ilekroć widzę wielkie twe dzieła: burdele

Między ulicą Dobrą, Bednarską i Wisłą sterczą po dziś, o bluszcz italski proszące (mówiło się w tamtej dobie sentymentów) smętne rudymenta siedziby ’ostatniego z kasztelanów’. Jego ogród, w którym rozbrzmiewały niegdyś bandurki dziewczyn wesołych, śmierdzi dziś pustką olbrzymiego dziedzińca, a postoju całego taboru wozów śmieciarskich i czarnych, kloacznych fur. W kabinach łaziebnego niegdyś pawilonu zagnieździły się długim szeregiem kramiki żydowskie (zburzone zresztą właśnie teraz: przed kilku miesiącami). U samego końca ulicy Bednarskiej, gdzie dawniej podchodziła Wisła, w ślepym dziś zaułku bez nazwy stoi rudera rokokowego niegdyś pałacu, którą i dziś jeszcze każda babina lub dziecko tej dzielnicy nazwie Kasztelanją.

Ząb, a raczej pazur czasu, odrapał ją do cegieł gołych. Ocalały smętnie trzy na festonach kamiennych medaljony o zatartych profilach — może jakowychś Excelencyj onych czasów, lub modą ówczesną trzech jaśnie poetów? — W tej napoły ruinie gnieździ się i płodzi karaluszo największa niedola Powiśla. Kuchnie, pobudowane przez nią w każdym zakamarku byłego pałacu, wyjeżyły się nad stromy dach bezlikiem kominów i rur dymnych. A dymi to gniazdo trosk jak fabryka. Dla mnóstwa chowanych tu dzieci warzy się nieustannie chuda strawa proletarjacka. Z sieni otwartych bucha na ulicę kwaśny zapach polskiego ubóstwa.

Satyry ówczesne narysowały, mimo wszystko dość jednostronną karykaturę ’ostatniego z kasztelanów’. Gdyby nie wrogość polityczna, darowanoby mu zapewne i lupanar. Postacią niepowszednią czyniło go najbardziej to, że ów polski prekursor wielkich bourgeois w kontuszu karmazyna gardził mieszczaństwa ’gnuśnem kramarstwem.’ I moralizował ponadto tych mieszczan. Zarówno obyczajowe jak i społeczne rysy tej osobistości niezwykłej zatarły się mocno w uproszczonej satyrze, niczem owe medaljony na frontonie dzisiejszym jego pałacu.

Kasandrą ludzi przywileju czyniły go tyleż wory złota, na których siedział, co temperament bojowy w ich obronie, wreszcie alarmistyczne nałogi jego wymowy i pióra. On to — przypomnijmy — przerażał publiczność rzekomym spiskiem mieszczan i ludu na życie wszystkich Żydów i Neofitów w Warszawie. Niezadługo uderzy w dzwon trwogi nowej, bardziej uzasadnionej: ubogiego kuzyna swego, a naczelnego pisarza Kuźnicy, oskarży publicznie o ’oczywiste zapalanie ludowego buntu’. I zażąda uwięzienia go jako ’zbrodniarza stanu’.

Ci dwaj krewniacy po przeciwnych stronach barykady społecznej dają obraz tak wielce wymowny, że choćby dlatego tylko warto było wskrzesić tu ostatniego z kasztelanów.

Niezadługo zetrą się oni wstępnym niejako bojem pod owemi barykadami, których z dnia na dzień niemal oczekiwał król, zatrwożony wciąż coraz to szerszem otwieraniem się w Warszawie ’piekielnych wrót’ rewolucji francuskiej.

Tej nawałnicy dziejowej, jaka z Francji przerzucić się miała na Polskę, zabieżono narazie drogę niebywałem wtedy u innych narodów posunięciem w grze politycznej, które wniosło całkowite zamieszanie i demoralizacje w szeregi zbuntowanego mieszczaństwa. Uczyniono to słynną wtedy nobilitacją gromadną. — I na tę sprawę spojrzymy tu znów nie retrospekcją historyków dzisiejszych, lecz oczami ludzi ówczesnych, bacząc przedewszystkiem na ich słowa, wypowiadane wtedy na gorąco. — Oto nie mieszczuch zbuntowany bynajmniej, lecz anonimowy autor pisma: Szlachcic prawdziwy do prawodawców t tak się wyraża o tych uszlachceniach masowych:

— ’Jeżeli sobie myślicie, że odciągnąwszy najznaczniejszych mieszczan i kapitalistów na stronę j szlachty, przytłumicie głos ludu, — byłoby to leczyć się na czas krótki... Czyliż potomność nie stanie przeciwko wam, żeście się sami oszukali i że wam to podyktował duch jakiejś obłudy’.

Dekert, a raczej już tylko dusza jego, zwiedziawszy się na Polach Elizejskich o tych nobilitacjach warszawskich, zapłonie oburzeniem pośmiertnem (w wspomnianych dialogach ludzi zmarłych):

— ’Wzięto Bankierów, Kupców, Fabrykantów, aby miasta, pragnące się podźwignąć, nie podsycali pieniędzmi, Jurystów i ludzi światłych, aby im nie doradzali, Oficerów, aby im komendantami nie byli: słowem, całą stanu naszego klasę (inteligencję mieszczańską, powiedzielibyśmy dziś) zniszczono. O, polityko, przeklęta polityko!’

To przekleństwo polityki i tę obłudę dziejową wziął najgłębiej do serca drugi szlachcic prawdziwy, — ów z Podlasia. Gdy Dekerta nie stało, postanowił, widać, dokończyć wszczęte przezeń dzieło: ’przetorować ludowi polskiemu drogę działań'. Odrzuci precz pióro: pisze oto słowa ostatnie, już się więcej nie odezwie w życiu. I występuje teraz już nie z żadnem ’dziełem’ literackiem, pod egidą Kuźnicy, lecz z ulotką bez tytułowej karty, ^

zwróconą wręcz do ludu.

Ulotka owa liczyła kilkanaście stronnic. By ją zestroić z krótszym oddechem dni naszych, należało ją tu uzwięźlić do rozmiarów jakiejś tam płachty dzisiejszej, przylepianej chyłkiem po nocach do murów miejskich.

— ’Głos naprędce. Do Mieszczan: ...Przewidujesz-że, Stanie Miejski, do czego to dobrodziejstwo arystokratów zmierza?... Byście, kupieni tak obfitą nobilitacją, nie oswobodzili z niewoli miljonów uboższych Braci waszych... Przewidujecież Oficerowie, nie-szlachta, dlaczego wylano tę łaskę i na was, nie spodziewających się szlachectwa? Oto dlatego, aby was ubogie miasta nie użyły do rewolucji.

...’O, nieszczęsny Rządzie! Albo Rewolucja, którą ci groził stan miejski, miała początek i poparcie Sprawiedliwości, albo jej nie miała. Jeżeli miała, czemuś Sprawiedliwości nie oddał? Jeżeli nie miała, czemuś nie pokarał? czemuś przeciwnie wysypał hojne nagrody?’

...’Obywatele! jedyne nadzieje i światła niezmiernego ludu! pokażcież się niezwyciężeni w tej cząstce serca waszego, w którą uderzono blaskiem i świetnością!.. Stańcie przed Trybunałem Sumień!.. Dajcie dowody przed całą Europą, iż nie macie innej ambicji, tylko celować przysługami dla dobra powszechnego’...

Każde tu zdanie rozbrzmiewa stentorem trybunów paryskich. Niewczesny dobosz rewolucji polskiej tak żarliwie grzmiał ich pobudką w Warszawie, że nie zdążył obejrzeć się, zali pośpiesza za nim dość rychło owe z urojonej legendy osiem tysięcy zdeterminowanych na rewolucjg. Lecz oglądanie się za siebie nie jest rzeczą doboszów ludu, pędzących na ślepo przed tłumem z czapką frygijską, jak z płomieniem we włosach, z piersią otwartą na kule pierwsze, a z gębą, ziejącą tym jednym krzykiem: En avant citoyens !... Porwać tłum i paść u barykady: takie jest przeznaczenie doboszów.

Ale Warszawa nie Paryż: znalazł się w tym impecie sam nieledwie. I sam jeden padnie też ofiarą rozpętanej przez się burzy.

Odezwie się przedewszystkiem zelżona duma Panów. Jej pierwszym rzecznikiem, najpochopniejszym zawsze do walki, stał się znów kasztelan łukowski. Powściąga tymczasem gniew pański na lekceważący ton zwysoka i, rzekłbyś z rękami za pasem kontusza, daje kuzynowi taką admonicję swym stylem karmazynowym:

— ’Coż to, Mci autorze, ten stan szlachecki, który sam tylko dźwigał ciężary najokropniejszych wojen, który był pogromem mocarstw, już truchleć będzie przed parąkroć stotysięcy mieszczan?... Porachuj się z rozsądkiem, zagorzały pismaku, użyj więcej rozumu w ważeniu sił!.. Zaiste, stukilkunastu oficerów znobilitowanych, alboż to nie potężny do wzięcia rewolucji zapas! osobliwie, gdy zapalona imaginacja autora wystawia w nich sobie samych tylko Waszyngtonów’.

Tak to alarmista z obozu uprzywilejowanych, mimo pozornego zlekceważenia, postawił — jak to bywa — wszystkie kropki nad niedopowiedzeniami, strasząc Warszawę jawnem już widmem rewolucji ulicznej.

Żałość aż bierze, jak łatwo dał się w niej pokonać autor Głosu naprędce, osobliwie śród tych rozjuszonych rewolucyjnemi pismami czytaków na mieście, a gębaczy po kafehauzach. Skoroś się tak porwał płomiennie, walczże dalej! nam na widowisko — żądano. Milczał. Jego najbliżsi zaledwie wiedzieli, że zachorzał groźnie: zipie oto na łożu, już dlań chyba śmiertelnem.

Dziwna, że samo przedburze rewolucji polskiej powaliło obu jej przywódców. Zapewne: Dekerta zmogła gruźlica, drugiego podcięła gwałtowna niedomoga serca, a przecież ubytek ich obu w ciągu pięciu miesięcy wydaje się czemś więcej, niźli zrządzeniem losu samego. Myli się całkiem rozsądek w domniemaniach wszelakich.

A może?..

Powiedzą: ciemnota! więc mówmy o tem szeptem, dobrym ludziom na ucho:

Może zadławił ich obu niewyobrażalny Python, szatan Warszawy?!...

w ieść o śmiertelnem zachorzeniu autora bezimiennej ręki rozeszła się po mieście i przywabiała ciekawych na ów fabryczny przysiółek nad Wisłą, zwany wtedy ’na Szolcu’. Nazwa ta obejmowała wtedy nie tylko Solec, lecz całą Jurydykę solecką. Tu gdzieś (?) stała letnia siedziba Kołłątaja, składająca się z kilku aż pawilonów, słynnych pod osobliwą nazwą „na Pasztecie“. Było to nie w mniemanem pobliżu ulicy Ludnej, lecz, jak przystało na ustronie wywczasów letnich, o wiele dalej: pod samemi Łazienkami; sądząc z zachowanych numerów hipotecznych, najprawdopodobniej na ulicy Czerniakowskiej w obrębie lub sąsiedztwie dzisiejszego Stadjonu wojskowego.

Ostatniego z kasztelanów pałacyk i burdel na Bednarskiej stoi do dzisiaj, po kuźni Praw Człowieka w Polsce śladu murów nawet nie zostało.

Wprawdzie Kuźnica sama jest raczej pojęciem pracy zbiorowej, niźli zlokalizowanej gdziekolwiek, to pewna, iż tu właśnie mieszkał pod schyłek życia owej kuźni mistrz najgłośniejszy, acz bezimienny.

Onemi dniami powszechnego zainteresowania się chorym mógł tu wtargnąć za rekomendacją gospodarza i ’ktoś z gazety’. Nie było już wiele powodów strzec tak zazdrośnie tajemnicy dogorywającego; zresztą zapłacono może Kołłątajowi i za to, jeśli nie pieniędzmi, to znaczną wysługą owego dziennika.

Przybysz był w wieku już poważniejszym, sądząc z otyłości osoby, czarnej wstążki u harbajtla i laski, którą w kroczeniu poważnem wystawiał przed siebie. Na służbie sprawił wrażenie cudzoziemca, a dwojakie przytem: gdy z wielkiem ugrzecznieniem dopraszał się o wejście — zubożałego markiza w stroju tabaczkowym, a gdy, ledwie próg przestąpiwszy, wraz zhardział — dufnego Prusaka o krzywej wardze i takiemż oku. W sieni powoli ściągał rękawiczki, pieroga z nad peruki przecie nie zdjął; zaczem skinieniem laski kazał się wieść dalej. Słowem, zachowywał się w domu obcym całkiem jak lekarz.

Zażądał wysłannik opinji, by mu pokazano przedewszystkiem serce Kuźnicy: izbę, w której zwykł pracować autor bezimienny.

I osłupiał po chwili na widok okazałej sali, jaką przed nim otwarto:

Wyścielał ją wposzerz wspaniały kobierzec ze Wschodu. Od pułapu zwieszał się świecznik wenecki, mnóstwem szkieł rżniętych i za dnia, rzekłbyś, rozjarzony. Na ścianach pociemniałe obrazy szkół starych i niemniej cenne, jasnobarwione sztychy, czyli estampy londyńskie. W wnękach kolumnowych półki z książkami, których grzbiety ozdobne dawały same widok barwistych dywanów u ścian. Od światła nieco wgłąb cofnięte stoi rozłożyste biurko angielskie; błyszczy na niem bielą marmuru popiersie Minerwy, widać jakoweś rękopismo o rozrzuconych kartach, przygarść piór gęsich na śrucie w krysztale i sitkowy kubek piasecznicy. U szyb, zieleni ogrodowej za ramą, złocą się pod światło zasłony kitajkowe.

— Cale obszerna i strojna beczka Diogenesa! — zagulgotało w gardle przybysza — owszem, upiękniona kunsztem zbytkownym, w jakim, wiadomo, kocha się Kołłątaj... Pasztet na Solcu, widzę, tłustszy od pieczeni na Zamku, a dobrze ukryty przed zawiścią ludzką... Pięknie tu, zacisznie i niezazdrośnie: właśnie jak tego potrzebują talenta! — trząsł nim śmiech już nie gardłowy, lecz z brzucha.

Teraz dopiero spostrzegł, że po dywanie uwija się bezszelestnie jakowyś zakonnik z wysoko podgolonym wiankiem włosów nad szyją długą i chudą jak u indora. W tej chwili mamrocze słowa1 pacierza i zasłania się przeżegnaniem od osobliwości gardłowego śmiechu przybysza bez najmniejszego poruszenia jego warg. Wreszcie splótłszy ręce przy samych ustach, szepce mnich niby do gościa, a właściwie w dłonie swe tę prośbę, by w rozmowie z chorym zechciał gość unikać materyj politycznych, a także nie przepytywać w sprawach bezimienności i osoby autora, który i teraz nikomu rekomendować się nie pragnie. — Komy, a oporny, jak to mnichy, uprzedzał sprzeciw jakikolwiek, zasłaniając się wzniesieniem dłoni od słów człowieka z gazety. I wywiódł go czemprędzej na korytarz, zaczem na ów ślimak wschodków intymnych, jakich nie brak w żadnym pałacu warszawskim. W kominie tego wnijścia rozlegały się kroki przybysza łoskotem wielkim: mnich baczył podejrzliwie na jego stopy, czyniące taki rumor w grobowej ciszy domu.

Izba biała o ścianach gołych, mdła woń lekarstw, surowe wejrzenie krucyfiksu i klęcznika pod nim. W kącie przyćmionym parawanem, na jakowymś wyrku wygody niewybrednej spoczywał ktoś naprędce widać ogarnięty na przyjęcie nawiedzającego: miał na sobie ni to opończę, ni sarafan czarny, na tyle głowy łysej myckę ciemną, a zarzucony był od pasa zda się szlafrokiem, mocno już wytartym. Wielce dworny gest, wskazujący krzesło pobliskie, i niemniej dworny uśmiech gotowości do rozmowy stropiły w pierwszej chwili przybysza, który spodziewał się tu zastać mruka: od tajemniczego jakobina tchnęło obyciem wielkoświatowem. Rysy miał twarde i ostre z pod surowego widać dłóta doli i woli, na ustach natomiast uśmiech niemal kobiecy, niezgodny całkiem z powagą czoła.

— Skąd ja go przypominam?! — udręczał przybysz pamięć swą.

Uderzył go też i dźwięk tego głosu: głęboko piersiowy, a głuszony z umysłu: było w jego mowie coś jak podźwięk organów lub tłumione po nawach echo. Taki głos jest rzeczą nawyku, — pomyślał indagator baczący na wszystko.

— Gdzie ja ten głos słyszałem?! — targnęło znów zawodną jego pamięcią.

W smudze słońca od okna, jaka sięgła w tej chwili mrocznego kąta, rozpoznał, że to, co mu się wydawało szlafrokiem, jakim zagrzewano nogi chorego, był to stary kontusz fioletowy wyblakłą dziś czerwienią podszyty: niewątpliwie ten sam — przypominał natychmiast — w który niegdyś, za młodu, przystrajał się autor na targ przed kościołem Św. Krzyża. Dopatrzył się też gość w onem słońcu, że nad liche płótno posłania przebijają żółte źdźbła podściółki.

I objęła go ta złuda, że spoczywa oto przed nim polski Diogenes w kontuszu na kupie słomy po zajazdach.

Tem oględniej postanawiał przystępować do indagacji swej, a więc unikać narazie, jak proszono, kwestyj politycznych. Przypominał w porę, o czem prawią ochoczo ludzie z polityki, gdy o niej właśnie milczeć pragną: wiadomo, o teatrze i literaturze. Więc o teatrze...

Okazał się samotnik miłośnikiem ’wielkiego odnowiciela lepszych komedyj’ (Moliera), choć ma duże zastrzeżenia — sam żartobliwie w pismach swych — przeciw prawdzie przesyłanej do serc tylko z uśmiechem. A zresztą! wmiasto kart i szeptów po kanapach, czemużby nie miała być wyprawiana komedja? Przecenia się tylko zawsze i wszędzie społeczną doniosłość teatru.

— ’Teatr służy dowcipowi i zabawie, — twierdzi spornie: — jeszcze nikt nie widział odmiany obyczajów po Teatralnej Misji (przymówka to niewątpliwie do wszczętej nieco misyjnie działalności Bogusławskiego w Warszawie i jego wtedy wyznawców). Owszem, przypomnieć można ten uszczerbek w obyczajach, że osoby bogate i noszące na sobie dostojeństwa krajowe, kopjując komedjantów, zamieniają się w oryginały z teatru. A przybywa jeszcze szkoda w majątku krajowym, bo gdy zgromadzić razem wydatek strwoniony w pieniądzach, klejnotacH i sprzętach kosztownych dla komedjantek, uczyniłoby to zapewne tyle, jak za naszych przodków wtargnięcie Tatarów na Podole’... Ma jednak teatr niemałe znaczenie dla języka narodowego: skoro ’Polak bawi się po francusku lub włosku, egzerceruje się i wojuje po niemiecku, a radzi (w sejmie i w klubach) językiem srokatym’...

Indagator z gazety, kierując rozmowę na literaturę, wytargnął czemprędzej z kieszeni ołówek i jakowy! karteluszek, by zanotować te frapujące słowa — o powieściach:

— ’Wzorem Historji i w podobieństwo powieści prawdziwej wychodzi niezmierna ilość pism romansowych, w których osnowa przypadków zdumiewa czytającego, a bohaterów i heroin cnoty, zasadzone na samych nieprawdopodobieństwach namiętności, rozdrażniają czucia i wprowadzają w dziwacki sposób myślenia’. — Nie zawinili tu najpierw literaci, mówił, wyprzedzili ich bowiem ludzie nauki. ’Każda nauka wyzwolona ma swój romans, który nigdy nie dawał oczywistości prawdy, zawsze jednak usiłował upatrzyć przystępu dla dowodów swego urojenia...

Są więc romanse nauk, romanse wspomnianych powieści, są romanse cnót i są osoby romansowe’.

Najpierwsi z onych osób romansowych są u nas — któżby odgadł? — ministrowie. Bowiem:

— ’Mają swe romanse i rządy: idzie się za urojonem przywidzeniem, a opuszcza istotne uszczęśliwienie’.

Pospolitsze jednak, powiadał, są u nas potulne romanse cnoty cichej:

— ? ’Polak ubogi (a więc uzależniony od możnych) ma cnotę kryształu: przyjmuje zaraz barwę rzeczy, na jakiej go położą’.

W tych skokach myśli sypał podobnemi uwagami jak z rękawa. Indagator wybłyskiwał nań co chwila okiem bystrem; a nie wiedząc, jak tytułować osobę .nieznaną, mówił doń: jaśnie wielmożny panie dobrodzieju. Lecz chory odmachnął się od tej tytulacji, jak od muchy. I rzekł po chwili:

— ’Chłop mówi do chłopa: wy, to jest ty i praca twoja, a szlachcic do szlachcica: jegomość dobrodziej, — że z dobrodziejstwa czyjegoś jest sam majętny i z dobrodziejstwa moim dobrodziejem. Polak, zaszczycony nieograniczoną wolnością budowania lub przewracania sprawiedliwości, zwie się od tej przemöcy swojej wiele mogącym, czyli wielmożnym: locuples, locum repiens: napełniającym miejsce swojem panowaniem’.

— ’Toż i na urzędach, — dorzucił po chwili — gdzie piszą ciągłe regestra. I biorą na się te regestra, rachunki, likwidacje jak maski na reduty’: podpanki w maskach Panów Wielmożnych.

Powściągliwy dotychczas w gestach, przysiadł wyżej u poduszek i wystawiał dłoń:

— ’Iluż to Jaśnie Oświeconych i Jaśnie Wielmożnych wstąpić musiało na latarnie paryskie, aby w ich świede pokazało się, co jest człowiek’.

Już puścił farbę jakobina! — zanotował sobie w myślach indagator. Nie przeszkadzało mu świadczyć wnet gorliwie autorowi, prawiąc o wielkiej poczytności jego pism bezimiennych, których ton, barwę i pasje odnajduje teraz w żywem jego słowie. Chory, nie patrząc nań, marszczył czoło, by niebawem uchylić się od komplementacji:

— ’Nie należy poglądać na książki przez wzgląd na autora, ani że jest to dzieło wziętości wielkiej, ani przez przyjemność materji, bo prawda nigdy i nigdzie na świecie nie ukazuje się w powabie mody’.

— ’Popularność? — mówił dalej. — Wziętość u ludzi?... W naszym narodzie zawisły one najpierwej na wspólnem pijaństwie i obżarstwie... Za — czem na ujęciu publiczności materją, schlebiającą jej gustom... Żeby utworzyć o sobie szczególną opinję, dosyć jest trochę szczęścia i trochę głupstwa, byle to było głupstwem powszechnem’.

Dopytywacz z gazety wybłyskiwał nań co chwila okiem: że chwyta wlot myśli jego. Czynił to w gruncie na to jedynie, by go podniecać ku wypowiadaniu się jaknajszczerszemu. Jakoż usłyszał niebawem:

— ’Popularność zaś najdzielniejsza jest u nas z zadawania potwarzy. Jej sprawcy, bez wiadomości o tem co czynią, a nawet brzydząc się tyranją, popełniają jej okrucieństwa... Tak nawałność morza powiewem gwałtownego wichru pędzi w zatracenie okręt’.

Gość, w słowach pochwały dla autora tak gorący, spojrzał na jego słabość człeczą ciekawością zimną: nazbyt bo bezbronny ten okręt twój, — pomyślał. Chory tymczasem uniósł się znów gwałtownie na poduszkach:

— Dekert...! — podjął wzburzony. Lecz po natnyśle machnął ręką: nie chciał widać mieszać czczonego imienia w tę tu rozmowę.

— Trudno! — rozkładał gość ramiona — kto jak Dekert lub W. P. Dobrodziej wyzywa opinję, i naraża się na ataki.

— I potwarze — aż po zaszczucie.

— Ba! tak się to mówi. Nie z kobietami sprawa.

I o publiczną rzecz idzie. Żyjemy w wieku oświeconym: nie mamy dziś ufności ludzi dawnych.

— ’Niedowierzanie, zatrzymanie ufności — wpadł mu chory w słowa — jest w Anglji ruchem interesów krajowych, w Polsce zastojem... Wiek XVI miał u nas więcej ludzi doprawdy mądrych, nasz wiek oświecony ma tylko mniej głupich. Rozum na obrocie ich namiętności ma sobie u nas za honor wątpić o wszystkiem i nie ufać nikomu... Najgorzej wychodzi na tem nadzieja, to dziecię miłości własnej, a dziedziczka przyszłości, z której jest wola po narodach — docisnął głosem słowa ostatnie.

To zgęszczenie myśli w słowach wprawiało widać w kłopot indagatora, sądząc z oczu jego rozbieganych w pytajnikach: głowił się, jak ma to zapisać w karteluszku swym. Chorego tymczasem wyczerpało widać podniecenie krótkie, gdyż osunął się ciężko na poduszki. Oddech jego zipiący wnet aż po rzężenie tchnął na przybysza jewnym w tej chwili i zawiewem śmierci od tego łoża. Gość zmiękł niespodzianie na tyle, że użalił się nad samym sobą: poczuł się jednej doli z autorem bezimiennej ręki:

— Nie utrudzamy się przecie w pisarstwie swojem piórem koniec końców, — westchnął — ani tym zarobkującym palcem u garści, — wstawiał palec wskazujący — ale onym kawałem żywego mięśnia w piersiach, który zdziera się nam nieraz tak oto przedwcześnie.

* Tu tknął niemal chorego, aż się wzdrygnął na to brat pielęgniarz.

Lękliwego mnicha urzekł jak kurę ten dwukrotnie wystawiany paluch, a raczej pazur przy nim szponiasty, jak mu się przywidziało w otrząsie. Usta jego poczęły coś mleć z zawrotną szybkością, zanim nie sięgnął po różaniec i nie zaszeptał się weń cały.

*

Lecz gdy spojrzał na cierpiącego, oddalił się co tchu, by przydreptać niebawem z budą omszałą. —

?

Jeszcze i winem co najmocniejszem każą doktory poić go raz po raz, — usprawiedliwiał się jakby orzed człekiem obcym. Acz z spojrzeniem niechętnem, nalał godnie kielichy dwa. Gość zatrzymał zez na wybrednej kunsztowności tych kryształów z Kotwicą hetbu Kołłątajowego. (Są jednak Jaśnie Oświeceni, — pomyślał zjadliwie — którzy nie pójdą u nas na latarnie). Chory zaś, jakby zawstydzony swem zasłabnięciem przed chwilą, tem dworniej nawiązywał rozmowę, mówiąc tym razem o rzeczach potocznych, by nie fatygować myśli nawiedzającego. Bawiąc bardziej palce kieliszkiem, niźli popijając, mówił tedy:

— ’Gdyby wszystko było u nas w takich wymysłach opatrzone, jak piwnice, kuchnie i cukiernie po dworach szlacheckich, byłaby Polska najlepiej urządzonym i najpotężniejszym narodem w Europie. To samo mówiąc o używaniu potrzeb i o skłonnościach; i tak: Chińczyk i Anglik piją herbatę, Turczyn kawę, Włoch i Hiszpan cekulatę, Moskal gorzałkę, a Polak wszystko. Toż mówiąc o obróceniu się do wykonywania jakiej pasji: Anglik rozgniewany porywa krucioę, Hiszpan puginał, — Polak batogiem każe orżnąć... Te skłonności, te zwyczaje i obyczaje są cechą, wychowania i sposobu myślenia, którą nazywają charakterem narodu... Można ręczyć, że u nas używaniem wszystkiego i odmianą wszystkiego rządzi dziś moda — charakterowi przeciwna... Ale żaden naród nie może być bez charakteru, — odcisnął — ani w odmianach ustawicznych zostawać bez niego’.

Zrozumiał to nawet mnich u wezgłowia stojący, bo splótłszy ręce na podołku, zasłuchał się z wyciągniętą szyją.

A chory snuł dalej medytacje swe:

— ’Najsłynniejsza przed laty cecha narodu polskiego była w zażywaniu szabli. I w tem się ukazuje charakter narodów. — Moskal tnie zgóry, Węgrzyn na odlew, Turczyn ku sobie, a Polak na krzyż.’

Kułak jego zwarty wyczyniał przytem mimowoli skrętne ruchy w nadgarstku, aż pęczniało mu przytem ramię po łokieć. Gość zdumiony nie spuszczał z oczu tych ruchów jego ręki żylastej: takiś ty sprawny bywał i w tem rzemiośle?! — pomyślał. On tymczasem spochmumiał nagle. Nastroszyły mu się brwi i przełamały jakby pod kąt u wyrazistego nosa: spoglądał przed się twardo. I rzekł gdzieś w przestrzeń — ni sobie, ni komu:

— ’Straszna była szabla polska narodom!....’

Ocknął się z tego zapatrzenia i dosapał:

— ’Dopóki miękkość wieku nie przeinaczyła junaków śmiałych na grzecznych i zabawnych’... Ja miałem pod sobą już tylko takich oficerów.

Dopytywacza z gazety podrzuciło na krześle: jął czemprędzej wyciskać zeń odpowiedź, gdzie i pod kim służył.

— W Dubnie, — odpowiedział niewymuszenie. — Służono zaś pode mną, bywało i generałowie, jako pod stojącym na czele Złotej Chorągwi podolskiej, — dodawał niespodzianie szczegółowem wynurzeniem. (Wiadomo: in vino veritas).

A pod osłupiałem wejrzeniem słuchacza mówił na poły do się, że dawne to czasy i że niezbyt zaszczytne było to wojowanie tyleż szablą, co strykiem z hajdamaczyzną rabusią, — gdy gorzej od tamtych zuchów mierźli ci, których pijaństwo, karciarstwo i rozpustą po pałacach osłaniać przyszło.

— Jednak swoi... — ledwie coś tam bąknąć zdołał gość oniemiały wciąż ze zdumienia, że owo chudy literat z Kuźnicy okazał się nagle byłym generałem.

— ’Wspaniałość życia wielkiego pana — mógłby usłyszeć tymczasem — na tem rozumiem, gdy w pałacu jego pokazują mi skarbiec starożytności polskich, gdy widzę galerję obrazów, albo bibljotekg, lub gabinet historji nautralnej. Lecz w naszym narodzie wspaniałość żyda Panów jest w wystawności swojej okazałą Tatarszczyzną’, — kończył z naciskiem.

— Na ten koniec nie zaciągnął się chyba pan generał w hajdamaki? — przemówiono mu.

— Nie. W Łazarzysty! — padła odpowiedź krótka jak komenda, która wszystko przecina.

Jakoś przecięła się i rozmowa dalsza w milczenie tembardziej głuche, że gość nie zrozumiał wcale ostatniego słowa. I rozbiegały mu się znów oczy pytające. Lecz nie to zaprzątało teraz myśli jego. Od tych słów o stryczkach nie spuszczał już z poskromiciela Ukrainy wejrzenia swej krzywej wargi i takiegoż oka: — Tożbyś ty z dobosza rewolucji — pomyślał — mógł się tu w Warszawie gładko przeistoczyć w jej herszta, i to krwawego — z twą sztuką szablową na krzyż i stryczkiem naprzemiany, a nakoniec z talentem pióra i wymowy. Ale, ot: to zachorzenie twoje!

Cierpiący chciał się znów podźwignąć nad poduszki, lecz tym razem zawiodły go siły: padł w nie nawznak zpowrotem. Przy tem poruszeniu gwałtownem usunął się na ziemię ów kontusz fioletowy, ukazując, że mniemany pod nim sarafan czarny chorego był poprostu czarną z szerokim węzłem w pasie sukienką o. o. Misjonarzy.

Gość aż się zerwał z krzesła; wytrzeszczały mu się oczy i rozchylały usta:

— Ksiądz?!

t"

Opadł zaś chory tak ciężko nie bez powodu: kroplisty pot na czole i suche wraz wargi świadczyły, że wyczerpał siły nikłe i że go ponownie obejmowała gorączka.

Widzi nad sobą kanciasty pierog czyjegoś kapelusza, pod nim harbajtel z kokardą i ręce wsparte na lasce. Wyogromnia mu się w oczach i wykoszmamia ten widok. Doprasza się spojrzeniem brata pielęgniarza i każe mu przychylić udka do ust swoich:

— Kto?! — porusza pytająco wargami. Więc mnich, przykładając mu się nawzajem do ucha, szepce trwożnie:

— Imienia twego, Ojcze, żąda o n, rozpytując mnie o nie natarczywie. To znów Kołłątaja dobroć dla Ciebie chwali, a o jego przyjaźni mówi z chichotem gardłowym.

Przerzuci chory w oną stronę źrenice i białka oczu przekrwionych; z trudem wielkim podnosi dłoń na zażegnanie onej zmory:

? — Pax, pax tibi, duszo na kołowrotku!

Zatraca się wraz kształt cielesny owej duszy, choć sama ona nie ustępuje natręctwem: czuje chory jej obecność każdym oddechem swym. Więc splecionemi dłońmi osłania pierś, jakgdyby ją ukrywał przed czyjemś wejrzeniem przenikającem nawskroś.

I w nagłym, jak to w gorączce, przebłysku świadomości chwyta wstecz słowa przebrzmiałe: o owej przyjaźni Kołłątaja. Zbiera myśli z trudem, rozjaśnia je w sobie i odpowiada:

— ’Przyjaźń, ten przysmak śmiertelnego życia na ziemi, jest zażywaniem prawdy człowieka z człowieW kiem. Najrzadsze to zdarzenie między ludźmi...

Grzeczność, pochlebstwo, podłość, bojaźń, nadzieja zysku biorą na siebie farbę i postać przyjaźni’.

— Hm?... — zamruczy nad nim ciekawość zaczajona.

— ’Wdzięczność zasię wydaje się być przyjaźnią, z tem wszystkiem jest tylko jej sąsiadką, nie zawsze wygodną prawdzie. Dobrodziejstwa bogatego człowieka wzbudzaniem w sercu częstych uczuć przyjaźni zamieniają ją w nałóg. Dobroczyńca mój ma wiele dobrych przymiotów, a wdzięczność moja przeszkadza mi widzieć przywary, jakim podlega, — człowiek bowiem wdzięcznością otruty...’

Rzuciłem mu prawdę swą, — przemknęło choremu w myślach. I ujrzy znów nad sobą rogi pieroga, kusy harbajtel z kokardą czarną i te łapy szponiaste wsparte na ożogu. Chłonęła go znów gorączka w swe odmęty.

A gdy błysk świadomości rozwidniał mu za chwilę one mroki, o tę iskrę rozpłomienia się myśl jego w niedoznawane — zdawało mu się — jasnowidztwo: przenikała, mniemał, wszystkie prawdy, jakie przed ludźmi zataja Natura. Tak w gorączce nieustępliwej trawił tylko resztki sił cielesnych żarem ducha: pałał myślą, dopalał się świecą dogasającą w błyskach ostatnich:

— Miłość własna — rzecze, czy też myśli tylko — pali całopalne ofiary z różnych namiętności przed tym bałwanem, który u każdego z nas zwie się po imieniu:a... Zbytnie dymy kadzidła kopcą nawet posągi, że się potem omylna zostaje ich postać do poznania... Tak wzburzone namiętności w oczach każdego człowieka odmieniają i jego samego. Dlatego ja sam sobie zostaję tajemnicą*.

A ty się chełpisz w sobie, żeś ją przenikał ciekawością czczą, — dopowiedział białkami oczu w jego stronę zwróconych. — Imię moje, pytasz? Powiedzże publice swojej, że na imię było mi za życia:a. Po śmierci dopiero będę bez imienia.

Poczem jakby do siebie już tylko:

— ? ’Gdybym wiedział, co jestem Ja, nie brałbym tego powołania na siebie, by w każdym rodzaju błędów ludzkich widzieć jeno wyrabianie w społeczeństwach ucisku, nierządu i niesprawiedliwości. Pierwszą bowiem ich przyczyną i skutkiem jest niepoznawanie przez ludzi siebie: że każdy ubiega się do wszystkiego, a u każdego ten wyraz,a, tajemnicą zostaje’.

Tu drgnął gwałtownie, jakgdyby ostrze jakoweś dźgnęło go od środka w samo serce. Ręce jego jęły kurczowo wyciskać z siebie straszliwość tego bólu, który z głębszym, nie daj Boże, oddechem zabije natychmiast. Sunąć tak dłońmi coraz to wyżej, przysłonił twarz oburącz.

— ’Szczęśliwy... byłbym... na świecie, — w cierpieniu łamał mu się głos pod dłońmi — gdybym rozumem poznał, co jestem ja... A sercemoje i miłość własna, żeby mi nie były uprzykrzone, że jestem Ja!

To rozległo się już na izbę z krzykiem fizycznego^ bólu w piersiach.

Brat pielęgniarz drżącą w pośpiechu ręką odliczał czemprędzej krople do kieliszka. Gdy zaś podjął tę głowę, by wlać w jej usta lek, mruczał coś na doktorów, że tak srogą trucizną, jak naparstnica, podtrzymują w chorym ducha na to tylko, by dogorzał, dopłonął do ostatka. — Jest że to zgodne z wolą Bożą? — myślał. — Jakąż bo siłą wzbije on się potem do nieba?

Ostatnie słowo wątpliwością nagłą stanęło mu w źrenicach. Gdzie podział się tamten? — oglądał się teraz dopiero po izbie. Nie spostrzegł nawet, zakrzątany przy lekarswie, kiedy i którędy wyszedł on? Przepadł, schynął kominem schodków.

W długiem i posępnem baczeniu wodził oczami po onych błyskach ducha, które pomykały się po spopielałej twarzy chorego, właśnie jak ów płomyk po niewygasłem popielisku. — I pocóż tu jeszcze lekarstwa trujące? — powracał myślą. — Skoro uleczyć już się nie spodziewają, czemu nie potrafią doktory ukoić nas w sen wieczny najupojniejszem dla każdego wspomnieniem młodości? — pomyślało mu się grzesznie.

Zdarzyło się bowiem raz, że po jakowymś leku chory zasnął głęboko po raz pierwszy od zasłabnięcia, a ocknięty, ozdrowiał rzekłbyś zupełnie, opowiadając z wielkiem ożywieniem swe wspomnienia młodociane z Podlasia. Niczem zwierciadło żywe, akuratnie takimże uśmiechem ubłożył się i brat zakonny, pochodzący widać z tychże podlaskich stron. — Im uboższa ziemia, im mniej powabna ludziom obcym, tem głębsze w niej zakorzenienie serc ludzkich: tak chce Opatrzność.

O kordjał takiego to leku młodości daremnie dopraszał się mnich doktorów, — nie dla się przecie.

Tymczasem owa trucizna, naparstnica, uwyraźniła ponownie rysy chorego, przed chwilą jakby obrzękłe, i w oczach przywoływała go do życia. Uśmiech jego dawny wywołał mu na usta brat sam, z uporczywością szpaka podrzucając w każdem zdaniu to jedno słówko: Podlasie. Jakoż mógł niezadługo spleść znów ręce na podołku i zasłucha^ię z wyciągniętą szyją: Mówił bowiem chory:

— ’Miłość własna, ku szczęściu zwracając żądania, twierdzi, że tam ojczyzna, gdzie dobrze. Ale zdanie to nie jest zdaniem prawdy, bo gdzie dobrze, tam dobrze — i tyle. Tak mi się mogą podobać ojczyzny cudze. Miłość ziemi, na której się urodziłem, ma w sobie coś wspaniale powszechnego, ponieważ rozchodzi się na dobro całego narodu. Kocha w niej człowiek przyjadą i nieprzyjadół swych razem, łożąc pracę i zdrowie na najokazalsze dzieło w naturze ludzkiej’...

Rozpłomieniwszy tak znów na chwilę myśli swe do żaru, podejmie niebawem:

— ’Ziemia moja jest częścią mego jestestwa. I gdyby przyrodzenie cofnęło się z swych ganić, a jabym ścisnął garść ziemi ojczystej, wytrysnęłaby z niej krew ta sama, która płynie w żyłach moich!’

Błysła w nim świeca ducha i przygasała oto niebawem. Ciała derpienie więzić mu poczynało myśli wszystkie w ścianach tej izby szpitalnej, a rzecz każda, na której spoczęły oczy, widziała mu się samego czasu wyrokiem nieubłaganym, gdy puls własny w skroniach słyszał mu się jak wielce nierówne cykanie zegara. Oto staje nagle! Czyżby już?... Ruszył raz jeszcze. Na długoż to?...

Gotuje się na tę chwilę ostateczną: — ’odpycha się od nadziei’.

Brat pielęgniarz poskoczył nagle do okna, by je otworzyć naoścież. Gałęzie przedwiosenne rozchwiane teraz na wietrze wieją w izbę tchnienia ożywcze. ’Ich zieloność — przypomina chory — potykała mu nieraz oczy dobrodziejstwem przyrodzenia. Ptaki prostą muzyką głosów swoich...’

— ’Co za okropny obrządek w naturze — umierać!... Ten moment ostatniego silenia się, jestże on jeszcze w granicach Natury? Czy też już poza jej granicami?’ Na pod wieczerz mnich już nie odstępuje odeń: przysiadł na krawędzi łóżka i oburącz trzyma jego rękę coraz to bardziej zimną i siną. A patrzy tak frasobliwie, że zabolały go aż oczy. Czyżby w tak pospiesznem wtedy odliczaniu kropel przechlusnął brat dawkę naparstnicy?

Oto w zalęknieniu bez granic podrywa chorego, aby go wyżej ułożyć. — O Podlasiu myśl, Ojcze! — potrząsa napoły bezwładnym — minione lata niewinności twej wspominaj. O nich i śnij! ? — nakazuje całem sercem w oczach.

Jakoż tą wewnętrzną mocą w źrenicach swych urzekł i nakazał: wywołał uśmiech uległy na twarzy chorego. I ocknął w nim raz jeszcze myśli pogodne.

Znalazł przecie dlań lek młodości, acz nie w doktorów aptece, lecz w duszy i woli swej.

Lecz ku czemuż to obudził w nim młodość, która ponoć i śmierć samą zwycięża?

— ’Przyjemne powaby rozkoszy! — usłyszy ze zgrozą — już wy nade mną przewodzić nie potraficie’...

Od jawnego zła onych słów w chwili przedzgonnej odrzuciło brata na stopnie klęcznika. Po nieczyste siły sięgnął mnich: porwał się na rzucanie czarów. Wmiast nakazu kajania się, rzucił czar młodości w serce konającego. I słyszeć oto musi, jak tam, na łożu śmierci, snuje on dalej swe myśli grzeszne:

— ’Są młodzi, bawią się dobrze... Tak za mojej młodości bawili się... Ale ja, sąsiad grobu, bawić się z nimi już nie mogę...’

Zerwał mnich krucyfiks ze ściany i następuje nań. Przemogła i tym razem uroczna wola zakonnika: odmieniła natychmiast myśli w chorym. Westchnął ciężko na poduszkach:

— ’Dostatki i dostojeństwa, zamiary mej chciwości i pychy! straciłem już dawno starunki o wasze nabycie, boście mi zagradzały potrzebom istotnym. A zdawało mi się, obracając oczy na mą zdatność, żem wart był posiadania wszystkiego. Zapomniałem o tem, jak od wielu miljonów ludzi jestem zaopatrzony Iepszemi wygodami’.

— Mój Boże, te twoje wygody ! — mnich ikał już teraz każdem słowem, przysłaniając go na wyrku jak całunem onym kontuszem spłowiałym i kładąc mu pod szyję krzyż. Pojął chory. Splata ręce na krucyfiksie i szepce do się:

— ’Trzeba umierać’.

A po chwili:

— ’W tych obalinach mego jestestwa powinienem obaczyć wielkość moją i sprawiedliwość mego Stwórcy. Jego palcem Wszechmocnym zamieszana ziemia w ziemię się obraca, a duch, tknięty od Boga, powraca doń.’

Zwycięski mnich przykląkł u jego łoża tym razem i każe za sobą powtarzać łacińskie słowa pacierza. Lecz urzeczona wciąż jeszcze myśl jakobina uśmiechała się gdzieś wgórę tą pogodą oątatnią:

— ’Abym wyrządził wdzięczność młodości, onej porze wieku, co mi była niegdyś tak przyjemna, zostawiam wyrokiem woli ostatniej, by kwiaty, rosnące na mym grobie, były ozdobą piękności i młodości’.

— I niewinności! — rozgrzeszeniem rozpacznem doszeptał mnich te usta sine, które rozchylały się raptownie. Już go nie było.

Jak ów z Synopy greckiej, był i ten polski Diogenes filozofem ludu.

W wizjach młodego Staszica słychać było niemal tylko świst batożeń i zakuwanie w dyby za całą dolę pospólstwa. Ta młodzieńcza emfaza w retoryce patetycznej daleką była od dojrzałej myśli bezimiennego autora. Gdzie Staszic widział tylko mękę ciał, tam on wyczuwał — ’okrucieństwo drugie: dręczące umysł i trapiące serce’. Ten ’ucisk umysłu i serca w ludzie polskim’ wypowiadał takiem wejrzeniem w ludzką istotę rzeczy, że w wielu ustępach pism jego wystarczy zamienić słowo „szlachta“ dzisiejszym ogólnikiem „burżuazja“, wmiast „pospólstwo“ czytać „lud“, aby rzecz pozostała niezmieniona po dziś w swej treści człowieczej.

— ’Szlachta — powie — w całej Europie, po wszystkich narodach jest do siebie podobna: rozmawia językami, których uczy się w młodości, ma naukę i obłudę, grzeczność i pychę... Pospólstwo, zawsze wzgardzone za przywary, grubjaństwa, prostotę i pijaństwa, jak ta ziemia zawsze deptana, może mieć między sobą największych bohaterów, najdowcipniejszych mędrców, ale to wszystko jest ukryte jak miny złota w ziemi... W podobieństwo ziemi, powszechnej Matki, jest w obywatelstwie wyobrażenie pospólstwa. Ono jest pracujące i żywiące narody, jak ziemia, która nigdy nie odpoczywa; nawet jego ciernie, chwasty i głogi stają się pożytkiem, gdy wnętrze kryje kopalnie najdroższych kamieni... Pospólstwo utrzymuje charakter narodu, zachowuje rodowitość języka ojczystego. Bogactwo i moc państw pospólstwo składa... Twierdzi się, że jego grubość, niezgrabność i nikczemność wprzódy powinne posiadać oświecenie, a potem wolność. Smutny widoku przesądów i z nich rodzonej przewrotności!... Naród, który nie jest porządną ojczyzną dla ojców, tem trudniej, aby mógł nią być dla dzieci... Końcem wszystkich rządów krajowych winien być człowiek i jego zaopatrzenie w prawa obywatelstwa. Ktoby nad ten najokazalszy obowiązek rządu wywyższał choćby samą obronność kraju, byłby takim prawodawcą, jak ktoś, co przepłaca futerał, nie bacząc na jego zawartość/

A przecie do myśli o owej obronności powraca nieustannie były naczelnik Chorągwi w sukience zakonnej. Z tego ’zapędu żarliwości, pochodzącej z samego serca’ wikłał się raz po raz w sprzeczność z sobą:

— pasterz wiary głębokiej stał się dla obrony ludu odstępcą ołtarzy, poniechawszy służby przy nich i cu.ram animarum trzody swojej, — żołnierz, zatroskany o obronę narodu, wtrącał go w zamęty wojny domowej, na którą czyhali ościenni, — naczelny pisarz stronnictwa, jakże znużony bywał ’rogatemi głowami’ swych współstronników, dla których wszystko staje się tak zgruba proste i pokrzykliwe. — Oto z samym węzłem wojny nie poradził w sobie, jak niejeden z dzisiejszych: w zamyśleniu nad nią raz po raz zapada w melancholję:

— ’Wojny, — rozmyśla były generał — pastwiska żyzne pychy i zuchwalstwa, otwierają szerokie wrota niewoli ludu — dla jego straszliwej, krwawej roboty okrucieństwa, która ohydza naturg’.

Jestże taką nawet obronna wojna ujarzmionego ludu? Zdołaż mądrość mędrców, rządność rządów, by najlepszych, stworzyć narodowi futerał?

— ’W mojem życiu — wspomina — dała się widzieć ziemia narodu mego w takim upadku, że lud obcy podrzucił ją sobie pod nogi (mowa o pierwszym rozbiorze); na tem większą obelgę naszą uczynił to z niesłychaną łatwością. Stwórco mój!’...

Tu już krzyk rozpaczy za filozofję całą.

Mógłże inaczej odczuwać żołnierz w habicie? Zwłaszcza gdy przywiązanie do ziemi ojczystej wzmagało w nim, jak wyznaje: — ’duchowne rozumienie Błogosławieństwa Wieczności’.

Powie o nim Kołłątaj, że mimo wielu zaniedbań, jakie w pismach jego widzieć się dają, ’są w nich myśli tak niepospolite i zaskakujące umysł, że nawet odległa potomność czytać je będzie z ukontentowaniem’. Pominąwszy zawodność tej wróżby, sąd Kołłątaja był, jak zawsze, chłodną jedynie oceną rozumu. Lecz oto dopełnienia tego osądu z duszy gorętszej, a wyczuwającej inne jeszcze wartości w pismach bezimiennego: również anonimowy Obywatel W. X. L. temi słowy zwraca się do autora podlaskiego:

— ’Oby talenta Twoje i spaniałe sentymentowanie od wszystkich wielbione zostały!

I godnych miały czcicielów’.

W swym zapadłym kącie litewskim nieprędko się zwiedział o śmierci autora, więc do pogrzebanego już zwraca się, jak do żyjącego:

— ’Kimkolwiek jesteś, z jakiegokolwiek wywodzisz się stanu, żyj, przewodniku mój, lata jaknajdłuższe! Udzielaj zawsze talentów od Boga i Natury tobie danych, — plemię ludzkie błogosławić cię będzie’.

Byłoż to jedynie przesadą ludzi ówczesnych, tak mało zresztą skłonnych do emfazy? Oto dzisiejszy Nestor badaczy literatury powiada o drugim pisarzu Kuźnicy: „Były (ówczesne) występy Staszica okrzykiem grozy, budzącym naród nad przepaścią; a wywierał on wpływ większy niż Skarga“. Zmarły przed kilkunastu laty historyk pisze natomiast o naczelnym a bezimiennym autorze tejże Kuźnicy, że — „nieskończenie przewyższał on retoryzującego Staszica“. W tem skrzyżowaniu osądów jakże wysoka miara — nad Staszica, nad Skargę samego! — przykłada się tu do pisarza, strąconego dla ogółu polskiego w głuchą przepaść niepamięci!

’W prywatnym zakącie domowym siedzący’ Obywatel W. X. L. baczył na wszystkie sprawy Rzplitej tem czujniej, że z oddali samotnej. Ten Litwin na świeżych wtedy kresach pierwszego rozbioru stanął żórawiem czasów. Wyczucia zaś jego dalekie nie ograniczały się bynajmniej do polityki: miał duszę otwartą na wszystko, czem Polska żyła. A wczytywanie się jego samotne w ’dzieła’ Kuźnicy, w książki uczonych i poetów królewskich — ’tę w nim sprawiły rezolucję’:

— ’Ty, Warszawo, wydajesz ludzi światłych i oświecających naród... Ty jesteś siedliskiem, uwijającem dla nich laury w umysłach potomności niezwiędłe... Ty, w przejrzałośri Twojej wybierając śród tylu godnych męża niepokonanej stałości za Prezydenta, a grzebiąc wspaniale jego zwłoki szanowne, utrwaliłaś, że cnota tylko i talenta nieśmiertelnie uszlachcają... Znając Twych najlepszych mężów czułość, doskonałość i usilność, nie opuści i Prowincja Litewska żadnej okazji, którąby o swojej ufności, przywiązaniu i attencji przyświadczyć nie starała się,... potwierdzając, że Cię nie próżno Princeps Provinciarum zowią\

Najgorętsza to chyba, bezsejmikowa ’rezolucja’, jaką kiedykolwiek złożono w hołdzie stolicy polskiej. Autor owego pisma był i pozostał nieznany. I ten także.

Gdyby Naruszewicza czeladnik wytrwał niegdyś ’u dworu’, zostałby może powieściopisarzem, lub jak ci wielcy niegdyś dworacy francuscy dałby folgę swym skłonnościom do wnikania w naturę ludzką.

— ’Nie masz szlachetniejszego gustu, — pisał — ani ciekawszego widoku, jak żeby ludzie przypatrywali się ludziom’.

W onych to właściwie czasach ukazał się polski przekład dzieła La Bruyere‘a o Charakterach Teofrasła (dokonany przez kasztelana Podoskiego), ponadto teiniż laty pisał i działał w Paryżu autor Maksym i Charakterów Chamfort, takiż pełen rezerwy przyjaciel Mirabeau, jakim autor polski był w stosunku do Kołłątaja.

Nie zdziwi nas tedy, że polityczny pisarz Kuźnicy stał się niespodzianie orędownikiem... ’natury niewieściej’. I że w jej obronie polemizuje nawet z ’panem Wolterem’, twierdzącym, że nie czytał nigdy choćby podania o tem, aby niewiasta uczyniła kiedy jaki wynalazek w przemyśle lub wymysł w sztuce. Przeczy temu żywo autor polski:

— ’Ciało kobiet zrgczniejsze, serce w uczuciach tkliwsze, w poruszeniach pasjów gwałtowniejsze, nie pokazują tamy, aby ich umysł w przemysłach (wynalazkach) nie miał być czynny. I kto wie, czy niezliczony rząd wymysłów, wchodzących do naszego życia codziennego, nie był właśnie dziełem kobiet’. (Przypomnijmy tylko: żarna, wypiek, tkanie, szycie, pierwsze ozdobności sprzętów). Podania zaś sławią zwycięzców, nie ujarzmionych.

I zamyśli się głębiej nad ogólnem ujarzmieniem kobiet.

— ’Mężczyzna, pan widomego świata, prawdziwy (wobec kobiet) Namiestnik Stwórcy, pokrzywdziwszy płeć żeńską, zwalił na nią naw et całe brzemię wstydu, lubo sprawiedliwość moralna powinna i w tej mierze domagać się równości’.

Pierwszy to u nas rzecznik moralnego równouprawnienia kobiet. I pierwszy zamyśleniec nad tem, jak to kobieta — ’na milczenie i tajenie skazana, uczyniona niewolnicą przesadnej skromności, dokonała sztuki skrętnego przypodobania się obrotem zmysłów i dowcipu. Jej wszechmocna słabość poruszała świat, przewracała sprawiedliwość, władała tronem, ratuszem, mieczem, wdzierając się czasem do świątyni przybytku Pańskiego’.

Inne były heroiny czasów Stanisławowskich.

W onej epoce rządów kobiecych w Polsce i rokokowej minoderji w nieustannem hołdowaniu damom wchodziły w grę już tylko skrętne przypodobania się... pań starszych. Młodość bowiem nie była wtedy w modzie. (Panny były, jak w średniowieczu, w osławię główek ptasich i ośmieszały galantów swoich. Wyprowadzi je na widok — wraz z podlotkami — romantyzm dopiero, czyniąc z tych niebożąt fikcje i widma mniemanej natury niewieściej). Nad cichość młódek przekładano tymczasem głośne po salonach kokoszenie się ’sawantek, szarmantek i intrygantek’, jak je zwał autor bezimienny, kreślący przygodnie ich wizerunki ’w najżywszych kolorach prawdy’, jak zamierzał.

A że udawało mu się to istotnie, niech zaświadczy tych kilka przykładów. (Są to prawdopodobnie podobizny kilku dam Stanisławowskich, których portrety pędzlem oglądać możemy w Łazienkach).

— ’Me 1 a na już przeszła młodość swą, komu by się jednak podobała, może ją nazwać piękną. Ma twarz okrągłą i białą, jej gors, siedlisko miłości, zawsze na widoku. Jest wzrostu bardzo małego i dlatego z łatwością jest napełniona samą sobą. Próżność tak rozgrzewa jej imaginacjg, że wystawia sobie kochanów wedle urojenia własnego: w tym się kocha, który o niej nie myśli, tego tylko wyrzucając z rzędu swoich kochanków, kto nie patrzył na nią inaczej, jak na nogi od stołu. Tak drgcząc się chimerami urojonej miłości, przeniewierza się czasem swym kochankom, jeżeli przeniewierzeniem być może obrażenie przywidzenia’.

— ’Czas musiał być w dobrym humorze, gdy zapomniał podciąć swą kosą Pampilę, tak dawno dostałą piękność, która przewyższyła córki swe. Łaskawa natura wystawia przyjemnie każde jej poruszenie — według obrotu już nie serca, lecz fantazji. Z fantazji wzdycha, płacze, śmieje się, kocha, rozpacza, cieszy się i nienawidzi: jej serce ustąpiło prawa Romansom. Wszystkiem, co od romansów pożyczyć w tej mierze mogła, kochała swego kochanka lat 10! Ze jest kobietą, kochała i innych, którzy jej się podobali, a że jest kobietą romansową, udawała nieodmienną stateczność w ciągu tak heroicznego czasu miłości! — kochanek czynił dochód w jej majątku’.

— ’I Flawa była niegdyś młodą i piękną: teraz to się już skończyło: czas przemienił osobę i w inszym kształcie przeinaczył jej próżność. Sposób jej ubierania się samą skromnością zawstydza zalotne kobiety i ściąga z nich podatek pochwały. Skrzętnie zbierane wiadomości z czytania i razem skwapliwe opowiadanie tego, osobliwie na posiedzeniach, czynią z niej jakgdyby boginią mądrości, której ołtarz okradziono w Atenach. Cudze słabości, usterki i upadki znajdują w niej surowy i okrutny Trybunał. Jest pełna sprawiedliwości i chce być prawidłem obyczajów całego pokolenia. Słowem, jest jak owa komedjantka, co onegdaj udawała niewinną i przyjemną pasterkę, a dzisiaj królową, nadętą purpurą i gronostajami’.

— ’Aspaza natomiast, choć ma lat 52, nie chce przestać być kochaną. Kształt osoby, dowcip, znajomość świata, dobrze jej wiadoma przez ustawiczne zażywanie, a nadewszystko próżność młodych chłopców, wydać ją może na czas krótki za przyjemną kobietę... Obaczyłem ją, idącą na przechadzkę w otoczeniu młodzieży. Spojrzała na mnie, poznałem ją i ja, a uczyniwszy ukłon, minąłem, właśnie jak pielgrzym mija gruzy Wenery na Cyprze, niegdyś świątynię miłości’.

Literaturze naszej, tak naogół niezasobnej w zmysł psychologiczny, zaprzepaściło się wraz z tym pisarzem coś wielce cennego. Nie idzie oczywiście o te faramuszki kobiece, lecz o to, co miał do powiedzenia o naturze człowieczej i o charakterze narodu polskiego (a czego dość liczne przykłady na kartach poprzednich wkładało się w jego usta żywe). Gdyby wygarnąć wszystkie te ziarna, zebrałoby się pismo, w skali europejskiej niewątpliwie skromniejsze, lecz nam niemniej wartościowe od owych Myśli, Maksym i Charakterów uwiecznionych na Zachodzie.

Gust do przypatrywania się ludziom i siła wyobraźni ustąpić w nim musiały potrzebom doraźnej publicystyki politycznej. Tyle w niej ocalało, że na marginesach polityki raz po raz wdzierał się w tajniki duszy ludzkiej. A czynił to były wojak na sposób dość kawaleryjski, bo ’wskakiwaniem prawdziwie na grzbiet’, jak sam określił to pisarstwo swoje — intuicyjne i aforystyczne w najlepszych fragmentach.

Takim był autor bezimiennej ręki.

Pochował go Kołłątaj daleko od swej Kuźnicy, hen! obok Folwarku Świętokrzyskiego, podle kościoła Piotra i Pawła na Koszykach (św. Barbary przy końcu ulicy Wspólnej). W tymże kościele stanął po latach, a raczej zasiadł posągiem Naruszewicz: dostojnie uśmiechnięty i gładko wypolerowany w marmurze, jak przystało na podobiznę biskupa i dworaka. Sądzono było mistrzowi mieć za wiecznego sąsiada czeladnika swego, czyniącego z Dziejów narodu polskiego narzędzie walki o prawa ludu, a ’wzorem historji’ tworzącego zawiązki powieściopisarstwa polskiego.

Śród starych nagrobków u tegoż kościoła widniała do niedawna jeszcze płyta grobowa, która dziś zawieruszyła się w pocmentamej rupieciami tej parafji.

Kwiaty z nad grobu, przekazane ostatnią wolą zmarłego pięknu i młodości, nie stały się ich udziałem: ślady mogiły samej zadeptały kroki pokoleń, a ciężej od onej płyty przywalił ów grób taki oto głaz potępienia:

— ’Kto wchodzi w czcigodny stan stróżów religji z tem przedsięwzięciem, aby pod tak szanowną suknią sprawował urząd ofiamika Wenery i śród rozkosznych wygór poświęcał swój talent na czernienie rządu i wszystkich cnotliwych, kto z zimną krwią podpala ogień rokoszu i zaostrza narzędzie do wzajemnej rzezi....’

Pismo to ukazało się również: F e br. 1791 r. Któż to z cnotliwych na konającego wtedy właśnie, czy też na ledwie przysypaną jego mogiłę, rzucał tę anatemę hieny?

Znów Jaśnie Kasztelan Łukowski, właściciel wielkiego Iupanaru na ulicy Bednarskiej.

Po roku dopiero, gdy przyschło błoto i na tym trupie polskim, zdecydował się Kołłątaj ’ogłosić powszechnośct, kim zacz był tyłu najgłośniejszych dzieł Autor (przez duże A).

Wywodził się Fraciszek Jezierski nie ze wsi podlaskiej, lecz z samego Łukowa. Prawnicza profesja ojcowska skierowała go naprzód na drogę naśladownictwa; niezadługo jednak ’poczuł widoczny do prawnictwa niesmak’, — powie o nim arcyprawnik Kołłątaj. Pchnął go tedy ojciec troskliwy na drogę karjery wojskowej, przeznaczając na splendor takiej służby synowskiej całą wieś uciułaną. Złota Chorągiew Ostrogska, do której go zapisał, okazała się chorągwią złotej młodzieży w mundurach, niczem późniejsze pułki gwardyjskie. ’Dla okazałości i ochoczego częstowania’ przehulał w niej młody szlachcic nietylko wieś ojcowską, lecz w dodatku i jakąś pociotkową schedę. Przy tak arcyswojskich zadatkach natury szerokiej kompan to musiał być i towarzysz broni serdeczny; a że w chwilach nagłych miał przytem dar decyzyj szybkich i działań hazardowych, więc stał się dla Ukrainy szlacheckiej człekiem swoim: zagończykiem. Inne cechy odróżniały go od ludzi tamecznych: mimo hulatyki sarmackiej pełnił służbę z sumiennością Niemca; a wysokie uzdolnienia i ’rzadkie przymioty charakteru' postawiły go z czasem na czele tej Chorągwi, której komuniki luźne, rzucane przezeń tam i sam, sprawnie rozgramiały hajdamaków. I wieszały ich obficie. — Te działania wojenne ocknęły w nim zatajoną melancholję: począł sobie czynić wyrzuty, że nie ma ’talentu i serca żołnierza’. I doszedł wkońcu do wniosku, że w takiej służbie wojskowej ’spędziłby życie próżnie i nikczemnie’. Zdarł z siebie mundur. A że, wyzuwszy się ze wszystkiego, nie midi: już żadnych środków do życia, więc wzorem tylu innych wdział sukienkę zakonną. Wybrał przez koneksje zgromadzenie o. o. Misjonarzy... ’gdzie jego niezwykłe zdolności od przesądów i zawiści prześladowane były’.

Ocenił je Naruszewicz, który wprzęgnął go poprostu do swoich zadań uczonych, uczyniwszy to najtańszym kosztem ’pieczeni królewskiej’. W swej doli nieopatrznej miał były wojak szczęście poznania mniej egoistycznego i dworackiego biskupa, Kierskiego z Przemyśla, którego tak zastanowił niepospolity dowcip i talenta człeka, że własnym sumptem wysłał go na kilkoletnie studja do Włoch i Holandji.

Po powrocie do kraju, wezwany od Komisji Edukacyjnej, został jeneralnym wizytatorem szkół. ’Mocne nastawienie na przesądy i ciemnotę’ obruszyło przeciw niemu wiele szanownych po powiatach osobistości, których skargi Komisja, wbrew własnym celom i woli, menażować niekiedy musiała. Ze to nastawienie na swojską ciemnotę musiało być mocne, można łatwo sobie wyobrazić, zważywszy na jego przeszłość niedawną. Koniec końców, ’doznawszy niesprawiedliwości tyleż od Komisji Edukacyjnej, co wreszcie i od swego zgromadzenia zakonnego, uprzykrzył sobie obowiązki stanu nauczycielskiego’, sprawowane zbyt sumiennie jak na stosunki krajowe.

Kapituła krakowska, oceniwszy po latach jego wiedzę oraz wielki dar wymowy, a bacząc na dawną jego profesję prawniczą, wysłała go — zaszczytem dlań wysokim — jako swego deputata do Trybunału Koronnego. W pogrobowem jego piśmie czytać można te słowa o sądach piotrkowskich:

— ’W naszych czasach dostąpił Trybunał tytułu: Najjaśniejszy Sądzie! Nie zdarzy się czytać ani dyszeć nigdzie, aby najwyższa władza namiestnictwu swemu udzielała kiedy tytułu swego dostojeństwa... W Warszawie upijają się z ochoty własnej, w Trybunale z urzędu. Czas po obiedzie jest tam porą do sądzenia najsposobniejszą; jeżeli który z sędziów przyjdzie wtedy trzeźwy, znajdzie się w sądowej izbie jakby Bonifrater między szalonymi’.

Uprzykrzył sobie rychło i sędziowanie w Najjaśniejszym Trybunale. Tak obrzydzał sobie i uprzykrzał utrudzenia na stanowiskach wszelkich. I chybiał dolą raz po raz. Rzekłbyś, przeznaczenie samo wyciskało mu na czole uroczne piętno buntu. Ze bunt ten był raczej kontemplacyjnej natury, to żartobliwy, to melancholijny naprzemian, więc w zanarchizowaniu wszystkich dziedzin ówczesnego życia czuć się mógł prawdziwie jak Bonifrater między szaleńcami.

Szła za nim fama niezwykłego daru słowa. I gdy stanął sejm, o nim to przedewszystkiem pomyśleli jego protektorzy z kapituły krakowskiej. Za ich to przyczynieniem otwierał sejm wielki u Fary nie Naruszewicz, lecz on, wzywając króla i Stany do rychłego przepisu lepszych wreszcie praw narodowi polskiemu. (Do przyszłej Konstytucji 3 Maja przyłożył tedy słowo pierwsze). Po dwóch latach czczego sejmowania posłów i przydworskich narad a intryg, — skąd tchnęło wręcz perfumą dam od spraw najistotniejszych dla narodu — uprzykrzył sobie znów do wrogości sejm, dwór i samą konstytucję, nad którą obradowano.

— ’Francja, stanowiąc rząd nowy, — napisze — i Polska, poprawiając rząd stary, zastanawiają dziś oczy całego świata. Pierwsza odprawiła tragedię, druga przystąpiła do komedię.

Pasmem nieskończonych omyłek była cała przeszłość jego, — powie Kołłątaj. Lecz iluż to pisarzy, z pośród tych zwłaszcza, którzy późno trafiali na powołanie swe, nie mijało się tak z przeznaczeniem. Bywają wreszcie omyłki, których ojcem jest sumienie, a matką prawość. Przeżywał lata nie tylko największej anarchji w kraju, lecz co ważniejsza, największego doświadczenia egoizmów stanowych i osobistych; doświadczyły one aż nadto moralnej wartości króla i Kołłątaja, by w ratunku ostatecznym wywyższyć nie najzdolniejszych, wiemy, lecz koniecznie wtedy najczystszych: Małachowskiego, Ign. Potockiego, a nadewszystko Kościuszkę. W onych to latach wielkiej próby serc polskich zamienia się — cudem dziś dla nas niepojętym — sędzia Najj. Trybunału i kaznodzieja królewski, a więc dygnitarz niemal Kościoła i Państwa, w bezimiennego ’pisarka’ o młodzieńczej wręcz wenie i rewolucyjnej zuchwałości słowa.

Sprawił ów cud największy wtedy czarodziej polityczny i zamawiacz dusz buntem objętych — Kołłątaj.

W jakąże to sferę zdeklasował się z dobrawoli były naczelnik Chorągwi, a późniejszy mówa Kapituły? Z kazalnicy u Fary między jakich to rówiennych zstąpił on bezimiennie?

— ’Co za ludzie są literaci, wiadomo, — pisał cierpko — nie wiem tylko, z jakiego względu uważać ich należy. Są literaci z powołania, są literaci z Urzędu, są i z powinności swej, dla pieniędzy; są wreszcie literaci z ochoty (bez innego powodu; z grafomanji — mówimy dzisiaj). Każdy może być literatem prawdziwym, o ile mu niesposobność własna nie przeszkadza. Wiek nasz obfituje w liczbę osób takich’.

Zastanawia się wraz nad przydatnością tych wszystkich osób piszących. Użycie rozumu w tym sposobie — powiada — nie może być tak szkodliwe społeczeństwu, jak działalność adwokatów i polityków:

— ’Umiejętność literatów nie jest mądrością Ministrów ani Prawników, z których pierwsi wydzierają zgodę częstokroć całym narodom, a drudzy trują między domami spokojność w narodach’.

Koniec polskiego osiemnastowiecza zaobfitował tak nagle i licznie w osoby trudniące się pisarstwem, już nie ’u dworu’ lecz ’na mieście’, że Szlachetne Porządki stołecznego miasta starej Warszawy’ (Rada, Ława i gminni) głowiły się nad tem: — ’ilu kupców, rzemieślników, literatów, szewców i rzeźników na urzędach miejskich zasiadać ma?’

Bezpośrednio po ujawnieniu nazwiska bezimiennego dotychczas autora nastała konieczność dosadnego odróżniania tak biegunowo przeciwnych krewniaków: Jacka i Franciszka Jezierskich. Mówiono tedy i pisano: kasztelan Jezierski, — kanonik Jezierski. Ostatniego z kasztelanów, a największego raj fur g nierządu w Warszawie, skreśliła osława. Przyrostek kanoniczy natomiast tak przywarł do imienia Franciszka, że zdarza się czytać i dziś jednym tchem niemal: Krasicki, Naruszewicz i kanonik Jezierski, — jakgdyby dwaj pierwsi nie byli dygnitarzami Kościoła, pamięć zaś o godności duchownej należało zachować najpieczołowiciej właśnie dla tego odstępcy od ołtarzy i dla pierwszego w Polsce siewcy ludowego buntu.

Gdziekolwiek drobną wzmianką wspomina się dziś zapomnianego, każda niemal sprowadza się do mentalnego skrótu, jakgdyby studentom na wykuwanie do egzaminów z literatury: „Wulkan gromów Kuźnicy! autor Katechizmu! Kanonik Jezierski!...“ Wszystkie skłonności jego, widzieliśmy, były — ? w przeciwieństwie do Staszica — jaknajdalsze od wulkanicznych wybuchów temperamentu; z ’kanonikiem’ zaś możnaby wreszcie dać sobie spokój; autorem nakoniec przypisywanego mu wciąż pamfletu nie był.

W papierach po Janie Śniadeckim znaleziono na Litwie w połowie XIX wieku nie tylko całkowity rękopis osławionego Katechizmu, pisany własną ręką rektora uniwersytetu wileńskiego, ale w dodatku bruljon tegoż pisma z odmiennemi glossami i poprawkami, również jego ręki. — Był Śniadecki za młodu faworytem i stypendystą Stanisława Augusta; król spędzał z nim nieraz długie godziny, porządkując przy jego fachowej pomocy przyrządy swego Obserwatorjum astronomicznego na Zamku. Stąd młody profesor Szkoły Głównej krakowskiej w częstych przyjazdach do Warszawy bywał nie gościem, lecz nieledwie domownikiem króla. Z teatru w Starej Pomarańczami łazienkowskiej pospieszał wprost do królewskiego stołu w t. z. pawilonie myśliwskim (pałac główny i teatr na wyspie budowano dopiero). Jego obycie światowe w częstych podróżach naukowych do Anglji, Francji i Holandji, wytworność w obejściu, wreszcie ’elegancja’ stroju wedle ostatniego słowa mody europejskiej jednały mu względy także kwoch królewskich; a do stołu obok króla, Krasickiego niekiedy i tego gościa zasiadały wyłącznie damy. — Gdy młody uczony bywał w Warszawie ’zawsze u dworu, dom tak głęboko przez króla znienawidzonego Kołłątaja ’był domem Śniadeckiego’. Z tych dwóch stołków współdziałał faworyt królewski z króla wrogiem tak gorliwie, że Kołłątaj, oceniwszy wnet bystrość i przenikliwość jego umysłu, ’przypuścił go do swych najtajniejszych prac i zamierzeń politycznych’.

Owocem, jedynym zresztą, tej zażyłości i nadmuchów politycznych był ów pamflet, — pismo, jak się już rzekło, suche, jednotonne, lecz tak zaciekłe, że przewyższało bodaj i cudzoziemskie podówczas paszkwile na rządy polskie. Mógłże być inny głos młodości, podjudzonej przez starego wygę polityki? Zwłaszcza gdy uzdolnienia młodego ciążyły w przeciwnym kierunku: nauk ścisłych? Więc i ów pamflet z pod pióra matematyka i astronoma wypadł oschle. Ale i tem wygodził namówcy swemu. Czy uczynił to z przyjaźni jedynie, czy też dla tłustszego od pieczeni królewskiej Kołłątajowego ’Pasztetu’, niech w te domysły wnikają ci, którzy znają lepiej jego działalność w Krakowie i w Wilnie.

Niezadługo, otrząsnąwszy się z nienawiści i intryg stołecznych, powróci do Krakowa w uczciwą atmosferę wiedzy. Przynagliły go może do tego wyjazdu zdwojone zabiegi warszawskiego poławiacza piór conajdokuczliwszych dla króla i rządu. Kołłątaj, pragnąc go zatrzymać w Warszawie na stałe i związać mocniej z swoją polityką, umyślił wyswatać go za swą synowicg. Ambitny, elegancki i pełen nadziei adept nauki nie kwapił się do ożenku z księżą panną, mimo dużego jej posagu.

Do spraw i działań Kołłątaja nie będzie się odtąd mieszał; podczas jego klęsk późniejszych zachowa rezerwę uczonego, by po jego śmierci dopiero usprawiedliwiać byłego przyjaciela tą szeroką wyrozumiałością:

— ’Kołłątaj chciał się wynieść, chciał zrobić fortunę, nie przez chciwość, ale przez ambicję i poczucie wewnętrznej wyższości, i dlatego wyrabiał sobie intratne urzędy, ubiegał się o nie. Temu zaprzeczyć nie można. A prócz tego lubił dobrze żyć, do czego także bardzo naturalnie potrzeba majątku’.

Jakoż główny twórca Konstytucji 3 Maja zabiegał o swe sprawy osobiste niemniej usilnie niż o publiczne: już jako podkanclerzy — powie król — ’dopraszał się nieustannie o nowe beneficja i ordery'.

Cokolwiek mówi się dziś o swoistym hedonizmie ludzi osiemnastowiecza, piosnka to tyleż stara, co i nowa; służyć by zaś ona mogła raczej za ekskuzę dla żyjącego, niźli za wiatyk. — Interesuje nas tu jedynie atmosfera, jaką oddychał ’zaciąg literatów’ Kołłątajowych w ideowej Kuźnicy.

Ów pamflet anonimowy tymczasem, acz dość wymijająco i oględnie obchodzący się z samą osobą Stanisława Augusta (przyznać trzeba Śniadeckiemu), zrodził mimo to w królu nową nienawiść... do Jezierskiego, któremu aż po swe ostatnie dni petersburskie przypisywał autorstwo tego pisma. Przypisał mu je zresztą na zawsze, wbrew jawnie lepszej wiedzy, Kołłątaj. Ten drugi bowiem przyjaciel jego, Jezierski, nie miał i za żyda niczyich łask i faworów do stracenia. Miał natomiast były ulubieniec St. Augusta, przyszła magnificencja cesarskiego uniwersytetu w Wilnie, a najsłuszniej chluba nauki polskiej, niemałe powody do zatajenia w najgłębszej szufladzie podwójnego grzechu swej młodości, bo rewolucyjnego i moralnego.

Na kim się mełło w intrygach ambicji i polityki, na kim się skrupiło! — w historji literatury tym razem. I po dziś dzień. Te nalepki czasów, przyrostkowe epitety do imion pisarzy, najbardziej to niezwalczone fata libelli.

Umiał bądź co bądź Kołłątaj w swym ’zaciągu literatów’ skupiać koło siebie najbardziej zapowiedne zdolności młodego pokolenia. Następcami Jezierskiego (i Śniadeckiego) w Kuźnicy staną się Dmochowski i Szaniawski. (Dla duchowej ’Geografji prowincjów polskich’ nie jest rzeczą obojętną, że i oni obaj wywodzą się z zubożałej szlachty podlaskiej).

Jak zwykle w przebiegu rewolucji, będą ci następcy o wiele radykalniejsi i bardziej bezwzględni w działaniach. Bądź też i mniej bezinteresowni, lecz i to należy do rozwoju spraw oraz ludzi rewolucyjnych. I zniewoli Kołłątaja do innego już traktowania tych nowych adeptów: — ’Gotów jestem dzielić się z Tobą korzyściami moich powodzeń’, — napisze do Dmochowskiego z rozbrajającą szczerością.

Clara pacta wiązały odtąd literatów z Kuźnicy.

Był młody pijar Dmochowski skromnym nauczycielem elokwencji w szkołach wydziałowych, wydawał też książeczki pedagogiczne pro instructione studiorum in scholis. Dla ćwiczenia się w elokwencji własnej próbował tłumaczyć Iljadę z wersji, a raczej z parafrazy francuskiej, poezje Miltona i Younga, również z filtru francuskiego, porwał się nawet na własną przeróbkę samego kanonu smaku w Sztuce rymotwórczej: wierszowej machiny pana Boileau. Tak się sposobił bezwiednie na czołowego w przyszłości krytyka literatury polskiej. Tymczasem nie te ćwiczenia rymopisarskie oczywiście zainteresowały nim samego podkanclerza, lecz przygodny tegoż nauczyciela pamflet na któregoś z profesorów krakowskich, — a gdzie się dawały poznać talenta pamfletowe, tam podkanderz nadstawiał uszu. Okazało się po drukarniach, że niejedną z opublikowanych mów sejmowych lub słynny w stolicy Głos któregoś z posłów pisał zcicha tenże pijar. Tacy faktorzy elokwencji, a wyręczyciele w rzeczach słowa stoją oczywiście bardziej o zarobki niźli o chwałę, dmuchając bowiem w cudze trąby, znają i pochwał wartość.

frach, skrzyniach i rogożach, pomaga przytraczać na dachu, na tyłach i bokach karety. Pocztyljon z żółtemi galonami u butów wdrapał się wreszcie na swój kozioł wysoki i uchylił cylindra: gotowe! Gdy zagrała wraz trąbka i ruszyła poczta, Fryderyk truchtem niemal pośpiesza u powozu, by w chwili rzewnej czyjegoś odjazdu słać ukłony do kraju i zagadywać jeszcze o tym i owym znajomku warszawskim.

— ’Nie uwierzysz, — sapie — jak przykro jest być od przyjaciół oderwanym; żadne objekta nie dają o nich zapomnieć’.

Erudyta miękkiego serca miał teraz łzy w oczach. Aż nagle znów się zapomniał, a raczej — ’zmarkotniał bardzo, że mu Cyprjan wciąż jeszcze nie przysyła... Chimii Śniadeckiego’.

I tak pozostał na środku ulicy, gdy pod coraz to huczniejsze klaskanie bicza w ciężkiem tąpaniu koni sześciu oddalał się coraz prędzej dyliżans wielki. W hejnał uderzyła trąbka pocztarska.

Kareta obładowana ze wszech stron tobołami widziała się zdaleka pudłem wielce nieforemnem. Na kraju to pożytek wiózł zasobny wojażer dla nauk —

błamy płótna bielone metodą nową i potrzebne ku temu ingredjencje chimiczne, autorów w oprawach cennych, pisma i odznaki masońskie, machinę elektryczną, zbiór rzadkich minerałów, teleskop i astrolabjum, szkielet ptakozwierza, napis hieroglifowy na kamieniu, głowę mumji, wypchanego krokodyla, bożki egipskie, wazony sewrskie, pantofelki damskie zdziałane ze skóry jaszczurczej, wreszcie kilka obrazów i rzeźb szczególnie dystyngowanych przez znawców paryskich: — słowem, wszystko co winno zafrapować mężów uczonych, zadziwić publiczność lub przyozdobić pałac.

Gdy hejnał tej extrapoczty rozlegał się echem po ulicach Frankfurtu, Fryderyk zapomniał się ponownie: poczuł się jak ten chory i oparszały pies, porzucony wzgardliwie na gościńcu stron obcych. I prawdziwie głosem psa takiego zawyć był gotów z tęsknoty za krajem.

Hr. Mier opuszczał Frankfurt zenerwowany, szukając czegoś niecierpliwie w torbie podróżnej u pasa. Wsunął mu w nią Fryderyk list dla doręczenia komuś w Warszawie. — Tegoby jeszcze brakowało, — rzucał się na poduszkach karety —

Rychła zażyłość Kołłątaja z Dmochowskim miała wydać niezadługo donośne skutki polityczne. W przeciwieństwie do uczonego Śniadeckiego o niegiętkim grzbiecie i piórze, literat owijał się, rzekłbyś, powojem u podnoży, a wyrastał jemiołą u wierzchołka. Jak kobieta chłonął skórą wszystkie sugestje swego wychowawcy ideowego. Stał się Kołłątaja rękopiśmiennikiem; wystarczało mu poddanie myśli i tonu: już wiedział wszystko, już pisał szparko.

Tak pamiętne w dziejach sejmu wielkiego Kołłątaja Listy Anonima, które torowały drogę Konstytucji 3 Maja, Listy te były — dowiadujemy się ze zdziwieniem — ’owocem pracy wspólnej’ z Dmochowskim. Na emigracji drezdeńskiej (za dwuletnich rządów Targowicy w Warszawie) powstało, jak wiadomo, bardziej jeszcze słynne dzieło Kołłątaja: O powstaniu i upadku konstytucji 3 Maja. Tu już lwią część pisał Dmochowski w osobliwej współpracy z obu panami Potockimi, którzy wzięli wydanie książki na koszt własny. Naczelny redaktor ’uzgodnił’ te prace cudze w duchu ówczesnych swych sympatyj pruskich, poczem wziął dzieło na swoje imię i chwałę. Nakazał też niezwłocznie przełożyć rzecz na język niemiecki późniejszemu autorowi Słownika Polskiego (Lindemu). Współtwórcy konstytucji, Ignacy i Stanisław Potocki, pisali oczywiście z godnością statystów; zaciekłe natomiast rozdziały tej książki, zwłaszcza wszystkie bez wyjątku odnoszące się do króla polskiego, uchodzą dziś bezspornie za płód Dmochowskiego — iście kobiecego poczęcia z Kołłątajem. (Po czasie będzie Kołłątaj wypierał się tego ojcostwa, twierdząc, że był wtedy chory i w Karlsbadzie, ale nakażą mu to zrozumiałe względy polityczne). Wszystkie najciemniejsze barwy do wizerunków Stanisława Augusta czerpali odtąd swoi i obcy z tego utworu Dmochowskiego.

Po zwycięstwie Insurekcji w Warszawie nad wojskiem Igelstróma powróci podkanclerzy do kraju; w tworzącej się wtedy właśnie Radzie Najwyższej ’ogarnie skarb’ i uczyni przybocznika swego naczelnikiem Instrukcji (tymczasowym ministrem oświaty, a zarazem szefem propagandy wojennej). Jako równoczesny redaktor gazety urzędowej, ogłosi niebawem Dmochowski spis osób, które pobierały pieniądze od Rosji; uczyni to nadewszystko w celu pomieszczenia w tym wykazie i Stanisława Augusta. Nie pozostało królowi nic innego jak umieścić w tejże gazecie — za wstawiennictwem Kołłątaja zresztą — krótkie sprostowanie.

Znamy i dziś ich ton smętnie oficjalny: Nieprawdą jest jakoby..., natomiast prawdą jest, że... otrzymał w Grodnie nad wyraz lichą indemnizację za swe dobra w Bracławszczyznie, po pierwszym rozbiorze przez Rosjan przejęte. To żałosne upokorzenie swe przed redaktorem Gazety Urzędowej podpisał jak z tronu: Dan etc... Mógł król tym groteskowym już gestem majestatu osłaniać swą bezsilność obnażoną do hańby; głosem nie autorytetu, lecz władzy przemawiali teraz — zwycięscy literaci.

Tego było za wiele i Kołłątajowi nawet, skoro sarknął na to z irytacją, że powiernik jego przekroczył swe kompetencje, oddając złą przysługę sprawie dokładnego zbadania papierów, pozostawionych w ambasadzie rosyjskiej. — ’Wasza K. Mość możesz być spokojnym (o swe życie), — będzie uspokajał króla w czasie najgroźniejszych rozruchów ulicznych — rząd dyktatorski’... — napisze bardziej z myślą o sobie w Warszawie, niż o Kościuszce w polu.

A działo się to porą, gdy w tajnych klubach jakobinów nawoływano do ’sistemy francuskiej’ i do zgotowania Stanisławowi Augustowi losu Ludwika XVI. Nieutrudzony Dmochowski zgotował mu tymczasem terror moralny.

Jakże to powiadał Jezierski o ’nawałności’ czemideł i potwarzań polskich?... Wpływ moralny Kuź-. nicy ugruntował w kraju i upowszechnił pismami swemi tamten entuzjasta samotny. Niedarmo powiedziano i to, że Donkichoci gotują naostatek zawsze władztwo dla jakiegoś Sancho Pansy. W niespełna trzy lata po śmierci autora bezimiennej ręki, bezimiennik drugi, nieznany nikomu pijar młody, hańbiąc Stanisława Augusta w gazecie urzędowej, stawiał wręcz nogę na Głowie państwa.

Niezadługo zechce to wyświadczyć i temu, który z ruin państwa zratował oręż narodu.

Lecz o tem pisało się gdzieindziej. Idzie tu jedynie o podkreślenie, że nagonkę na Dąbrowskiego podjęto metodą zainicjowaną w drugim okresie Kuźnicy warszawskiej. I jej ludźmi. Przemilczeć tu wreszcie niepodobna, że w archiwum Legjonów znajduje się rękopiśmienny dokument, podpisany przez kilku dowódców polowych, z Chłopickim na czele, grożący Dmochowskiemu ’podaniem w infamję publiczną’ za okradanie bosych i głodnych legjonistów z pieniędzy przesyłanych dla nich z kraju. Przejmował je istotnie Dmochowski, nie w celach osobistych wprawdzie, lecz na koszta publicznego po gazetach francuskich szkalowania wodza tychże okradanych Legjonów. „Wychowanek polityczny Kołłątaja“ prześcignął mistrza.

Tymczasem obaj księża, Kołłątaj i Dmochowski, którzy działań wojennych nigdy nie oglądali, mieli je ujrzeć w widoku odrazu najpotworniejszym: z okien któregoś domu na Krakowskiem Przedmieściu widzieli — i słyszeli — rzeź Pragi. Postanowili oczywiście ratować się czemprędzej ucieczką. To piekło, jakie rozwarło się przed ich oczami za życia, odrzuciło, rzekłbyś, od siebie przyjaciół obu: każdy umknął inną drogą i bez wiedzy drugiego. Kierownik Instrukcji i liwerant entuzjazmu wojennego oparł się dopiero w Wenecji, zaczem w Paryżu.

Do Dmochowskiego i Szaniawskiego przyłączył Kołłątaj naostatek redaktora tak poważnych wydawnictw jak „Biblioteka fizyko-ekonomiczna“ i „Nowe wiadomości handlowe“. Ten szczególny ekonomista, ksiądz Meyer, ’zapalny lecz poczciwy’ (powie o nim Kołłątaj) okazał się istotnie najbardziej zapalnym zwolennikiem ’sistemy francuskiej’ i to w czasach najkrwawszego jej wtedy właśnie rozpętania pod Robespierrem.

W tragicznym roku 1794, na samym progu katastrofy państwa wygłaszał ksiądz ekonomista ’z okcefów’ przed szynkowniami najpłomienniejsze mowy uliczne, a w spoconym zawsze pośpiechu, z rozwianą sutanną i z puginałem za pasem, krzątał się, biegał i agitował po kafehauzach i bilardusach. Równocześnie tłumaczył czemprędzej z francuskiego, wydawał w drukami własnej i żarliwie pisał krwią już pachnące broszury, których sens cały streszczał się w tych słowach klerykalnego ferworu: — ’Zaprawdg, zaprawdę powiadam wam, że dzieje rewolucji francuskiej są zbiorem proroctw niechybnych!... Nie będzie ani królów, ani katów, ani nawet... księży — tłumaczył zapalczywie ksiądz Meyer. — Niechby w tej ostatecznej już walce o prawa ludu ludzi wyrżnęli i dwadzieścia krajów spustoszyli tyrani’...

Za kilka już nie miesięcy, lecz tygodni wyrżnięto Pragę za Wisłą i starto w Europie ten jeden kraj tylko, z którego za Dmochowskim i Szaniawskim uchodzić będzie musiał i ksiądz Meyer.

Wieszania majowe i wieszania czerwcowe — tak epicko i wiosennie niemal uwieczniła Historja owe dni ponure przed samej Rzplitej końcem listopadowym.

Cały przebieg zwycięskiej w Warszawie Insurekcji i słuszne wnet egzekucje nad dosiężnymi narazie zdrajcami targowickimi znane są do najdrobniejszych szczegółów. Opanowała je też legenda i powieść, upodobawszy sobie nad wszystkich symboliczną dziś dla ludu postać Kilińskiego (wciągniętego zresztą do spisku, walk ulicznych i terroru przez księdza Meyera). Stokroć większą grozę wieszań czerwcowych przesłaniają szczególne mroki: ludzie ’ani patrzeć na to nie chcieli’, co się działo wonczas na ulicach. Przymilkli i pamiętnikarze; nawet tak ochoczy kronikarz czasów swoich jak Niemcewicz przechodzi milczeniem i otrząsem nad ’czamemi tajemnicami końca powstania’.

A działo się w czasie, gdy niedawny sprzymierzeniec oraz przyjaciel Rzplitej, król pruski, pod swem osobistem dowództwem, oblegał Warszawę i gdy Kościuszko ramieniem Dąbrowskiego stawiał mu zwycięski opór na szańcach Powązek i Marymontu.

Przez ulice przeciągało albo wojsko na swe pozycje bojowe z działami i zapalonemi już lontami, lub gawiedź zbita w jakoweś szeregi, ’uzbrojona w oręż wszelaki, a w różnobarwnych, świątecznych, łatanych ubiorach’. Od rewolucyjnych tłumów Paryża odróżniało ową gawiedź nie tylko większe ubóstwo z wyglądu, lecz i swojskie, nieco wschodnie, cechy brawury: dla nadania sobie miny marsowej ciżba ta miała u czap pióra bodaj gęsie, kacze, kurze; niejeden wystawiał u czuba całą kitę końskiego ogona. ’Tchnęło od tych tłumów obawą i podejrzliwością a zarazem rodzajem zawziętości i szału nieopisanego, zatrważającego’.

Tak się widziały ulice komuś, co ’świeżutko’ przyjechał z Wołynia, a nie wiedząc o niczem, wpadł u rogatek w cały ów zamęt wojny i rewolucji razem, z którego wycofać się nie było już dlań sposobu. Zawleczono go do hauptwachy, gdzie po długich, podejrzliwych indagacjach i wymeldowywaniach się jego bez końca dano mu wreszcie ’kartę bezpieczeństwa’, a nawet żołnierza dla osłony. Niewiele mu to pomogło. Zatrzymywany na każdym rogu dla nowych znów meldowań się, przez zabarykadowane ulice przeszło pięć godzin dobierał się na Leszno. Natykając się raz po raz na zbrojne gromady ludu, musiał wraz z swym żołnierzem ’co tylko piersi wydołały powtarzać hasła przez spotykane kupy dawane’. Haseł tych niewiele rozumiał i spamiętał, przypomina tylko, że musiał co chwila drzeć się naprzemiany: to ’wiwat Kościuszko!’, to znów ’wiwat Kołłątaj!’

Tłuszcza po większej części pijana, — powiada — tam przeprowadzała więźniów porwanych z cekhauzu, lub ludzi tylko co wywleczonych z kosztownych apartamentów, ówdzie szturmuje do pałaców i mieszkań, by nowe chwytać ofiary. Czy kto był na liście proskrypcyjnej, czy nie, już winien dlatego, że spokojnie w domu siedział. Wleczono pojmanych pod szubienice, wystawione na Krakowskiem Przedmieściu. — ’Krzyk powstał, od którego włosy jeżyły się na głowie, przestrach ogarniał wszystkich... Nieszczęśliwi w ciągu godziny nie żyli. Nadjechał Kościuszko, ale było już zapóźno. Ujęto herszta głównego, Konopkę, i sześćdziesięciu innych, na których sąd wojenny judicium statarium natychmiast Naczelnik wyznaczył’.

Ledwo wojsko linjowe powróciło na swe pozycje w okopach, nowe potoki ludu zalewem wypełniały ulice. — ’Straszliwy to fenomen, niszczący wszystko jak lawa wulkanu,... a wspomnienie tych dni jest jeszcze przerażającem’.

Powtarzało się niejednokrotnie. Tak zwane wieszania czerwcowe wznowiły się nie tylko pod koniec lipca, lecz i o wiele później, przenosząc się tylko od szubienic w śródmieściu, burzonych wciąż przez wojsko, pod stałą murowaną szubienicę u wylotu Nalewek. Tam ludowe tym razem judicium statarium, obywając się wciąż bez jakiegokolwiek sądu, na byle poduszczenie czyjeś traciło dalej... kogóż to? — zdrajców ludu, wierzono, — prócz kilku jeszcze targowiczan i pomniejszych jurgieltników ’różnych szpiegów i buntowników (?), żydów i katolików po imionach nieznanych publiczności’. To rozkiełzanie nie dającej się opanować anarchji przyczyniło się jakoby niemało do desperackiej przed Maciejowicami decyzji Kościuszki. ’Szukam boju’, — mówił. ’A gdy powrócę zwycięzcą...!’ — wkładała mu w usta fama późniejsza tę pogrożę, rzekomo w stronę Kołłątaja. (Przeczy temu zresztą ich zgodne na pozór rozstanie się).

Owo przerażenie powszechne nawet we wspomnieniach, ponure poszlaki: kto z bezpiecznych kieruje zdała tą rzezią? a najbardziej rychła katastrofa wojenna, która ’winnych i niewinnych jednemi zasypała gruzami’, — wszystko to sprawiło, że o przeżyciach dni onych zamilkły usta szlachetniejsze. A że korespondencja z Warszawy przerwała się wtedy na długo, archiwum zaś Kościuszki (przynajmniej jego część ocalała) ukrywa się po dziś dzień w niedostępnych dla nikogo zbiorach potomków głównych targowiczan, więc historja dni owych pozostała tu bez źródeł niezaprzeczalnych.

W tych czarnych tajemnicach końca Insurekcji zataiła się w przekonaniu niejednego sprawa nie byłejakiej treści, — bo zaczątki rewolucji socjalnej w Polsce.

— ’Podobne spiski, — powie na starość Adam Czartoryski — kiedy nie wybuchną i są zatrzymane w niedorozwinionym zawiązku, pozostają zazwyczaj okryte cieniami nieprzejrzanych wątpliwości... Knowało się między niektórymi w czasie trwającego oblężenia Warszawy, żeby króla i wszystkich ludzi wyższych, bogatszych, szanowniejszych, jednej nocy zgładzić. Kościuszko nawet nie miał być oszczędzonym... Spodziewano się przez ten zbójecki czyn nadać narodowi jakowąś urojoną moc bezwzględnej desperackiej rozpaczy... Głos publiczny na długo po rewolucji obwiniał, nie wiem czy słusznie, Kołłątaja o znajomość tego spisku'.

Przytacza się tu z umysłu słowa Czartoryskiego, tyleż dla nieskazitelnego imienia jego, ile że on to przecie po latach zratuje Kołłątaja od gehenny dożywotniego więzienia w kazamatach austryjackich. (Uczynił to Czartoryski przez Aleksandra samego). A jednak sąd jego nie może tu być miarodajny, zwłaszcza gdy się zważy, że doznane za młodu upokorzenie całej swej sfery towarzyskiej kwituje, mimo wszystko, na starość wzgarda arystokraty. Oględniejsze głosy opinji ówczesnej, nie posądzając Kołłątaja o knucie zamachu na życie Kościuszki, przypisywały jednakże jego ambicji nieustanne kopanie dołków pod władzą Naczelnika. Pomawiano wprawdzie Kołłątaja o znajomość gotującego się spisku, lecz nie o późniejszy przebieg zdarzeń. Rozkiełzane żywioły tłumu mogły się wkońcu zwrócić — jak to w przebiegu rewolucji — i przeciw Dantonowi polskiemu. (Jakoż czyjeś ręce tajemnicze wystawiły którejś nocy szubienicę i przed jego domem na Krakowskiem). Najpowszechniejszy głos opinji przypisywał kierownictwo terrorem dni onych Szaniawskiemu, Dmochowskiemu, byłemu sekretarzowi Kołłątajowemu, Konopce, księdzu Meyerowi oraz innym literatom z Kuźnicy.

Z milkliwości kronikarzy wyłania się niespodzianie ten widok, jak to Szaniawski z Lindem (!) dźwigali na swych barkach ciężkie bale pod szubienice nowe. Oraz ten drugi: jak to ksiądz Meyer obciosywał toporem obsady owych pali, by potem w stule i z pałaszem w ręku podjudzać tłumy do wieszań dalszych.

Współławnicy z lewej, rzekłbyś, Ławy na ratuszu — literaci, szewcy i rzeźnicy — spotkali się i na ulicach, tym razem w szale wspólnym.

Lecz nie podżegacze, nie sprawcy bezpośredni, nie zbuntowane, jeśli wierzyć, narzędzia Kołłątajowej ambicji wywołały w Warszawie takiż szał ludu, od jakiego drżała wciąż jeszcze w posadach i Francja potężna: rozumieli to ludzie rozważniejsi. A przedewszystkiem nie stało się to w ciągu tygodni, miesięcy nawet. Sięgano myślą w lata ubiegłe, wnikając w głębsze — z ducha idące — przyczyny owego ’wzruszenia umysłów’ w narodzie polskim.

Doszukiwano się tych pierwiastkowych przyczyn nawet po mogiłach niedawnych. Choć autor bezimiennej ręki nie żył już od lat trzech, w uporczywem przeświadczeniu króla i jego otoczenia rewolucję warszawską wywołał nie kto inny, jak ’Jezierski e tutti quanti’.

ZABAWY PRZYJEMNE I POŻYTECZNE OPOWIEŚĆ Z ZARANIA INTELIGENCJI KRAJOWEJ

I

Rewolucja jest tak jak ta bajeczna Circe — powie na starość Jan Śniadecki. — Przeobraża ona swych dowódców albo w burzycieli porządku, gdy się nic uda, albo w bohaterów i zbawców, gdy swego dopnie.

Osobliwa to pochwała rewolucji, poprzedzona bezpośrednio owemi słowami o Circe! Wiemy, że ta córa Jowisza zamieniała ludzi w świnie.

Jedynym bodaj człowiekiem z tego pokolenia, który nie grzebał się nigdy w ruinach Rzplitej dla odróżnienia winnych od niewinnych, potępieńców od bohaterów, był niedawny zwycięzca nad Prusakami, mimo że jemu to właśnie rewolucja warszawska na tyłach wojska najbardziej dawała się we znaki. W niespełna dwa lata, w pierwszych miesiącach tworzenia się Legjonów włoskich, napisze Dąbrowski do jednego z przyjaciół: — ’Przybył tu do mnie terrorysta Konopka, dałem mu miejsce oficera w Legji pierwszej’. Tak człowiek czynu przekreślał porachunki z przeszłością. Przygarnął i drugiego z podobnych: Dembowskiego. Obaj oni okażą się w wojsku dzielnymi oficerami (zostaną niezadługo szefami bataljonów); co więcej: zarówno Kościuszko jak Dąbrowski mogli ich zaliczyć do najbardziej oddanych sobie ludzi.

Tymczasem znalazł się znów na tyłach nowego wojska Dąbrowskiego — na dalekich tym razem, paryskich tyłach Legjonów włoskich — ktoś, co nie starł z swego oblicza pocałunku Circe warszawskiej. W otoczeniu jego młodzieży, rozwałęsanej bezczynnie po Paryżu, słychać było tylko szepty konspiracyjne: — ’Kalasanty to powiedział, Kalasanty tak twierdzi, Kalasanty nas za szkolarzy uważa: mało rzeczy jak wiemy... Jego zdaniem należy Tadeusza mocno menażować, bo jedynie on sam jest przez rząd francuski uważany’.

Jakoż upierał się Kalasanty Szaniawski tem mocniej menażować Kościuszkę, im mniej się ku temu nadawał tak głęboko przezeń znienawidzony i szkalowany Dąbrowski. Obfity plon tych ’robót swoich, sięgających do kraju’ zbierał obywatel Kalasanty śród byłych oficerów polskich, którzy w znacznej liczbie pozostawali wciąż jeszcze w Warszawie pruskiej. Uprzedzeni do Legjonów jego agitacją, nie wiedząc, co ze sobą począć i jakim bogom służyć, stawali się łatwym łupem emisarjuszów wiązali się wkońcu z daleką „Delegacją Patriotów“ w Paryżu najtajniejszym węzłem konspiracji ’w obliczu Istotności Najwyższej’: — jakobińską przysięgą ’sekretu i posłuszeństwa... na słowa i myślenie... pod utratą honoru, poczciwości oraz pod infamją wieczną’.

Tak straszliwego cyrografu na swą duszę nie podpisywał krwią własną żaden Faust legendarny.

Obywatelowi Huttawskiemu z ulicy Krzywokolnej w Warszawie marzyło się założenie pisma literackiego. Celem obudzenia ruchu umysłowego w kraju zamierzał wskrzesić przedrozbiorowe czasopismo Zabawy przyjemne i pożyteczne, licząc na materjalne poparcie współziomków.

Był ów Huttawski nieutrudzonym strażnikiem iskier w popielisku bezpośrednio porozbiorowem. Na swych wątłych barkach wykolejeńca wojskowego dźwigał on resztki życia umysłowego młodzieży ówczesnej. A że przed podjętemi usiłowaniami Godebskiego nie rozporządzała ta młodzież żadnym organem opinji własnej, więc stał się Huttawski, niczem misjonarz śród barbarzyńców, osobliwym redaktorem in partibus infidelium: obywał się całkiem bez czasopisma i redakcji. Zewsząd natomiast zbiegały się doń listy, omawiające życie umysłowe na Zachodzie. Przesyłano je sobie pod kolejnemi adresami, jak wici z rąk do rąk, wraz z dołączaniem wypożyczanych wzajemnie książek: istna samopomoc duchowa młodzieży w czasach rozpaczliwej anemji w kraju. Mogły one listy stanowić społem jakoweś pisemko studenckie o wcale niepoślednim poziomie:

— ’Po nastającym wszędzie pokoju, — powiadamiano z Paryża — przy konkurencji większej autorów i po powrocie literatów z Egiptu spodziewać się należy we Francji większego niż dotychczas plonu’. W literaturze niemieckiej, — donoszono z tej strony " Renu — ’żniwa ostatnie wcale nie odpowiadają oczekiwaniom: kąkolu i kostrzewią dosyć, ziarna czystego aż nadto mało’. — ’Przytłumiona literatura we Włoszech oddychać poczyna’, — - sygnalizowano z za Alp. — Po informacjach podobnej treści następowało nierzadkie rozważanie najcenniejszych druków, jakie ukazywały się wtedy w Europie, a naostatek taki naprzykład dopisek: — ’Miło mi jest słyszeć, że książkę o Piramidach już otrzymałeś. Przyślę ciwkrótce dzieło Segura... Żyj szczęśliwie i pracuj w literaturze’.

Po obywatela Huttawskiego pracy w literaturze nie pozostało znaku i śladu, jak po tylu innych wtedy ofiarach Marsa lub Circe.

Jakże mogło być zresztą inaczej, gdy tak niedawno nawiedził go woźny z domu bankowego Schultza, przynosząc mu jakoweś pismo sekretne, a oglądając się po pokoju, czy aby świadków jakowych niema tu przypadkiem. Z kredytorami nie miewał żadnych stosunków literat chudy, więc łatwo mógł odgadnąć, w czem rzecz. W onych czasach poczty dość niepewnej, bo przejmowanej przez policję pruską, banki, mające koneksje we wszystkich miastach europejskich, pośredniczyły niejednokrotnie w wymianie listów prywatnych; była to niejako korespondencja rekomendowana. Ów zaś woźny, jakobin za rewolucji warszawskiej, polecony przez kogoś do banku, wypromował się tam do załatwiania poczty właśnie, by przemycać listy partyjne pod nieposzlakowanem dla policji godłem domu bankierskiego. Nie kancelistom swej firmy przedstawiał oczywiście takie listy z Paryża, znakowane sekretnie, lecz roznosił je po mieście wedle adresów jemu tylko wiadomych.

Chmurnie powitał ob. Huttawski tego wysłańca podziemi, a list dostarczony ważył długo w dłoni, niczem kamień ciężki. Z całego wojska Rzplitej (nie licząc Legjonów w służbie obcej) tyle tylko pozostało w kraju! Garstka takich jak on byłych oficerów. Plotki warszawskie oraz impostura spiskowców mnożyły tę garstkę do Bóg wie jakiej liczby podziemnego wojska. I oto jego dowódcy oraz ich rozkazy tajemne, przesyłane aż z Paryża.

Nieprędko zdecydował się przełamać pieczęć:

— ’Ja dostrzegam, — czytał — że między a tudzież i zaszły jakoweś układy, które mnie się nie podobają, a skutek nie usprawiedliwia 30, 27, 13, , 31, 2, 3. Musiał jednakże z i 9, 12, 5, 3, 2...’

W dziwnie posępny świat wyobrażeń odciągała go zawsze od pracy w literaturze ta abrakadabra szyfrowej korespondencji jakobinów paryskich. Pismo to układał, widać, ktoś wielce znaczny i dufnie o sobie trzymający, skoro rozpoczyna rzecz całą od słowa Ja, pisząc potem raz po raz: mnie, moi i t. p. Któż mógłby to być, jeśli nie obywatel Kalasanty sam!

Spochmumiał tembardziej. Woźny tymczasem " szepce mu na odchodnem nowinę zasłyszaną w banku, dokąd docierały najprędzej wiadomości polityczne.

— Francuzi idą na Ren!

Obywatelowi Huttawskiemu stanęło serce w piersiach, by za chwilę tem gwałtowniej załopotać mu w piersiach: — nastał czas!

Z najtajniejszej skrytki w biurku dobył pokratkowane kartki szyfrowego klucza. Zanim połapać się zdołał w istnych logarytmach tych cyfr, myśl jego niecierpliwa wyłuskiwała z onego anagramatu, że z Kościuszki to lub z Dąbrowskim układa się ktoś w sprawach naszych, — co obywatelowi Kalasantemu dlatego tak bardzo się nie podoba, że nie z nim decydowali mocarze o losach narodu polskiego. Lecz kogo wyobraża znak a? Czyżby w onem a kryć się miał Napoleon?

Nie oficerowi było jednak w dyplomatyczne wzbijać się regjony i przenikać układy wodzów, zatajone w nadesłanym szyfrze. Oto w nagłem przypomnieniu cżegoś wiele bliższego zerwał się z krzesła, by z wysiłkiem odsuwać od ściany łóżko i wnet na czworakach obmacywać belki podłogi, czy aby przystają szczelnie i niewidocznie na przypadek nowych znów nawiedzin policji pruskiej. Pochłonięty całodzienną pracą przy biurku i zgoła innemi myślami zapomniał całkiem o tych skrzynkach z pistoletami i prochem, jakie znosili mu raz po raz ludzie obcy, którzy hasłem tylko meldowali się przed nim. — ' Od kogoż to? — pytał zrazu niedbale, a wkońcu gniewnie. Któż to, u Boga, zamienia mi tę izbę jedyną w arsenał tajny?

— Mucius Scaevola, — dali za odpowiedź całą, nie pragnąc wdawać się w gawędy dalsze.

Wzruszył ramionami na tak srogoszumny znów pseudonim któregoś z towarzyszy partyjnych. Lecz za chwilę nachmurzył się cały: — Czy nie znaczy to jednak: połóż rękę w ogień, zaświadcz się, coś wart?

W piśmie nadesłanem znajdzie się niewątpliwie wyjaśnienie sprawy. Omijając coraz to niecierpliwiej szyfrowe znaki, przebiega oczami koniec listu w słowach znów jawnych:

— ’M o i krewni (ludzie z partji: odgaduje wnet znaczenie właściwe) mają tę powszechną wadg, że są w robotach leniwi, przyzna mi i Głownicki. Trzebaż ich w poruszeniu utrzymywać’.

Doczytał się tedy wymówki (Głownicki był to jego pseudonim w partji). Niecierpliwią się zbiegli do Paryża towarzysze, iż nic nie słychać o jakiembądź poruszeniu ludu w Warszawie, winiąc w tem i jego. Ani mu przez myśl przejść nie mogło, że pilnie nań baczący, a nieznany mu całkiem ’cenzor’ partyjny powiadomił już kogo trzeba w Paryżu, że Głownicki stał się we wszystkiem roztargniony i nieakuratny w robotach, skutkiem zbytniego zabawiania się literaturą.

— Posadzić go na prochu: stanie się czujniejszy i żwawszy, — zdecydowano widać w Paryżu.

W gorączkowem tymczasem zakrzątaniu się koło szyfru i klucza porozrzucał na biurku karty swego rękopisu, nad którym pracował od roku. Zbierać je teraz musiał po całym pokoju. A gdy wreszcie wszystkie karty jak trzeba ułożył, zatrzymał mimowoli uwagę na przerwanym toku swej pracy. Nie na długo przecie; zmora nieodcyfrowanego pisma ocknęła go niebawem do rzeczywistości. Tylko patrzeć, myślał, jak w związku z wszczętą przez Francuzów wojną austryjacką tenże woźny dostarczy mu niezadługo list z Paryża nowy. Niechgć byłego porucznika do tej cyfrowej gmatwaniny, wmiast jasnych jak w wojsku rozkazów, rysuje mu złośliwie w oczach inny znów szereg tajemniczych znaczków:

— 15, 6, 2, 34, 8, 5, 3, t...

A imaginacja podrażniona każe mu odczytywać teraz i bez klucza rozkaz dla żołnierza wyraźny:

— Głownicki uda się niezwłocznie do Lwowa i zgłosi się tam do ’Centralizacji’, by pospołu z jej ludźmi podjąć na dalekich tyłach armji austryjackiej robotę naszą, końcem urzeczywistnienia Zasad rewolucji polskiej, wszczętej przed laty sześciu w Warszawie. Dochodzą mnie słuchy, że tajni wysłańcy Legjonów przedzierają się już do Lwowa. Będą oni tam niechybnie mącić robotę naszą, kupiąc ludzi pod hasłem wyłącznie wojskowem.a uważam, że należy takową zdradę Ludu ukrócać z miejsca, chociażby t.

Czoło jego, jakgdyby w lodowe kleszcze w tej chwili wzięte, opadło ciężko na karty niedokończonego dzieła. Po chwili ramion ślepym oplotem ni to obejmuje je, ni to chwyta się ich jak daremnej deski ratunku.

— Nie nam tu, w Warszawie, — błąka się myśl jego bezradna — nie nam tu, w kraju perfektować się w naukach, w kunsztach, w pisarstwie. Przysiągłem. Pod grozą infamji wiecznej urywają mi się na zawsze zabawy przyjemne i pożyteczne: nastał czas roboty!

— ’Tadeusz wielce bardzo zreflektował się: przyznaje się on wprawdzie teraz do Prawa Ludu, ale poczciwy Kalasanty nie bardzo temu wierzy’, — pisano tymczasem z Paryża do innego z spiskowców warszawskich.

Przytrafiały się jednakże ’poczciwemu Kalasantemu’ i bunty śród zaprzysiężonych, gdy który z nich wejrzał głębiej w robót jego makabryczną wtedy bezcelowość i potworną szkodę dla narodu. Postponowanie Naczelnika Narodu Polskiego (a tak tytułowały wciąż Kościuszkę wszystkie władze francuskie od Robespierre’a po Napoleona), wystawianie ’Tadeusza’ za ramola menażowanego przez innych, a równoczesne ogłaszanie Dąbrowskiego wrgcz za sprzedawczyka — wszystko to wprowadzało ostateczny rozkład w opinję krajową.

Z Warszawy to bodaj, gdzie było większe niż na emigracji poczucie tragicznej rzeczywistości, odezwał się wreszcie do Szaniawskiego ten głos rozpaczliwej determinacji. Ktoś zrywa pęta:

— ’Nie chcę ani mógłbym przywykać do podobnych sposobów myślenia! I potępiam z najwyższą wzgardą tę szkołę, kogokolwiekby w tem myśle niu wydoskonaliła, bo jest ona trucizną społeczeństwu ludzkiemu. Donoszę Ci, obywatelu, że wiem wszystko w rzeczach sekretu i sentymentów, tak przeciwnych moim. (Dla każdego był widać, jak to w konspiracjach, sekret inny oraz inny do robót bodziec sentymentów). Radzę Ci owszem, abyś szedł jedną drogą otwartą, gdyż różnych podróżny trzymać się nie może, inaczejby nigdy do zamierzonego nie doszedł kresu’.

Wiem już wszystko w rzeczach sekretu: nazbyt to nieopatrzne słowa w czasach ciemnych, gdy nikt nie powinien wiedzieć za wiele. Cenzor partji, nieugięty Mucius Scaevola, oraz jego ludzie nie przeoczą roboty swojej. Za takowe złamanie przysięgi, złożonej przy wezwaniu Istnośd Najwyższej, oczekiwać będzie wiarołomcę — gdzieś w najciemniejszych zaułkach staromiejskich — kula w łeb.

Znakomita większość młodzieży ówczesnej szła otwartą drogą Dąbrowskiego. Czyniła to w krwawych trudach wojennych lat pięciu tymczasem aż po druzgocące zwycięstwo Napoleona nad Austrją i jakże zawodny potem dla Polski pokój. Wtedy runęła w sercach wiara i w Legjony nawet. Lecz gdy na emigracji grzebano już nadzieje, po zakątkach kraju, dokąd wieści dochodziły późno, łudzono się długo jeszcze. Oto jakiś optymista zapóźniony z austryjackiego wtedy Lublina miesza radosność ułudnej wieści z dziwną goryczą melancholji. I pisze do swych prowodyrów paryskich:

— ’Wróżona nam wolność fizyczna dopełnia się. Druga część daleko ważniejsza, wolność moralna do uskutecznienia pozostaje’ (podkreślenia autografu).

W pospolitem podówczas przeciwstawianiu światów fizycznego i moralnego nie szło tu oczywiście o cnoty dekalogu, lecz o to wszystko, co stanowi niefizyczną tylko wolność narodów.

W takiej to atmosferze, pod fizycznemi naciskami przemocy, tyleż obcej, co rodzimej, urabiała się młodzież w kraju, a raczej urabiana politycznie, moralnie i obyczajowo dziczała.

— ’Powtarzam i powtarzać nie przestaję, — pisał w onych czasach któryś z zapalonych legjonistów — że nic innego nam nie pozostaje, jak przysyłać jaknajwięcej młodzieży do Legjów naszych. Podczas gdy tam u was (w Warszawie i w Paryżu) jest tyle młodzieży próżnującej, tu (w Legjach) znalazłaby ona sposobność doskonalenia się nawet w kunsztach, naukach i językach. Oficerowie ślicznie się aplikują i niezadługo dadzą o sobie słyszeć’.

Jakoż aplikowali się ’ślicznie’ nie tylko w sztuce wojennej. ’Instytut’ rzymski Dąbrowskiego i wyłoniona zeń nad Renem ’szkoła obywatela i żołnierza’ wycisną z czasem trwałe znamię na całem pokoleniu w kraju. Przypomnijmy zaświadczenie Godebskiego, jak to powrót tylu osób ukształconych w wysokiem poczuciu obywatelstwa odmieni nie tylko ducha, lecz cały obyczaj ludzi w kraju.

Jakim cudem stać się to mogło? Byłaż to przecie poza garstką młodzież przeważnie, w dużej części chłopięta wygarnięte ze szkół, którzy cały okres najwrażliwszego dojrzewania (lat 10 naogół) spędzili na obczyźnie. No i bili się tam przedewszystkiem. Pozatem kształcili się wprawdzie po koszarach, ale koszary od tak wczesnego wieku są szkołą nader jednostronnego urabiania ludzi i bynajmniej nie najlepszego obyczaju. Tchnienie obczyzny okolnej mogło było tę młodzież polską wtrącić łatwo w całkowitą izolację: wyodrębnić ją śród otoczenia włoskiego w jakowyś zakon orężny, surowy i trywjalny, rzekłbyś w knechty Wallensteinowskie. I na nic nie przydałby się tu Instytut Dąbrowskiego wraz z szkołą obywatela i żołnierza. Wydałyby one, jak szkoły wszystkie, plon przeciętności zaledwie, gdyby z ura bianiem umysłów nie szło w parze samodzielne kształtowanie się serc młodych w szerszem tchnieniu życia — a więc w uczuciowym kontakcie z społecznością cywilną. Lecz skądże kontakt taki na obczyźnie?

Wyobraźnia ogląda się za byle strzępem utrwalonych wspomnień, by odtworzyć sobie intymniejszy wpływ społeczności włoskiej na rozwój tej młodzieży polskiej. I gotowa chwytać się nawet wspominek miłosnych. Nie są to dokumenty dla historyków, trudno jednak w tym wypadku o wymowniejsze. CÓż bo bardziej nad miłość urabia dusze młodzieńcze? Zwłaszcza o ambicjach rycerskich? w otoczeniu cudzoziemców nadomiar i przed ich osądem? A w grę wchodzi tu kultura towarzyska Italji, odwiecznej wychowawczyni ludów młodych.

W samych początkach ubogiego tworzenia się Legjonów nawiązywała się ta łączność z społecznością włoską w sposób bardzo zaskakujący:

— ’Wyobrażając sobie Pana w nieco kłopotliwych chwilowo okolicznościach, przesyłam mu mały weksel (czek po dzisiejszemu). Rozporządzaj mną jak zechcesz i wierzaj mi, żem jest la sua vera amia’.

Ta temperamentowa troskliwość dobrej przyjaciółki, poświadczona w dodatku w tymże liście dopiskiem bankiera, wielce wysłużonego dla swej zamożnej klientki, pogrążają nam tę sielankę całą wraz z jej polskim bohaterem w dostatecznym chyba niesmaku.

Lecz oto, po latach, list tejże Anny z Ferrary, przesłany mu już do Polski:

— ’Każdą wiadomością o sobie tak mnie uradujesz, jak się ucieszył mąż mój, matka, oraz każdy kto Pana znał. Przyjmij od nas wszystkich zapewnienia czci, z jaką pozostaję zawsze przyjaciółką Twoją’.

Oto prolog i epilog powieści zagubionej. A mogła być bardzo interesująca. Mogła opowiadać o tem, jak to młokos bardzo swojskiego typu: zdolny, rozmaszysty i łapczywy, a etycznie niewybredny, urasta pod wpływem wartościowej kobiety na człowieka charakteru i zasługi, któremu ludzie oddają cześć zgodną. Ktoby jednak zechciał odtworzyć tak budująco powiastkę o jego afekcie, natrafiłby na szkopuł niemały: na równoczesny niemal list kobiety drugiej. Pisze Karolina z Medjolanu do tegoż legjonisty, wysłanego na pewien czas służbowo do Paryża:

— ’Kokietki, wytrawne do tego stopnia, o jakim my tu pojęcia nie mamy, uczynią Panu wszystkie inne kobiety mdłemi (insipides). Żadna z tych Paryżanek nie powie Panu: ulec temu, czego ode mnie żądasz, jest dla mnie absolutnie niepodobieństwem; ale też u żadnej z nich nie znajdziesz równego oddania się w przyjaźni, jak u piszącej te słowa’.

I wraz ten wybuch zazdrości świętobliwej:

— ’Ne vous perdez pas dans ce tourbillon de lég?reté!’

Po eksklamacji tak wielce gwałtownej — natychmiast stateczność i pianissimo dobrego tonu, jak to u Włoszek tej kondycji: — ’Z pańskim smakiem wybrednym a sztuk pięknych tak wybomem odczuciem znajdziesz w Paryżu źródła najsłodszych rozkoszy. I te jedynie zachwycenia Twoje gotowiśmy tu (ona z mężem!) dzielić z Panem za Jego powrotem’.

Węzeł konfliktu nawiązywał się sam, nie tyle w różnicy temperamentów rasowych, ile w ich ujawnianiu. Na chrapy tabunowego źrebca nakładała raczka kobieca twarde wędzidło, by grube porywy zmysłów tego barbarzyńcy odmienić w cywilizowaną ars amandi. Jest tedy gotowa i powieść druga.

Niczem tej parafjanki medjolańskiej tak ujmować nie zdołał, jak swą ’wzgardliwością dla Paryża’ i wyszydzaniem kobiet tamecznych. Wtedy promieniała wdziękiem swobodnym, inteligencją nie mniejszą od znienawidzonych paryżanek, a nadewszystko tkliwością. W tych uczuć przypływie chce go — oczywiście! — wyswatać, ale koniecznie na zawsze pod swoim bokiem. Już oto znalazła na podrgczu swą przyjaciółkę niby: lwicę salonową mniej surowej konduity, jak to zwykle wdowy zamożne. Ta napewno nie wyda mu się in sipide. Jeśli nie zwlekając weźmie dyliżans pocztowy, zdąży na czas, gdyż dama ta, zerwawszy właśnie ze swym przyjacielem, jest tymczasem jeszcze nie zajęta. A kto wie, czy na tej drodze swywoli nie zawinie tu do małżeńskiego portu. I, opuściwszy ręce, nie westchnie naostatek: haec meta laborum!

Tak to z rzekomej troski o jego dolę wynurzały się w zazdrości drwiny z niego. U boku roztyłej małżonki w gromadzie napłodzonych dzieci nie mogła żadną miarą wyobrazić sobie tego, który potylekroć, odrywany od niej rozkazem wojennym, hazardował swe życie na polach bitewnych, a w jej przecie barwach u szyszaka, — tem jedynie od tych pradawnych odmienny, że nie składał na nią wierszy trubadurskich. (Choć przytrafiali się śród tych Polaków i tacy, jak poległy Chamand). A gdyby tym razem poległ i on? Ileż to lęków o jego życie przeżywała z bitwą każdą, zanim ’nie wskrzesał dla niej’! Możliweż to, aby w takich przynajmniej chwilach nie wsparła się choćby na moment o jego piersi ta jej głowina udręczona zazdrością cnotliwą i tęsknotą? Lecz gest to jego, zbyt łapczywy widać, sprawiał, że w tejże chwili podrzucała czoło gniewne na... ’ces ours mal léchés de la Lithuanie!

Nie wyznawały się całkiem niedźwiedzie Północy w głębokiej i skrytej uczuciowości tych kobiet, jakże odmiennych od tamtych z ’tourbillons de lég?reté’ ówczesnego Paryża i Warszawy. Staroświecka parafjańszczyzna miasteczek włoskich utrzymywała je nawet po pałacach w nabytym przez wieki powściągu swych namiętności, w gruncie bujniejszych niż u kobiet ras innych. O ileż zasobniejsza w melodje życia i we wszystkie tony człowieczeństwa bywała podobna viola d’a mor od północnych basetli zmysłów grubych. A takie to przecie wiolinowe akordy wzniecały niegdyś śród ludzi Południa najgroźniejsze pożary namiętności. (Naturę Włoszek ówczesnych wyczuje niezadługo do głębi najcenniejszy powieściopisarz francuski onych czasów, czyniąc je bohaterkami miłości wielkich).

Tu do takich amorów nie dochodziło: byliż przecie ci włóczędzy orężni z Legjonów w nieustannych jakgdyby pochodach, przerzucani wciąż tam i sam po półwyspie całym. Więc pozostawały im znów owe listy jedynie: garść kwiatów nie zwiędłych po półtora wieku.

Lecz oto, na melancholijne Finale tej uczuciowej polifonji włoskiej — ta trzecia, przesyłając swe westchnienia tym razem z Rzymu i już nie pod adresem garnizonów Medjolanu, Ferrary, Monzy czy Mantui, lecz eheu! do Polski odległej: — ’Najszczęśliwsza z gwiazd nie jest gwiazdą moją!’ — z któregoż to poety włoskiego?

— ’Zapewnienia Pańskie dane mi na wyjezdnem pozostawiły mnie w tej wierze, źe nie na zawsze zesłałeś się (!) au fond de la Pologne (bo aź do Warszawy). I że usłyszę jeszcze głos Twój żywy, gdy spowiadać mi się będziesz...’

Głos Twój żywy: więc i tu wspomnienie tylekrotnych niegdyś lęków o jego życie. Wskrześnie tedy i dla niej nawet z onej Polski niewyobrażalnie dalekiej. Tak wierzyć jej każe duma arystokratki rzymskiej, — która nic przeszkadza jej zresztą podpisać się: Votre tr?s humble servante Eleonora Lomellini D’Oria.

Koniec końców, — gotów tu przerwać niecierpliwie dzisiejszy czytelnik romansów — czy po zacnie bogatej Annie z Ferrary, po cnotliwej Karolinie z Medjolanu dorwał się wreszcie do miodu tej jaśnie Eleonory z Rzymu, czy też szczęście swe Litwin i tutaj przeniedźwiedził? — Tę sprawę całkowicie uboczną można pozostawić autorom powieści. Tu idzie wyłącznie o kulturę obyczajową i towarzyską tych pań, a także o kulturę ich serca; tudzież o ich wychowanków polskich, nie lichszego widać ducha, skoro zdołali pozyskać przyjaźń takich kobiet. A ponadto ich pamięć — jakże długotrwałą potem!

— ’Pozostawiłeś po sobie brak wielki śród wszystkich znajomych: niepodobna być więcej żałowanym!’

— tak tęsknią do tych przyjaciół swych żon ich mężowie nawet.

A w dopisku do któregoś listu ślą po latach najgorętsze pozdrowienia do Warszawy: Anna, Teresa, Laurette, Karolina, panowie: Meroni, Cellentani, Wolff, Pirovano, oraz familje: Terzagi, Careolli-Bori i t. d., — jak to u Włochów, gdzie serca solidarne burzą się i egzaltują familjami całemi. Nie dziw, że mała Luigiana, przypominając sobie tego Polaka, co ją niańczył tak często na kolanach, rzuca mu się w myślach na szyję i’abbracia il suo caro sposo’: tak nieporadną ręką dziecięcą dopisuje się do listu swej matki statecznej.

Edukacja klasztorna i cienie kościołów, w jakich urastać będzie, nie nauczyły jej jeszcze powściągać serdecznych wybuchów swej rasy.

Lecz któż to był nadewszystko edukowany przez społeczność tameczną, jeśli nie ta młodzież polska? A bynajmniej nie sentymentem kobiet jedynie, bo wszystkiem czem żyli ich mężowie, bracia, rodziny całe. Ta łączność duchowa z najlepszymi śród Włochów zachowa się — zobaczymy — przez długie potem lata. Tymczasem wystarczy wspomnieć, odtworzoną tu na początku atmosferę moralną, w jakiej dziczała i najcenniejsza młodzież ówczesnej Warszawy; — toż to przepaść cała!

Którzy nie polegli za Alpami, wywozili stąd po latach dziesięciu nie tylko ’smak wybredny i sztuk pięknych wyborne wyczucie’, lub wydoskonalenie się w naukach, jak o to zabiegał dla nich Dąbrowski, lecz — co najważniejsze — serc młodych ukształcenie na życie już całe.

Przyczyniły się do tego niemało i kobiety włoskie.

Pisze jedna z nich do Warszawy w drugim już lat dziesiątku:

— ’Choć jesteś już teraz między swoimi, nie spodziewaj się Pan znaleźć tam równie solidnych przyjaciół jak we Włoszech’.

I nie chybiła wyczuciem kobiecem. Stosunki towarzyskie w kraju, urabiane zawsze na modłę Paryża, były i są bardzo odmienne. Pisało się na innych kartach o przyjaźniach polskich (’bez wzajemnego szacunku’, powiadał już stary Rzewuski), o tych kamractwach naszych, które kojarzy wspólny interes, a wiąże wspólna nienawiść do osób trzecich. — Po powrocie do kraju gorycz zalewać będzie serca tych legjonistów włoskich wobec niezliczonych zlekceważeń ich trudów dawnych oraz nowej, już w kraju daniny krwi pod Gdańskiem i Frydlandem. Byli lat tyle nieobecni! Nawiązały się tymczasem zwarcie kamractwa lokalne i wystąpiły przeciw nim. Dozna tego nadewszystko Dąbrowski aż po chwile rozpaczy. Wielu jego podkomendnych roić będzie o powrocie do ’ojczyzny drugiej: na. Półwysep’. Kilku uczyni to rzeczywiście, a któryś z nich znajdzie tam nawet wróżoną meta laborum w ożenku z księżną Visconti.

Tymczasem rozczarowani pokojem lunewilskim i odrzucający samą myśl najemniczej już tylko służby u obcych, występowali gromadnie z Legjonów. Kazano im niebawem przenieść się z dobrotliwej i zacisznej Ferrary, Perugji, Mantui lub Padwy w wielkomiejskie życie stolicy francuskiej, — między ludzi ’niemoralnych, bez charakteru’, jak szamotać się będą niedźwiedzio w Paryżu stosunkach wilczych.

Gromadne ich zabszytowanie się skwitowały wojskowe władze francuskie zwłoką w wypłaceniu tyleż zaległego żołdu, co i ostatecznej odprawy inwalidzkiej. Przycisnęło ich to nędzą i nieuniknioną w następstwie poniewierką munduru polskiego. Niejeden w tych warunkach zrzucał ów mundur, oszczędzając go bardziej niźli siebie samego: ’ja jestem chudy literat’.

— ’Co nowego i pikantnego słychać w Paryżu?’ — wciąż z tą nieprzepomnianą zazdrością o nich przymawiać im będą zdaleka zacne panie włoskie.

Mogłyż były przypuszczać, że ci wytworni oficerowie z salonów Rzymu i Medjolanu żywią się teraz odpadkami z Hal paryskich?

— Zjadne miasto nie ma tylu instytutów. Kursy historji naturalnej, botaniki i anatomji — gratis! (pisze ktoś z jakże wymownym wykrzyknikiem). Prócz tego jest Licée républicain, Licée de Paris, Licée des étrangers,Licée des Arts. Obok Instytutu Narodowego ileż dopiero jest towarzystw literackich partykularnych. Przydajmy wspaniałe galerje obrazów, teatra rozmaite. Co za niezmierna przestrzeń Instrukcji!’

Nie romanse przebrzmiałe zaprzątają im teraz głowy i serca. Dojrzała ta młodzież; a ubóstwo surowe, w jakim się teraz znalazła, przyśpiesza zwykle dojrzałość taką.

Przewarstwienie do dna społeczności francuskiej wydało w najcenniejszym owocu Rewolucji Wielkiej zaraźliwy głód ’Instrukcji’. Jakże ulec mu nie mieli ci oficerowie polscy po tyloletniem oddziaływaniu na nich starej kultury Italji? Skoro skreślono ich zasługi wojenne, niechże zaznaczą się kiedyś w kraju na polu innem. I tą ambicją cywilną nasiąkli we Włoszech. Ich zaś rozgoryczenie ówczesne na Francję zaostrzyło im tylko ’oko obserwatorów’ na stosunki francuskie.

— ’Nie znalazłem Francji takiej, jak ją sobie wyobrażałem. Naprzód żadnej moralności na wyższych urzędach. Nigdybym się nie pomieniał moralnością Polaków na francuską. (Tak powiada syn przedrozbiorowego pokolenia okrzyczanego po dziś za zgniłe w życiu publicznem!). A kto jest zagorzały w rzeczach wolności, — doda — niech zjedzie do Francji, to się zupełnie uleczy’.

Ktoś podróżujący dla nauk aż z Litwy czy też z Ukrainy, powie o Paryżu jeszcze dosadniej:

— ’Żadnego charakteru między tymi ludźmi! przez co najpiękniejsze ich zalety gasną’. — Okazał się przypadkiem ów kresowiec polski człowiekiem nader ukształconym na szeroką modłę wszechstronności ówczesnej. — ’Maj5 Francuzi — powie — mizerna medycynę i mineralogję (geologję), w których Anglicy ich przechodzą. Ekonomiki politycznej uczą się od Anglików. W Fizyce są więcej les faiseurs d‘expériences que les physiciens. Z literaturą niemiecką teraz dopiero poczynają się obeznawać, dziwiąc się, że inne narody także dobrze pisać mogą. W muzyce i malarstwie ani się umywają Francuzi do Włochów. Miłość jednak własna wystawia im, że są najdoskonalsi we wszystkiem. Lecz sprawiedliwość trzeba im oddać, że mają najlepszych w Europie matematyków, chemików i historyków naturalnych’.

Samo zestawienie tych przygan i pochwał pozwala się orjentować w duchu czasów. Encyklopedja francuska zamierała twórczo na długie lata przed rewolucją; nawet wielkie jej przeżytki, jak sędziwy Diderot, wyczerpali się pod koniec. Cały encyklopedyzm i jego wskazania przeżywał teraz lud oraz jego przywódcy na swój użytek polityczny; sfery intelektualne natomiast zwracały się ku przyrodoznawstwu, eksperymentom pracownianym i naukom ścisłym.

Uwagi zaś o muzyce i malarstwie francuskiem należy tu brać również z perspektywy na przełomie XVIII i XIX w. Literatura tedy i sztuka — w przeciwieństwie do Włoch — nie wyciskały się jak dawniej na żydu publicznemu Paryża; zamierały i salony. W takiej to zgoła odmiennej atmosferze umysłowej znaleźli się nagle byli legjoniśd.

Nie korne bądź co bądź umysły polskie i nie bałwochwalcę kultury francuskiej skupiały się wtedy tak gromadnie w Świątyni Światła, — jak niedawno jeszcze mówiło się o Paryżu z patosem rewolucyjnym.

Ale do światła garnięto się, mimo zawodów politycznych i nędzy, z niewygasłym entuzjazmem dusz młodych.

Oto któryś z nich nie żałuje teraz czasu i mozołu na zgotowanie całego Tableau botanique, czyli dokładnego spisu wszystkich roślin w paryskim Jardin des plantes. Czyni to w przekonaniu, że przyda się to kiedyś krajowi. — ’Postanowiłem podróż mineralogiczną, — powiadamia ktoś ruchliwszy — cóż kiedy dla badania kruszców w tym sposobie trzeba ich mieć nieco w kieszeni’. —

A tu na dobitek ukazała się tyle przezeń ’czekana’ Chimia obywatela Fourcroy: kosztuje jednak aż 50 franków.

— ’Gdybym mógł nabyć, — marzy — wziąłbym to dzieło na plecy... (Inaczej udźwignąć by się nawet nie dały te aż 9 tomów owej ’Filozofji chimicznej’). — ’Wezmę na plecy — upiera się — i będę z nim chodził, przepisy jego z naturą kontrolując’.

Ostatnie słowa świadczą, że nie były to samouczki, wyznawcę książki ostatnio przeczytanej, lecz ludzie o wyraźnie już zaznaczonych skłonnościach badawczych. Ze ździwieniem przekonają się o tem niezadługo i głośni uczeni francuscy. Nieznany wtedy nikomu dwudziestokilkoletni legjonista postanowił ’skontrolować’ ni mniej ni więcej tylko astronomiczne obliczenia samego Lalande’a. I w liście przesłanym wykazuje mu szereg obliczeń błędnych. Wielki astronom zainteresował się żywo tym fenomenem młodzieńczych uzdolnień i zapału do nauki.

A takich zapaleńców przybywało coraz więcej, zarówno w środowisku byłych oficerów polskich jak i młodzieży cywilnej z kraju, która wtedy gromadnie zjeżdżała do Paryża. — ’O polityce nie piszę’, — zastrzega się któryś z nich w pierwszych słowach listu. I wmiast tak niedawnych fanfar na cześć legjonowego oręża i horoskopów politycznych, snutych z tego powodu, śle do kraju taką oto wiadomość, która przejmuje go w tej chwili najbardziej:

— ’Wyszedł nowy dykcjonarjusz Fizyki przez obywatela Brisson; wielce jest chwalony. A w szczególności pracuje Towarzystwo Sawantów nad żurnalem technologicznym. Zamierzeniem jego jest podać Narodowi gruntowną wiadomość rzemiosł i kunsztów’.

Nad wszystkie nauki brała wtedy przewagę w nowych warstwach społeczności francuskiej wiedza technologiczna, lecz nie wyłącznie, przynajmniej nie wśród tych Polaków. Oto w piśmie z roku 1801 uderza któryś z nich w taki lament:

— ’Strata Krasickiego, który był duchem poezji polskich, jest nieodżałowana dla wszystkich. I wszystkich dobije myślących ziomków. (Tak go przeraża pustka duchowa, jaka po tej stracie zapowiada się w zamierającej pod Prusakami Warszawie). Jakże smutną jest rzeczą — kończy — widzieć w innych krajach postępek, a w naszym upadek nauk’.

Toż to żywe serca człecze biją tu dla spraw, które w czasach późniejszych, aż po dni nasze, przygnębiać będą tylko umysły poniektóre! — przy głuchej obojętności ogółu, a niekiedy jego sterowników nawet.

Tamta młodzież z pod najcierpliwszych sztandarów rewolucji lub z pod najwytrwalszych chorągwi Dąbrowskiego imała się świadomie odnowienia ducha ogółu polskiego, jak jej to zalecał wódz Legjonów. Ci ostatni rycerze błędni Europy, zamienieni w klerków wędrownych, odmieniali bez zwłoki pogaszony zapał czynu w otuchę ’dla Narodu’ nową: w entuzjazm pracy.

— ’Lavoro vinci tutt o... Lavor o! il frutto benche lontano, tanto piu aggradevole’, — pisał do byłych legjonistów w Paryżu któryś z ich mądrych przyjaciół włoskich.

Głębsze umysły irredenty włoskiej, rozczarowanej wtedy nie mniej od Polaków, szukały dróg nowych, gdy zawiodły nadzieje wojenne. W spotęgowaniu wewnętrznej odporności narodu i w niezniszczalnych owocach jego pracy widziano najmniej zawodną drogę do odrodzenia i zjednoczenia Italji dawnej. — Kto wie, czy tu nie należałoby szukać pierwszego źródła potylekroć głoszonych u nas haseł t. z. pracy organicznej? A wznawiano je przecie w każdym okresie wielkiego zatrwożenia o przyszłość narodu.

Jrrutta lontana pracy rzetelnej dojrzewają jednak powoli i bez rozgłosu, a oddziaływać sądzono im dopiero po latach; wyprzedza je pospolicie tak zwany ruch umysłowy, stwarzany zazwyczaj przez głowy lżejsze snobów żywotnych. Oni to przedewszystkiem ściągają na siebie uwagę opinji, stając się nieocenionym wymiemikiem i pulsu czasów i temperatury afektów u publiczności.

Jakże oprzeć się pokusie zapuszczenia termometru w naukowy i literacki snobizm onych czasów?

Zjechał wtedy do Paryża między innymi i zasobny kasztelanie hr. Mier z Pomorza. Zycie uliczne i ponęty stolicy Francji wydały mu się ’odmętem morskim’, w którym zresztą nawet pięt nie zanurzył pomorzanin roztropny. Zajmowały go zgoła inne sprawy.

— ’W fabryce bielenia płócien systemem nowym nie byłem, bo nikogo tam nie wpuszczają; dowiem się jednak sekretu przez pewną osobę i prześlę dokładny opis’. — Zapoznał się on z pewnym generałem legjonowym, ’Kantystą, — jak wielu jest on przeciwny Kondylakowi, który wszystko na zmysłach opiera’. Wraz z owym generałem oburzają się żywo na obywatela Villersa, który wtedy właśnie ogłosił pobieżne i z francuska wygładzone exposé systemu Kanta, — ’a chwaląc przytem religję chrześcijańską, oddaje jej pochwały pełne podłego pochlebstwa’, — gorszą się ci dwaj nieodrodni synowie osiemnastowiecza, a i masoni niewątpliwie.

Ów metafizyk z Pomorza, wielce praktyczny, a wróg zmysłów, zaprzątnięty w odmęcie Paryża nową metodą bielenia płócien i równocześnie dysputacjami filozoficzno — religijnemi, jest nader ciekawem obliczem z ’Geografji prowincjów polskich'.

Przylgnął do niego w Paryżu przybywający również w wojażu naukowym synowiec głośnego w kraju bankiera, obywatel Fryderyk Schultz z Warszawy.

Wywodzili się ci Schultzowie z patrycjatu gdańskiego, od dwóch aż historyków królewskich, z których pierwszy pisał niegdyś o wojnie szwedzkiej i de pace oliviensi, następny również uczoną łaciną o panowaniu Sobieskiego i Augusta II. Mieli oni ponadto w swym rodzie i głośnego w wieku XVII malarza a twórcę gdańskich portretów królów polskich. Ten niezwykły u nas ród mieszczański, wywodzący się nie od kupców lub rzemieślników obcych, lecz od uczonych i artystów, rozmnożył się z Gdańska przez Grudziądz, Toruń, Poznań i Warszawę aż po Wilno i Mińsk, dostarczając wszędzie cenionych nauczycieli, pedagogów pisujących w swej materji, niekiedy redaktorów pism, wreszcie lekarzy i architektów oraz inżynierów (jak słynny swego czasu twórca Kanału Królewskiego w Pińszczyźnie). W wykazie druków naszych z XVII i XVIII wieku doliczyć się można u Estreichera aż 50 przeszło pism łacińskich, niemieckich i polskich autorstwa Schultzów najrozmaitszej pisowni tego nazwiska; a znajdą się w tem nawet dwie kobiety uczone. Oto ród intelektualistów mieszczańskich. Zasługuje on u nas bardziej chyba na upamiętnienie, niźli te — z przekładów powieściowych — Forsyty angielskie lub Buddenbrooki niemieckie, w których dzieje imaginacyjne wczytuje się dziś z taką atencją publiczność nasza.

Mniemaną pieluszą Schultzów warszawskich był jakoby Solec, — Szulec, wymawiał lud, lub powiadał: „na Szulszczyźnje“. Rzecz cała może jednak polegać na przypadkowych współbrzmieniach w ustach ludu. I nie mieć analogji do nazw innych dzielnic Warszawy, jak dawny Bielin, Zamojszczyzna, jak wreszcie Szmulowizna i t. p.

Nie był bądź co bądź przybłędą w Polsce bankier Karol v. Schultz, zięć słynnego Teppera. — Autor wspomnianego tu już anonimu: Szlachcic prawdziwy do prawodawców, wydrwiwając nową szlachtę tak obficie napłodzoną na trzech zaledwie posiedzeniach sejmowych, zastrzega się jednakże, iż są między nimi ludzie dużej zasługi i poważania, jak naprzykład Schultz lub Kapostas. — Był Kapostas bankierem wielce uczonym, przyczynił się i on niemało do opracowania Konstytucji 3 Maja. (On też podał pierwszą, acz daremną wtedy ’plantę’ na utworzenie Banku Narodowego). Za Targowicy będzie ów bankier niezwykły nieustraszonym spiskowcem; po upadku Insurekcji, więziony wraz z Kościuszką i tyloma innymi w Petersburgu, okaże się najbardziej nieugiętym charakterem w udrękach śledztwa rosyjskiego. — Owo zestawienie Schultza z samym Kapostasem każe tu bliżej zainteresować się jego osobą.

Mylne poniekąd jest zaliczanie go do świeżej szlachty, skoro t. z. ’szlachectwo miejskie’ otrzymali przodkowie jego gdańscy w akcie nader uroczystym, bo z własnych rąk Jana III. Chyba że te przywileje wygasły dla potomnych, skutkiem ich zubożenia w Warszawie i ponownego imania się handlu; wymagały więc restytucji. Całkowicie błędne natomiast są ponawiane przez pamiętnikarzy informacje, jakoby w słynnym krachu bankowym na dwa lata przed Insurekcją został on wraz z Tepperem i Blankiem zrujnowany doszczętnie i skończył w nędzy. — W Opisie Domów Warszawy już z czasów pruskich (w r. 1797) znajduje się aż 14 domów jego własności, nie licząc dawnego jego pałacu na Tłomackiem. (Była to wprawdzie ocalała po upadłości resztka fortuny, skoro przed rozbiorami potrafił zbudować w Warszawie nieprawdopodobną liczbę 60 kamienic). Wznowione pod Prusakami jego interesa bankierskie ogarniały po staremu wszystkie dawne województwa, mimo świeżych kordonów zaborczych.

Był masonem, oddanym jednak wyłącznie dobroczynności, co stanowiło główny nakaz lóż pośledniejszych, do których gromadny przystęp mieli mieszczanie. Na tem skromnem polu działań filantropijnych zapisać się zdołał jako szczodry inicjator pierwszych u nas ośrodków darmowego szczepienia ospy (a grasowała wtedy przeraźliwie ta zaraza permanentna), jako darodawca gruntu pod pierwszy w Rzplitej Dom Ubogich, wreszcie — polityk wzruszy ramionami nad taką nieambicją działań — jako pierwszy w Polsce rozdawca t. zw. zupy rumfordzkiej dla najuboższych.

Skromne, bardzo mieszczańskie były jego zasługi w obywatelstwie; tembardziej musiały być one wsparte na niepośledniej wartości człowieka, skoro śród szlachty zasłużył sobie na zestawienie z Kapostasem a u ludu na ową legendę, która pierwsze przedmieście fabryczne stolicy łączyła — słusznie czy mylnie — z jego imieniem. Lecz o człowieku właśnie trudno się dziś zwiedzieć czegokolwiek: nie pozostawiają po sobie bankierzy wspominek intymnych.

Jego synowiec natomiast, Fryderyk, upamiętnił . się jako długoletni przyjaciel Cyprjana Godebskiego i cenny informator Legjonów o nastrojach w Warszawie. Był może i cichym werbownikiem do nich, dostarczającym zarazem ochotnikom środków na przejazd do Włoch. Kojarząc przytem w sposób osobliwy przeciwieństwa polityczne, ułatwiał równocześnie jakobinom warszawskim porozumiewanie się z ich prowodyrami w Paryżu. (Czynił to przez bank swego wuja w sposób, jaki się tu już przedstawiło). Od całego piekła swarów politycznych stał zdaleka i bodajże niewiele o nich wiedział. Pomagał poprostu tym, którzy go o to upraszali, kierując się wyłącznie przyjaźnią dla ludzi niegłupich i narażających siebie dla powszechności, — do ludzi odważnych bowiem czuł, człek sił wątłych, pociąg szczególny.

Nader wczesna to jaskółka tak rozposzechnionego z czasem typu sympatyków inteligenckich.

Ich prekursorem był i w tem, że wkońcu „wsypał się“ oczywiście. Aresztowała go policja pruska razem z jego lokajem (!), obu jako zamieszanych w antiaustryjackie i antipruskie sprzysiężenie... chłopów z Lubelskiego. Szło o tak zwany spisek Gorzkowskiego, na który w alarm wielki uderzyły wraz noty dyplomatyczne, wymieniane gorączkowo śród wszystkich zaborców. Ów przywódca chłopów polskich, Gorzkowski-Bitterman, był niegdyś równany z komunistą Babeufem, czynnym, jak wiadomo, w Paryżu za Dyrektorjatu. Jak tamten podpisywał swe odezwy rewolucyjne Cajus-Gracchus, tak Gorzkowski w równie bombastycznym stylu spisków ówczesnych — Piast-Amaro, ni to (za Jezierskim) Piastowych czasów miłośnik.

Wracając do Fryderyka, ten równie osobliwy i nader wczesny Piastowiec został wydany w śledztwie właśnie przez samego Amarę, — zdradną bywa miłość wszelka, a cóż dopiero w polityce. Rozległe jednakże stosunki wujaszka bankieta sprawiły, że Prusacy wypuścili go niebawem (obywatel lokaj bodajże pozostał w więzieniu).

Jak każdy z zamożnych sympatyków partyjnych, musiał synowiec bankierski po takich przejściach odsapnąć w wojażu zagranicznym. Dobry wujaszek nie poskąpił pieniędzy.

I Fryderykowi zgotował Paryż rozczarowanie: — ’Indywidua są wielkie w nauce, ale ogół nie jest wcale tak oświeconym, jak to sobie wyobrażałem’. Dla tej emigracji pierwszej, garnącej się do nauk, stała się kabza młodego bankowca laską Mojżeszową na twardych jak skała brukach Paryża. I tu bowiem jął popierać wszystkie zamierzenia poczciwe. Ponadto skupywał książki masowo; w przeciwieństwie do magnatów krajowych nie gromadził jednak bibljoteki własnej z ksiąg nietyle czytanych przez kogokolwiek, co pięknie oprawianych. Przestudjowawszy dzieło każde, rzeczy mało co warte odrzucał precz, cenniejsze natomiast rozdawał ziomkom w Paryżu, lub przy każdej sposobności przesyłał paki ich całe ob. Huttawskiemu w Warszawie. Ów redaktor bez czasopisma, a raczej samarytanin duchowy młodzieży warszawskiej, nie zmarnuje tych książek napewno. Finansował też Fryderyk zawczasu i dzieła przez rodaków w Paryżu zamierzone, — choć najczęściej nie podejmowane nawet. Jak każdy mecenas, chybiał w ocenie indywiduów.

Ten potomek uczonych i artystów brał najgłębiej do serca wszystkie sprawy, które poruszały podówczas umysły polskie. On to zamartwiał się tak bardzo śmiercią Krasickiego. Niezadługo będzie miał zmartwienie nowe, gdy go ’dojdą słuchy’, że słownik Lindego ma ulec zawieszeniu. Czemprędzej pisze — dokogóżby jeśli nie do Huttawskiego:

— ’Proszę Cię i zaklinam, jeśli znasz Lindego i jego przyjaciół, którzy koło tego dzieła pracowali, aby wytrwali do końca, bo hańbą jest dla nas, że dotychczas nie mogliśmy się zdobyć na dokładny dykcjonarjusz polski!’

Lubili go wszyscy — sympatja za sympatje: nie inaczej jak Fryderykiem tout court zwano go w Paryżu. Zaczytywał się bez wytchnienia w książ

kach wszelakich, a pamięć miał chłonną jak piach wraz wysychający. Stał się też żywą dla rodaków encyklopedją, autorytetem w naukach wszystkich: słuchano go zrazu nieufnie, wnet ze zdziwieniem, a wkońcu z milczącym respektem. Obcowania z Francuzami po kawiarniach nie pochwał rodakom:

— ’biorą oni wszystko powierzchownie — mówił — a tonem decydującym gadają o rzeczach, na których się nie znają’. Jego ’instrukcja’ była murowana. Książek żadnych na prostowanie opinij błędnych nie pisywał, gdyż wszystko, co było do napisania, wyłuszczał w rozmowach. A gdy przyjaciela nie było pod ręką, gadał z innym przez pocztg. W ponurą dolę Huttawskiego wdzierały się nieraz takie wynurzenia Fryderyka, jak naprzykład żal, ’że sposób decyfrowania hieroglifów nie jest dotychczas wynalezionym’. Ten zaciekły naukoman i wszystkowiedz polski uprzedzał niecierpliwością swą późniejsze o ćwierćwiecze całe odkrycie Champolliona. I gdyby rzecz stała się za jego życia, zapaliłby się niewątpliwie do studjowania hieroglifów egipskich.

— Mnie tu inne tymczasem nadsyłają z Paryża hieroglify, — mógłby mu odpowiedzieć Huttawski, może tą właśnie porą zaprzątnięty decyfrowaniem tajnego szyfru obywatela Kalasantego. Pisma Fryderyka odczytywał mimo to z pobłażliwym uśmiechem; lubił go jak wszyscy inni za tę wszechstronną żarliwość umysłu.

W osobliwem przeciwieństwie ’geograficznem’ przyczepiał się do Fryderyka Schultza w kawiarniach paryskich i zaprzyjaźnił niebawem młody pan Lachowicki z Pierepiatycz pod Brodami. Ten ze zdumienia wyjść nie może, ilu też rodaków temi czasy ślęczy po bibljotekach lub wojażuje dla nauk. Każdemu ze spotykanych ’winszuje tak pięknej zabawy w spędzaniu czasu swego nad zdobywaniem wiadomości literackich’ (Connaissances des lettres: tak poczciwie tłumaczono sobie wtedy te słowa francuskie). Sam natomiast atakuje listownie znów nieszczęsnego Huttawskiego w Warszawie, aby mu przesłał czemprędzej kilka tych ’Aryetek’ (kupletów), a koniecznie z nutami, jakie śpiewa z takiem powodzeniem pani Truskolawska na teatrze warszawskim.

— ’Zdaleka od ojczyzny — wzdycha — i najdrobniejsze pamiątki przypominają współziomków. Nie odmawiaj mi tej pociechy!’

Miał, zdawałoby się, tych współziomków do licha i więcej po wszystkich kawiarniach paryskich. Ale mniejsza z tym snobizmem ckliwego swojactwa, zbyt u nas pospolitym.

W innym wojażu i w celach zgoła odmiennych zjechał tymczasem do Warszawy starszy pan Szymon Lachowicki z Pierepiatycz pod Brodami. Do bankierów warszawskich nawykiem przedrozbiorowym przyniosło go z innego już teraz zaboru: ratujcie!

Procenta od długów płaciło się za Rzplitej, nie spiesząc się z tem wcale i zarywając w potrzebie kogo się dało, że niby brak gotówki. — Bierz żyto, kartofle — proponowano temu, co się własnemi dławił. Co zaś do samej substancji, do sumy pożyczonej niegdyś od ciebie, procesuj się, kto śmiesz się prawować ze mną! I masz za co. Trwało to nieskończone lata, zarabiali patroni, a tyś żył spokojnie na swem dziedzictwie, gdyś był w zgodzie z Instygatorem. — Teraz Prusacy zaprowadzili hipoteki, naprzód na kamienice, zaczem i na role; po swojemu uczynili to i Austryjacy w zaborze swoim, wpisując w te ’rejestra ziemskie’, niczem w one niebieskie, tak dawne nawet grzechy, że o nich i ruscy święci w Galicji nie pamiętają. A wyroki po sądach jęły zapadać jak z bicza trząsł: oddaj coś winien, i procenta przyłóż. Z czego?!... Więc po staremu do bankierów warszawskich. Nie daj Boże komu takich chirurgów: wytną ci z żywego ciała trzy razy więcej niż potrzeba, ale uzdrowią — nie ciebie wprawdzie, ale finanse twoje, — rzeką. Lasu obszar zagarną ci tylko; o rolę nie stoją. Tak okaleczonemu raczą na pocieszenie wysypać i nieco pieniędzy na stół. Na to są banki, żeby dawały.

Jakoż tą gotówką pocieszony, tak oto wynurza się pan Lachowicki Szymon w liście do młodszego brata, studjującego nauki piękne w Paryżu:

— ’Literatura, niegdyś moja najmilsza zabawka, stała się dla mnie ciężarem. Ta, szczęśliwe tylko osładzając chwile, w umartwieniu natrętna jest, — zwłaszcza że oprócz kilku dzieł godnych uwagi sa

me tylko drobnostki wybiegają z drukarniów... Zadziwia i mnie wielkość rzeczy i ludzi (tam, w Paryżu!). Wszystko to może podnieść uwagę szczęśliwego człeka, ale czyja dusza przywalona jest wagą ucisku...’

Głęboko odczuwał pan Lachowicki starszy ucisk pruski w Warszawie i austryjacki u siebie w Galicji. Płocho aplikował się w naukach młodszy pan Lachowicki Jan, pogwizdując na brukach Paryża aryetki pani Truskolawskiej z Warszawy i uganiając się za Paryżankami, za któremi, kto mądry, uganiać się wcale nie potrzebował, — a cóż dopiero trzebić dla nich aż lasy w dalekich Pierepiatyczach.

Nieprędko zaświtało panu Szymonowi, że połowę tej sumy, jaką mu wręczył bankier, wypadnie posłać młodszemu bratu, ile że jest on współwłaścicielem ich dóbr dziedzicznych, choć na hipotece nie siedzi. Jął wypisywać sobie czemprędzej jakoweś cyfry przypominane, kalkulować w prawo i w lewo, wypominać bratu w myślach, co wziął i w prezentach od ś. p. rodziców dostał, aż doliczył się w końcu do purpurowego gniewu na... ’zdzierstwo i facjendarstwo Schultza!’

Zdzierstwo zdzierstwem, coś zbliżyło mimo to klienta z bankierem. Sprawiły to wspólne gorzkości, gdy się zdarzyło raz i drugi zmówić o obu młodych literatach studiujących teraz w Paryżu, — bardzo kosztownych. A zaprzyjaźnili się oni tam pono. Rozmowy te prowadzono zrazu nieufnie, z zezem w oku. Wy wąchał bo szczwany bankier z zadawnionych długów Pierepiatycz, że jego klient bywał również zamłodu w Paryżu, studjował tam nauki piękne i palił się do autorów. Wiedział nawzajem i pan Lachowicki, że bankier, wielki miłośnik obrazów (dość spojrzeć na ściany), pasjonuje się i do muzyki za żoną swą z Tepperów. (Najmłodszy, dziewięcioletni zaledwie syn starego Teppera był cudownem dzieckiem i koncertował z wielkiem powodzeniem). Gdy Teppery skrachowali całkiem, patronował zkolei Schultz onym kunsztom. W zadawnionym od Augustów, i jakże wymownym, sporze muzykantów ’uzualistów’ z muzykami ’artystowskimi’ stanął bankier po stronie artystów, nie skąpiąc im kolekty i jałmużny. Popierał zwłaszcza ich bursy, gdzie młodzież egzercytowała swe talenta edukacją in arte musices.

Nie szczędził kabzy i na Towarzystwo Muzyczne, świeżo założone w pałacu Mniszków na Senatorskiej przez jakiegoś tam urzędnika pruskiego i literata zarazem (E. T. A. Hoffmana).

Ale stary Schultz, oddany gorliwie tyleż filantropji, co onym zabawom przyjemnym i pożytecznym, boczył się jednakże na modnych wojażerów, którzy dla zabawek podobnych wałęsają się marnotrawnie po zagranicach wszelkich. Zaglądając z profesji swej w kieszenie cudze, żywił wielką pogardliwość dla pieniędzy, co się tylko toczą — nie mnożą. Każdy człek zasobny, nie bogacący się jeszcze bardziej, nie wart był dlań, by go ziemia nosiła. A nie inaczej widzieli mu się po rozbiorach wszyscy panowie polscy i zgoła cała szlachta w tym kraju. W tem zapatrywaniu godził się do głębi duszy z rządem pruskim. Patryjotyzm pozostawiał pobłażliwie synowcowi swemu.

Zdarzyło się raz, że starszy pan Lachowicki wytargnął z portfelu ostatni list brata swego i z wielką irytacją rzucił go bankierowi na stół. — Nie o interesa idzie tu, nie! — uspokajał go. — Malutkie są dla mnie te wasze dziś interesa szlacheckie, —

odął się bankier. Lecz uspokojony, że nie o pożyczkę idzie tym razem, odgarnia na biurku całe góry rachunków, z flegmą poprawia okulary na nosie i odczytuje głośno takie pokłosie pana Jana z jego wojażu naukowego:

— ’Spodziewać się należy, że teraźniejszy jarmark lipski będzie obfitszym w produkta literatów... Sławny Heyne z Goettingen jest tak szczęśliwy, że z jego edycji Wirgiljusza w 4-ch tomach prawie wszystkie egzemplarze zakupili Anglicy... Sziller również swym sztukom teatralnym nie może nastarczyć druku... Prześlę niezadługo spis autorów francuskich, którzy w tym roku szczególnie dystyngowali się’...

Z coraz to kwaśniejszym uśmiechem twarzy wygolonej odczytywał stary bankier te wiadomości literackie. Wreszcie odrzucił na stół list wraz z okularami z przed oczu.

— Ten z mym Fryderykiem odnaleźli się i w Paryżu jak w korcu maku.

— Nas tu wszystkich zadławi niezadługo pętla pruska lub austryjacka, — ? gniew wysadził pana Lachowickiego z fotelu, — a on jak faktor z Brodów szwęda się po jarmarku i strgczy produkta literatów!

— A ile nas to kosztuje, — westchnął bankier.

To nas zbratało ich ostatecznie. Impetyczny klient zepchnął bankiera z jego miejsca przed biurkiem i chwyta pióro gęsie kułakiem całym. Wystawia z niego ten palec wskazujący z sygnetem: układa, znaczy się, w głowie monit obu literatom w Paryżu. A że brata swego miał w tej chwili zbyt na zębie, więc obcesowo i bez żadnej ekskuzy wstępnej kropi swoje na ręce całkiem mu nieznanego Fryderyka:

— ’Powiedz, Panie, bratu memu, żeby się raczej przykładał do sciencyj użyteczniejszych, jak to do Fizyki, Matematyki, a chociażbyż Chimii... Myśli wiekami tworzonych powtarzanie, przekształcanie a najczęściej mieszanina ani bawi, ani uczy. (Tak wybucha mu z serca zajadła w tej chwili złość, trafiająca mimowoli w sedno pseudoklasycyzmu). Umiejąc wiele języków, a głowę mając próżną, gadać można, lecz mówić bynajmniej pożytecznie. Adieu!’ — kończy z pasją.

Rzecz była w powietrzu. Pokolenie otrzeźwione po Rewolucji Wielkiej odwracało się ostatecznie od des lettres do les sci e ne s. Z posiewu Literatury wyrosły naostatek tylko gilotyna paryska i szubienice warszawskie. Nauki ’gruntowne’ (ścisłe) nie obiecują, lecz iszczą korzyść dla ludzi dotykalną, płodną. One tylko zdołają zrównać stany w pracowitości społecznej. — ’Wzywają nas narody w szranki dziś inne: nauki, cnoty, pracy’, — napisze ojciec Geologji polskiej w swem uczonem dziele o Karpatach. A słowa te powtarzać będą po Polsce całej.

Pan Lachowicki starszy oraz jego bankier wypowiadali jedynie ducha czasów swioch.

Lecz czem s| wszelkie troski i zabawki ludzkie, gdy na święcie zerwie się huragan wojny? Francuzi przeszli Ren.

Za pierwszym podmuchem nawałnicy wojennej wpadły w potępieńczy wir przedewszystkiem one chmary adeptów nauk pięknych, zawsze najwrażliwsze i najbardziej zasobne w wyobraźnię a najmniej przydatne w chwili dziejowej. Z poddaszy, z bibljotek, z kawiarń wyrajały się te gromady, by w krzętności urojonej spieszyć niepotrzebnie tędy i owędy, póki nie wpadali w sidła ambicji czyjejś.

Ob. Huttawski znikł z Warszawy, by jako Głownicki wynurzyć się we Lwowie przed prowodyrami tamecznej „Centralizacj i“. Przepadł niespodzianie i Fryderyk Schultz z Paryża; nieprędka poczta przyniosła wiadomość, że znajduje się on teraz w Frankfurcie nad Menem. Pocóż tam właśnie przeniósł się z licznemi pakami swych książek? Gdybyż sam wiedział dobrze. W każdym razie uczynił to dla idei: na pożytek krajowy, jak mu to wyperswadował pod sekretem obywatel Kalasanty. Lecz gdzie Krym, gdzie Rzym? gdzie kraj z Warszawą, gdzie Frankfurt nad Menem? I tę okoliczność wytłumaczył mu pod sekretem ob. Kalasanty, który z ludźmi zamożnymi postępował bardzo oględnie, radząc i towarzyszom swym — ’zabawiać takich byle bajką polityczną, aby tylko pieniądze dawali’. — Z kraju w czasie wojny nadchodzić nie mogły żadne przekazy pieniężne, zatrwożone banki paryskie stawały się przytem skąpe; w Frankfurcie natomiast jest dom Rotszyldów. A podpatrzono tymczasem Fryderyka, jak obracał się w bankach paryskich niczem u siebie w domu: jak czapkowali mu woźni i kłaniali się urzędnicy. Synowcowi samego Schultza jz Warszawy, występującemu z taką pewnością siebie w samych świątyniach złota, nie zabraknie kredytu w żadnym banku europejskim.

Tak za pierwszym podmuchem nawałnicy mucha sama nadziała się na cierń.

Sypał tedy pieniędzmi, nie swemi już teraz, lecz Rotszyldowemi — końcem urzeczywistnienia Zasad rewolucji polskiej, wszczętej przed laty sześciu w Warszawie, jak mu to zawierzył w ostatecznym sekrecie obywatel Kalasanty.

— ’Wspaniałomyślna liga spiknionych mścicielów ojczyzny’, — tłomaczył młodemu Schultzowi — oczekuje od Twej poczciwości, Fryderyku, przyłożenia się do ich sprawy wielce sekretnej.

Urwało się to oczywiście niezadługo. Wojną francusko-austryjacką, z której wynurzała się znów sprawa polska, zaniepokoiły się bardzo władze pruskie w Warszawie; całe chmary szpiegów zaroiły się po ulicach i kawiarniach. Wpadli oni między innemi na trop utartej zdawna drogi korespondowania jakobinów warszawskich z prowodyrami paryskimi przez bank Schultza. Co w następstwie tego odkrycia policji stało się z domem bankowym i jego szefem, o tem nigdy dowiedzieć się nie miał Fryderyk. Odczuł natomiast aż nazbyt dotkliwie, że jego wujaszek zamienił się odtąd w kamień nieczuły. Daremnie słał do Warszawy coraz to bardziej desperackie prośby:

— ’Już dawno życzeniem mojem było porzucić to miejsce, gdzie bez pożytku (zorjentował się wreszcie), a z uszczerbkiem zdrowia (bardzo mocnym zresztą) czas tracę, ale perswazje różnych przyjaciół (tak wolał tu określić swych quasi towarzyszy jakobińskich) wstrzymywały mnie zda się dlatego, aby mnie wypróbować, ile wycierpieć potrafię’.

Tymczasem utrzymywał się z wyprzedawania swych książek. Starczyło tego nie na długo. Przyszła kolej na garderobę, której obfite zapasy przywiózł z Paryża. Stopniało i to aż po jakiś płaszcz wytarty z krótką po ramiona pelerynką i czapę niegdyś futrzaną. Zubożenie ludzkie pędzi galopem, zwłaszcza zamożników niedawnych, którzy nie umieją obracać groszy w palcach, znając lepiej cenę złota niż miedzi. Nie nędza ogarnęła go wkońcu, on sam stawał się nędzy obrazem. Zwłaszcza odkąd porósł ową brodą, rasową dlań widać: pomorsko-gdańską — od szyi.

Srogie, wiedział, jest w krajach niemieckich prawo na dłużników, a przy obecnym wyglądzie stanie przed sędziami nie dłużnikiem już nawet, lecz włóczęgą i bankowym oszustem.

— ’Zastałem Schultza bardzo biednego, — lituje się nad nim kasztelanie hr. Mier, którego droga powrotna z Paryża wiodła przez Frankfurt, — pieniądze nie wystarczyły na opłacenie jego długów. (Te niewątpliwie, jakich mu użyczył Mier, równie uczynny jak rachunkowy). I wszystko mi się zdaje, że będzie siedział w kozie, jeżeli wsparcia od przyjaciół nie dozna’.

Więc pisze do tych jego przyjaciół i od siebie. Tymczasem nie zdołał się pohamować pomorzanin, by i z nim nawet nie wszczynać swych dysputacyj filozoficzno-religijnych. Lecz niebawem stropił się w swych wywodach masońskich. Dziwnem mu się wydało, że ten z wyglądu obszarpaniec i włóczęga, odpowiadając mu odniechcenia, pyka jakby z dymem swej fajeczki to Wolterem, Russem, Diderotem i całą Encyklopedją francuską, to wydmuchuje za czczy dym swej fajki małozbożne wywody Buffona lub całkiem bezbożne Kondilaka, Helvetiusa i Lamettriego, by wtłoczywszy nagle ręce w kieszenie przejść na Pascala, na tezy św. Augustyna i Tomasza oraz pomniejszych ojców kościoła, o których nikomu się wtedy nie śniło. — Skąd on o tem wszystkiem wie?! — zdumiewał się Mier, przyglądając się bacznie wielkiej łysinie tego młodzieńca z czołem jak u Sokratesa.

Przytrafiało się w tych uczonych rozmowach, że — ’Fryderyk nagle się zapominał: znak zgryzoty, która go dręczy’. — W oczach jego błędnym znagła błysku czytało się to zapomnienie siebie. Nastawała cisza dziwnie obustronnego zaniepokojenia i lęku. Było to jakby nieme zakończenie dysputacji religijnej: Spójrz! gdy tak palec Przeznaczenia czyjegoś czoła dotknie... Chwytał go kaszel głuchy i podrywny; w przerwach tego zakasłania bąkał coś o tem, że miewał i krwotoki w skutku zaziębienia płuc, nosił się bowiem nieco zbyt lekko.

Prowodyrzy jakobińscy mogli się byli przekonać, jak niewiele wycierpieć potrafi taki sympatyk inteligencki.

Z wdzięczności za dobre chęci raczej, niźli za ratunek istotny, odprowadził Miera na pocztę. Nader liczne jego bagaże, niczem ładunki okrętowe w kufrach, skrzyniach i rogożach, pomaga przytraczać na dachu, na tyłach i bokach karety. Pocztyljon z żóltemi galonami u butów wdrapał się wreszcie na swój kozioł wysoki i uchylił cylindra: gotowe! Gdy zagrała wraz trąbka i ruszyła poczta, Fryderyk truchtem niemal pośpiesza u powozu, by w chwili rzewnej czyjegoś odjazdu słać ukłony do kraju i zagadywać jeszcze o tym i owym znajomku warszawskim.

— ’Nie uwierzysz, — sapie — jak przykro jest być od przyjaciół oderwanym; żadne objekta nie dają o nich zapomnieć’.

Erudyta miękkiego serca miał teraz łzy w oczach. Aż nagle znów się zapomniał, a raczej — ’zmarkotniał bardzo, że mu Cyprjan wciąż jeszcze nie przysyła... Chimii Śniadeckiego’.

I tak pozostał na środku ulicy, gdy pod coraz to huczniejsze klaskanie bicza w ciężkiem tąpaniu koni sześciu oddalał się coraz prędzej dyliżans wielki. W hejnał uderzyła trąbka pocztarska.

Kareta obładowana ze wszech stron tobołami widziała się zdaleka pudłem wielce nieforemnem. Na kraju to pożytek wiózł zasobny wojażer dla nauk —

błamy płótna bielone metodą nową i potrzebne ku temu ingredjencje chimiczne, autorów w oprawach cennych, pisma i odznaki masońskie, machinę elektryczną, zbiór rzadkich minerałów, teleskop i astrolabjum, szkielet ptakozwierza, napis hieroglifowy na kamieniu, głowę mumji, wypchanego krokodyla, bożki egipskie, wazony sewrskie, pantofelki damskie zdziałane ze skóry jaszczurczej, wreszcie kilka obrazów i rzeźb szczególnie dystyngowanych przez znawców paryskich: — słowem, wszystko co winno zafrapować mężów uczonych, zadziwić publiczność lub przyozdobić pałac.

Gdy hejnał tej extrapoczty rozlegał się echem po ulicach Frankfurtu, Fryderyk zapomniał się ponownie: poczuł się jak ten chory i oparszały pies, porzucony wzgardliwie na gościńcu stron obcych. I prawdziwie głosem psa takiego zawyć był gotów z tęsknoty za krajem.

Hr. Mier opuszczał Frankfurt zenerwowany, szukając czegoś niecierpliwie w torbie podróżnej u pasa. Wsunął mu w nią Fryderyk list dla doręczenia komuś w Warszawie. — Tegoby jeszcze brakowało, — rzucał się na poduszkach karety —

żeby ten warjat robił ze mnie pośrednika w jakowychś spiskach przeciw władzom pruskim w Warszawie! — List okazał się niezapieczętowany. Ta grzeczność się chwali, ale adres!... ’Do obywatela Huttawskiego na ulicy Krzywokolnej w kamienicy J. Oś. X. P. Lubomirskiej’. — Tu starorewolucyjna tytulacja: obywatel, a tuż pod nią: jaśnie oświecona Xiężna Pani, — zadrwił w myślach. — Taki z ciebie i jakobin! — Kim natomiast był ów Huttawski, mógł się był nieraz nasłuchać od rodaków w Paryżu.

Na pocieszenie hrabiego list okazał się całkiem niepolitycznej materji:

— ’Niepodobna, kochany Ignasiu, — żalił się Schultz — ale musi być w tem jakaś intryga, abym od 17 Sierpnia r. z. żadnej o Tobie nie otrzymał wiadomości... Aloizy, jak poszedł między góry na obserwacje mineralogiczne, tak również nie dał o sobie znaku. Toż samo Cyprjan, który zapewne niekontent ze mnie’...

Wszyscy jego przyjaciele wraz z Jankiem Lachowickim byli zeń bardzo niekontenci, że nie miał już pieniędzy. Nadewszystko obywatel Kalasanty, którego osoba i sekreta na samo przypomnienie zamraczały teraz Fryderyka. A jakiś smak obrzydliwie ciepły, krwi żywej chlust od wewnątrz lada chwila — czekał — uderzy mu w usta. Tym razem nie doszło do tego. I wszystko zapominało mu się wnet, jak to po zawrocie głowy.

Przyjaciela kamratów niezliczonych nie stać było na nienawiść.

W swem rozżaleniu do przyjaciół nie mógł odgadywać, że Cyprjan po wydaniu kilku zaledwie zeszytów przerwać musiał swe czasopismo: Zabawy przyjemne i pożyteczne, w którem utopił cały folwark na Polesiu, jaki wtedy otrzymał w schedzie. Ziomkowie bowiem go nie poparli, a ruch umysłowy w kraju całkiem obudzić się nie dał. Dla ’prawdziwego poety’ nie stało potem w kraju innego chleba nad belferkę w takiej głuszy wiejskiej, dokąd listy zagraniczne nigdy nie dochodziły. Nie mógł też przewidywać Fryderyk, że Aloizy zaprzepaścił się na zawsze między górami — ofiarą mineralogji, którą uparł się badać bez kruszców własnych w kieszeni. Tego zaś nadewszystko przeczuć Schultz nie zdołał, że Ignaś Huttawski dawno już może f na szubienicy austryjackiej we Lwowie.

Takie to dole Inteligencji krajowej. Od samego zarania wyciskał się na niej posępny stygmat ofiarnictwa.

Tymczasem ów list do powieszonego, jaki wiózł ze sobą hrabia Mier, kończył się temi słowy:

— ’Jeszcze to raz ostatni zwracam się do Ciebie, abyś mnie powracającą pocztą powiadomił, co Wujaszek względem mnie myśli? Czy jest jego wolą z tego piekła mnie wybawić, lub nie (podkreśla grubą krechą), bo mając już cierpliwość od moich kredytorów sobie wypowiedzianą, zmuszony będę do kroku najsmutniejszego dla mnie... Bądź zdrów, ale nigdy tak nieszczęśliwy jak Twój przyjaciel Fryderyk’.

Jest i dopisek — jakże niespodzianej otuchy:

— ’Wszystko co mnie na głód i udręki wystawia, słodzę sobie nadzieją na jarmark lipski’.

Czemuż w tej desperacji ostatecznej na jarmark właśnie? Czyżby w niesytem łaknieniu swej gleby bezpłodnej spodziewał się snob tragiczny, że jakoweś nowe produkta cudzego genjusza, objawione na jarmarku, oderwą go od nędzy dni i nadarzą nową siłą moralną na przetrwanie niedoli?

Zawód nie kazał na się czekać. Niezadługo zwiedzieć się miano w Paryżu i w Wilnie, ’co rozpacz na nim wymóc zdołała’.

Odtąd urywa się wszelki ślad po tym przyjacielu nauk i rewolucji. Tak skończył potomek uczonych i artystów gdańskich, wnuk samych Furgeszonów angielskich z pod ratusza na Rynku i starego Teppera z ulicy Miodowej, wreszcie synowiec Schultza z pałacu na Tłomackiem, a w mniemaniu ludu niedoszły dziedzic całej Szulszczyzny na Powiślu.

Śród serdecznych przyjaciół zjadły psy i tego u nas zająca.

Szło tu, powtórzmy, o zapuszczenie termometru w ówczesne nastroje duchowe, ogarniające coraz to szersze sfery. Oto gorączka posunięta do kresek śmiertelnych. Nie była ona pochodzenia rodzimego. Kraje niemieckie obfitowały wtedy w równie bezpłodnych wyznawców Kanta lub Schlegla chociażby, oraz w żarliwych naukomanów typu wiecznych studentów, co przestudjowawszy wszystkie pokolei fakultety, zdumiewali ludzi zasobem swych spichrzy nieprzydatnych. Dodajmy całe niezadługo rzesze wykolejeńców onej dobry, gdy świtał romantyzm, a tak filozoficznie cierpiał Werther młody.

Tacy Schultzowie zwłaszcza wydają się zdaleka najbardziej podatni newrozom czasów swoich. Rody mieszczańskie, jak i żydowskie, degenerują o wiele prędzej od szlacheckich: z dziada na wnuka znać w nich ubytek sił żywotnych, a bywa że w prawnuka ciele pulchnem już sif nie domacać kośćca. Smutek biologiczny tych ludzi płodzi niemrawie bękarta „pechu“: niepowodzenia we wszystkiem, czego się imają.

Takim był głośny temi czasy Fryderyka krewniak wileński. (Na kresach wschodnich pisali się oni z polska Szulcami). Ów Michał Szulc, urodzony również na Pomorzu, lecz wychowany w Wilnie, studjował pokolei nauki wszystkie i, jak Faust, leider auch Theologie, by z przed ołtarza niemal przerzucić się... na studja i praktykę wojskową. Odbywszy tę drogę od kapłaństwa do kapitaństwa, zapragnął zgłębić arkana filozofji, by zanurzyć się dalej w nauki piękne. A że za powrotem do Wilna trafił właśnie na wskrzeszenie swojskiej Alma Mater, więc doktór fakultetów tak licznych został naostatek... profesorem architektury w uniwersytecie wileńskim.

I jął przyozdabiać Litwę całą wielce fantastycznemi gmachami pałaców, dworów i kościołów. Cóż, kiedy waliły się one niebawem w gruzy. Fama o tym budowcy rumowisk rozeszła się zbyt szeroko: musiały wkroczyć władze, odbierając mu prawo ucieleśnienia swych wizyj w murach. (Profesorem z tytułem ’architekty uniwersytetu’ jakoś pozostał). Car Aleksander dopiero w r. 1812, bezpośrednio przed powrotem zwycięskim na ’swoją’ Litwg, przywrócił mu aktem łaski osobistej prawa dawne. W makabrycznem wtedy Wilnie, gdzie, siejąc zarazy wszelkie, dogorywały tysiącami niedobitki Armji Wielkiej, odbyć się miał bal na cześć cara tryumfatora. W przezornej oddali od zakażonego miasta, gdzieś na wielce stromym i pięknym brzegu Wilji, zlecono Szulcowi zbudować czemprędzej pawilon wielki, a wewnątrz upięknić go dekoracją wspaniałą: przydać się tu miała bardzo jego fantazja budownicza. — W przeddzień przyjazdu cara zawaliło się to w jedną kupę bali, desek i szmat barwnych, by z kawałem góry samej zwalić się w przepić Wilji. Poczuwszy nad sobą rękę Losu, skoczył za swem dziełem ostatniem architekt nieszczęśliwy.

Ten symboliczny niemal tragizm rodzimego budowcy gmachów nietrwałych miał też i przyczyny głębsze nad „pech“ osobisty: — wszystkie sciencje i praktyki tamtych mężów uczonych nie zerwały jeszcze pępowiny z łonem literatury. Wydał Michał Szulc za życia dzieło O architekturze, a pozostawił w rękopisach cały jakoby szereg pism literackich właśnie.

Giną na mrozie jaskółki zbyt wczesne, które wiosny nie zapowiadają nawet. W tej wyrywności swojej naukomani ówcześni łącznie z wielbicielami nauk pięknych szerzyć będą nieokreślony jeszcze ferment i bunt przeciw zimnej wtedy rutynie myśli, uczuć i działań. Taką awangardą ducha czasów były owe wieczne studenty i łazęgi naukowe; — ’wojażerowie dla nauk’ — mówiono o Polakach, że przybywali zdaleka i wieźli ze sobą kabzy pełniejsze. Nawet obaj panowie Lachowiccy i Schultzowie niedaremnie palili się do autorów, malarzy i muzyków; nawet hr. Mier szerzyć będzie niedaremnie w zatgchliznie krajowej swe wiadomości literackje i naukowe; a cały ten kram Faustowy z jego tobołów podróżnych odnajdzie, kto baczny, w pierwszych podwalinach wielu cennych dziś bibljotek i zbiorów naszych.

Orać będą i naszą niwę ludzie — oczywiście! — innej miary, siać również nie tacy, ale mierzwę użyźniali oni.

Lecz dość tej pochwały kulturalnego snobizmu.

Bo oto równoczesne tryumfy snobizmu innego; zabaw jeszcze przyjemnych, acz mniej pożytecznych.

Zażywny i blichtrowo wersalski światek polityki wielkiej krzątał się i błyszczał wtedy w samym Wersalu właśnie. Po tak niedawnych gilotynach Dantona i Robespierre’a, gdy przedstawiciele Francji rodowej ociągali się jeszcze z powrotem w swe pielesze, hucznie zjeżdżała do Wersalu arystokracja polska oraz jej damy znakomite: te szarmantki, sawantki i intrygantki Stanisławowskiego dworu, owe Flawje, Pampilje i Aspazje tak nieodłączne niegdyś od polityki polskiej. W czasach gdy Kościuszko z Dąbrowskim rozpaczali nad stanem sprawy polskiej i brakiem jakiejkolwiek dyplomatyki legjonowej, wtedy to właśnie wszystkie snoby wielkoświatowego krzętarstwa i użycia, wszystkie ćmy przedrozbiorowe zlatywały zdaleka od pogaszonych świec na Zamku warszawskim w blaski nowego dworu. A kędyż było ich temi czasy więcej niźli w siedzibie tworzącego się cesarstwa? pod kinkietami własnych już teraz salonów francuskiego ’Uzurpatora’? I tu, w Wersalu, pod bokiem cesarza Francji, na jego oczach nieledwie, snuła arystokracja polska jakże przedwczesne sieci na szkodę tegoż Napoleona, a na polityczną korzyść cara Aleksandra.

W osobliwem bądź co bądź miejscu zakwitał rusofilizm polski, tymczasem dworacki, a przecie tak zasobny w agentów agitacji, że sięgał wpływami swe? mi nie tylko do resztek zdezorjentowanych Legjonów, lecz naostatek i po znużone już serce Kościuszki.

— ’Gdyby Światło nie zapaliło się w Wilnie i Krzemieńcu, zgasłoby w Polsce całej’, — mówił Staszic w Warszawie pruskiej; powtarzano to i w paryskiem otoczeniu Kościuszki, głoszono coraz to jawniej śród resztek Legjonów włoskich.

Wskrzesiciel Uniwersytetu w Wilnie, twórca Liceum krzemienieckiego, wreszcie założyciel uniwersytetu w Warszawie, zbierze car Aleksander obfity plon lojalizmu także i z tamtego posiewu agitacji, wszczętej niegdyś w Wersalu. Po jego ostatecznem zapanowaniu w Warszawie zapuszczą wraz z rusofilizmem najgłębsze korzenie omawiane tu hasła pracy organicznej — jakże innej, widzieliśmy, prowenjencji!

Ową porą, gdy po Francji i Niemczech snuli się tak licznie wojażerowie dla nauk, zbierając z niw obcych ciekawostki snobiczne, gdy równocześnie ’ruch’ inny wszczynały w Wersalu snoby polityczne, — u boku Kościuszki i Dąbrowskiego skupiała się cicha gromadka najtęższych umysłów polskich na emigracji pierwszej. Co dekada odbywały się w paryskiem mieszkaniu Naczelnika, wspomniane już w toku tych opowieści, Sympozjony filozoficzno-naukowe. Uczestniczyli w nich najwybitniejsi generałowie legjonowi, głęboko pasjonowani do nauk, a wraz z nimi cały szereg przyszłych profesorów Wilna, Krzemieńca, z czasem i Warszawy.

Czyżby jednak obaj wodzowie Legjonów włoskich wywrzeć mieli wpływ także i na wiele późniejszą umysłowość polską? — gotów tu przerwać kto nieufny.

Po latach czterdziestu, gdy pamięć o Kościuszce i Dąbrowskim zmumifikowała się już w kraju, "napisze Hoene-Wroński we wstępie do jednej z prac swoich, dotyczącej Mechaniki ciał niebieskich, że sądzi, iż wywiązał się tem dziełem z zlecenia danego mu niegdyś przez Wodza swego. (Pójście ’w ślady Kopernika’ zalecał mu niegdyś Dąbrowski). Były legjonista zapamiętał to sobie — w ciągu lat czterdziestu!

Ten niesłychany dowód pamięci wiernej przestaje być wyrazem uczuć osobistych: wyciska się, rzekłbyś, znamieniem rodowodu duchowego na całem pokoleniu. Nic innego nie uczyni Towarzystwo Królewskie w Warszawie, gdy przejmując w schedzie wszystkie pamiątki po wodzu Legjonów, obieca je strzec na wieki, jak Znicza.

Po daremnościach legjonowego wysiłku, zaczem i całej w Polsce Napoleonjady, jęła podsycać ten ogień już tylko chęć wywyższenia niefizycznych wartości swego narodu, skoro wolność jego fizyczną wtłoczono naostatek w sztuczne i ciasne ramy Królestwa Kongresowego.

— ’Pamiętajcie, że macie przynieść nie tylko wolność narodowi, lecz i udział Światła społeczności swej’, — nakazywał Kościuszko oficerom Legjonów włoskich, zachęcając ich nieustannie do pracy nad sobą.

Nie prędkie będą i tej pracy plony. Literatura pseudoklasyczna Warszawy będzie jeszcze przez czas długi zabawką wyższych urzędników; nauka natomiast w Wilnie, Krzemieńcu a naostatek w Warszawie torować sobie będzie dopiero drogi własne po osiemnastowiecznych zabawach przyjemnych i pożytecznych.

Pierwszy przed rozbiorami redaktor czasopisma pod tytułem, Naruszewicz, królujący po dziś na tronie biskupim w kościele św. Barbary opodal zaprzepaszczonej mogiły genjalnego czeladnika swego, usposabia szczególnie do zadumy nad tą wielką odmianą czasów ducha i ludzi. A przypomina między innemi i to, że za swą pracę nad historją narodową zażądał biskup od króla i otrzymywał z jego szkatuły osobistej 12.000 zł. rocznej pensji, zobowiązując się zajmować tą sprawą głównie w ciągu trzech miesięcy dorocznie, pozostałe bowiem dziewięć poświęcać musiał swym obowiązkom duchownym w Łucku. Owe trudy dziejopisarskie biskupa trwały lat osiem. Historja Narodu Polskiego kosztowała króla Stanisława (przeliczywszy rzecz na dzisiejszą wartość złotego) krocie tysięcy. Któż był tego dzieła sprawcą głównym? Kto nietylko ’przywabiał Muzy do Polski’, lecz ' przekupywał je wręcz? — ’Kto jest źródłem chwały waszej?!’ — wypominał uczonym i poetom polskim książę Józef (piórem swego adjutanta Hebdanowskiego).

Tak wysokie ocenianie swego czasu i pióra przez Naruszewicza wywołuje dziś z pamięci cień Lelewela, właściwego przecie twórcy nowoczesnej Historyki polskiej. I każe również zestawiać jego pracowitość w nędzy na starość z wesołemi Anakreontykami starego Naruszewicza oraz z tak obfitem pokłosiem „Obscoenów“ tego biskupa.

Nastawał koniec zabawom przyjemnym , i pożytecznym. Zahartowane w tylu porywach i klęskach dziejowych, wkraczało w życie pokolenie nowe na cięższą dolę, pracę i odpowiedzialność.

W Warszawie kongresowej dopiero dojrzewać poczynały tego pokolenia owoce duchowe — późne plony wróżył byłym legjonistom również ich mądry przyj a; ciel z Irydenty włoskiej.

Gdy po klęsce 31 r. zawali się i Królestwo, gdy wraz z tern zbraknie Staszicowego Towarzystwa, któż to stanie się ostatecznym strażnikiem Znicza Dąbrowskiego, a Kościuszkowskiego Światła dla społeczności?

Na obczyźnie przedewszystkiem włoskiej, zaczem i francuskiej, a naostatek w Warszawie samej zawiązywać się począł nowy w Polsce stan nie stan: ze wszystkich stanów wyłoniona, a rozsypana między niemi warstwa Inteligencji krajowej.

Omawiało się szczegółowo na innych kartach, jak to z przedrozbiorowych ’szczątków dawnej chwały’, zaczem z uczonych, poetów i pisarzy legjonowych, wreszcie z mieszczan najzdolniejszych urabiał Staszic wraz z najcenniejszymi ludźmi onej epoki elitę umysłową Polski nowoczesnej. Ten ich trud wychowawczy przyniósł w plonie — mimo katastrofy 31 roku — nie tylko ’utwory genjalne’ w pokoleniu następnem, lecz " worzył całą warstwę czołowych pracowników we wszystkich dziedzinach żyda.

Jakże to mówił niegdyś autor bezimiennej ręki o sile wskazań i trudów nowych?

— ’Siostra to ambicji i matka przyszłości, z której jest wola po narodach’.

Przedstawicielka tej woli, Inteligencja polska, nie będzie miała odpowiednika ani w społecznym układzie krajów obcych, ani nawet w samych pojęciach ludzi zachodnich, nigdzie bowiem nie stała się ona, jak u nas, przez cały wiek niewoli naczelnym czynnikiem narodowego rozwoju.

Testament Dąbrowskiego, przekazujący niegdyś wszystkie ślady i znaki swych trudów daremnych czołowym ludziom tejże Inteligencji, mówił chyba dość wyraźnie:

Oto jedyni już a najbardziej niezawodni narodu polskiego Odnowiciele.