Stefan Grabiński
Namiętność
(
Opowieść wenecka
Nad
Tylko fala przybrzeżna z cichym chlupotem roztrącająca stopnie schodów, tylko piosenka gondoliera, co przejechał mimo w żałobnej swej łodzi, budziły z zadumy olśnienia i kazały stwierdzać ten ponad wszystko radosny fakt, że jestem naprawdę w Wenecji…
Tak to rozkochany w mieście dożów, pijany czarem
architektury i smętkiem czarnych, tajemniczych wód, czekałem w ten cudowny poranek na
Więc rzuciwszy raz jeszcze na koronkę pałacu, wstąpiłem na ruchomy pomost i za chwilę siedziałem już na rufie statku.
—
Podróż moja nie miała trwać długo: wysiadałem na najbliższym przystanku, S. Staë. Statek minął były dom patrycjusza Teodora Correr i założone przezeń Museo Civico, minął stary śpichlerz Republiki, pałace Erizzo, Grimani della Vida i Fontana i dotarłszy do linii Palazzo Tron, zwrócił się dziobem w prawo ku brzegowi.
—
Przycichł warkot śruby, ustała oddenna praca kotła i parowczyk przyciągnięty łagodnie liną do burty pontonu zbratał się znów z przystanią w chwilowym uścisku.
Przepchawszy się szczęśliwie przez zastęp pasażerów,
stanąłem na bulwarze przybrzeża. Stąd do Galleria d'Arte
Moderna w pałacu Pesaro, celu mojej wędrówki, było już
niedaleko. Przeszedłem krótki, ponad rio di Mocenigo gibkim łukiem rozpięty
Cicho tu było jakoś o tej porannej godzinie i plusk fali wdzierający się leniwo na omszałe stopnie tarasu rozbrzmiewał wyraźnie w podsieniach pałacu.
Wszedłem na pierwsze piętro. U wejścia do galerii spotkały mnie osowiałe i niechętne spojrzenia funkcjonariuszy,
którzy zdawali się mieć mi za złe, że im przerywam
Wpuszczono mnie do wnętrza. W salonach pustki: tu i tam
błąkało się kilku
Cudna kobieta! — pomyślałem, przestępując próg sali.
Odwróciła się i po raz pierwszy spotkały się nasze spojrzenia: jej — trochę roztargnione, potem badawcze, wreszcie
zaintrygowane — moje — hołdownicze i podziwem brzemienne. Na ustach jej zaświtał zarys uśmiechu i zgaszony
wolą rozwiał się powoli bez śladu; obojętne, aksamitne
oczy przeniosły znów łaskę spojrzenia na obraz Fragiacoma
I wtedy przyszedł mi w pomoc szczęśliwy przypadek.
Już gdy mijałem ją ze ściśniętym sercem i uczuciem
zawodu, książka, którą trzymała w ręku, wysunęła się
z palców i upadła na posadzkę koło mnie. Błyskawicznym
ruchem schyliłem się po nią i odczytałem tytuł: —
To Hiszpanka — pomyślałem i z ukłonem zwracając jej własność, zapytałem:
—
Spojrzała przyjemnie zdziwiona i odbierając książkę, odpowiedziała w tymże języku:
— Pan mówi po hiszpańsku. Może jest pan moim rodakiem?
— Nie, łaskawa pani — odparłem — jestem Polakiem, lecz nie jest mi obcym język szlachetnych synów Kastylii.
Znajomość była zawarta. I potoczyła się między nami rozmowa żywa a malownicza, bo i ona lubiała styl trochę kwiecisty, w kunszt słowa bogaty, i ja urzeczony czarem jej postaci mimo woli dobierałem zwrotów barwnych, jak motyle skrzydlatych.
— Dokąd się pan teraz wybiera? — zagadnęła. — Pora jeszcze za wczesna na obiad, lecz stosowna na drugie śniadanie. Czy nie zechciałby go pan spożyć w moim towarzystwie gdzieś w jakiejś restauracji z widokiem na Ponte Rialto? Lubię bardzo obserwować go w godzinach porannych.
Byłem zachwycony.
— Najlepiej będzie — zaproponowałem — jeżeli wstąpimy do Corvo Nero opodal przystanka
— Wybornie. Proszę zatem podać mi rękę i sprowadzić do gondoli.
Spojrzałem trochę zdziwiony:
— Na razie nie widzę żadnej. Musimy trochę zaczekać, aż któraś podpłynie.
Odpowiedziała srebrzystym śmiechem:
— Mój Beppo nie każe nam długo czekać. Oto już poznał mnie z dala po głosie i zbliża się ku nam na swej „Rondinelli”.
I rzeczywiście, spoza węgła bulwaru wychylił się dziób „Jaskółeczki”, która przywarłszy czarnym podbrzuszem do wód kanaliku między pałacem Pesaro a Corner della Regina, przyczaiła się tam na chwilę i tylko czekała na hasło.
— Beppo Gualcioni, mój nadworny
I wsiedliśmy do łodzi.
Gondola
Rozwiały się doszczętnie woale mgły i pod turkusowym kloszem nieba rozwinęła się bajecznie kolorowa perspektywa Canal Grande. Jej dominantą były trzy barwy: czarna, dżetowa wody, biała domów i pomarańczowa żaluzji i pozapuszczanych stor. Zmieszane ze sobą te trzy kolory, stopione powinowactwem szczęśliwego doboru — były jak dźwięk jedyny i konieczny, jak wyraz tajemny ukrytej gdzieś głęboko duszy tego miasta. I wszystko było przesiąknięte tym naczelnym, suwerennym tonem, wszystko rozdrganą w bezlik dreszczy jedną struną — złotym monokordem, któremu na imię — Wenecja.
Jak przez sen przesuwały się mimo naszej łodzi arcytwory weneckiej architektury, te koronkowe pałace i domy, z których niemal każdy chlubił się dziełami dłuta i pędzla wielkich artystów. Lipcowe słońce wyzłacało miedzią i cynobrem dumne, arystokratyczne frontony i przyczółki, rozświecało mrokiem wieków nasiąkłe podziemia i kolumnady, spływało palącą pieszczotą na zielone oazy ogrodowych teras i winoroślą otulonych loggii.
Przepłynęliśmy mimo pałacu Ca d'Oro, najozdobniejszego gotyku dawnej Republiki, minęliśmy Segredo, Michiel dalle Colonne i Morosini i znaleźliśmy się na linii
Rybiego Targu. Odór wodnej żywizny, płynący z głębi
hali targowej, ogarnął nas duszącym wyziewem.
— Jaki kontrast między tym prozaicznym, choć tak
ożywczym widokiem a wyrafinowanym pięknem pałaców —
zauważyła
— Rzeczywiście — przyznałem — i mnie to zawsze uderza, ilekroć mijam Erberia. Trudno, nie może być inaczej; nie można żyć samą kontemplacją dzieł sztuki. Powiedziałbym nawet, że to pomieszanie prozy życia codziennego z poezją sztuki i przeszłości stanowi największy urok tego dziwnego miasta.
Skłoniła głowę na znak zgody. W bliskiej już perspektywie rozpiął się szary, patyną wieków okryty most Ponte Rialto. Kilku zręcznymi uderzeniami wiosła skierował Beppo łódkę ku przeciwnemu brzegowi i przesunąwszy się lewą burtą mimo Fondaco dei Tedeschi, podpłynął pod łuk mostu. Za chwilę wyskakiwałem już z gondoli na oblepione wodną pleśnią schody nabrzeża i podawałem rękę Inezie.
Była godzina 11 rano. Przeszliśmy stację
— Czy nie przypomina panu trochę florenckiego Ponte Vecchio? — zapytała.
— Tamten jest trójdzielny — odpowiedziałem.
— Chodzi mi o partie górne.
— A tak, oczywiście — przyznałem — oba są zabudowane, zwłaszcza ten we Florencji.
— Te sklepy i bazary, te budy jarmarczne rozbite nad wodą mają w sobie coś tak oryginalnego…
— Przemawiają do przechodnia wieku XX z lapidarną swadą przeszłości. Może chce pani przejść się tamtędy?
— Właśnie chciałam to panu zaproponować; lubię czasem taką przechadzkę pomiędzy pierzejami rozkrzyczanych sklepów.
Opuściliśmy nasz cienisty przytułek i niebawem znaleźliśmy się na łuku mostu. Otoczyła nas atmosfera hali targowej. Wąską uliczkę między dwoma rzędami bazarów wypełniał skłębiony malowniczo tłum. Przeważały kobiety: smukłe, rasowe mieszczanki w charakterystycznych, czarnych szalach z frędzlami. Ich zgrabne, często w ogniste wstążki przystrojone główki pochylały się z zainteresowaniem nad próbkami towarów rozłożonymi na ławkach i ladach, a śliczne o wytwornym rysunku ręce z lubością gładziły postawy jedwabiu, satyny i perkalu; kapryśne, wybredne, brakujące ręce.
Chaosowi barw wtórzył chaos woni: wśród ich zgiełku wybijał się na powierzchnię zapach tanich perfum, szorstki odór juchtu i wnętliwa symfonia zamorskich korzeni.
Szczególniejszymi względami cieszył się bazar z lalkami i sąsiadujący z nim sklep z przyborami tualetowymi; zwłaszcza ten ostatni był stale oblężony przez płeć piękną. Właściciel jego, barczysty, średnich lat mężczyzna, z parą melancholijnie opuszczonych ku dołowi wąsów, przynęcał weneckie strojnisie, przesuwając między opierścienionymi palcami sznury fałszywych pereł, korali i bursztynu lub przesiewając z dłoni w dłoń migotliwe przygarście kolczyków, broszek i manel.
—
— Sama tandeta i surogaty — odpowiedziałem.
— Niekoniecznie — zaoponowała — można tu czasem
wyłowić i prawdziwą perłę: trzeba tylko znać się na rzeczy
i odróżnić ziarno od plewy. Buda Giuliana — to też rodzaj
Przesyceni gwarem i krzykiem zeszliśmy do łodzi. Beppo, pokrzepiony kilku szklanicami piwa i porcją makaronu
w przybrzeżnej
— Podwiezie mnie pan pod moje mieszkanie.
— Jaka pani dobra — szepnąłem, przyciskając ku ustom jej rękę.
Gondola pruła już dzióbem wody kanału. Płynęliśmy z powrotem w kierunku Cannareggio. Po drodze Inez wyznaczyła mi schadzkę tegoż dnia po południu.
— Pan tu jest nowicjuszem — mówiła, przechylając na
ramię swą cudną główkę — chcę być pańskim
— Z najgłębszą wdzięcznością. Od czego zaczniemy?
Uśmiechnęła się.
— To tajemnica. Dowie się pan po południu. Chcę panu zrobić niespodziankę. Proszę zatem oczekiwać mnie o czwartej na Ca d'Oro. Do widzenia!
Gondola przybiła do brzegu; łabędzia jej szyja położyła się na omszałych stopniach schodów, co wiodły pomiędzy kolumny jednego z tych cudnych pałaców, które odbija tak wiernie ciemna fala Canal Grande. Tutaj Inez wysiadła. Podał jej rękę czekający już lokaj, bo schody od pleśni zielone śliskie były i niepewne.
— Beppo, odwieziesz pana do S. Marcuola — poleciła na pożegnanie i posławszy mi czarujący uśmiech, zniknęła za kotarą w głębi krużganka.
Nie mogłem doczekać się utęsknionej godziny. Stan
podniecenia, w który mnie wprawiła radosna przygoda, był
tak silny, że zapomniałem o obiedzie i nie wróciłem do
swego mieszkania obok dworca kolejowego, lecz wałęsałem
się nad kanałem w okolicy Złotego Domu; nie mogłem
dopuścić do tego, by jakakolwiek banalna czynność przerwała mi rozkoszną ciągłość marzenia o
W końcu nadpłynęła. Słodka, smagława, oszałamiająca. Gdy chciałem jej pomóc przy wysiadaniu, potrząsnęła przecząco głową:
— Pojedziemy dalej gondolą. Proszę usiąść tu przy mnie.
I wskazała mi miejsce w łodzi.
— Beppo,
I podczas gdy sługa spełniając polecenie zwijał ponad naszymi głowami jedwabny baldachim, ona opierając się o moje ramię i zaglądając mi filuternie w oczy, zapytała:
— Czy też pan choć raz pomyślał o mnie od chwili naszego pierwszego rozstania?
—
— Tak trzeba, tak być powinno.
— Dokąd płyniemy? — rzuciłem odruchowo pytanie.
— W stronę Fondamente Nuove systemem kanałów poprzecznych. Lubię przesuwać się na gondoli po tych cichych ścieżkach wodnych, wijących się pomiędzy starymi, przesiąkniętymi ich wilgocią domami.
Odbiliśmy od przystani. Kierowana wprawnym wiosłem gondoleria łódź trzymała się blisko brzegu, by wkrótce, po dokonaniu zręcznego półobrotu w prawo, porzucić Canal Grande i wcisnąć się we wąską szyję Rio di S. Felice.
—
Gondola prześmignęła popod łękiem mostku łączącego ulicę Wiktora Emanuela z placem św. Feliksa i skręciła znów na prawo w Rio di S. Sofia. Zasłuchani w plusk wiosła, rozkoszowaliśmy się w milczeniu żeglugą.
A miała ta przejażdżka pomiędzy kamienicami szczególny urok. Mimo całej życiowej prozy wyzierającej z tych
kilkupiętrowych starych, obdrapanych domostw z suszącą
się tu i tam na żerdziach i sznurach bielizną było coś tajemniczego w ich atmosferze. Coś taiło się w tych mrocznych, skąpo rozświetlonych językami gazu podsieniach, coś
drzemało w ciemnych, gdzieniegdzie przeglądających przez
wykroje bram podwórzach, czaiło się w brudnych, zatęchłych od lat basenach. Czasem wychyliła się z okna jakaś
ludzka głowa, wyjrzała para oczu namiętnych, południowych i znikała jakby spłoszona widokiem obcych; czasem
z głębi zagadkowych wnętrz wypłynęła cudna, tęsknotą
wezbrana piosenka, zawibrowała między ścianami domów
rozełkanym
W czarnej, gęstej, nieruchawej wodzie łączyły się w drżącym uścisku pokraczne odbicia kamienic, snuły się, tęczując pod światło, jakieś brudno-tłuste ściegi i popławy. Miejscami wysuwały się z masywów domostw i budynków nadpowietrzne, kryte galerie, „mosty westchnień” szarej, smutnej codzienności, i jak dłonie podane nad przepaścią sprzęgały ze sobą brzegi kanałów; gdzie indziej łuk kamiennego sklepienia rozpięty spodem nad powierzchnią wody przerzucał się giętkim grzbietem z zaułka w zaułek.
Ciszę uliczek przerywały od czasu do czasu okrzyki gondolierów.
—
Na Rio di S. Andrea musieliśmy się zatrzymać trochę dłużej, bo z łódek stłoczonych na wąskim pasie wody powstał zator; zwłaszcza brzuchata, węglem naładowana barża towarowa nie mogła wywikłać się z duśby; wreszcie otarłszy się bokiem o bulwar, wydostała się z matni i otworzyła przejście. Wpłynęliśmy na Kanał św. Katarzyny.
— Na lewo, Beppo! Pod arkadę
Gondola podpłynęła do schodków debarkaderu. Wysiedliśmy. Pani zwróciła się do przewoźnika:
— Oczekuj nas za 10 minut w przystani Fondamente Nuove.
—
I podczas gdy Inez wsparta o moje ramię wychodziła po stopniach na brzeg, stary gondolier ruszył w dalszą drogę kanałem, by potem wykręcić na północ i przez Stacca della Misericordia wydostać się na pełniejsze wody Nowych Nadbrzeży. My tymczasem przeszliśmy mimo kościoła św. Katarzyny i Jezuitów i zagłębiliśmy się w labirynt zaułków weneckiej suburry.
Popołudniowe słońce skłaniające się powoli ku zachodowi zalewało płynnym złotem kwadratowe płyty bruku i świeciło nam prosto w oczy.
— Jak tu wesoło, jak słonecznie! — zawołała Inez, której wyniosła, elegancka postać rzucała poza siebie cień mocny i długi.
— Szczególnie po wyjściu z mrocznych czeluści kanałów — uzupełniłem jej uwagę.
I jak mogłem, zacząłem opędzać się drobnymi datkami przed gromadką brudnych, obdartych dzieci, które towarzyszyły nam z uporem już od pewnego czasu.
—
— Teraz uciekajmy, dopóki zajęte zbieraniem.
Skwapliwie zboczyliśmy w sąsiedni zaułek. O parę kroków przed nami zalśniła brylantowymi blaskami laguna.
— Jesteśmy na miejscu. To Fondamente Nuove w pełnej chwale lipcowego popołudnia.
Wyciągnięta w dal linia bulwaru roiła się od ludzi. Przy
stolikach porozstawianych przed winiarniami i cukierniami
popijano słodko-cierpką marsalę, turmalinowe
— San Michele!
— Na Wyspę Cmentarną? — zapytałem, zajmując obok niej miejsce w gondoli. — Dlaczego właśnie tam?
Podniosła na mnie zdziwione oczy:
— Był pan tam już może?
— Nie, nie byłem — odpowiedziałem, patrząc na nią zamyślony — lecz widzi pani, nie lubię cmentarnych zaciszy.
— A jednak warto obejrzeć; w klasztorze obok jest podobno kilku mnichów Polaków. Cóż, sprzeciwia się pan stanowczo?
— Cóż znowu? — zaprzeczyłem. — Jak można sprzeciwiać się pani?
—
Gondola odbijała od brzegu. Rozcięte pałaszem wiosła fale zalśniły miriadami blasków i rozbiegły się wokół łodzi karbami fałdów w kręgach koncentrycznych.
— Ta woda czysta, odświeżana ustawicznie dopływem z pełnego morza, sprawia orzeźwiające wrażenie — przerwałem uwagą milczenie.
— Ani porównania z ospałą, gęstą i cuchnącą wodą kanałów.
— Ale za to tamta ma w sobie coś tajemniczego; jeżeli można mówić o duszy weneckiej laguny, to kryje się ona w tej czarnej, drzemiącej, przesyconej wyziewami miasta topieli.
— Patrz pan! — przerwała mi, wskazując na prawo. — Co za obraz! Jedyny motyw dla malarza!
Obok przepływała obciążona do pół burty krypa pod trójkątnym żaglem latyńskim; wiozła do Wenecji na targ jarzyny z ogrodów wyspy Le Vignole i owoce z sadów jej sąsiadki, zielonej Torcello. Cytrynowożółte płótno żagla z wizerunkiem św. Marka, patrona, wydymało się łagodnie w podmuchach zachodniego wiatru nad kopczykami czerwonoceglastych pomidorów, piramidami marchwi, buraków, rzepy i stożkami winogron, brzoskwiń, renglotów i oliwek.
— Barwy dobrane jak na palecie Claude Moneta.
— Lub naszego Wyczółkowskiego.
W perspektywie wyłonił się biały kontur cmentarnego muru.
— Tu gdzieś w pobliżu — objaśniła mnie
Gondola przesunęła się popod murem obmywanym przez
chlupoczącą łagodnie falę i zawinęła do przystani naprzeciw
klasztornego portalu. Wysiedliśmy i przekroczywszy bramę
opactwa oo. Franciszkanów, weszliśmy w krużganek. W głębi, pomiędzy filarami, przechadzało się kilku mnichów.
Postacie ich ujęte w szorstkie linie habitów odrzynały się
wyraziście ciemnymi plamami od rozsłonecznionego tła
z murów, kolumn i posadzki. Wychylone z szerokich rękawów zakonnej sukni ręce przebierały paciorki różańca lub
zanurzone palcami w miąższ brewiarzy przewracały szeleszczące cicho ich kartki. Z wnętrza bazyliki po lewej stronie
krużganka szła woń kadzidła i płonących świec — z głębi
przedsionka, z prześlicznej Capella Emiliana płynęły słodkie tony harmonium: ktoś grał
Przeszliśmy zamknięty kolumnadą podwórzec i przez drugą, wewnętrzną bramę dostaliśmy się na cmentarz. Była godzina szósta po południu. Zalane potokami zachodu zacisze pławiło się w złocie i bieli: w złocie słońca i bieli marmurów. Przymknąłem na chwilę olśnione oczy. Szliśmy wzdłuż cmentarnego muru inkrustowanego płytami napisów, grobowcowych wnęk i nisz. Pod stopami dudniały nam głucho podziemne komnaty, z boku raziły oślepiająco białe refleksy słonecznych rzutów.
— Jak tu mało zieleni! — rzekłem tonem skargi. — Co
za rozpaczliwa posucha bieli! Doprawdy,
Popatrzyła, lekko podnosząc brwi.
— Przemawia z pana syn Północy. Wasze cmentarze muszą mieć wygląd zupełnie odmienny?
— O tak. U nas w miejscach wiecznego spoczynku pełno drzew i krzewów; bujna, soczysta zieleń przegradza domy zmarłych, przykrywa festonami bluszczu, spławami brzóz i kalin martwą biel nagrobków i mauzoleów. Na polskich cmentarzach przyroda otula w macierzyńskie ramiona przybytki śmierci — gdy tu, w tej błogosławionej, wiecznie roześmianej słońcem krainie, nawet w ustroniach zmarłych sztuka święci bezwzględnie swój zimny, marmurowy tryumf: smutny tryumf pobielanych grobów. Ach, jakże mi brak tu zieleni!
Zatrzymałem się przy jednym z grobowców, który nagle skupił na sobie moją uwagę. Rzucała się w oczy od razu oryginalna kompozycja.
Na tarasie przed domem stała naturalnej wielkości postać kobiety o miłej, przepojonej niewieścią słodyczą powierzchowności; lewą ręką zbierała fałdy sukni, w prawej podniesionej do góry gestem pełnym wdzięku niosła doniczkę z kwiatami.
„
— Jest to mogiła jednej z patrycjuszek weneckich — wyjaśniła mi Inez. — Umarła nagle śmiercią gwałtowną. Zrozpaczony mąż kazał utrwalić postać ukochanej w chwili, gdy wychodzi z domu na przechadzkę po ogrodzie: taką ją widział podobno po raz ostatni — taką oglądały jego oczy na kilka godzin przed śmiercią. Moment ten uwiecznił rzeźbiarz w marmurze.
— Jakie to piękne,
— I może właśnie dlatego sąsiaduje z pięknem innego pokroju — odpowiedziała, posuwając się ku najbliższemu grobowcowi. — A co pan powie o tej mogile?
Na płycie z alabastru odcinały się
Rzuciłem okiem na wstążkę napisu.
„
Patrzyłem na Inezę wstrząśnięty do głębi.
— Więc tu spoczywa…
— Mój mąż — dokończyła z dziwnym, nie znanym mi dotychczas uśmiechem.
I wtedy dopiero, po tym uśmiechu poznałem, że kobietą na płycie grobowej była ona.
— Usiądźmy tam na ławce w alei cyprysów — zaproponowała.
Usłuchałem pełen sprzecznych uczuć. Usiedliśmy w cyprysowej niszy. Na chwilę zapadło między nami milczenie. Długie cienie nagrobnych strażników kładły się nam pod stopy ostrymi zrysami wierzchołków i czerniły na złotym żwirze ścieżki hieroglifami śmierci. Skądś, z wnętrza cmentarza, dochodził łoskot kamieniarskiego młotka trudzącego się przy nowym nagrobku, dolatywał odzew nieszpornych organów…
— Mój mąż skończył samobójstwem — usłyszałem nagle jej głos altowy — w piątym roku naszego pożycia.
— To pani pchnęła go w objęcia śmierci,
— Skądże ten prokuratorski ton? — zapytała, lekko
uderzając mnie końcem swej płomienistej
Potwór czy obłąkana? — pomyślałem, lecz spojrzawszy na nią, zapomniałem zupełnie o kategoriach etycznych i chłonąłem tylko diaboliczną jej piękność. A ona tymczasem opowiadała głosem równym i spokojnym, jak gdyby chodziło o kogoś znanego jej tylko ze słyszenia:
— Przyszło do tego niespodziewanie. Tak niespodzianie, tak znienacka, jak bywa nieraz ze szczęściem lub śmiercią. I właśnie w tym widzę najpiękniejszy motyw tej historii. Bo chyba przyzna pan, że zasługuję na to, by życie moje obfitowało w momenty wyjątkowe.
I popatrzyła na mnie wyzywająco. Była za piękna, by nie przyznać jej racji. Więc spuściłem milcząco głowę i słuchałem dalej.
— W jedną z tych nocy księżycowych, rozełkanych mandolinami nocy weneckich, rzekł don Antonio de Orpega, tuląc roznamiętnioną twarz pomiędzy wzgórza mych piersi:
— Dałaś mi najwyższe szczęście tej nocy, Inezo; nie wiem, czy zdołam je przeżyć do brzasku rana.
— Cha, cha, cha! — zaśmiałam się lekkomyślnie, pieszcząc ręką jego męską urodę. — Jesteś patetyczny, mój piękny małżonku!
— Nie wierzysz, Inezo?
— Nie wierzę, Antonio. Zbyt mnie pożądasz, by tak łatwo przyszło ci teraz rozstawać się z życiem.
— Nie wierzysz? — zapytał powtórnie z odcieniem obłąkania w swych ślicznych, niezapomnianych oczach.
— Chodź do mnie, Antonio; wszak jesteśmy tylko ludźmi, tylko parą spragnionych siebie kochanków.
— Więc ja ci udowodnię.
I wyszedł z sypialni. Po chwili strzał z rewolweru zakończył poemat jego życia. Pięknym człowiekiem był
— On panią kochał, jak mało który mężczyzna na Ziemi kocha kobietę — odparłem cicho.
— Tak. To było
— Podziwiam was oboje: namiętność jego i twój obiektywizm, pani.
— Uczucia moje — rzekła wyniośle — są moją wyłączną własnością; wobec osób trzecich uważam za stosowne mówić o tym zdarzeniu jako o dziele sztuki jedynym, wyjątkowym. Zechciej i pan, kochany przyjacielu, patrzeć na nie i oceniać je tylko z tego punktu widzenia.
— Zastosuję się do woli pani,
I powstałem z ławki. Milcząc wyciągnęła ku mnie rękę na znak zgody. Przycisnąłem ją do ust i rzekłem:
— Późno już i strażnik wzywa do opuszczenia cmentarza.
I rzeczywiście, zbliżający się z głębi alei jakiś mężczyzna dawał nam z daleka znaki.
— Tak, czas wracać — przyznała zamyślona. — Cmentarz zamykają tu wcześnie.
Wkrótce znów żeglowaliśmy gondolą po lagunie.
— Dokąd płyniemy? — zapytałem, ślizgając się spojrzeniem po rozlewisku wód.
— Na Riva degli Schiavoni. Chcę posłuchać z panem koncertu orkiestry w „Café Orientale” i śledzić ruch wieczorny przy Molo św. Marka.
— Najpiękniejsza partia miasta — odpowiedziałem, nagle poważniejąc.
Trąciła mnie wachlarzem w ramię.
— Skądże to nagłe zamyślenie?
— Cel naszej jazdy wywołał we mnie smutne skojarzenia; jakie, powiem na miejscu.
— Więc dobrze; tymczasem porzuć pan te niewesołe medytacje i zachwycaj się krajobrazem.
Inez miała rację; piękno laguny narzucało się z żywiołową siłą. Właśnie gondola okrążała wschodni cypel Wenecji i minąwszy doki Arsenału, wcisnęła się w kanał między Wyspą św. Piotra a zrębem właściwego miasta. Rozcinana skrzelem wiosła fala chlupotała łagodnie o burty łodzi i odtrącona od czarnego jej kadłuba odchodziła w tysiącznych zmarszczach ku brzegom. Gdy mijaliśmy przylądek Punta di Quintavalle, nadszedł skądś wielki, mięsisty fałd wody i zakołysał silnie gondolą. Inez spojrzała zaniepokojona na Beppa.
— To
Wjechaliśmy w czeluść wodną pomiędzy Wyspą św. Heleny a Ogrodami Publicznymi. Z daleka zaczęły dochodzić dźwięki muzyki. Po wysypanym żwirem i piaskiem deptaku, który wąską wstęgą owijał się dookoła Punta della Motta, przechadzało się kilka par. Z oplotów krzewów na szkarpie ogrodowej całowanej bez przerwy przez falę laguny wychylał się silny w wyrazie, brązowy biust Ryszarda Wagnera.
— Trzeba przyznać — zauważyłem — że wybór miejsca nader szczęśliwy. Zdaje się, jak gdyby duch twórcy
Wypłynęliśmy na szerokie wody Canale di S. Marco.
Przed nami rozwinęła się wspaniała panorama portu. Niezliczona ilość gondol i uskrzydlonych żółtymi lub koloru
Beppo, obejmując rozmiłowanym spojrzeniem ojczyste
miasto i lagunę, zanucił nieśmiertelną
— Beppo — pożegnała gondoliera seniora de Orpega — na dziś jesteś wolny. Do domu wrócę stąd pieszo.
I przy mojej pomocy wyszła na marmurowy cokół nabrzeża.
— Idziemy do „Café Orientale”.
Jak zwykle i tym razem ogarnąłem zachwyconym spojrzeniem śnieżny cud Pałacu Dożów, przesunąłem zamyślone oczy po Moście Westchnień, po ponurym bloku Więzień Karnych i zatrzymałem je na „tym długim wrębie granitowym, zielonymi poprzerywanym kanałami, białymi mostami pospajanym, gdzie kilka tysięcy okrętów przystań miewa” — na Riva degli Schiavoni. I nagle pośród tego przepychu barw i kolorów, pośród tej boskiej rozrzutności piękna, dech zapierającej od podziwu i ciągłego zachwytu, uczułem ogromny, bezbrzeżny smutek.
Lecz smutek ten „nie do mnie należał”. Jego żałobne, czarne kwefy wysnuły się ku mnie z perspektywy lat ubiegłych, spłynęły falą powrotnych ech z przeżycia wielkiego poety-samotnika, który tu, po tym samym brzegu, „pod zorzę wieczorną” przechadzał się kiedyś cichy i „w siebie pochylon”…
I gdy potem, zająwszy miejsce u boku pięknej kobiety przy jednym ze stolików kawiarnianych, wodziłem olśnionymi od blasków i świateł oczyma po nurzającej się w purpurze zachodu zatoce, przyszły mi znów na pamięć słowa zapomnianego poety o tymże miejscu mówiące:
Tam, o jutrzni we mgłach, odpływają małe statki rybackie… Tam, o południowym świetle widzisz tajemnice kolorów Veronesa, Tintoretta, Tycjana… Tam, w blasku księżyca znikają okręty w mroku wielkim, a gdzie światło miesięczne wysrebrzyło falę, lśniący topór u gondoli dziobu przytwierdzony profilem zębatym się określa…
Z zamyślenia obudził mnie głos Inezy:
— Teraz może zechce się pan podzielić ze mną niewesołymi refleksjami, które mu podobno nasuwa Riva degli Schiavoni. Przypominam obietnicę.
— I dotrzymam jej wiernie.
Popiłem czarną kawą, zapaliłem papierosa i rzekłem, patrząc w stronę Pałacu Dożów:
— Tędy, tym samym nabrzeżem, co słońcu wschodzącemu bielą marmurów dumnie się uśmiecha, o tej samej dnia umierającego godzinie szedł lat temu 83 genialny twórca symbolizmu w Europie przed M. Maeterlinckiem, zapoznany przez własnych rodaków poeta polski, potomek Sobieskich po kądzieli, Cyprian Kamil Norwid. A towarzyszył mu w tej wieczornej, smutnych przeczuć pełnej promenadzie niejaki Tytus Byczkowski, malarz, Polak również, który nazajutrz rano w czasie kąpieli na Lido „za głęboko w fale zaszedł” i niby to przypadkiem utonął. Byczkowski miał lat około 60; studiował najpierw w akademii drezdeńskiej, a potem w Monachium, „wszędzie łatwo miejscowym tradycjom się poddając z posłuszeństwem słowiańskim szkole każdej — wzór cierpliwości, zaparcia się i pokory”; i dlatego w wigilię swej śmierci kończył obraz mały przedstawiający rybaka z dziećmi jego, rybaka, co się trudził dzień cały, by pod wieczór trzymać „w ręku ułowioną rzecz jedną — muszlę pustą”. Ci tedy dwaj polscy wędrownicy, tak niepodobni do siebie — jeden, co się twórcą urodził, drugi słowiańskim niewolnikiem — przechadzali się wieczorną godziną r. 1844 po wybrzeżu dei Schiavoni, „albo jak jeszcze jeden niezatarty zapis się wyraża”: Riva dei Slavi, czyli Wybrzeżu Słowian.
Rozmawiali o Sztuce, a gdy schodzili już z Ponte della
Paglia ku
I wtedy wyjaśnił mu wielki twórca
— A potem, kochany przyjacielu? — przerwała chwilowe milczenie Ineza. — A potem?
— A potem zstąpili na plac św. Marka, gdy był już zmierzch i „dokoła pod obiegającym czworobok placu korytarzem zaczynało być gwarno, porozświecały się kawiarnie i czekano muzyki przez wojskową kapelę z Czechów zwykle (w owych czasach) złożoną, wykonywanej tu w wieczór”. Do jednej z tych kawiarń, zapewne w podsieniach Procuratie Vecchie weszli…
— A nazajutrz — dokończyła
— Tak. Poszedł na dno — jak córka Hjalmara z
Umilkłem i zamyślony patrzyłem na czerniejący u naszych stóp tabor gondol, łodzi i motorówek. Tymczasem zmierzchło się zupełnie. Jak na znak dany przez niewidzialną rękę rozjarzyły się nagle elektryczne łuki bań, kloszów i latarń, a od placu św. Marka nadpłynęła serenada kapeli: Wenecja uczciła swój wieczór pochwalnym nokturnem. Na lagunie zaczęły tułać się tam i sam błędne ognie sygnałów; naprzeciw molo jakiś statek wojenny na kotwicy przed basenem wyspy San Giorgio Maggiore, cały we flagach i banderach, święcił imieniny admirała uroczystą iluminacją. Od Punta della Salute, po tamtej stronie kanału, wzbijały się pod niebo wrzeciona rakiet, pękały ulewą iskier ogniste fontanny i bukiety; na Lido rozbłysła wydłużoną linią świateł i kinkietów wieczorna rampa wybrzeża…
Oderwałem oczy od zatoki i spotkałem się z badawczym spojrzeniem Inezy. Wytrzymałem je spokojnie przez chwilę. Wtem ni stąd, ni zowąd nasunęło mi się pytanie:
— Pani wierzy we wróżby?
Chwyciła mnie za rękę i odpowiedziała z akcentem zdumienia:
— Skąd panu przyszło to na myśl właśnie w tej chwili? Czyżby umiał pan czytać w cudzych duszach?
— Narzuciło mi się to jakoś tak znienacka, że nie mogłem się oprzeć. Czasem pewne myśli nadciągają nie wiadomo skąd i dlaczego.
Zaprzeczyła żywo:
— O nie! Pan się myli w tym wypadku. To ja w tej chwili myślałam o starej Cygance z Asturii, która mi wywróżyła przedwczesną śmierć męża.
— A zatem myśl pani przeniosła się na mnie — wyciągnąłem wniosek.
—
Siedziało tam dwóch mężczyzn: jeden w pepitkowym garniturze z monoklem w oku, o charakterystycznych dla Anglików rysach starannie wygolonej twarzy, i drugi znacznie słabiej akcentujący swą przynależność szczepową.
— Też dziwny kaprys przypadku — rzekła
— Cóż ma wspólnego malarz Bellotti z zajmującą nas sprawą? — zapytałem.
— Nie słyszał pan dotychczas o nim?
— Nie.
— Jest to fenomenalne medium, które w transie z zawiązanymi oczyma maluje obrazy naśladujące do złudzenia manierę starych włoskich mistrzów. Czytałam o nim niedawno ciekawy artykuł w „La Tribuna”.
— Jeszcze nie widzę związku z naszą rozmową.
— Zaraz go pan ujrzy. Otóż Bellotti podobno pozostaje też w kontakcie z zaświatem i jak sam utrzymuje, słyszy od czasu do czasu głosy zmarłych.
Spojrzałem z odcieniem ironii:
— Pani wierzy w te bajeczki z „duchami”?
— Więc nazwijmy to usymbolizowaniem podświadomej jaźni samego medium, jeśli pan woli. W każdym razie po przeczytaniu artykułu w „La Tribuna” postanowiłam odwiedzić p. Bellottiego. Spodziewam się, że mi coś powie o mojej przyszłości za pośrednictwem swych „głosów”.
— Ach tak, teraz rozumiem — to też rodzaj wróżby.
— Rozmowa tych dwóch panów przypomniała mi zamiar, który uskutecznię w najbliższych dniach. Pan pójdzie tam ze mną, nieprawdaż?
— Jak to pójdę? Czy Bellotti mieszka tu gdzieś niedaleko?
— Przebywa stale w Wenecji: mieszka przy
— Z prawdziwą przyjemnością. Od pewnego czasu widzę, jak rozwija się przede mną wstęga niezwykłych zdarzeń.
— Tak bywa w życiu, że po okresie szarzyzny i codzienności następuje seria zajść wyjątkowych. Mnie np. jakiś
głos wewnęrzny mówi, że żyję w przededniu decydujących
o moim losie wypadków. Kto wie, może zawarcie znajomości z panem,
— Nie przypuszczam — odparłem z uśmiechem. — Byłoby to dla mnie zbyt pochlebne.
— Co za skromność! Nie wierzę w nią ani trochę. Wy, mężczyźni, wszyscy jesteście urodzonymi obłudnikami w stosunku do nas.
I zaatakowała mnie brylantami swych oczu. Tak na rozmowie upłynął nam wieczór i nie spostrzegliśmy się nawet, jak wskazówki kawiarnianego zegara przesunęły się na godzinę dziesiątą.
—
I poszliśmy najpierw
Mimo spóźnionej godziny miasto tętniło pełnią życia. Zdawało się nawet, że puls jego bije teraz silniej niż za dnia pod prażącymi promieniami słońca. Z pootwieranych sklepów, kawiarń i restauracji biła łuna świateł i załamywała się tajemniczo w czarnych wodach kanałów i kanalików. Lokatorowie, kupcy, dozorcy domów i przekupnie, zwłaszcza kobiety i dzieci, wylegli z dusznych nasiąkniętych skwarem mieszkań i obsiedli bramy i wejścia — punkty obserwacyjne nocnego ruchu i ogniska — kuźnie małomiasteczkowych plotek. Bo Wenecja — ta śliczna, przez świat kulturalny podziwiana Wenecja, ze swoimi pałacami, muzeami i galeriami jest mimo wszystko prowincją. I w tym może jej szczególny urok. Właśnie w tym jedynym zestrojeniu wysokiej kultury wieków z prostotą i bezpretensjonalnością małego miasta. Dlatego cudzoziemiec czuje się w Wenecji lepiej niż np. we Florencji lub Rzymie, gdzie przygniatają go chwilami monumentalność i kulturalna „oficjalność” środowiska. I ja ukochałem głęboko perłę Adriatyku właśnie za jej „desinwolturę”. Mimo swą nieporównaną piękność Wenecja pozwalała mi czuć się sobą i nie zmuszała do sztucznej i męczącej odświętności.
Dzieląc się wzajemnie uwagami i spostrzeżeniami na
temat miasta lagun, minęliśmy linię Ponte Rialto, teatr
Malibran, Scuola dell'Angelo Custode i weszliśmy na
zawsze rojną
— Jak to dobrze — rzekła Ineza — że nie ma tu nigdzie miejsca dla aut, tej plagi XX wieku. To cudne miasto leczy mi corocznie przez dwa miesiące moje potargane nerwy.
Przez
U wylotu jednego z tych zaułków, w tzw.
—
Na czworobok placyku między uliczkami padł fantastycznie wydłużony cień kobiety, która nadchodziła z głębi
przyległego zaułka. Była wysoka i trzymała się sztywnie
jak kolumna. Kapelusz dzwonowy
Dziwaczność powierzchowności potęgował jeszcze strój
niemodny, staroświecki: stanik obcisły z bufiastymi rękawami barwy przepalonego piasku i takiegoż koloru suknia
na krynolinie. Ta suknia przydługa i szeroka jak umbra,
zapylona i postrzępiona nielitościwie, której zapewne zawdzięczała
Wyprostowana i zimna jak stela grobowa, przeszła krokiem równym, spokojnym, trzymając oburącz na prawym ramieniu wysmukłe naczynie, podobne do greckiej amfory.
— To obłąkana — objaśniła Ineza, gdy
—
— I ja nie lubię spotykać jej na swej drodze — zwierzyła mi się cicho Ineza, przyciskając silniej me ramię. —
Omijam ją z daleka… Lecz jestem już u siebie.
Wyjęła z torebki klucz i włożyła go w zamek małych niepozornych drzwi, stanowiących boczne wejście do pałacyku od strony lądu. Przywarłem ustami do jej ręki na długą chwilę. Cofnęła ją łagodnie i znikła w głębi domu.
Pozostałem sam u wylotu tonącej w półmroku uliczki.
O parę kroków ode mnie pluskały o stopnie schodni wody
Canal Grande, w głębi, na rogu dogorywała latarnia. Powoli odszedłem ku miastu, zapuszczając się w błędnik ulic,
uliczek i zaułków. Nie spieszyło mi się do domu. Ciepła,
lipcowa noc usposabiała do romantycznej włóczęgi. Rozmarzony przeżyciami dnia, długo jeszcze wałęsałem się jak
lunatyk pomiędzy wąwozami kamienic, w krzyżowej matni
weneckich
Ostatnim wrażeniem, które nawiedziło mnie tuż przed
zaśnięciem, był tajemniczy a charakterystyczny szelest.
Lecz źródło jego nie płynęło z rzeczywistości; było to uparte
wspomnienie szelestu, jaki wydawała suknia
15 lipca
Parę dni temu byliśmy z Inezą u Luigi Bellottiego przy
Na powitanie wyszedł nam mężczyzna niespełna 30-letni, szczupły, bardzo blady, o szerokim, wydatnym czole i podłużnym owalu twarzy, w którego ponurym spojrzeniu błąkały się jeszcze błyski niedawnej ekstazy. Jakoż, jak sam potem wyznał, był właśnie po świeżo odbytym „seansie” z jakimś francuskim profesorem, który przyjechał doń specjalnie dla eksperymentów z Paryża.
Przypuszczając, że chcemy obejrzeć jego obrazy, z wielką uprzejmością oprowadzał nas po swym atelier i pokazywał parę pejzaży naśladujących do złudzenia manierę Segantiniego oraz kilka płócien podpisanych nazwiskami Ciardiego i Maggiolego. Zapytany przeze mnie, jak sobie tłumaczy swe niezwykłe zdolności, oświadczył bez wahania, że uważa się za narzędzie zmarłych artystów, którzy kierują jego ręką.
— Badacze zjawisk tej kategorii, którzy urządzają z panem naukowe seanse, podobno zapatrują się na to trochę odmiennie — zrobiłem oględną uwagę.
— Wiem o tym — odpowiedział — lecz nie podzielam ich zdania, a moje doświadczenie wewnętrzne przyznaje mi rację.
Gdy mu wyjaśniłem cel naszej wizyty, uśmiechnął się i rzekł:
— Wątpię bardzo, czy uda mi się spełnić życzenie państwa; nie zajmuję się mantyką, a głosy, które czasami
słyszę, nie odsłaniają przede mną niczyjej przyszłości. Przynajmniej tak było dotychczas. Mimo to spróbuję wprawić
się w trans, któremu nadam specjalny kierunek przez nawiązanie łączności ze
Inez podała mu obrączkę. Włożył ją na mały palec swej lewej ręki i usiadłszy we fotelu obok sztalugi ze świeżo rozpiętym płótnem, zawiązał sobie oczy czarną przepaską.
— Teraz proszę o parę minut bezwzględnej ciszy — rzekł, pochylając się trochę ku przodowi.
Usiedliśmy z Inezą obok siebie na sofie i nie spuszczaliśmy zeń oczu. W atelier zapadło głuche milczenie. Słyszałem wyraźnie szmer miasta, przesiąkający do wnętrza przez otwarte okno, i tykanie zegara na przeciwległej ścianie. Inez nerwowo ściakała mi rękę. Tak upłynęło 10 minut.
Nagle Bellotti chwycił za pędzel i paletę i zaczął malować. Na palcach podeszliśmy do sztalugi, by śledzić przebieg pracy. Postępowała w tempie nadzwyczaj szybkim, tak że wkrótce można było zorientować się w treści obrazu.
W poprzek płótna rozwinęła się stalowobłękitna szarfa wzburzonej rzeki. Na prawym jej brzegu rozsiadło się jakieś wielkie miasto, na lewym nieprzejrzane morze mgieł. Pomiędzy oboma brzegami rozpiął się łuk mostu. Dziwny to był most! Lewe jego przęsło wypadające z wężowiska mgły i oparów zdało się być ich widmowym przedłużeniem: było jak one, mgliste i zatarte; prawe, od miasta kwitnącego biegnące, tchnęło tężyzną i wyrazistością określonych kształtów.
Na tym moście spotkało się dwoje ludzi: z morza mgieł
wyszedł mężczyzna, ze strony przeciwnej kobieta. Poznaliśmy ich. To widmo
Obraz był skończony. Malarz odłożył pędzel i zaczął mówić monotonnie i sennie:
— Słyszę głos z lewej: „Zawarliśmy pakt, siostro w cierpieniu. Związani braterstwem bólu, oboje ofiary wielkich
namiętności, schodzimy się tu, na pograniczu życia i śmierci, dziś po raz ostatni. Bo godzina twoja już się zbliża, siostro. Człowiek, który ma się stać łącznikiem między
Bellotti wyczerpany opadł w ramiona fotelu. Staliśmy w milczeniu, wpatrzeni w enigmatyczny obraz, odtwarzając w myśli ciemne słowa interpretacji…
Wtem Bellotti chwycił ponownie za pędzel i kilku energicznymi pociągnięciami przekreślił swe dzieło; zmąciły się kontury, zlały barwy i miejsce zajęła kakofonia plam: wszystko zniknęło jak wizja.
Malarz zerwał z oczu opaskę i oddając Inezie obrączkę, zapytał:
— Cóż? Czy w tym, co namalowałem lub co mówiłem, znaleźliście państwo jaką wskazówkę na przyszłość?
Opowiedziałem mu treść obrazu i powtórzyłem jego słowa. Pochylił w zamyśleniu głowę i zwrócił się do Inezy:
— Pani jest wdową,
— Tak, panie.
— Obrączka więc uwarunkowała wizję nieboszczyka.
— Lecz skąd się wzięła postać
— Może pani w ostatnich czasach myślała o tej nieszczęśliwej? — rzucił przypuszczenie Bellotti.
— Rzeczywiście — odpowiedziała — spotkaliśmy ją oboje niedawno na ulicy w porze wieczornej. Spotkanie to, nie wiem dlaczego, sprawiło na mnie bardziej przykre niż zwykle wrażenie i myślałam tej nocy o obłąkanej dłużej może, niż należało.
— Wszystko to jednak — zauważyłem — nie tłumaczy jeszcze symbolizmu schadzki i treści rozmowy.
Bellotti rozkrzyżował bezradnie ramiona.
— Nie wiem, nic nie wiem — powtórzył parę razy. — Byłem w owej chwili tylko narzędziem sił nieznanych: a może — a może tylko ich igraszką…
Podziękowaliśmy i zamyśleni zeszliśmy do gondoli.
Wieczór dnia tego spędziłem z Inezą w Giardini Publici. Tutaj, w zaciszu parku, w obliczu kolumn greckich jednego z pawilonów Sztuki spłynęła na mnie łaska pierwszego jej pocałunku: a w parę godzin później tuliłem ją w swoich objęciach w jednej z komnat starego, czasy dożów pamiętającego pałacu.
— Stało się — mówiła do mnie, słodko przeciągając swe cudne, smagłe ciało na tle średniowiecznego łoża pod baldachimem. — Nie mogłam opierać się dłużej: przyszedłeś jak przeznaczenie…
Gdy odurzony miłosnym czadem i nie wierzący własnemu szczęściu wymykałem się z jej domu bocznym wyjściem, biła północ. Chwiejnym krokiem zagłębiłem się pomiędzy zaułki. Na zakręcie
10 sierpnia
Od miesiąca już jestem szczęśliwym, nadludzko szczęśliwym kochankiem
Od miesiąca żyjemy jak para rozkochanych półbogów, nie bardzo zważając na otoczenie i niewiele sobie robiąc z ludzkiej opinii. Dnie poświęcamy wycieczkom. Codziennie przeprawiwszy się na Lido, kąpiemy się w morzu, a potem zwiedzamy osobliwości laguny. Obejrzeliśmy już fabryki szkła na Murano i sławną szkołę koronczarską na wyspie Burano, rozmawialiśmy z rybakami w cieniu uroczych winnic Torcello i spędziliśmy parę pięknych godzin w cyprysowych gajach wyspy S. Francesco del Deserto. Takie są nasze dnie. Lecz nie oddałbym za nie wszystkie ani jednej z naszych nocy. Bo noce nasze są podobne do czarownych baśni Wschodu, w których marzenie haftuje tęczowe miraże na kanwie wciąż zapominanej rzeczywistości. W egzotycznych parkach miłości naszej opalizują światła alabastrowych lamp, zatopione w senną posrebrz księżyca kołyszą się na gałęziach rzadkie, złotopióre ptaki i suną po cichych wodach zakochane łabędzie.
Błogosłowioną niech będzie noc na wyspie Chioggi, jedyna noc, którą wolna nam było spędzić aż do rana pod jednym dachem w charakterze małżonków.
—
—
I wzięto nas za małżeństwo.
Nie wiem, czy ta mimo woli narzucona nam rola, czy też malowniczy smętek przystani w porze wieczorowej nastroiły Inezę na nutę głębokiego liryzmu, który nocy owej roztopił w sobie nawet szlachetny kruszec jej namiętności. Gdy wśród pocałunków i pieszczot wziąłem ją z łoża i chodząc po sypialni, huśtałem jak dziecko, objęła mię za szyję i rozpłakała się na głos.
— Mój kochanku, mój mężu najdroższy! — usłyszałem przerywany szlochaniem jej szept.
Koło drugiej nad ranem wyczerpana usnęła mi na piersi. Nigdy ani przedtem, ani potem nie widziałem jej tak rozrzewnionej…
Takie bywają nasze noce.
Nadmiar szczęścia usposabia mnie względem ludzi życzliwie i pojednawczo; jestem wyrozumiały i współczujący: prawem kontrastu silniej teraz odczuwam cudze nieszczęście. Tym bardziej że życie zdaje się na każdym kroku mi je ukazywać. Jak gdyby obawiało się, że mogę zapomnieć. Jak gdyby chciało mnie ostrzec. Codziennie niemal przypomina o tym, wysyłając mi na spotkanie Rotundę.
Bo tak teraz nazywam biedną wariatkę, postrach weneckiej dziatwy i istne wcielenie pokutującego ducha laguny.
Nieszczęśliwa obudziła we mnie szczere zainteresowanie i zasiągnąłem już co do niej informacji. Rotunda nazywa się w rzeczywistości Gina Vamparone i jest córką dozorczyni jednego z pałaców nad Canal Grande. Dostała obłąkania, gdy porzucił ją, niegdyś słynną z piękności dziewczynę, jakiś baron wenecki. Wyjeżdżając z miasta lagun na zawsze, uwodziciel pozostawił Ginie na pamiątkę swój pałac wraz z urządzeniem; lecz matka jej wolała pozostać w swym skromnym pokoiku w głębi oficyny i tu dokonać reszty smutnego żywota u boku obłąkanej, niż przenosić się na pańskie pokoje. Dlatego pałac nie zamieszkany przez nikogo stoi pustką; tylko Gina od czasu do czasu robi w nim porządki, odkurzając meble i kobierce. Podobno nie uważa się za właścicielkę, lecz za stróżkę tego domu i łudzi się wciąż nadzieją, że pan jej powróci i że wtedy zda mu sprawę ze wszystkiego.
Oto garść szczegółów zebranych przeze mnie u sąsiadów i znajomych. Nie zaspokoiła ona mej ciekawości —
owszem, podnieciła ją tylko. Jest coś we formie jej obłędu,
w wyrazie twarzy i stroju, co pozostaje dla mnie jeszcze
zagadką. Pociąga mnie ona i dlatego od kilku dni w wolnych chwilach śledzę z daleka Rotundę. Czy to nie wygląda
na paradoks? Ja, najszczęśliwszy człowiek w Wenecji, ja,
kochanek
30 sierpnia
Jak to się stało?! W jaki sposób? Jak mogłem dopuścić do czegoś podobnego? To przecież wstrętne, to ohydne!…
A jednak stało się i nic na świecie faktu nie odmieni. A było tak.
Wczoraj około jedenastej wieczorem jak zwykle wracałem od Inezy do siebie. Noc była parna, księżycowa. Szedłem powoli rozmarzony i czułem wciąż jeszcze w żyłach
pożar miłosnych uniesień. Na jakimś
Powodowany ciekawością poszedłem za nią, zachowując dyskretny dystans. Tak dotarliśmy do drugiego mostu nad Rio di Noale, po czym Gina zwróciła się na lewo w stronę wybrzeża. Zatrzymałem się w cieniu narożnego domu, bo teraz przechodziła przez pusty plac, zalany powodzią księżycowego światła. Lecz gdy tylko zniknęła mi z oczu za załomem jakiegoś budynku, przebiegłem szybko dzielącą nas przestrzeń i znów miałem ją przed sobą o parę kroków. Teraz już nie ulegało wątpliwości, że wraca do siebie, do pałacyku byłego swego kochanka.
Wkrótce postać jej wsiąkła w mroki jego podsieni. Ostrożnie, skradając się, podszedłem do pierwszej kolumny i ukryty za jej trzonem objąłem spojrzeniem podwórze. Było prostokątne, okolone zewsząd krużgankami w stylu maurytańskim; w pośrodku, pośród bukietów paproci, dżdżyła cicho srebrzysta fantanna. Na drugim końcu perystylu ujrzałem znikającą mi z oczu Rotundę.
Tam musi być loża dozorcy domu — pomyślałem — i tam zapewne mieszka z matką.
I już miałem odejść, gdy ukazała mi się znowu w blaskach miesięcznej poświetli. Z pękiem kluczy w ręku przystanęła na środku podwórza i zdawała się namyślać; potem weszła na schody po prawej wiodące na górę.
Pod osłoną cieni rzucanych przez filary i kolumny dostałem się na pierwsze piętro i przez uchylone drzwi wszedłem za nią do jednej z sal. Wnętrze było stylowym dziełem wczesnego renesansu. Zdjęty podziwem na widok arcytworów mistrzów pędzla rozwieszonych po ścianach, omal nie zdradziłem swej obecności przed obłąkaną. Na szczęście była zajęta wyłącznie sobą. Ukryłem się za parawanem obok staroświeckiego kominka i stąd śledziłem jej ruchy.
Zatrzymała się przed dużym, stojącym lustrem i zrzuciła z głowy swój dziwaczny kapelusz. Miękkie, miedzianozłote zwoje włosów stoczyły się na ramiona połyskliwą kaskadą. Wtedy zmieniła oświetlenie; wnętrze wypełniła łagodna, ciepła purpura spływająca spod abażurów żyrandolu.
Zbliżyła się do otomany na środku pokoju i szybko zaczęła rozbierać się. Jak pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej przeistoczyła się jej postać. Odpadły zakurzone
i brudne łachmany jej codziennego stroju, zniknęła śmieszna krynolina i w pęku czerwonych promieni stanęła bujna,
rudowłosa piękność. Nie była to już
Nasyciwszy oczy widokiem własnej krasy, zaczęła z powrotem ubierać się. Lecz teraz włożyła strój zgoła odmienny. Kosztowny był i stylowy, jakby wzorowany na jednym z kobiecych portretów naprzeciw niej na ścianie.
W błękitnej, brokatowej sukni z kołnierzem rozchylającym się jak kielich tulipanu dookoła prześlicznej szyi
podobna była teraz Gina do jakiejś Lukrecji Borgia lub demonicznej Beatryczy, która pod czarem zaklęcia zstąpiła
z ram renesansowego obrazu. Uśmiech zalotny zaigrał
w oczach, zstąpił ku wargom kusząco rozchylonym i rozpłynął się powoli w kątach ust. Może przypomniały jej się
lata miłości i szczęścia? Może powtarzała jedną ze scen,
której była protagonistką? Może to
Porwany czarem, który bił od całej jej postaci, zapomniałem o środkach ostrożności i wyszedłem z kryjówki
pełen podziwu i adoracji. Na szelest mych kroków odwróciła głowę i spostrzegła mnie. Cofnęła się gwałtownie, zakrywając twarz rękoma, potem opuściła je sztywnie wzdłuż
ciała, przybierając maskę
—
Pociągnięty tym wezwaniem, niepomny, że było ono
wynikiem tragicznej pomyłki, że w rzeczywistości widziała
we mnie
Gdy oprzytomniałem i zdałem sobie sprawę z tego, co się stało, spostrzegłem, że Gina zemdlała. Pobiegłem po wodę i zacząłem ją cucić. Skoro pierwsze jutrznie krwi zaświtały na śmiertelnie bladych jej jagodach i z głębokim westchnieniem otworzyła smutne, zdumione oczy, uciekłem stamtąd jak złodziej.
6 września
Od pamiętnego zajścia w nocy z 29 na 30 sierpnia upłynął tydzień. Niby nic się nie zmieniło. Jak przedtem, codziennie widujemy się z Inezą i pijemy rozkosz ze wspólnego kielicha, jak dawniej, pływamy gondolą po lagunie i robimy bliższe lub dalsze wycieczki. A jednak coś wkradło się do naszego stosunku i położyło się w poprzek nieokreślonym sprzeciwem.
Parę już razy przyłapała mnie Inez na tym, że bez widocznego powodu popadłem w zamyślenie; kiedy indziej
zrobiła mi pełen goryczy wyrzut, że nieraz wśród miłosnych
uniesień czynię wrażenie roztargnionego. Lecz i ja zauważyłem zmiany u niej. Nie było w nich nic takiego, co by
mogło mi świadczyć o ochłodzeniu jej uczuć ku mnie: zmiany te miały charakter specjalny.
Onegdaj wieczorem przytuliła się do mnie drżąca, a zapytana o powód, odpowiedziała:
— Ciągle mi się zdaje, że ktoś skrada się ku mnie cichymi kroki lub że czai się poza moimi plecyma. Kiedy indziej znów mam wrażenie, że ktoś tu miał przyjść i zatrzymał się w drodze; lecz zamiaru swego nie zaniechał — tylko go na czas pewien odłożył — na termin nieokreślony.
— Ależ to są wszystko dzieciństwa, najdroższa — uspokajałem. — Jesteś trochę wyczerpana nerwowo i stąd może przewrażliwiona.
— Nie, nie, Adamello! Ty się mylisz. To jest coś całkiem innego. Najbardziej denerwuje mnie właśnie ta nieokreśloność, owo wahanie się, ten brak decyzji…
— Jakiej decyzji?
— Nie wiem. Gdybym wiedziała, nie lękałabym się. Najgroźniejszym jest strach przed czymś nieuchwytnym. Czuję dookoła siebie złe, wrogie mi wiry.
Wzruszyłem ramionami i umyślnie przeszedłem do innego tematu. Zresztą prawie zawsze udaje mi się rozprószyć w niej ten chorobliwy lęk przed nieznanym i gdyby nie te chwilowe, choć nader przykre nastroje, życie nasze byłoby jak park rozkwitły w maju.
Przez cały ten czas widziałem Rotundę tylko raz jeden. Zdaje się, że mnie nie poznała; przeszła obok jak dawniej surowa i obojętna z oczyma ukrytymi pod kaskiem. Unikam jej teraz i często wracam od Inezy do siebie okrężną drogą…
10 września
A jednak Inez miała rację. Obawy jej zaczynają przybierać formy bardziej określone. Dziś już można powiedzieć, że poniekąd są uzasadnione. O ile w ogóle można się czegoś obawiać ze strony biednej, nieszczęśliwej wariatki.
Rotunda ją prześladuje! To nie ulega wątpliwości. Od
pewnego czasu krąży wciąż w jej pobliżu jak złowróżbny
puszczyk, wykwita wciąż na jej drodze jak kwiat smutku
i żałoby. Nie jest agresywna — bynajmniej: przechodzi tylko mimo jak nieubłagane memento. Nigdy nie patrzy na
nas — chociaż czujemy to dobrze, że wie o naszej obecności, że nas, a raczej Inezy szuka. I może właśnie ten jej
kamienny, pogardliwy spokój, ta wyrafinowana obojętność
najwięcej denerwują moją ukochaną. Nie można się nawet
przed nią bronić, bo nigdy nie zaczepia, nie prowokuje.
Cała jej siła w tym, że przechodzi, że mija.
Lubi też robić niespodzianki — lubi zaskoczyć znienacka, i to wtedy, gdy się najmniej spodziewamy. Przed paru dniami późnym wieczorem odbiliśmy gondolą od Ca d'Oro. Zajęty rozmową z Beppem, któremu pomagałem we wiosłowaniu, odwróciłem się plecyma do wybrzeża i śledziłem światła odbite w kanale. Nagle uczułem, że Inez ściska mi nerwowo rękę.
— Co,
— Patrz, patrz tam — na wybrzeżu —
Popatrzyłem we wskazanym kierunku i rzeczywiście spostrzegłem ją stojącą nad samą wodą wyniosłą i prostą jak kolumna.
— Widocznie wyszła na brzeg, by nas pożegnać — próbowałem zażartować, lecz spojrzawszy na Inezę, zamilkłem…
Innym razem w czasie mej nieobecności niespodzianie
zjawiła się Rotunda w ogrodzie Papadopoli, gdzie
Bo moją osobę zdaje się zupełnie ignorować, jak gdybym
dla niej nie istniał. Byłżeby to tylko manewr zazdrosnej
kobiety? Chociaż skąd ta pewność, że Gina jest o mnie
zazdrosna, że nie kierują nią zgoła inne motywy? Może ja
rzeczywiście miałem być tylko „łącznikiem” między tymi
dwiema kobietami, łącznikiem i niczym więcej? To pewna,
że szuka zbliżenia tylko do Inezy. I to właśnie przejmuje
— Nie chciałabym nigdy zostać z nią sam na sam —
wyznała mi dzisiaj podczas kolacji. — Zawsze miałam jakąś
instynktową odrazę do tej obłąkanej, a teraz lękam się
jej wprost jak widma. Mam wrażenie, że wczoraj, już po
twoim odejściu, gdy wyszłam na chwilę do loggi w parterze, by odetchnąć wieczornym chłodem,
— To niemożliwe! — zaprzeczyłem żywo. — Zdawało ci się. Czyżby śmiała?
— Jestem pewna, że to była ona; poznałam ją po stroju, po tym okropnym pół hełmie, pół kapeluszu. Była już na linii moich schodów i widocznie chciała tu wylądować. Przerażona uciekłam w głąb domu i zaryglowałam za sobą bramę wchodową. To zuchwała wariatka! Nie powinieneś teraz odstępować ode mnie na krok; ja się boję, Adamello…
14 września
A przecież Rotunda jest o mnie zazdrosna! Zazdrosna jak o kochanego mężczyznę! Przekonała mnie o tym dzisiejsza śmieszna w istocie rzeczy przygoda na Ponte Rialto.
Poszliśmy tam z Inezą w samo południe, przypatrzyć
się wzmożonemu z powodu jarmarku ruchowi i obejrzeć
bazary. Most roił się od przechodniów, przekupni i kupujących; zwłaszcza ciemnowłose, niebieskookie mieszczanki,
Zatrzymaliśmy się przed bazarem
—
Kilka osób rzuciło się nawet w pogoń za zbiegłą. Na twarzy Inezy zbladłej z przerażenia pojawił się uśmiech.
—
A potem rzekła do mnie półgłosem:
— Niechaj jej służy. W gruncie rzeczy zadowolona jestem z tego, co zaszło. Może nareszcie pozostawi nas w spokoju.
Zajście na Rialto zaniepokoiło mnie na serio i poważnie zatroskałem się o bezpieczeństwo Inezy. Tegoż jeszcze wieczora postanowiliśmy opuścić Wenecję i przenieść się na Chioggię. Zamiar nasz mieliśmy zrealizować zaraz nazajutrz po południu. Ponieważ parowiec, kursujący między Wenecją a malowniczą wyspą w południowej części laguny, odjeżdżał koło piątej, a żegluga trwa około dwóch godzin, spodziewaliśmy się przed nocą stanąć u celu i znaleźć tymczasowy przytułek w jednym z hoteli. Potem miałem wynająć jakąś willę od strony Adriatyku i tam zamieszkać z Inezą.
Na układaniu planów i przygotowaniach do podróży upłynął nam wieczór i część nocy. Ineza była bardzo ożywiona i z błyszczącymi gorączkowo oczyma żegnała mnie około północy. Umówiliśmy się, że przyjdę po nią nazajutrz o trzeciej i gondolą podpłyniemy do przystani w kanale św. Marka. Odszedłem z uczuciem ulgi i wkrótce zasnąłem głęboko.
Ranek dnia następnego poświęciłem załatwieniu sprawunków związanych z przeprowadzką, a w południe zjadłem obiad w
— Czy
Przewoźnik ziewnął i przeciągając się leniwo, odpowiedział z dziwnym uśmiechem:
— O tak,
Gdy wszedłem na stopnie, kotara oddzielająca loggię od wnętrza rozchyliła się i wyszła Rotunda. Spostrzegłszy mię, drgnęła, lecz natychmiast opanowała się i obojętna, z kamiennym spokojem na twarzy chciała mnie minąć. Zawrzałem gniewem.
— Czego tu szukasz? — zapytałem ostro. — Dlaczego włóczysz się koło tego domu?
Zbyła mnie milczeniem i zeszedłszy po schodkach, wsiadła do swej gondoli. Plusnęło skrzele wiosła, sfałdowała się woda i łódź wysunęła się skwapliwie na środek kanału.
Rzuciłem się ku wejściu i odsunąwszy draperię, wpadłem do przedsionka. Tu, na posadzce pod jedną z kolumn leżała na wznak Ineza; w piersi jej wbity po rękojeść tkwił wenecki puginał. Pewną miała rękę Gina Vamparone, pewną i niezawodną: ugodziła w samo serce…
I znów jest piękne, weneckie popołudnie, słońce gra na opalowej fali i roztocz laguny skrzy się miriadami blasków. I znów, jak dnia pierwszego, kiedy ją poznałem, odbijam od Fondamente Nuove z moją ukochaną. I jak wtedy, płyniemy znów w tę samą stronę: ku Wyspie Cmentarnej…
Spoczywa przede mną na dnie czarnej gondoli słodka i pogodna, z uśmiechem na alabastrowej twarzy, w powodzi fiołków i białych róż — śpi cicha i królewska na rozkołysanej fali, a nad nią sklepi się szafirowe niebo…
Pochylam się ku małym, w atłasowe ciżmy odzianym stopom, tulę je do ust mych i słyszę, jak poza mną, na wyżce łodzi ktoś płacze… To Beppo — nasz gondolier…
Wenecja, lipiec r. 1927