Grób Nieczui : ELTeC edition Kaczkowski, Zygmunt (1825-1896) 193062 COST Action "Distant Reading for European Literary History" (CA16204) Zenodo.org ELTeC ELTeC release 1.1.0 ELTeC-$textLang ELTeC-$textLang release 1.0.0 Grób Nieczui https://polona.pl/item/grob-nieczui-powiesc-t-1,OTI5MDM2NTM/6/#info:metadata Grób Nieczui Kaczkowski, Zygmunt Wilno: Zawadzki 1857

Polish Converted by checkUp script for new release JR convert to ELTeC-1

ZYGMUNT KACZKOWSKI

GRÓB NIECZUI

TOM I

WSTĘP

Ktokolwiek będziesz kiedy w tym oddalonym zakątku podkarpackiej krainy, kędy się schodzą dawnej Małopolski i Rusi Czerwonej granice — oddawszy cześć twoją niepoliczonym tej ziemi pamiątkom przeszłości — nie zapomnij też także zapytać o miejsce, z którego najlepiej widać ruinę zagórskiego klasztoru.

Miejsce to znajdziesz z łatwością, bo ci go wskażą karczmy i kopce załuskie, położone przy samym gościńcu; lecz na górze tak bardzo wysokiej, że z niej widać nie tylko tę ogromną i także na wzgórzu położoną ruinę, jak gdyby na dole, ale widać zarazem i cały krąg ziemi, otoczonej górami dokoła, przerzniętej Sanem przez środek i tak dziwnym urokiem pociągającej ku sobie, że i ty, lubo obcy i żadnym dawniejszym z nią nie związany wspomnieniem, wzrokiem twoim musisz przylgnąć do niej na długo.

Ty wszakże niebawem przywiążesz się do niej i sercem i poświęcisz jej cząstkę twojego najtkliwszego uczucia, i niezapomnianą myśl o niej uniesiesz z sobą na zawsze. Ziemia ta bowiem tyle ma w sobie od Boga darowanej piękności, tyle w niej jeszcze nie pogrzebanych pamiątek zamierzchającej przeszłości, a wszystko to jeszcze tak żywe, tak wymowne i tak chwytające za. serce, że zdaje się, jakoby sama śmierć tutaj, żałując życia w grób zepchniętego za wcześnie, pootwierała wszystkie groby i trumny i siedząc przy nich, opowiadała dzieje przeszłości.

I jeśli tylko masz serce i umiesz z wiarą przyjmować tułające się po tych grobach wspomnienia, jeżeli umiesz rozmówić się z starą basztą zamkową i sterczącymi kolumnami krużganku, z spróchniałą trumną i zardzewiałym w niej pancerzem lub kordem, z podruzgotaną kopią i zagniecioną w boju ostatnim misiurką, z olbrzymią skałą, zwieszającą się z góry wyniosłej, z wpółrozwaloną kapliczką u dołu i żebrakiem-staruszkiem siedzącym przy niej na głazie — to twój umysł i serce już się stąd nie oderwą i gotów będziesz w pierwszym lepszym dworcu gościny poszukać, ażeby się jak najbliżej obeznać z tą ziemią, która ma tyle czarującej piękności na licu i tyle tajemniczego uroku w swym łonie.

Jakoż i o gościnę pewnie ci trudno nie będzie, bo tutaj, w jakiej czci ziemia przechowuje pamiątki ojców i dziadów, w takiej czci także u ludzi są ich cnoty i obyczaje. Więc w każdym domu, do którego cię los twój zawiedzie, czy to będzie starożytne, sczerniałe, niespożyte wiekami zamczysko, czy z gruzów dawnego szlacheckiego zameczku wyświeżone mieszkanie, czy wreszcie stary dwór modrzewiowy, nową strzechą pokryty — wszędzie znajdziesz otwarte serca i progi, wszędzie będziesz powitany po Bogu i wszędzie otoczony tą pradziadowską czcią i miłością, która dziś już nieznana na świecie, tu po staremu chowa się jeszcze dla białowłosych starców i gości. Tutaj też pewnie ci na niczym nie braknie, bo tu stół zawsze dla ciebie nakryty, misy pełne i dzbany niepróżne, i gospodarz serdeczny, i gospodyni uprzejma, i zgoła wszystko ci rade jak bratu... a kiedy co wieczór ogień na kominie rozpłonie i już cię w krześle wyzłacanym posadzą, i wszyscy się koło ciebie zgromadzą, i sam gospodarz stoliczek z zapleśniałą butelką węgrzyna ku tobie posunie: to wtedy cisza taka poważna zasiędzie, jak gdyby w kościele, a babunia-staruszka zacznie tobie tak cudne opowiadać powieści, że ci się zdawać będzie, jakobyś jeszcze nic podobnego nie słyszał. W tych bowiem powieściach wystąpi przed ciebie cały świat dawno umarły, jak żywy, i wystąpią przed ciebie ich sejmy i zjazdy, i czyny, i boje, i pokażą się tobie ich twarze i domy, i serca tak jawnie i żywo, że ci się zdawać będzie, jakoby i w tobie samym ten stary duch wskrzesnął na nowo, jakbyś ty sam miał pancerz na piersiach i szablę u boku, z nimi tu przeżył całe twe życie, z nimi podzielił wszystko aż do grobu nie mając jeszcze ani przeczucia dni łez i niedoli.

Ten widok ziemi tak pięknej i tylą pamiątek zasianej, ten dom półstaroświecki do dziś dnia, ta gościnność serdeczna, ten węgrzyn spleśniały, ta babka-staruszka z swoją czarującą powieścią — wszystko to ciebie tak wzruszy, rozciekawi, rozmarzy, że już cię widzę, jako nazajutrz do świtu pniesz się przez gęste zarośle do zawieszonej nad wioską ruiny, tam własnymi rękami oczyszczasz z mchu stare głazy i wyczytujesz z nich wpółzatarte napisy; potem się spuszczasz do grobów, otwierasz trumny i przypatrujesz się prochom i kościom; potem zstępujesz do wsi, pytasz się o najstarszych ludzi i z nimi długie rozpoczynasz gawędy... zgoła badasz najpilniej i umarłe, i żywe, ażebyś odgrzebał jeszcze choć kilka odłamków tych czarujących wieści zza grobów, które w tym życiu naszym, zagłuszonym samochwalczymi wrzaski wrzekomego postępu, a przytłumionym nieukojoną tęsknotą i bólem, tyle naszemu sercu przynoszą ulgi i orzeźwiającego wytchnienia.

Ale któż wie, azali przyjdzie ci kiedy do tego? — Kto wie, czy ciebie, mieszkańca puszcz nadniemeńskieh albo równin podolskich lub mazowieckich, albo błyszczącej zabawami Warszawy, jaki los szczególniejszy w to ustronie zaniesie? — Kto wie zresztą, czy wtedy, kiedy tu będziesz, już i tej ziemi nietkniętej żelazne nie poprzerzynają koleje? czy tych skał pięknych nie powysadzają w powietrze, czy tych borów odwiecznych nie powycinają do szczętu, czy tych gór samych nie rozorzą lub nie powiercą na wylot? — O! to wtedy i nie przychodź tu wcale, bo nic tu już dla ciebie .nie będzie. Kiedy te stare zamki się zamienią na warsztaty i kuźnie, te cudowne ruiny w fundamenta pod wiadukty i mosty, a te dwory i dworki na mieszkania dla tej nowej wędrówki narodów, która tłuszczą przemysłowo-kramarską zalewa świat od zachodu: wtedy stare podania i pieśni już na zawsze umilkną, nie mające przytułku wspomnienie precz za wiekami uleci, a i sama śmierć nawet, jeszcze dziś tak wymowna i żywa, wstąpi do grobu przed tym nowym wprawdzie, lecz niemniej przeto zabijającym życiem.

Dlatego dzisiaj, póki czas jeszcze, chodź, ja cię w tej żmudnej ze starymi grobami rozmowie choć w części wyręczę.

A jakem cię niegdyś oprowadzał po tych zamkach i dworach i pokazywał dawne ich życie i ludzi, i za ostatnim z ich rodu opowiadał zachowane przez niego powieści, tak ci dziś całą tę ziemię jakby na dłoni pokażę i tego starca grób ci pokażę, i jeszcze jedną powieść o nim samym opowiem.

Owóż tedy stoimy na górze wyniosłej, zajmującej prawie środkowe miejsce pomiędzy miasteczkami Sanokiem a Leskiem.

Grunt ten, którego się stopa twoja dotyka, należał od najdawniejszych czasów do Kmitów, którzy tu mieli zamek wielki, murowany z kamienia, na szczycie góry Sobieńskiej. Zamek ten, niegdyś warowny i zbrojny, błyszczał znakomitą świetnością. W nim przyjmował Kmita Władysława Jagiełłę po ślubie wziętym w Sanoku z Elżbietą Granowską; w nim gromadziła się bitna szlachta sanocka przed każdym wyjściem na boje i po każdym zwycięskim powrocie; w nim odbywały się owe królewskie biesiady, pełne najwymyślniejszych igrzysk i wschodniego przepychu, których wieści jeszcze do dziś dnia błąkają się po chatach tutejszego wiejskiego ludu... Tu na takich igrzyskach w broń i odwagę się wprawiał sławny ów Zyndram z Maszkowic, prosty szlachcic sanocki, który wszakże niedługo potem wespół z Witoldem hetmanił wojskom polskim między Grunwaldem i Tannenbergiem; tu na tym zamku czasu Zygmunta Starego gromadzili się pierwsi luminarze i pierwsi sekciarze Rzeczypospolitej, przebywał tu Klemens Janicki i Marcin Bielski, Przyłuski i Orzechowski, znachodzli na koniec przytułek i tacy, jak Krowicki, sakramentariusz, Pełka, zabójca Drohojowskiego, Odolińscy, Rozborscy, a wreszcie Balowie, wówczas zachwiani w wierze i budujący ariańskie kościoły po swoich dobrach.

Wszystko to się gromadziło na zamku u wojewody i marszałka wielkiego koronnego, odbywało ze sobą zawzięte spory, ważyło główne sprawy krajowe, które lubo w Rzeczypospolitej nieraz smutne na długie wieki wywoływały za sobą skutki, tutaj kończyły się zawsze hucznymi biesiadami przy odgłosie trąb i moździerzy, którym cichymi głosy wtórowali różnych narodów lutniści, krwawymi nieraz zgiełkami goszczący rycerze i szlachta, a lud okoliczny oniemiałym podziwem. W tym zamku w owe czasy i inne, ach! ileż to świetnych się odegrało dramatów, w których miały udział pierwsze Rzeczypospolitej głowy, a o których wieść niepiśmienna utonęła w niepamięci na zawsze!... Dzisiaj z tego wszystkiego tylko kilka głazów olbrzymich pozostało w mchach i zaroślach. Ale i te jeszcze, zawieszone jak gniazdo orle na szczycie jednej z najwyższych gór okolicznych, jak zawsze w orle krainy podnoszą myśl naszą i serce, tak czasem zdają się chwiać w swych odwiecznych podstawach, jakieś głosy chropawe dają się słyszeć pomiędzy nimi, duch zamku wstaje z swojej kamiennej pościeli, wychyla się na świat do połowy, wymawiając słowa powtarzane za życia: Non omnis moriar!

Ta ruina leży po twojej lewej i patrzy nieruchomie na starożytną Grzegorza z Sanoka kolebkę, która jak żebrak-staruszek, położywszy się krzyżem na brzegach Sanu i zwiesiwszy zamek swój stary ze stromej skały nad wodę, z nią szepce razem swojej dawnej świetności wspomnienia i swoje do dziś dnia jeszcze nie wysłuchane skargi... Sanok dzisiejszy, o! jakiż to obraz upadku, zubożenia i nędzy! Kiedy pełni poświęcenia się i zapału szermierze niezmordowanie walczą o prawa ubogich w świecie koteryj — sami ubodzy, nie wiedząc nic o tym, coraz głębiej się pogrążają w ubóstwo. Wolność i równość dla wszystkich, wchodząca w życie w tych krajach, za kłopoty i trudy, i niezaradność niemowlęcego życia, jeszcze zawsze nic innego nie daje oprócz dalekich nadziei — a dobry byt, spokój i szczęście domowe zabrała z sobą usunięta opieka dawnych panujących i możnych. Tak, samym sobie pozostawione, wyludniają się gminy, upadają wsie i w coraz większe ubóstwo pogrążają miasteczka. Na tej też drodze i stary Sanok doszedł dziś do tej nędzy, że w niej nie tylko coraz więcej się chyli i upada, ale nawet zaciera w sobie wszelkie wspomnienie dawnego szczęścia i zamożności. A przecież dawniej było tu ludno, było bogato, a często nawet i szumno. Zamek tutejszy, którego rok zbudowania utonął w zmroku nierozjaśnionej przeszłości, podczas wojen ruskich zburzony, już Kazimierz Wielki odbudował na nowo i nadał zarazem miastu prawo niemieckie.

Król Władysław Jagiełło z okazji tutaj branego swego trzeciego ślubu i w dank za sowite przyjęcie, którego doświadczył od tutejszych mieszczan i szlachty, obdarzył miasto znacznymi przywilejami, które, później przez króla Kazimierza Jagiellończyka potwierdzone i pomnożone, wspomagając jego rzemiosła, rozszerzając jego handel z Węgrami i Rusią i ustalając jego dochody, otworzyły mu drogę do zamożności i wzrostu. Z tej ojcowskiej opieki królów umieli mieszczanie dzielnie i skrzętnie korzystać — a jak rychło przyszli do znakomitej zamożności i siły, i jak szlachetnie umieli tymi wpółnadanymi, a wpółnabytymi środkami rozrządzać, świadczy najlepiej sam Zygmunt Stary, który w przywileju (z roku 1510) pozwalającym im miejskie wodociągi przeprowadzać przez grunta królewskie, mówi o nich wyraźnie: „...że do wspomożenia dobra Rzeczypospolitej podług sił swoich r ę k a m i i n o g a m i chwytają wszelką sposobność”. W późniejszym czasie z łaski swojego brata, króla Zygmunta Augusta, królowa węgierska Izabella ten zamek wraz z miastem posiadła, co się także niemało przyczyniła do jego wzrostu, a podług wieści, jeszcze żywej do dziś dnia, nawet mu szczęście na dalsze czasy przyniosło. Nigdy bowiem już odtąd nie nawiedziła go żadna klęska, omijały go wojny, pomory i głody — a kiedy inne kraje i miasta częstokroć w jednym roku utrącały swoje kilkudziesięcioletnie dobytki i zamieniając się w obraz z samych ruin i zgliszczów złożony, zaledwie w pokoleniach następnych do dawnego wracały stanu — ziemia ta, na ustroniu leżąca i swoimi górami jak murem otoczona dokoła, wraz ze swoją stolicą, tak pracowitą i skrzętną, rosła ciągle w zamożność i zaludniała się gęściej jak inne.

To też było powodem, że kiedy indziej ziemie tłuste, pszeniczne nie mogły się nigdy dostatecznie i trwale zaludnić, mniej urodzajne góry tutejsze roiły się ludem pracowitym i szlachtą, która, dzieląc się ciągle swymi nieobszernymi dziedzictwy, dziwna rzecz, w jakich nieraz wertepach budowała swe dworki i jakie nieprzystępne wierzchowiny i wydmy zamieniała w role rodzajne. Ale to także było powodem, że w tej ziemi, nieprzystępnej dla wojen i wichrów światowych, w takiej czystości także chowała się stara cnota, że niezmienione z pokolenia na pokolenie przechodziły: waleczność w boju, poświęcenie się dla wspólnego dobra, religijność uczucia, miłość pomiędzy sobą braterska i owa szczególniejsza pokora, która, zmieszana z dziką czasem fantazją i butą, pozostanie po wieczne czasy najwybitniejszą cechą tutejszego lat dawnych mieszkańca. Ten spokój wewnętrzny, wiekowy tej odgraniczonej od innych ziemi stał się powodem na koniec, że się tutaj uchowała tak czysta domowa i publiczna moralność, że wszystkich sumienia i serca były jak jedno, że sprawa jednego stawała się zaraz sprawą wszystkich, że najmniejsze zgorszenie wywoływało zaraz sąd i oburzenie powszechne, a co największa, że od najdawniejszych czasów do końca pamięć publiczna nie zachowała prawie ni jednej tu popełnionej zbrodni lub głośniejszego występku.

Taka była niegdyś ta ziemia, która, strzeżona na zachód obronnymi murami odrzykońskiego zamku i obejmując stąd ku północy odwieczne Junoszów-Załuskich, StrzemieńczykówTrzecieskich, Ossoriów-Bukowskich siedziby, rozciągała się. aż po kopce ziem krasiczyńskich, starożytną Krasickich-Rogalitów kolebkę. Dalej ku północnemu wschodowi strzegła ją swoją cudowną opieką Pacławska Kalwaria, a od samego wschodu wspaniały zamek Dobromilskich Herburtów i równie świetną przeszłość mający gród Maryny Mniszchównej.

Wszakże wszystkie te zamki i grody, strzegące niegdyś z swych szczytów granic tej ziemi rozległej, już są daleko za tobą. Barczyste góry, na których dawniej spoczywały ich niezdobyte warownie, nikną stąd w sinych mgłach oddalenia: tylko garby wyniosłe i z nich do góry wystrzelające ruiny rysują ci się jakby jakieś fantastyczne postacie, to na niebieskim tle widnokręgu, to w twojej własnej pamięci. I zdaje ci się, jakobyś sen miał i widział starców, stojących w daleko zakrojonym półkolu, którzy, splótłszy się ramionami ze sobą, poglądają w milczeniu swoimi pozarastanymi twarzami, czy nie zasłyszą jeszcze choćby echa tej pieśni, którą niegdy takim olbrzymim śpiewali chórem, nie dośpiewawszy do końca...

Ale za to przed tobą rozwija się okolica, w której, do skał i borów niedostępnych przyrosłe, jeszcze czasem się odzywają ostatnie zwrotki tej pieśni.

Jest to obraz prześliczny, mało mu równych na ziemi, a ledwie który piękniejszy...

Więc najpierwej na ostatnim krańcu południowego nieba malują ci się wspaniałe szczyty Karpat, wielkie, silne, barczyste, zbite gęsto ku sobie i tak czarnymi borami okryte, jak gdyby od dnia stworzenia dopiero im jeden wiek minął i jeszcze ludzka ręka ich nie dotknęła. Spomiędzy tych borów czarnych wyglądają tu i ówdzie ostre i nagie połonin głowy, które niebieskawą obciągnąwszy się barwą, jakby mogiły na ukraińskim stepie, zdają się łączyć ze sobą, uciekać ku wschodowi i ginąć. Patrząc nieraz na tę grupę połonin, które istotnie są jakby w ruchu, zdało mi się, że to są branki zakaukaskie lub greckie, które światoburcy w swoim krwawym na Europę pochodzie prowadzili tędy ze sobą. Pozarastanych, czarnych i strasznych najeźdźców Bóg słowiański powstrzymał w pędzie i w te góry barczyste zamienił — a lekkie branki, wyrwawszy się wtedy z ich straszliwego objęcia, pozarzucały błękitne zasłony na głowy i chciały uciec do domu. Ale żelazne skamieniałych olbrzymów dłonie przytrzymały końce ich szaty i nie puściły od siebie. I tak to tutaj zostało na zawsze... Bliżej ciebie występuje w wyrazistszej postaci olbrzymiej objętości Magora, koło niej stoi ostrym grzbietem zjeżony Otryt, a po jej lewej podnosi dumnie poorane zmarszczkami czoło niebotyczny Łopiennik; przed nią zaś wlecze się krokiem leniwym stary Żuków w podartych szatach, oglądając się nie bez zazdrości na swoją młodszą siostrę Czulnię, już tymczasem młodymi zaroślami okrytą.

Na tym tle gór niebotycznych i nieprzejrzanych lasów rysuje się z dawną potęgą i wspaniałością wymurowana na wzgórzu fara leska — a stojąc w takiej ciszy i takiej powadze, jak matka-opiekunka opuszczonych przez ojca sierotek z prawdziwie macierzyńską miłością tuli do siebie całą gromadkę domków podupadłego miasteczka, z których jedne zdają się zbiegać do wielkiej Skały Pogańskiej, stojącej wysoko nad miasteczkiem na górze, drugie od niej uciekać do zamku, który tuż obok, otoczony niezliczoną lip starożytnych gromadą, dumne swe dachy wznosi nad ich najwyższe wierzchołki.

Skała, o której tutaj wspominam, jest to ogromna masa jednostajnego albo przez długie wieki zrośniętego ze sobą kamienia, która, stojąc na stromej górze nad miastem, z daleka wygląda jak część starego, zrujnowanego zamczyska, z basztą obronną na przedzie; z bliska, lubo trudno przypuścić, żeby to mógł być twór ludzkiej ręki, widać tu jednak niby okno, gładko w ścianie północno-wschodniej wycięte, i widać ślady schodów kamiennych. A więc i tutaj kiedyś mieszkali ludzie. Lecz któż wie, jacy i kiedy? Może tu jaki carzyk lub hetman której z hord najezdniczych założył niezdobytą dla siebie twierdzę? może jacy zgłodzeni i okrwawieni wygnańcy, uciekający przed jakimi hordami, tu się schowali na chwilę? może tu niegdy siedzieli zbójcy i stąd wypadali w równiny na łupieże i mordy? — Dzisiaj tutaj spokojnie i cicho.

Mech tylko rośnie w rozpadlinach tych skalisk i pną się po niej karłowate krzewiny — a do mchów i zarośli tulą się roje gminnych podań i pieśni, zwieszając swoje cudowne kwiaty na pokarm duszy wędrowca.

Sędziwy zamek, stojący prawie pod miastem na dole, starożytna to jeszcze Stadnickich i Ossolińskich, a później Mniszchów siedziba. Przechodząc zawsze wianem z rodu do rodu, od najdawniejszych czasów prawie w niczym nie zmienił swojej zewnętrznej postaci. Ozdobne wspaniałymi rzędami kolumn i ogromną wystawą piersi obróciwszy ku południowi, barczystymi plecyma swymi obrócił się ku północy i ani patrzy w tę stronę. Czasem tylko, a mianowicie wieczorem, kiedy go słońce zachodzące oświeci, zdaje się niby obracać na prawo i gwarzyć coś z tymi starożytnymi drzewy, które go otaczają z tej strony i chylą się wszystkie ku niemu. Z tej strony także, niby z podziemiów zamku i ogrodu, wypływa San już szeroki, przejrzysty i niebieski jak błękit majowy, a rozlewając się stąd coraz wspanialej i szerzej w zachwycającej piękności dolinę, jednym brzegiem podmywa cały szereg skał ubarwionych powojem i kwitnącymi bluszczami. Od tego obrazu oddziela ciebie pasmo łąk i zielonych pagórków, które zdają się niby falami zastygniętego morza, lecz na których wszędzie znajdujesz zajmujące twe oko przedmioty: tam na stromym pagórku między starymi drzewami stoi samotna cerkiewka, tutaj z falistej przeguby wychyla się wioska, ówdzie osłoniony sadami skromny na wzgórku bieleje dworek, tam przy drodze na skałce stoi krzyż i kapliczka — a w pośrodku San płynie, a Sanem płyną jodły masztowe i tratwy i śpiew flisaków rozlega się po dolinach i górach...

Oprócz tego, jak po twej lewej wiszą tuż prawie nad tobą sobieńskiego zamku narożne węgły i mury — tak znów po prawej, niby u stóp twoich, uderzają cię swoją wielkością i rozległością ruiny zagórskiego klasztoru, które o ile ocalały z ostatniego pożaru, tak w swej całości się zachowują jeszcze do dziś dnia.

Dlatego stoi tu jeszcze nietknięty cały front tutejszego kościoła i wszystkie ściany klasztoru, i mury ogradzające go niegdyś dokoła — a wszystko to jeszcze tak ogorzałe i tak swym nieszczęściem wymowne, że zdaje ci się, jak gdybyś widział jeszcze dymy unoszące się nad gruzami i widział mnichów, błądzących z pochylonymi głowami pomiędzy mury i szukających niedopalonych swych skarbów po zgliszczach.

I mnichy te rzeczywiście błądzili tu długo, i błąkali po świecie: szukali resztek swych skarbów w popiołach i serc litościwych u ludzi; lecz nie znalazłszy ni jednych, ni drugich, wyszli z tych ruin z bólem w sercu i łzami w oczach, aby już nigdy nie wrócić...

A w ruinach została cisza ponura jak w grobie.

Pomiędzy mury i sterczącymi ku niebu kolumny leżą w nieładzie porozwalane głazy: tam spory kawał marmurowego nagrobku, tu anioł biały, obrócony twarzą do ziemi, indziej rycerz kamienny bez rąk i bez głowy, tam ptak wiecznej ciemności i śmierci, sowa bez nóg i bez skrzydeł... Nad tym straszliwym polem podwójnej śmierci wiecznie ze samej siebie się odradzająca natura odnosi swoje nieodbite zwycięstwo i okrywa te łomy głazów mchem i zielenią, i tu i ówdzie wypędza w górę olbrzymie chwasty i krzewy. Przez rozwalone dachy całym swym blaskiem świecące, słońce ogrzewa swym ciepłem to nadgrobowe życie tak samo, jak życie róży rumieniejącej się z brzegu na skale i lilii białej, wychylającej twarz swoją z topielisk, i pieszczonego w grządeczce fijołka. Jakóż i tutaj już nad murami zaczynają wspinać się róże i wiążąc gałązki swoje z listkami bluszczów zielonych i trawek, plotą z nich długie festony i wieńce. Tak już i na tym olbrzymim grobie zaczyna we dnie nowe maluczkie życie przygłuszać wielkie wspomnienie śmierci...

Lecz kiedy słońce się schowa za góry i chłodna noc ziemię okryje, i blady księżyc wypłynie na niebo, wtedy tu inna gra się zaczyna.

Wtedy tu wszystkie te mnichy wracają nazad, którzy stąd wyszli na wiekuiste sieroctwo.

Jedni z nich usiadają , na głazach i opierają swe twarze zgrzybiałe na rękach, jak gdyby chcieli ukryć łzy swoje albo się oddawali wspomnieniom; drudzy idą w gmach dawnego kościoła i tam się gubią między murami. Na widok dawnych swych opiekunów kamienny rycerz wstaje na nogi i miecz podnosi do góry, sowa uderza w skrzydła i unosi się w górę, a biały anioł otwiera groby i budzi ze snu umarłych. Ci, jedni w skórach lwich i lamparcich, drudzy w pancerzach i hełmach, inni w delie i długie żupany odziani, wstają na nogi, przecierają swoje kościane czoła, gromadzą się w środku dawnej świątyni i razem z mnichami długi rozpoczynają rozhowor; i tak razem coś gwarzą i radzą, i oglądają smutne gruzy pysznej niegdyś świątyni, i łzy wylewają na gruzach... Inni przez murów wyłomy i bramy wyglądają w świat żywych; radzi by widzieć, jaki to świat jest i gdzie się podziało to wszystko, co mu pozostawili puścizną?...

Aż nagle światła się zapalają na ołtarzach, kapłan staje na stopniach i poczyna się nabożeństwo jak dawniej — a oni wszyscy uklękają na grobach, kościste ręce w krzyż składają na piersiach i komę głowy pochylają ku ziemi...

I tak garstka umarłych modli się Bogu za żywych.

Widzi to zawsze lud okoliczny i z tego rankiem dziwne wieści roznosi po chatach. Widzi to czasem przejeżdżający podróżny i z niemą trwogą z miejsc tych straszliwych ucieka. Lecz słyszy o tym człowiek myśli i serca, rozważa pilnie i mówi: Jeszcze ta pamięć śmierci ma więcej siły żywotnej, niżeli sztuczne maluczkie życie.

Jakoż tak jest w istocie.

Jeszcze tu bowiem w tej ziemi, nie zawianej powietrzem materialnego postępu, nie zalanej gwarliwą czeredą wielbicieli dnia dzisiejszego nie umilkły ze wszystkim te głosy, które wieki pozostawiają wiekom, pokolenia podają pokoleniom jako najdroższą po sobie puściznę. Jeszcze tutaj w tej ziemi każden kamień coś gada, każda wąska drożyna ma swoją żywą powiastkę, każden dom swoje dzieje, nieprzerwanie się ciągniące do dziś dnia, a ginące swoim początkiem w zapomnianej już gdzie indziej przeszłości. Tak jeszcze tutaj cała przeszłość ma żywe życie, a lubo to życie, wzięte w karby wprost mu przeciwnych warunków, rozbryzgnęło się w drobne cząsteczki i objawia się tylko w nader maluczkich i rozproszonych odłamkach, toć tych odłamków jeszcze zawsze jest tyle, że z nich myśl ludzka z kochającym sercem we spółce wiąże długie i nieprzerwane całości z taką samą łatwością, jak zgrabna i prawdziwym uczuciem piękności kierowana ręka dziewicy wije wieńce z luźnie rosnących w ogrodzie kwiatów.

Patrząc z tej góry na ten obraz gór, wiosek, zamków, kościołów i dworów, któren w swojej całości staje przed twymi oczyma i przedstawia ci serce, główne niegdyś tętno sanockiej ziemi, razem z nim i ta myśl staje widomie przed tobą. Będąc obznajomiony z każdym podaniem, błąkającym się po tych miejscach, wtajemniczony w dzieje każdego zamku, kościoła i domu, pamiętając gawędy wszystkich starców tej ziemi do niedawna jeszcze żyjących — kiedy to wszystko w dziwnym bezładzie i sprzeczkach kłębi się w twojej pamięci — tutaj stajesz się panem tego wszystkiego, porozrywane wieści dzielą się same z siebie na oddziały i grupy, pokrewne łączą się z sobą i wszystko razem potem zbiega się w całość tak jednolitą i spójną, a tak bogatą i rozmaitą w swych częściach, że w niej ani jednego nie brakuje ogniwa — i ten duch owych wieków, którego promienie zdały ci się tak rozpierzchnione i połamane, tutaj staje w całej potędze swojej przed tobą i dla każdego głazu ma nowe tchnienie i życie. Reszty dokona serce i na widok tego obrazu samo z siebie się budzące przeczucie...

Odkąd też luźne podania, gawędy starców i pradziadowskie notaty nazbierały się u mnie w takiej ilości, żem je zaczął grupować i składać w powieści, nigdy nie pominąłem tego miejsca, ażebym na nim chwil kilku nie spoczął. Czasem po kilka godzin tutaj bawiłem; nieraz dopiero zmrok mnie napomniał, że już nie czytam w tej księdze olbrzymiej, rozpostartej przede mną, tylko we własnej pamięci i sercu...

Wszakże i takie czytanie, jak się odbywało miłością, tak nie było bez znamienitej korzyści.

Słowa bowiem tej księgi i słowa pamięci zlewały się wówczas w jedno, objaśniały i dopełniały się wzajem i obudzając coraz większą ciekawość, posuwały ją coraz dalej i dalej.

Tym sposobem pomimo woli zapuszczałem się nieraz w te czasy, które tylko jak widma senne występują z nieprzetartej mgły oddalonych od dziejowej jasności wieków; czasy te, kiedy Wielkopolska roi się jak ul pszczelny pracowitym ludem i szlachtą herbową, w Małopolsce mniej szlachty, lecz za to coraz więksi i coraz możniejsi powstają panowie — a tutaj ledwie pierwsze i to w równinach na brzegach Sanu się pokazują osady. Zaledwie wiek jeden upływa, Wielkopolska już prawie przeludnia się szlachtą i po pięćdziesięciu rycerzy jednego herbu stawia pod jedną chorągwią — w Małopolsce już nieledwie tak samo się rozradzają panowie, tytułują się komesami, murują zamki obronne nad granicą węgierską i aż do brzegów Sanu zasięgają po ziemi — tutaj wtedy dopiero powstaje Sanok, poniżej niego zasiadają Kmitowie i zakładają kamień węgielny do zamku na Sobniu. Wszakże odtąd zaczyna się ta ziemia już coraz żwawiej zaludniać: przychodzą Balowie z Węgier i zabierają całe góry aż po sam Bieszczad pod swoje dziedzictwo, na żyźniejszych dolinach zasiadają niewyposażeni u siebie małopolscy przybysze i wszystko rośnie, i wzmaga się. Wkrótce potem sobieński zamek jaśnieje już najwykwintniejszą świetnością, a domy szlacheckie rozradzają się do takiej potęgi i liczby, że dają królom własną chorągiew na boje i spomiędzy nich wychodzi taki Zyndram z Maszkowic, który z księciem Witoldem dzieli się władzą hetmańską.

Jednak jeszcze naówczas jak ziemia, tak ludzie mają swój własny, całkiem do innych wieków niepodobny charakter. Na ziemi role rzadkie, a gęstsze pasieki, bory ciemne i nieprzebyte, pełne dzikiego zwierza i zbójców — a pomiędzy borami tu i ówdzie z daleka od siebie dwory, murowane z kamienia albo na wysokich podmurowaniach drewniane, a wszystkie obronne.

Każdy dwór jak forteca, a każdy szlachcic nie rolnik jeszcze, ale wciąż żołnierz albo myśliwy.

Kiedy jest za domem, to się bije z Ordą, z Krzyżaki, Węgry albo zdradliwą Wołoszą — a kiedy w domu, to poluje na dziki, niedźwiedzie i zbójcę. Czasem się pokazuje na zamku sobieńskim i tam uczestniczy w biesiadach, igrzyskach i burdach. Zamek ten wówczas jest pełen bajecznej już dla nas świetności, ale ta świetność przedstawia dziwną zaiste mieszaninę wschodniego przepychu z rodowitą prostotą. I jak w charakterze ówczesnego szlachcica czy pana miesza się społem niewieścia tkliwość z barbarzyńską dzikością — tak w jego domu obok prostej lawy dębowej błyszczy przepyszna złotolita makata — tak i on sam wreszcie w dzień powszedni w baranim kożuchu i grubych butach, a w święto kąpie się w sobolach, jedwabiach i złocie. Pomimo tej pozornej sprzeczności wszakże była tam niezrozumiała dziś wielkość w tych ludziach, nie dlatego tak wielka, że od nas daleka, ale że wielka w istocie. Pomimo tej pozornej sprzeczności bowiem każdy mąż wówczas był z jednej sztuki, i jeden, i ten sam zawsze i wszędzie. Zatonął on czasem w miękkościach i zbytkach i ugrzązł nad miarę w biesiadzie, ale były to tylko przemijające fantazje, które nie miały żadnego wpływu na hart jego duszy i surowe sumienie. Toteż kiedy głos surmy bojowej albo jęki o pomoc wołającego ucisku doleciały do jego uszu, porzucał on bez namysłu swoje biesiadnicze rozkosze, kładł pancerz na siebie i siadał na konia. Sprawowanie rycerskich obowiązków było daleko większą dla niego rozkoszą niżeli najwymyślniejsza biesiada. Toż równie święte były mu wszystkie obowiązki, których go nauczono z pacierzem. Zaledwie umiał on czytać, rzadko sam stawiać litery, ale w tym wszystkim, co należało do jego zawodu, był mistrzem nieporównanym i dlatego rycerski swój zawód nazywał r z e m i o s ł e m. A tego rzemiosła duszą były dwa najświętsze uczucia jakich godne jest serce ludzkie: była to wiara święta i miłość ojczyzny. W tych świętości obronie walczyć było najpierwszym obowiązkiem tego rzemiosła, a w ich obrębie zginąć najpiękniejszym zaszczytom. Dlatego rzemiosło to już sami starzy nazywali zakonem i jak po zakonnemu wykonywali prawa tego zakonu, tak też i godni byli tego nazwiska. Rycerze niemieckiego zakonu tak zwani Krzyżacy, nosili krzyż na swych szatach; ale ci go nosili w sercu: toteż ci tylko byli w rzeczy zakonnymi rycerzami świętego krzyża, za krzyż walczyli do ostatnich dni swego życia i krzyż im się dostał w nagrodę po śmierci.

Głównym słońcem, pod którego promieniami i ciepłem wzrósł i wychował się ten zakon rycerski, nie mający równego sobie na ziemi, była bez żadnej wątpliwości i mogła być tylko tak czysta, głęboka i niezachwiana wiara chrześcijańska, która naówczas zastopowała sobą całą wiedzę i filozofię i na swych rękach kołysała wszystkie uczucia.

Wiara też taka chowała się zrazu i na zamku kmitowskim.

Lecz z czasem, kiedy z powodu różnych rzeczywistych i urojonych nadużyć zaczęła się szerzyć po Europie środkowej wolnomyślność, a za nią tworzyć różne sekty religijne, i kiedy toż sekciarstwo już bez powodu zaczęło znachodzić i w Polsce dla siebie odgłos i oparcie, to i zamek sobieński zachwiał się w wierze i stał się niebawem jakby gospodą nie tylko dla apostołów i kaznodziejów kacerskich, ale nawet dla wszystkich głów niespokojnych całego państwa.

Z tą zmianą na zamku, który był i najwyższym, i środkowym punktem całej ziemi sanockiej, cała ta kraina wstępuje w wigilię zmian wielkich i cale nowej dla siebie epoki. Kmita bowiem przyjmuje kacerzy i libertynów u siebie, biesiaduje z nimi, rozprawia i rzuca pomysły różnych rokoszów i niespokojów — a na te biesiady przyjeżdża także i szlachta i bierze udział gorący w tym wszystkim. Lecz kiedy Kmita po owych ekscentrycznych biesiadach, uśpiony szmerem woniejących wód, tryskających z marmurowej fontanny, pod bisiorami złotolitej kotary jak najspokojniej usypia, kiedy jego żona, pobożna i zacna Górkówna, modląc się na przetłumaczonym przez Wróbla dla siebie psałterzu, gorące prośby zanosi do Boga o oświecenie tych głów oszalałych — szlachta nic może strawić tych pociągających ku sobie nowinek i jeżdżąc po nocach od dworu do dworu, rada by na tuj drodze jak najprędzej przystąpić do czynu. Z tego powodu robi się niesłychany rozgwar po całej ziemi, wszczynają się spory pomiędzy sąsiady, powstają na się najlepsi dotychczas przyjaciele, burzą się dzieci przeciw rodzicom i zgoła przygotowuje się epoka najswarliwszej anarchii...

Najgoręcej wszakże ze wszystkich chwytają się tych nowinek Balowie. Są oni możni naówczas i rozrodzeni; dziedziczą na Nowym Tańcu, Średniej Wsi, Hoczwi i dalej aż po sam Bieszczad; na swoich dobrach trzymają liczną czeladź wojskową, mają znamienite koligacje w Krakowskiem i Sędomirskiem i prawie się równoważą z Kmitami. Ci tedy stają się głównymi przywódcami różnowierczych zastępów, odstępują uroczyście od wiary, osadzają kacerzów w Hoczwi, po wielu miejscach budują zbory, a później nawet stawiają całkiem nowe kościoły, z których jeden, ariański, wybudowany w Średniej Wsi, stoi jeszcze w swojej pierwotnej postaci do dziś dnia. Ci nowowiercy znamionują się takim zapałem i wytrwałością, że w końcu, kiedy w całej ziemi sanockiej już nikomu się nie śni o nowej wierze, oni wszyscy chowają się w dawnym odstępstwie, utrzymują ciągłe stosunki z kalwinami w kraju i za granicą, dzieci swe wysyłają na nauki do Niemiec i z taką gorliwością przestrzegają swej nowej wiary, że uczuwających chęć nawrócenia się swoich synów i wnuków nawet przeklęctwami i gwałty do wytrwałości w odstępstwie zmuszają. I w ich to rodzinie zdarza się ten wypadek, że kiedy młodzieniec, konający na łożu śmiertelnym, rozpaczającym głosem błaga o katolickiego kapłana, rodzona matka przenosi raczej śmierć jego, niżeliby miała go widzieć odstępującego od wiary, w której żyli jego rodzice.

Ta śmierć straszliwa była jednak już ostatnim ważniejszym wypadkiem sekciarskiego żywota Balów.

Od dłuższego czasu już bowiem cala sanocka fortuna Kmitów przeszła była w ręce Stadnickich, a z tym przejściem i cała ziemia sanocka zaczęła przechodzić pomału w tę nową fazę swojego życia, do którego się przygotowywała już od czasu śmierci Zygmunta Starego. Jakoż całkiem inna postać rzeczy już teraz, niżeli była za Kmitów. Zamek sobienski już jest w ruinie, a w jego miejsce podniósł się, nie taki wprawdzie dumny i wzniosły, ale niemniej poważny i wiele gładszej powierzchowności zamek leski. Powstało przy nim, wzniosło się i zamurowało po części miasteczko Lesko; w nim stanął kościół piękny, obmurowany i uposażony dostatnio. W miasteczku Lesku osiadają rękodzielnicy i kupcy, zaczyna ożywiać się handel i przemysł i zgoła wszelka możliwa cywilizacja osiada w mieście i stamtąd rozprzestrzenia się na wsie. A wszystko to ma źródło swoje w Stadnickich. Stadniccy wprawdzie sami pod owe czasy liczą pomiędzy sobą niemało głów niespokojnych. Dziedzicząc na Żmigrodzie, Łańcucie, Lesku i mnóstwie innych majątków, utrzymują tysiączne na swoich zamkach milicje.

Tymi milicjami prowadzą prawie wojny domowe z Herburtami i Drohojowskimi, oblegają i zabijają się wzajem, a na zamku leskim chowa się nawet przez jakiś czas krótki ów sławny Stanisław, nazwany „Diabłem”, który później całą prawie Europę sławą swojego junactwa napełnia, staje się jednym z najgłówniejszych filarów Zebrzydowskiego rokoszu, a w końcu ginie w wojnie domowej, zażegnionej przeciwko Opalińskiemu. Pomimo to wszakże Stadniccy wpływami swymi o wiele pod każdym względem przenoszą Kmitów. Chowa się bowiem u nich już europejska oświata, pielęgnują się poważne i stateczne nauki i kwitnie w całym blasku owa miłość braterska dla uboższej od siebie braci, która jest jedną z głównych cech różniących nasze rody zamożne od zagranicznych książąt i grafów. Coś z tej nieswojskiej pańskości chowało się w zamku Kmitów i dlatego tak bardzo ich pamięć tutaj zaćmili Stadniccy.

I słusznie. Kiedy bowiem Kmita chował na swoim zamku wędrujących śpiewaków, ci chowali uczonych i sami się oddawali naukom. Tamten utrzymywał zbrojną czeredę pancernych sług i junaków, ci chowali dwór liczny z zacnych przyjaciół złożony. Tamten spraszał szlachtę sąsiednią do siebie i wyprawiał im uczty, igrzyska i pląsy, ci z bracią uboższą dzielili się chlebem powszednim i trwałym. Jakoż już w owych czasach państwo leskie liczyło przeszło dwudziestu dzierżawców i zastawników, z których każdy trzymał wieś za bezcen albo gdy trzymał ją drożej, to kwit na odebraną tenutę dostawał rokrocznie w darunku.

Tak już naówczas, ojcowską opieką możniejszego od siebie brata nęcona, zaczęła się ściągać w te strony szlachta i zaludniać wsie okoliczne; później osadzały się z wolna i dalsze wioski, a pomiędzy je wszystkie rozprzestrzeniała się z zamku oświata, gładkość obyczajów i te wszystkie tradycjonalne cnoty domowe, które później, nabrawszy jednolitego ducha i form wyrobionych, stały się dla młodzieży szkołą tak wyborną i odpowiednią swym celom, że ją żadna nie zdołała zastąpić wszechnica...

Stadnickich wpływ na tę ziemię jest ciągle zbawienny i ważny. Za ich powodem bowiem ściągają się tutaj nie tylko dzierżawcy i zastawnicy przez nich zapomagani, lecz osiadają także na wsiach dziedzicznych rody już znane gdzie indziej. Jakoż już wtedy, to jest około końca panowania Zygmunta III, znachodzimy około państwa leskiego ugrupowanych KorabitówLaskowskich, Gryfitów-Bobowskich, Jastrzębców-Strzeleckich, Leliwitów-Krajewskich Górskich.

Lecz około tego czasu już zasługami około ucywilizowania i zaludnienia tej ziemi zaczynają się dzielić ze Stadnickimi i inni, a Balowie nawet sami na własną rękę puszczają się z nimi w zawody.

W familii Balów zachodzi wtedy wielka zmiana. Przechodzą oni bowiem wszyscy na powrót na łono kościoła i stają się najgorliwszymi katolikami. W tym zdarzeniu występuje najjaśniej pełna zacności, powagi i poświęcenia się postać Piotra Bala, później podkomorzego sanockiego i głowy familii. Z odstępczych w wierze urodzony rodziców, będąc na nauki wysłany na jakąś nowowierczą wszechnicę do Niemiec, sam się przeniósł do Ingolsztadu, już tam na łono katolickiego kościoła powrócił i przywiózł ze sobą do kraju niezachwiane postanowienie wszystko ze swojej strony poświęcić, ażeby całowiekowe grzechy swojego rodu zatrzeć i imieniowi dawną, niepokalaną sławę przywrócić. Walki te, jakie zwodził ze swymi rodzicami, uporczywie trzymającymi się błędów kacerskich, i to zwodził w ten sposób, że ani przeciwko swojemu postanowieniu, ani przeciwko powadze rodzicielskiej nie zgrzeszył, przedstawiały obraz tym więcej zajmujący i wzniosły, ile że w końcu przecie uporczywość ich ugiął i zamarłą wiarę w nich wskrzesił. Za staruszkami, rewokującymi swe religijne odstępstwo, powracają do dawnej wiary i inni, a młody Piotr pierwszy wstęp swój w świat rzeczywisty uświetnia czynem tak wzniosłym i pięknym, że całą familię swoją, składającą się z głów kilkudziesięciu, własną ręką do pańskiej świątyni wprowadza i oddaje na powrót na usługi Matce Najświętszej i jej ukrzyżowanemu Synowi.

Tak pięknie zacząwszy, zachęca on się jeszcze tym więcej do usług krajowi i wierze. Jakoż zamiast zasiadać wygodnie na którym ze swoich zabudowanych i zaopatrzonych we wszystko majątków, idzie on w głąb gór i borów i tam zakłada miasteczko Balogród. Tam zmurowuje zamek i osadziwszy go licznym zaciągiem zbrojnych, za ich pomocą całe góry sanockie na zawsze oczyszcza z opryszków. Jednocześnie w Balogrodzie muruje kościół, zakłada liczne wsie w okolicy, stawia wszędzie kościoły i przy nich s z k ó ł k i dla ludu buduje. Wykonując te prace ogromne w górach, nie zapomina on i o całej ziemi sanockiej; jakoż on to jest także, który w Nowym Tańcu nowy funduje kościół, z Hoczwi resztę kacerzy kalwińskich wyrzuca, jezuitów sprowadza do Krosna, muruje im dom i zaopatruje w dochody, a na koniec i klasztor Franciszkanów w Sanoku, spalony do gruntu, odbudowuje na nowo i zakonników do niego sprowadza. Śród tak pracowitego i pełnego poświęceń zawodu doczekuje się późnej starości, której lata ostatnie poświęca pracom piśmiennym o religii i dziejach Kościoła.

Tak oczyściwszy góry tutejsze z niebezpiecznych włóczęgów i zbójców i pobudowawszy wsie w głównych miejscach, ubezpieczył on komunikację z Węgrami i założył fundamenta do zaludnienia tych borów, dotychczas ledwie zagorzałym myśliwym dostępnych.

Jakoż od tego czasu zaczynają się rzeczywiście zaludniać te góry, a zaludnienie to postępuje jak na owe czasy w sposób tak szybki, że zaledwie półtora wieku potrzeba na to, ażeby cały ten obszar ogromny aż po sam Bieszczad zasiadł się dobrze osadzonymi wsiami, i to wsiami takimi, z których prawie na każdej mieszkał osobiście jej właściciel, a później nawet i kilku.

Za panowania Augustów góry tutejsze r oą s i ęu ż s z l ah t ą o s iadłą i lude m — a za konfederacji barskiej, kiedy Pieniążek pierwszy jej sztandar tu w górach podnosi, to zaraz w pierwszym dniu z samych okolic Balogrodu zbiega się do niego sto szlachty zbrojnej, którymi ima dnia tego sto Węgrów zaciężnych wojewodzińskich, uciekających tędy za Bieszczad.

Nim tenże Pieniążek ze twoim oddziałem do Sanoka dochodzi, ze setki szlachty robi mu się d w i e s e t e k — a kiedy we trzy dni później konfederacja całej już ziemi sanockiej zebrała się pod Rymanowem, to liczyła już 6000 zbrojnego ludu, pomiędzy którym było 600 ludzi zaciężnych księcia Marcina Lubomirskiego, 100 Tatarów, a 2000 samej szlachty sanockiej.

To są już fakta dziejowe, liczebne, które tutaj nadmienić o tyle więcej miałem sobie za obowiązek, ile że takie zaludnienie nieurodzajnych gór tutejszych w porównaniu z ówczesnym zaludnieniem innych, daleko żyźniejszych okolic, łatwo mogłoby zrodzić powątpiewanie w prawdę mojego podania. A tymczasem prawda ta nie tylko się opiera i na piśmiennych, i ustnych swego czasu dowodach, ale te dowody są jeszcze do tego stopnia szczegółowe i jasne, że nie zostawiają pola najmniejszemu wątpieniu. Jakoż sam przyznać to muszę, że gdyby nie tak całkiem niezaprzeczone, bardzo często by przyszło zwątpić o prawdzie ich podań, bo nieraz takie przynoszą wieści, które dziś w oczach znającego położenie tego kraiku tracą wszelkie pozory prawdy i wyglądają nieraz jakby poprzetwarzane cienie dziejowych zdarzeń, błąkające się między chatami wiejskiego ludu.

Tak na przykład jest wieść jakaś niepewna o jakimś panu bogatym i wielkim, który kiedyś przed laty miał mieszkać pod samym Bieszczadem, w małej wiosce Żubracze. Wieść ta opisuje ze szczegółami wyniosły i uzbrojony dwór jego i dziwne rzeczy rozpowiada o jego córce.

Tej wieści dziwnej, już na pierwszy rzut oka niepodobna dać wiarę, bo wieś Żubracze jest ostatnią wsią pod samym Bieszczadem, leży w tak nieprzystępnym wertepie i pomiędzy tak ogromnymi borami, że jeszcze dziś można by tego nazwać odważnym, kto by sobie ją obrał na stałe mieszkanie. A tymczasem owa wieść niby niepodobna do prawdy jest samą prawdą — na tej wsi bowiem w r. 1765 mieszkał w istocie szlachcic możny i znamienity, a do tego jeszcze princeps nobilitatis, bo podkomorzy sanocki, Hieronim Bal, urodzony z Justyny Stadnickiej ze Żmigroda, fundatorki wołkowyjskiego kościoła, która później była za Orzechowskim, a mający za sobą, tak jak jeden z jego przodków, Tarłównę, której było Jadwiga na imię. I nie mieszkał tu wcale dla jakiegoś osobliwego powodu, bo oprócz tej posiadał on jeszcze wsi kilkanaście w samej ziemi sanockiej i utrzymywał dwór najznakomitszy wśród wielki, bogaty i ludny, i urzędował na podkomorstwie aż do ostatnich dni swego życia.

I tak samo jak Bal na Żubraczem, mieszkał pod owe czasy na Jabłonkach Urbański, podstoli, a później jenerał; na Smereku, Kalnicy i Łuhu Łoś młody, a dalej inni, którzy wszyscy się dadzą wyliczyć i wymienić imiennie, a wielu z nich nawet opisać ze szczegółami.

Patrząc dziś na te wioski, jak są opuszczone, nieintratne i biedne, zaprawdę pojąć jest trudno, jak w owe czasy mogli tu mieszkać ludzie tacy, którzy się ubierali w aksamity, jedwabie i złoto, utrzymywali dwory liczne, otwarte, wesołe, trawili życie na biesiadach i ucztach i jeszcze synom swoim i wnukom zostawiali nie znane już dzisiaj dostatki.

Ależ czyż to tylko tę jedną rzecz z owych czasów pojąć nam trudno?

Całe te czasy dzisiaj już nam są dziwne! niezrozumiałe nigdy zupełnie, a domniemane li tylko wtedy, jeżeli im z góry przyznamy miłość braterską, dziś już wcale nie znaną, patriarchalną prostotę i błogosławieństwo Boże, spoczywające bezustannie nad nimi.

Wróćmy wszakże do Zubraczego. Do tego Bala bowiem, naówczas tam zamieszkałego, wiąże się szczególniejsze zdarzenie, które o tyle jaśniejsze rzuca światło na tamte czasy i tamtych ludzi, ile że samą prawdę w sobie zawiera. Opowiem je tak, jak się do mnie dostało.

Podkomorzy, żeniąc się z Jadwigą Tarłówną, miał już włosy przyprószone siwizną. Małżeństwo to przez lat kilka Pan Bóg żadnym nie błogosławił potomstwem. Dojmowało to podkomorzego o tyle głębiej, ile że miał się już za ostatniego potomka tej zamożnej i tak znakomitej rodziny, bo lubo był jeszcze jeden Bal, jego brat lub synowiec, dziedziczący na Nowosiółkach, lecz ten poszedłszy na kresy, od lat długich żadnej o sobie nie dawał wieści. Wszak Pan Bóg nareszcie ulitował się nad podkomorstwem i dał im córkę, która się urodziła dnia 4 grudnia w roku 1765. Wielka stąd radość w domu, sute chrzciny, przy których nowo narodzone dziecię dostaje imię Barbara. Jednakże wielkie to wesele zmienia się nagle w jeszcze daleko większą żałobę. Po chrzcinach bowiem rozweseleni goście zabierają podkomorzego na dni kilka ze sobą, a tymczasem podkomorzyna nagle zapada w słabość i umiera. Podkomorzy powraca do domu, a zastawszy żonę na katafalku, apopleksją rażony, upada przy jej zwłokach nieżywy. Dziesięć dni życia dopiero licząca Basia zostaje wprawdzie panią wsi kilkunastu, ale zarazem i sierotą, w najnieszczęśliwszym pozostawioną stanie. Nigdzie bowiem w bliskości nie było krewnych bliższych, a chociaż jacy byli, to ci, przy zatamowanej przez zaspy i burze zimowe komunikacji, może i długo nic nie wiedzieli. Tak to dziecię pozostawione dworowi, który po śmierci podkomorstwa jeszcze się jakiś czas trzyma, lecz niebawem już się zaczyna rozłazić. Wkrótce wszakże zjawiają się skądeś dwaj dalecy krewni podkomorzego imieniem Karszniccy, którzy kto wie, azali nawet z dala byli mu krewni. Karszniccy-Leliwici byli wprawdzie po kilkakrotnie spokrewnieni z Balami, a najbliżej przez Franciszka Karsznickiego, podkomorzego halickiego, który miał za sobą Balównę, a którego córka jedyna była za Bobowskim; ale jak ci wszyscy już naówczas nie żyli, tak o tamtych nikt nic prawie nie wiedział.

Pewną rzeczą jest jednak, że jakimkolwiek pieczętowali się herbem, byli to wielcy hultaje, nie mający żadnej własności i hultający po świecie od dawna. Przybywszy oni do Żubraczego, zaczęli w nim zaraz gospodarować. Jakoż iście hultajskie było to gospodarstwo, do którego stanowczo i głównie dopomogły im burze zimowe tak gwałtowne i trwałe, że po ich przybyciu do Żubraczego przez kilka tygodni nie było tam żadnego przystępu. Te kilka tygodni było dostatecznymi dla Karsznickich do uskutecznienia tego wszystkiego, co leżało w ich niecnych zamiarach. Jakoż przez ten czas popakowali oni wszystkie złota, srebra i kosztowności, które zapełniły kilka sań drabnych; przez ten czas porozpędzali resztę sług wiernych nieboszczykowskich, wyprawiając ich w większej części do bliskich Węgier; przysposabiając zaś ostatki ruchomego majątku do tym łatwiejszego wywozu, spędzonymi z Zubraczego chłopami torowali tymczasem drogi do jak najprędszego wyjazdu. Niebawem też powyprawiali naprzód wyładowane kosztownościami sanie, za nimi inne sprzęty większej wartości, a wreszcie i sami, niemowlęcą Basie w pieluszkach zabrawszy z sobą, wyruszyli w drogę. Jednakże jadąc, zapewnie dobrze podchmieleni na burzę i więcej transportem dóbr zrabowanych, niżeli ich właścicielką zajęci, dziecię to drobne w jakiejś zamieci około Jabłonek zgubili i nie wiedząc nic o tym, dalej odjechali.

Wszakże nad tą dzieciną, pozbawioną ludzkiej opieki w tej chwili, czuwa wyraźnie opieka Boska. Maluczką Basię bowiem, zagrożoną zmarznięciem w śniegowej zaspie, znajduje poczciwa wieśniaczka z Jabłonek, przynosi ją do swej chaty, ogrzewa, odkarmia i otacza macierzyńską miłością i pieczą. Karszniccy, ujechawszy mil parę, spostrzegają się, że dziecię zgubili, wracają nazad i odszukują je dnia drugiego w wieśniaczej chacie, lecz na prośbę usilną cieszącej się nią nad wszelki wyraz jej przypadkowej matki, zostawiają ją u niej do czasu z dodatkiem wprawdzie znacznej nagrody, ale też i z najsroższym rozkazem niewyjawienia tej tajemnicy.

Po uciszeniu się burz i przywróceniu komunikacji dowiaduje się szlachta o wszystkim, co się stało w Żubraczem. Zawsze jak najsurowiej i z zakonną prawie solidarnością przestrzegająca zacności obywatelskiej, burzy się taż szlachta tym niesłychanym wypadkiem; burzy się, zjeżdża po domach, wykrzykuje i grozi krwawą zemstą Karsznickim; lecz w braku bliższych krewnych ukrzywdzonej dzieciny, w braku nawet krewnych takich, którzy by dla zysku pragnęli dla siebie tak korzystnej nad ogromną fortuną opieki, sprawa ta pomału upada i gaśnie.

A kiedy wreszcie szlachta doprowadza do tego, że przez obranych do tego pełnomocników odszukuje gdzieś na Podolu Karsznickich, to już się to staje po czasie: Karszniccy bowiem wtedy wykazują sądownie im przyznaną opiekę.

O małej Basi nikt nic nie wie i o nią nie pyta. Karszniccy wszakże pamiętają o niej aż nadto dobrze; jakoż po dwóch leciech odbierają ją milczkiem od przybranej matki wieśniaczej i równie milczkiem oddają ją na wychowanie do klasztoru panien benedyktynek w Przemyślu.

Jakie w sprawie tego wychowania pomiędzy Karsznickimi a przełożoną klasztoru zawarte zostały umowy, pokażą to dalsze tej historii wypadki — na teraz całą tę sprawę pokrywa nieprzerwane milczenie i podczas kiedy Karszniccy wedle swojego upodobania gospodarują na pozostałych po podkomorzym majątkach, o młodej Balównie tylko bajeczne jakieś wieści krążą przez lat całych czternaście.

Przez cały ten przeciąg czasu młodziutka Basia zostaje na wychowaniu w pomienionym klasztorze. Ale jakież to jest wychowanie! Oto zakonnice obchodzą się z nią wprawdzie łagodnie, ale utrzymują ją w jak najzupełniejszej niewiadomości wszystkiego, co się dzieje na świecie. Basia nie umie ani czytać, ani pisać, Basia nie ma o niczym pojęć najmniejszych, ani o Bogu, ani o ludziach, ani o tym wszystkim, co żywie na świecie. Basia nawet nie wie, azali jest świat jaki. Jej oko nie wyglądnęło nigdy za mury klasztoru, nie widziało nigdy żadnego obcego człowieka. Cały świat jej znajomy, to klasztor — a cała ludzkość, to zakonnice. Wychowana w takiej niewiadomości wszystkiego, nie usposobiona nawet o tyle, ażeby mogła zostać siostrą zakonną, zdaje się, że już daje najpewniejszą rękojmię Karsznickim, że się o majątek swój nigdy już nie upomni. Ale nad Basią czuwa ciągle opatrzność Boska.

Zdarza się tedy na jednym dniu letnim, w skwarne południowe godziny, że kiedy w klasztorze jest jakieś niezwyczajne zajęcie, furta klasztorna zostaje na chwilę otwartą. Czternasty rok wtedy licząca już Basia znajduje się w pobliżu tej furty i po raz pierwszy w życiu przez nią w świat zaklasztorny wygląda. Na widok tego świata, o którym dotychczas nie miała ani marzenia, młodziutka dziewczyna staje zdziwiona jak wryta i całym wzrokiem, całą duszą, całym sercem obejmuje ten obraz, który jej się wydaje jakimś cudownym zjawiskiem. A ten obraz do tego jeszcze tak piękny cudownie! Przed samą furtą bowiem płynie San jasnobłękitny i przejrzysty jak kryształ. Szeroki on jest nad jej wszelkie pojęcia, a na jego drugim brzegu widać ogrody i domy, a dalej miasto murowane z kamienia, rozścielające się ku górze, a nad miastem widać dwa wielkie ze złoconymi krzyżami na wieżach kościoły, a nad kościołami na górze, już prawie pod niebem, widać zamek wspaniały i wielki! — Wszystko to Basie dziwnie ku sobie pociąga, sama nie wie, co robi, i mimo woli wybiega za furtę. Wszakże tam z większą daleko ciekawością niż miastu przypatruje się wodzie i widząc ją tak błękitną, tak chłodną, tak czystą, że w niej policzyć można wszystkie najpiękniejsze kamyczki, dziwny do niej uczuwa pociąg; chciałaby koniecznie użyć tej wody do syta. Jakoż nie namyślając się długo, zstępuje z brzegu i wstępuje w koryto rzeki, a pojąc się rozkoszą jej chłodu i igrając z jej drobniutkimi falami, postępuje coraz dalej i dalej przy brzegu pod wodę i zapomniawszy o klasztorze zupełnie, mknie gdzieś z dala od furty.

W niedługo chwilę spostrzegają się panny, że Basi nie masz, lecz nie mogąc przypuścić, ażeby wyszła za furtę, która pod ową porę już była na powrót zamknięta, szukają ją w obrębach klasztoru. A kiedy wreszcie klasztorni słudzy wybiegają za furtę, to znów, nie mogąc przypuścić, ażeby Basia się odważyła wejść do wody, szukają ją tylko na lądzie, krzyk tedy, płacz i rozgwar w klasztorze, ale zgubionej Basi jak nie było, tak nie ma.

Chcącym odszukać tę zajmującą nas zgubę, nie należy nam trzymać się mniszek, które ją nie znalazły, ale wejść raczej na tę drogę, na której istotnie znalezioną została. A droga to zaprawdę i daleka, i dziwna.

Owóż tedy na granicach ziemi sanockiej, od strony województwa sędomirskiego a pilznieńskiego powiatu, leży miasteczko Niebylec. Na tym Niebylcu, na Lutczy, Konieczkowej i przyległościach dziedziczył pan Marcin Junosza Łempicki, łowczy nurskiej ziemi, który z pierwszej żony, Kaczkowskiej, podkomorzanki bełskiej, miał jedynego syna — z drugiej, niewiadomej z nazwiska, żadnego nie zostawił potomstwa — a z trzeciej, Elżbiety z Brześciańskich, miał jedenaście córek i jednego syna, Konstantego. Kiedy Konstanty był jeszcze w pieluszkach, pan łowczy nurskiej ziemi pożegnał się z tym światem, zostawując żonę z trzynaściorgiem dzieci i z znakomitym wprawdzie majątkiem, ale bez żadnej opieki. Wszakże pani Łempicka, prawdziwy typ matki, gospodyni i obywatelki swojego czasu, obchodzi się snadnie bez opieki, a nawet bez cudzej porady. Zarządza ona pozostałą po mężu fortuną wybornie i wychowuje drobne jeszcze swe dzieci z nadzwyczajną troskliwością i oględnością na przyszłość; lecz przy tym nie zapomina także i o obowiązkach macochy i równie zapobiegliwie stara się o to, ażeby mogła najstarszego syna swojego męża, z pierwszej żony urodzonego, jak najlepiej ożenić i przyszłość mu ubezpieczyć. Syn ten, przyszły dziedzic Niebylca, a dziś już namiestnik w królewskiej chorągwi, liczy już lat blisko trzydzieści i stoi ze swoją chorągwią w Przemyślu. Obmyśliwszy mu kilka stosownych partyj, jedzie pani Łempicka do niego do Przemyśla, ażeby go do wyboru jednej z nich skłonić. Pan namiestnik wszakże się waha i postanowienie swoje na czas późniejszy odkłada. Nie zadowalnia to jego macochę, lecz widząc, że na ten raz musi od swego zamiaru odstąpić, wybiera się z rezygnacją na powrót do domu. Jednakże w samą wigilię wyjazdu, robiąc różne sprawunki w mieście, każe się wieźć także do klasztoru p.p. benedyktynek, ażby tam, wybornie przez nich sporządzanych, pierników nakupić. Dzieje się to prawie w tę samą chwilę, kiedy Basia zniknęła. I trzeba właśnie takiego zdarzenia, żeby pani Łempicka sama ją tuż przy moście znalazła. Uderzona widokiem pięknej i ślicznie wyrośniętej panienki, kąpiącej się w sukienkach w Sanie, zatrzymuje swój powóz i wdaje się z nią w rozmowę. Na zapytanie: Kto by była? — dowiaduje się pani Łempicka od zalęknionej dziewczynki li tyle, że się nazywa Basia i że jest z klasztoru.

Trudna jest dalsza z tą szczególniejszą dziewczyną rozmowa, bo pomimo wzrostu i wieku, jest ona dzieckiem, zaledwie umiejącym szczebiotać i nie mającym o niczym wyobrażenia.

Dowiaduje się przecież pani łowczyni od niej na koniec, że jej myślą nie było wcale od zakonnic uciekać, a jeśli nie powróciła do klasztoru dotychczas, to tylko dlatego, iż się obawia słusznie zasłużonej kary za przestąpienie furty klasztornej. Pani łowczyna wszakże, przez to tym bardziej poczuwająca się do obowiązku zasłonienia swoją powagą tej dziecięcej winowajczyni, prędko tę bojaźń w niej uspokaja i sama ją do klasztoru odwozi.

Tymczasem w klasztorze w samej rzeczy ogromna burza się zebrała na Basię. Przełożona i starsze panny, zamiast się szczerze ucieszyć powrotem zgubionej dziewczynki, koniecznie ją chcą ukarać. Przestraszona dziewczyna tuli się z drżeniem i płaczem do pani łowczynej, która też z całym zapałem bierze ją w swoją obronę i w końcu rzeczywiście od kary ochrania. Wypadek ten przywiązuje Basie do tej nowej opiekunki tak mocno i tkliwie, że kiedy przychodzi do pożegnania, zaledwie się zdoła od niej oderwać. Ale to także pozyskuje dla Basi całe serce pani Łempickiej, która po części z litości nad biedną nieznajomą sierotą, po części z ciekawości okrywającej ją tajemnicy, pozostaje umyślnie jeszcze dni kilka w Przemyślu i skarbiąc sobie różnymi sposobami serce zakonnic, codziennie Basię odwiedza.

Doświadczonej i biegłej w podobnych sprawach matronie nietrudno było już od dni kilku odkryć całą tajemnicę, otaczającą Basię i zamierzony cel jej pobytu w klasztorze. A po wykryciu tego i ona także stawia sobie cel względem Basi i zwierza się z niego tylko swojemu pasierbowi. Nieskory do ożenienia Łempicki nie bardzo rączo chwyta się tego, lecz ciekawością wiedziony, z chęcią przystaje na to, ażeby i on z macochą odwiedził Balównę u kraty, na co pozwolenie u przełożonej przez zapobiegliwą łowczynę już wyrobione. Pani Łempicka nawet przez te dni kilka zrobiła daleko więcej, usposobiła ona bowiem całkiem do swoich zamiarów Basię i widziała się nawet po dwakroć z owoczesnym biskupem przemyskim, Józefem Skierskim, i miała z nim długie narady. Dosyć że: „... tak ułatwiwszy wszystko — pisze sam pan Junosza-Łempicki, wówczas namiestnik, później rotmistrz chorągwi pancernej — przywiodła mnie moja macocha do furty, a ja, zachwycony anielską pięknością osieroconej dzieciny, a nawet jej niewiadomością nęcony, od razu przylgnąłem do usnutego projektu pani matki i bez najmniejszego oporu ze strony panny, pod pretekstem przewiezienia ją na spacer na górę zamkową, Przemysława imię noszącą, wywieźliśmy młodą Balównę z klasztoru wprost do katedry, gdzie ówczesny biskup przemyski, Skierski, herbu Jastrzębiec, dal nam ślub za indultem”.

Tym sposobem ta nieszczęśliwa ofiara drapieżności krewniaków w oka mgnieniu prawie uwolnioną została z wiekuistego więzienia i los jej przyszły, odpowiedni jej ogromnej fortunie, jej imieniowi i wrodzonym przymiotom umysłu i serca, zabezpieczony na zawsze.

Wszakże nie koniec na tym, dziwne bowiem jeszcze koleje miało przejść to małżeństwo, zanim wolno mu było w spokoju pożywać owoce bólów, poświęceń i szczęścia.

Łempicki, wziąwszy ślub w katedrze przemyskiej, lubo żona jego była mu już przez kościół oddana, ucieka z nią jednak czym prędzej, jak z ukradzionym towarem. Jeszcze dnia tego samego wyjeżdża on do Niebylca, gdzie na zamku murowanym, odziedziczonym wraz z majątkiem po ojcu, siada. Obwarowuje on się zewnątrz od wszelkich spodziewanych napadów, a pod tą obroną z dziwnie tkliwym i bogobojnym uczuciem używa szczęścia, które o tyle jest większym i czystszym, i świętszym od zwykłych dni majowych małżeńskich, ile że żona tutaj nie jest jeszcze kobietą, lecz dzieckiem, a mąż jest nie tylko kochankiem i mężem, ale zarazem nauczycielem i prawie ojcem. Z najtkliwszym też uczuciem pisze sam o tym Łempicki: „Sądzę, że Ewa, na świat przyszedłszy — są jego słowa — więcej się wszystkiemu nie dziwiła, wszystkim nie bawiła, jak młodziuchna żonka moja, która prócz ołtarzy w kościele i kurytarzy w klasztorze nic nie znała. Ale poczciwe to było serce, serdecznie mnie pokochała.

Pod przewodnictwem mojej macochy kształcić się zaczęła, a nauki od abecadła z nią zacząć musiałem. Lecz wszystko, co jej pokazywałem, pojmowała sercem i wyrabiał się w niej powoli ten duch szczytny, ten rozsądek i ta godność, które były głównymi cechami późniejszego jej życia”.

To szczęście wszakże, mające tak głębokie podstawy moralne, nie miało trwać długo. Niebawem bowiem dowiadują się Karszniccy o wykradzeniu Balówny i jej ślubie z Łempickim.

Karszniccy do tego czasu jak najhaniebniej pogospodarowali w majątkach swojej pupilki.

Oprócz zabranych kosztowności i sprzętów cennych roztrwonili oni cały i wszelki jej majątek ruchomy, co większa! wsie takie, jak Hoczew z przyległościami, Teleśnicę, Sannę, Zawoż i Zwierzyń posprzedawali zupełnie, a inne powypuszczali w zastaw lub w długoletnie dzierżawy.

A od takiego męża, jakim był Łempicki, pan na Niebylcu, towarzysz chorągwi pancernej, a do tego jeszcze sławny swojego czasu legista , należało im się spodziewać sprawy niełatwej, bo nawet liczyć mogli na to z pewnością, że nie tylko ich o rachunki z dóbr wezwie do sądu i z sądu nie puści, ale jeszcze i za takie obejście się z Basią zadośćuczynienia poszuka. Wszakże pomimo to wszystko nie tracą jeszcze serca Karszniccy. Ich pokalane sumienia nie kaja się najpodstępniejszych intryg i na nieszczęście służą im dobrze po temu towarzyszące czasowi stosunki. O owych czasach wiele by dzisiaj powiadać, bo to były pierwsze lata po tak zwanej rewindykacji Galicji — istna wieża Babel opinij, uczuć, wyobrażeń, władz, sądów itd. — pole, jak najrozłożyściej otwarte wszystkiemu i wszystkim — toteż je krótko charakteryzuje Łempicki, mówiąc: „I pod samą miarę siedzimy w tym kale, ani w nim się utopić, ani wygrzebać się zeń nie możemy”.

Toteż takie pole jak najlepiej posłużyło Karsznickim. Wkrótce bowiem Łempicki, obwiniony o tajemne knowania przeciwko cesarzowej-królowej, wzięty jest na swym zamku, otoczony strażą i odwieziony na zamek krakowski.

Zaledwie zaś jego wzięto, Karszniccy zbrojno napadają na zamek w Niebylcu, palą go, a śród pożaru porywają Basie i osadzają znowu w klasztorze.

Tymczasem Łempicki, uwięziony w Krakowie, przechodzi męki piekielne. Oderwany od żony, od majątku i swojej własnej rodziny, dręczy on się kolejną niespokojnością o wszystko, bo wszystko teraz zostawione jest na pastwę dowolną Karsznickim. Dobywa też on wszelkich sił z siebie, ażeby się uniewinnić i jak najprędzej wolność odzyskać, ale jakoś mu to nie idzie.

„Indagowany, odpowiada jak na prawego szlachcica przystało” — ale mu to najmniej pomaga.

Po ukończeniu śledztwa papiery odesłane do Wiednia, z tych papierów żadna wina się nie pokazuje na niego, lecz pomimo to więzień pozostawiony w więzieniu.

Śród tego czasu Karszniccy, niezadowoleni jeszcze tym wcale, co już uskutecznili, nie zasypiają zgoła swej sprawy. Posiadają oni na powrót Balównę w swych ręku, ale chcą jeszcze prawność tego posiadania mieć po sobie. W tym celu podali oni o unieważnienie jej ślubu z Łempickim, wkrótce też sami jadą do Wiednia, mataczą, kręcą i w końcu — po kilkumiesięcznych zabiegach — uzyskują w istocie wyrok unieważniający samowolny ślub małoletniej Balównęj.

Z tym wyrokiem śpieszą się oni czym prędzej do Przemyśla i już są w Przemyślu, i już biegną z nim do biskupa, kiedy wstępując w progi biskupiego pałacu, dostrzegają w nim niezwyczajną żałobę. Przerażeni pytają: co by to było? — i dowiadują się, że biskup przemyski, Skierski, zgasł przeszłej nocy. Przybyli więc o dzień jeden za późno, albowiem w prawie kościelnym jest powiedziano wyraźnie: że kiedy ksiądz, który złączył małżeństwo, umiera, ślub dany przezeń pozostaje ważnym na zawsze. Tak więc i wyrok Karsznickich istnym zrządzeniem opatrzności Boskiej, czuwającym wciąż nad sierotą, spełza na niczym.

Po usunięciu jednej przeszkody, stojącej złączeniu się na powrót małżeństwa na drodze, z równą szybkością usuwa się i druga. Wszakże i Łempickiego nie uwalnia z więzienia ani jego niewinność, ani zdolność prawnicza, ani jaki bądź przewidziany koniec tej sprawy, tylko także taki sam nieprzewidziany przypadek, także zrządzenie tej samej opatrzności, czuwającej bez przerwy nad Basią. Łempicki bowiem wciąż siedzi i żadnej nie ma nadziei. Lecz zdarza się, że Stanisław August, król polski, odwiedza Kraków naówczas. Lubo Kraków należał podtenczas jeszcze do krajów pozostałych pod rządem Stanisława Augusta, cesarzowa-królowa trzymała na zamku krakowskim swych więźniów — takie to były czasy i takie stosunki! — król, będąc w Krakowie, odwiedza zamek i w zamku się dopytuje o więźniów. Korzysta z tego szczęśliwego zdarzenia Łempicki, uzyskuje posłuchanie u króla i opowiada mu całe swoje położenie. Wzruszony tym położeniem monarcha obiecuje więźniowi wstawić się za nim do cesarzowej-królowej i na jego szczęście dotrzymuje swej obietnicy, po czym w istocie wkrótce Łempicki, uniewinniony zupełnie, wypuszczony na wolność.

Pierwszym krokiem Łempickiego po odzyskaniu wolności było oczywiście połączenie się z żoną. Jakoż w istocie z Krakowa jedzie on wprost do Przemyśla, odbiera swoją najukochańszą żonę z klasztoru i uwozi ją z sobą do Niebylca. Szczęście jego domowe powraca nazad, które teraz jeszcze o tyle większą ma cenę, o ile jeszcze większymi trudami i cierpieniami jest odkupione. Nie jest to szczęście wszakże bez dni pochmurnych. Pomiędzy wonne kwiaty miłości i wzajemnego szacunku plotą się także piołuny. A tymi są głównie majątkowe straty i zawikłania. Łempicki bowiem, ożeniwszy się z jedną z najbogatszych panien swojego czasu, nie tylko za nią rzeczywiście nic nie wziął, ale jeszcze przez nią niemało ze swego uronił. Na Niebylcu spalono mu zamek i wszystkie gospodarskie budynki, zrabowano mu wszystkie zasoby i poniszczono dobytki. Wraca on z żoną do domu, ale w domu zastaje tylko ruinę, pustkę i zniszczenie. Wszakże go to wcale nie zraża. Bez skargi na ustach, a z ufnością w błogosławieństwo Boże, podaje on sobie z żoną rękę do obopólnej wytrwałości i pracy. I praca mu idzie sporo, i Pan Bóg mu błogosławi. Wkrótce też odbudowuje swój zamek, stawia nowe budynki i gospodarstwo swoje do dawnego przywodzi ładu. Jednocześnie wytacza proces Karsznickim o żonine majątki. Krząta on się około tego umiejętnie i zręcznie, ale już tu idzie oporniej. „Sto procesów przeprowadza kolejno” — ale nie każden z nich pożądane przynosi owoce. Sądownictwo ówczesne służy więcej krzywdzącym niż ukrzywdzonym i w tym największa przeszkoda. W kilka lat także umierają Karszniccy, a z ich śmiercią niektóre sprawy same przez się padają. Inne rozwlekają się jeszcze bardziej, przedłużają się w lat dziesiątki i dalej!... Jednakże po leciech dwudziestu i kilku kończy on te procesy i z majątków żoninych odbiera w całości Średnią Wieś, Zubracze, Solinę, Polanczyk i inne. Rozległe te posiadłości, wyniszczone do najwyższego stopnia, wymagają jak najstaranniejszego zarządu, aby mogły do dawnego bytu powrócić. Z dala nie da się taki zarząd prowadzić i są już wtedy te czasy, w których o wierne sługi równie trudno, jak o dobrych przyjaciół. Dlatego Basia a dzisiejsza pani Łempicka proponuje mężowi, ażeby odtąd w Średniej Wsi zamieszkali. Mąż na to zezwala, ale nie mogąc znieść rozdziału ze swoim ukochanym Niebylcem, wkrótce sam do niego .powraca. Odtąd pani Łempicka sama w Średniej Wsi mieszka — i tu dopiero występuje ta osobliwszych cnót pani w całej swojej wielkości i blasku. Całym majątkiem swoim ona sama zarządza. Nie trzyma żadnego rządcy ani podstarościego, lecz wszędzie rządzi przez włodarzów, przez chłopów. I wszystko pod jej ręką rośnie, rozwija się i przychodzi do stanu bogactwa.

Na wszystkich wsiach stają nowe budynki, wszystkie role obfitują w urodzaj, wszystkie gromady przychodzą do zamożności. Z gromadami osobliwie umie się ona obchodzić. Nie jest ona ich panią, lecz opiekunką i matką. Zna ona każdego gospodarza, każde dziecko we wsiach swoich i wie, co się dzieje pod każdą strzechą. Nie znosi nigdzie głodu i niedostatku i wszystkich własną wspomaga ręką. Zaprowadza spichrzę gromadzkie i nadzór starszyzny nad pracą i rządzeniem się wszystkich, i tym sposobem ubezpiecza ich dobry byt materialny.

Szczególniejszy wszakże wzgląd jeszcze ma ona na ich stronę moralną. Nie cierpi nigdzie lenistwa, pijaństwa, kradzieży i ażeby te chwasty wyplenić z gruntu, osobne ku temu tworzy instytucje. Tymi instytucjami .są wszędzie sądy gromadzkie, które nie tyle mają na celu karę, ale głównie poprawę, a w razie niepoprawności banicję. Tym sposobem staje się ona fundatorką nie tylko dobrego bytu swych włościan, ale podnosi ich z czasem do tego stopnia moralnie, że nie masz u nich przykładu żadnego występku, a oni sami stają się w długie czasy pamiętnym przykładem dla swoich braci sąsiednich.

Lecz takich celów dopiąć może tylko taki charakter, jakim pod każdym względem jaśnieje osierocona niegdyś Balówna. Była ona pobożną całą duszą i sercem, ale bez ostentacji i wielomówstwa.

Modliła się Bogu nie godzinkami, lecz uczynkami, modliła się całym życiem swoim. Dobro bliźnich było u niej zawsze na pierwszym miejscu, jej własne na miejscu ostatnim.

Hojna i szczodrobliwa dla wszystkich, dla siebie była oszczędna i wyrachowana; pobłażająca wszystkim, a najsurowsza dla siebie, nie położyła się nigdy do snu, jeżeli, obliczając się z swoim sumieniem, nie wyrachowała się przed sobą z dokonanego na tym dniu poczciwego uczynku. Jej serce było zawsze w zgodzie z rozumem, a jej rozsądek umiał po prostu rozwiązywać wszystkie najzawikłańsze trudności. Nie mieszkając z mężem w latach ostatnich, odwiedzała go często i jego przyjmowała u siebie, otaczając go zawsze najtkliwszą miłością i głębokim szacunkiem. Jej dom należał do najgościnniejszych w okolicy, a jej umiejętność przyjmowania wszystkich gości z równą uprzejmością, lecz przy tym z godnością a bez próżnej i niezmierzonej wystawy, żyje w pamięci sędziwych sąsiadów do dziś dnia.

Śród tak cichego w swoim rodzinnym zakątku, a przecie pełnego takich cnót świetnych zawodu, umarła ta świątobliwa matrona w roku 1823. Jej pogrzeb należy do najświetniejszych i wystawnością podejmowaną przez męża, i mnogością mów pogrzebowych, lecz głównie owym płaczem tysiąco-głośnym jej licznych gromad, które jednym, nieutulonym jękiem, jakby lamentem całej ziemi, napełniły powietrze.

Mąż o kilka lat jeszcze ją przeżył, umierając dopiero W roku 1830.

Z tego małżeństwa pozostała li jedna córka Zofia, która była za hrabim Ankwiczem.

Tak więc te góry tutejsze, nie tylko że były tak zaludnione, jakimi się pokazują w Nieczujowych powieściach, ale nawet się rodzili i mieszkali w nich ludzie tacy, na jakich dzisiaj wzmóc się nie umieją nawet najpołożystsze doliny. I te cnoty domowe i publiczne, i owe obyczaje dawne, na mocy których utrzymywał się tak nieporównanie piękny stosunek włościan do panów, dlatego właśnie, że ta kraina była tak górzysta i obcym żywiołom tak nieprzystępna, chowały się tutaj w takiej czystości, że tak jak w powieściach Nieczui, tak i w nietkniętych piórem późniejszych podaniach, wszystko, co dobre, poczciwe i czyste, to swoje, a co tylko występne lub tylko dziwaczne, to pewnie jakiś z krain obcych tu przywleczony niestatek.

Rozpatrując się tak w pisanych, jak ustnych pamiątkach domowego życia tej ziemi, dziwić się trzeba zaiste, jak surowo przestrzegano tutaj zacności i cnoty, i jak silną i czynną była pod tym względem opinia publiczna. Wszyscy mieszkańcy tutejsi byli tu niby jakimś zakonnym stowarzyszeniem, w którym kapituła, złożona ze starszych, bezustannie czuwała nad moralnością stowarzyszenia. Jej policja była tak czujna, że najmniejsza drobnostka nie uchodziła jej wiedzy, jej sąd był zawsze doraźny, często nawet tak srogi, że śmierć przynosił obwinionemu.

Niżej opowiem wypadek, stwierdzający to podanie, tutaj zaś wspomnę o tym, że nie kto inny, tylko tak silna opinia publiczna sprawiła to, że od najdawniejszych czasów, aż do ostatnich, dzieje tutejsze nie przypominają ani jednego głośniejszego występku, ni jednej zbrodni.

W ostatnich latach dopiero, kiedy rozwiązłość obyczajów za Sasów rozgrzeszyła całą Rzeczpospolitą do tego stopnia, że owoczesne dzieje domowe składają się niemal z samych burd, zajazdów, zabójstw i innych gwałtów, i tutaj także popełnioną została zbrodnia, która wszakże, lubo niemniej jasne rzuca światło na stan ówczesnych obyczajów i moraliności publicznej, zawiera w sobie jeszcze jeden rys taki, że dla niego samego zdarzenie to powinno wzbudzić nasze zajęcie.

Zdarzenie zaś to było następujące: Jan Prosper na Załuskach, Gostkowie i Łasku, Junosza z Tabaszów Załuski, kuchmistrz Wielkiego Księstwa Litewskiego, Chęciński, zawistowski starosta i Orła Białego kawaler, dziedziczył w ziemi sanockiej na miasteczku Jasienicy i okrążających go wsiach kilkunastu.

Dobra te wszystkie były niegdyś częścią dóbr odrzykońskich, czyli kamienieckich, które po Kamienieckich, Betmanach, Bonerach przeszły do Firlejów, przez Firlejównę do Tarnowskich, przez Tarnowską do Wierzbowskich, a przez Ludwikę Wierzbowską dostały się Hieronimowi Załuskiemu, kasztelanowi rawskiemu, który był ojcem kuchmistrza. Pan kuchmistrz sam, mający Szołdrską za sobą i z nią dzieci siedmioro, rezydował na Jasienicy. Był to co do imienia i co do majątku pan znakomity, bo oprócz Jasienicy posiadał jeszcze tu Jabłonicę z przyległościami, a w Sieradzkiem państwo łaskie i państwo gostkowskie na rozgraniczu Sieradzkiego i Łęczyckiego. Przy tym wszystkim jednak był on umysłu spokojnego, a zamiast hucznym ówczesnym biesiadom, raczej naukom, rodzinie i gospodarstwu oddany, sam też wszystkie swoje majątki administrował. Pomimo to wszakże wieś Jabłonica z przyległościami dostała się około roku 1740 imć panu Antoniemu Baranowskiemu, stolnikowi dobrzyńskiemu, za małą sumę w zastaw trzechletni. Ten Baranowski, jaki człowiek był, trudno wiedzieć; pewna rzecz tylko, że przybył tutaj z ziemi dobrzyńskiej, że szukał tędy wsi do dzierżawy lub kupna, że mu się Jabłonica podobała nad inne, że ją chciał kupić koniecznie, a kiedy tego otrzymać nie mógł, poty męczył pana kuchmistrza, póki jej nie otrzymał w zastaw trzechletni.

Jakoż ją trzymał trzy lata, a po trzech leciech wyprosił sobie rok czwarty: lecz kiedy po czwartym chciał jeszcze pozostać dalej, pan kuchmistrz nie chciał na to żadną miarą zezwolić.

Po długich prośbach wszakże zezwala Załuski jeszcze na rok jeden, ale pod tym warunkiem, ze na rok przyszły o świętym Janie ma mu być Jabłonica oddana bez żadnych kwestyj. Baranowski zostaje, lecz już w biegu tego piątego roku daje się słyszeć z tym wszędzie, że z Jabłonicy za nic się nie ustąpi. Niecierpliwi to dosyć kuchmistrza, lecz zniecierpliwia daleko więcej, kiedy wysławszy na kilka dni przed świętym Janem swego rachmistrza, imć pana Jełczyckiego, do Baranowskiego z wezwaniem, ażeby sobie sumę zastawną odebrał, dostaje od niego stanowczą odpowiedź, że sumy tej nie odbierze, że ma inne do niego pretensje i Bóg nie wie, co jeszcze, a w końcu, że z Jabłonicy żadną miarą się nie ustąpi.

Pisarzem grodzkim sanockim był naówczas imć pan Józef Malicki, późniejszy kasztelan, Wojciech Wielogórski regentem, a susceptantem Aleksander Rzepicki — do nich się tedy, jako do siedzących ciągle w Sanoku, udaje pan kuchmistrz, jak ma sobie w tej sprawie postąpić.

Imć pan Malicki, przejrzawszy dokumenta, zapewnia kuchmistrza, że byle tylko sumę zastawną wraz z kontraktem zastawu złożył w kancelarii grodzkiej sanockiej, to pan Baranowski najniezawodniej będzie zmuszony oddać mu Jabłonicę natychmiast. Pan kuchmistrz tedy, zabrawszy z sobą to wszystko, zabiera także swego rachmistrza Pełczyckiego i w sam dzień nawrócenia świętego Piotra i Pawła udaje się do Sanoka, pewny tego, że wszystko jak najlepiej załatwi, nazajutrz do domu wróci, a w kilka dni potem Jabłonicę odbierze.

Nie była to wszakże sprawa tak łatwa. Baranowski bowiem, lubo sam może nie tyle zły i mniej zręczny, ma jednak dziwnie sprężystą podporę w plenipotencie swoim, imć panu Mietelskim.

Ten Mietelski jest to szczwany lis palestrancki, który całe życie przepędził na trybunałach i sądowych kadencjach, to jako plenipotent, to delator, to wreszcie świadek lub poplecznik najęty. Przez tego Mietelskiego śledzi Baranowski każdy krok Załuskiego, jakoż się dowiaduje i o tym, jaką on odpowiedź odebrał od Malickiego. Dowiaduje się wreszcie, że z deportacją sumy zastawnej sam pan kuchmistrz w dniu świętego Piotra i Pawła ma udać się do Sanoka. To mu też odbiera ostatnią nadzieję, jakoż do przynoszącego mu tę wiadomość Mietelskiego powiada z żalem: — Jużeśmy teraz całkowicie przepadli. Lada jaki rajca z ciebie, Mietelski! a inną drogą może bym się przecie usiedział był w Jablonicy, boćby bez niej nie zgłodniał pan kuchmistrz.

Ale na to Mietelski: — I tak się waszmość jeszcze usiedzisz. Mam. ja sposoby na wszystko. Owo więc i na to jest sposób, a ma się tam oprzeć o kogo pan kuchmistrz, mam i ja się też oprzeć o kogo w Sanoku. Toż to nie tylko tam pan Malicki i panowie grodowi; jest tam przecie i chorągiew pancerna, a w tej chorągwi są tam Kunicki i Waryczeńko, a jegomość masz zasie swoich.

— Więc cóż powiadasz, Mietelski?

— Pojedziemy i my do Sanoka — odpowiada Mietelski — a tam obaczymy. — Jakoż rzeczywiście, kiedy pan kuchmistrz dopiero na dzień świętego Piotra i Pawła wybiera się do Sanoka, Baranowski z Mietelskim już w wigilię tam przybywają.

W Sanoku wówczas stoi rzeczywiście chorągiew pancerna. Jest to chorągiew jw. Józefa Mniszcha, kasztelana krakowskiego, której namiestnikiem jest imć pan Ludwik Lubieniecki, Antoni Osuchowski chorążym, a z towarzystwa bawią przy niej naówczas imć pan Kosobucki, Jan i Mikołaj Bukowscy, Józef Siedliski, Witski i kilku innych. Pomiędzy tymi wszakże znajdują się jeszcze dwa indywidua, jeden Kunicki, a drugi Waryczeńko, zwany czasem Waręzki, o których trudno przypuścić, ażeby byli istotnymi towarzyszami chorągwi, bo na to nie zezwalają ich późniejsze uczynki. Towarzystwo w chorągwi było tak znamienitym zaszczytem, że o niego ubiegały się najpierwsze imiona; towarzyszem chorągwi nie mógł być wówczas, tylko szlachcic herbowy, znanego powszechnie domu, a nawet i dla takich jeszcze uzyskanie tego zaszczytu było pod owe czasy taką trudnością, że nawet szlachcic osiadły i piastujący już ten albo ów urząd w powiecie miał siebie za szczęśliwego, jeżeli go za pomocą instancyj i długich zachodów uzyskał. W takiej chorągwi zresztą, której każdy prosty towarzysz nie mógł pójść pod komendę nawet jenerała cudzoziemskiego autoramentu i która przeto składała się prawie z samego kwiatu ówczesnego obywatelstwa, nawet za Sasów przestrzegano z taką surowością honoru, zacności i czystości spraw wszelkich, że o tym, ażeby się .pod nią jako istotny towarzysz mógł znajdować człowiek podejrzanego charakteru i wolnego sumienia, nie można ani pomyśleć. Kunicki i Waryczeńko, lubo ich manifest pani kuchmistrzowej litewskiej takimi zowie, nie mogli być jednak towarzyszami chorągwi. Jakoż inaczej i całkiem prawdziwie wyjaśnia nam to tradycja. Chorągiew taka, konsystująca w Sanoku, jeżeli się samowolnie nie mieszała w sprawy powiatowe albo prywatne, nie miała właściwie nic do czynienia. Lubo więc obowiązkiem było, ażeby chorągiew taka była o każdej porze przynajmniej w trzeciej części towarzystwem okryta, towarzysze jej jednak, będąc po największej części szlachtą osiadłą, mającą w domu swoje własne zajęcia, nie siedzieli nigdy w chorągwi, kontentując się tym, że się po kilka razy do roku zbierali na koło rycerskie, że swoich luzaków, czyli pocztów utrzymywali w Sanoku i zresztą sami byli na każde zawołanie gotowi.

Porucznikowi jednak albo namiestnikowi, komenderującemu chorągwią, przykro było siedzieć w miasteczku z samym tylko chorążym; asystując zresztą wedle zwyczaju sądowym kadencjom, procesom kościelnym i wszystkim innym miejscowym obchodom, rad by był mieć zawsze przy sobie choć taką z towarzystwa reprezentację. Nie mogąc jej zaś mieć ze strony towarzyszów chorągwi, których najwięcej kilku przy nim bawiło, przysposabiał ją sobie sztucznie. O to zaś wcale nie było trudno. Albowiem wówczas, przy długoletnim spokoju i ogromnym rozmnożeniu się szlachty, mnóstwo było młodzieży w kraju, którzy żadnego nie znachodzili zajęcia. Było też wielu ludzi, którzy, śród powszechnego nieładu przywłaszczywszy sobie nazwisko, stopień wojskowy lub urząd jaki, włóczyli się z miejsca na miejsce, szukając utrzymania dla siebie w powszechnie zachowywanej gościnności. Drudzy, posłużywszy czas jaki na Kresach, porzucali ciężką tamtejszą służbę i na lekszą w kraj się puszczali; inni dla jakiego łotrostwa wykluczeni z chorągwi lub z regimentu, ze zmyśloną historią niewinnego prześladowania zaciągali się w jakiej dalekiej krainie do nowej służby. Tacy więc goście, lubo zresztą niewielką ich obdarzano ufnością i w chorągwiach okrytych, konsystujących po wielkich miastach, żadnego im nie dawano przystępu — w chorągwiach jednak takich, którym zwykle brakowało nie tylko okrycia, ale nawet reprezentacji, częstokroć łatwego doznawali przyjęcia. Jakoż za takich gości także należy mieć Kunickiego, a przede wszystkim już Waryczeńka, który nawet nie miał ustalonego nazwiska.

Jakoż imć pan stolnik dobrzyński, przybywszy wraz z swoim Mietelskim do Sanoka, nie udał się wcale do nich; tylko rozkazawszy w gospodzie zgotować obiad i nakupiwszy win różnych gatunków, jak gdyby nic nigdy nie było, całą chorągiewną starszyznę do siebie zaprosił.

Na tę fetę stawili się z chęcią namiestnik, chorąży i wszyscy towarzysze. Jedzono, pito i bawiono się aż do rana; rano zaś imć pan Lubieniecki, mający swe gospodarstwo we wsi Zahutyniu, o ćwierć mili od Sanoka odległej, do siebie znów wszystkich zawezwał. Wkrótce też zajechały przed gospodę karabony i kałamaszki i widzieli to wszyscy, jak całe to towarzystwo, śród rozgłośnie śpiewanych pieśni i gęstego strzelania z rusznic i pistoletów, wyjechało precz z miasta. W Zahutyniu de noviter repertis gościna — i tu dopiero stolnik dobrzyński, zostawiając Mietelskiemu robotę około Kunickiego i Waryczeńka, sam przed starszyzną zaczyna rozwodzić żale na pana kuchmistrza, opowiadając, jako go gnębi i zdziera, i teraz jeszcze chce z posiadanej prawnie dzierżawy wyrzucić. Burzą się na to winem i bezsennością porozgrzewane umysły — lecą klątwy i groźby na wszystkich koronnych i litewskich kuchmistrzów — dostaje się przy tym wojewodom, starostom i kasztelanom — a wrzekomo ukrzywdzonemu szlachcicowi dostaje się ręka bratnia i obietnica pomocy.

Dzieje się to już w sam dzień świętego Piotra i Pawła. W ten dzień też w samej istocie przyjeżdża do Sanoka i kuchmistrz. Ale pan wielki, z wielkim jeżdżący dworem, przyjeżdża późno i nim dla siebie miejsce znajduje w gospodzie, słońce już bliskie zachodu. Obawiając się, aby go z przyjęciem deportowanych pieniędzy nie odroczono do jutra, posyła Pełczyckiego do pana pisarza. Pan pisarz, grzeczny i uprzejmy dla wszystkich, uprzedzającym jest dla tak znakomitego dygnitarza i odpowiada przez Pełczyckiego, że czekać będzie w kancelarii i deportowane pieniądze przyjmie — choćby też i przy świecach.

Pan kuchmistrz tedy się wybiera powoli i nim się wybrał, zmrok już zapada na dworze. O zmroku dopiero wychodzi on z swojej gospody, idzie z nim razem Pełczycki, a za nim hajducy na noszach drewnianych niosą sumę zastawną. Kiedy tak idąc do grodu, którego kancelarie znajdowały się w przyziemiach zamku, położonego na drugim końcu miasta, przychodzi na rynek, w rynku, śród nieprzejrzanego już zmroku, z niewiadomego miejsca daje się słyszeć jakiś gromki głos, wołający: — Śmierć to niosą, nie pieniądze!

Pan kuchmistrz nie zrozumiał sam dobrze, ale zrozumiał Pełczycki i powtórzywszy mu te słowa, mówi do niego: — Jw. panie! bodajby tu na nas nie było jakiej zasadzki.

Ale Załuski, w swoim czystym sumieniu i dobrym rozumieniu o ludziach, zbywa niczym Pełczyckiego i tak w milczeniu dochodzą wszyscy do zamku.

W zamku, w kancelarii grodzkiej, zastali istotnie światło i pp. Malickiego, Wielogórskiego i Rzepeckiego czekających z aktami. Wszakże ledwie pan kuchmistrz, wszedłszy do kancelarii, zaczął się witać z imć panem pisarzem — daje się słyszeć tumult jakiś na dziedzińcu zamkowym.

Nie można zrazu rozpoznać, co się to dzieje, ale słychać wyraźnie brzęk szabel, różne pomieszane hałasy jakby pijanych ludzi, a między nimi i głosy: bij, zabij! takiego a takiego syna! — Kuchmistrz spogląda z zdziwieniem na pana pisarza, ten zaś nawzajem na niego — a tymczasem drzwi od samejże kancelarii otwierają się z wielkim łoskotem i cała ta hurma krzykaczy wpada wewnątrz do izby. Na jej czele widać najpierwej Lubienieckiego, Baranowskiego i Kunickiego, za nimi wpada Mietelski i Waryczeńko, a dalej kilkunastu jeszcze uzbrojonych, których wszakże już niepodobna rozpoznać. Przeciwko tym napastnikom powstaje z pasją imć pan pisarz grodzki, lecz ci wszczynają od razu taki tumult i hałas, że jego głos ginie śród wrzawy. Tymczasem Baranowski rzuca się na kuchmistrza, lżąc go śród tego rozgwaru najbrzydszymi słowami; Załuski się cofa za stół do kąta, ale w tej chwili napadają na niego Kunicki i Waryczeńko, i kiedy jeden rozmachanymi rękami strąca mu z głowy kapuzę, drugi dobytą spod kierci szablą, tnie go w głowę tuż koło lewego oka. Cięcie to nie tylko że trafia kuchmistrza w miejsce tak słabe, jak skronie, lecz jest zarazem tak silne, że go od razu powala na ziemię...

Widząc to imć pan Pełczycki, dobywa szabli i na czele kuchmistrzowskich hajduków rzuca się z wściekłością na napastników, ale w tej chwili od nich już żadnego nie doznaje oporu, bo wszyscy oni, obaczywszy kuchmistrza leżącego na ziemi, sami się jak najprędzej wynoszą.

Wkrótce potem cisza już jest w kancelarii grodzkiej sanockiej — panowie grodowi zaciągają w akta deportację sumy zastawnej i sporządzają akt eksposesji Baranowskiego, a kuchmistrzowscy hajducy na tychże samych noszach, na których przynieśli pieniądze do zamku, odnoszą teraz zranionego swojego pana do jego gospody.

Złożywszy Załuskiego na łożu w gospodzie, Pełczycki przywołuje natychmiast felczerów, przywozi lekarza zamkowego z Leska, posyła po jakiegoś mnicha lekarza do Krosna i jednocześnie rozsyła konnych posłańców z zawiadomieniem o dokonanej zbrodni na wszystkie strony. Zabiegi te jednak niewiele pomagają choremu. Załuski leży bez przytomności przez noc całą aż do rana, a rano lekarze oświadczają sfrasowanemu Pełczyckiemu, że tylko jeden Bóg może mu pomóc, a i od Boga będzie to cudem...

Nazajutrz wszakże jeszcze w czas przed południem zjeżdża się do Sanoka niemało szlachty sąsiedniej i przybiega także rozstawionymi przez Pełczyckiego końmi pani kuchmistrzowa litewska. Pani kuchmistrzowa pada z rozdzierającym serce lamentem na kolana u łoża męża — a oburzona tą zbrodnią szlachta, rzuca się w miasto za odszukaniem Baranowskiego, Mietelskiego, Kunickiego i Waryczeńki. Poszukiwania ich są daremne, ani jednego z nich bowiem nie masz już w mieście — szlachta rzuca się w pogoń za nimi, drudzy czepiają się pozostałych w mieście namiestnika i chorążego, z czego wszczyna się tumult, hałas i rąbanina, przy czym pomiędzy innymi, poznaczonymi z lekka, jeden z młodych Gumowskich jest tak zesiekany, że do sześciu tygodni potem goi się z ran swoich w Sanoku.

Przez następne dni ciągle nowa szlachta się zjeżdża do miasta, a do czwartego dnia rano wszystko, co tylko żyje, co tylko szablę nosi w całej ziemi sanockiej, jest zgromadzone w mieście. Szczupły Sanok rozpiera się pod tym niespodziewanym zjazdem, jego domki nie są w stanie wszystkich gości pomieścić — wszakże ci goście nie są wybredni i mieszczą się na poddaszach i w sieniach, drudzy się kwaterują w chatach wiejskich na sanockiej posadzie, inni się nawet rozkładają obozem nad Sanem. Szlachta ta, zgromadzona ze wszystkich kątów, przez całe dnie oblega gospodę, w której leży Załuski, a co znaczniejsi idą go naocznie oglądać; drudzy, uraczywszy się po winiarniach na ten niespodziewany frasunek, wywołują po ulicach pomstę Bożą na zbrodniów, inni nawet wpadają na zamek, to znów do kwatery chorągwi i grożą tak panom grodowym, jak i Lubienieckiemu srogim rozsiekaniem i śmiercią. Poplecznicy i przyjaciele Załuskich nie zaniedbują niczego, ażeby usposobienie szlachty na swojej stronie utrzymać, jakoż co dzień, co godzina, dają tu i ówdzie ognia poostrzone szabelki.

Jednak ażeby nigdzie do tumultu nie przyszło, czuwa pilnie chorągiew pancerna. Chorągiew ta już od dni kilku jest całkowicie okryta, ani jednego nie brakuje w niej towarzysza, ani jednego luzaka. Główną komendę ma nad nią imć pan Marcin Nieczuja-Ślaski, który przez swoje życie już niejednej porucznikował chorągwi i tu też postępuje sobie dziwnie surowo.

Wszyscy towarzysze są ciągle pod bronią; odwach jest utrzymany porządnie; Lubieniecki i Osuchowski wraz z pocztowymi, na których pada podejrzenie wspólnictwa zbrodni, obłożeni, to honorowym, to rzeczywistym aresztem; bezustanne ronty przeciągają ulice i zgoła cala ziemia sanocka za pomocą porozsyłanych komend wzięta jest w czujną policję, ażeby w niej choć jednego z zbrodniarzy wyśledzić. Takie naprężenie trwa przez dni siedem.

Siódmego dnia wieczór kuchmistrz, wycieńczony na siłach, umiera. Wieść ta jak błyskawica rozbiega się po mieście. Wskutek niej nowy rozruch się robi. Zbija się w tłumy szlachta, grozi i tym, i owym, i w swej zapamiętałości grozi nawet samemu miastu. Niewiele brakowało do tego, żeby rozżartym tłumom trza było poświęcić jednego z uwięzionych towarzyszów, dlaczego zapewne Lubieniecki wraz z Osuchowskim zaraz po śmierci kuchmistrza znikają także bez wieści. Czujna wszakże i ciągle czynna chorągiew utrzymuje spokój powszechny, późną nocą rozchodzą się tłumy na swoje leże, a tymczasem pani kuchmistrzowa litewska wraz z przybyłymi krewnymi i całym dworem przygotowuje się do solennego aktu oskarżenia, mającego się odbyć nazajutrz.

Jakoż w istocie nazajutrz zaraz rano zaczyna się ten akt pompatyczny. Wtedy corpus exsangue śp. kuchmistrza ubrane jest w szaty jego imieniowi i tytułom odpowiednie. Ciało to, położone na mary, kirem obwieszone dokoła, niosą w żałobę poubierani hajducy z nieboszczykowskimi herbami. Za ciałem z rozgłośnym jękiem i niepowstrzymanymi łzami, ciężką żałobą okryta, postępuje pozostała po zmarłym wdowa; koło niej idzie, wtórząc głośno i łzom, i jękom matczynym, siedmioro drobnych, osieroconych dziatek. Dalej kilku krewnych przybyłych, cały dwór nieboszczyka kuchmistrza i wszyscy słudzy, wszystko to w ciężkiej po swoim panu żałobie. Za nimi wreszcie ciągnie kilkaset szlachty, jedni z głowami pochylonymi w smutku ku ziemi, drudzy z okiem pałającym zemstą i szukającym zbrodniarzy. Około tego ogromnego konduktu ciśnie się lud pospolity tłumami, pomiędzy które przeciągają konne i piesze poczty towarzystwa chorągwi.

Wszystko to ciągnie krokiem powolnym na zamek i wchodzi wreszcie na zamkowy dziedziniec.

Tam przeciw nim wychodzą starosta i sędzia, i pisarz, i zgoła cały sąd grodzki.

Okryta kirem i łzami zalana wdowa śp. kuchmistrza, prezentuje sądowi jego wybladłe zwłoki: w imieniu swoim, w imieniu sierot, przyprowadzonych za sobą, i całej nieboszczyka familii, zanosi ona żałosną skargę na to srogie zabójstwo do sądu, prosi o sądowne obejrzenie zwłok nieboszczyka, o wyraźne uznanie i ogłoszenie dokonanego na nim zabójstwa, a wreszcie błaga o ukaranie zbrodniarzy. Tym skargom i prośbom towarzyszy rozgłośny płacz samej wdowy, jęk dzieci, szlochanie krewnych, sług i przyjaciół zmarłego, a nareszcie i stokroć jeszcze głośniejszy gwar zgromadzonej tak tłumnie szlachty, z ust której tutaj wyrywają się tylko niezrozumiałe groźby, tam wyraźniejsze przeklęctwa, ale gdzie indziej także i wcale zrozumiałe przeciw samemu sądowi zarzuty: jakoby i on był winien w części tej zbrodni, będąc ze zbrodniarzami w zmowie i odbywając umyślnie dlatego sprawę kuchmistrza w nocy!...

Na taką skargę i prośbę dobitną, popartą jakimi dwiema lub trzema setkami szabel, sąd jest dziwnie usłużny. Ogląda on natychmiast ranę nieboszczyka kuchmistrza i uznaje ją bez wątpienia śmiertelną; ze swej strony, wedle sił wszelkich, utula w żalu wdowę i płaczące sieroty; jakoż także bezzwłocznie deleguje od siebie urodzonego imć pana Pawła Cieszanowskiego z Grabówki, ażeby tenże zbrodnię tę za spełnioną, a imć panów: Baranowskiego, Mietelskiego, Kunickiego i Waryczeńkę za zabójców śp. kuchmistrza swoim czystym i zrozumiałym głosem ogłosił.

Na tym się kończy akt ten solenny, po czym pani kuchmistrzowa zabiera zwłoki mężowskie do dóbr familijnych, szlachta się pomału rozjeżdża do domów i tylko chorągiew pancerna pozostaje w Sanoku.

Chorągiew zostaje cała, po zniknieniu bowiem rzeczywistych zabójców, o nią tu chodzi najwięcej. U jej namiestnika i chorążego motorowie tej zbrodni znaleźli dla siebie oparcie, a to jest plama niemała. Chorągiew nie może tego sobie zapomnieć i dlatego zbiera się na koło.

Koło to jest burzliwe i gwarne, bo każdy czuje, jak wielką jest ta plama, a nikt nie widzi na nią żadnego środka. Wszakże wśród tej rozgwarnej narady zdobywa sobie znowu główny głos imć pan Nieczuja-Ślaski i powstawszy za stołem tak mówi: — Mości panowie i bracia! dawnymi czasy służba w chorągwi pancernej była najpiękniejszym w Rzeczypospolitej zazczytem. Chorągiew była tak jako kościół: kto do niej wstąpił jakby się zbliżył ku samemu Bogu. Na chorągwi nie mogła być żadna skaza ani nawet cień żaden, a każdego jej towarzysza słowo ważyło tak jak przysięga. Toteż wówczas chorągiew stawała i za rząd, i za sądy, i nieraz za to, czego by żaden sąd nie potrafił. W dzisiejszych czasach cóż się to między nami nie dzieje? Oto chorągiew nasza, zamiast czuwać nad całością Rzeczypospolitej, nad sądów powagą i zacnością obywateli, jeszcze sama daje pochop zbrodniarzom!

Powiadają wszyscy, że to jest wypadek: ale tak nie jest, panowie bracia! Plama ta nie jest wypadku skutkiem, jeno skutkiem tego, żeśmy wszyscy, jako jesteśmy, zmaleli, żeśmy podupadli na duchu i zubożeli na cnotach ojcowskich, żeśmy zgoła z olbrzymów poszli w niedorostki i karły! Zamiast stać mężnie na straży najpierwej wiary świętej, a potem ojczyzny, pilnujemy głównie naszej własnej szkatuły i gardła — zamiast przestrzegać surowo czystości sumienia, popuszczamy sobie cugli codziennie więcej i rozpasujemy na wszystko — zamiast się ćwiczyć w dawnym rycerskim rzemiośle i po staremu rwać się choćby i z łańcucha domowych obowiązków do posługi publicznej, zastawiamy się pierwszym lepszym przybyszem, dajemy zjadać rdzy nasze misiurki i kordy, a sami się rwiemy do pierzyn! Z żelaznych mężów zeszliśmy na łątki słomiane, z opatrznych i pracowitych ojców w słabe i niezaradne dziecięta.

Huc decrevere gigantes!

Tak mówi Nieczuja i powiada na koniec ze smutkiem, że co się stało, to się już odstać nie może. Ale potrzeba przynajmniej, ażeby drugi raz się co podobnego nie stało.

— A pewni tego będziemy dopiero wtedy, jeżeli służbę około chorągwi będziemy pełnić wedle starego zwyczaju. Więc ani nam się w tej służbie dać zastępować nieznajomym adwenom, ani zezwalać na to, ażeby się lada kto chlubił tytułem towarzysza, ani przy kielichu i za przekupstwem afektów odprawować obiory. A kiedy w choragwi nie będzie namiestnikował ten, który mieszka najbliżej Sanoka; ani do egzakcji podatków wybrany ten, który przychudł na swojej wiosce, ażeby się też na egzakcji podkarmił; ani chorągwi naszej nie będzie nosić ten, który nie ma co nosić u siebie w domu — tedy i ład będzie, i bezpieczeństwo pod każdym względem i nie stanie się nigdy podobny teraźniejszemu wypadek.

Tak skończywszy swą mowę, proponuje najpierwej zupełną puryfikację chorągwi i całkiem nowe obiory, potem napisanie listu o tym do jw. rotmistrza; a wreszcie, ażeby odtąd przynajmniej przez czas jakiś kilkunastu towarzyszów mieszkało wciąż przy chorągwi.

Lubo cierpkie zaiste są prawdy powiedziane przez starego imć pana Nieczuję, nikt jednak się przeciw nim nie odzywa i wszyscy jednogłośnie zgadzają się na poczynione przez niego wnioski. Puryfikuje się tedy chorągiew w ten sposób, że z niej wychodzą na zawsze nieobecni już Lubieniecki, Osuchowski, Kunicki i Waryczeńko i nawet z pocztowych, którzy byli przy owym zabójstwie, żaden nie pozostaje w chorągwi. Następują natychmiast wybory i te wypadają najlepiej. Namiestnictwo bowiem dostaje się imć panu Ossorii-Bukowskiemu z Nozdrca, który później był podkomorzym tej ziemi, a chorąstwo imć panu Błońskiemu z Bereski, który później był stolnikiem sanockim i którego pierwsza konfederacja chciała mieć koniecznie marszałkiem.

Po napisaniu o tym relacji do Mniszcha kilkunastu towarzyszy zostaje przy chorągwi — wszyscy inni się rozjeżdżają do domów — i dawna cisza rozlega się w mieście Sanoku.

Taka też sama cisza zalega i w Jasienicy, na dawnym dworze nieboszczyka kuchmistrza.

Po jego pogrzebie, odprawionym z wielką pompą owemu czasowi właściwą, pozostała wdowa wynosi się stąd na zawsze i zamieszkuje w miasteczku Łasku w województwie sieradzkim.

Opiekę nad pozostałymi majątkami, nad sobą samą i siedmiorgiem sierotek porucza ona stryjeczno-rodzonemu bratu śp. męża, Jędrzejowi Stanisławowi Załuskiemu, podówczas już biskupowi krakowskiemu, który z ojcowską troskliwością zajmuje się wychowaniem starszych jej dzieci. Popiera on także całym wpływem swoim proces przeciwko zabójcom kuchmistrza, lecz dla ich niebytności i nawet zaginionych zupełnie o nich wieści, nie doprowadza do żadnego skutku. Pani kuchmistrzowa więc wreszcie zarzuca dalsze poszukiwania, nosi sama przez lat kilka grubą po mężu żałobę; tę żałobę zamienia później na habit zakonnicy i w tak wiernej pamięci nieodżałowanej swej straty, oddana wychowaniu dzieci, modlitwom i miłosiernym uczynkom, pomstę za krzywdy swoje pozostawia samemu Bogu.

Od tego czasu mija lat kilkanaście.

Zajęta po większej części hucznymi biesiadami i biesiadniczymi burdami szlachta, zapomina już całkiem o dokonanej na śp. kuchmistrzu litewskim zbrodni. Zapomina ona o niej tym bardziej, ile że dotychczas żaden z jej motorów ni wykonawców nigdzie na jaw nie wyszedł; nawet o samym Baranowskim, który tu przecież swoje dobytki i ową sumę zastawną zostawił, nie dała się słyszeć żadna wieść nigdy. Wszystko to gdzieś się podziało, zniknęło, przepadło.

Aż dnia jednego, kiedy pani kuchmistrzowa litewska, już późnymi latami zgarbiona matrona, lecz zawsze jeszcze habit zakonny nosząca i mieszkająca naówczas w Lasku, o wieczornej godzinie z kilką pań innych w wielkiej dworu swojego komnacie, daje jej znać służący, że jakiś pielgrzym, powracający ze Ziemi Świętej, prosi o wstęp i posłuchanie u pni. Świątobliwa matrona chętnie zezwala na to — jakoż wkrótce otwierają się drzwi i wchodzi przez nie starzec białowłosy, z długą po pas białą brodą, w strój zwyczajny pielgrzymów przybrany, który się zbliża wprost, do pani Załuskiej i prosi, ażeby mu pozwoliła pomówić z, sobą słów kilka na osobności. Zniepokojona tym cokolwiek staruszka, namyślała się trochę, lecz na usilne prośby pielgrzyma odchodzą do przyległej komnaty przytomne damy, a ona, pozostawszy sama z pielgrzymem, pyta go, czego by żądał. Wszakże natenczas pielgrzym rzuca się przed nią na kolana i mówi przerywanymi słowy: — Nie powstanę ze ziemi, póki mi nie przebaczysz, — Któż jesteś? cóżeś mi winien? — pyta pani Załuska.

— Jestem Baranowski — powiada starzec klęczący.

Na wspomnienie tego nazwiska, ba, nawet wprost na widok samego zabójcy męża przerażoną matronę porywa tak gwałtowne uczucie zgrozy i żalu, że przez długą chwilę stoi nad starcem jak gdyby niema i nie jest w stanie ani słowa przemówić. Jednak po chwili, powróciwszy do władzy nad sobą, wymawia z łkaniem te słowa: — Bóg mi każe przebaczać, przebaczam, bodajby i On ci tak samo przebaczył.

Po czym pielgrzym powstaje z ziemi i znika.

Co się później stało z tym Baranowskim, rzecz niewiadoma. Tutaj w Sanockiem żadna wieść o nim nic nie przynosi. Zapewne resztę swojego pokutniczego życia skończył w jakim klasztorze.

Taka jest powieść rzetelna o zabitym Załuskim. Podaję ją tak, jak się sama składa z manifestu pani Załuskiej, wniesionego do grodu, i z żywej tradycji. Jakoż wszystko tu jest prawdziwe: i owo podstępne wmieszanie w to towarzyszy chorągwi, i napad wieczorny, i owe rącze ujęcie się całej szlachty za zabitym, i puryfikacja chorągwi, i nawet owo podanie o zjawieniu się Baranowskiego po powrocie ze Ziemi Świętej, które nie tylko się utrzymuje w domu tak słynnym z oświaty, rozumu i nauk, jak dom Załuskich, ale powtarzane mi było niemal przez wszystkich starców tej ziemi, przechowujących dawne tradycje. Chcąc też główne mementa tego zdarzenia rozebrać, wiele by się dało powiedzieć o owych czasach, które po tysiąckroć już sądzone i obrabiane, jednakże jeszcze różnie się przedstawiają u różnych...

To wszakże, o ile by mnie zawiodło na szerokie pole obyczajowo-dziejowej rozprawy, o tyle niewłaściwym jest skromnemu wstępowi do jeszcze skromniejszej powieści...

Jakoż natomiast przejdę raczej do jeszcze jednego wspomnienia z domowych dziejów tej ziemi, które, tak samo jak poprzednicze, powinno nie tylko dać nam prawdziwe i jasne wyobrażenie o potędze i sile owoczesnej opinii publicznej, lecz przez powłokę, dziś tak okrzyczanego (powszechnie za szeczero-polskie mianego, a w rzeczy żywcem z Niemiec do nas przeniesionego) saskiego pijaństwa i biesiadniczości przepuścić nas w głąb ówczesnego narodowego sumienia, które zaprawdę jeszcze daleko godniejszym jest tego, ażebyśmy dzisiaj zawiązali w nim na powrót dawnego pokrewieństwa stosunki, niżeli bezwzględną obrzuciwszy go klątwą, na zawsze go się wyparli. Zdarzenie to odnosi się do familii Chojnackich, zamieszkałej naówczas w Sanockiem. Nazwisko to występowało już nieraz w różnych rymowanych i nierymowanych powieściach i Chojnackiego figura różne już przybierała postacie. Figura ta wszakże nie wszędzie jest taką samą, jaką była niegdyś w istocie; gdzieniegdzie nawet jest ona zlaną z trzech różnych osób całością, z których każda miała w rzeczy wcale odrębne znaczenie i stanowisko, i swój właściwy charakter.

Nie wspominam tu o tym dlatego, ażebym, na wzór własnego popisu łaknącej i uboczne względy na celu mającej krytyki, chciał prostować poetyczne zmyślenie, często wiele piękniejsze od prawdy, ale głównie dlatego, że do zrozumienia rzeczywistego faktu niezbędną jest znajomość rzeczywistych premisów.

Owóż tedy Chojnaccy, piszący się z Chojnat, a używający klejnotu Trzaska, jak dawno byli zamieszkali w Poznańskiem, Sędomirskiem i Rawskiem, tak niedawno w Sanockiem. Dopiero Józef Ossoliński, wojewoda wołyński, żeniąc się, a (jak wówczas mówiono) przystając do Stadnickiej, wojewodzianki także wołyńskiej, osiadając na żoninym majątku Lesku i przyprowadzając tutaj ze sobą kilku szlachty, swoich dworzan, czyli przyjaciół, przyprowadził także i Chojnackich. Przybyły z nim był to pan Maciej Chojnacki, stolnik rawski, potem pisarz, a w końcu nawet tytułujący się sędzię grodzkim sanockim.

Był to mąż nadzwyczaj poważny i po staremu stateczny, nie był nigdy dworzaninem, lecz za to szczególnie wiernym przyjacielem Ossolińskiego. Takim zawsze się mienił i miał nawet wszelkie prawo do tego, bo nie tylko nie odstępował nigdy Ossolińskiego w żadnej opinii ani w żadnej przygodzie, ale nadto był on sam nawet spokrewniony z znakomitymi domami, i kiedy jeden z jego przodków miał za sobą Ogińską, drugi ożeniony był z Ossolińską, wdową po Korytku. Jakoż pan stolnik, przyszedłszy tutaj, lubo wziął zaraz Zagórz, jedną z najpiękniejszych wsi państwa leskiego w dzierżawę, kupił jednak natychmiast wieś Strwiążyk, ażeby miał i własne w tej ziemi dziedzictwo.

Ten Chojnacki, z Gostomskiej albo może nawet Stadnickiej, miał dwóch synów, Edmunda i Antoniego. Młodszy o wiele Antoni nie odznaczył się żadną osobliwością i dożywszy w spokoju bardzo późnej starości, ledwie trzydzieści lat temu, jak umarł — starszy zaś Edmund, nie posiadający nigdy żadnego urzędu i tytułujący się zawsze tylko stolnikowiczem rawskim, to jest właściwie ów zawołany junak swojego czasu, do którego tak mnogie i tak charakterystyczne się wiążą powieści.

Jaka była jego młodość najpierwsza, niepodobna powiedzieć z pewnością. Według niedokładnego podania miał on być w różnych szkołach i już w szkołach miał się odznaczać swoim charakterem burzliwym i zręcznością w robieniu bronią; miał też być także przez jakiś czas krótki na dworze samego króla, gdzie jednak jego charakter niesforny nie dopuścił mu dłuższego pobytu. Pewna rzecz wszakże, że kiedy wrócił w progi ojcowskie, był to młodzieniec, który wzrostem przenosił najsłuszniejszych o głowę, który rwał postronki jak nici i konie wywracał, lecz przy tym także posiadał wielką ogładę światową, nieobce mu były nauki i umiejętność kilku języków. Jego dzieje publiczne, że je tak nazwę w braku innego wyrazu, są już skądinąd dostatecznie znajome. Nie miał on równego w całej sanockiej ziemi, i to nawet pod żadnym względem, bo jak zręcznością, odwagą i siłą przenosił wszystkich, tak górował nad nimi sprężystym charakterem, niepokalanym sumieniem i głową. Jakoż jest to rzecz osobliwa w Chojnackim, że jak był z charakterem dziwnie namiętnym i nawet gwałtownym, jak całą ziemią tą trząsał, rwał sejmiki w Sądowej Wiszni albo na przekór zrywać je chcącym, własną wolą je utrzymywał lub składał; jak się zrywał do sądów, do napadów i miewał nieraz najwybredniejsze różnych wojen pomysły; jak wyraźnie jakiś duch dziki, nieokiełzany wichrzył nim ciągle i podpalał w nim głowę i serce — tak w rzeczy samej był to człowiek najdelikatniejszego sumienia, najtkliwszych uczuć i z wszystkich o nim krążących, zapewne nieraz różnie poprzekręcanych, podań ani jedno go nie obwinia o żadną krzywdę wyrządzoną drugiemu, ani nawet o cień takiej krzywdy.

Wyświeca to jeszcze daleko jaśniej pogląd na jego życie domowe i familijne stosunki, o które nam głównie tu chodzi.

Owoż tedy ten Edmund, który powróciwszy do rodzicielskiego domu, stał się niebawem ulubieńcom, ba, prawie bożkiem całej sanockiej ziemi, jednę miał przecie osobę, która nie dzieliła wcale tego tak powszechnego afektu. A tą osobą był na jego nieszczęście jego rodzony ojciec. Poważny i stateczny pan stolnik, na poły niby jakiś surowy Rzymianin, a na poły roztropny polityk i dworak, nie podobał sobie od razu w synie, który obdarzony wcale innymi przymiotami umysłu i serca, wcale też inną obrał sobie swego żywota drogę. Pan Maciej, dumny ze swoich tak bliskich z wojewodą stosunków i pamiętny swych dawnych tak znakomitych koligacyj rodowych, chciałby był widzieć swojego syna całkowicie na owej drodze, na której się przychodziło do znamienitych fortun i szumnego znaczenia. W tym, a nie innym celu zapewne posyłał on tego syna do szkół, utrzymywał go tam z niemałym kosztem na stopie wyższej, wkręcił go potem na dwór królewski i za protekcją Ossolińskiego i innych panów torował mu drogę do dalszej sobie upodobanej promocji; a tymczasem ten Edmund, nie tylko z pracowitych zabiegów ojcowskich nic a nic nie korzystał, lecz jeszcze, powróciwszy do domu, okazał się od razu na drodze zamysłom ojcowskim diametralnie przeciwnej. Zamiast gładkiego i ugrzecznionego młodzieńca, szermierz rycersko-junacki — zamiast roztropnego i układnego dworaka, człowiek prosty i prawdomówny — zamiast kornego i aplikującego się panom stronnika, niezawisły w swych zdaniach, śmiały, odważny obrońca osobistej swobody — nie podobał się Edmund ojcu do tego stopnia, że w krótkim czasie stał się nie tylko obojętnym dla niego, ale miejsce obojętności zastąpił nawet pewien rodzaj odrazy. Jakoż w podob29 nym razie, a z innym synem byłby sobie pan stolnik postąpił zapewne inaczej, ale Edmunda osobiste przymioty i jego tak doraźnie zdobyte i tak znamienite znaczenie w powiecie, wynikający stąd zresztą o tyle jeszcze przykrzejszy stosunek jego do ojca, zniewoliły nawet nienawistnego pana stomika do tak oględnego obejścia się z nim, że zamiast mu jawnie okazywać swą niechęć, oddał mu swoją dziedziczną wieś Strwiążyk w bezwarunkową dzierżawę.

Na tej wsi siedząc i mając za sobą niemal całą sanocką szlachtę, wszedł on dopiero zupełnie w swoją rolę właściwą. Jakoż ciągle na koniu, trząsając sam sejmikami i szlacheckimi zjazdami, polując tu na niedźwiedzie i dziki, a gdzie indziej na stronników wichrzącej po kraju Familii, opierał on się nieraz w swoich wycieczkach o Węgry, a nawet aż o Kresy. Tak minęły dwa lub trzy lata ostatnie panowania Augusta III i pierwsze cztery lata panowania nowego króla.

Z wybuchem konfederacji barskiej Edmund oczywiście jest pierwszy, który się jej chwyta z zapałem. W wystąpieniu zbrojnym tutejszej ziemi uprzedza go wprawdzie zrządzeniem przypadku Pieniążek, ale Chojnacki już za moment jest przy niej i kiedy inni ciągną przez Sanok na pola rymanowskie, on z osobnym oddziałem puszcza się na werbunek do Bukowska, Nowego Tańca i Dukli. Od zebrania się pod Rymanowem służy on ciągle przy tej konfederacji aż do jej końca. Ale i tutaj zdradza się głównie jego z jednej strony niesforny, a z drugiej całkiem dla siebie bezinteresowny charakter. Pomimo to bowiem, iż w tych rozpierzchnionych rozruchach, gdzie kto nie chce ozdabia się szumnym tytułem marszałka albo regimentarza, o nic by łatwiej nie było jemu, jak o okrycie się takim lub tym podobnym błyskotliwym honorem: nie widać go nigdzie sięgającego ani po tytuł, ani po wyłączną dla siebie władzę; — przeciwnie nawet, on to sam pierwszy proponuje na marszałka konfederacji sanockiej imć pana Bronickiego z Nowego Tyńca i proponuje go właśnie dlatego, że jest „mężem oględnym i ma doświadczenie wojenne”. Edmund sam dla siebie rezygnuje z wszystkiego — on chce „się bić tylko” przy tej niezmiernie szczęśliwej okazji. Jakoż bije się on teraz do syta. A ażeby mógł się wybić na wszystkie strony, nie wiąże się z nikim na długo. Podczas konfederacji widać go niemal wszędzie, gdzie tylko dobrej bitwy nadzieja. Jest on więc przy Kazimierzu Puławskim i przy Franciszku, jest jakiś czas przy księciu Marcinie Lubomirskim, wiesza się potem przy Bierzyńskim i ma szczęście być czynnym w owej sławnej bitwie w miasteczku Pilznie, którą tam z taką chwałą stoczył pułkownik Sawa. Takie miotanie się we wszystkie strony, takie gorące pragnienie boju, znamionuje jego charakter rycersko-junacki, ale to świadczy także o dawnej tego charakteru niestałości i jakby jego wewnętrznym rozdarciu. Jakoż nie można powiedzieć inaczej, jak tylko, że był to człowiek obdarzony znamienitymi przymiotami, lecz jego duch nie miał spójni, nie miał więzi wewnętrznej. A takich wielu było naówczas — od Ksawerego Branickiego i pana Szczęsnego aż do takich Kirkorów i Dzierżanowskich było ich prawie tysiące i wszyscy w gruncie rzeczy byli jednacy — bo takie głównie owoce wydawał ówczesny, równie ni spójni wewnętrznej, ni więzi swej nie mający duch czasu.

Pośród konfederacji trwającej przybywa Chojnacki po kilka razy w Sanockie. Czy przybywa na wypoczynek po trudach wojennych? Nie, nigdy; lecz zawsze po to, ażeby obaczyć, co też robi szlachta sanocka, i aby tych, którzy istotnie przyszli odpocząć, na nowo do pracy napędzić.

Jakoż za każdym jego przybyciem wiąże się nowa konfederacyjka w Sanockiem i rusza w pole...

Po upadku konfederacji wszyscy, którzy zostali przy życiu, już powrócili do domu, lecz Chojnackiego długo jeszcze nie ma. Już myślano, że zginął, ale nic, wcale. Jak mawiał zwykle: „Od tych much ani bąków (tak nazywał dla rozróżnienia kule karabinowe i działowe) ja pewnie nie zginę” — tak też się stało w istocie. Nic zginął od nich i po skończeniu konfederacji udał się za jej jeneralnością aż do Bawarii. Nienasycony pięcioletnią rozrywką, miał jeszcze dalsze nadzieje. Wszakże w Bawarii przekonał się aż nadto prędko, że już czas żadnych nie mieć nadziei. Więc wrócił i wrócił prosto do kraju.

Na świętego Szymona i Judy jarmark roczny odbywa się w Krośnie. Na tym jarmarku jak zwykle zgromadzona jest mnoga liczba szlachty sanockiej. Słońce jesienne już się schyliło ku zachodowi i prawie zmrok już zapada. Szlachta, pokończywszy swe jarmarkowe zajęcia, gromadzi się tu i ówdzie po dwóch, po kilku, po kilkunastu. Ci się wypytują o wzajemne nowiny, tamci opowiadają o wkraczających wojskach cesarzowej-królowej, inni przypominają sobie ostatnie boje, przypominają rannych i płaczą poległych. Dostaje się tam pewnie niejedno wspomnienie i Chojnackiemu, o którym do .dziś dnia nie masz ni jednej wieści... kiedy wtem, jakby czarnoksięskim przywołany zaklęciem, zjawia się żywy i cały Chojnacki na rynku. W tej podróży towarzyszy mu pan Adam Cieszanowski, łowczyc podobno sieradzki, ale także z ziemi sanockiej, który z ran odniesionych w jednym z ostatnich bojów goił się tam. gdzieś nad Dunajcem czy Wisłą i odtąd nieodstępnym jest przyjacielem Edmunda.

Poznawszy szlachta swego ulubionego Chojnackiego, nie może się posiąść z radości. Szał jakiś osobliwy napada wszystkich. Porywają go na ręce i niosą do gospody w tryumfie. Do gospody, zbiega jaka pięćdziesiątka ciekawych. Długo w noc trwa gawęda, ożywiona zapewnię niejednym wiwatem na cześć przybyłego... Wszakże nie koniec na tym. Nazajutrz rano wszyscy Sanoczanie wybierają się razem w podróż do domu. Biorą pomiędzy siebie Chojnackiego i wiozą go jakby jakiego zbawcę lub naczelnika nowej konfederacji. Po drodze gęsto wstępują do dworów i zapraszają się sami jakby z kuligiem w gościnę. Współziemianie ich przyjmują z zwykłą sobie ochotą i podejmują u. siebie wedle możności. Dosyć że robi się z tego jakiś rodzaj tryumfalnego obchodu, który zapewne w rzeczy uczcić miał pamięć samej konfederacji, lecz że jej wyobrazicielem najlepszym i ostatnim jej losów ostatnich zwiastunem był tutaj Chojnacki, więc wszystkie wieńce tego tryumfu dostają się Chojnackiemu i stąd do tego już dawniej tak czczonego bohatera teraz jeszcze nowa przywiązuje się chwała i cale nowym otacza go blaskiem. Cały też oświecony promieniami tej chwały i blasku, osiada on znowu w Strwiążyku i po staremu, lubo teraz o wiele już cichszy i spokojniejszy, używa czci i miłości braterskiej po całej ziemi.

Jednak niestety! głośny ten tryumf jest już ostatnim echem jego głośnego życia. Nieodrodny syn swego czasu, kiedy ten czas się spełnił do ostatniej godziny, nie ma już także w sobie warunków życia. Nad uwieńczoną głową bohatera swojego czasu wisi już wtedy straszliwy wyrok nieodwołalnych przeznaczeń, który bądź co bądź musi się spełnić koniecznie. Jakoż spełnia on się w istocie — i Chojnacki niebawem wypełnia dni swoje tak samo, jak ten duch, który go zrodził i utrzymywał przy życiu. Na jego śmierć wprawdzie składają się całkiem proste wypadki, ale wszystko to dziwnie Boża prowadzi ręka, tak dziwnie, że nie zostawia nam nic jak pokorne milczenie.

Owoż tedy Chojnacki, zasiadłszy na powrót w Strwiążyku, używa czci i miłości całej tej ziemi jak dawniej. Cześć ta jest nawet teraz jeszcze daleko większa, bo krom nowego blasku jest on dziś poważniejszy, doświadczeńszy i tak w znajomość ludzi, jak wiadomości bogatszy.

Pomimo to jego stosunek do ojca jest taki sam, jak dawniej, a nawet w rzeczy jeszcze cokolwiek gorszy. Pogorszyły go bowiem różnice politycznych opinij, które, dawniej różne tylko w zarodzie, dziś wyszły na jaw w najrzeczywistszej praktyce. Edmund, jeden z najgorliwszych stronników konfederacji barskiej — a jego ojciec, lubo może nie całkiem stronnik Stanisława Augusta, ale wraz z wojewodą stronnik spokoju i dawnego porządku. Im zaś więcej się dają uczuwać skutki panowania nowego króla, które stolnik wraz z zgodnymi ze sobą w opinii nazywa wprost skutkami konfederacji barskiej, im przez to więcej się wzmaga jego niechęć ku dawnym konfederatom — tym jego serce jeszcze więcej się burzy przeciw swemu konfederackimu synowi i stosunek ten wreszcie przybiera aż tak wyraźne formy, że Edmund, czując to, jak dalece niemiłym jest ojcu, wcale nie bywa u niego. Zachodzą wszakże wtedy cale nowe okoliczności.

Oto klucz seredeński, należący do państwa leskiego, a wcale niedaleko od Zagórza odległy, trzyma prawem zastawu alboli też dzierżawy imć pani Salomea Strzelecka, skarbnikowa gostyńska.

Jest to młoda, nie więcej jak dwudziestodwuletnia wdowa, nie tylko znamienita niezwykłą pięknością, ale przy tym i znamienicie bogata, posiadająca prócz rozległego i zasobnego gospodarstwa jeszcze i znaczne sumy gotowe, pozostałe i zapisane jej testamentem po mężu. Na świętą Katarzynę tegoż samego roku jest dany wielki bal na zamku leskim, na który zaproszona jest nie tylko prawie cała szlachta okoliczna, ale zjeżdżają się także i znakomitsi panowie, jako Józef Potocki, krajczy koronny, i Józef Mniszech, chorąży wielki koronny a starosta sanocki obadwa starający się o córki wojewody Ossolińskiego. Pomiędzy zaproszonymi liczy się także i pani Salomea Strzelecka. Przybywa ona wcześnie, ażeby znaleźć gospodę dla siebie i znachodzi ją u jednego z mieszczan tutejszych, który na pomieszczenie się i rozłożenie toalety balowej odstępuje jej swoich obudwóch izb, sam się wynosząc czy do szopy odległej, czy też do którego z sąsiadów. Ludzie pani Strzeleckiej umieszczają się w stajni, a ona sama tylko ze swoją służebną, zakwaterowawszy się w izbach, zaczyna zabierać się do ubierania. Pod ową porę, upatrzywszy ją wprzódy zapewne, wchodzi do tych izb jakiś człowiek pijany, wrzekomo niegdyś przez nią nie zaspokojony a oddalony sługa, i upomina się tytułem zatrzymanej zapłaty o jakąś sumę, tak znaczną, że pani Strzelecka, pomimo całego przestrachu, widzi się być zmuszoną stanowczo mu jej odmówić. Napastnik wszakże nie myśli wcale odstąpić i po gwałtownym swarze rzuca się na wystraszone niewiasty. Powstaje stąd krzyk, płacz i hałas, który przez nie domknięte okna rozchodzi się po ulicy...

Na ten bal zamkowy do Leska przyjechał także i Edmund. A czy to mając jeszcze dość czasu do swego pojedynczego ubrania, czy może dla jakiej innej sprawy istotnej, wychodzi wieczór w miasto i w ową porę właśnie znajduje się pod oknami owego domku, do którego zajechała pani Strzelecka. Słysząc jakiś krzyk i płacz kobiet, i wyraźny przy tym glos napadającego na nie mężczyzny, nie namyśla się ani chwili i wpada w tym momencie do izby. Obaczywszy zaś na własne oczy, co się tam dzieje, porywa owego napastnika w swoje żelazne ręce i nie pytając wcale, kto, co i tam dalej, rzuca nim z taką siłą do okna, że ten, strzaskawszy sobą ramy i szyby, z głuchym jękiem pada na środek ulicy...

Pani Strzelecka, przestraszona może jeszcze więcej takim ratunkiem niżeli samą napaścią, nie umie ani słowa wymówić i opuszczając ku ziemi i przestrachem, i wstydem zapłonione oblicze, tuli się milcząc do ściany... Pan Edmund także jakoś niewiele więcej ma do mówienia, a widząc się już tu wcale niepotrzebnym, kłania się pięknie i równie milcząc odchodzi...

Jednakże cudne wdzięki pani Strzeleckiej pozostają mu tak widomie w pamięci, że tylko o nich myśli aż do samego balu. Cóż dopiero powiedzieć o nim, kiedy te same wdzięki ujrzał podniesione po dwakroć świetną toaletą balową? a co nareszcie o tym, kiedy na sali balowej na jej własne wezwanie musiał do niej przystąpić i z jej ust najpiękniejszych usłyszeć dziwnie wymowne podziękowanie za tak dzielny i taki prędki ratunek?...

Pan stolnikowicz rawski, lubo naówczas miał już pewnie lat ze trzydzieści kilka, nie znał jeszcze żadnej miłości. Zajęty ciągle sejmikami, zjazdami i dalekimi wyprawami za bitwą, a przez pięć lat ostatnich bezustannie konfederacją barską, nie miał ani sposobności, ani nawet czasu do tego. A miłość późna, zwłaszcza u ludzi tak gwałtownego serca i namiętnej kompleksji, zwykła mścić się surowo za lata bez niej przeżyte. Toteż w tak mściwe objęcia chwyciła ona teraz tego rycerskiego junaka.

Do podniesienia tej namiętnej miłości przyczyniło się zapewne niemało jego usposobienie ówczesne. Upadek konfederacji barskiej, sprawy takiej, do której był przywiązany całą duszą i sercem, napełnił go dziwnie głębokim smutkiem i przygniótł ciężkim żalem jego wrażliwe serce. Tenże upadek konfederacji wraz z nowym rządem i ładem w kraju odebrał mu także jego dotychczasowe zajęcie — przy żalu więc dawny wódz niespokojnej szlachty, pogromca wichrzycieli krajowych i sędzia doraźny powiatowych konfliktów, uczuł teraz dziwną czczość w duszy i niewymowne znudzenie. Do tego jeszcze ów naprężony stosunek z ojcem napełniał go ciągłą, nieosłodzoną niczym goryczą... Bądź jak bądź jednak, pewną jest rzeczą, że Edmund, powróciwszy z owego balu do siebie, nie wytrzymał ani dni kilku, ażeby nie odwiedzić pani Strzeleckiej. Przyjęty wdzięcznie i mile, w krótkim czasie po kilkakroć swoje odwiedziny powtórzył, a znajdując z każdym dniem coraz lepsze przyjęcie, stał się niebawem jej gościem ledwie że nie codziennym.

Wszakże ta rzecz, tak jak była, ani mogła, ani na pozór potrzebowała trwać długo. Edmund, jak wszędzie, tak i tutaj, miał najczyściejsze zamiary. Obustronne okoliczności byty jak najzupełniej odpowiednie i równe. Obustronna wzajemność wskazywała sama dalszego postępowania drogę — jakoż nie było wcale nad czym się długo namyślać. A jak to wówczas nad takimi rzeczami namyślano się jeszcze daleko mniej niżeli dzisiaj, więc i Edmund nie ociągał się długo i dnia jednego z deklaracją formalną wystąpił.

Deklaracja jego została bez kwestii przyjętą. Radość tedy z obu stron wielka, a jeszcze większa dlatego, że taki osobliwszy przypadek, jakby wyraźne zrządzenie Boże, zbliżył ich dotąd nieznajomych do siebie, że ta znajomość tak szczęśliwie i z takim zadowolnieniem stron obu zamieniła się w miłość i że uświęceniu tej miłości ślubem małżeńskim żadna nie zagroziła przeszkoda.

Wszakże kiedy się tak cieszą oboje i układają już przyszłe urządzenie się swoje, a może nawet dzień ślubu, pyta pani Strzelecka nawiasem, czyli nie postawi Edmundowi jakiej trudności ta okoliczność, że ojciec rodzony, imć pan stolnik rawski, od niejakiego czasu po kilkakroć do Seredniego przyjeżdżał, występował zawsze dosyć paradnie, koni nie kazał wyprzęgać, prawił jej różne komplementy, a nawet już ją kazał zapytywać z daleka, ożyliby miał trwać dalej na tej nader mu miłej drodze, czyli wszelką porzucić nadzieję.

Na tę wiadomość Edmund zbladł jakby ściana.

Ocuciwszy się trochę, pyta swojej oblubienicy: — I jakiż respons dałaś mu waszmość pani?

I odbiera na to odpowiedź, że pani Salomea, nie chcąc sobie narazić takiego personata, a do tego jeszcze tak bliskiego przyjaciela jw. wojewody, jakim jest imć pan stolnik, nie dała mu właściwie żadnego responsu, tylko tak sobie rzecz tę zostawiła do jakiej szczęśliwej okazji...

To objaśnienie dobiło stolnikowicza do reszty. Stał on jak ściana blady i jak ściana milczący przez długą chwilę, a potem westchnął głęboko i rzekł te słowa: — Ha! Bóg to sam związał i On sam tylko rozwiąże!

Kiedy pan Edmund po tej scenie u pani Strzeleckiej wrócił do siebie, dziwnie był smutny i rozstrojony. Gdyby w tej miłości i konkurencji był znalazł dwóch, dziesięciu, dwudziestu współzawodników innych, to byłoby go pewnie tylko o tyle więcej cieszyło. Pewny swojej miłości, byłby z nich wybił połowę, a drugą połowę wystraszył. Ale współzawodnikiem ojciec i jeszcze taki ojciec do tego!... to mu odebrało nie tylko wszelką chęć dalszego współzawodnictwa, ale tak pomieszało w nim wszelkie uczucia i myśli, że sam nie wiedział, co czynić.

Jakoż naówczas byłby pewnie odstąpił, lecz miłość... miłość go trzymała na żelaznej uwięzi i nie dała ani pomyśleć o odstąpieniu.

Trzeba więc było myśleć o rozmówieniu się z ojcem i myślał o tym pan Edmund. Lecz myślał tak mozolnie i długo, że minął jeden tydzień i drugi, i już trzeci zaczynał, a on jeszcze ani jednego słowa nie wymyślił, którym, miał przemówić do ojca. Nie zastanawiający się nigdy dotychczas nad niczym i nie potrzebujący nigdy więcej jak mgnienie oka na to, ażeby się rzucił sam jeden na cały tłum nieprzyjaciół albo się zdecydował na jakąś ukraińską wyprawę — dzisiaj nie mógł się zdecydować na jedną krótką rozmowę — z rodzonym ojcem. Zdecydował się wszakże nareszcie i do ojca pojechał.

Obaczywszy go stolnik, wiedzący zapewnię już o wszystkim, o czym i cała ziemia wiedziała, przyjął go jeszcze surowiej niż zwykle i już przy drzwiach zapytał, czego żąda od niego?

To zmieszało tym bardziej Edmunda, lecz zebrawszy się, powiedział wszystko, co miał do powiedzenia. Jednak o ile zręczny szermierz każdą bronią żelazną, o tyle całkiem nieświadomym był on szermierstwa myślą i słowem. Nie wiadomo jest wprawdzie, w jakiej formie on ojcu rzecz, swoją przedstawił, ale z odpowiedzi ojcowskiej się pokazuje, że go się spytał w końcu: azali to prawdą jest, że on sam zaczął konkurować o panią Strzelecką? — pan stolnik bowiem, zapominając całkiem swojej zwykłej powagi, wpadł wówczas w złość tak gwałtowną, że zawołał do niego: — I waść jeszcze śmiesz mnie się pytać o to! Idź! i żeby cię oczy moje więcej z tym nie widziały!

Taka była odpowiedź ojca. Z nią, jak mnich kwestarz od zamkniętej bramy bogatego pałacu, powrócił Edmund do domu. Był to cios zabójczy dla niego. Nie wiedział on teraz już wcale, co począć. Wszystko byłby potrafił, ale sprzeciwić się woli ojcowskiej w tej sprawie, o tym nie umiał nawet pomyśleć...

Dziwnym się to może wydawać komuś, że ten hardy junak swojego czasu, którego całe stanowisko społeczne i niemal wszystkie polityczne opinie były niezgodne z rozumieniem ojcowskim, dzisiaj przeciwko woli ojcowskiej nie miał odwagi wykroczyć w rzeczy na pozór mniejszej. Wszakże nie powinno to dziwić nikogo; jest to bowiem jeden z najcharakterystyczniejszych rysów owoczesnego wychowania i wyobrażeń. Według nich syn dorosły, już sam w sobie jednostka w składzie społecznym, już obywatel, nie miał wcale obowiązku w swoich opiniach politycznych lub sympatiach stronniczych oglądać się na takież opinie i sympatie ojcowskie, bo na tym właśnie zależała owa osobista swoboda, owa tak zwana źrenica ówczesnej wolności, którą sam każdy chciał mieć nietykaną dla siebie i stąd jej nie odmawiał nikomu do tego stopnia, że nawet ojciec jej nie odmawiał synowi. Ale przy takiej wolności, że tak powiem, na polu, cale inny obyczaj zachowywał się w domu. Dom szlachecki ówczesny, dom, czyli rodzina, była to instytucja tak ścisłymi i surowymi prawami rządzona, że nie wiedzieć, do czego ją snadniej porównać, do małego państwa czy do małego zakonu? Była ona wszakże na poły jednym, na poły drugim. Bo jakby państwo jakie, każdy dom taki miał swoją odrębną tradycjonalną politykę, jak zakon mnisi swoją regułę, a jak obydwa rządzony był samowładnie.

Rządził nią zwykle ojciec, a jego wola była tak dalece świętą nie tylko dla dzieci, ale i dla powszechnej ówczesnej opinii, że każde przeciwko niej wykroczenie, nawet w takim razie, kiedy by słuszność była po stronie wykraczającego, uważane było za grzech po prostu śmiertelny i pociągało za sobą rodzaj hańby publicznej. Jakoż pomimo niezliczonych przysłowiów i form mówienia, potwierdzających prawdę tego stosunku ojca do swojej rodziny, jak np.: „Kto nie słucha ojca, matki...”, „Krzywda ojcowska nie boli”, „Ojciec wybije, a Pan Bóg wygoi” itd. rzeczą jest wiadomą powszechnie, że komu przydano miano „zły syn”, ten nie mógł nigdy i nigdzie mieć oka, bo ciążyła na nim jakby połowa infamii — Władzę zaś tę wykonywali najsurowiej ojcowie w sprawach czysto domowych, pomiędzy którymi oczewiście najpierwsze trzymały miejsce wyjście za mąż i ożenienie. Jakoż w tej zwłaszcza surowości nikt im. przeszkadzać nie miał ani prawa, ani widział potrzeby, a jeżeli już z końcem może nie wszędzie indziej, tu jednak zawsze każdy ojciec miał słuszność, a każde dziecko przeciwne nigdy nie miało słuszności...

Taki był wówczas obyczaj i w nim, jak w drugiej religii, wychowywały się pokolenia ówczesne.

W nim też także wychowany pan Edmund, nie śmiał ani pomyśleć o tym, ażeby bez ojcowskiego błogosławieństwa mógł do ślubu przystąpić. Będąc zaś z drugiej strony prawie więcej jak pewnym, że błogosławieństwa tego nigdy nie otrzyma od ojca, znalazł on się w tym położeniu, w którym koniecznie trzeba było postanowić czarno lub biało: więc albo złamać siłą wszystkie przeszkody i bez błogosławieństwa ojca do ślubu przystąpić, albo zrzec się swej narzeczonej na zawsze. Jakoż według wszelkiego prawdopodobieństwa jeżeli kto, to najpewniej taki junak odważny, mąż zdecydowanych przymiotów, powinien by się był w oka mgnieniu przechylić i zrobić jedno lub drugie.

Ale jak często prawda zdaje się niepodobną do prawdy, tak i prawdopodobieństwo nie zawsze prawdą. W Chojnackim zamiast rączej decyzji zaczyna się walka długa, bardzo chwiejna i zapewne niepospolicie bolesna. Albowiem z jednej strony większa w nim wiara niżeli odwaga — z drugiej silniejsza miłość niżeli władza nad sobą samym. I tak targany to w jedną stronę, to w drugą, jedzie on na radę do swej narzeczonej. Ale cóż za radę dać może kobieta, przywiązana najżywszą miłością? — oczewiście spokojną i skuteczną naradę zastępują płacze i jęki, a zamiast stanowiącego środka występuje półśrodek, zamykający się w słowie: Czekajmy.

— Ha! więc czekajmy — odpowiada pan stolnikowicz — i czeka.

Jednakże czekając, niepodobna mu jest nie odwiedzać tej, której odtąd poświęca wszystko, co tylko może poświęcić. Pan stolnikowicz odwiedza więc swoją narzeczoną od czasu do czasu i zapewne dość często. Lecz odwiedziny takie teraz, po odmówionym błogosławieństwie przez ojca, nie są na swoim miejscu. Są one bowiem dzisiaj prawie połową przekroczenia zakazu ojca. Odwiedziny te nawet mogą być przez złośliwych uważane jeszcze daleko gorzej; pani Salomea bowiem jest młodą wdową, pozostawioną samej sobie, i nawet nie ma nikogo z starszych w swym domu... Czuje to wszystko Edmund i dlatego nie zastanawia swoich odwiedzin, ale stara się je odbywać kryjomo. Jeździ on więc po nocach, tam w dzień przyjeżdża, bawi godzinę lub więcej i wraca... lecz aby go nikt nie widział, czeka gdzieś w lasach do nocy.

Czasem o kilka mil naokoło objeżdża, aby ślad zatrzeć za sobą... Czasem po kilka tygodni przesiaduje u swego przyjaciela, pana Adama Cieszanowskiego w Płonnej, i stamtąd do Seredniego dojeżdża... I tak to trwa resztę zimy i całą wiosnę, i lato.

Przejdźmyż teraz do opinii publicznej, do szlachty. Szlachta, oczewiście, więcej sobą zajęta wzajemnie niźeli jakim bądź innym zajęciem, wiedziała o wszystkim od samego początku.

Lecz jakaż była tej szlachty o tej sprawie opinia? Oto już od samego początku Edmundowi wprost nieprzychylna. Szlachta ta bowiem, lubo wcale nie miała dla pana stolnika sympatii, pamiętała jednak o tym, że to jest ojciec. Szlachta ta zresztą nie mogła tego przypuścić, ażeby Edmund nie wiedział o tym, że jego ojciec zaczął konkurować o panią Strzelecką, boć się to działo publicznie i wszyscy o tym wiedzieli. W jej oczach tedy stanął tylko fakt nagi, że Edmund puszcza się z własnym ojcem w zawody, fakt zaiste już sam w sobie dość nieprzyjazne rzucający światło na syna, wszakże niebawem jeszcze o wiele nieprzyjażniejszy dlatego, że się nim tak powszechnie zajęto. A zajmowano się nim oczewiście tak samo, jak się zajmowano dotychczas samym Edmundem. Jakoż już wtedy zaczęły z wolna otwarte występować głosy przeciwko niemu, a głosy te podnieśli naprzód wszyscy ojcowie dorosłych synów, niektóre matki zapewne, a nareszcie i ci, którzy i dawniej może tylko przymusowo Edmundowi przychylni, dzisiaj, po zaszłych zmianach w rzeczy publicznej i przy przypisaniu tych zmian konfederacji barskiej, której Edmund najwybitniejszym był zwolennikiem w Sanockiem, nie widzieli wcale potrzeby tajenia się z swoją ku niemu niechęcią. Bohaterowie sprawy upadłej, najnieszczęśliwsi to ludzie zazwyczaj — jeżeli nieprzyjaciele pozwolą im odjąć od ust przeznaczony dla nich kielich goryczy, to przyjaciele im go przychylą na nowo — i muszą go spełnić do dna koniecznie. A takim bohaterem sprawy upadłej był Edmund.

Owóż więc i to jedno, i tamto drugie postawiły go zaraz z samego początku w takim stosunku do ogółu szlachty, że dawny blask jego zaczął blednąć z niesłychaną szybkością i dawne sympatie ziębić się także tym torem. Wkrótce wszakże Edmund się udał po błogosławieństwo do ojca i ojciec mu go stanowczo odmówił. To zastanowiło dotychczasowe szemrania — czekano dalszych kroków Edmunda. Lecz kiedy Edmund potem zaczął na nowo bywać w Seredniem, kiedy te odwiedziny zaczęły się stawać coraz częstszymi i kiedy je jeszcze do tego odwiedzający pokrywał coraz misteniejszą tajemniczością — to nie tylko głos opinii publicznej przeważył się stanowczo przeciwko niemu, ale sprawiło to jakiś rodzaj tak powszechnego.

wzburzenia, jak gdyby tu chodziło o jaką z spraw najważniejszych. I jakkolwiek zdarzenie podobne dzisiaj, przy dzisiejszym zupełnym rozchwianiu się publicznego sumienia, zaledwie by mogło obudzać dwuznaczne tu i ówdzie uśmiechy i obojętne poszepty, wówczas jednak stało się ono sprawą całego powiatu publiczną i nawet rzeczywiście sprawą tak ważną, że się nią najpowszechniej zajęto. Było to naturalnym skutkiem tej moralności ówczesnej, która upadając już wtedy stopniowo gdzie indziej, tu jednak, w tym odosobnionym ód świata powiecie, chowała się jeszcze w starodawnej czerstwości i sile. Moralność ta była tu wówczas jeszcze tak nawet surowa i krzepka, a sumienie społeczne było tak jednolite i jędrne, że jako morze trupa w swoich bałwanach, tak ono żadnej moralnej zgnilizny nie mogło znieść w swoich granic obrębie. Tu zaś poczuwało się jeszcze o tyle więcej do wykonania swojego prawa, ile że ta zgnilizna pokazała się na człowieku, który stał tak wysoko nad innymi i który, jak ze swej wysokości dotąd przyświecał wszystkim swoimi cnotami, tak teraz z tejże samej wysokości zaczął rozsiewać zaraźliwe promienie złego. Do tego powszechnego wzburzenia przyczynił się zapewne niemało surowymi cnotami jaśniejący dom Ossolińskich, dom, który miał główną nad całą szlachtą przewagę, w którym było dwie dorodnych już córek i którego nieodstępnym przyjacielem był ojciec Edmunda — i przyczyniły się zapewne swym groszem wdowim uboższe, starsze i mniej szczęśliwe sąsiadki młodej, bogatej i pięknej Strzeleckiej.

Cokolwiek bądź, wielkie stąd powstało wzburzenie po całej ziemi. Zjeżdżano się, krzyczano, hałasowano i o niczym nie mówiono jak o tym. Śród tego czasu odsuwano się coraz bardziej od uwielbianego do niedawna Edmunda, a na niektórych zjazdach dziwne nieraz dawały się słyszeć względem zawziętego grzesznika zamiary. Jakoż z innym, kto wie, do czego by było przyszło, ale do takiego stolnikowicza, który konie wywracał i butami swymi mógł był połowę szlachty wydeptać, niełatwo było przystąpić — i szlachta cała tylko ponurym, lecz zaprawdę zabijającym milczeniem objawiła swe potępienie...

Tego usposobienia opinii publicznej dla siebie nie mógł Edmund nie uczuć już wtedy, kiedy dopiero jej pierwsze zaczęły na jaw występować znamiona. Żyjący dotychczas w tak nieustannych uściskach miłości braterskiej, czuł on każde najmniejsze tych uścisków zwolnienie.

Uczuwszy zaś je w samej istocie, uczuł je zaraz głęboko i uczuł nawet istny ból z tego powodu.

Im dalej wszakże, tym dobitniej zaczęło się to usposobienie wyjawiać! Z początku dalsi, później i bliżsi znajomi zaczęli go wyraźnie unikać. Odstąpili go wreszcie nawet i najbliżsi.

Dom jego, dawniej jak ul pszczelny rojący się gośćmi, stanął pustką bezludną. On sam, pierwszy gość każdej fety, każdego zjazdu, dziś omijany przez wszystkich. Tyloletni, nieodbity rozjemca sporów sąsiedzkich, pierwszy ukrzywdzonych obrońca, super-arbiter wszystkich spraw powiatowych, dziś, jakby nie żył na świecie. Co większa nawet! Kiedy się gdzieś przypadkowo pokazał na jakim odpuście, jarmarku lub targu, gdzie było mnogo szlachty jak zwykle, nie tylko go po staremu nie okolili wszyscy za pierwszym dojrzeniem, ale nikt zgoła nie podał mu nawet ręki, ledwie dziesiąty go pozdrowił z daleka, a zresztą każdy uciekał od niego, jak od pomoru lub głodu..

Tak samo z drugiej znów strony postępowano z Strzelecką...

I dopiero wtedy Edmunda porwał ból tak silny, że mu nie był już mocen. Szarpany przezeń, zmienił się cały do niepoznania. Z wesołego młodzieńca stał się mężem ponurym i chmurnym, z hałaśliwego często junaka milczącym mnichem. Jego twarz, rumiana i świeża, wychudła i zżółkła, broda się zaostrzyła jakby u suchotnika, ogniste oczy w głąb policzków zapadły — z olbrzymiego budową i wzrostem męża zrobił się szkielet olbrzymi...

Wówczas to nieszczęśliwy ten człowiek, siedząc nieraz wieczorem w ganku swojego domu, był dziwowiskiem przechodniów. Siedzącemu z głową spuszczoną ku ziemi łzy się czasem puszczały z oczu i dużymi kroplami spadały po wychudłych policzkach. Budził się wtedy z swych marzeń bolesnych, podnosił oczy do góry i nieodstępnemu od siebie Cieszanowskiemu skarżył się z żalem: — Hej! panie Adamie! co się to ze mną stało! Gdzież przyjaciele moi, gdzie poplecznicy, gdzie cała szlachta moja? Gdzie ci, których całymi setkami wodziłem po sejmikach i bitwach; gdzie drudzy, którzy się za szczęśliwych mieli, kiedy ich w ogniu tylko cień mój zasłonił; gdzie wszyscy, którzy by byli dla mnie krwi utoczyli spod serca?!...

Wszakże tyle wszystkich skarg jego było. Bo zresztą tylko zęby zacinał i milczał. Ufał jeszcze sobie i myślał, że zniesie i przetrwa to wszystko. A kiedy doznał jakiego nowego tej srogiej klątwy dowodu, burzył się jeszcze, zrywał się i mówił z zawziętym gniewem do przyjaciela: — Hej! niech no tylko nie grają ze mną dalej w tę grę diabelską! Boć ja wiem dobrze, czego im braknie. Zapomnieli już mojej ręki! Lecz biada temu, biada! mówię, kto mi pierwszy w nią wpadnie!

Jakoż wtedy jak gdyby umyślnie, a było to prawie gdzieś z końcem łata, przeznaczenie nieszczęsne nadarzyło właśnie po temu sposobność. Miało się to stać w sposób następny: Jednym z obojętnych wszystkim drobnym sprawom miejscowym, a więc i sprawie stolnikowicza, był podstoli pomorski, mieszkający na murowanym zameczku w Hoczwi. Do niego dnia jednego wieczorem Chojnacki, czy to z domu umyślnie, czy powracając ze Seredniego, wstąpił w gościnę. Oprócz gospodarza zastał tam kilku szlachty, pomiędzy którymi znalazł się także i Deręgowski, stolnik ostrzeszowski.

Deręgowski była to prawie druga edycja Chojnackiego. Równy mu wzrostem, niekiełzaną fantazją i siłą, był on także jednym z najpierwszych junaków; — zachodziła wszakże pomiędzy nimi ta ważna różnica, że jeżeli Chojnacki był wydany na białym papierze, to tamten na prostej bibule. Był on bowiem niepowściągliwym burdą i haniebnie sławnym bibułą. Był wszakże przy tym niegdyś jednym z najbliższych przyjaciół Edmunda, Dziś odstąpił go tak samo, jak wszyscy, a będąc najgłośniejszym krzykaczem i więcej ufającym swej sile niż inni, może też jeszcze głośniej powstawał przeciwko niemu. Po długim niewidzeniu spotkawszy się dzisiaj, tylko się wzrokiem zmierzyli i nic więcej. Lecz kiedy gęste zaczęły krążyć kielichy, Deręgowski nie mógł się powstrzymać od równie gęstych do Chojnackiego przycinków. Chojnacki zrazu wszystko to milcząc połykał, lecz kiedy go tamten nazwał bisurmanem, zaprowadzającym modę serajów — rzucił się na niego i wyzwał go zrazu na rękę. Przez długą chwilę trwał jeszcze spór i usiłowanie pogodzenia zwaśnionych, ale na próżno. Śród tego sporu Deręgowski się trochę otrzeźwił i wspomniawszy na żonę i dzieci, zmiękł był cokolwiek i miał powiedzieć do podstolego: — Bitwy mu nie odmówię, ale żeby mi stolnikowicz dał fryszt do trzech dni, to bym go przyjął z wdzięcznością.

Ale stolnikowicz nie pozwolił ani na dzień, ani nawet do jutra.

Porozbierawszy się tedy z kontuszów i żupanów, szli w dziedziniec natychmiast. W tym pochodzie Deręgowskiemu wypada szabla z ręki, co już bardzo złym było znakiem, lecz kiedy się chylał po nią, wysunął mu się zza otwartej koszuli szkaplerz, noszony zawsze na piersiach.

Szkaplerz ten wziął Deręgowski do ręki, pocałował i rzekł: — Panie Boże! przyjm to za spowiedź świętą ode mnie.

Przytomni temu tak tym wzruszeni zostali, że jeszcze raz usiłowali przywrócić zgodę. Ale Chojnacki na to obrócił się tylko do Deręgowskiego, już stojącego na placu, i zawołał: — Bisurmaństwa nie zlizać językiem. Panie Józefie, czas!

Z tymi słowami natarł. Zwarli się tedy te dwa olbrzymy ze sobą, jakby dwie całe chorągwie.

Wszakże niedługo trwała bitwa. Po kilkunastu cięciach Deręgowski się zachwiał i powalił się z jękiem na ziemię. Przyskoczono do niego i znaleziono na nim dwie wielkie rany, a jego samego bez zmysłów. Wzięto go na kobierzec i zaniesiono do zamku. Posłano po felczera i uczyniono wszystko, co trzeba, ale wszystko na próżno. Deręgowski umarł jeszcze tej samej nocy.

Zdarzenie to, lubo niedawno upragnione przez Chojnackiego, nie przyniosło mu jednak żadnej ulgi ani pociechy. Owszem, nawet po trzeźwiejszym namyśle przygniotło go jeszcze bardziej do ziemi. Co zaś do ogółu szlachty, to stało się ono u niej ciosem dla niego zabójczym.

Nikt już teraz nie hałasował ani krzyczał przeciwko niemu, bo najstraszliwsza zgroza zdjęła umysły wszystkich. Nikt nie pragnął losu Deręgowskiego dla siebie i dlatego wszyscy milczeli. Ale było to milczenie już zaprawdę zabójcze. Chojnackiego postać dzisiejsza zmieniła się w jakiegoś straszliwego upiora, w jakąś plagę powiatu tak straszną, że nikt nie śmiał jej dotknąć ani wspomnieniem, lecz wszyscy pragnęli jak najprędszego od niej zbawienia...

Ostateczna ta zmiana opinii doszła wprędce do uszu Edmunda i powaliła ducha jego do reszty. Jego boleść wewnętrzna rozlała się po całej krwi jego i zamieniła się w zabijającą truciznę.

Pod jej morderczym działaniem zaczął schnąć już i padać. Nie brakowało już — tylko jednego silniejszego weń uderzenia, ażeby ostatnie wydobyć zeń tchnienie i zmieść go z tej ziemi na zawsze. Ale niedługo trza było czekać i na to.

Śród tego czasu wkrótce jesień nadeszła. Z jesienią zaczęły się polowania. Polowania były to niegdyś najulubieńsze Chojnackiego zabawy, było to w domu najpiękniejsze pole jego junackich popisów. Nie obchodziło się też dawniej żadne polowanie bez niego, a jego myśliwska powaga była tak znamienita, że dopiero obietnica jego przybycia dawała każdemu z sąsiadów hasło do zapraszania innych. To go jeszcze raz ocuciło, pokazując mu pewnie jakiś nowy promień nadziei. Myślał może, że polowania staną się mimowolnym środkiem zbliżenia go na powrót do szlachty. Smutna to była pociecha dla tego, który niegdy sam trząsał tą całą szlachtą, ale jeszcze smutniejsza przez to, że była tylko nowym złudzeniem. Jakoż zaraz po św. Michale kilka się odbyło polowań, a o nim nikt ani pomyślał. Zapowiedziane zostały nareszcie wielkie łowy u Brześciańskich, kasztelaniców lubaczewskich w Ustianowej, i zaproszono na nie prawie całą szlachtę sąsiednią. Dawniej czyniący zaszczyt każdemu, komu dał się zaprosić, dzisiaj wyczekiwał on tych zaprosin jakby zbawienia. Ale minął już dzień ostatni, a zaprosiny nie przyszły.

Pomimo to wszakże nabrał on jeszcze jakiejś osobliwszej odwagi — i postanowił na to polowanie pojechać. Odwaga taka była to już rozpacz ostatnia, ale w tym położeniu nawet i rozpacz niedziwna.

W Ustianowej w dzień polowania jeszcze może godzina była do dnia, kiedy kilkudziesięciu szlachty było zgromadzonych w komnacie. Właśnie co kończono śniadanie i cisza panowała powszechna, jak to zwykle przed czynem, kiedy się drzwi otworzyły i wszedł do komnaty ów straszliwy dla wszystkich Chojnacki. Gdyby który nieboszczyk z grabu, gdyby upiór z nadgranicznej mogiły, gdyby żywa postać morowej zarazy była stanęła pomiędzy nimi — nie byłoby to na nich tak przerażającego zrobiło wrażenia, jak kiedy teraz stanął przed nimi Chojnacki.

Wystraszonymi też oczyma wszyscy spojrzeli na niego, niektórym pomimo woli powypadały z rąk łyżki i noże, wszyscy zgrabieli na miejscu — i w całej komnacie grobowe zapanowało milczenie.

Tymczasem Chojnacki z założonymi rękami przed siebie, z głową pochyloną ku ziemi stał i milcząc patrzał na wszystkich.

Bóg sam wie tylko, jaki tam wyraz wtedy był w jego twarzy!

Scena ta trwała przez krótką chwilę, a na nią szlachta nie umiała odpowiedzieć inaczej — jak tylko pełnym grozy milczeniem.

Powalony moralnie bohater, żebrał już wtedy tylko litości dla siebie — ale już i litości nawet nie było dla niego., Wkrótce też, kiedy w tym tłumie jeden się znowu ocucił, zerwali się razem wszyscy i jakby po śnie jakim lub przywidzeniu powybiegali w dziedziniec do koni.

Chojnacki sam został w komnacie.

Wtedy po chwili zbliżył się ku niemu wraz z Cieszanowskim ktoś litościwy, zapewne młodszy z kasztelaniców, i przyniósłszy mu jakieś martwe słowo pociechy, namówił go, aby pojechał wraz ze wszystkimi na łowy. Chojnacki, ledwie widzący dobrze, co się z nim dzieje, wszystko dał zrobić ze sobą.

Wyjechawszy na miejsce łowów, zostawili go jego towarzysze na jakiejś wysoko położonej polanie, a sami odjechali dalej. Siedząc na koniu ze spuszczoną ku ziemi głową, słuchał przez jakiś czas psów grania i gwarów myśliwskich. Lecz kiedy te się oddaliły od niego, zlazł z konia, zdjął z niego kułbakę, a oparłszy głowę na niej, położył się na murawie. Przez długą chwilę tak leżał, lecz pomału siły go zaczęły opuszczać, nieodpędzony sen zaczął gnieść mu powieki — i wreszcie zasnął. Polowanie tymczasem trwało przez cały dzień.

O samym zachodzie słońca nawołali się wszyscy myśliwi i zaczęli się zbierać na oznaczone miejsce. Zbiegając się ku sobie, kilku z nich wpadło na tę polanę, a między nimi i Cieszanowski.

Ten, obaczywszy Edmunda leżącego na ziemi, zbliżył się ku niemu i zaczął wołać na niego, ażeby wstawał. Ale Edmund się nie odzywał. Cieszanowski się schylił i dotknął go ręką — a Edmund był zimny jak lód.

Na jego wołanie zbiegła się wkrótce niemal cała szlachta przytomna i okrążyła półkolem dawnego swego bohatera zakrzepłe zwłoki.

Wszyscy na niego patrzali śród powszechnego milczenia. Wszakże w tej ciszy poważnej po niejakim namyśle miał się dać słyszeć z tłumu głos jakiś mówiący: — Sic transit gloria mundi.

Na to zaś Cieszanowski, spojrzawszy groźnie temu tłumowi w oczy: — Mości panowie — rzecze — nie wiem, azali nie będziecie zdawać ciężkiego rachunku z tej śmierci!

Ale na to znów odezwał się jakiś głos z tlumu: — Nie mamy sobie nic do wyrzucenia. Vox; populi, vox Dei!

Te słowa były jakby mową pogrzebową na grobie tego, który, niedawno pierwszy pomiędzy całą tą szlachtą, był przez nią w tryumfie obnoszony na rękach... Kara to straszna zaprawdę w porównaniu z nagrodą!

Pogrzeb jego był taki sam prawie, jak koniec życia. Za jego trumną szedł tylko Cieszanowski i kilku sług wiernych nieboszczykowskich...

Pan stolnik, ojciec, wytrwał w swoim nieprzebłaganym gniewie do ostatniego momentu i żył jeszcze kilka lat potem w najlepszym zdrowiu.

Pani Strzelecka zakończyła resztę dni swego życia w klasztorze.

Owóż więc takie są te żywe tradycje, te ostatnie zwrotki owej niedokończonej pieśni, które jeszcze tu i ówdzie błądzą po tych sanockich górach...

Ale i one nie istnieją już dzisiaj w swojej dawnej całości.

Jak lamowe kontusze, jak złote pasy ówczesne tylko w porozdzieranych kawałkach dadzą się dzisiaj znachodzić po starych skrzyniach i trumnach; tak i żywe podania o tych, którzy je niegdyś nosili, żyją już tylko w porozrywanych ułamkach.

A niektóre z nich rdza wiekowa poprzeżerała na wylot, drugich złoto brantowne nieoddartą okryło się pleśnią, z trzecich zaś zgoła została się tylko garść prochu.

Trzebaż było dopiero Bóg sam wie tylko po jakich kątkach odszukiwać te rozpierzchnione atomy, trzeba je było z rdzy i pleśni oczyszczać i ich prawdę na starych księgach próbować — a dopiero te, które wytrzymały tę próbę, składać mozolnie w całości, ożywiać je starym, z grobów wskrzeszonym, duchem i do nowego obudzać życia.

Praca to nudna i żmudna zaprawdę, choć tak maluczkie tylko zwykła wydawać owoce.

Wszakże wszedłszy raz na tę drogę, nazbierawszy szczegółów dosyć i znalazłszy klucz, jak je wiązać ze sobą, samo się to już jakoś rozwijało ze siebie i jedna podań gromadka, związana z sobą i ożywiona, dawała związek i życie drugiej.

Tak powstawały z martwych niegdyś istotnie żywe, lecz dziś już dawno popróchniałe postacie, tak odżyły na nowo te stare i już tak zardzewiałe prawdy, że świat dzisiejszy ledwie je sercem pojmuje i we czci swojej kładzie tylko na równi pamiątek...

Wszakże jak w wieńcu pomiędzy liście zielone i kwiaty wije się barwna nitka tej ręki, która je z sobą wiązała, tak w wiązankach tych podań pomiędzy stare i znalezione prawdy wije się nitka dzisiejszego marzenia...

Jest to grzech wielki — mówią niektórzy sędziowie. Grzech to jest wielki w istocie, ale pomimo to usprawiedliwienie z niego nietrudne. Czyjaż to bowiem wina, że tak już bardzo popróchnieli umarli? czyjaż to wina, że ich prochów i kości na całe postacie już nie wystarcza?

Mając zaś do wyboru albo dawać drobniutkie, nie mające związku ze sobą ni znaczenia ułamki, albo wedle gotowych w naturze wzorów pospajane ze sobą, dawać je w składnych całościach — wybór mój nie mógł być wcale wątpliwym.

Rzeczy te zresztą dzieją się zwykle same ze siebie i całkiem pomimo woli. Patrząc bowiem na owe szkielety ludzi, ruiny zamków i domów, na blade cienie obyczajów, praw i społeczeństw, martwe i nieme już dzisiaj, lecz takie, które żyły niegdyś życiem istotnym — sam ze siebie jakiś duch wstaje, który głos za nie zabiera i w naszych oczach dawne wraca im życie.

Tak widząc w marmurowym grobie kości zmarłego człowieka, widząc kawałek złotogłowiu z szat jego, strzaskaną pochwę wydartego mu z grobu oręża i wpółzatarty napis na jego trumnie, całkiem pomimo woli naszej zmarły ten człowiek wstaje przed nami jak żywy, przywdziewa nazad na siebie swoje bogate szaty, przypasuje oręż do boku i już się poty od nas nie ustępuje, póki go z naszej strony nie ubierzemy w to wszystko, co nam o nim przynosi wiedza i przypomnienie. Wszakże nie koniec na tym: zbudzona bowiem tym wyobraźnia zrywa się coraz silniej i postępując dalej o własnych siłach, wiedzie nas w całe tego zmartwychwstałego męża życie. A kiedy potem ta wyobraźnia zaprowadzi nas do jego murowanego zameczku, zapozna nas z jego całą rodziną i krewnymi, i sąsiadami i z nich ułoży cały szereg tak rozmaitych scen i obrazów, że w nim się znajdą i bitwy, i krwawe zajścia domowe, miłość i zawiść, prywata i poświęcenie, śmierć i ciche życie domowe, poświęcone rodzinie, ojczyźnie i Bogu...

a co wiedzieć natenczas, czyli to było tak w rzeczy, czy być musiało, czyli tylko być mogło?...

Czemu się zaś to dzieje, czemu ten jakiś duch niewidomy, będący w nas albo z nami, wszystko martwe, co znajdzie, zaraz na powrót powołuje do życia i to prawdą, to snem, to marzeniem wiąże w nierozerwane całości, Bóg to sam wiedzieć raczy — ja nie wiem...

Tak nie wiem także, czemu mi się jawią raz po raz dawno już pogrzebane postacie, czemu znam ludzi, których nigdy nie widziałem na życiu, czemu słyszę w głos ich rozmowy, perory, waśnie, czemu widzę częstokroć całe zjazdy i sejmy, i bitwy tak jakby się działy przede mną, chociaż nigdy przy nich nie byłem?...

Tak nie wiem także, czemu z tych różnych ludzi, ich spraw i rozmów, i waśni, niektóre tylko pozostają mi trwale w pamięci, a inne się zacierają i giną?...

Ale wszystko to ma swój grunt i przyczynę, która się z czasem wyjaśnia...

Tak przez lat parę nie wiedziałem zaprawdę czemu, ile razy spojrzałem na ruinę zagórskiego klasztoru, zawsze widziałem tam mego starego Mieczuję. Był on już bardzo stary natenczas, tylko wieniec białych jak mleko włosów okrążał jego sędziwą głowę i był już przygarbiony i drżący. Miał na sobie wypłowiały kontusz z granatowego sukna, pas wystrzępiony na biodrach i białą czapkę na głowie. W takim stroju i takiej postaci siadywał on tam przed klasztorem na głazie, a jakichś kilku ludzi było zgromadzonych około niego, którzy słuchali, co mówił. Ale nie było tak zawsze. Czasem opierał swoją zgrzybiałą głowę na ręce i myślał.

Potem znowu się budził i udzielał słuchaczom swych myśli. I jakbym go dziś jeszcze widział, jak po dłuższym namyśle patrzy przez chwilę przytomnym w oczy, potrząsa z zwątpieniem głową i mówi głosem pełnym powagi i żalu: — Nie masz nic smutniejszego, jak być starcem w dzisiejszych czasach. Pięćdziesiąt lat wojen, prowadzonych bronią żelazną i umysłową, uczyniły to, że nowy naród osiadł na starej ziemi. Z dawnego państwa zostały się pod każdym względem tylko ruiny i zgliszcza. Nad szkieletami starych zamków i grodów unoszą się szkielety starych opinij i wyznań. Niektóre z nich bywają wywlekane stamtąd na krotochwilę żakom i swawolnikom, inne, przystrojone w teatralne koturny, odgrywają komedie dla wynarodowionej i bezbożnej gawiedzi — starzec tylko białowłosy, z przytępionym wzrokiem i trzęsącą się głową, uklęka czasem pod tymi świętymi murami i złożywszy ręce w pokorze, oddaje tam cześć dawnym bogom narodu, dla których nie masz już nigdzie kościoła...

I tak mówiącego obskakują go znowu wąsate pacholęta nowego wieku, przypatrują mu się, skaczą około niego, szarpią go za pas i za żupan i mówią: — Starcze! powiadaj nam co, bo nam się nudzi!

I dobroduszny starzec kończy z pośpiechem swoje myśli pobieżne, poprawia się na swoim omszonym głazie i zaczyna powiadać powieści. Zgromadzona rzesza, oczy wlepiwszy w niego, słucha go zrazu ciekawie, powtarza sobie jego słowa, dziwi się jemu, że znał wszystkich jej ojców i dziadów... Starzec się zapala i mówi bez przerwy; jemu się zdaje, że uwięziwszy ich oczy i uszy przy sobie, uwięził zarazem i serca... i głos jego podnosi się coraz wyżej, biała czapka się na bok przewiesza, wyciągają się ręce, w tył odlatują wyloty... Lecz wkrótce dostrzega on poniewolnie, że jego słuchacze śmieją się tam, gdzie on by płakał, gdyby miał jeszcze łzy w piersiach; inni zasie udają litość i współczucie nad tym, z czego się śmiano po wszystkie czasy — i pokazuje się jawnie, że słuchaczów do mówcy nie wiąże serce, tylko oko i ucho. Wtedy nagle starcowi urywa się mowa, głowa jego opada na piersi, oczy wlepiają się w ziemię, a z jego ust pobielałych wymykają się słowa: — Barbarus hic ego sum, quia haud intelligor illis!...

Po takim wyznaniu nie otwiera on więcej ust swoich ani patrzy nawet w tę stronę, gdzie po bezdrożach błądzą nowych pokoleń gromady... ale natomiast wraca pomiędzy mury swej celi, owija się w resztki wypłowiałego żupana, owija się w stare modlitwy swoje i tak czeka w spokoju, póki anioł śmierci nie uderzy brunatnym skrzydłem w jego łoża wezgłowie, mówiąc: — Czasy twoje się dopełniły; chodź, zawiodę cię aż do onej marmurowej pościeli, w której śpią twoi hetmani i rotmistrzowie...

Tak widząc zawsze postać mego starego skarbnika pod murami klasztoru, nie wiedziałem przecież, dlaczego mi się właśnie tu zjawia i zjawia w ten sposób, jak gdyby to miejsce zawierało w sobie historię ostatnich dni jego życia albo nawet jego kości i prochy? Miałżeby tu być w samej rzeczy grób jego?...

Ta myśl wszakże nawijała mi się wtenczas li tylko przelotnie. Zajęty jego życiem i tym, co się działo za jego życia, i mając tego tyle do opowiadania, że ledwie cząstkę zdołałem złożyć i spisać, zajęcie się jego śmiercią i grobem zostawiałem sobie na później.

Wszakże niebawem nauczyło mnie doświadczenie, że nie wszystko, co się znalazło w ówoczesnych podaniach i pismach, da się opowiedzieć w dzisiejszych czasach... Niektóre rzeczy, lubo w części już zapomniane, są jednak jeszcze za świeże!.. Inne mogłyby się na jaw okazać, lecz dopełniwszy pierwej różnorakich warunków... A ponieważ o wszystkich przedmiotach dziejowych za sławnym naczelnikiem równie sławnego zakonu musiałem sobie powiedzieć z góry: Sint ut erant, aut non sint! — więc na bardzo wielką część owych podań musiał paść wyrok: Non sint! Tym sposobem daleko prędzej, niżeli się spodziewałem, zbliżyłem się piórem do ich dna i do końca.

Przyszła więc kolej na ostatnie dnie i na śmierć mego starego Nieczui. O tych rzeczach natenczas, jako odłożonych na później, mało jeszcze wiedziałem. Głuche tylko wieści i niepewne wspomnienia snuły mi się po pamięci. Wszakże przyszła mi na myśl także i owa postać jego, jawiąca mi się pod murami klasztoru. Jak tedy niegdyś za jego żywą postacią szedłem w ślad, aby znalezione już wiązać i nowe odszukiwać albo dopełniać podania, tak dziś za jego sennym zjawiskiem poszedłem, ażeby porozrzucane nici tych podań jeszcze raz schwycić i skończyć.

Jakoż pokazało mi się niebawem, że owa postać senna nie na próżno mi się zjawiała pod murami zagórskiego klasztoru. Imć pan skarbnik bowiem miał rzeczywiście pod koniec życia niemałe z tymi miejscami styczności. I tak najpierwej jego siostra Jadwiga, podkomorzyna sędomirska, utraciwszy męża i znaczną część jego i własnego majątku, przeniosła się była tutaj i około roku 1781 kupiła była też samą wieś Zagórz na własność, w której zaraz po śmierci imć pana Macieja Chojnackiego, jej dotychczasowego dzierżawcy, stałe sobie obrała mieszkanie. U swojej siostry, z którą zawsze w najlepszych żył stosunkach, bywał często pan skarbnik i nawet jako jej opiekun stawał w jej imieniu na sądach. Oprócz tego miał on jeszcze i z samym klasztorem osobiste relacje, a nawet zakonnikom tamtejszym jeszcze za życia swego krom innych dobrodziejstw sumę jakąś zapisał, o czym sam pisze w jednym z swych listów, mówiąc: — „Pobożnym zakonnikom zagórskim, którzy się tak troskliwie opiekują zbawieniem duszy mojej, lubo z pomocą Boską już się dla nich uczyniło cokolwiek, co ma i pewne znaczenie, i pewną niesie prowizję, przecież trza będzie i nadal nie umykać pamięci...” Z dalszego ciągu tego listu, którego tylko jedna kartka została, zdaje się także wypływać, jakoby skarbnik miał był myśl już natenczas kiedyś na stare lata osiąść w jakim, a najpodobniej w tymże samym klasztorze. Domysł ten także potwierdzała i wieść jakaś niepewna, że w tym klasztorze był w samej rzeczy jakiś stary szlachcic na dewocji, który całe życie strawiwszy na wojnach, tam na modlitwach przeżył resztę dni swoich. Wszakże to było wszystko, co mi się dało odszukać. Pod koniec drugiego dziesiątka teraźniejszego wieku klasztor zagórski się spalił do szczętu, a w nim spłonęły wszystkie jego papiery i wszystkie pamiątki; osieroceni zakonnicy rozeszli się po świecie, a z nimi zaginęły i wszystkie wieści na zawsze...

Pomimo to wszakże postanowiłem zwiedzić jeszcze raz tę ruinę. Nie mogłem się wprawdzie i po niej nader wiele spodziewać, bo od lat przeszło trzydziestu była ona zostawiona burzom i słotom, lecz przecież... może jeszcze jaki kawałek nagrobka? może jaka blacha ze starej trumny? może choć myśl jakaś, jeśli nie całkiem prawdziwa, to przynajmniej podobna do prawdy?...

Jednakże błądząc między tymi murami, nie dojrzałem nic, co by odpowiedziało choć w części moim poszukiwaniom. Zimne i nieme głazy dokoła, pomiędzy nimi zielska i chwasty, i owóż wszystko, co tam widziałem...

Wszakże zmęczywszy się bliższym opatrywaniem głazów, kiedy wychodząc stamtąd, aby piersi napojone zgnilizną i pleśnią świeżym odżywić powietrzem, wszedłem w dawny klasztorny kurytarz, w jednym miejscu musiałem się zatrzymać na chwilę, bo mi się zdawało widzieć ślad jakiejś żyjącej i tu zamieszkałej istoty. Kurytarz ten nie miał nad sobą już ani dachu, ani nawet sklepienia i prawa jego ściana była już na wpół zwalona, lecz za to w lewej, która mieściła w sobie niegdyś cały rząd cel klasztornych, pomiędzy drzwiami powywalanymi na wylot, ujrzałem jedne niby na powrót sprawione i na kłódkę żelazną zamknięte. To mnie zastanowiło cokolwiek, lecz wiedząc dobrze, że przed rokiem i dawniej żadnej żywej istoty tutaj nie było, odwróciłem od tego szczegółu moją uwagę, a natomiast zwróciłem ją całą na drzwi same, a właściwie na odrzwia. Odrzwia te bowiem były z jakiegoś ciemnego i twardego kamienia bardzo ładnie wykute i mając rozmiar daleko większy niżeli wszystkie drzwi inne, miały na sobie nawet jeszcze dość widne ślady zręcznie rzeźbionych floresów, przedstawionych wypukło. Z tych odrzwi wszakże pozostało teraz już tylko dwa słupy poboczne — całego wierzchu nie było. Na widok tego przejęło mnie jakieś smutne uczucie żalu, bo mi się zdawało (jak to zwykle się zdarza w podobnych razach), że ten wierzch musiał być daleko piękniejszy niż słupy boczne i że go ktoś wyjął umyślnie... Już mi się zaczęły nawijać różne domysły, różne ciemne przeczucia, kiedy wtem gdzieś opodal ode mnie usłyszałem suchy i ciężki kaszel jakiegoś starego człowieka. Obróciłem się w tę stronę i ujrzałem staruszka, zgarbionego pod ciężarem wiązki suchych gałęzi, który krokiem powolnym wchodził właśnie w kurytarz.

Obaczywszy mnie stojącego pod drzwiami, zastanowił się cokolwiek, lecz potem zbliżył się ku mnie pomału i zrzucił ciężar swój tuż koło mnie na ziemię.

— Niech będzie pochwalony...

— Na wieki wieków.

— To wy tu mieszkacie, staruszku?

— Ja, panie! — odpowiedział z westchnieniem starzec — a cóż robić, mój panie, kiedy człek nie ma innego przytułku...

— Jakże? to nie macie już żadnych krewnych ni bliskich?

— Może i są tam gdzie jeszcze! ale któż ich tam teraz odszuka, kiedyśmy się ze trzydzieści lat nie widzieli? I nie poznaliby mnie już teraz i nagnaliby mnie od siebie!

— A dlaczegoż tu właśnie wybraliście sobie mieszkanie? wszakżesz lepiej by było gdziekolwiek bądź indziej, byle pomiędzy ludźmi.

— Pomiędzy ludźmi! — powtórzył staruszek z dziwnie gorzkim uśmiechem — o! już to, panie, nie ludzie, którzy dziś mieszkają na świecie. Wolę już tutaj. Tutaj przeżyłem moje lata młode, niechże już tutaj i grób znajdę dla siebie.

— Tuście przeżyli lata młode? — powtórzyłem prędko i zacząłem dalej i niecierpliwie wybadywać staruszka. I jakież było w pierwszej chwili zdziwienie moje, kiedy się dowiedziałem od niego, że przez lat kilkanaście był ogrodniczkiem klasztornym i był w tej służbie prawie aż do spalenia klasztoru...

Wszakże zdziwienie to i wynikająca stąd uciecha były tylko chwilowe; niebawem bowiem przekonałem się aż nadto dowodnie, że staruszek miał pamięć jak najzupełniej starganą. W jego całym umyśle nawet był taki nieład, że mi plótł rzeczy nie mające ze sobą żadnego związku, a o czymkolwiek bądź zaczął, przechodził zaraz na Węgry, gdzie trzydzieści lat bawił i których pamięć przygłuszyła w nim wszystkie jego wspomnienia dawniejsze, a nawet i wspomnienia młodzieńcze, które zwykle u starców najżywiej się przechowują w pamięci. Nie tracąc wszakże jeszcze nadziei dowiedzenia się choć czegoś przynajmniej, wyłożyłem mu krótko i zrozumiale, o co mi chodzi, i starałem się sam mu te czasy tak żywe przypomnieć, żeby już plótł, co mu się będzie podobać, byleby nie zajeżdżał na Węgry. Wysłuchawszy mnie z bardzo poczciwą, a nawet natężoną uwagą, oparł się o krawędź rozwalonego komina i bardzo długo coś myślał, lecz nareszcie się zebrał i opowiedział mi to, co wiedział, prawie w następujących słowach: — Onego czasu, ale to bardzo już dawno, bo i niedobrze pamiętam, jeno jakby sen jakiś mi się to kręci... otóż onego czasu przyjechał tu był do klasztoru jakiś pan wielki i żołnierz wielki, ale już stary, bo był siwy mało nie tak, jak i ja teraz. A ten pan był bardzo bogaty i przywiózł ze sobą znaczne skarby we wielkich skrzyniach, a ojcowie go bardzo grzecznie przyjęli.

A potem wybrał sobie jedną celę i dał do niej dorobić drzwi wielkie żelazne i odrzwia kamienne.

— A to pewnie ta sama cela?

— Może i ta — odpowiedział staruszek — ale już tego nie pomnę... Otóż w tej celi schował on swoje skarby i sam w niej zamieszkał, i tak Panu Bogu ślubował, że już tu swego życia dokona na modlitwach i na pokucie. Ale jakoś nie dotrwał w tym ślubie. Bo jako to żołnierz był z niego wielki, tak też zaraz, jak tylko nowa się wojna zaczęła, zabrał się stąd i poszedł. A swoją celę zamknął i swoje skarby w niej zamknął, a tak przykazał, że jeśli zginie na wojnie, wszystkie te skarby mają się dostać ojcom, aby się Bogu modlili za jego duszę. Pomnę to nawet, że nade drzwiami tej celi był jakiś napis, co my to nieraz go oglądali, bal nawet i goście różni go oglądali z podziwem, bo to tam były snadź wypisane te wszystkie skarby... A już co potem się stało, tego nie pomnę. Jeno tak mi się widzi, że ten rycerz już nie powrócił... O! i pewnie nie wrócił, bo pamiętam to dobrze, że w tej celi mieszkał potem ksiądz kaznodzieja, który się lubiał bawić ogrodem i nieraz nawet we współkę ze mną robił rydlem na grządkach...

A już też wtedy i owego napisu nie było, bo też i skarbów nie było...

Zastanowiwszy się chwilę nad tym tak smutnie poszarpanym podaniem, nie mogłem wątpić jednak, że w nim jest jakiś cień prawdy, a że ta prawda się nie odnosi do nikogo innego, jak tylko do nieboszczyka skarbnika, byłem więcej jak pewny. Widząc wszakże, że już się więcej od tego staruszka nie dowiem, usiłowałem przynajmniej go naprowadzić na przypomnienie sobie koniecznie, gdzie się podział ów napis znad owej celi, którym nie mogło być nic innego, jak tylko ów wierzch brakujący tym odrzwiom kamiennym, które dopiero co oglądałem.

Usiłowanie moje nie dawało mi żadnej nadziei, wszakże rozmawiając z nim dalej, jakże się nie zdziwiłem, kiedy spomiędzy głazów, leżących w kącie tej samej celi i poprzyrastanych chwastami i trawą, na jednym z nich zdawało mi się jak najwyraźniej widzieć wyrzeźbioną tarczę herbowną, a na niej pień o pięciu sękach z mieczem wbitym weń z góry. Przystąpiłem w ten moment bliżej i znalazłem tam ten sam wierzch owych odrzwi kamiennych, który tak, jak go sobie przerysowałem na prędce, kładę tutaj poniżej Oparłszy się plecyma o wyłom muru, zastępujący okno w tej celi, stałem tam nad tym głazem, sam tego nie wiem, jak długo. Tysiące myśli snuło mi się przez głowę, tysiące uczuć odzywało się w sercu. Rzeczy prawdziwe zdawały mi się całkiem niepodobne do prawdy, a prawdopodobnych nasuwało się tyle! Smutek ciężki przejął mnie wreszcie, że rzeczy takie jeszcze niedawne już tak niezdartą pokryte pleśnią!... Czy tak jest także i u innych narodów?...

O! tam wcale inaczej!... przechowują tam najmniejsze drobnostki, przechowują nawet błędy przeszłości w niezatartej pamięci dlatego tylko, że były niegdyś własnością ich ojców i dziadów.

I taką pamięć każdy tam rozumie, i nikt jej znaczenia nie paczy, i nikt jej nie sława na drodze. Dlatego żyją oni ciałem i duchem, a mając przeszłość, mają i przyszłość przed sobą.

My, czymże dzisiaj jesteśmy? Żyjemyż przynajmniej duchem w nierozerwanej spójni z tymi, którzy nas porodzili? Nie sąż pomiędzy nami tacy, którzy ten związek ducha i serca własnymi rozrywają rękami? Nie sąż, którzy z lekceważeniem rzucając przeszłość, niespokojną swą myślą przenoszą się w kraje cudzoziemskich idei i w nich szukają zbawienia?... Nie wiem i tak nie sądzę. Byłoby to zaprawdę szaleństwem, z którego zanadto straszne wyniknęłyby skutki, ażeby o nich można pomyśleć bez zgrozy. Tak myślącemu mimowolnie nasunął mi się obraz życia tego staruszka, którego teraz miałem przed mymi oczyma. Staruszek ten urodził się tu na tej ziemi i znalazł chleb i zajęcie w klasztorze. I było mu tutaj zapewne nieźle. Ale klasztor się spalił, a z jego spaleniem zaszła zmiana i w jego losie. Ustało jego dotychczasowe zajęcie i trzeba było innego poszukać. Ale zamiast go szukać w tej samej ziemi, o jeden zagon dalej albo o jedną wieś dalej, albo i te same grzędy uprawiać, których przecież pożar nie zniszczył — porzucił on lekkomyślnie wieś i ziemię rodzinną i poszedł w kraj daleki i cudzy, aby tam szukać chleba na dzisiaj i nadziei na przyszłość. Trzydzieści lat błądził po owych krajach nieznanych, przedeptał jego wszystkie ścieżki i drogi i pewnie niejednego się chwytał rzemiosła — ale cóż stąd za skutek? Oto stargał swe siły w krwawych z losami zapasach, doczekał się ciężkiej, niezaradnej starości i wrócił. Wrócił nazad w te miejsca, gdzie żyli jego ojcowie i gdzie on sam przeżył cały wiek swój młodzieńczy — ale te miejsca teraz już mu nawet nie były ojczyzną. Cudzoziemiec we własnym kraju, obcy na własnych grzędach, nie pamiętał już nawet, co się działo za jego własnego życia. Tak zerwawszy zupełnie z przeszłością, nie miał jej wcale, teraźniejszość jego, o! jakaż biedna i nędzna! — a cała przyszłość — za grobem.

Tak marząc smutnie nad owym głazem i porównywa jąć w marzeniu losy pojedynczego człowieka z losami krajów, ziem i narodów, nie uważałem wcale, że już słońce się dawno schowało za góry i coraz ciemniejszy zmrok opadał na ziemię. Chłód wieczorny, zawiewający przez wyłom muru, zbudził mnie wszakże o tyle prędzej, ile że parę mil miałem stamtąd do siebie, a konie moje zgłodniałe już od kilku godzin na próżno czekały na mnie na górze. Jakoż żegnając się zaraz dobrym słowem i datkiem ze staruszkiem, chciałem natychmiast wychodzić.

Ale staruszek, nałożywszy tymczasem ognia na rozwalonym kominie i ogrzawszy się przy nim, a teraz ważąc w ręku pieniądze, rzekł do mnie: — Już to jegomość odchodzi?

Zatrzymałem się jeszcze.

— Bo to widzi jegomość — mówił dalej staruszek — mnie to samemu żal wielki, że ja nie umiem już o tym powiedzieć, na co sam wtedy patrzałem. Ale to dawne czasy! już i własnych krewnych się zapomniało, a nie dopiero cudzych! Przecież może ja sobie jeszcze co o tym panu przypomnę... Anoż zaraz znowu mi się coś przypomina i to tak mi się widzi, że kiedy ten pan tutaj siedział, albo może i inny... a nawiedzali go tu drudzy panowie i chodzili nieraz z nim po ogrodzie; to wtedy przychodził tu także do niego i leśniczy z Zagórza, który mu nosił zwierzynę. A przychodziła z nim także i jego żona, którą wołali Marcjanna... A to już taki dobrze pamiętam, bo ta Marcjanna zachodziła wciąż do ogrodu i brała stąd jarzyny i szczepy.

A z tego powodu była tutaj raz bitwa wielka pomiędzy ludźmi, przy tym i mnie się tak dobrze dostało, żem na to leżał przez kilka czasów. A kiedym był chory, to ta Marcjanna odwiedzała mnie i cieszyła, i obiecała mi służbę drugą wynaleźć, kiedy bym tę porzucił!... A już tam dalej i nie wiem, jeno mi się to jakoś tak kręci, boć i tak było... A ta Marcjanna może jeszcze gdzie żyje, bo młoda była...

Ten szczegół zajął mnie oczywiście daleko więcej niżeli to wszystko, czego się dotychczas dowiedziałem z ust jego. Jakoż w dalszej, na nowo rozpoczętej rozmowie przekonałem się, że kiedy się staruszek rozrusza i dobrze namyśli, to jeszcze niejeden szczegół mu się przypomina.

Wszakże nie mogłem już na ten raz długo z nim rozmawiać, bo było, jak to mówią, i głodno, i chłodno, i do domu daleko. Powróciłem więc nocą do siebie — a nazajutrz rozpocząłem poszukiwania wyż wspomnionej leśniczynej Marcjanny.

Poszukiwania te wkrótce jak najlepiej się opłaciły. Leśniczynej tej wprawdzie nie było już w Zagórzu, ale była na kupionym przez siebie folwarczku w dalekich górach. Stała się też ona dla mnie skarbem nieocenionym. Urodzona niegdyś na dworze nieboszczyka skarbnika, ciekawa do najwyższego stopnia i obdarzona osobliwą pamięcią, wiedziała ona nie tylko to wszystko, co sama zapamiętała, ale pamiętała i to, co gdziekolwiek słyszała. Była przy tym przez lat kilkanaście w służbie u pani podkomorzynej sędomirskiej i znane jej były najskrytsze tego domu tajniki, co mnie też obchodziło najwięcej.

Tak tedy w części od niej, w części zaś od owego staruszka, który później, odżywiony i opatrzony, jeszcze niemało szczegółów dotyczących tej sprawy sobie przypomniał, nazbierałem ustnych podań tak wiele, że z ich pomocą ostatnie lata życia nieboszczyka skarbnika wyjaśniły mi się prawie zupełnie.

Rzeczy te wszakże są tak ściśle związane i z niektórymi szczegółami jego własnej, a daleko dawniejszej przeszłości, i z dziejami jego bliższych przyjaciół i krewnych, że je niepodobna było rozerwać. Dlatego zostawiając je w ich naturalnej całości, dopełniłem je tylko tymi wiadomościami, których brakło w podaniach, a które dla dzisiejszego słuchacza są prawie niezbędne — z czego wszystkiego złożoną powieść, szereg Nieczujowych powieści ostatecznie kończącą, opowiadam następnie.

I Kiedy pan skarbnik z ostatniej wojny do siebie do Bóbrki powrócił, dziwnie był smutny i przygnębiony.

Już to raz niegdyś, kiedy mu jego młodziutka żona, owa anielskiej dobroci Zosia, umarła i wraz ze sobą owe niemowiątka zabrała, przycisnęła go była także tak ciężka żałoba, że ledwie w modlitwach i pobożnych pielgrzymkach dawne swe serce odzyskał; ale dziś było z nim jeszcze daleko gorzej, i słusznie: boć on dziś więcej daleko utracił...

A już to widać było po nim zaraz na samym wstępie. Bo skoro tylko próg swej komnaty przestąpił, zamiast się cieszyć sługami, którzy z szczerą radością na twarzy zgromadzili się koło niego, przyjął ich chmurno i natychmiast odprawił. A kiedy wyszli, rzucił się na kolana przed obrazem Chrystusa na krzyżu i długo się modlił samotnie.

Wstał potem, szablę odpasał od boku i rzucił ją między stare graty do skrzyni... a potem chodził chwiejącym się krokiem po komnacie, łzy ocierając i płacząc.

Kiedy było z południa, podstarości staruszek, który jeszcze jego ojca pamiętał, odsunął po cichutku kotarę, która ustępowała drzwi między tą komnatą i drugą, i zaglądnął do niego.

Skarbnik siedział w krześle naówczas, dziwnie był zamyślony i smutny, lecz na szelest kotary zbudził się i patrzał długo w twarz starca.

— No i cóż tam, mój stary? — spytał po chwili z westchnieniem.

— Ha! i cóż by, mój panie — odpowiedział staruszek — ot! stało się i koniec.

— Stało się, mój staruszku, stało — powtórzył skarbnik i umilkł, głowę opuszczając ku piersiom.

Wszakże wstał zaraz i przystępując do niego, dodał: — Proszę cię, każ mi tu ognia na kominie rozłożyć i niech się to pali co wieczór. I proszę ciebie, żebyście mnie choć na jakiś czas zostawili w spokoju. Chory jestem, mam ranę nie zagojoną i krew mi jeszcze ciągle upływa... niechaj mi choć cierpieć nikt nie przeszkadza.

Gospodarujcie sobie, jak chcecie, mało mi teraz już na tym. Kiedy kto przyjedzie, nie masz mnie w domu; dosyć mam już tych ludzi, do syta. I mam już dosyć wszystkiego.

Staruszek chciał jeszcze coś mówić, ale skarbnik go wziął za ramię i rzekł: — Idź już, idź sobie teraz, mój stary, i nie daj mnie tu nikomu nachodzić. Chcę być spokojny i tobie się w tym poruczam.

I podstarości wyszedł, potrząsając głową i mrucząc.

A skarbnik sobie krzesło do komina przysunął i mały stolik postawił przy nim, a na stoliku położył księgę, w pargaminy i klamry oprawną. Księga ta była to Biblia Starego i Nowego Zakonu, przynosiła ona mu zawsze ulgę w cierpieniach i pokrzepiała zbolałą duszę: w niej też sobie i teraz zaczął czytywać półgłosem.

I tak pomiędzy modlitwą, rozmyślaniem a czytaniem pism świętych schodził mu czas jego samotny.

Zamknąwszy się tak szczelnie przed całym światem, rozumiał zapewne skarbnik, że tym snadniej przeboli i strawi ten smutek, który przyniósł ze sobą do domu. Jakoż to lekarstwo bywa często skutecznym dla innych, ale dla niego stało się prawie trucizną. Przyzwyczajony bowiem do gwarliwego życia pomiędzy ludźmi, przyzwyczajony, jak to bywało dawnymi czasy, wszystkie swoje dolegliwości albo mścić zbrojną ręką, albo przy pełnej przebaczać, dziś — kiedy nie mógł ni jedno, ni drugie, i zamknął się jeszcze sam z sobą — bujna jego wyobraźnia i serce, pełne najżywszego uczucia, tylko go jeszcze rozmarzyły tym bardziej i rozdrażniły tym głębiej. Jakoż dziwnie się wówczas odmienił był skarbnik.

Czasem całe godziny przesiadywał jak martwy i patrzał w jedno miejsce szklannymi oczyma, jak gdyby już całkiem wzrok stracił i czucie. Kiedy indziej uklękał przed świętym obrazem, modlił się głośno i bił się w piersi z taką żarliwością i skruchą, jak gdyby grzechy całego świata miał na swoim sumieniu i chciał je odmodlić za jedną godzinę. To znowu siedział zwinięty we dwoje, jak liść mrozami zwarzony, a ciche łzy spływały mu wciąż po policzkach.

Później działo się gorzej.

Kiedy bowiem duch jego, niecierpliwy i nieprzywykły dać się uginać niczemu, zrywał się przeciw boleściom ściskającym jego zranione serce, to i on zrywał się wtedy i chodząc wielkimi krokami po komnacie albo się zaciskając w głąb krzesła, w głos sam ze sobą rozmawiał.

Przed jego wyobraźnią snuły się wtedy najstraszliwsze obrazy, które mu się czasem przedstawiały tak żywo, jak gdyby na nie patrzał zdrowymi oczyma. Więc dzisiaj widział całe pola krwią zlane i zaścielone trupami, jutro był w środku bitwy i okrwawioną szablą mordował nieprzyjacioły, kiedy indziej pasował się z ludźmi w ogoniastych sukniach i pudrowanych perukach, którzy przyszli z Zachodu, ażeby i tu zaprowadzić świeżo wynalezioną gilotynę, na niej wyciąć połowę ludzi, a w drugiej zabić wszelką wiarę i ostatki nadziei...

To znowu czasem stawał nagle na środku pokoju i mówił głośno, jakby do kogoś, który stał przed nim...

I zdawało się wtedy, że miał gorączkowe widzenia tak jawne, że między ich zjawiskami a rzeczywistością nie znachodził żadnej różnicy. Kiedy takie widzenie minęło, był znów spokojny i cichy i albo się modlił, albo czytał w swej księdze.

Ale pamięć tych widzeń musiała zostawać przy nim, bo dnia jednego zdjął pistolety znad łóżka, stare naboje z nich powykręcał, nabił je świeżo i położył na stoliczku przy księdze.

A kiedy w parę dni potem niespokojny o niego podstarości poważył się znowu wejść do komnaty, aby mu się przypatrzyć, on przystąpił do niego i spytał: — Czego chcieli ci goście, którzy tu wczoraj zajechali byli w dziedziniec?

Podstarości, który był pewnym, że żadnych gości nie było, niepomału się zdziwił i przypatrując mu się osobliwszymi oczyma, rzekł w końcu: — Ja nic nie wiem o żadnych gościach.

Skarbnik na to patrzał chwilę przed siebie, a potem rzekł niby ze smutkiem: — Jakże więc? to tu żadnych gości nie było?

— Parę dni temu — odpowiedział staruszek — przysyłała tu pani podkomorzyna, ażeby się o zdrowie jegomości dowiedzieć, panna Stanisława kazała się kłaniać i pan kapitan to samo; wczoraj zasie przejeżdżał tędy jakiś dworzanin z leskiego zamku, który tu wstąpił ogrzać się i odpocząć, i także się wypytywał o pana; ale krom tych nikogo tutaj nie było.

— Co mi gadasz! — zawołał na to skarbnik surowo — Niemcy byli, którzy mnie chcieli ząrzezać!

Słysząc to podstarości aż się cofnął o krok od niego, a na jego poczciwej twarzy niewypowiedziana wymalowała się zgroza. Lecz pomyślawszy chwilkę, przystąpił ku niemu i rzekł prawie błagalnym głosem: — Pozwól mi też, jegomość, tylko jedno słowo powiedzieć. Jestem stary, wiele już rzeczy widziałem na świecie i warto mnie zawsze posłuchać. Owo tedy jegomość masz ranę na głowie, którą, jak to pewnie już widzę, przygojono zawcześnie. Teraz się to odzywa i sprowadza panu gorączkę. Ale tego tak nie potrzeba zostawiać, bo nie każde zdrowie to zniesie. Więc mnie słuchaj, jegomość, i albo daj zaraz sobie krwi upuścić i każ się zlewać zimną wodą codziennie, albo pij zioła przynajmniej, które ja zaraz zgotuję.

— Ej! — rzekł na to skarbnik z goryczą — już mi też krwie upuszczono niemało... zostaw mnie tylko samego, już ja to jakoś przecierpię.

Stał jeszcze staruszek przez chwilę i patrzał, a potem mu się pokłonił do kolan i rzekł jeszcze do niego: — Chciałbym też przy tym o coś jegomości poprosić. Oto dyspozytorowi naszemu, a mojemu zięciowi, dał Bóg córkę tej nocy, dziś przed wieczorem chrzcić ją będziemy; otóż prosimy jegomości, abyś nam ją z łaski swojej potrzymał.

— Ja? — rzekł na to skarbnik z dziwnym na twarzy uśmiechem, — mój kochany! jam dopiero grób kopał i grzebał umarłe, a takimi rękami nie wprowadzać w świat niemowlęta. Ale kiedy chcesz tak koniecznie, to ją potrzymaj w moim imieniu, a owo masz tutaj na krzyżmo.

To mówiąc dobył z biurka sakiewkę i oddał ją staruszkowi. Ten zaś, zważywszy ją w ręku i widząc, że jest zbyt ciężka, sam nie wiedział, co mówić; lecz namyśliwszy się odpowiedział: — Ej! i do czego to panu takie sobie robić wydatki? będzie to może ze sto czerwonych lub więcej...

— Nie pytaj, wiele, jeno bierz i zachowaj to dla niej.. W czasach tych, których ona dożyje, będzie więcej głodnych niż sytych i nie będzie kto by je miał nakarmić. Toż i jej grosz się przyda za czasem. Idź więc, idź już, mój stary, i chrzcijcie sobie z Panem Bogiem tę dziewkę.

— Kiedy już jegomość tak łaskaw — rzekł na to stary — to niech to panu Pan Bóg wynagrodzi stokrotnie. Na pamiątkę tej łaski damy jej imię Marcjanna i nauczymy ją pamiętać swojego dobrodzieja.

Z wielkiej radości z powodu niespodzianego daru staruszek zapomniał całkiem o radach lekarskich, dopiero co dawanych swojemu panu, i wybiegł prędko z komnaty, a po jego wyjściu skarbnik znów zaczął się przechadzać wielkimi krokami i myśleć. Zrazu myślał on rzeczywiście nad tym, czyliby mu nie należało jąć się jakiego lekarstwa, ale niebawem już przeszedł na inne myśli i wpadł w swe zwyczajne marzenia, które o tyle więcej nabierały ognia i życia, o ile więcej dzień się chylił ku wieczorowi.

Wkrótce też całkiem się zmierzchło na dworze, bo się to działo prawie w drugiej połowie adwentu, kiedy to dzień bywa najkrótszy.

Ze zmrokiem przyszło chłopię służebne i nałożyło ogień wielki na kominie, i zapaliło lampkę oliwną przed obrazem Chrystusa Pana, która się tam paliła co piątek. I wyszło i cisza zaległa staroświecką komnatę jakby jaką grobową kaplicę.

Skarbnik jeszcze przez jakiś czas przechadzał się po komnacie, stawał, myślał, mówił coś głosem do siebie, lecz w końcu usiadł przy kominie w swym krześle i rozłożywszy księgę, zaczął w niej szukać tego miejsca, na którym rano był przestał.

A miejsce to znajdowało się w Proroctwie Jeremiaszowym w rozdziale V, które gdy poznał po założonej karcie, czytał dalej w ten sens: — „23. Lecz ludu tego stało się serce niewierne i drażniące; odstąpili i odeszli”.

„24. I nie mówili w sercu swoim: Bójmy się Pana Boga naszego, który nam daje deszcz ranny i późny czasu swego, który nam strzeże zupełności żniwa naszego”.

„25. Nieprawości wasze odwróciły to, a grzechy wasze zahamowały dobro od was”.

„26. Bo się naleźli między ludem moim niezbożnicy dybiący jako ptasznicy, zastawiający poniki i sidła na pojmanie ludzi”.

Tu przerwał i głowę oparłszy na dłoni, myślał przez długą chwilę. A potem czytał dalej: — „27. Jako klatka pełna ptaków, tak domy ich pełne zdrady, dlatego urośli i zbogacieli”.

„28. Potyli i stłuścieli, i przestąpili słowa moje złościwie. Sprawy wdowy nie sądzili, sprawy sieroty nie prostowali, a sądu ubogich nie sądzili”.

„29. A więc o to ich nienawidzę, mówi Pan...” Tu znowu przerwał i myślał. I już zaczęły mu się przedstawiać różne obrazy, przed jego oczyma zaczęły występować różne postacie jak gdyby żywe: tu zgromadzenie sądów przekupnych, tu trybunalska sesja pod przewagą obwinionego o gwałty magnata, tam kadencja ziemskiego sądu zagłuszona przez zbrojną szlachtę, tu fałszywi świadkowie, krzywoprzysięzcy, łzy sierot, płacz nędzarzy w łachmanach... Kiedy wtem dał się słyszeć w komnacie szelest kotary.

Obudzony tym szelestem pan skarbnik spojrzał w tę stronę i obaczył tuż pod kotarą stojącą postać człowieka.

A była to postać zaprawdę dziwna w owym miejscu i czasie.

Był nią bowiem człek młody, całkiem czarno ubrany; czarny miał frak na sobie ze stojącym kołnierzem i szerokimi klapami, czarne pluderki, buty ze sztylpami, czarny trójgraniasty kapelusz i czarną szpadę u boku. Nad tą piekielną ciemnością ubioru unosiła się twarz blada jakby z kości słoniowej, z zadartym nosem i błyszczącymi jak węgle oczyma. Zamiast pudrowaną peruką, która zdawała się niby niezbędną przy takim stroju, ubrana była ta twarz przeraźliwa czarnym jak smoła włosem, który, może kiedyś w porządku, teraz jednak się podniósł i w zjeżonych kędziorach zdawał się spadać na plecy.

Kiedy skarbnik to widmo obaczył, wzdrygnął się w krześle i zrazu patrzał nań rozwartymi oczyma...

Tymczasem człowiek ten pokłonił mu się przystojnie i z miną wcale uśmiechnioną i grzeczną rzekł do niego głosem cokolwiek stłumionym: — Waszmość pan raczysz mi łaskawie przebaczyć, że przerywam jego samotność...

Wszakże głos mówiącego nie zrobił żadnego na skarbniku wrażenia — zdawało mu się, że to jest widmo zwyczajne — jakoż dziwnie się tylko na to wszystko uśmiechnął i odwróciwszy się nazad ku księdze, zaczął czytać w niej dalej, mówiąc: — „30. Zdumienie i dziwy stały się na tej ziemi”.

Na te słowa wzdrygnął się lekko młodzieniec, tak jakby uczuł gniew lub oburzenie, jednak .stłumił to w sobie i tylko z wyrazem żalu zaczął mówić dalej: — Panie! ty się odwracasz ode mnie. Nietrudno mi się domyśleć, że mnie oczerniono nawet i przed tobą. Lecz wierz mi, panie, że nie masz dla was ani cienia złej myśli we mnie. Bo oto i teraz z złem mnie wysłano do ciebie, a przecie ja z dobrem przychodzę.

Skarbnik zdawał się słuchać tej mowy, tak jakby, słuchał swych własnych myśli, ale nie odpowiedział nic na to, tylko znów czytał dalej.

— „31. Prorocy prorokowali kłamstwo, a kapłani przyklaskowali rękoma, a lud mój umiłował takie rzeczy: cóż się tedy stanie na ostatku jego?” Na to znowu młodzieniec, opuszczając głowę ku ziemi i zakładając ręce przed sobą, zaczął mówić jak gdyby do siebie: — Tak mnie niegdyś i ona, tak mnie i matka przyjęła!... Ale ona... Kobieta! Żem ją porwał i uniósł ze sobą, zdawało jej się, żem ją chciał sobie przywłaszczyć! A jam ją przecie porwał li na to, ażeby ją wyratować i ubezpieczyć...

— Dziwne rzeczy! — rzekł na to skarbnik, odpowiadając zawsze tak jakby sobie samemu — wszyscy ją chcieli ratować i ubezpieczać... Boże! ty będziesz sądził; jam głupi.

Tu nastąpiła chwila milczenia. Skarbnik siedział milcząc i patrząc w księgę szklannymi oczyma, gość zaś stał zamyślany przez chwilę. Wszakże prędko się zbudził ostatni i zaczął mówić przerywanym, stłumionym głosem: — Tak... Przesądami jest jeszcze okryta ta ziemia, jak była okryta niegdyś mgłą przedstworzenną...

Nadzy się rodzą wszyscy i w jednakowych boleściach i do jednakiej za grobem przyszłości: a przecież... Oh! przeklęty niech będzie dzień ten, w którym upatrzono różnice pomiędzy rodami!

Tymczasem skarbnik, nic nie zważając na to, zaczął znów czytać dalej w następującym rozdziale: — „1. Zmocnijcie się synowie Beniamina w pośrodku Jeruzalem, a w Thekna trąbcie w trąbę, a na Bethakarem podnieście proporzec...” Ale młodzieniec, słuchający go z natężoną uwagą, przerwał mu w tym miejscu i złożywszy ręce, zawołał głosem mocnym i niby radosnym.

— Panie! twójże to głos słyszę!...

Tak mówiąc, chciał się zbliżyć ku niemu, lecz na ten głos zerwał się skarbnik z krzesła i stanął. Spojrzał otwartymi oczyma na gościa i zawołał: — Któż tu? któż tu jest znowu?

Młodzieniec się cofnął pod samą kotarę.

— Kto tu jest? — krzyknął skarbnik potężnym głosem i patrząc w półciemną komnatę, porwał do ręki pistolet.

— Kto jest?? — powtórzył czarno ubrany, zaciskając zęby ze złości — ja jestem! Ja! i przychodzę cię wyrzucić z majątku, który posiadasz bezprawnie! — To mówiąc wydobył jakiś papier z zanadrza i podawał go jemu.

Ale skarbnik, nie zważając nic na to, wymierzył ku niemu pistolet i jeszcze silniej zawołał: — Ani kroku dalej, bo palę!

Gość na to sięgnął ręką czy do pasa, czyli też do szpady — a wtem padł strzał, który się rozległ po całej komnacie.

Po strzale cisza zaległa jak w grobie.

Kiedy się dym uniósł do góry, nie było ani żywej duszy w komnacie — tylko przestrzelona we środku chwiała się jeszcze kotara.

Skarbnik zawołał na ludzi, wybiegł do drugiej izby, do sieni, ale w całym domu nie znalazł nikogo: wszyscy byli na chrzcinach.

Kiedy powracał do siebie, tuż przy samej kotarze potknął się na czymś, leżącym na ziemi.

Schylił się i podniósł jakąś niby pieczątkę w złoto oprawną. Przypatrzywszy się jej bliżej przy lampie, znalazł, że to była w istocie pieczątka, jaką naówczas przy zegarkach noszono; pieczątka była z krwawniku, a na niej wyrżnięty herb jakiś dziwny i wcale u nas nie znany. Była to bowiem ziemia, a raczej globus ziemski, przewiercony na wylot potężnym świdrem, oskrzydlonym dwoma skrzydłami.

II Nazajutrz rano skarbnik spał o godzinę dłużej niż zwykle.

Przebudziwszy się, przetarł ręką zmarszczone czoło i myślał przez długą chwilę. Potem oglądał z uwagą ową pieczątkę, znalezioną wczoraj przy progu, i często przy tym rzucał okiem na przestrzeloną kotarę. Nie mogąc wszakże niczego się stąd domyśleć prócz tego, że widmo wczorajsze nie było widmem, tylko żywym człowiekiem, wstał raźnie z łóżka i rzekł do siebie: — Coś tu się kroi nowego; trzeba się mieć na baczności.

Po czym poszedł natychmiast do łaźni i zamiast się parzyć jak zwykle, kazał lać zimną wodę na siebie tak długo, jak długo mógł ją wytrzymać.

Wróciwszy nazad, modlił się i śniadał skromnie jak zwykle, ale był całkiem przytomny i trzeźwy i nawet rozmawiał z chłopięciem.

Po śniadaniu kazał sobie zawołać podstarościego.

— Mój kochany — rzekł surowo do starca — już też się na nikogo z was spuścić nie można.

Jakeście zaczęli odprawiać te chrzciny, takeście i mnie zostawili samego, i zostawiliście bramy otworem.

— Bramy były otwarte, to prawda — rzekł podstarości — ale przecie tu nie było nikogo.

— Ja wiem, że nie było nikogo — rzekł na to skarbnik stanowczym głosem, rzucając pomimo woli wzrokiem na przestrzeloną kotarę — ale pomimo to domu trzeba pilnować. Odtąd równo ze zmrokiem, żeby mi bramy były pozamykane i psy pospuszczane z łańcuchów. A teraz idź, każ mi zgotować tych tam ziół twoich, a wracaj zaraz i przynoś ze sobą rejestry.

Na przeglądaniu rejestrów i obliczaniu przyzbieranych przez czas jego niebytności remanentów zeszedł mu prawie dzień cały, bo skarbnik, kiedy się czym zajmował, to całą duszą i w najdrobniejsze lubił wchodzić szczegóły; jakoż i tutaj tak czynił, i to z taką przytomnością i trzeźwością umysłu, że się podstarości nie mógł mu dosyć nadziwić.

Tak minęło dni parę. Zimna woda, czyszczące krew zioła, najgłówniej zaś jego własna i silna wola odpędziły stanowczo tę zastraszającą gorączkę, która przy innych okolicznościach Bóg wie jak smutny mogła była wziąć koniec, a z której nie pozostało teraz nic oprócz jakiegoś przygniecionego smutku, na który żadnego nie było lekarstwa. Przy tym smutku odzywała się jeszcze czasem w skarbniku jakaś niby obawa; osobliwie ilekroć spojrzał na ową kotarę albo przypomniał ową pieczątkę z tym jakimś nie znanym sobie herbem, oczy jego nabierały niepewnego koloru i zapadał w chwilową zadumę. Lecz kiedy parę dni w spokoju minęło i ów wypadek wieczorny nie przynosił żadnego dalszego skutku, skarbnik się uspokoił zupełnie i rzekł do siebie: — Bóg sam wie tylko, co to było takiego. Nie mam co o tym myśleć, bo też i nic nie wymyślę.

Jeżeli to był świat nowy, chcący mnie wciągnąć do swojej służby, to i lepiej, żem się mu od razu odstrzelił, bo mnie już więcej nagabywać nie będzie. Rola moja już się skończyła na świecie. Moi rówieśni i współpracownicy już się wszyscy pokładli na wiekuisty spoczynek — a jeśli tam jeszcze są jacy młodzi, którzy po swojemu poczynają pracować, to już to nie dla mnie robota. Panu Bogu tedy niech będzie chwała, że mi w tej głównej powodzi przynajmniej ten domek zachował. Tu sobie będę siedział spokojnie, czasem wyjadę do siostry i z nią się razem posmucę, czasem też po staremu odwiedzę jakie miejsce cudowne, a zresztą już tak sam w sobie dosnuję tej reszty mego sierocego żywota, którego i tak już nie powinno być wiele.

Tak mówił skarbnik.

Ale jak nikt nie wiedział jeszcze, gdzie się kończy jego rola na świecie, tak i on też nie wiedział. A świat jest nielitościwy nad ludźmi. Nie daruje nikomu ani jednego dnia życia, ani jednej krwi kropli, jeżeli ta mu potrzebną. A choćby się schować przed nim w najodleglejszy zakątek i zamknąć na cztery zamki, to i zakątek odszuka, i zamki rozbije, a sługę swego weźmie gwałtem do służby.

Owoż tak także się stało z skarbnikiem i niedługo już trwała ta jego samotność.

Jakoż zaraz dnia następnego, prawie w pierwszej popołudniowej godzinie dały się słyszeć dzwonki zajeżdżających sanek przed gankiem. W chwilę potem weszli z szumem i brzękiem do iżby pan Załęski, podstoli drohicki, stary i dawny przyjaciel skarbnika, i pan Łaszewski, łowczyc sanocki, człowiek młodszy i trochę więcej światowy, a nawet z dala powinowaty Nieczujom.

— Jak ciebie kocham, panie Marcinie — zawołał zaraz na wstępie wesoły, choć białowłosy podstoli — jak ciebie kocham z duszy, tak to się nie godzi! Jakżeż? przyjechać zdrowo, zamknąć się i nie pokazać nikomu, to jest peccatum mortale i bodaj czy ci go przepuścimy.

To mówiąc, objął skarbnika w ramiona i lubo miał wąsy jeszcze nierozmarznięte, obcałował go z obu stron twarzy, po czym objął go znowu łowczyc, nie dając mu ani słowa wymówić.

Skarbnik, który wmówił w siebie w swej melancholii, że wszyscy jego rówieśnicy już wyginęli do nogi, obaczywszy od razu dwóch z nich żywych, rumianych, wesołych, pomimo woli aż się uśmiechnął z radości i rzekł prawie wesoło: — Już co za to, to was serdecznie przepraszam, ale powiem prawdę, żem nie miał jakoś serca po temu.

— Ale cóż tam u trzechset katów! — zawołał na to podstoli — bywał człek przecie już nieraz na wozie, toż już ma zaraz leźć w myszą jamę, że się raz znalazł pod wozem?

Ale tej wesołości skarbnik już nie podzielił i spojrzawszy na podstolego, odpowiedział poważnie: — Niech ci to Pan Bóg w swej łasce przebaczy, aleś powiedział bluźnierstwo. Boś ty nie darmo przeżył lat tyle i umiesz dobrze rozróżnić...

— Pozwółże nam waszmość dobrodziej — przerwał prędko pan łowczyc — ażebyśmy się wytłumaczyli dokładnie. Boć i my mamy serca i umiemy czuć tak głęboko, jak ważność sprawy tego wymaga. Ale przy tym tak sobie mówimy: Co jest, to jest, ale czy lepiej będzie waszmości, jeśli się zafrasujesz przed czasem? czy to się zgadza z religią? czy to się zgadza z rozumem?

A na to skarbnik: — Czy się zgadza, czyli nie zgadza, nie chcę rozstrzygać, ale to wiem z pewnością, że się musi zgodzić, skoro jest rzeczywistą potrzebą serca.

— Ale daj no pokój — zawołał na to podstoli — jak mnie kochasz, daj pokój. Bo czyż to my nie znamy Nieczujów? czy to oni są ci, Którzy pod każdym brzemieniem uginają kolana i dają się zagryzać frasunkom? Jako żywo, nie oni. A nie dopieroż ty, panie bracie, któremu ledwie pięćdziesiątka się kończy i który masz rękę taką, że choćby i dwadzieścia lat jeszcze rycerski, obejdziesz się i bez paska św. Franciszka, boć ci go pewnie nie trzeba.

— Już by się tam może i bez paska obeszło — odpowiedział skarbnik z uśmiechem — aleć to już minęło. Już się też i czasy jakoś zmieniają na inne. Dawniej Francuzi, naród najwięcej rycerski od wszystkich, dawał nam przykład w tym względzie. A dzisiaj, cóż i Francuzi? Mają wojnę u siebie, lecz jaką? Rzezają się nożami po gardłach, gdzie kto kogo popadnie. Owoż i nowomodne rycerstwo.

Na te słowa łowczyc uśmiechnął się do podstolego, co kiedy obaczył skarbnik, zapytał prosto: — Cóż to jest, panie bracie? — A na to podstoli: — Ej! to my się śmiejemy ze swego. Boć tu i między nas tymi czasy zaplątało się jakieś subiektum, które się tam podobno także trochę rzezało z Francuzy. Jakoż cudna to prawie figura, jeno że jakoś mente captus cokolwiek. Dziwne rzeczy, co plecie, jeno że czasem aż mrowie przechodzi od tego. Jakoż i byłoby się bać czego w rzeczy, gdyby nie to, że owego straszliwego rycerza każdy z nas wziąłby jak kota w dwa palce i przez dom by przerzucił.

— Już też i u nas poczynają się jawić te dziwy — rzekł na to skarbnik — i kto też to nam nawozi?

— O innych nie wiem — odpowiedział podstoli — a ten tutaj przyjechał z jw. chorążym, przy którym się wiesza, nie wiedzieć dobrze, czy jako dworzanin, czy jako przyjaciel. Już to jedno jest dziwne, ale cóż powiesz na to, panie bracie, że ten człowieczek się najbardziej wypytuje o ciebie, powiada, że zna twoją siostrę, imć panią podkomorzynę z Warszawy, i nawet nas obligował, abyśmy go do ciebie zawieźli.

— Do mnie? — rzekł skarbnik z zdziwieniem — a jakżeż się zowie?

— Zowie się Flawiusz.

— Flawiusz? — powtórzył skarbnik i machnął ręką przed siebie — osobliwy być może człowiek, ale też i osobliwe nazwisko.

— A! panie bracie! — rzekł na to łowczyc z uśmiechem — nie takie to liche koniecznie nazwisko, bo pominąwszy tego Flawiusza, który był sławnym legistą i napisał Jus Civile Flavianum, toż ród ten przecie przez Wespazjana cesarza przyszedł nawet i do tronu.

— Zapominasz, panie bracie — zauważał na to Nieczuja — że był jeszcze i trzeci Flawiusz, którego zwano Fimbria, a który się dzierżył ciągle Mariusza, prowadząc wojny, haniebnymi okrucieństwy się pastwił nad żołnierzami Mitrydatesa i Sulli, a nareszcie zdradziecko się targnął na życie szlachetnego Mucjusza Scevoli...

— Już to nasz Flawiusz najpodobniej pochodzi od tego — dorzucił z uśmiechem podstoli — lubo są, którzy mu przypisują progeniturę od jakiegoś znakomitego naszego rodu...

Na to skarbnik .spojrzał jakby z niedowierzaniem na podstolego i zapytał po chwili: — A dlaczegoż by się miał taić z swoim własnym nazwiskiem?

— Ej! ja tam temu nie wierzę — odpowiedział podstoli — bo któż by mieniał siekierkę na kijek?

ale tak mówią, że ma być moda teraz we Francji nie tylko ubierać się w togi rzymskie, ale też brać także i rzymskie nazwiska.

— Dziwna by to była moda zaprawdę — rzekł na to łowczyc — lecz mniejsza o to. Ale ten człowiek w samej rzeczy mnie niepomału zadziwia. Kilka razy go już widziałem na własne oczy, a jeszcze zawsze mi się tak zdaje, jak gdyby to nie był człowiek żywy, jeno jakieś widmo zaklęte, które mi się jak we śnie pojawia. Pierwszy raz nawet wcale dziwnie mi się pojawił.

Było to w Warszawie w owych dniach powszechnego rozpasania i grozy, kiedy tłumy pijanego, rozkiełzanego ludu włóczyły się po ulicach, dobijały się gwałtem do więzień i wywlekały stamtąd upatrzone przez siebie ofiary... Było to wtedy, kiedy już kilka szubienic skrzypiało na różnych miejscach, kiedy książę prymas się zbudził i obaczył przed swoimi oknami wbity w ziemię drewniany słup ze złowrogim drewnianym ramieniem, sięgającym do pałacu jak gdyby po niego. Książę prymas dnia tego zażył proszek przysłany mu z małą karteczką od króla, na kilku szubienicach zachwiały się trupy na wietrze i zgoła strach wielkooki owionął wszystkich, jakiekolwiek kto miał sumienie... Owóż tedy dnia tego przed świtem, będąc naówczas dodany na służbę panu wojewodzie, wybiegłem na miasto, ażeby widzieć, co się dzieje. Noc jeszcze była, zaledwie poczynało się szarzeć cokolwiek. Tłumy ludu snuły się po ulicach, inne stawały na placach publicznych, szum i gwar jakby w ulu mruczał po całym mieście, a nad miastem zdało się, jakby wisiał jakiś anioł straszliwy w powietrzu, zapowiadając dzień ostateczny... Wtedy, z dala ode mnie, gdzieś podobno od Krakowskiego Przedmieścia, nadciągnął z szumem zbity z przodu, a dalej rozwleczony tłum rozmaitego pospólstwa.

Jedni byli odarci i pijani, drudzy krwią obryzgani i błotem, niektórzy z nich wlekli jakieś belki drewniane na sznurach, a wszyscy mieli różnorodną broń w rękach, pałające piekielnymi ogniami oczy, bladość trupią na twarzach, krwawą gorączkę na ustach... Na czele tego tłumu, ciągnącego z przytłumionym gwarem naprzód, który tylko jak we mgle widziałem, szedł młody człowiek, który się zdawał nie iść po ziemi, ale lecieć w powietrzu. Człowiek ten był całkiem czarno ubrany, włosy czarne rozwiewały się spod trójgraniastego kapelusza za nim w powietrzu; w ręku niósł szpadę podniesioną do góry, u której ostrza per modum chorągwi była przywiązana jakaś chustka barwna jedwabna.

Z twarzy tego człowieka, która była blada jakby z kości słoniowej, błyszczał jakiś ogień taki przerażający, że mnie aż dreszcz przeniknął; w całej postaci i w ruchu tego człowieka było coś tak nieludzkiego, że mi ta postać uwięzia na wieki wieków w pamięci, chociaż wcale niedługo na nią patrzałem, bo cały ten tłum ludu wraz z nim na czele przeciągnął w zmroku tylko jak widmo jakieś senne przede mną... Kiedy potem przed samym wieczorem wojewoda mnie z kartką wyprawił do księdza Hugona, a rzecz była tak nagła, że wpadłem jak piorun do jego antykamery; pierwszy człowiek, który z komnaty księdza Hugona także tak jak piorun wypadł do antykamery i potrąciwszy mnie w ramię, prosto do sieni wyleciał, był to ten sam czarny młodzieniec, którego rano na czele owego tłumu widziałem. Wypadek ten tak mnie przeraził, żem zdrętwiał na miejscu i nie uważałem wcale, że ksiądz Hugo tymczasem do mnie przystąpił i wyjąwszy mi kartkę z ręki, obrócony bokiem do okna, zaczął ją czytać pomału... O dalszą rzecz tu nie chodzi — zakończył dobitnie łowczyc — ale ten sam młodzieniec, którego tam dnia jednego dwakroć na tak różnych od siebie miejscach widziałem, jest teraz tu u chorążego na zamku.

Po tej powieści łowczyca wszyscy w komnacie umilkli. Obojętny podstoli przegiął się na kanapie i zaczął się bawić złotymi fręzlami u pasa, łowczyc się czegoś zadumał, jak gdyby sobie przypominał te czasy niedawne, w których się działa opowiedziana przez niego scena — a skarbnik, zamyśliwszy się mocno, chodził dosyć niespokojnymi krokami po izbie.

Tymczasem wniesiono wino, marcepany, pierniki i inne przekąski. Ponalewano kielichy i postawiono przed każdym, ale nikt ich nie tykał.

Wkrótce wszakże zbudził się pierwszy podstoli i podnosząc kielich do góry, rzekł do skarbnika wesoło: — Dziwnych zaprawdę przyszło nam dożyć czasów! Ale to zwykła kolej ludzkich losów na ziemi, boć nie zdarzyło się snadź jeszcze nikomu w takich samych umierać czasach, w jakich się niegdy urodził. Każdy z nas, umierając, zostawia koło siebie świat cale inny, niżeli ten był, który zastał na ziemi, boć to ta wiekuista zmiana to jest conditio et anima vitae. A czy ta zmiana jest taka, czy inna; czy po aksamitnych deliach i sobolich kołpakach nastają włoskie i hiszpańskie płaszczyki, jak było czasu Zygmuntów, czy po długich z złotymi guzami żupanach następują żupany krótkie i buty podpinane sprzączkami, jak za Jana Kazimierza, czy wreszcie po naszych długich kontuszach ogoniaste suknie i peruki, toż to podobno na jedno wychodzi; boć i tych ogoniastych sukni nie będzie na wieki, a po nich, któż wie znów, jaka nowa nadejdzie moda albo która stara się wróci? Ot! i tak to zawsze na świecie.

— Ha! tak to bywa! — rzekł na to łowczyc, budząc się z zamyślenia.

— Ale, panie bracie — zabrał znowu głos pan podstoli, obracając się do skarbnika — a propos zamku leskiego, a czy wiesz ty o tym, że jw. chorąży jest tu od kilku tygodni?

— Właściwie nie wiem, a lubo się od was dowiaduję nawiasem, jednak nic mnie to nie obchodzi.

— A to źle, panie bracie, bo zdaje mi się, żeby ci trzeba pokazać mu się przy tej okazji.

— A to dlaczego?

— Bo tu tymi dniami różne wieści chodzą około tej Bóbrki i prawie to jest, dlaczegośmy przyjechali do ciebie.

— Cóż takiego?

— Powiadają, że panowie Grabowscy z Myczkowiec kupują ją od chorążego i już lada dzień targu dobiją.

— Tak mówią? — rzekł na to skarbnik z zastanowieniem — ale nie zdaje mi się, żeby to mogło być. Bo najpierwej panowie Grabowscy nie poczynaliby kupna, nie uwiadomiwszy mnie wprzódy; a po wtóre i chorąży nie może sprzedać tej wsi beze mnie, boć przecie ja mam pozostawione pierwszeństwo jeszcze od wojewody.

— Mój bracie! — odpowiedział na to podstoli — ani na jedno, ani na drugie nie ma się tu co spuszczać. Bo do pierwszego, to ja ci dziś za nikogo nie ręczę. Takie jakieś czasy nadchodzą, że każdy chwyta, co może, nie pytając wcale na dawny obyczaj, a czasem ani na własne sumienie.

A co do drugiego, to wojewoda dawno już w grobie, a z nim i jego słowo jest w grobie.

A tej sprawy nie należy ci zaniedbywać, bo ty Bóbrkę trzymasz za sześćdziesiąt tysięcy, a Bóbrka warta dzisiaj ze dwakroć. I to, co warte nad sumę zastawną, to wszystko jest twoje.

Boć przecie pomnę dobrze, kiedy ją brał od wojewody twój ojciec, nie było tu ani dworu, ani żadnych prawie budynków. Połowa gruntów ornych były to chaszcze, zarośla i wydmy, które on sam wykarczował i sprawił. Osady nawet nie było, tylko kilkanaście chatek ubogich. A dzisiaj co jest? Gdzież tu jest wieś taka druga w sąsiedztwie?

— Wszystko to tak jest, panie bracie — odpowiedział na to Nieczuja — i nawet takeśmy ją cenili już za wojewody; dzisiaj ona warta jest więcej. I nawet o wiele więcej, bo ci powiem pomiędzy nami, że na dzisiejsze pieniądze ja bym dał za nią i trzykroć, a nawet i nadto coś jeszcze. Wszakże pomnisz, żem dwadzieścia i kilka lat temu dał za Rabbe sto sześćdziesiąt tysięcy, a gdzież tu jest porównanie? Lecz powracając do rzeczy, zawsze tak mówię, że to nie może być, boć przecie oprócz sumy zastawnej mam ja tam jeszcze i drugie sto tysięcy na zamku.

— Och! te Rabbe! te Rabbe! — zawołał na to Załęski — com się za nie musiał bić z panem podstolim sanockim i do dziś kresę noszę od niego. Ale mi nie żal zresztą, bo mi to przypomina naszą młodość, kochany Marcinie. Gdzie te czasy! gdzie te czasy! Dzisiaj i podstoli już w grobie, i o Karsznickich nie słychać, i Błoński, chorąży, nieboszczyk, i ot! wszyscy się jakoś już gubią powoli. Co roku po kilka głów siwych się spuszcza do grobu, a nie masz, kto by godny siadł na ich miejscu. Lada kilka lat jeszcze, a nie będzie przed kim i czapki uchylić!

Wszyscy na to westchnęli, lecz nim który miał czas odpowiedzieć, dały się znowu słyszeć dzwonki zajeżdżających sanek w dziedzińcu.

— Szczęśliwy dzień dzisiaj mam — rzekł na to skarbnik z uśmiechem — otóż i nowi goście nam przybywają.

W tej też chwili otworzyły się drzwi dosyć raźnie i wszedł do komnaty jakiś szlachcic szumny i okazały. Był on niskiego wzrostu i dobrze zażywny, a lubo już był podłysiały i zresztą siwy, sumiaste wąsy miał wyczernione z żołnierska. Miał zresztą na sobie krótki żupan lamowany i kontusz karmazynowy ze złotymi guzami, na piersiach złoty łańcuszek od zegarka i złote na palcach pierścienie, a na koniec żółte buty, najmniej do zimy i sanek stosowne, i czapkę białą z pióreczkiem. W całej tej postaci było widać wcale niesmaczne zamiłowanie w świecidłach, które raziło jeszcze o tyle więcej, ile że było to czasy, w których nikt zacny nie myślał o zewnętrznej okazałości i strojach.

Obaczywszy go, skarbnik obrócił się ku niemu, ale patrzał nań tak, jakby go nie znał.

— Waszmość pan mnie nie poznajesz? — zapytał gość trochę zakłopotany, lecz sztukujący się to powagą, to flegmą ile możności.

— Coś sobie przypominam, ale nie jestem pewny...

— Jestem Małdrzykiewicz, jeneralny komisarz dóbr leskich...

— Ah! Imć pan Małdrzykiewicz! — rzekł na to skarbnik — niegdy komendant zamkowej milicji za wojewody, Przypominam sobie dokładnie. Bardzo tedy się cieszę... Ale czemuż mam podziękować ten zaszczyt?...

Na to pan Małdrzykiewicz dobył z kieszeni pozłacanej tabakiery i zażywszy szczyptę potężną, rzekł głosem nie podniesionym, ale dobitnym i tryumfująco-szyderskim: — Mój pan, jaśnie wielmożny Mniszech, chorąży wielki koronny a starosta sancoki, przysyła waszmość panu przeze mnie sumę zastawną, za którą trzymasz Bóbrkę, i prosi, ażeby mu wieś była na powrót w posiadanie oddana.

Mówiąc to jeneralny komisarz mniemał zapewne, iż się go skarbnik ulęknie i nie będzie mógł miejsca znaleźć dla niego.

Ale tymczasem skarbnik odsunął się o krok cały od niego, zmierzył go z flegmą od stóp do głowy i odpowiedział: — Raczysz waszmość odpowiedzieć swojemu panu, że ja ani wsi nie oddam, ani pieniędzy nie przyjmę, póki się nie rozmówię z nim samym.

— Już to znać nie na wiele się przyda — rzekł na to Małdrzykiewicz, zażywając znowu tabaki — bo suma zastawna już jest z kasy wydana i do niej nazad powrócić nie może. Jakoż i wieś także jeneralnemu ekonomowi pod zarząd oddana, który tu zapewne w tych czasach przyjedzie.

Na to zaś skarbnik dość sucho: — Jeneralny ekonom jak prędko przyjedzie, tak jeszcze prędzej odjedzie; o to zaś, czy moja rozmowa z jw. chorążym na co się przyda, czy nie, waćpan się wcale nie frasuj, bo jak we wszystkim innym, tak i tu sobie dam radę bez niego, tu zaś jeszcze o tyle łatwiej, ile że mi się dowiadywać nie trzeba, czyja to sztuczka.

— Jeżeli waszmość pan myślisz — odpowiedział Małdrzykiewicz, mieszając się trochę — że w tym są jakie sztuki, to się waszmość mylisz zupełnie. Lecz mniejsza o to. Życzę szczęśliwego w rozmowie z jw. chorążym sukcesu.

— Zegnam waćpana — zakończył krótko pan skarbnik.

Po tych słowach Jeneralny komisarz ukłonił się wszystkim dosyć niezgrabnie i wyszedł, a skarbnik, lubo z jego rozmowy należałoby wnosić, że się nie obawiał zupełnie tej sprawy, po jego wyjściu zamyślił się jednak i milcząc przechodził się po komnacie.

— To wszystko bardzo ładnie — odezwał się, przerywając milczenie, podstoli — ale przeciebym pragnął cię spytać, dlaczego właśnie teraz tak przyjąłeś jw. pana Maldrzykiewicza?

— Bo nienawidzę tego subiektum — odpowiedział skarbnik porywczo. — Nienawidziłem go dawno, a tym więcej nienawidzę go teraz, kiedy tak utył i stłuściał w czasie, w którym wszyscy inni pochudli: — „Jako klatka pełna ptaków, tak domy ich pełne zdrady, dlatego urośli i zbogacieli” — czytam właśnie u Jeremiasza proroka i owóż to także z nich jeden. Korzysta z czasu i kiedy inni, duszą i ciałem się poświęcając, tracą, on ma rozum i zbiera. A ja, przyznam ci się, ani takich rozumów, ani takich ludzi znieść nie mogę.

— Nie masz tu wątpienia — zauważył podstoli — że to nie śp. pan Tarnawiedki, kochany nasz stolnik borudki, który tę funkcję sprawował za wojewody; jakoż i o tym wiemy, że to jest liche subiektum, ale co który z nas mógłby powiedzieć bez szkody, to tobie przecież może by lepiej przemilczeć. Zwłaszcza też tutaj, gdzie chodzi o rzecz tak ważną dla ciebie. Bo lubo ja wprawdzie także .tak nie rozumiem, żeby taki pan, jak chorąży koronny, dał się takiemu Małdrzykiewiczowi kierować, jednak to zawsze bliższy jest sługa pana, niżeli człek obcy. Jego słowo może niewiele znaczy, ale na równej wadze lada co już przeważy.

— Jego słowo — powtórzył skarbnik — zapewne, jego słowo mogło przeważyć, ale ponieważ wiem pewnie, że zawsze przeciw mnie ważyć będzie, dlatego też nie dbam już o nie. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że ja w tym jegomościu mam od dawna głównego wroga.

— Ja to już o tym słyszałem — rzekł na to podstoli — ale ledwie bym temu mógł dać wiarę; bo za cóż zresztą mógłby mieć coś do ciebie? Wszakżeście nigdy w żadnych nie bywali ze sobą relacjach.

— Nie bywaliśmy z sobą, to prawda — odpowiedział skarbnik z uśmiechem — ale przecie raz ja go miałem w takiej bliskiej relacji, że mi tego nie zapomni do śmierci. Śmiać mi się chce na to wspomnienie, bo mi to przypomina czasy mojej krwi młodej i mojej fantazji, która i dobrze, że już minęła, bo snadź nie byłoby dzisiaj już z nią się gdzie podziać.

— Powiedz też i nam, co to było, bo, jak mi Bóg miły, nie wiemy.

— Ej! toż to nie wiem, czy nawet sam przy tym nie byłeś, panie Janie — zauważył na to Nieczuja — bo się to działo w Lesku czasu konfederacji, w sam dzień nawrócenia świętego Piotra i Pawła...

— O! jużci byłem tam wtenczas, bo i gdzież bym był indziej? ale przecie nie pomnę... Tedy zaczął pan skarbnik opowiadać w ten sens: — Owo więc kiedyście wy pod komendą Pieniążka, zwerbowawszy owych sto Węgrów pod Balogrodem, ciągnęli jak chmura gradowa na Lesko, ja z ojcem moim byliśmy wtedy na zamku.

Nie wiedzieliśmy jeszcze o niczym, jeno że to już wtedy gęsto wieści o konfederacji biegały, a mój ojciec, nieboszczyk, znając dobrze tę szlachtę naszą, supponebat, i słusznie, że lada dzień i tu coś wybuchnie — tedy mowa była o tym przez cały obiad i wojewoda był jakoś bardzo frasowny. Mój ojciec, będąc jako tak stary żołnierz i mąż z gruntu stateczny wszelkim konfederacjom przeciwny, wtórował wojewodzie w owym frasunku po przyjacielsku, toż i pan pisarz sanocki, jako dudy wojewodzińskie (bo go też tak nazywano); — ale pan kasztelan Malicki, człek gorącej fantazji, a wojewody nieprzeparty oponent, chociaż zachowujący się politycznie, a z nim też i inni goście, co młodsi, brali otwarcie stronę konfederacji i jakoś tak ugłaskali jej adwersarzów, że i umilkli nareszcie, a pan kasztelan nawet chciał już podnosić zdrowie wareckiego starosty, od czego go przecież mój ojciec jakoś szczęśliwie powstrzymał, podnosząc czym prędzej zdrowie księcia biskupa Sołtyka. Czym bardzo zręcznie pomiędzy obydwie strony wystrzelił, nie uraziwszy żadnej, a nawet in hoc casu dogodziwszy obydwom, bo książę biskup był niepomału kochany nawet i przez najbardziej konfederacfcich stronników, a był też także osobistym przyjacielem wojewody i nawet gościł u niego, kiedy po sejmie convocationis z nieboszczykiem hetmanem dali fugam z Warszawy, co niech im będzie per non sunt przepuszczone na strasznym sądzie, bo prawdę mówiąc, nie było przed kim uciekać.

Tak już się zaczęły jakoś moderować przeciwne sobie sentymenty i głowy i nawet wojewoda już był mrugnął coś na marszałka, aby podano kordiałów francuskich, kiedy wtem wpadł do sali jadalnej, ot! ten sam imć pan Małdrzykiewicz i porwawszy marszałka na stronę, zaczął mu coś szwargotać na ucho. A był ten Małdrzykiewicz naówczas komendantem zamkowej milicji i nosił mundur tego samego kroju, jak cudzoziemskie autoramenty, jeno barwy wojewodzińskiej; miał też i trójgraniasty kapelusz z pomponem, i ogromne szablisko z furdymentem i felcechem u boku. Ja, obaczywszy go wtedy, mimowolnie się roześmiałem, bo prawie śmieszna to była figura: tu takie srogie szablisko u boku i buty palone jakby dwa działa na nogach, a tu talki strach wielkooki na twarzy! — Tymczasem marszałek, odebrawszy nowinę od niego, wraz ją komunikował wojewodzie na ucho, a wojewoda zerwał się jakby oparzony z krzesełka, zbladł jako ściana i załamawszy ręce przed sobą, zawołał głucho: — Konfederaci! — Wiadomość ta różny efekt zrobiła na różnych, ci się smucą, owi się cieszą, ale pluralitas w strachu; aż dopiero wojewodzina, dama wielce roztropna i zacna, wyklarowała materię, mówiąc głosem spokojnym: — No i cóż w tym strasznego!... Mości marszałku! proszę powiedzieć panom konfederatom, że kiedy zechcą przyjąć gościnę pod naszym dachem, przyjmiemy ich wedle naszego przemożenia i braterskich afektów. — Na to kasztelan, nie mogąc się posiąść z radości, rzucił się zaraz ku wojewodzinie całować jej ręce, ale wojewoda jakby tego nie słyszał. Wstał on prędko od stołu i wziąwszy mego ojca pod ramię, poszedł z nim do kąta, naradzając się z nim coś bardzo gwarliwie. Co tam mówili, nie wiem, uważałem to tylko, że mój ojciec musiał być zrazu zdania wojewodziny, bo wojewoda załamał przed nim ręce i dziwnie frasobliwym głosem zawołał: — Ale zmiłuj się, panie Marcinie, ja tego nullo modo zrobić nie mogę! Kto to wie jeszcze, co z tego będzie? Nie deklarowali się z królem!

Oprócz panów Potockich nikogo przy nich nie widzę! — Tedy zamyślił się nad tym mój ojciec, a wtem i pan pisarz do nich przystąpił i tak znów we trzech zaczęli radzić. Lecz kiedy oni tak radzą, a pani wojewodzina znów ze swej strony różne tu i ówdzie wydaje rozkazy, konfederaci, u których krótkie bywało consilium, wpadli tymczasem na zamek i nie pytając wcale ani o wojewodę, ani o jego ludzi, rzucili się prawie szturmem na dolne gmachy, dobijając się ante omnia do piwnic, gdzie były amunicje i arsenały. Znów tedy z tą nowiną wpadł Małdrzykiewicz, ale już ledwie dusza żyła w tym kawalerze, chociaż to na nim się opierała cała zamku obrona. Ja też już nie czekałem, co się dalej dziać będzie na sali, a jako to byłem gorący i pierwszej bitwy dziwnie łakomy, wysmyknąłem się milczkiem ze sali i zbiegłem na dół do konfederatów. Konfederaci wtenczas, przypuściwszy szturm nadaremny do bramy żelaznej, prowadzącej do piwnic, stanęli przed nią, naradzając się, kogo mają wysłać do wojewody o wydanie im prochów i amunicji. Nie podobała mi się taka kunktacja, jakoż krzyknąłem na nich: — Mości panowie! Próżno myślicie o wyprawie poselstwa, bo się tam brzydkie rzeczy dzieją na zamku! Imć pan komendant milicji już tam nabija muszkiety i zaraz tu na was polecą jak grad loftiki i grandkulki! — Na te słowa moje, kiedy to hukną do bramy — puściła!

Nuż tedy gospodarować! Było dziewięć solówek prochu, nuż je na dwór wytaczać. Były w beczkach kule, ołowie, leżały w stosach arkebuzy, muszkiety stare, berdysze, osęki i różne inne wojownicze narzędzia. Ci tedy biorą to, drudzy owo, ten zaraz muszkiet wiesza na sobie, innemu się berdylsz podoba. A kiedy się to dzieje, ja patrzę, a tu sunie imć pan Małdrzykiewicz z kluczami w ręku, człapiąc butami, a trzęsąc się cały od strachu. Nawet i kapelusza przez, rewerencję nie miał już na głowie. Patrzę ja, co z tego będzie, i śmieję się do rozpuku.

On zaś obaczywszy, co się to dzieje, i że już kluczów wcale nie trzeba, trzyma te klucze w ręku i stanął sobie pod bramą, jak baranek wzdychając. Tedy ja, chcąc sobie krotochwilę wyprawić z tego częstochowskiego rycerza, przystąpiłem nagle z gołą szablą ku niemu i rzekę: — Mości Małdrzykiewiczu! a dlaczego to waść tak późno z kluczami?

— Panie mój miłosierny! — zawoła on — śpieszyłem się, jak mogłem, a chociaż na to nie było zgody pomiędzy na długim drzewcu, służący w dawnych czasach za uzbrojenie piechoty państwem, wżdy je przyniosłem.

— Tak! przyniosłeśl ale to jeszcze nie koniec! Bo wiedz waść o tym, że tu trza iść z konfederacją!

— kiedy usłyszał te słowa, zdechł, już myślałem, że padnie, ale opamiętał się jakoś i pociągnąwszy mnie ukradkiem za połę, ażeby inni nie obaczyli: — Zmiłuj się waszmość! — rzecze cichym głosem — co waszmość mówisz! jakby to tamci usłyszeli, gotowi by doprawdy... A na to ja srogim głosem: — Jak to, nie pójdziesz z konfederaty?

— I porwawszy go lewą ręką za czuprynę, którą miał jeszcze wtedy, pochyliłem go przed sobą ku ziemi, a podniósłszy prawą ręką szablę nad jego karkiem, zawołałem: — Albo pójdziesz z konfederacją, albo zaraz cię zetnę! — Kląkł przede mną i zaczął wołać ze łzami: — Pójdę, panie! ale jakże by! oczewiście, że pójdę! — Parol? — Parol. — Puściłem go. Wstał nieborak ledwie żywy cokolwiek, a ja wtedy zawołałem do konfederatów: — Słyszycie, waszmość! Macie tu towarzysza, który z całą milicją swoją accedit do konfederacji! — ale oni to już widzieli sami, więc tedy w śmiech jedni, aż się biorą za brzuchy, drudzy zaś obstępują Małdrzykiewicza, ściskając go jako kolegę. Aż ktoś ufający naprawdę łotrowi rzecze do niego: — Biegajże waść po żołnierzy i staw się tu z nimi natychmiast! — Na te słowa Małdrzykie58 wicz odżył na nowo i kiedy to skoczy w dziedziniec, ledwieśmy mogli dostrzec, gdzie zniknął.

Co się dalej stało z tą konfederacją, to już wiecie: nie przyjęli oni ofiarowanego im przez wojewodzinę traktamentu i ruszyli dalej. A Małdrzykiewicz oczewiście nie poszedł. Wypadek jego w piwnicy, który byłby go niezawodnie pozbawił służby u wojewody, utaił się. Szczęściem dla niego i mnie zależało na tym, ażeby się ta rzecz nie wydała, a więc samem ją trzymał w sekrecie. Tym sposobem Małdrzykiewicz został nadal w swej służbie, ale został k... w moich oczach, bo nie dotrzymał parolu. Później, kiedy i mnie samemu wolno było pójść do konfederacji, a nareszcie i niektórzy świadkowie owej piwnicznej sceny popowracali do domów, rozgłosiła się ta rzecz tędy owędy i mało który z byłych konfederatów nazywał komendanta zamkowej milicji inaczej, jak przez cztery litery. Doniosło się to potem i do wojewody i niewiele już brakowało do tego, żeby Małdrzykiewicz rzeczywiście służby nie stracił, ale na swoje szczęście miał czworo dzieci, a stąd i protekcję wojewodziny za sobą, i tylko inną funkcję mu dano. Później z latami zapomniało się to zupełnie... ale Małdrzykiewicz sam dobrze pamiętał i jako widzę już nie zapomni do śmierci.

Słuchający śmieli się z tego zdarzenia, a pan podstoli mówił: — Ha! panie bracie! wystrychnąłeś szlachcica na dudka, nie dziwże się teraz, że ci tego nie może zapomnieć.

A pan łowczyc znów z swojej strony dawał różne rady, będąc takiego rozumienia, że w tym wypadku trzeba by jw. Małdrzykiewicza koniecznie jakoś pociągnąć na swoją stronę, bo przy znacznej słabości charakteru jw. chorążego końcem końców źle może być z Bóbrką. Ale skarbnik tej opinii nie dzielił i będąc zawsze tego staroświeckiego zdania, że im ród znakomitszy, tym i duch szlachetniejszy, i delikatniejsze sumienie, był tak pewnym, jak dnia jutrzejszego, że chorąży nie będzie w stanie inaczej sobie postąpić, tylko tak, jak każe sumienie.

Stąd mały spór wszczął się pomiędzy nimi, który tak się przeciągnął, że i wieczerzę dano, i uprzątniono, i przeniesiono się na powrót do pierwszej komnaty, a opinie jeszcze ciągle się tarły ze sobą, trzymając jedne za tradycjonalną krwi szlachetnością, a drugie za prawem natury i potwierdzającym go doświadczeniem. Śród tego sporu, właśnie kiedy gąsiory miodu i postne grzanki stawiano na stole, wszedł podstarości do komnaty i podał list skarbnikowi, mówiąc: — Od jw. podkomorzyny sędomirskiej przywiózł konny posłaniec.

Skarbnik pieczątkę rozłamał natychmiast i list prędko przeczytał. Ale smutna jakaś wiadomość musiała być w liście, bo składając go na powrót, rzekł dziwnie smutnym głosem do siebie: — Jeszcze też trzeba było i tego!

Wstał potem, przeszedł się kilkakroć w zamyśleniu po izbie i przystąpiwszy do swoich gości, rzekł im z westchnieniem: — Zaprawdę, wierzcie mi, mili bracia, że dziwnie ciężkie czasy na nas przychodzą. Szczęśliwy będzie ten, kto się nie da zabić zgryzotom przed czasem i taki sam dotrwa do śmierci, jaki przeżył całe swe życie.

III Państwo leskie, niegdyś tak rozległe i wielkie, że się od Sanu rozciągało aż do granic pilznieńskiego powiatu, przeszło prawie w całości przez Mariannę Ossolińską w ręce familii Mniszchow. Część tylko jedna, składająca się z wsi ledwie dziesięciu, dostała się równie wianem za drugą córkę Potockim. Lesko zaś samo z kilkudziesięcią wiosek posiadł Józef Mniszech, niegdyś chorąży koronny i starosta sanocki. Pan ten był to jeden z tych ludzi, którzy, nie mając w sobie nic dodatniego, żyją życiem koterii, w której się urodzili i wzrośli.

Całym jego dążeniem było utrzymać odziedziczoną po przodkach puściznę w całości, dodać do niej, ile można, jeszcze nowego splendoru, a nie wykroczyć nigdzie z granic przyzwoitości.

I udało mu się to dosyć dobrze: bo nie skalawszy niczym sumienia, śród powszechnego rozbicia osiadł na znakomitej fortunie, wziął urząd wielki koronny i ozdobił się pięknym orderem i gwiazdą. I wszystko zresztą szło mu dosyć szczęśliwie oprócz administracji majątku, która mu się całkiem nie wiodła. Sam się nie znając na niczym, a ufając każdemu, lubo udawał surowość i wielką dbałość o małe rzeczy, był jednak okradanym na wszystkie strony i nie był w stanie temu zaradzić. Za jego czasów też i majątek leski znakomicie podupadł, większą połowę wiosek wyprzedano, w innych było gospodarstwo najgorsze, a i zamek sam nawet, niegdyś tak wspaniały i świetny, a teraz pustką stojący, zaczął się chylić, zarastać mchem i chwastami i padać.

W zamku tym już od lat kilkunastu prawie ciągła panowala cisza jak w grobie. Ożywiał on się li wtenczas, kiedy sam chorąży przyjechał i osiadł na nim na dni kilka lub kilkanaście dla sprawdzenia rachunków. Teraz, już od dwóch tygodni, także taki ruch był na zamku. Chorąży sam z wielkim dworem zajechał i sprawował swe interesa. Ale jak zawsze i wszędzie, tak i tu także sprawował on je nie osobiście, tylko przez swoich pełnomocników, którzy, założywszy swą kancelarią w jadalnej sali, przez cały dzień tam siedzieli dla słuchania stron, czynienia z nimi układów, odbierania należytości itd. Chorąży sam siedział zwykle aż w ostatniej komnacie za wielką salą i pisał listy, przeglądał rachunki albo czytał książki światowe.

Dziś była to już prawie trzecia godzina, ale jeszcze przedobiadowa, bo chorąży jadał zazwyczaj późno, a z nim i dwór cały. Ale sprawy dnia tego były już załatwione i w sali jadalnej już nie było nikogo. Tylko w komnacie wielkiej, do której się wchodziło z kurytarza na prawo, a która była antykamerą za wojewody, siedział imć pan Małdrzykiewicz, wypoczywając po dziennej pracy, zażywając tabakę i oczekując obiadu. Wkrótce do tej komnaty wbiegł młody człowiek, z francuska, ale całkiem czarno ubrany, z bladą jak ściana twarzą i czarnymi włosami, dziwnie rozrzuconymi po głowie. Człowiek ten młody, którego postać już się nam przypomina skądinąd, miał coś tak dziwnie ożywionego w sobie, że się zdawało, jakby nie krew, ale żywe srebro kipiące miał w żyłach. Jakoż było widać zaraz na pierwszy rzut oka, że jest to jeden z owych temperamentów krwistych, którym gorące serce nie daje ani jednej chwili spokoju, a podbudzając w nich co moment coraz nowe i gwałtowne namiętności, zawsze umysłem, a często nawet samym sumieniem igra jak piłką. Tacy ludzie są zdolni występku, a nawet zbrodni, jakoż rzadko im młodość mija bez uczynków dwuznacznych, w późniejszym wieku ich namiętności przechodzą często w nałogi i topią ich w sobie na zawsze; lecz jeśli z tych walk z sobą samymi wypłyną zwycięsko, bywają z nich dobrzy ludzie, zdolni uczuć głębokich i trwałych. Ten, któż wie, jakiej przyszłości niósł w sobie zarody?

Teraz, przyskoczywszy do Małdrzykiewicza, porwał go ręką gwałtowną za ramię i zaczął mówić z niesłychaną szybkością: — Słuchaj waść tedy, uspokoiłem się z chorążym do reszty. Niech się szlachcic siedm razy postawi na głowie, nic nie poradzi! Albo podkomorzanka za Bóbrkę, albo Bóbrki już nie obaczy jak swego ucha. Kręcił się jeszcze chorąży o te sto tysięcy, ale to głupstwo. A gdzie skrypt? gdzie skrypt, Małdrzykiewiczu?...

— A może go i ma? — rzekł Małdrzykiewicz z uwagą.

— Ma? cha cha cha, ma? nie znasz waść szlachty, panie Jakubie, nie masz wyobrażenia.

Żeby on miał skrypt, taki frant szlachcic, zastawnik! to on by był się nie upominał o prowizję przez tyle lat? to byłby wojewody jeszcze nie męczył i nie domagał się drugiej wsi? to byłby go nie oprymował przynajmniej tak samo, jak niegdyś o Zabrodzie, a jak tu widzę z listów?

fe, fe! śmiej się z tego, panie Jakubie! Nie znasz szlachty-dworaków, zastawników, dożywotników, procesowiczów — to pijawki prawdziwe, takie same, jak niegdy wszyscy. Jak oblegali króla, jak oblegali sejmy, jak się zajadali pomiędzy sobą o starostwa i synekury, otóż tak samo i ci, którzy oblegają magnatów. Dum subera suberant, subera suberare memento! to jest ich Ewangelia! Drzeć łyka, kiedy się daje, i jak zaczęli odzierać Rzeczpospolitę z łyka jeszcze za króla Ludwika, tak ją darli dopóty, aż póki, ot! co z niej nie zostało! Tak, tak, panie bracie, tylko słuchaj, co mówię: każde słowo jak kamień cisowy, możesz na nim budować, co chcesz.

To wszystko jednym tchem powiedziawszy, przeszedł się parę razy, a raczej przebiegł przez izbę i znów przyskoczył do Małdrzykiewicza.

— Słuchaj! — mówił on dalej — mnie o nic nie chodzi, bo to głupstwo. Pieniądze, dostatki, tytuły, furda! Bóbrka, Zagórz, podkomorzanka, Nieczuja, je m'en moque! c'est rien! Rzeczy puste, obłuda, blichtry, fałsz!... Ale te oczy!!!

Słuchaj! te oczy jej, te dwa wulkany... oh! O! czemuż ona nie jest córką chłopa, szewca, Cygana!,.. Ale nic, i tak będzie. Tylko Małdrzykiewiczu! pamiętaj, żebyś mi dotrzymał we wszystkim, tak jakeśmy umówili. Bo patrz, patrz! — To mówiąc, wydobył sztylet z zanadrza: — Patrz, to żelazo utopiłbym w tobie, i śmierć!

— Ale już ja dotrzymam pewnie — rzekł na to dawny komendant milicji, zażywając z flegmą tabaki — o mnie się pan nie bój, panie Flawiuszu, bo u mnie parol szlachecki.

— Oh! wy! z waszym parolem!

— No! obaczymy — prowadził dalej komisarz — obaczymy, kto lepiej dotrzyma. A ja panu powiadam z góry: czy pan się do podkomorzanki dociśniesz, czy nie, tego nie wiem, ale że imć pan Nieczuja pójdzie z Bóbrki; to jak amen w pacierzu. Ja swoje zrobię, punctum, nie ma co mówić. Ale to waszmość wiedz, że z tym szlachcicem niełatwa sprawa. Ja mam sposoby na niego, ale to tylko co do Bóbrki, co zaś się tyczy podkomorzanki...

— To już mnie zostaw, mnie! — zawołał Flawiusz — a ja nie mam sposobów? cha cha cha! a nie użyłem ich już z pięćdziesiąt...

— Które się na nic nie zdały — rzekł Małdrzykiewicz, zażywając tabakę.

— Na nic! — krzyknął Flawiusz, tupnąwszy nogą w posadzkę, że aż okna zadrżały — sacr!...

Tak! na nic, ale obaczysz jeszcze!

To rzekłszy, patrzył przenikliwymi oczyma w Małdrzykiewicza, stojąc jak posąg i milcząc.

A wtem się cichutko drzwi otworzyły i wszedł pan skarbnik do izby.

Skarbnik natenczas dziwnie pięknie wyglądał. Był on wysoki wzrostem i zbudowany silnie jakby z żelaza. Jego wyniosłej i wspaniałej figury nie psuła żadna otyłość, a kiedy w twarzy jego spokojnej, choć cokolwiek surowej, odbijało się jakby uosobienie uczucia własnej godności, włos przyprószony siwizną dodawał mu niepospolitej powagi. Do tego miał on na sobie kontusz czarny, sięgający poniżej kolan, i czarny żupan gredyturowy z kolorowymi guzikami, karabelę w jaszczur oprawną u boku, białą czapkę pod pachą i mały krzyżyk złoty na lewej piersi, wyniesiony z ostatniej wojny.

Tak wszedłszy do izby, kiedy obaczył owego czarno ubranego młodzieńca, zdawało się, jakby mu się twarz trochę zmieniła, zachował wszakże całkowitą przytomność i popatrzywszy na Małdrzykiewicza, zapytał: — Czy jw. chorąży jest u siebie?

Ale zamiast odpowiedzi Małdrzykiewicza, przytomny młodzieniec obrócił się do niego i zawołał wesoło: — A! Imć pan Nieczuja! Witamy, całym sercem witamy! Waszmość pan przychodzisz do chorążego względem owego zastawu Bóbrki. Tedy my to tu z panem jak najpiękniej zrobimy, lubo zapewne nie obejdzie się bez trudności. Wiedz waszmość bowiem, że chorąży jest bardzo niedobrze udysponowany dla pana...

Kiedy to mówił Flawiusz, Nieczuja spojrzał z góry na niego i cofnął się o pół kroku, a tamten na to; — Cha cha cha! śmiać mi się chce doprawdy. Waszmość uciekasz ode mnie, jak gdybym był diabłem. Cha cha cha! kule mnie się nie imają? a co? ale mnie pokrop święconą wodą, to się zaraz przekonasz. Cha cha cha! Tedy powiem waszmości...

Ale na to pan skarbnik spojrzał jeszcze raz na mówiącego, który w tej chwili dziwnie jakoś był ożywiony i dziwnie poufale się dobierał do niego; tedy skarbnik zrobiwszy krok na. środek pokoju, pozostawił młodzika za sobą, a sam spytał po raz wtóry Małdrzykiewicza: — Czy jest pan chorąży u siebie?

Młodzieniec, zbity tym z fantazji zupełnie, zamilkł na chwilę, a tymczasem Małdrzykiewicz odpowiedział mrukliwie, nie ruszając się z miejsca: — Jw. chorąży jest u siebie, ale nie przyjmuje nikogo, bo jest pisaniem listów zajęty.

— Raczysz waszmość — rzekł na to Nieczuja — zameldować mnie panu, bo ja chcę się z nim widzieć.

— Ale ja mówiłem już o tym z jw. chorążym — odpowiedział Małdrzykiewicz, wstając i przystępując do niego — i powiadam waszmości, że się to na nic nie przyda. Jestem tu ja, plenipotent, i oto ten pan...

— Ale o cóż chodzi! — zawołał prędko w tej chwili Flawiusz — kiedy pan skarbnik chce się koniecznie sam widzieć z chorążym...

— To proszę za mną! — rzekł na to z gniewem Małdrzykiewicz i drzwi otworzył.

— Albo przede mną! — dodał dobitnie skarbnik i wyszedł pierwszy w kurytarz.

Słysząc to Flawiusz, spojrzał na skarbnika z uwagą i uśmiechnąwszy się złośliwie, został sam jeden w izbie.

Tymczasem Małdrzykiewicz, wprowadziwszy skarbnika do sali jadalnej, w której były porozwieszane po ścianach wspaniałe Kmitów, Stadnickich, Ossolińskich portrety, sam poszedł zameldować gościa swojemu panu. Wkrótce Małdrzykiewicz powrócił i wyszedł na powrót do swojej izby, a skarbnik, oparłszy się o krawędź stołu, zaczął się przypatrywać tym poważnym postaciom, które wyglądając z ram złotych zdawały się patrzeć na niego tak śmiałymi i poczciwymi oczyma, że lubo niewielką miał nadzieję dobrego, a przynajmniej łatwego zakończenia swej sprawy, jednak mu serce urosło i nabrało otuchy.

Wkrótce dały się słyszeć w przyległej sali prędkie kroki delikatnych trzewików, drzwi otworzyły się nagle i przed skarbnikiem stanął pan Mniszech.

Pan chorąży koronny miał już lat wtedy około pięćdziesiąt, ale był raźny i żwawy, jak gdyby młody. Średniego wzrostu, lecz nieotyły, ubierał on się jak najściślej wedle mody francuskiej.

Więc miał na sobie bramowany frak aksamitny, koronkowe żaboty, trzewiki i jedwabne pończochy, pudrowane włosy w harcap z tyłu zwinięte i cały był woniejący, jak sklep drogich pachnideł. Jego twarz wyrażała dziwną łagodność i słodycz, jego oczy były pełne tego miłego blasku, który najlepiej świadczy o wrodzonej dobroci serca i czystego sumienia, a koło jego ust igrał uśmiech pełen zalecającej się uprzejmości. Jakoż bardzo to ładnie było, kiedy wbiegłszy prędko do sali, pokłonił się ręką i głową skarbnikowi i zawołał: — A! pan Nieczuja, skarbnik zakroczymski, przyjaciel niegdy mojego teścia!

Ale już mu to bardzo było nie do twarzy, kiedy zaczął się gniewać, a chciał się gniewać na serio.

— Waszmość pan — mówił on prędko i dosyć surowo — przychodzisz do mnie w interesie tej wioski, którą trzymasz w zastawie. Jakże to ona się zowie? a! Bóbrka! Otóż muszę panu powiedzieć, że to bardzo nieładnie od pana stawiać przeszkody w interesie tak dla mnie korzystnym, jaki mi proponują panowie Grabowscy. Pan trzymasz Bóbrkę, jak się to pokazuje z papierów, już lat blisko pięćdziesiąt, trzymasz ją po dawnemu za bezcen, dorobiłeś się na niej, jak słyszę, ogromnego majątku... czego panu szczerze winszuję... ale dlaczegoż pan nie chcesz oddać tej Bóbrki? Przecież, zdaje mi się, już dosyć. I nie godzi się zresztą za dobrodziejstwa, a niech tam będzie zresztą, za przyjaźń mojego teścia tak czarno się wywdzięczać jego sukcesorom.

— Jw. panie! — rzekł na to z przyzwoitym uszanowaniem skarbnik — wiele by tu trzeba, jak widzę, rozprawiać, ażeby tę sprawę wyświecić...

— Ale mój drogi panie! — zawołał na to prędko chorąży — sprawa ta już jest tak wyświecona, że ją wróble na dachach śpiewają. Dawnymi czasy opadaliście panowie hurmami naszych ojców i dziadów i każdy z was brał, co mu się podobało. Ojcowie nasi byli bogaci, a może was zresztą potrzebowali, i rozdawali wam wioski to w dzierżawy, to w zastawy, to w dożywocia, i nie dbali o to, że z nich intrat nie mieli. Ale te dawne czasy już przeminęły. My nie jesteśmy już tak bogaci, życie dziś coraz droższe, intraty mniejsze, dawne zresztą stosunki pomiędzy bracią szlachtą ustały... a panowie chcecie, żeby wasze beneficja nigdy nie ustawały.

Ja panu muszę powiedzieć prawdę, że mi bardzo drogim jest wspomnienie pańskiej przyjaźni z moim śp. teściem i ja sam pańską przyjaźń ceniłbym sobie bardzo wysoko, jednak zechcesz pan z laski swojej mieć wzgląd na to, że ja tutaj nie mieszkam i z tej przyjaźni nie jestem w stanie korzystać. Cóż dopiero powiedzieć o tym, żebym miał jeszcze z jej przyczyny tak znaczne ponosić straty?...

— Jw. panie! — rzekł na to skarbnik z godnością, podnosząc rękę do góry — racz jw. pan zaniechać tych uwag, bo nie odpowiadają one ani prawdzie, ani nawet przyzwoitości.

— Przyzwoitości? hm? — powtórzył półgłosem z uśmiechem chorąży, a tymczasem skarbnik także powtórzył: — Tak jest, przyzwoitości. Jw. pan mieszasz osoby i mieszasz sprawy, i śmiem uczynić tę uwagę, że nie wiesz dokładnie, z kim mówisz.

Chorąży się znów na to z lelkka uśmiechnął, a skarbnik mówił dalej: — Więc tedy Bóbrkę wziął od jw. wojewody w zastaw nie ja, ale śp. mój ojciec i nie brał jej wcale dlatego, ażeby miał zasiadać na wojewodzińskim jurgielci, bo był posesjonatem i miał wsi kilka własnych w sędomirskiem nad Wisłą. Memu ojcu było Marcin na imię i mnie jest Marcin; on był zakroczymskim skarbnikiem i mnie tytułują skarbnikiem, ale ja nim nie jestem i jeżeliby mi się jaki tytuł już koniecznie należał, to raczej tytuł majora, z którą to rangą z ostatniej wojny wyszedłem i gdzie mnie jw. pan mogłeś był widzieć na własne oczy, gdybyś był raczył zwrócić na mnie uwagę.

— Tak, tak, ranga majora, to bardzo ładnie... — dorzucił w tym miejscu chorąży.

— Co się zaś tyczy Bóbrki — mówił dalej Nieczuja — to muszę jw. panu powiedzieć, że jej nie brał w zastaw nawet mój ojciec, bo jej nie było natenczas, tylko był to szmat pola i lasu, a na nim chat kilkanaście bez budynków gospodarskich i dworu. Ze ją nie wziął tanio i nie trzymał nadal tanio, najlepszy w tym dowód, że za te sześćdziesiąt tysięcy wziął i Zabrodzie natenczas, a kiedy jw. wojewoda Zabrodzie -sprzedał, ojciec mój, lubo był, jak jw. pan mówisz, z wojewodą w przyjaźni, żadnej nie żądał defalki i za tę samą sumę przy samej Bóbrce pozostał. Ze na tej wiosce trochę fortuny przyrobił, tego nie przeczę; ale nie winien on tego wcale tej wiosce, tylko winien swej własnej pracy i temu, że w wieś tę włożył pewnie ze sto tysięcy, które, jak widzę, już się nigdy nie wrócą. Po śmierci ojca ja zostałem przy tym zastawie.

Ja, wyznaję to panu otwarcie, nie byłem już z jw. wojewodą w żadnych przyjaznych stosunkach, bo sentymenty nasze innymi nas prowadziły drogami; pomimo to przecież, kiedy jw.

wojewoda po konfederacji potrzebował gotówki, zaliczyłem mu z .mojej kieszeni sto tysięcy, od których, li tylko przez pamięć przyjaźni mojego ojca, żadnej nie żądałem prowizji. Jak zaś ta suma była dawana i brana, nauczy jw. pana skrypt ten, który oto mam zaszczyt prezentować jw. panu...

To mówiąc, dobył skrypt z kieszeni i oddał go chorążemu.

— Jakże więc! jakże? — mówił, rozwijając papier, chorąży — to pan masz rzeczywiście skrypt na tę sumę? A proszę pana? to mnie, jak widzę, całkiem obałamucono względem tej sumy...

— Jw. panie! — odezwał się na to z śmiałością skarbnik — pana tutaj, o ile wiem, a wiem to z pewnością, bałamucą nie w jednym względzie. Nie powinienem się mieszać do tego, bo to nie moje rzeczy, ale nie mogę się powstrzymać, ażebym tego nie powiedział, bo mi żal tego państwa, które sam pamiętam tak rozległym, tak wielkim, a które teraz tak się co rok, co pół roku umniejsza i pada. I tak panowie upadacie, my upadamy z wami i tak wszystko już jakoś psuje się, i ginie nam w oczach — a za jakie pół wieku, kto wie, azali prócz wieści jeszcze co po nas zostanie!...

Chorąży tymczasem skrypt przeczytał z uwagą i opierając się o stół plecyma, a skrypt złożony trzymając w ręku, odpowiedział ze smutkiem: — To bardzo, bardzo prawdę pan mówisz... Ale, proszę pana, cóż na to robić?... Więc tedy na mocy tego skryptu pan dobrodziej masz sto tysięcy w skarbie leskiego państwa?

— Pozwól mi pan chorąży poprawić — rzekł na to skarbnik — że nie na mocy tego skryptu, tylko na mocy tego, że te pieniądze dałem istotnie panu wojewodzie. Czy nie masz o nich żadnego wspomnienia, w rachunkach wojewodzińskich?

— A! owszem, owszem. Te sto tysięcy stoją zapisane wyraźnie. Tylko mi Małdrzykiewicz jakoś niewyraźnie tę pozycję objaśnił...

— Czy wolno mi się zapytać, co powiedział imć pan Małdrzykiewicz?...

— O! nie. nie, nie, nic wcale złego. A zresztą, jak tylko ta suma zapisana w moich rachunkach, a pan masz skrypt z mego teścia podpisem, to już nie ma co mówić o tym. Więc pan dobrodziej tedy wraz ze sumą zastawną żądasz zwrotu także i tej sumy?

— Jw. panie! — rzekł na to skarbnik — ja ani tej, ani tamtej sumy nie żądam. Ja dałem panu wojewodzie tę gumę na to, że mając zawsze zamiar kupienia Bóbrki na własność, uważałem ją po prostu jako część należytości spłaconą naprzód, Pan wojewoda nie miał nic przeciw temu, tylko nie lubiąc się wyprzedawać z puścizny, prosił mnie, ażebym niekoniecznie na zakończenie tej sprawy nacierał, dając mi słowo, że mnie z Bóbrki nie ruszy. To słowo miało swój wigor aż do śmierci pana Ossolińskiego i po jego śmierci jeszcze lat kilka; aż dopiero teraz, kiedy się na mnie inne powaliły nieszczęścia, kiedy się na nas wszystkich zwaliły klęski takie, że nie wiemy jeszcze, azali je znieść potrafimy na sobie... teraz także podniesiono na mnie rękę i z zamku, ażeby mnie na starość z tej wsi wygnać, w której się urodziłem, w której całe życie moje przeżyłem, w której leżą kości mojego ojca, mojej żony najukochańszej, moich dwojga do dziś nieodżałowanych niemowląt i w których grobie jest miejsce przygotowane i dla mnie!... Ale...

Tu głos skarbnika mimo woli się stłumił i dwie łzy duże jak perły potoczyły mu się po policzkach.

— Ale panie majorze! — zawołał na to z współczuciem chorąży, porywając go i ściskając za rękę — proszę tylko się uspokoić... a nade wszystko proszę mi wierzyć, że słowo mego teścia jest mi święte na zawsze i pewnie go panu dotrzymam. Przyznam się panu nawet, że to nie moja wina, że panu wypowiedziano ten zastaw. Wszystkiemu temu winien ten nieznośny Małdrzykiewicz. Ja jemu przed rokiem dałem plenipotencję do interesów leskiego państwa i on zaraz pana pozwał do sądu...

— A dlaczegoż zaraz pozywać?

— A! bo pana nie było w domu.

— Jak to? więc nawet wtenczas, kiedy ja nastawiałem pierś moją...

— Ano widzisz pan, widzisz pan! — zawołał na to chorąży — co to ja mam z tymi ludźmi!

— Ach! panie chorąży! — rzekł na to z powagą Nieczuja — bo któż też takich ludzi na pełnomocników sobie dobiera! wszakże jest tyle szlachty, posesjonatów, mających dobrą sławę, rękojmię...

— Proszę pana, niech no pan raczy usiąść; pomówimy o tym obszernie. Przyznam się panu, że nawet bardzo się cieszę, że pana tutaj poznaję... No, więc tedy, ja kazałem natychmiast ten proces powstrzymać, a dowiedziawszy się, że pan już jesteś u siebie, zgłosić się do pana na drodze zwyczajnej... Tymczasem przyjechali tu do mnie panowie Grabowscy, ofiarując mi znaczną sumę za Bóbrkę...

— Ale na miłość Boga — przerwał prędko Nieczuja — na cóż tutaj Grabowskich, kiedy ja jestem?

Ja panu chorążemu każdego czasu dam tę samą sumę, jaką dadzą Grabowscy...

— Ale zapewne! na cóż tutaj Grabowskich! Ale to temu wszystkiemu winien jest Małdrzykiewicz.

— O! ten Małdrzykiewicz! — zawołał na to skrabnik — bodajby on pana tylko nie kosztował tyle, ile niewart z kościami.

— O! już teraz mnie nic kosztować nie będzie — rzekł z przyciskiem chorąży — wypędzać go nie będę, bo służył tak długo u mego teścia i zresztą ma on swoje dobre strony i jest mi zawsze potrzebny; ale już mi tu odtąd całkiem nową kontrolę zaprowadzi pan Flawiusz.

— Kto taki? — spytał ciekawie skarbnik.

— Imć pan Flawiusz — odpowiedział chorąży — czy go pan nie znasz? Wszakże to on jeździł podobno do pana z wypowiedzeniem zastawu.

— On jeździł? nie, ja go nie widziałem na oczy... ale go tutaj widziałem. Więc to on ma kontrolować Małdrzykiewicza? — zapytał skarbnik, patrząc w twarz chorążego z uwagą.

— Czy pana to dziwi?

— A! przyznam się panu — zawołał na to Nieczuja, zrywając się z miejsca — że to trochę za wiele!

— Jak to? jak to? bo ja pana nie rozumiem zupełnie.

— Ale panie chorąży! jakżeż? takiego pędziwiatra jakiegoś...

Ale chorąży się na to uśmiechnął i wytrzymawszy chwilkę, odpowiedział: — Lubo panu co do Małdrzykiowicza nic zgoła nie przeczę, tu jednak powiem panu otwarcie, że się pan mylisz. Pan bowiem nie wiesz, kto to jest ten pan Flawiuez. A więc panu powiem, że to jest człowiek, który był przez lat cztery na naukach w Paryżu. Tak jak on się zna na naukach, a osobliwie na matematycznych, o tym my obydwa nie mamy nawet wyobrażenia.

Dosyć panu powiedzieć, że powróciwszy z Paryża, był u księdza Hugona prawą ręką we wszystkich jego operacjach finansowych, a przecież panu nie może być niewiadomo, jak wielką rolę u księdza Hugona odgrywały finanse...

A na to skarbnik: — Ja tam nie sądzę tych nauk, bo ich nie słyszałem od niego, ale to panu chorążemu powiem z pewnością, że jak; Małdrzykiewiczowi na koniec całkiem nie stanie rachunków, tak ten młody jegomość pewnie ich nie poprawi. I powiem nawet więcej: bo tak mi się widzi, że jego tu wcale nie sprowadziły pana chorążego rachunki, tylko snadź jego własne rachuby, których ja się już po troszę domyślam... ale którym także końca nie dojdzie, za to mu ręczę.

— Jak to? jak to? — zapytał znowu z uśmiechem chorąży.

Skarbnik się zabierał do odpowiedzi, ale wtem wbiegł Małdrzykiewicz do sali, wołając zaraz z progu: — Jw. krajczy koronny i podobno brat jw. pana właśnie zajechali przed ganek.

— Ah! mój szwagier! jakże się cieszę! — zawołał chorąży — więc tedy, panie majorze... ah!

ale zrobisz mi pan wielką przyjemność, jeżeli u mnie na obiedzie zostaniesz. Mój szwagier, pan Potocki, to przecie dawny znajomy, a jest z nim pewnie i pan Konaraki, to kolega. Co?

więc dobrze? nieprawda?

— Kiedy pan chorąży tak każe, to z chęcią zostanę, tylko ja muszę się spieszyć, bo właśnie list odebrałem od mojej siostry...

— Więc nie będziemy mieli już czasu mówić z sobą o Bóbrce? co? — zapytał z uśmiechem chorąży — tak, rzeczywiście, bo ja pojutrze odjeżdżam z tymi panami. Więc tedy teraz mówię panu z pewnością, żebyś pan był o nią jak najzupełniej spokojny. Proszę ją uważać za swoją, a ja tu będę na wiosnę i interes skończymy. Tymczasem pójdę powitać gości... ah! ale po cóż ja skrypt ten trzymam w ręku?... to chyba niech już u mnie zostanie?... albo proszę.

— Ale owszem, niech u pana zostanie, wszakże to tak jakby u mnie. Zresztą, to zadatek na Bóbrkę...

— Dobrze, dobrze... jak pan sam zechcesz... owszem, cieszyć mnie będzie.

W chwilę potem wprowadził chorąży do sali swych nowych gości, których było aż siedm osób.

Był tedy obiad suty, na połowę francuski, ale pod koniec staropolski, jak Bóg przykazał, z kielichami na dobrą miarę i gawędką serdeczną aż późno w noc o niedawnych wojnach i krajowych wypadkach.

Nazajutrz rano było znów sute śniadanie, przy którym, kiedy dobrze podciągniono win przednich i sektów hiszpańskich, skarbnik się rozweselił i poglądając to na portrety przodków, porozwieszane po ścianach, to na swoich współbiesiadników, zawołał głośno: — Niepodobniśmy do nich, bo niepodobni, ale przecie to taki krew i fantazja ta sama, z którą bodajby żyć i umierać!

— Brawo! brawo! — zawołali -wszyscy dokoła i ściskając rękę starego żołnierza, namawiali go bardzo, aby został z nimi do końca.

Ale skarbnik, chcąc nie chcąc, musiał się im wymówić i po południu wyjechał do siostry.

IV Ażeby zrozumieć dalszy tok tej powieści, wypada nam teraz cofnąć się w tył o rok cały i zatrzymać się na chwilę w Warszawie.

Owoż tedy działo się to w roku 1793, w samą rocznicę koronacji królewskiej. W dzień ten odbywały się zwykle solenne nabożeństwa w kościołach, wszystkie gwardie i wojska konstytujące w Warszawie występowały w największej paradzie, po rogach ulic porozstawiane były konne i piesze patrole i tłumy ludu zalegały ulice i place, osobliwie też te, którędy w wielkiej paradzie miał przeciągać sam król z swoim licznym i świetnym orszakiem.

Tak też było i dzisiaj.

Nieprzeliczone tłumy rozmaitego ludu snuły się tam i sam po Krakowskim Przedmieściu, gwarząc o tym i owym i przyrównując obchód dzisiejszy do różnych innych obchodów, jako Bożego Ciała, Konstytucji Trzeciego Maja i założenia węgielnego kamienia do kościoła pod tytułem Opatrzności, i innych tym podobnych. Pomiędzy te gromady ludu, po obudwóch stronach ulic przeciągające, przeleciała czasem jakaś paradna kareta, otoczona pozłocistymi hajdukami lub bośniakami, to znowu inna, poprzedzona lauframi, a ciągnąca za sobą kilkunastu nadwornej husarii, to przesunęło się kilku jeżdźćów paradnych na przepysznie ubranych koniach, to cały oddział tej lub owej konnicy, śpieszący kłusem na przeznaczone dla siebie miejsce.

A kiedy to się działo, jedną z bocznych ulic, prowadzących na Krakowskie Przedmieście, nadjechała skromna parokonna kareta, która chciała zapewne wjechać w ową główną, tłumem nabitą ulicę i nią pojechać dalej. Widząc to wszakże dwaj gwardiacy konni koronni, którzy stali na rogu ulicy i mieli nakaz nieprzepuszczania żadnego powozu, dali z daleka znak stangretowi, aby nawrócił albo się w miejscu zatrzymał. Stangret stanął, a obróciwszy się na koźle, zapukał do okienka i powiadając paniom swoim, że dalej jechać nie można, spytał ich, co ma teraz uczynić?

A w karecie siedziało dwie kobiet, bardzo różnych od siebie wiekiem. Jedna z nich była to nie sędziwa, ale już poważna matrona, która lubo się stosowała ubiorem do mody i wybrednych wymagań owoczesnej Warszawy, pamiętała jednak o tym, że wiek, przynoszący ze sobą siwiznę, oznacza strojom pewną granicę i nakazuje powagę. Druga zaś była to młodziutka i ledwie co dojrzewająca panienka. Była ona cudownie piękna. Jej twarz, więcej okrągła niż ściągła, składała się z najpiękniejszych, jakie można wymarzyć, rysów. Jej włosy ciemne, nadzwyczajnie bogate, delikatne i lśniące, byłyby pewnie zaćmiły najpiękniejsze naówczas warkocze sławnej z piękności jenerałowej Grabowskiej, gdyby były chciały pójść z nią w zawody, a jej duże, czarne, myślące oczy byłyby pewnie zachwyciły samego króla, gdyby się były raz tylko pokazały na tych, na których bywał, salonach. Ale to być nie mogło; panienka ta bowiem była jeszcze tak młoda, w jej oczach było tyle niewinnego, niezaćmionego blasku, a w jej twarzy całej tyle porannej, przedświtowej świeżości, że na pierwszy rzut oka nietrudno było odgadnąć, iż tam dusza śni jeszcze daleko więcej o kwiatkach wiosny i aniołach niebieskich, niżeli o rzeczywistym otaczającym ją świecie — a o świetnych salonach szumiącej zabawami Warszawy marzy ledwie tak samo, jak o czarownych pałacach i królach z opowiadanych przez jej piastunki powieści.

Kiedy więc stangret zapytał, czy ma nawrócić, czy czekać, starsza z tych dam zamyśliła się trochę, a niecierpliwsza panienka spytała prędko: — No i cóż my teraz poczniemy, ciociu?

— Doprawdy, sama nie wiem, co robić — odpowiedziała starsza — objeżdżać, to daleko, i przyjedziemy za późno; ha! to chyba już przejdźmy piechotą...

— I najlepiej piechotą — rzekł na to stangret — toż to już blisko i sucho. A ja tutaj zaczekam, a jak się skończy parada, za paniami przyjadę.

Powiedziawszy to, ufny swym doświadczonym koniom stangret założył lejce na poręcz kozła i właśnie miał zeskoczyć na ziemię, aby drzwiczki otworzyć, kiedy wtem do karety zbliżył się jakiś młody człowiek i chwycił prędko prawą ręką za klamkę.

Młody ten człowiek był po francusku, ale całkiem czarno ubrany, na ramionach miał zarzucony piękny płaszczyk hiszpański, a na głowie maleńki trójgraniasty kapelusz. Twarz jego, lubo blada i z nosem troszeczkę zadartym, nie była wcale brzydką, tylko oczy czarne gorzały jakimś niezwyczajnym płomieniem i sprawiały trochę straszne wrażenie, do czego także niemało się przyczyniały jego czarne jak heban włosy, na przekór modzie ani pudrowane, ani katagonem ujęte.

Grzeczny ten kawaler, na usługi damom pośpieszający, otworzył natychmiast drzwiczki i podał ramię wysiadającej z karety matronie. Ta, lubo widocznie nie była przygotowaną na taką grzeczność całkiem nieznajomego człowieka, przyzwyczajona jednak do podobnego rodzaju grzeczności, przyjęła jego ramię z wdzięcznym na twarzy uśmiechem; lecz kiedy przyszła kolej na tamtą, młoda panienka, obaczywszy tego człowieka, zbladła nagle jak ściana, zmieniła się na twarzy prawie do niepoznania i zdawało się, jak gdyby była bliską omdlenia.

Wrażenie to wszakże trwało tylko przez mgnienie oka, po czym widać było, że zebrała swe siły i nie podawszy wcale grzecznemu kawalerowi ramienia, zeskoczyła ze stopnia karety w przeciwległą mu stronę. Śród tego czasu ciotka podziękowała za wyrządzoną sobie usługę pełnym wdzięczności, lecz milczącym ukłonem i obiedwie damy, zostawiając kłaniającego się im kawalera przy karecie, przeszły na chodnik pod kamienice.

Postępując dalej prosto ku Krakowskiemu Przedmieściu, kiedy się już oddaliły o kilkanaście kroków od swego powrozu, młoda panienka, która widocznie już odetchnęła swobodniej, pociągnęła ciotkę za połę płaszcza, mówiąc do niej półgłosem: — Moja ciociu, niech się ciocia oglądnie, bo mnie się zdaje, że on idzie za nami.

— Któż taki?

— Ale ten... ten... przecie to ten.

— Ale któż taki? moje dziecko, bo ja nic nie wiem.

— Ach! przecie to ten sam... kupiec jakiś czy coś... co się co wieczór zjawia pod naszymi oknami... co ten list do mnie przysyłał...

— Ach! doprawdy? to chodźmy prędko, bo jeszcze gotów się nas uczepić.

To mówiąc, przyśpieszyły kroku obiedwie damy i weszły właśnie na środek Krakowskiego Przedmieścia, chcąc przebiec prędko na tamtą stronę.

Ale w tymże momencie wypadł z bocznej ulicy przeciwnej cały oddział gwardii konnej koronnej i puścił się pędem do góry. Tłumy ludu, snujące się pośrodku ulicy, prysnęły jak odstrzelone w bok ku chodnikom, a pod gwałtownym uderzeniom tych tłumów, kiedy jedna fala porwała ciotkę i gdzieś daleko ze sobą uniosła, młoda panienka tak się nagle przelękła, że się zachwiała na nogach i upadła zemdlona na miejscu.

Wtedy szybki jak strzała zjawił się przy niej ów czarno ubrany młodzian, porwał ją w swoje ramiona i jednym skokiem wniósł ją do sieni pierwszej lepszej kamienicy, której drzwi były otwarte.

Śród tego czasu oddział kawalerii przeleciał, a za nim zaczęły się sypać różnego rodzaju paradne poczty i powozy. Tłumy ludu, widząc, że nie ma się już czego obawiać, a jest co podziwiać, spłynęły na .powrót na ulice z chodników i kiedy wszystkich oczy się obróciły ku przeciągającym błyszczącym orszakom, nikt nie uważał i nie pamiętał, co się dopiero stało w tym miejscu.

Ale tuż zaraz przed drugą kamienicą obok tej, do której Została wniesiona omdlała panienka, stało podtenczas dwóch Innych młodzieńców. Wyszli oni właśnie przed chwilą ze twojego mieszkania i wysławszy swego ozłoconego strzelał po karetę, która stała opodal i nie mogła się do nich przez tłumy przecisnąć, patrzyli wprost na ulicę. A ulica patrzyła na nich, bo też było co widzieć.

Byli to bowiem dwaj bardzo piękni młodzieńcy i byli bardzo paradnie ubrani.

Więc pierwszy z nich był to smukły młodzian słusznego wzrostu, który lubo tak młody, że ledwie pierwszy mech mu zapowiadał nadzieję wąsów, stał jednak na bardzo pewnych nogach i miał w swojej postaci coś tak wspaniałego i siebie pewnego, że gdyby usposobienie jego umysłu i serca odpowiadało jego postaci zewnętrznej, to można by go postawić za wzór wszystkiej młodzieży. Tego też także należało się po nim spodziewać, jego twarz bowiem, ściągła i rysów bardzo szlachetnych, jego oczy, duże niebieskie, i czoło wzniosłe, myślące, ocienione pięknymi kędziorami długich blond włosów, nie tylko dodawały jego postaci nadzwyczaj wiele powabu, ale i najkorzystniej świadczyły o jego duszy, niby całkiem otwarcie występującej spod tej pięknej powłoki. Do tego wszystkiego miał on na sobie suty kontusz karmazynowy ze złotymi kameryzowanymi guzami, żupan biały morowy w złote muszki i listki, pas w karpia łuskę bogaty, buciki żółte na czerwonych obcasach, białą czapkę z kasztankiem i kitką o brylantowej spince, i karabelę u .boku z rękojeścią od koralów i pereł.

Drugi, lubo już po francusku, był jednak równie bogato, a jeszcze nawet o wiele pretensjonalniej ubrany, zwracał on bowiem publiczną uwagę na siebie nie tylko bogatymi złotymi haftami u Wierzchniej sukni, błyszczącymi kolbertynami u kamizelki i pajęczej delikatności żabotami, ale jeszcze i orderem Białego Orla albo świętego Stanisława i jakąś drugą gwiazdą na piersiach, które to honorowe oznaki o tyle większe jeszcze zdziwienie obudzały w patrzących, ile że to był także człek bardzo młody, mogący teraz ledwie zaczynać swoją światową karierę.

Ci młodzi ludzie, nie tak bardzo zajęci podziwianiem pańskich orszaków i karet, które zapewne już nieraz i z bliska widzieli, uważali to dobrze, że pośród tłumu jakaś młoda panienka zemdlała i że ją jakiś młody człowiek z mieszczańska ubrany porwał w ramiona i uniósł.

Wiedzieli nawet i to niewątpliwie, do której ją wniósł kamienicy, i lubo śród publicznego zgiełku i gwaru żadnych sobie nad tym wypadkiem jeszcze nie uczynili uwag, mieli jednak obadwa oczy na drzwi tej kamienicy nie bez ciekawości zwrócone. Zdawało się, jakby obadwa wyglądali rozwiązania tego zdarzenia, które lubo dość proste i naturalne na pozór, mogło jednak ukrywać w sobie wykradzenie, porwanie, zemstę lub jakąś inną awanturę podobną, dla młodych zawsze ciekawą i w ich młodej wyobraźni przybierającą jakieś fantastyczne kształty i kolory.

Czekali tedy przez jedną chwilkę cierpliwie, lecz kiedy minęła jedna chwilka i druga, z owej kamienicy nikt nie wychodził, a tu coraz nowe i coraz świetniejsze orszaki zwracały wszystkich oczy na siebie, nie zostawiając nawet nadziei, aby ktoś inny sobie owo zdarzenie przypomniał i wszedł w nie jako pośrednik lub świadek; młodzieniec blondyn, w polskie suknie przybrany, odezwał się do swego towarzysza: — A co? chyba chodźmy tam, bo to coś długo trwa to trzeźwienie?

— Ej! a co nam do tego? czy my to marszałkowscy? — rzekł na to drugi, widać niewielką chęć mający do interwencji. Ale na to z niecierpliwością zawołał blondyn, biorąc tarntego pod ramię: — Ale chodź no, chodź. Ja już wiem, dlaczego ty nie masz ochoty wejść do tej spelunki...

order i gwiazda ci nie pozwala; ale order i gwiazda nie powinny przeszkadzać nikomu do niesienia nieszczęśliwym pomocy. A zresztą, ta nieszczęśliwa, to dama...

— Otóż to dlatego podobno tyś taki skory, że to dama, a jeszcze do tego młoda i podobno niebrzydka — rzekł na to tamten z uśmiechem i dał się pierwszemu pomimo woli pociągnąć ze sobą.

Weszli tedy spiesznie do owej sieni, która była i dość obszerna, i dosyć ciemna, ale na próżno się oglądali na tę stronę i ową, w całej tej sieni bowiem ani żywej duszy nie było.

— Ot masz!... — rzekł na to żabotowy kawaler — nec locus...dajmy sobie pokój, bo się jeszcze przez to spóźnimy na nabożeństwo i król jegomość będzie nam to potem pamiętał.

— Już tam król jegomość czeka tylko na to, rychło ty twoją personą tę paradę uświetnisz!...

chodźmy no dalej.

I ciągnąc dalej za sobą nieskorego dworaka, przyszli tak razem w samą głąb sieni, gdzie obaczyli na pół otwarte drzwiczki, prowadzące do jakiejś ciemnej sklepionej komórki, będącej zapewne mieszkaniem kamienicznego stróża i mającej w ścianie drzwiom przeciwległej małe zakratowane okienko, wychodzące w dziedziniec.

Odważniejszy i ciekawszy młodzieniec trącił drzwi nogą, które się zaraz otworzyły na ściężaj — i owoż jaka ich oczom zdziwionym przedstawiła się scena: Na środku komórki stało jakieś stare, obdarte, podartymi skórami obite, poręczowe krzesło.

W tym krześle na wpół siedziała, a na wpół leżała przyniesiona z ulicy panienka, która piękną swą główkę w bok przewiesiwszy, zdawała się być ciągle omdlała. Tuż przed nią na ziemi klęczał ów czarno ubrany, kapeluszowy młodzieniec, który, zamiast ją trzeźwić, jak kazało sumienie, trzymał jej rączki obydwie w swoich gorących dłoniach i okrywając je konwulsyjnymi pocałunkami, szeptał jakieś niezrozumiałe, lecz równie konwulsyjne zaklęcia.

Obaczywszy to obaj wchodzący, żabotowy kawaler się roześmiał i zawołał z ironią: — Bon! no! widzieliśmy... a teraz chodźmy.

— Ale kontuszowy oburzył się na to i stanąwszy w oka mgnieniu nad młodzieńcem klęczącym, groźnym głosem zawołał: — A wać co robisz takiego!

To mówiąc, nie dal mu nawet czasu do odpowiedzi, tylko porwawszy silną ręką za kołnierz, postawił go jakby świecę przed sobą.

Przestraszony i odurzony tym niespodziewanym obrotem swojej sprawy i swojej osoby, czarno ubrany młodzieniec stał przez chwilę jak wryty, kontuszowy kawaler porwał czym prędzej za dzban z wodą, aby trzeźwić omdlałą panienkę, ale panna tymczasem na ów krzyk głośny nad sobą sama się z krzesła zerwała a obaczywszy tylu ludzi około siebie, jeszcze więcej tym przestraszona, cofnęła się ku ścianie, stojąc tam z główką opuszczoną ku ziemi i założonymi na piersiach rękami.

— Pani! — rzekł do niej prędko jej zbawca — niech się pani nie obawia niczego... czy pani znasz tego jegomości?

— Ja... nie znam... — odpowiedziała cichym szeptem panienka.

— A więc jakże wać śmiałeś!... — krzyknął do niego blondyn; ale tymczasem tamten, otrzeźwiwszy się całkiem, skoczył do niego z największą pasją: — Co! — krzyknął on jeszcze głośniej — a cóż panu do tego? co pan się mieszasz w sprawę...

Monsieur! ça n’ira pas comme ca!– dodał mitygując się trochę.

— Et comment? — krzyknął blondyn.

— Vous m'avez insulté, vous avez commis...

— Pas d'explication! Je n'en veux aucune!... Votre nom. monsieur?

— Mon nom... — powtórzył zacinając się trochę, lecz dodał dobitnie: — Jestem Flawiusz... i zna mnie cała Warszawa.

— Fla-wiusz?!.. — powtórzył przeciągle blondyn i uśmiechając się ironicznie, odsunął się od niego, kłaniając mu się zimno i nie bez szyderstwa.

— Cóż to jest? cóż to ma znaczyć? — zawołał Flawiusz.

— To ma znaczyć — odpowiedział blondyn ozięble — że z waścią nie mam nic do czynienia i żebyś się waść wynosił.

— Ja! — krzyknął na to z wściekłością Flawiusz i już omalże się nie rzucił na swego przeciwnika.

Ale go w tym zapędzie powstrzymał drugi, żabotowy kawaler, mówiąc do niego: — Ale nie zapominaj się pan przecie... Wszakże będąc Flawiuszem, trudno jest żądać honorowej satysfakcji od kogoś...

Te słowa jakby piorunem raziły nieszczęśliwego młodzieńca. Widać było po nim, że całe piekło rozdzierających uczuć zawrzało mu w sercu. Stanął, wpółobłąkanymi oczyma spojrzał na mówiącego i porwawszy się obydwiema rękami za włosy, stał tak przez jedno oka mgnienie, jak odurzony. Ale w ten moment się zerwał, podniósł z ziemi kapelusz i ochrypłym głosem zawołał: — Eh bien! Messieurs! mais nous nous verrons encore! Po czym jak gdyby strzała wyleciał z ciemnej izdebki. Wszakże w tym samym momencie dał się słyszeć kobiecy krzyk w sieni i z nim prawie razem otworzyły się gwałtownie drzwi od izdebki, a przez nie wpadła wystraszona, zalękła, ledwie mówić mogąca, ciotka omdlałej panny. Obydwie te kobiety, kiedy się obaczyły nawzajem, z nieopisanym krzykiem radośni padły sobie w ramiona i przez długą chwilę nie było nic słychać tylko łzy i szlochanie.

Śród tego czasu żabotowy kawaler przystąpił do swego towarzysza, mówiąc do niego półgłosem: — Mais vraiment, mnie się wciąż zdaje, comme si j'etais au theatre... ale może dosyć już tego?

Król jegomość już pewnie w kościele...

Ale kontuszowy młodzieniec jakby tego nie słyszał, patrząc ciągle na cieszące się sobą kobiety z osobliwszym zajęciem.

W tejże chwili odwróciła się ciotka i patrząc z wyrazem wdzięczności na obydwóch młodzieńców, rzekła do nich z słodyczą: — A więc panom to mam podziękować wyratowanie...

— Pani! — rzekł na to blondyn — żadna najmniejsza wdzięczność nam się nie należy... przybyliśmy tutaj, kiedy ta pani już była wyratowana... mais le sauveur...

— Oh! merci, mille fois merci! o! bo cóż też to się nie dzieje teraz w tej Warszawie! A więc jeszcze raz panom dziękuję...

— Pani pozwoli, żebyśmy jej ofiarowali karetę — przerwał prędko blondyn.

— Nie, nie, dziękuję panom — odpowiedziała ciotka — ja tu mam swoją karetę o parę kroków...

pragnę tylko się spytać panów, kogo ten los szczęśliwy zdarza mi poznać...

— Ja jestem Jędrzej Rudnicki — odpowiedział blondyn z ukłonem — a to jest...

Tu chciał przedstawić swojego przyjaciela, lecz kiedy się obrócił ku niemu, nie było go już w izdebce...

— Pański towarzysz właśnie co wyszedł — odpowiedziała za niego ciotka — jeszcze raz tedy panu dziękuję i proszę wierzyć, że do końca życia wdzięczną panu będzie Łaszewska, podczaszyna przemyska, i jej kuzynka Stanisława, podkomorzanka sędomirska. Ale śmiem się spodziewać, że to nie raz ostatni mam przyjemność widzieć pana...

— Owszem, pani, będę sobie to miał za obowiązek, choćby dziś jeszcze prezentować się pani i zapytać o zdrowie panny Stanisławy.

To mówiąc podał obudwom damom ramiona i odprowadził ich do karety, która rzeczywiście, podług przyrzeczenia stangreta, czekała jeszcze w przecznicy. Tam, pomógłszy damom wleźć po stopniach do tej arki Noego, zamknął za nimi drzwiczki i odebrawszy od nich ukłon ostatni, odszedł powolnym krokiem do siebie.

Idąc wszakże, bardzo był zamyślony. O czym myślał, trudno odgadnąć, to jednak pewna, że tak był cały wewnątrz siebie schowany, tak jakąś ważną kombinacją czy tak głębokim wrażeniem zajęty, że wcale nie widział, co się działo około niego, i lubo był właściwie na nabożeństwo solenne i na różne dzisiejsze festyny wybrany, cale o tym zapomniał i szedł prosto do domu.

Ale przed jego domem stała właśnie kareta, w której już siedział i wiernie czekał na niego jego żabotowy towarzysz.

— Jędruś! Jędruś! — zawołał na niego przez drzwiczki otwarte — a chodźże prędko i siadaj, bo już i tak będzie za późno!

Ale Jędruś popatrzał na niego jakimiś tak zamglonymi oczyma, że ledwie go poznał, a poznawszy go, odpowiedział mu z flegmą: — Jedź już sam chyba. Ja dzisiaj nigdzie już nie pojadę.

To rzekłszy, obrócił się w bramę i poszedł wolnym krokiem do siebie.

Pani podczaszyna przemyska mieszkała przy ulicy Senatorskiej w domu swym własnym, który odziedziczyła po matce, niegdyś stolnikowej sędomirskiej. Od śmierci męża mieszkała ona ciągle w Warszawie, wychowując tam swoją córkę jedyną, a z nią razem i swoją synowicę, Stasię, córkę śp. podkomorzego sędomirskiego, który, zmarłszy młodo na Wołoszczyźnie, zostawił żonę swoją, Jadwigę, siostrę rodzoną jw. Nieczui, na obszernych wprawdzie, lecz zadłużonych dobrach w Sędomirskiem nad Wisłą. Dopóki córka podczaszynej przemyskiej była jeszcze panną, matka jej prowadziła dom wesoły, otwarty, który wprawdzie się nie mógł liczyć do najpierwszych w Warszawie, ale w którym przy obyczajach staropolskich i staropolskiej fantazji, złagodzonej troszeczkę nowoczesną cywilizacją, bawiono się przewybornie. Od czasu wszakże, kiedy jej córka, wyszedłszy za młodego podstolica wieluńskiego, opuściła dom macierzyński i została w nim tylko ledwie co dorosła, a jeszcze edukację kończąca Stasia — dom ten stał się bardzo poważnym i cichym i bywały w nim tylko stateczne matki z dorastającymi córkami, osiwiali referendarze lub inni starce podobni, pomiędzy których się czasem zabłąkał jakiś prałat stateczny albo pracujący nad tajemniczym dziełem uczony. Tak też poważnie i cicho płynęło życie tym obydwom kobietom. Słuchając co dzień rano mszy świętej, trawiąc resztę dnia nad robotą i czytaniu nauczających książek, a cały wieczór zwykle na statecznej z doświadczonymi lub uczonymi ludźmi rozmowie, obce one były zupełnie temu gwarliwemu, owoczesnemu światu, który błyskotkami swej głośno brzmiącej, a pustej sławy tak zgubne sidła zastawiał na umysły i serca młodzieży. O owych balach świetnych i miliomy pożerających festynach, którymi wirowała naówczas rozpaczliwie szalona Warszawa, dochodziły ich tylko z dala jakieś niepewne wieści, niezrozumiałym szumom zaklętych lasów podobne — a chociaż ciotka sama czasem się dowiedziała o tym lub owym głośmiejszym tego świata zdarzeniu, nie udzielała go przecież nigdy swej wychowance, utrzymując ją, ile możności, w jak największej nieświadomości tego, co już przeszło w krew społeczeństwa, a co podkopało do gruntu stare cnoty i obyczaje narodu. Tak wychowywała się Stasia, kształcąc umysł i serce na głębokich, religijnych zasadach i wyrabiając w sobie już zawczasu ów spokojny, jednostajny, lecz pewny siebie charakter, który zdobił tak niezrównanym blaskiem półanielskie postacie naszych matek i babek, zostawiając ledwie dościgniony wzór pokoleniom następnym.

Pomimo to wszystko wszakże nie zapominała troskliwa ciotka i o tym, że ostatecznym przeznaczeniem panienki jest wyjść za mąż, a do tego potrzeba konieczmie wejść pierwej w świat ten. gdzie się zwykle spotyka kandydatów na mężów. Wprowadzenie tedy w świat Stasi miało już niezawodnie tego karnawału nastąpić, lecz ażeby się to dobrze udało, trzeba było już przedtem obznajomić Stasię choć z daleka z tym światem — a do tego był przeznaczony dzień właśnie dzisiejszy. Obydwie panie miały być na solennym nabożeństwie w kościele, przypatrzyć się z bliska paradzie, a potem kilka domów z wizytami objechać. I wyjechały już rzeczywiście, ale owóż jakie zaraz na pierwszym kroku ich spotkało zdarzenie!

Zdarzenie też to nie mogło im obudwom wyjść z głowy. Powróciwiszy do domu, ciotka przez parę godzin o niczym innym nie mówiła, jak o tym. Już powiedziała wszystko, co tylko mogła była powiedzieć, już o Flawiuszu wyczerpała wszystkie możliwe domysły, już go odsądziła od czci i wiary, naznaczyła mu pochodzenie najciemniejsze, jakie być może, zrobiła go jakimś kupczykiem, farmazanem pewnie, a może i jakobinem, już wyciągnęła stąd wszystkie konstelacje możliwe, już o Rudnidkim i jego towarzyszu wypowiedziała wszystko — a przecież jeszcze ciągle mówiła.

Pani podczaszyna lubiła mówić — Stasia ciągle milczała.

— Ale bo też ty. Stasiu — mówiła dalej ciotka, a już prawie wieczór się zbliżał natenczas — milczysz tak jak zaklęta. Toż przecie także się coś odezwij. Jakżeż? tu taki straszny się zdarzył wypadek, tu byłaś w tak wielkim niebezpieczeństwie, tu prawie już całkiem przepadłaś...

i Bóg de wyratował prawie tak jakby cudem: a ty na to wszystko milczysz, jakby nic nigdy nie było.

— Ja milczę, ciociu — odpowiedziała podkomorzanka — bo nie mam co na to powiedzieć.

Przypadek zdarzył, żem na ulicy upadła, zlękłam się trochę i nie mogłam tak prędko do przytomności powrócić, ale niebezpieczeństwa tak bardzo wielkiego nie było. Bo przecież nie mogę myśleć, żeby mnie ten pan Flawiusz chciał zabić. Prawda jest, że jak spojrzę na tego człowieka, to mnie dreszcz jakiś przechodzi; on jakiś bardzo straszny mi się wydaje... ale znowu tak myślę sobie, że cóżem ja jemu winna? On mnie nie może zrobić nic złego.

— O! zapewne — zabrała głos ciotka — on ci nie może nic zrobić złego i teraz już pewnie nie zrobi, bo już będziemy się mieć na baczności, ale przecie... ach! bo co to za człowiek! co to za człowiek! I stąd takie koncepty! chodzić popod okna, starać się jakiś list tobie oddać, a potem jeszcze porywać!... Ale też za to Rudinickiemu trzeba to przyznać, że się znalazł prawdziwie po kawalersku. Nie znał cię, nie wiedział kto, skąd i dlaczego tam jesteś, a stanął tak walecznie w twojej obronie. I jestem pewna, że byłby się bił nawet o ciebie, i to natychmiast, gdyby był znalazł godnego siebie przeciwnika. Ale tak, jużci trudno. I nawet to mi się w nim podoba, bo to dowodzi zastanowienia i daje mu bardzo piękne, zwłaszcza w tak młodym wieku, świadectwo.

Już to w ogóle cały ten Rudnicki bardzo mi się podoba... Jak to jemu na imię, bo już zapomniałam?

— Jędrzej — powiedziała cichutko Stasia.

— Ach, prawda, Jędrzej — powtórzyła podczaszyna — sam mi to nawet powiedział. Ale szkoda, że nie powiedział i herbu, bo byłabym zaraz wiedziała, czy się dobrze domyślam...

Ale to pewnie tak jest... On jest tam wasz, Sanoczanin... Jaćmierz to jest gniazdo Rudnickich...

A jeżeli tak jest, to wyobraźże sobie to szczególne zdarzenie, że ja znam jego ojca. O!

pamiętam dobrze jakby dzisiaj się działo, kiedy się starał o Chwalibożankę. Ci Chwalibogowie mieszkali w Suszycy, a kiedy myśmy mieszkali w Przemyskiem, tośmy tam dosyć często z moim mężem bywali. Ona za mojej pamięci umarła, ale pomimo to utrzymywał się tam dwór wielki, pański, bo pan Chwalibóg był bardzo bogaty. Ale i Rudnicki był także bogaty i jeździł zawsze z wielkim dworom. Przypominam to sobie dobrze, że ile razyśmy wyjeżdżali do Suszycy, to mój mąż zawsze mawiał: „Żebyśmy tylko tam pana Rudnickiego nie zastali, bobyśmy nocowali na dworze”. Ale to tylko był żart mego męża, bo Rudnickiego za coś tam z dawnych czasów nie lubiał. Toż i syn jego musi być także bogaty i pewnie, widać to nawet po jego ubraniu. Nie ubiera się lepiej pan jenerał Byszewski, chociaż pierwszy elegant, mało też co bogaciej występuje sam książę Radziwiłł, jak go tutaj przed kilką laty widziałam na balu u księcia wojewody ziem ruskich. Bardzom ciekawa poznać bliżej tego Rudnickiego, bo i kto to wie jeszcze... Pan Bóg zsyła na ludzi przypadki, ale nigdy się to nie dzieje bez celu... Ale ty, Stasiu, siedzisz i siedzisz, a tu już czwarta godzina. Dzisiaj po tych festynach pewnie i do nas ktoś się zabłąka. Idźże, moje dziecko, do siebie i ubierz się. Tylko pamiętaj to, co ci mówiłam.

Nikomu nic ani słowa. Ani Józi, ani Basi, ani Marysi, bo to, jakby wyszło na jaw pomiędzy nasze babki kochane, to by się z tego zrobił jakiś taki komeraż, żebyśmy go nie zmyły ze siebie do śmierci. A tak, nie byłyśmy w kościele, bośmy się nie mogły przecisnąć i koniec.

Zamyślona Stasia zbudziła się z swego marzenia i poszła powolnym krokiem do garderoby, a jej ciotka, rozkazawszy światła przygotować w salonie i powiedzieć w antykamerze, że przyjmuje dziś wszystkich, zaczęła się przechodzić po przyległej komnacie, myśląc jeszcze wciąż o rannym wypadku.

W pół godziny potem pierwszy gość, którego zameldowano, był nie kto inny, tylko pan Jędrzej Rudnicki.

Pani podczaszyna wyszła prędko przeciwko niemu do głównego salonu, ale jakże się zadziwiła, spotykając tam wcale kogo innego. Zdawało jej się na razie, jakby z nią grano komedię.

Ale to jej się tylko zdawało na pierwszy rzut oka; przypatrzywszy się bowiem bliżej, bez trudności poznała, że to był ten sam Rudnioki, tylko po francusku ubrany. Suknie francuskie nawet daleko piękniej się wydawały na tym pięknym młodzieńcu, a jego zgrabna i smukła figura, nie ginąc teraz w szerokich zwojach zamaszystego kontusza i ciężkiego żupana, spod aksamitnego błękitnego koloru fraka, spod haftowanej złotem atłasowej kamzelki i przezroczystych batystów wyglądała całkiem, swobodnie, w całej swojej świetności i blasku. Tylko tych pięknych jasnowłosych kędziorów było cokolwiek szkoda, które, upudrowane na biało, w jednej części się zamieniły w piżony, a zresztą, zebrane razem, musiały się schować w czarny kitajkowy katagon.

— Ach! to pan Rudnicki w istocie — rzekła do niego podczaszyna, nie mogąc ukryć zupełnie swojego zdziwienia — zaledwie pana poznałam.

— Pani mnie pewnie dlatego nie poznałaś od razu — odpowiedział na to z uśmiechem kawaler — że dzisiaj rano wcale w innym mnie widziałaś ubiorze.

— Tak... ale bo też panowie, muszę to powiedzieć otwarcie, tak często teraz zmieniacie stroje, że doprawdy można i nawet trzeba nas usprawiedliwić, jeżeli czasem się omylimy.

Osobliwie też już nas starych, którzyśmy się przyzwyczaili za młodu całą Polskę widzieć w jednym, staroświeckim wprawdzie już dzisiaj, lecz niemniej przeto zawsze pięknym ubiorze.

Ale to moda, moda — a któż też będzie trzymał się mody, jeśli nie młodzi?

To mówiąc, zbliżyła się do kanapy i wskazała zarazem gościowi wygodne miejsce w bliskim siebie fotelu.

— Pani podczaszyna masz słuszność zupełną — mówił dalej młodzieniec, zabierając wskazane sobie miejsce — bez mody moglibyśmy się wprawdzie obejść bezpiecznie, chociaż bez niej podobno nigdy nie obchodzono się w Polsce; ale jak nam przeciwko modzie godzi się występować dopóty, dopóki jest modą, tak znowu sądzę, że już nam przed nią uchylić się trzeba wtedy, kiedy się zamieniła w obyczaj. Tak na przykład dzisiaj, kto mieszka stale W Warszawie i chce żyć w towarzystwie, temu niepodobna jest prawie nosić kontusz i żupan.

Starym to wolno, ale młody już tego nie może, bo pomiędzy młodymi będzie sam jeden w kontuszu. Kto by tak się ubierał, posądzono by go, i słusznie, o chęć odróżnienia się rzeczą taką, jaką się nie należy odróżniać. Czasy kontuszów zresztą już, zdaje mi się, niepowrotnie minęły; żałują tego niektórzy, i słusznie, ale jeszcze zawsze im ta pozostaje pociecha, że suknia nie stanowi człowieka.

Pani podczaszyna słuchała tego z uwagą, ale nie mogła ukryć pewnego zdziwienia na twarzy, czego dostrzegłszy w ten moment Rudnicki, powiedział zaraz: — Panią to dziwi, co mówię, a to zapewne dlatego, żeś mnie rano widziała w kontuszu. Ale ja się pani natychmiast wytłumaczę z tego, jeżeli powiem, że ubierając się zwykle tak jak świat cały, przecież zawsze kontusza używam w takich okazjach, które mają charakter publiczny.

I w takich razach zawsze tej sukni używać będę... ale nie zgadzam się w opinii z tymi panami, którzy mają sobie za obowiązek swoimi wylotami zmiatywać nam puder z peruk w salonach.

— Ja się zupełnie przychylam do zdania pana — rzekła na to podczaszyna — bo co czas przynosi ze sobą, trudno temu stawiać zaporę.

— Nie tylko trudno — dodał do tego młodzieniec — ale nawet i próżno, jeżeli to, co ten czas przynosi, jest wynikłością rzeczywistej potrzeby. A któż też zechce zaprzeczyć temu, że przekształcenie się naszego społeczeństwa gruntowne jest nie tylko potrzebą, ale i koniecznością?

prawie wiek cały strawiliśmy w bezczynności zupełnej, pozostaliśmy za wszystkimi oświeconymi narodami i ich moralnym progresem — i dzisiaj wielkie mamy prace przed sobą, nim napędzimy to, cośmy przez cały wiek zaniedbali.

— Pan dotknąłeś materii, o której, lubo dziś wszyscy mówią, niełatwo mieć jednak pewne i jasne wyobrażenie. Zwłaszcza też nam starzejącym się albo już wcale starym prawie całkiem już niepodobna. Nam wolno już tylko błogosławić temu nowemu pokoleniu, które z takim zapałem bierze się do pracy w tej Pańskiej Winnicy, do której wszyscy powołani, a tak mało wybranych. Cieszy mnie to wszakże nad wszelki wyraz, że w panu, który jaszcze jesteś tak młodym, zastaję zdania tak już dojrzałe i zajmujące się najważniejszymi kwestiami czasu. A co jeszcze ku większej powinno być dla pana pochwale, to niezawodnie to, iż zajęcie się tak ważnymi rzeczami nie przeszkadza mu wcale w pełnieniu tak szlachetnych obowiązków względem swych bliźnich, jakich nam dzisiaj właśnie tak jawne złożyłeś dowody.

— Pani!... — odezwał się na to, pochylając głowę, Rudnicki.

— O! niech pan nie myśli — przerwała prędko podczaszyna — że pana chcą obsypywać pustymi komplementami, które dziś taki dobry kurs mają w Warszawie. Taki czyn piękny da się tylko wdzięcznością zapłacić, a wdzięczność szczera, serdeczna, nie bywa nigdy wymowną.

W zamian też za wymowę, a zadość mojemu wdzięcznemu sercu, pozwól się pan zapytać, czy nie zachodzi tutaj wypadek, że ja znałam pańskich rodziców? pan nie jesteś właścicielem Jaćmierza?

— Ja jestem na teraz właścicielem tylko wsi jednej, do jaćmierskiego klucza należącej, ale sam Jaćmierz powinien być kiedyś także moim dziedzictwem, bo jest własnością mojego ojca.

— Ach! to widzi pan! — zawołała z radością podczaszyna — bo ja znałam pańskich rodziców!

Tu pani podczaszyna zaczęła z osobliwszą wymową opowiadać swojemu gościowi, gdzie i kiedy poznała jego ojca, jak znała matkę, jacy to ludzie byli, jakie domy, jakie czasy całkiem inne i do dzisiejszych już niepodobne!

Rudnicki słuchał tego wszystkiego nie bez zajęcia, bo mu to przynosiło najprzyjemniejsze wspomnienia zwłaszcza o jego matce, której nigdy bez łez nie wspomniał, ale pomimo to przecież czegoś się niepokoił i mimo woli oglądał. Bacznemu oku podczaszynej, lubo ciągle mówiącej, nie uszedł ten Rudnickiego niepokój, a w jej przenikliwym rozumie już się nowy domysł stąd usnuł, ale wtem weszła jej synowica do salonu.

Stasia wyglądała w tej chwili prześlicznie. Miała na sobie suknię białą kaszemirową, spiętą w pasie białym sznurem jedwabnym, włosy długie w bogatych rozpuszczone kędziorach i sznureczek dużych pereł na szyi. To był cały jej strój na dzisiaj, prosty i skromny jak jej umysł i serce, ale jakżeż przy tym cudowny!

Obaczywszy ją, młody Jędrzej stanął jakby olśniony.

Dziewczyna także zatrzymała się w miejscu.

Oboje oczy opuścili ku ziemi, jakby nie mieli odwagi spojrzeć po raz wtóry na siebie.

I tak trwała chwila milczenia.

Chwila ta wszakże była dla nich obojga tak wymowną, tak stanowczą i ważną, że po niej zdało im się, jak gdyby się znali już dawno i kochali się jakąś miłością napowietrzną, półanielską, siostrzaną i wiedzieli o wszystkich swoich uczuciach i myślach... I nie zostawało im nic już, jak tylko te uczucia i myśli zamienić w słowa. Wszakże za chwilę i to się stało.

— Stasiu! — odezwała się pierwsza podczaszyna — to jest pan Rudnicki. Czy nie poznajesz?

— Owszem, ciociu — odpowiedziała śmiało — na pierwszy rzut oka poznałam.

— Pani pozwoli się spytać — rzekł młodzieniec do panny — czy pani czuje się całkiem dobrze po dzisiejszym wypadku?

— Zupełnie dobrze. Brakowało mi tylko tego, żebym panu mogła sama podziękować za jego pomoc i opiekę...

— Pani jesteś zanadto na mnie łaskawą... nie zrobiłem bowiem nic takiego, co by było godne choćby tylko uwagi. Ilu mężczyzn w Warszawie, tylu gotowych do podobnej usługi. A więc przeciwnie, ja tylko powinienem być wdzięcznym szczególnemu losowi, który mi zdarzył szczęście ubieżenia innych w tym obowiązku i podał przez to niewymownie szczęśliwą dla mnie sposobność przekonania się naocznie, że wypadek dzisiejszy nie przyniósł zdrowiu pani żadnych szkodliwych skutków.

— Moje cale nieszczęście — rzekła na to podkomorzanka z uśmiechem — było to tylko, żem z przestrachu zemdlała, co jest bardzo nieładnie... Z zemdlenia zwykle żadne nie wynikają skutki. Ale pan znalazłeś się w położeniu, które w danym razie mogłoby ważne za sobą pociągnąć następstwa. Wolnoż mi spytać się pana, czy pan się jeszcze jakich następstw spodziewasz?

Pani podczaszyna dopiero teraz się spotrzegła, że w rozmowie z swym gościem opuściła pytanie, które powinno być było koniecznym, ale tym czasem odpowiedział Rudnicki: — Mogę panią jak najsolenniej zapewnić, że z mego Sporu z tym panem żadne dalsze nie wynikną następstwa. Kładziemy życie nasze na szali losu, ale li tylko wtenczas, kiedy obydwie szale są równe. Jest to może przesąd starowiekowy i w gruncie rzeczy niesprawiedliwy, ale podług tych wyobrażeń i taka walka jest także przesądem, a przesądy jedne nie mogą istnieć bez drugich.

— Toś pan nas uspokoił finalnie — dorzuciła do tego ciotka — bośmy tylko tego jeszcze się obawiały.

Ledwie tych słów domówiła podczaszyna, kiedy nowych zameldowano gości. Weszły jakieś dwie poważne matrony, które zabrawszy miejsce na opróżnionej kanapie, bardzo ożywioną o dzisiejszych festynach zaczęły z gospodynią rozmowę. Zaś pomiędzy Rudnickim i podkomorzanką, którzy opodal tuż zasiedli przy sobie, osobna się zawiązała rozmowa.

— Pani już zna cokolwiek nasz świat warszawski — pytał młodzieniec — świat ten tak szumny i gwarny, którego celem zabawa?

— O! nie, zupełnie. I to do tego stopnia go nie znam, że gdybym dziś powróciła na wieś, to nie umiałabym o nim nawet tyle powiedzieć, ile każdy wie na prowincji.

— To wielka szkoda, może nie tyle dla pani, ile dla tego świata, który tak wdzięczne hołdy składa piękności.

— A nawet czasem i wtedy — odpowiedziała, oczy spuszczając, Stasia — kiedy ta piękność na nie nie zasługuje.

— I to się zdarza... tylko mnie jednemu nie zdarzy się nigdy, bo jestem wielkim nieukiem co do niezasłużonych grzeczności.

— Tego jeszcze dotychczas nie dostrzegłam po panu...

— I pani nie dostrzeżesz nigdy...

— Ale wracając do świata — zawróciła prędko podkomorzanka — to ja się nawet przyznać muszę do tego, że lubo także piękne rzeczy o nim mi powiadają, jakoś nie mam do niego sympatii...

— Czy pani wiesz także czemu, czy ten brak sympatii jest tylko, instynktowy?

— Instynktowy zupełnie i pewnie krzywdę mu czynię takim niewdzięcznym instynktem, czego bardzo żałuję.

— Ja nie mogę powiedzieć, żebym z panią ten instynkt podzielał, chociażbym wolał, żeby tak było... Ale to tylko stąd pochodzi, że znam ten świat prawie tak jak siebie samego i mam o nim moje przekonanie, a gdzie się ma przekonanie, tam już być nie może instynktu. Ale to przekonanie moje za to bardzo się godzi z pani instynktem. Ja nie potępiam tego świata z góry jak inni, bo są tam złe rzeczy, ale są także i dobre, są piękne i na brzydkich nie braknie, są szlachetne i są... znowu inne. Ot, tak zupełnie, jak między wszystkimi ludźmi. Ale tego im darować nie mogę, że się tak bawią szalenie. I patrząc na to, nieraz mnie bardzo smutne przejmują uczucia, bo się obawiam, ażeby po tym karnawale nie nastąpił wielki post z suchotami.

— Są to słowa, które zawsze ciocia powtarza. I mama moja pisze to we wszystkich listach.

Tak mówią także i na prowincji, a osobliwie u nas...

— Ach! u nas, u nas! gdzie już dawno post wielki, chociaż karnawału nie było! — powtórzył z żalem młodzieniec. — Ja, ile razy odbiorę list z domu, ile razy wspomnę moją ziemię rodzinną, tyle razy mi łzy stają w oczach. Jak ja tu żyję swobodnie, jak się bawię wybornie, jak jestem wesół i na niczym mi zgoła nie braknie — a tam!... Może już tylko cienie pozostały z tych ludzi, którzy niegdyś byli tak czerstwi i zdrowi, może ojca mego własnego nie poznam, może już domy nie będą stać na tym miejscu, na którym ich zostawiłem w dziecięctwie!... Ale cóż tam! Bawmy się przez to i szalejmy do końca, wszakże to niedaleko.

Pani dawno była w Sanockiem? — spytał po chwili milczenia młodzieniec.

— O! dawno! — odpowiedziała ze smutkiem dziewczyna — już będzie blisko trzy lata. Miałam nadzieję wrócić już w tym roku do mojej matki, ale się to jakoś rozchwiało. Uradzono tak, żebym jeszcze tutaj została do wiosny i weszła. w świat trochę... to jest, chcę mówić w światek jakiś maleńki, który dla mnie dostępny. Może to lepiej tak będzie i pewnie lepiej, kiedy tak uradzili starsi, ale ja bym wolała była na wieś powrócić. Pomiędzy tymi kamienicami...

jakoś tu duszno w Warszawie. Na wsi daleko swobodniej. Kiedy sobie przypomnę te lata, które przeżyłam w Zagórzu, nie mogę się patrzeć na te mury. I potem taka mnie jakaś przejmuje tęsknota, tak bym chciała stąd uciec czym prędzej, że gdybym nie wiedziała o tym, że się to na nic nie przyda, to bym zaraz list napisała do mamy.

Młodzieniec ją słuchał z coraz większą uwagą, a ona mówiła tak dalej: — Ach! bo jak to tam ładnie w Zagórzu! Tam jest ogród wielki około domu, a w nim tyle drzew starych i takich wielkich, jakich tu nigdzie nie widać... Pomiędzy alejami rozścielają się długie i szerokie gazony, gdzieśmy zawsze grywali w wolanta... Pod samym domem jest wirydarz z kwiatami i moje grządki maleńkie, które zawsze podług mojego planu uprawiał i zasiewał ogrodnik... Na dole rzeka płynie, na której wieczorem widać ognie jakby się błąkające naszych starych rybaków... Z daleka widać góry ogromne, najeżone lasami, w których dawniej mieszkali zbójcy... Ale dziś już ich nie ma — i jesteśmy całkiem spokojni.

Czy pan także mieszka czasami na wsi, czy na zawsze w Warszawie? — zapytała po chwili milczenia dziewczyna.

— Ja? ja, pani? — odpowiedział roztargniony młodzieniec — ja, tak... o cztery mile, ale nie byłem nigdy w Zagórzu.

— Ja pana nie rozumiem — szepnęła cicho podkomorzanka, spuszczając oczy ku ziemi.

— Odpowiedziałem pani coś niewyraźnie... przepraszam panią. Zdaje mi się, że chodzi o to, czy daleko ode mnie jest do Zagórza?

— Jak to? alboż to pan także mieszka w Sanockiem?

— Tak, pani. Tam jest moje miejsce rodzinne, tam leży mój majątek i tam będzie kiedyś moje stałe mieszkanie.

— Ciocia miewa szczególniejsze przeczucia... — zauważyła na to po chwili zamyślenia podkomorzanka.

— Tak, pani — mówił dalej młodzieniec — ziemia ta jest i moją ojczyzną, i ja bardzo kocham tę ziemię, ale niestety! nie wyniosłem z niej wspomnień tak pięknych, jak pani. Nie jest też tak pięknie w Jaćmierzu. Podziwiają tam wprawdzie goście pałac nowy od stropu aż do posadzek, anszantują się cieplarniami i wielkich żuissansów doznają, rozsiadając się po aksamitnych meblach wiedeńskich — ale mnie jakoś tam zimno w tych ocieplonych pałacach. A w naszym starym, murowanym dworze, lubo niejedna szybka była przyklejona papierem, a drzwi bywały otwarte na ścieżaj, jakże ciepło mi było! Lecz nie ma czemu się dziwić. Pałac dziesiejszy ogrzewają tam drzewem — a stary dwór ogrzewało serce mojej nieboszczki matki...

które dawno już w grobie.

Kiedy tych ostatnich słów domawial młodzieniec, taka ciężkość owładnęła głos jego, że nie mógł już dalej mówić i umilkł. Słuchająca go z udziałem dziewczyna, pomimo woli podzieliła także i jego smutek, a to uczucie wywokilo dwie łe^ki takie czyste, niewinne, szczere, że jakby dwie najpiękniejsze perły zakręciły się w jej dużych, czarnych myślących oczach. Spojrzał na nią młodzieniec i patrzył przez chwilę z niewymownym współczuciem, ale nagle, jak gdyby błyskawicą ze snu zbudzony, zerwał się z miejsca.

Za małą chwilę już igo nie było w salonie.

Przed kamienicą na dole czekał na niego powóz.

Doszedłszy do powozu, stanął przy drzwiczkach i namyślał się czegoś, jakby mu żal było, że tak prędko wyszedł z salonu albo jakby nie wiedział, dokąd ma jechać.

— Gdzież pojedziemy, panie? — zapytał stangret, oglądający się z kozła na niego.

— Gdzie?... cóż się pytasz!... Do wojewody.

V Przy ulicy Piwnej, tuż obok domu sławnego pasztetnika Szutowskiego, stała kamienica o jednym piętrze, która miała pozór prywatnego pałacu. Okna były duże, w kamiennych ramach ze starożytnymi ozdobami, pomiędzy oknami były powyrabiane z muru kolumny, od frontu balkon wielki, który się wspierał na barkach czterech pobielanych tytanów, a na którym po rogach stało dwóch rycerzy kamiennych. Pod balkonem, nad bramą wjezdną były wmurowane dwie tarcze kamienne, a na jednej z nich był wyrżnięty w wypukło-rzeźbie herb Pomian: żubrza głowa, przebita krótkim mieczem z góry od lewego boku na wskroś, a nad nią, się unosiła korona, z której wychodziło ramię, uzbrojone drugim mieczem takimże samym. Druga obok niej tarcza była zupełnie próżna, ale była jeszcze o tyle wypukła, że mógł się na niej wygodnie zmieścić herb drugi, którego wszakże, wyczekując Bóg wie jak wiele lat, do dziś dnia jeszcze nie otrzymała. Przypatrując się tym ozdobom, mimowolnie się obudzała ciekawość, kto też być może właścicielem tego opuszczonego pałacu i dlaczego, choć ten .dom jest tak stary, druga tarcza jest do dziś dnia bez herbu? Wszakże trudno to było odgadnąć. Tego tylko można się było domyślać, że ten herb należy do jednego z tych rodów, które się piszą z Rojewa, bo przy mieczu brakowało tam właśnie tego kółka, które jednemu z przodków tej Pomiańczyków dzielnicy za jakiś niepozwolony romans kazał był odjąć król Władysław IV; — przy czym zresztą i ten natrącał się domysł, że właściciel tego pałacu musiał także, na wzór swego Władysławowskiego pradziadka, mieć większe szczęncie do niepozwolonych niż pozwolonych romansów, bo tę drugą tarczę zostawił zapewne na herb swojej żony, której jednak jeszcze do dziś dnia nie znalazł.

Ale któż wie, kiedy to było!

Dzisiaj już dom ten tracił z każdym dniem więcej pozory prywatnego pałacu. Na dole były sklepy, a przy sklepach przed domem siedziały przekupki. Nad pierwszym piątrem było domurowane drugie piąterko w dachu. W dziedzińcu naprzeciw starej była wyciągnięta nowa oficyna o piętrze, która umyślnie była tak zbudowana, żeby mogła jak .najwięcej zmieścić mieszkańców i która w samej rzeczy mieściła ich wielu i samych ubogich, zaś w głębi dziedzińca znajdujące się stajnie i wozownie były najęte dorożkom.

Nad tymi stajniami było znowu piąterko, a w nim kilka niewielkich izdebek. W tych izdebkach mieszkał siwowłosy i mocno już przygarbiony staruszek, o którym jednak także nie o wiele wiedziano więcej, jak o kamienicy. Był on tu niby pański burgrabia, który od lat dwudziestu rządził samowładnie tym domem, ale jeszcze za czasu jurydyk zasiadał jako właściciel na posiedzeniach w ratuszu i był ławnikiem, a raz nawet obrany wójtem. Zresztą nikt nic o nim nie wiedział. Mieszkał on sam w swoich izdebkach, nikomu zgoła się nie udzielał i tylko zarządem domu trudnił się z wielką pilnością. Jako burgrabia był wcale znośnym, a ubożsi lokatorowie nawet go bardzo chwalili. Powiadali o nim, że jest wyrozumiałym, a kiedy potrzeba, to i litościwym, i widziano nieraz łzy jego, uronione nad bliźnich ubóstwem. Kiedy który z ubogich mieszkańców nie płacił czynszu, on go nie pozywał, nie grabił, a nawet czasem czynsz zaległy darował, ale na oznaczony termin kazał się wyprowadzić. Z takiego postępku jednak nie zaniedbał się nigdy usprawiedliwiać i mawiał wtedy zazwyczaj : — Gdyby to była moja własność, to bym pewnie na to nie zważał, ale to własność cudza, a do tego sieroca. Trzeba mieć wzgląd na to, trzeba, bo sierota to już najuboższy ze wszystkich.

Kiedy to mówił lub co innego, uważano, że staruszek nie miał czysto-polskiej wymowy; mówił dobrze, ale trochę za miękko wymawiał, a kiedy się zdarzyło, że gderał lekko na sługi w dziedzińcu albo coś mruczał pod nosem, to było słychać wyraźnie same słowa francuskie.

Wnoszono stąd, że jest cudzoziemcem, ale nie było ma to żadnego innego dowodu. Staruszek bowiem nosił się zawsze po polsku, jakoż we dnie codziennie widać było na nim żupan popielatego koloru, pasik stary jedwabny, kozłowe buty i czapeczkę rogatą na głowie — a kiedy w niedzielę lub święto ubrał się w kontusz granatowy, włożył białą konfedaratkę na głowę i z grubą trzciną w prawicy, a z książeczką pod pachą szedł do kościoła, to już taki Polak był z niego, że próżno by lepszego szukać w całej Warszawie. I zresztą nic zgoła cudzoziemskiego nie pokazywał po sobie — chybaby to aż zaglądnąć do jego książki nabożnej, która pomimo to wszystko bodaj czy nie była francuską...

Otóż ten staruszek, powróciwszy dziś z nabożeństwa, siadł sobie w swojej drugiej izdebce w kąciku i kończył cichym szeptem modlitwy, których nie doczytał w kościele. Już był prawie na ostatniej stronicy, kiedy się drzwi otworzyły z łoskotem i wpadł Flawiusz do niego.

Flawiusz wracał prosto z Krakowskiego Przedmieścia, gdzie go tak szkaradna spotkała kontuzja, a był bardzo zirytowany. Jego twarz, zwykle blada, mieniła się teraz w cienie sinych i pąsowych kolorów, jego oczy były pełne jakiegoś niepewnego siebie i prawie rozpaczliwego ognia, jego usta drgały od ichwili do chwili jak w fetorze. Staruszek jednak nie zważał nic na to i nie witając gościa, kończył swoje modlitwy. Flawiusz zdawał się mieć wzgląd na to poważne zajęcie staruszka i nie przeszkadzając mu, zaczął wielkimi krokami chodzić po izbie, oddychając z głębi piersi i burząc włosy na głowie.

W chwilę potem staruszek zamknął książkę, zdjął okulary i poprawiwszy się w swoim starym poręczowym krzesełku, zapytał: — Et bien, mon enfant! comment ca va-t-il? m'apportez vous de bonnes nouvelles aujourd'hui?

— Oh! je t'apporte des nouvelles... a ravir! ah! — zawołał na to Flawiusz, uderzając się ręką w czoło.

Staruszek patrzał na niego wzrokiem pełnym ciekawości, ale zarazem i trwogi, lecz milczał.

— Słuchaj, dziadku!– zawołał Flawiusz po chwili, porywając staruszka konwulsyjnie drgającą ręką za ramię — słuchaj! czy ja się nigdy od ciebie nie dowiem, kto jestem?...

To mówiąc, patrzał w twarz starca przeszywającym wzrokiem, ale starzec spuścił oczy ku ziemi i milczał.

— Milczysz?... o! ty jesteś twardszy od głazu, nielitosciwszy od skały, ty jesteś... słuchaj, starcze! tobie się zdaje, żeś ty mi dobrodziejstwo wyświadczył, żeś mnie, znalazłszy gdzieś pod cudzym płotem, podniósł, otulił i wychował, a tyś mnie wychował ma to, aby mnie mękom najsroższym oddać na pastwę, aby mnie dać na ofiarę ogniom piekielnym i wiecznym!

Tyś mi dał serce, abym czuł zgotowane dla mnie cierpienia, tyś mi dał rozum, abym widział tym jawniej upodlenie moje, tyś mnie zrobił do człowieka podobnym na to, ażebym był bydlęciem pomiędzy ludźmi, deptany i poniewierany przez wszystkich i nie mający prawa ani nawet do skargi! To twoje dobrodziejstwa!... Oh! żeby ziemia wyrzuciła tych z swego wnętrza...

— Przebóg żywy! daj pokój! — zawołał na to, składając ręce staruszek — o mnie mów, co ci się tylko podoba, ale nie tykaj tych, którzy cię na świat wydali. Byli to zacni ludzie obcoje.

Matka twoja to była córka moja...

— Córka twoja! o! nieszczęśliwy!

— To była córka moja — powtórzył z ciężkim westchnieniem staruszek — a ojciec...

— Ojciec! ojciec! — powtarzał Flawiusz — tego mi oddaj...

— O! gdybym mógł ci go oddać!

— Możesz, lecz nie chcesz!

— On już nie żyje... Nie .mów o nim... Spokój umarłym... — powtarzał cichym głosem staruszek.

— Nie żyje! cha cha cha! — zaśmiał się przeraźliwym głosem młodzieniec — za dziecko mnie masz, mój staruszku! On już nie żyje, ale dla mnie, bo się schował przede mną, bo mi chciał ukraść moje nazwisko, i ukradł je! I porzucił mnie na śmiecisku tego świata, aby mnie każdy potrącał, deptał, plugawił, a ja, abym się nie mógł upomnieć krzywd moich! To ojciec mój!...

A jest drugi, który go zna i wie, kto jest i gdzie go szukać, i patrzy z zimną krwią na sieroctwo moje, na upodlenie moje, na męki moje — i milczy przede mną jak grób! To dziad mój!...

Tak mówiąc, przeszedł się jeszcze parę razy po izbie i siadł w drugim kącie, zakrył twarz wykrzywioną szerokimi rękami, opierając się łokciami na stole. Cisza była przez chwilę i słychać było tylko stłumione łkanie młodzieńca. Staruszek patrzał na niego z współczuciem i wzdychał ciężko, lecz nie mogąc znieść dłużej jego łez i cierpień widoku, tak zaczął mówić: — Uspokój się, moje dziecko, nie męcz dłużej i mnie, i siebie... bo i na cóż się to przydało?

Scena dzisiejsza, od czasu twojego powrotu z Paryża, powtarzała się między nami już kilka razy i oprócz łez i zgryzot żadnych innych nie przyniosła owoców. I nie przyniesie nigdy... To, co tam kiedyś się stało, było wielkim nieszczęściem, ale to nieszczęście dało ci życie. Chciałem, ażeby ta sprawa wzięła taki obrót, jaki by mógł być dla ciebie najlepszy, chciałem, abyś, dostawszy życie, dostał zarazem nazwisko — i wierz mi, że nie szczędziłem ku temu żadnych usiłowań ani trudów, ani nawet poświęceń, ale nie można było... Mieliśmy do czynienia z człowiekiem, który miał zresztą wcale nieheroiczny charakter, ale był niewzruszonym w przesądach...

Twoja matka jeszcze żyła natenczas... I ona także nie szczędziła niczego, ażeby ci przyszłość zapewnić... Chorą będąc i już tak cierpieniami zmęczoną, że tylko cień .się zrobił z tej niedawno tak pięknej kobiety, nie wahała się przecież tak dalekich podejmować podróży, do jakich on nas zniewalał. Jakoż dwa razy jeździliśmy za nim do Lwowa, raz na wieś do niego, a raz do matki jego, która nas nie przyjęła i wypędzić kazała z domu... O! było pracy i trudów niemało, a co cierpień i zgryzot, i bólu, tego nikt nie potrafi wyliczyć!... Ale pomimo to wszystko nie potrafiliśmy nic doprowadzić do skutku. Wszystkie środki się wyczerpały i nareszcie i sił już nam nie stało... I zamieszkaliśmy wtenczas w Wiśniczu, gdziem ja miał dom darowany od księcia, mego dawnego pana, za wieloletnie usługi. Tam dopiero Bóg się zlitował nad nami i pozwolił choć jakąś część tych zamiarów doprowadzić do skutku, które nas kosztowały tyle daremnych zabiegów. A i to by jeszcze nie było się stało, gdyby nie poczciwi konfederaci, którzy się ujęli za twoją nieszczęśliwą matką i tobą. Modliłem się za nich zawsze i do śmierci modlić się będę: byli to święci ludzie! szkoda i wielka szkoda, że tak smutnego doczekali się końca... Gdyby oni byli nie upadli i nie rozproszyli się Bóg wie którędy po świecie, gdyby był ksiądz ten, który ślub dawał, nie przepadł gdzieś na zawsze bez śladu, gdyby była matka twoja jeszcze choć ze dwa lata pożyła: wszystko byłoby dzisiaj inaczej!

Ale tak, kiedy drużbowie i swaty gdzieś poginęli, księdza nie można było w całej Polsce odpytać, matka twoja w kilka miesięcy potem na zawsze się pożegnała z nami — a on, kiedyśmy przyjechali do niego, ani nas poznać nie chciał, ani sobie dał mówić cokolwiek o synu — to chwała Bogu, moje dziecko, że się to przynajmniej zrobiło, bo i to już jest wiele. Dostałem wkrótce potem tę kamienicę od niego; sprzedawszy dom mój w Wiśniczu pobudowałem tu oficyny i urządziłem tak tę ruinę, że zaczęła przynosić dochody. Tymi dochodami mogliśmy żyć obadwa swobodnie, ja miałem ciebie czym wychowywać i przez czas twego dziecięctwa uzbierałem jeszcze tyle, żem cię mógł wysłać na cztery lata do Paryża — a kiedyś, jeżeli dotrzymamy danego przeze mnie słowa, jeśli się upominać nie będziem o należące się tobie nazwisko i nie rozgłosim przed światem tajemnicy naszej przedwcześnie, to ta kamienica pozo81 stanie przy tobie i z dwojga złego, które nam zagrażały, jeszcze zawsze zostaniesz przy mniejszym.

— Przy mniejszym? — powtórzył Flawiusz, patrząc dziwnymi oczyma na starca — o dziadku, dziadku! jakże ty nie umiesz czuć mego położenia!

— Moje dziecko, ja pewnie czuję to położenie aż nadto dobrze i Bóg widział, ilem trudów i ofiar nie poniósł, ażeby je zmienić, kiedy jeszcze była pora po temu. Lecz kiedym się przekonał, ze nic innego zrobić nie było można, a zrobiłem to wszystko, co się zrobić dało, nie widzę, dlaczego bym miał jeszcze rozpaczać, kiedy to się już na nic nie przyda? A zresztą, moje dziecko, czyż to tak wiele zależy człowiekowi na tym pustym nazwisku, które tylko obowiązków przysparza, a oprócz tego nie przynosi nic więcej? czyż to nazwisko stanowi człowieka?

— To jest prawda, to śmieszność — rzekł na to Flawiusz — że mnie czasem napadają te myśli i z taką gwałtownością odzywa się we mnie żądza tego pustego blichtru, który jest niczym w rzeczy i którym sam całym sercem pogardzam. Czyż to nie wiem, żem jest tak dobry, jak wszyscy, kiedym wraz z nimi na podobieństwo Boskie stworzony? czym nie lepszy od wielu, usposobiwszy się własną pracą .do najpierwszych w społeczeństwie zawodów, uszlachetniwszy serce najgorętszą miłością uciśnionej ludzkości, podniósłszy ducha mego odwiecznymi prawdami i gotowością poświęcenia się za nie? czyż mi uganiać za złudliwymi blichtrami przesądnych, karłowatych koteryj, mnie, któremu świat cały stoi otworem od końca do końca, który mam takie wielkie posłannictwo przed sobą i taką przyszłość pełną rzeczywistej zasługi i chwały?... Mnież to dobijać się o tę szmatę pargaminową, na której wymalowane krzyż lub podkowa?– Masz słuszność, dziadku, ja śmieszny jestem wtedy, kiedy mi takie myśli przychodzą.

— Ale popatrz no ty się na mnie i z innej strony. Popatrz ty na mnie i uważ, w jakim społeczeństwie ja żyję? I powiedz mi, bez tego kawałka krzyża lub podkowy kim ja jestem pomiędzy nimi? — Jestem parią, który nie ma nawet nazwiska człowieka. Ja, człowiek cały jak oni, z sercem zdolnym najgorętszej miłości, z umysłem ogarniającym ich całą przeszłość i przyszłość, sięgający duchem moim daleko wyżej niżeli ich najszczęśliwsze przeczucia, ja jestem niczym, sługa sług tych, przed którym zamknięte są nawet antykamery! — I ot, patrz! co się dzieje. Jest drobniutka, nic nie znacząca dziewczyna. Ta dziewczyna stała się bóstem moim. Jej oczy zawierają w sobie całe niebo niewymownych rozkoszy, jej usta zapowiadają mi przyszłość, która mieści w .sobie urzeczywistnienie wszystkich najpiękniejszych snów moich i marzeń, gdyby stanęła u mego boku, stałaby się moim aniołem stróżem i otworzyłaby mi bramy Edenu na ziemi. Ta dziewczyna jest to córka jakiegoś nieboszczyka szlachcica, którego nie znał nikt w całej Warszawie, i żyjącej szlachcianki, która ma jakąś wieś na Podgórzu.

Jej nazwisko nie ma więcej blasku jak świętojański robaczek, jej posag nie stanie może nawet za oficynę naszego domu. I cóż też jest naturalniejszego, mój dziadku, jak żeby ta dziewczyna została moją żoną? Czy taka myśl jest niekonsekwencją? cóż myślisz?

— Ja nie wiem — odpowiedział staruszek.

— Ale ja wiem — rzekł Flawiusz — taka myśl jest występkiem, taka myśl jest zbrodnią, bo ja jestem parią, któremu niewzbronne jest tylko powietrze, woda i chodzenie po cudzej ziemi.

Ale poczekaj no, starcze! daj ci Boże pożyć jeszcze lat kilka...

— Ale poczekaj, no, moje .dziecko — odezwał się na to staruszek — bo twoje widzenie rzeczy jest przesadzone. Wyobrażenia twoje urodziły i ustaliły się we Francji, a to jest kraj wcale inny...

— O! zapewne, że inny! — zawołał Flawiusz.

— Jeżeli chcesz, pomówmy o tym — mówił dalej staruszek — jest to przedmiot nadzwyczaj ważny, osobliwie dla ciebie, który, wychowawszy się w wyobrażeniach zastosowanych do społeczeństwa innego, zaczynasz zawód twój tutaj...

— Nie, dajmy temu pokój — przerwał prędko młodzieniec — bo jest to przedmiot nie tylko ważny, ale podług mnie nawet tak bardzo ważny, że nad wyobrażeniami o nim strawiłem zanadto wiele czasu i pracy, ażeby zmiana ich mogła być u mnie dziełem jednej chwili. Krótko zaś mówiąc, tamto kraj inny i to jest inny, ale i tu, i tam mieszkają ludzie — a ludziom, czy ich siedziby są pod górami, czy nad wodami, czy w Europie, czy w Ameryce, Pan Bóg jedne dał prawa i jedne prawa dała natura.

— Ale nie jedną przeszłość i niejednakowe warunki bytu — zarzucił dziadek.

— To nie ma nic do rzeczy — odpowiedział prędko młodzieniec — ale słuchaj no mnie, mój dziadku, o coś się ciebie zapytam.

To mówiąc, przeszedł się wpodłuż izby i przeciągnąwszy ręką po czole, zapytał: — Słuchaj no mnie, jak to jest u was? Jeżeli takiego Flawiusza obrazi szlachcic i taki Flawiusz czuje się obrażonym i zażąda zadośćuczynienia za krzywdę, czy ten szlachcic jest obowiązany podnieść rzuconą mu rękawicę, czy nie?

— Ha! to wedle okoliczności– odpowiedział staruszek– najczęściej bywa, że w takich wypadkach rękawica pozostaje na ziemi.

— I na to nie ma żadnego ratunku?

— Jeżeli z tamtej strony jest upór, to nie ma, ale jeżeli jest rzeczywiste uczucie godności, to następuje przeproszenie. Bo każdy człowiek szlachetny, jeśli bić się nie może, powinien przeprosić.

— Jak to nie może? mów raczej, nie chce.

— Jeśli szala nierówna, to nie może.

— Jakże? i ty to mówisz?

— Mówię tak, bo taki jest dotychczas obyczaj; jak będzie inny, będę mówił inaczej.

— A mnie się zdaje — zawołał na to młodzieniec — że jeśli ktoś tylko umiał uczuć obrazę, to już tym samym okazał się godnym zadośćuczynienia i nikt mu go nie powinien odmówić!

— Tak nam powiada nasz zdrowy rozum i zapewne kiedyś przyjdzie do tego, że taki obyczaj się między ludźmi ustali, ale dziś jeszcze tak nie jest.

— Nie jest — powtórzył Flawiuisz, chodząc w zamyśleniu po izbie.

— Ach! mój dziadku! — zawołał on z głębokim uczuciem po chwili — tylko na jedną godzinę, tylko na jeden kwadrans daj mi jakieś nazwisko, a potem weź go sobie, na zawsze, na wieki! nigdy się on nie upomnę!

— Widzę — mówił na to z niespokojnością staruszek — żeś się w jakąś awanturę zaplątał albo chcesz się zaplątać. Moim zdaniem najlepiej takich rzeczy unikać, zwłaszcza kiedy się jest w położeniu podobnym twojemu i kiedy się mieszka w kraju tak surowym w przesądach. Czy nie powiesz mi, co to jest takiego?

— Ej! to nic... gdzież tam! nic wcale... Położenie moje się pogorszyło cokolwiek. W chwili kiedy miałem stanąć na pewnych nogach albo może nawet u celu, upadłem jeszcze daleko niżej. Zwyciężona sprawa podoba się Katonowi, ale kobiety trzymają zwykle z bogami, którym się podobają zwycięzcy. Być może nawet, że dostanę rywala. Ha! ale to próżno! Nie mam zwyczaju płakać i narzekać, a obaczymy, kto wytrwa.

— Moje dziecko, mówisz jakby hieroglifami. Tobie coś przykrego się stało. Zrazu myślałem, że cię tylko tak gorzki szał napadł, jak cię zwykł często napadać, ale teraz widzę, że się to stało dla jakiegoś powodu. Powód ten bardzo mnie zajmuje. Wiesz, ile cię kocham, wiesz, że tylko dla ciebie żyję, twoje smutki i twoje radości to wszystko moje. Chodź, siądź tutaj przy mnie, wyspowiadaj się ze wszystkiego przede mną, ciężar twojego serca zrzuć na mnie, ja go przyjmę w całości. No, chodź i siadaj tu przy mnie.

— Dobry jesteś, mój dziadku — rzekł na to młodzieniec ze łzami w oczach — poczciwy jesteś, najlepszy, ale ty, mój staruszku, nic mi nie pomożesz — Z tymi słowami na ustach przystąpił do starca, patrzał na niego przez chwilę, a potem klęknął przy nim i oparłszy głowę na jego kolanach, płakał rzewnymi łzami.

— O! jakże my nieszczęśliwi jesteśmy obadwa!

— Uspokój się, moje dziecko — mówił na to staruszek — nieszczęścia nie są wieczne, tak jak nic nie masz wiecznego na ziemi. Są ludzie, którzy się rodzą pod nieszczęśliwą gwiazdą. Ja w to wierzę. Jest to niby fatalizm, ale nim nie jest w istocie, bo pod tymi zdarzeniami, które się w naszych oczach wiążą tylko w jakiś fatalny związek, jest zwykle ukryta jakaś myśl wyższa, wyrok opatrzności lub wola Boża, której my naszym krótkim wzrokiem dojrzeć nie możemy.

Ale są tacy ludzie, ja sam ich znałem niemało. Ci ludzie, ściągnąwszy na siebie klątwę takiej fatalności, jakikolwiek krok zrobią w swym życiu, to najczęściej fałszywy. W ich sercach bywa zawsze najlepsza wola, najszlachetniejsze uczucie, ale kiedy przystąpią do czynu, zawsze zaszkodzą sobie, a nie pomogą nikomu. I tak jeden błąd pociąga drugi za sobą i te błędy wiążą się w taki łańcuch nieskończony, że na koniec nic im się już nie wiedzie. Ich całe postacie okrąża nawet jakaś tak błędna atmosfera, że otaczającym ich ludziom wszystko się w nich wydaje inaczej. Ich najpiękniejsze myśli napełniają zgrozą słuchaczów, ich najszlachetniejsze uczucia nie wzbudzają żadnego udziału, ich cnoty nawet mają pozory występków. Ja, kiedy się patrzę na twoje życie, pomimo woli na tę myśl przychodzę. Bo i cóż myśleć o życiu człowieka, którego już samo poczęcie było grzechem rodziców? — Ale pociesz się, moje dziecko.

Pan Bóg jest litościwszy od ludzi. Wiele jest grzechów na świecie, których nie przebaczą ludzie, a On je przebaczy. Grzechy się mażą, a z nimi niepowodzenia i fatalności biorą swój koniec. I twoje niepowodzenia się skończą. Nie wiem, co ciebie czeka, stary jestem i może tego już nie dożyję, lecz pewny jestem, że kiedyś, a może już bardzo niebawem, i tobie słońce zaświeci. Ty masz serce wielkie i czułe, masz umysł bystry i sięgający wysoko, nacierpiałeś się wiele i masz wszelkie prawo do szczęścia. Ale twoje serce jest zanadto drażliwe i wrzące, umysł nieoględny, gwałtowny, a stąd zanadto bujne myśli i bezmierne pragnienia. A żyjąc pomiędzy ludźmi, trzeba czuć koniecznie po ludzku, trzeba się na świat zapatrywać po ludzku, trzeba być koniecznie człowiekiem. Kto chce być więcej niżeli człowiekiem, dla tego zawsze się znajdzie Golgotha — a ludzkie szczęście jest zgotowane tylko li dla ludzi. Trzeba więc rozsądku i miary, a potem wszystko się znajdzie. A dla ciebie jeszcze wiele rzeczy znaleźć się może. Kto wie, jakie spaść mogą kiedyś na ciebie fortuny, kto wie, jakie się tobie otworzą świetności? A wszakże on także jest tylko człowiekiem. Jeżeli jeszcze żyje, lubo był twardym jak głaz, któż wie, czy się kiedyś nie zmiękczy? Czas zmiękcza głazy, poruszają się sumienia najzatwardzialszych grzeszników, kruszą się serca zbrodniarzy. W Boskich ręku są nasze losy, w naszych cierpliwość i pokora, którą nigdy nie omija nagroda.

Kiedy skończył staruszek, Flawiusz podniósł głowę do góry, popatrzył mu w twarz dziwnie spokojnymi oczyma i spytał: — Dziadku! czy ty mi nigdy nie powiesz, kto on jest i jak się nazywa?

— Ja? nigdy — odpowiedział stanowczo starzec.

— Nigdy?

— Przysiągłem przed krucyfiksem na zbawienie duszy mojej.

— O! czemu ty przysięgałeś!

— Aby ciebie ochronić od głodu i nędzy. To był jedyny ratunek.

Flawiusz chciał jeszcze coś na to powiedzieć, kiedy wtem dały się słyszeć jakieś głosy przed drzwiami. W tej też chwili weszli do izby sławny w rok później Konopka i kilku innej młodzieży różnego stroju.

Flawiusz się zerwał i wybiegł ku nim, a powitawszy ich, wyprowadził zaraz do swego mieszkania, które się znajdowało w tym samym domu od frontu.

VI Pomiędzy osobami, zajmującymi pierwsze miejsca w owoczesnym wielkim świecie warszawskim, znajdował się także i pan Rogaliński, wojewoda inflancki.

Był to potomek jednej z najznakomitszych Wielkopolskich rodzin, która, pieczętując się Łodzią i będąc spokrewnioną z Leszczyńskimi, Opalińskimi, Zebrzydowskimi i tak dalej, posiadała swojego czasu równie znakomitą fortunę.

Rodzina ta wszakże już w ostatnich latach panowania Augusta III podupadła była cokolwiek.

Składała ona się wtenczas głównie z dwóch braci rodzonych: starszego Filipa, który był podczaszym pilznieńskim i dziedziczył na Jaworzu i kilku wsiach innych, i z młodszego Kaspra, o którymeśmy wspomnieli u góry. Obadwa ci bracia już niewiele posiadali fortuny, ale obadwa także poszli w świat całkiem różnymi od siebie drogami.

Pan podczaszy pilznieńaki trzymał się partii saskiej i mieszkał wprawdzie wciąż na wsi, ale prowadząc dom otwarty i dawnej świetności swojego imienia odpowiedni, nie tylko fortuny swej nie pomnożył, ale jej znacznie nadszarpnął. Wcześnie też dorósł i dojrzał syn jego, Tadeusz, który kiedy podczas konfederacji barskiej .cały pułk jazdy swoim kosztem postawił, ten pułk przez nieostrożność do miesiąca utracił i sam się dostał w niewolę na zamek krakowski — fortunę swoją przez to prawie całkiem uronił i to do tego stopnia, że została mu się na końcu tylko wieś jedna, Podolany, dziedziczona niegdyś po Zebrzydowskich.

Nie ufając stronnictwu, którego się trzymał jego brat i synowiec, drugi wyobraziciel tego znakomitego rodu, Kasper, rzucił się już zawczasu w drogę zupełnie przeciwną. Wychowany częścią w Wiedniu, częścią we Lwowie, i już na ławach szkolnych spoufalony z młodzieżą najpierwszych domów, umiał on się zbliżyć natychmiast do króla Stanisława Augusta, jak tylko ten osiadł na tronie. Skarbiąc sobie pomału ufność i łaskę panującego i zakładając na tej drodze fundamenty do swojej przyszłej kariery, był oczewiście tak roztropnym, że do niczego takiego nie przyłożył otwarcie swej ręki, co by było być mogło tej karierze szkodliwym.

Wskutek tego rósł bezustannie w znaczeniu w kole swojej koterii i awansując w tytułach i urzędach, został już wkrótce członkiem Rady Nieustającej, w której miał wydział finansów.

Później, a mianowicie w roku 1787, jako potomek tak znakomitej familii, posiadający znaczne dobra w Galicji, a zresztą tak wysoki urzędnik w Królestwie Polskim, otrzymał od cesarza Józefa patent na tytuł hrabi — a na koniec w Polsce został mianowany wojewodą inflanckim.

Powiadano naówczas, że ten tytuł ostatni kupił sobie po prostu za cenę pięciu tysięcy dukatów, na co wszakże nie było żadnego dowodu i na co zresztą nie potrzeba dowodu, jeśli tylko kupujący i sprzedający taką bańkę mydlaną byli wzajemnie ze swego handlu kontenci.

Jednak te rozmaite próżnostki nie przeszkadzały wojewodzie zajmować się poważnymi i wcale pożytecznymi pracami. Jest bowiem rzeczą pewną, że był to człowiek na swoje czasy znakomicie uczony; jego naukę, roztropność i rozległe wiadomości w różnych kierunkach cenił wysoko nie tylko sam panujący, ale i cała światła powszechność; pracował nawet sam z piórem w ręku i na tej drodze znosił się bardzo często z księciem jenerałem ziem podolskich, a będąc jednym z bardzo czynnych współpracowników owoczesnych pism periodycznych, był zarazem, jako człowiek zamożny, jednym z głównych mecenasów owoczesnej literatury. A w takim stanie rzeczy, lubo wojewoda miał niektóre swe strony słabe, a ze stron swoich mocnych nie korzystał zawsze stanowczo, nietrudno jednak pojąć, że nie miał wcale opinii dwuznacznej: owszem nawet, gdzie tylko o nim wspomniano, znajdowano go mężem zacnym i nieskalanym, ceniono wysoko jego naukę i pracę i chwalono powszechnie, klasycznym stylem, gust do cnoty i szlachetnych uczynków.

W swoim prywatnym życiu wojewoda się także poprowadził niegorzej. Nauczony przykładem brata i synowca, lubo fortuny nic nie przyrobił, starał się ją przynajmniej utrzymać; jakoż posiadał zawsze Rogoźną, Albigową, Krzaczkową z przyległościami pod Łańcutem i miał na Podolu Hołhocze, majątek znaczny, wzięty wianem za żoną. Cała ta fortuna nie była wprawdzie tak wielka, jaka by się była zdała wojewodzie, liczącemu się do najpierwszych dygnitarzy w dwóch oddzielnych prowincjach, ale rządzona dobrze, przy roztropnym zastosowaniu wydatków do intrat, wystarczała mu jakoś i nie zniewalała do nieodpowiednich swojemu stanowi oszczędności.

Co do familijnych stosunków nie można wiedzieć z pewnością, ile w nich byt szczęśliwym — wiadomo tylko, że był po dwakroć żonatym. Z pierwszej żony, która wniosła mu tylko nieziszczoną nadzieję posagu, miał jedną córkę, z drugiej, wdowy po Zabielskim, było, jak mówią, pięć córek, może nawet i więcej, co trudno było wiedzieć z pewnością, bo były to wtedy jeszcze niedorosłe panienki, które się wychowywały we Lwowie, a i tam nawet były trzymane z guwernantkami w niedostępnych dla gości apartamentach.

We Lwowie miał wojewoda kamienicę swą własną, czyli tak zwany pałac przy Ormiańskiej ulicy, który miał urządzony bogato i nawet tak obszerne miał w nim salony, że w nich przyjmował cesarza Józefa podczas jego bytności we Lwowie. We Lwowie też była jego właściwa siedziba, ale jego urząd w Królestwie Polskim i stanowisko u dworu Stanisława Augusta kazały mu także nie zaniedbywać Warszawy, jakoż miał dom także i w Warszawie i przepędzał tu zwykle najmniej kilka miesięcy co roku.

Teraz już prawie rok cały mieszkał nieprzerwanie w Warszawie — i miał do tego dosyć ważne powody.

Głównym wszakże spomiędzy tych wszystkich mniej lub więcej ważnych powodów była jego córka najstarsza, którą koniecznie chciał wydać za mąż i to wydać nie tylko stosownie, ale nawet i dobrze. Wprawdzie wymagał tego po nim w każdym razie obowiązek ojcowski; w tym stanie rzeczy jednak nakazywał mu to jeszcze szczególnie wzgląd na szczupły majątek, wzgląd na własne stanowisko w dwóch społeczeństwach i na inne dzieci, których było tuk wiele.

Zamiar ten wszakże był niełatwym do uskutecznienia.

Młodzież owoczesna bogata, pomiędzy którą wkradła się była wielka wystawność, elegancja, gra, a nawet tu i ówdzie rozpusta, była zajęta swoją zwykłą zabawą i dopóki jej do tego starczyło środków, nie myślała wcale o ożenieniu. Kiedy się który z własnego popędu żenił, to tylko z wielkim posagiem, a który musiał się żenić, ten już nie był bogaty. Oprócz tego wszakże zachodziła tu jeszcze i druga trudność, która stąd wypływała, że najstarsza córka hrabiego już z dziecka nie zapowiadała wcale piękności.

Co wszystko rozważywszy zawczasu, roztropny hrabia równie zawczasu całkiem inny plan sobie względem swej córki założył. I plan ten nawet w wielkiej części wykonał. Jakoż natenczas jeszcze, kiedy jego córka miała zaledwie lat kilkanaście, rozpatrzył on się pomiędzy młodzieżą prawie równą jej wiekiem i wybrawszy sobie takiego, który mu odpowiadał pod każdym względem, przysposobił go sobie zawczasu. Tego młodzieńca wprowadził on w dom swój, zaczął się nim opiekować jak drugi ojciec, przyzwyczaił i przywiązał go do całej swojej rodziny, a kierując tak swoją opiekę, ażeby się pomiędzy tym młodzieńcem a jego córką zawiązały stosunki jak najbliższej przyjaźni, czuwał już bezustannie nad tym dziełem swej przezorności, oczekując cierpliwie tej pory, w której będzie mógł swoją pracę ostatecznym uwieńczyć skutkiem.

I praca ta, jak dotychczas, wiodła się wojewodzie jak najpomyślniej.

Młodzieńcem tym bowiem, przez. niego upatrzonym i przyswojonym, był pan Jędrzej Rudnicki. Jędrzej był ,synem bardzo bogatych rodziców. Jego ojciec posiadał miasteczko Jaćmierz, otoczone kilkoma dużymi wsiami, inny majątek znaczny na granicy śląskiej, a jeszcze oprócz ziemi mówiono o nim, że ma sumy bajońskie. Wprawdzie ojciec Jędrzeja także się po raz wtóry ożenił i także z wdową, tak jak i wojewoda, ale ta wdowa, mając jedną córkę z pierwszego męża, nie miała żadnych już dzieci — i Jędrzej był jedynakiem. Oprócz tego Jędrzej był bardzo poczciwym chłopcem. Poznał go wojewoda jeszcze będącego w konwikcie we Lwowie, zaczął się .nim opiekować, co parę dni do siebie zapraszać — a Jędruś, znajdując w jego domu po twardych pracach konwiktowych bardzo wesołą rozrywkę, po surowych twarzach swych profesorów twarze tak uśmiechnione i miłe, po nieubłaganych sercach swoich dozorców serca takie przyjazne i dobre, tak się do tego domu przywiązał, jakby to był dom jego własny. Przyczyniły się do tego niemało jego domowe, familijne stosunki, które później poznamy — tu dość powiedzieć, że w przywiązaniu się młodzieńca do swego domu wojewoda nie mógł mieć więcej nic do życzenia.

Co do przywiązania się młodzieńca do panny, to się także dosyć udało, chociaż w tym było daleko więcej trudności.

Panna Melania bowiem, nie zapowiadając już z dziecka piękności, jakeśmy o tym wspomnieli powyżej, dorosła pięknie, ale była wcale nieładną. Jakoż była to teraz dosyć słuszna i szczupła blondynka, której pomimo to jednak nie brakowało ciała. Jej twarz, pociągła i pełna, może nie miała rysów zupełnie szpetnych, rysy te nawet były dość regularne — ale nie było w nich ani cienia urody. Do tego jeszcze żółtawa cera, na której błyszczały dwa dosyć silne na licach rumieńce, wąskie i blade usta i włosy ciemnoblond, zbliżające się bardzo do rudego koloru, czyniły z niej postać, lubo niebrzydką bezwzglęnie, ale nieładną nawet pomiędzy brzydkimi.

Ale nikogo nie upośledził Pan Bóg tak bez litości, żeby mu wszystko odebrał, a przynajmniej nie pozostawił drogi do nagrodzenia sobie niedostatku tych darów, którymi zawsze na ślepo włada często nielitościwa natura. Tak też i panna Melania w zamian za wdzięki przemijające miała niemało wrodzonych przymiotów takich, które nigdy nie giną, Na swoje szczęście poznała ona zawczasu, że musząc ustąpić innym swoim współzawodniczkom na tej drodze, na której one zwykle celują, równie zawczasu zaczęła się starać o to, ażeby je prześcignąć na innej. Jakoż, rzecz dziwna, z jaką osobliwszą pilnością oddała się ona naukom już wtedy, kiedy jej rówieśnice myślały tylko o nieprzerwanych rozrywkach. Starsi przyjaciele domowi pamiętali ją wszyscy, kiedy małą jeszcze będąc dziewczynką, przesiadywała dnie i noce nad książką i niczym od niej się nie dała oderwać. Nieraz rodzice wybierali się na .dalekie przejażdżki, często goście bywali w domu i wyprawiano dla nich różne stateczne zabawy, do których zawsze zapraszano Melanią, ale ona w tym wszystkim prawie nigdy nie brała udziału. A jeśli się kiedy zdarzyło, że dla jakiej rozrywki kilka godzin dziennych strawiła bez pracy, to za to zwykle, kiedy w całym domu światła pogaszono, w jej pokoiku jeszcze późno w noc paliła się lampka oliwna i kto by był zajrzał do niej, byłby ją widział siedzącą przy stoliku nad książką, odpędzającą sen silną wolą i pracą. Przy takiej pracy cierpiało niemało jej delikatne zdrowie, jej oczka się coraz bardziej zmniejszały, żółkły lica i cała postać się pochylała i więdła; jakoż ostrzegano ją o tym i zwracano jej uwagę na urodę i zdrowie.

Ale ona zawsze odpowiadała na to: — Brzydszą, jak jestem, nie będę, a rozumniejszą być mogę i być trzeba koniecznie. — I trwała w swym przedsięwzięciu z niezwichnioną stałością.

Przy tak znakomicie wykształconym i pielęgnującym nauki ojcu znalazła ona do spełnienia swojego przedsięwzięcia nadzwyczaj wiele ułatwień, a przy takiej pilności, jakiekolwiek być mogły jej usposobienia wrodzone, nie mogła prawie uchybić celu. Jakoż dzisiaj wojewodzianka liczyła się już stanowczo do najwięcej wykształconych kobiet swojego czasu. Z każdym prawie cudzoziemcem, prezentującym się w domu jej ojca lub spotkanym w innych salonach warszawskich, rozmawiała jego własnym językiem, znała całą literaturę polską tak, jak ją można było znać naówczas najlepiej, a utwory literatur obcych były jej znane nawet daleko dokładniej niżeli samym uczonym, którzy, nie z osobliwszą pilnością oddając się umiejętnościom obcych języków, nie mieli do nich tak łatwego przystępu.

Wszakże przy pilności około nauk nie zaniedbywała ona i strony humanitarnej swego umysłu i serca. Ci, którzy ją znali bliżej, chwalili nade wszystko jej umysł wzniosły, otwarty, szlachetny, jej serce tkliwe, zdolne uczuć głębokich i trwałych, i unosili się nad jej charakterem, pełnym spokoju, stateczności, powagi i owej nad wszystkie cnoty najpiękniejszej skromności, która tak wdzięcznie zdobi każdą rzeczywistą zasługę, a jest najwspanialszą koroną każdej wykształconej kobiety.

Pannę Melanię Jędrzej znał jeszcze dzieckiem — a dzieląc z nią wszystkie półdziecięce uczucia i myśli, już natenczas się niepomału do niej przywiązał. Później, wyrabiając sobie z nią razem pierwsze jaśniejsze o głównych rzeczach pojęcia i utrwalając w sobie jednakowe uczucia, zlał się z nią duchem jakby w jakąś dwoistą istotę, która wszakże jedną tylko myślała głową i jedno posiadała uczucie. W dalszym czasie, kiedy Jędrzej już jako młodzian półmęskim okiem zaczął się rozpatrywać po świecie i tymże samym okiem przypatrywać się spotykanym w świecie kobietom, nie mógł on tego nie dostrzec, jak tamte kobiety są piękne, a jak Melania jest brzydką. Ale na szczęście Melanii Jędrzej żył w bardzo bliskich stosunkach z owoczesną młodzieżą i lubo sam nie miał żadnych na tej drodze doświadczeń, od tej młodzieży niejednokrotnie dowiadywał się o tym, jaka pod tymi błyskotliwymi wdziękami sławnych z piękności kobiet kryje się często szkarada. Tak uprzedzony z góry do otaczającego go świata, wzburzony nieraz do gruntu nowymi doświadczeniami innych, znudzony czczością, a częstokroć bezwstydem ówczesnych salonowych paplanin, kiedy się znalazł u boku swojej rówieśnicy i przyjaciółki, zdawało mu się, jak gdyby po długim i nużącym brodzeniu po skwarnej afrykańskiej pustyni znalazł się u brzegu zielonej, orzeźwiającej oazy. Jej czyste, niezbrukane uczucia były dla niego balsamem, który odżywiał jego boleścią znękane serce, jej wzniosłe i szlachetne myśli chroniły jego chwiejący się umysł od chwilowego upadku — a spokój jej duszy i religijna ufność w ostateczne zwycięstwo cnoty, dodawały hartu jego charakterowi i obudzały tym gorętsze pragnienie czynów i poświęcenia. Przy niej czuł się Jędrzej o wiele lepszym i moralnie silniejszym i jakiekolwiek być mogły jego wrodzone sympatie, wyrobiło się w nim dla niej tak głębokie uczucie szacunku, a stąd przyjaźń tak otwarta i szczera, że się jej nie mógł zaprzeć przed sobą .samym i nie zapierał przed nikim.

Widząc to, wojewoda był bardzo zadowolony i już myślał stanowczo o połączeniu tych dwojga osób, komunikując się coraz częściej z Jędrzeja ojcem, a nawet i z jego macochą. Ale nie można było się bardzo z tym śpieszyć, bo nie były to czasy po temu. Niedawno co skończyła się jedna wojna, w której Jędrzej już czynny miał udział pod komendą księcia Józefa, a teraz znowu kto tylko cokolwiek głębiej widział, nie mógł się nie spodziewać nowych i zapewne jeszcze nieznanych wypadków. Wiedział to wojewoda i wiedział jeszcze daleko lepiej od niego ciekawy i gorąco czujący Jędrzej — było nawet pomiędzy nimi na tej drodze niejakie porozumienie, które, lubo nie łączyło .ich zdań różnych od siebie w jedno, stanowiło wszakże aż nadto ważny powód do zaniechania wszelkich myśli o sprawach prywatnych. Nie pozostawało tedy nic wojewodzie, jak ze swoim dawnym zamiarem na teraz umilknąć i czekać cierpliwie swobodniejszego czasu.

Tak stały rzeczy, kiedy nadszedł dzień świętej Katarzyny.

Wojewoda dzisiaj, odbywszy swoją obowiązkową asystencję na nabożeństwie, był tylko krótką chwilę na zamku i zaraz do siebie powrócił. Nie były to już te czasy, w których czynny członek Rady Nieustającej nie dawał się nikomu wyprzedzać w dworszczyznie. Od chwili upadku Konstytucji Trzeciego Maja, której był zapalonym zwolennikiem i współmotorem, bardzo on się w swej gorliwości o rzecz publiczną oziębił i coraz bardziej się od czynności usuwał. Uważano to nawet, iż i u dworu bywał teraz tylko o tyle, o ile musiał, i różnie o tym mówiono: ale wojewoda sam nigdy tej drażliwej materii nie tykał, i jak się rzecz miała w istocie, nie objaśniał nikogo.

Powróciwszy do siebie, trochę był niespokojny, bo już się była rozeszła wieść głucha o jakimś roztratowaniu młodej panienki przez gwardię konną koronną, inni coś wspominali o wykradzeniu, inni opowiadali jakąś dziwnie niejasną awanturę, w której miał mieć udział Rudnicki. Po południu posyłał wojewoda do Rudnickiego, ale nie zastano go w domu, i tak w niepewności zeszedł dzień do wieczora.

W wieczór kilka osób obcych pojawiło się w salonie wojewody. Przyszło parę matron poważnych i zajęło z Melanią główne miejsce salonu. Przyszło kilka uczonych, kilku znakomitszych wojskowych, a z nimi i ksiądz Podlewski, tytułujący się kanonikiem i proboszczem rawskim, ale od niejakiego czasu mieszkający ciągle w Warszawie. Był to mąż znakomitych zdolności, niemłody już, ale pełen młodzieńczej energii, żył w bardzo bliskich stosunkach z księdzem podkanclerzym Hugonem, wspólnie z nim pracował i podobno za jego protekcją dostąpienia jakiejś wyższej posady oczekiwał. Dziś ksiądz podkanclerzy, jak wiadomo, był w Dreźnie, przyjaciel jego wszakże w Warszawie pozostał i opiekując się niektórymi sprawami księdza podkanclerzego, miał nadzwyczaj rozgałęzione w stolicy stosunki, dosyć przyjazne z wojewodą, lecz daleko bliższe z Rudnickim.

Rozmowa gromadzących się w salonie wojewody osób toczyła się zwykle około poważnych naukowych lub politycznych przedmiotów; teraz wszakże nie mówiono o niczym innym jak tylko o tej jakiejś awanturze dzisiejszej, o której jednak nic nie wiedziano pewnego. Młody sekretarz pana marszałka utrzymywał, że to było wykradzenie, które się nie udało, ksiądz kanonik wietrzył w tym jakąś intrygę dworską i marszcząc brwi na to, w swoim jak zwykle niepowściągliwym ferworze, wybuchał z gniewem i oburzeniem, rotmistrz gwardii koronnej śmiał się i stawiał sto butelek szampana za tym, że w tej plotce brukowej nie masz ani krzty prawdy — tylko wojewoda, zachowując statecznie swoją klasyczną flegmę, nie wyrywał się z żadnym nie dowiedzionym zdaniem i mówił: — Ale poczekajcież asaństwo, jak się dowiemy prawdy, osądzimy tę sprawę, jak każe słuszność. Pokaże nam się tu pewnie niebawem jegomość pan Rudnicki, a kiedy był temu, jak powiadacie, przytomny, to nam na wiarygodnej relacji nie braknie.

Ale mijała siódma godzina, nadchodziła już ósma, a Rudnickiego nie było. Panna Melania zaczęła się już niecierpliwić cokolwiek, ale nie śmiała nic mówić, aż się odezwał kanonik.

— Ale ten pan Jędrzej, jak widzę, nudziarz niepospolity. A wiedział przecie, że tutaj będę i że mamy z sobą co do mówienia.

Na te słowa wojewoda spojrzał badawczym wzrokiem na mówiącego, a ośmielona Melania rzekła przystępując do ojca: — Może byśmy posłali, papo, do pana Jędrzeja, bo zaczynam się w istocie obawiać, czy mu się nie zdarzył jakiś niespodziewany przypadek.

Ale wojewoda dobył spod atłasowej kamizelki licznymi wisiorami obciążonego zegarka, spojrzał nań przy lampie z uwagą i odpowiedział córce: — Mamy teraz pięćdziesiąt siedm minut na ósmą, jeżeli nie przyjdzie do wpół do dziewiątej, to poszlemy do niego i na godzinę dziewiątą będziemy mieli wiadomość.

Panna Melania westchnęła i siadła na powrót na swoje miejsce, a tymczasem jej ojciec, spojrzawszy parę razy z uwagą na kanonika, tak zaczął mówić: — Przerwaliśmy materię, którą pan pułkownik wniósł na stół, a która domaga się swego końca. Waćpan dobrodziej tedy, księże kanoniku, jesteś rozumienia, że dobrze jest dla młodzieży, jeśli rzucając się na tę stronę i ową, wszystkiego spróbuje i wszystkiego sama na sobie doświadczy; co więcej! raczyłeś nam nawet powiedzieć, iż być to może tylko z tym większą dla jej późniejszego życia korzyścią, jeśli na samym wstępie w świat rzeczywisty przejdzie przez krwawe z losem zawistnym zapasy, czyli (że twoje własne tu powtórzę wyrazy) w uszy jej się naleje. Masz bowiem taką, z własnego doświadczenia konwikcję, iż charakteru stateczność i męska wytrwałość w raz powziętych zamiarach, nie będąc nikomu daną od Pana Boga, da się tylko wyrobić przez ciężkie walki i trudy. Takie jest zdanie waćpana. Ja z mojej strony nie śmiem wprost utrzymywać, że to zdanie nie zgadza się z prawdą, bo też i trudno zaprzeczyć, że nas na nie naprowadzają niektóre doświadczenia czerpane z życia. Ale żeby to była jedyna droga, alboli też najlepsza, na której można sobie wytrwały, pewny i roztropny uformować charakter, ośmielę się zanegować stanowczo i moje argumenty zaraz waćpanudobrodziejowi wyłuszczę.

Tu wojewoda dobył złotej tabakiery z portretem króla Stanisława Augusta i zażywając tabakę, patrzył w oczy kanonikowi wzrokiem takim, jak gdyby mu nim już z góry ogłaszał, że jego zdanie zburzy do gruntu i na miazgę rozetrze. I byłoby się to stało najniezawodniej, jeśli nie za pomocą samychże argumentów, to za pomocą ich klasycznej długości, ale wtem wszedł Rudnicki.

Na widok oczekiwanego gościa zerwali się wszyscy z miejsc swych i zarzucili go gwarem różnobrzmiących zapytań, a kiedy nawet poważne matrony opuściły na chwilę kanapę, ażeby do ciekawego gościa się zbliżyć, jeden tylko wojewoda pozostał nieruchomy na swoim miejscu, czekając cierpliwie uciszenia się gwaru. Nim się jednak to stało, Rudnicki, zniecierpliwiony natarczywością ciekawych, odpowiedział w głos wszystkim: — Ale co też państwu takiego? skąd awantura? ja o żadnej nic nie wiem. — To rzekłszy, przedarł się przez tłum zastępujących mu osób i przystąpił do wojewody, witając go ukłonem pełnym uszanowania.

— Jak się masz, panie Jędrzeju? — rzekł wojewoda z flegmą, zażywając tabakę — bardzo się cieszę, że cię widzę całego, bo nas tu już straszono wieścią, żeś miał jakąś przygodę. Jakże tedy? czy była jaka przygoda w samej rzeczy?

— Nie wiem, czy to można zwać przygodą — odpowiedział Rudnicki — jeżeli się jest świadkiem czegoś, co się obok nas dzieje?

— Cóż więc się stało? co się stało? — spytało kilka głosów razem, a nie pytająca o nic, ale zapewne najwięcej ciekawa, Melania stanęła w tej chwili za fotelem ojcowskim, patrząc w twarz siadającego na miejsce wskazane młodzieńca i milcząc.

— Ale nic się zgoła nie stało — odpowiedział raz jeszcze Jędrzej — rzecz najzwyczajniejsza pod słońcem, niewarta nawet wspomnienia.

— Powiedzże nam z łaski swojej i tę rzecz zwyczajną — rzekł wojewoda — niechaj przynajmniej wiemy, z czego .urosła plotka.

— Z czegóż to plotka nie urośnie w Warszawie? — odpowiedział Rudnicki — tu był ten wypadek, że jakaś panienka, przestraszywszy się nagłego tętentu nadjeżdżającej gwardii konnej koronnej, na ulicy omdlała i została wniesioną do najbliższego domu. Ja byłem przypadkowo temu przytomny, widziałem jak taż panienka wkrótce powróciła do przytomności, jak ją odszukała jej matka czy ciotka i jak ją zabrała z sobą do domu. I owóż cała ta wielka awantura.

— Proszę asaństwa — rzekł na to wojewoda — to w istocie nie było z czego robić tak wielkiego hałasu.

— Alboż to nie mówiłem? — zauważał z zadowoleniem rotmistrz gwardii koronnej — byłbym się założył nie tylko o sto butelek szampana, ale nawet o życie.

— Jakże więc? — spytał ciekawie marszałkowski sekretarz — to nie było przy tym żadnego sporu ani zajścia, ani nic podobnego?

— Był tam wprawdzie jakiś jegomość — odpowiedział Jędrzej — któremu się zdawało, żem tam był niepotrzebmym i chciał się na mnie pogniewać, ale nie przyszło do tego.

— Jak to nie przyszło? Któż to był ten jegomość? — .spytano z różnych miejsc.

— Ten jegomość był to jakiś aplikant czy kupczyk, czy coś podobnego... nie wiem. Podobno nazywa się Flawiusz.

— Flawiusz tam był? — zawołał prędko kanonik — Flawiusz? a toż go znasz przecie?

— Nie, nie znam zupełnie.

— Któż to jest ten jegomość, pan Flawiusz? — zapytał hrabia.

— Flawiusz — odpowiedział kanonik — jest to młody człowiek, pełen znakomitych zdolności.

Niedawno wrócił z Paryża, gdzie był na akademii, a teraz aplikował w zawodach politycznym i finansowym przy księdzu Hugonie.

— Dziwna rzecz, że go nie znam — rzekł wojewoda — musi to być młodzieniec obiecującej przyszłości, kiedy go ksiądz Hugo wziął pod swoją protekcję. Ale przyznam się, że i dziwne nosi nazwisko.

— A któż była ta nieszczęśliwa panienka — zapytała z kolei Melania — która omdlała z przestrachu?

— Ta panienka? — powtórzył Jędrzej — ta panienka nie wiem także, kto była? podobno ze wsi.

— A czegóż chciał ten pan Flawiusz od pana? jakie miał prawa do gniewu? czy to była jego narzeczona ta panna? — pytali wszyscy.

— Przepraszam państwa, że nie odpowiem na te pytania. Wszystko już powiedziałem, com wiedział, a zresztą nie masz nawet i o co pytać, bo cóż komu na tym zależy?

To rzekłszy Rudnicki, wstał z miejsca, ażeby się usunąć ciekawym z widoku, ale ledwie co wstał, kanonik wziął go natychmiast pod ramię i poprowadził ku oknu. Melania odprowadziła ich wzrokiem, zdradzającym nie tylko ciekawość, ale nawet jakby jakiś instynktowy niepokój; spojrzał także na odchodzących i wojewoda swymi czarnymi, spod gęstych szpakowatych brwi błyszczącymi oczyma; ale tymczasem kanonik, doszedłszy z Jędrzejem do najoddaleńszego okna salonu, stanął w framudze i rzekł: — Proszę cię, powiedz no mi, co to tam miałeś z Flawiuszem?

— Albo cóż księdzu kanonikowi na tym zależy?

— Zależy mi bardzo wiele, potem się dowiesz.

— Spór miałem z nim przy tej pannie omdlałej, którego skutkiem było to, żem go za drzwi wyrzucił.

— Jak to? za drzwi! — zawołał z przestrachem kanonik.

— Aha, za drzwi — odpowiedział z uśmiechem Rudnicki.

— Ale zmiłuj się, cóż to było?

— Było to, że się znalazł tak, jak się człowiek szlachetny nie powinien znachodzić.

— Ach! proszę cię, Flawiusz! zaledwie mogę temu dać wiarę.

— No, ale któż bo jest, u Pana Boga, ten Flawiusz?

Kanonik milczał i myślał przez chwilę. Potem zań rzekł na pół w zamyśleniu: — To bardzo źle, bardzo źle się stało... To trza koniecznie zagładzić... Ja się spodziewam, że kiedyś go obraził, to nie będziesz miał nic przeciw temu, ażeby go przeprosić.

— .Jak to? przeprosić?... ja! pana Flawiusza?

Kanonik patrzał na niego z jakimś dziwnym wyrazem półuśmiechu, a półzadziwienia, a potem, załamawszy ręce,zawołał: — O! karmazynowe rozumy! — o wielkie serca, kulejące w pargaminowych kajdanach! czyż nie zdołacie nigdy uczcić godności człowieka? I teraz, teraz to pora po temu...

— To wszystko bardzo ładnie — przerwał młodzieniec — lecz koniec końców...

— No, daj no pokój — przerwał mu znowu kanonik — już ja to biorę na siebie.

— Ale nic ksiądz kanonik nie bierz na siebie — odpowiedział stanowczym głosem Jędrzej — bo ja względem pana Flawiusza nie obowiązuję się do niczego i zawiodę wszystkie nadzieje.

— Dobrze, dobrze — rzekł na to z uśmiechem kanonik — znam cię zanadto dobrze, ażebym miał nie wiedzieć, czego się mam po tobie spodziewać. Zresztą mniejsza o to. Powiedzże mi teraz, czy był u ciebie Prozor?

— Nie, nie był.

— A Sierakowski?

— Także nie.

— Tedy nic nie wiesz. Odebraliśmy listy... są ważne wiadomości... zdaje się, że będziemy musieli tymi czasy kogoś wyprawić do Drezna.

— Do Drezna? — podchwycił prędko Jędrzej, chwytając za rękę księdza — ja pojadę.

— Dla czegóż tak ci się to podoba? — zapytał z uśmiechem kanonik.

— Tak... miałbym teraz ochotę — odpowiedział przeciągle Jędrzej, reflektując się trochę — nudzi mnie ta Warszawa... a zresztą jak potrzeba, dlaczegoż byście nie mieli wyprawić mnie, kiedy mnie to łatwiej niż komu innemu?

— Zapewne... i zapewne tak będzie. Ale to jeszcze kto wie kiedy? W każdym wypadku bądź u mnie jutro rano. A teraz powracajmy do gości...

To rzekłszy wziął kanonik Jędrzeja na powrót pod ramię i zbliżył się z nim do głównego stołu.

Patrząc na nich, wojewoda zmarszczył brwi trochę, lecz rzekł niby z niechcenia: — Już tego po posiedzeniu sekretnym... czy solwowane do jutra, czy tylko chwila spoczynku?

— Solvitur, solvitur, nawet aż do przyszłego roku — odpowiedział na to kanonik, rzucając znaczącym wzrokiem na Jędrzeja.

— A, co temu, to nie mogę dać wiary — rzekł wojewoda — bo jak widzę waćpanowię obadwa macie tyle pomiędzy sobą sekretów, że się i jednego dnia nie możecie obejść bez siebie.

— Nasze sekrety, mości hrabio — rzekł ksiądz — mogłyby być drukowane w gazecie, bo też pewnie od nich nikogo głowa nie zaboli.

— Tak się spodziewałem — odpowiedział wojewoda i zaczął mówić dalej do księdza obszernie, długo i dosyć mglisto, z czego się jednak kanonikowi nietrudno było domyśleć, że wojewoda w pomienionych sekretach wietrzy rzeczy takie, które mu się wcale nie podobają; mówił przy tym wiele o dzisiejszej młodzieży, która jest tak usposobioną, że raczej by ją trzeba zimną wodą oblewać, niżeli tajemniczymi rozmowami rozpłomieniać jej wyobraźnię i jeszcze bardziej niepokoić i tak już niecierpliwe umysły. Z tego wywiązała się długo dysertacja o stanie dzisiejszym kraju i innych ważnych sprawach publicznych.

Z początkiem tej długiej i zawikłanej rozmowy, w której brali udział prawie wszyscy mężczyźni, Jędrzej usiadł na boku, bliżej kobiet, a tuż przy Melanii. Ale nie uważał tego zupełnie.

Był jakiś zamyślony, patrzał szklannymi oczyma przed siebie i niby się budził co chwila, ale zaraz znów w zamyślenie zapadał. Zdawało się, jakby w tych chwilach budzenia się przypominał sobie, że siedzi obok Melanii, i czuł to, że należy mu z nią rozmawiać, a nie wiedział, co by miał mówić.

Melania patrzyła na niego wzrokiem pełnym niespokojności, ale także milczała.

Nareszcie Jędrzej zbudził się jeszcze raz, przetarł ręką po czole, obrócił się do niej i spytał: — Pani była dzisiaj w kościele?

Na te słowa Melania popatrzyła wielkimi oczyma na niego, pytanie to miało w sobie tyle chłodu, ile obojętności i takie lodowate zrobiło na niej wrażenie, że ją dreszcz mimowolny przejął. Spuściła oczy i odpowiedziała: — Pan Jędrzej dziś jakiś roztargniony.

— Dlaczegoż pani? o! nie! zupełnie nie. Jestem taki jak zawsze — odrzucił żywo młodzieniec.

Ośmielona tymi słowy Melania mówiła dalej: — Mnie się zdaje, że pan Jędrzej jakiś inny jest dzisiaj. Ale ja się temu nie dziwię. Widzieć kogoś bliskim nieszczęścia, a jeszcze do tego kobietę, to nie może nie zrobić na naszym sercu wrażenia...

— Tak! istotnie... pani ma słuszność... taki wypadek bardzo jest wzruszającym.

— I pan nie wie doprawdy, kto była ta panienka? — zapytała cichszym głosem Melania.

Jędrzej spojrzał na nią, zatrzymał się chwilę, lecz odpowiedział: — Wiem, pani. To była podkomorzanka sędomirska, mieszkająca dziś z matką swoją w Zagórzu, o kilka mil ode mnie.

— A dlaczegoż pan tego nie powiedziałeś wszystkim?

— Miałem słuszne do tego powody. Pamiętałem na to, że ten wypadek się zdarzył młodej panience w Warszawie, gdzie dosyć jakiegoś cienia tylko, ażeby czyjeś dobre imię narazić na pociski tysiąca plotek i komerażów.

— Pan sobie postąpiłeś bardzo roztropnie — odpowiedziała z umysłem Melania. — Ale wie pan, że ja znam tę pannę podkomorzankę. Ona bawi przy pani podczaszynie przemyskiej, przyjaciółce, a nawet dalekiej krewnej mojej nieboszczki matki. Ona jest jeszcze bardzo młodziutka, ale bardzo ładna.

— Ach! jaka ładna! — zawołał nieuważny młodzieniec. Melania umilkła. Lekkie rumieńce jej na twarz wystąpiły, ale to przeszło niebawem.

— I proszę pana — zapytała znowu po chwili — cóż pan tam miałeś za zajście z tym jakimś panem Flawiuszem? Jędrzej opowiedział mniej więcej całe zdarzenie.

Melania myślała nad tym przez chwilę. Namyśliwszy się zaś, rzekła do niego: — Kiedy się to tak stało, to ja bym była zdania, że panu by wypadało koniecznie ten spór z Flawiuszem w dobry sposób załatwić. Bo jeżeli pan tego nie zrobisz, to on, szukając koniecznie środka do pomsty nad panem, zdarzenie to sam po całej Warszawie rozniesie i przez to gotów jeszcze o tyle więcej dobre imię podkomorzanki na złośliwe domysły narazić. Przeproszony zaś jak najprędzej, będzie milczał, a z nim i inni umilkną.

— Tak pani sądzi?

— Ja tak sądzę, bo taki wniosek sam ze siebie wynika.

— Ale zmiłuj się pani, jakżeż takiego Flawiusza przepraszać?

— A to dlaczego?

— Bo Flawiusz.

— Więc pan będziesz się bił z nim?

— Nie mogę.

— A! to trzeba przeprosić.

— To go tym uszanuję!

— Czy to grzech będzie? czy on nie jest człowiekiem? i czy każdy z nas nie był pierwej człowiekiem nim wszystkim innym?

— Pani mówisz bardzo rozsądnie, ale są rzeczy, które mają dla siebie całkiem inne prawidła.

— Nie mogę się zgodzić na żadne prawidła, które się nie zgadzają z rozsądkiem.

— O pani! — zawołał na to Jędrzej — niech pani tylko rozsądku nie przyjmuje za najwyższego sędziego ludzkich uczynków. Tak sądząc, ozdobiłabyś pani krzyżami nagrody wszystkich tchórzów, wszystkich polityków siedzących na dwóch stołkach i wszystkich samolubów dbających o swoje szpichrze i kalety, a potępiłabyś niejedno najszlachetniejsze serce za to tylko, że mu nie posłużyło szczęście.

Nastąpiła chwila milczenia.

W tej chwili z uderzeniem godziny dziesiątej wszyscy powstali z miejsc swych i zaczęli się żegnać. Wstał także i Jędrzej.

— Więc pan nie myślisz tego pana przeprosić? — zapytała półgłosem Melania.

— Nie, pani — odpowiedział stanowczo Jędrzej.

Melania chciała jeszcze coś na to powiedzieć, ale już nie było czasu do tego. Wszyscy się żegnali i wychodzili.

Za chwilę już nikogo nie było w salonie.

Wojewoda, powiedziawszy córce dobranoc, wyszedł także do swojej sypialni.

Ale Melania, zabrawszy na powrót swoje miejsce w fotelu, pozostała jeszcze w salonie, pełna jakichś dziwnie niespokojnych myśli i pełna najsprzeczniejszych ze sobą uczuć, z których sobie sama sprawy zdać nie umiała.

I długo tak samotna siedziała, przechodząc od myśli do marzeń, a od marzeń do snów, coraz więcej mglistych i niewyraźnych.

Nareszcie lampa zgasła i otoczyła ją nieprzedartą ciemnością.

Oby tak z dniem dzisiejszym nie zgasło i słońce jej życia, które dotychczas takim jasnym blaskiem oświecało drogi jej upragnionej przyszłości!

VII Dzień świętej Katarzyny był dla młodego Jędrzeja rzeczywiście fatalnym.

Być wprawdzie mogło, że dzień ten, jakkolwiek zatrważające były jego pierwsze objawy, mieścił w sobie zarody jego przyszłego szczęścia. Tak sobie myślał Jędrzej. Takie myśli przychodzą nawet śród rzeczywistych niebezpieczeństw natenczas, kiedy się jest młodym, pełnym wiary w swe siły i w przyszłość najlepszą; ale zawsze wypadki dnia dzisiejszego napełniły go jakimś niepokojem, jakimś zamyśleniem pochmurnym, jakimś smutkiem umysłu i serca, którego lubo nie mógł dociec prawdziwej przyczyny, czuł jednak jego ciężar nieznośny.

Od chwili do chwili nawet dreszcz go przejmował całego i zdawało mu się, jak gdyby dzisiaj podniosła się przed nim zasłona i odkryła mu jakieś drogi ciemne i kolcami zjeżone, jakieś światła niepewne i cienie pełne nieodgadnionych tajemnic, jakiś świat cały, pełen trudów i walk, pełen niebezpieczeństw dla dobrej sławy i życia, pełen grozy i przepowiedni, objawionych niezrozumiałymi głosami.

Wszystko mu było dziś nie na rękę, lubo sam nie wiedział dlaczego. Położył się spać i snu nie miał. Przywidywały mu się jakieś larwy straszne i twarzyczki anielskie i miał inne to złote, to zatrważające widzenia, które się przed nim, jakby w ruchomym kalejdoskopie ustawicznie zmieniały.

Jedna twarz tylko unosiła się nad nim w powietrzu, zawsze jedna i nieodmienna, otoczona lazurowym światłem czystego nieba, uśmiechniona promieniem rajskiego szczęścia, ozłocona cudownym blaskiem jakichś krain nadziemskich.

Była to twarz Stanisławy.

Tak minęła noc cała.

Bóg wie jaką tam noc przepędziła Melania i z jakimi myślami obudziła się ze snu!

Jędrzej wstał czerstwy i trzeźwy, choć trochę chmurny i zamyślony. Pierwsza myśl, która mu się z dnia wczorajszego dziś nasunęła, było to, że obiecał kanonikowi być dzisiaj rano u niego. Sprawom, jakie miał z tym zacnym kapłanem i jego przyjaciółmi, dawał zawsze pierwsze miejsce nad wszystko inne — toż i dziś ani przypuścił do siebie żadnej innej myśli, tylko ubrał się prędko i do niego pośpieszył.

Ksiądz proboszcz rawski, lubo pochodził od zamożnej i szlachetnej familii i miał znaczne fundusze prywatne, obracając je prawie w całości na cele publiczne i korzyść ubogich bliźnich, sam żył w dobrowolnym ubóstwie. Mieszkał w kamienicy starej, nad drugim piątrem w poddaszu, i miał tylko trzy maleńkie i niskie izdebki. Tam przepędzał całe ranki na statecznych z zacnymi przyjaciółmi rozmowach, całe noce przy stoliku nad książkami lub z piórem w ręku. Czy to przy pracy, czy przy gościach, przesiadywał zawsze w ostatnim pokoju i w każdym razie drzwi jak najstaranniej zamykał. Nie lubiał, aby mu przeszkadzano, i trzeba było dobrze pukać do niego, aby go wreszcie do otworzenia przymusić, a czasem, zwłaszcza kiedy się z gośćmi zagadał, to i najwytrwalsze pukanie na nic się nie przydało.

Dziś jednak Jędrzej, jako gość oczekiwany, zastał drzwi dla siebie otwarte. Wszedłszy do ostatniego pokoju, lubo to było jeszcze tak rano, znalazł tam już kilka osób, pomiędzy którymi trzech było wojskowych. Rozmawiano o rzeczach publicznych, nadzwyczaj tedy ciekawych.

Były to czasy, w których każdy dzień prawie dorzucał znaczną wagę na tę lub ową szalę, na których się przeważały losy opinij społecznych, losy państw i narodów.

I były to straszne te czasy, pełne tajemnic, przepowiedni i grozy.

Duch dziewiętnastego wieku zapowiadał ognistymi grobami swe na świat przyjście.

Francja już cała gorzała wtedy niezgaszonym płomieniem — Niemcy się rozpadły jak ziemia, skwarnymi upałami zwarzona — dawno zagasłe wulkany nowym ogniem wybuchały we Włoszech — Polska drżała w najgłębszych swych podwalinach.

Było więc o czym rozmawiać. Czytano listy z kraju i z zagranicy, roztrząsano opinie i sentymenty, przychylano się ku wojnom, ku gwałtownym wstrząśnieniom, mówiono o rozpaczy jak o rzeczy koniecznej i śmierć przenoszono nad życie, nie radząc się wcale rozsądku, na który już miejsca nie było. Tak trwała rozmowa przeszło godzinę, kiedy wtem dało się słyszeć nowe pukanie do drzwi. Kanonik wyszedł i powrócił za chwilę z Flawiuszem. Flawiusz, stanąwszy na progu i obaczywszy Jędrzeja, stanął jak wryty.

Jędrzej spojrzał na niego i przybrał postawę sztywną i nieugiętą.

— Monsieur! — zaczął mówić Flawiusz...

— Ale co tam, monsieur! — zawołał prędko kanonik — posprzeczaliście się wczoraj niechcący, podajcie sobie teraz ręce i kwita! No! panie Jędrzeju!

Jędrzej założył rękę za kamizelkę.

Wszakże na to kanonik załamał ręce przed sobą i zawołał prawie ze łzami: — Ale przez Pana Boga żywego! Jędrzeju!...

Wszyscy przytomni spojrzeli prawie z zadziwieniem na niego.

Co widząc Jędrzej, zaczerwienił się cały i przystąpiwszy z nietajoną niecierpliwością do Flawiusza, rzekł do niego: — Obraziłem pana wczoraj, więc przepraszam... Bardzo pana przepraszam.

— Ano! więc o cóż chodzi! — zawołał na to kanonik, obracając się do Flawiusza — wszakże już po gniewie i po obrazie? nieprawdaż?

— Już — odpowiedział Flawiusz przez zęby, obracając się plecyma do Rudnickiego.

Widząc to, kanonik westchnął z głębi piersi i zaczął długie kazanie o niezgodzie domowej.

Ale Jędrzeja niebawem głowa zabolała i opuściwszy mieszkanie księdza, powrócił dosyć kwaśny do siebie.

Przez parę dni następnych Jędrzej zupełnie nie wychodził z domu.

Co dzień wojewoda albo raczej wojewodzianka przysyłała do niego, zapytując o zdrowie, a Jędrzej co dzień posyłał do kanonika, zapytując o swoją podróż do Drezna.

Nic by teraz nie było przyjemniejszym dla niego jak jakaś podróż daleka.

Co godzina, co chwila przychodziła mu na myśl piękna Stanisława, ale tuż za nią przychodziła na mysi Melania — a ile razy o Melanii pomyślał, zawsze mu się jakoś tak ciężko zrobiło na sercu, tak duszno w piersiach, że mu się w samej rzeczy zdawało, jakby był chorym. A czasem nawet było mu tak, jakby się odzywało do niego jego własne i już obrażone sumienie — pokazywała mu się wtedy żywa postać Melanii, cicha, milcząca i dziwnie pobłażającym wzrokiem patrząca na niego — ale ten wzrok spokojny na wskroś go przeszywał i musiał się Jędrzej chować przed nim, i wtedy rzeczywiście był chorym.

Ale w parę dni podczaszyna przysłała do niego, prosząc go na herbatę do siebie. Jędrzej był zdrów wtedy jak ryba. Ubrał się w oka mgnieniu i jeszcze dopiero światła zaczynano zapalać, kiedy się znalazł w podczaszynej salonie.

Wchodząc dopiero, spostrzegł się, jaką popełnił niezręczność. Ale nie frasował się bardzo swoim etykietalnym grzechem, który może gdzie indziej byłby nazwał nieszczęściem. Tutaj nawet nie było do tego powodu. Podczaszyna, kobieta serca, a nie niewolnica etykiety, przyjęła go serdecznie, jakakolwiek to była godzina. Ze skromną wprawdzie, ale też i zupełnie szczerą radością przyjęła go piękna podkomorzanka.

O! i jakżeż szczęśliwym był przy niej!

Jeżeli kiedy, to tu najpewniej powinien się był przekonać o tym, że przede wszystkim innym jest się człowiekiem.

Ale na to nie miał on teraz czasu. Wszystkie myśli codzienne, choćby nie wiem jak ważne, ulotniły się z jego pamięci. Wszystkie inne uczucia zakrzepły teraz i zbladły, i umilkło nawet samo, przed chwilą jeszcze tak rozdrażnione, sumienie.

Piękna Stanisława była dzisiaj cudowną.

Miała na sobie suknię jasnobłękitnego koloru z ciężkiej jedwabnej materii, sznur ogromnych korali na szyi i jakiś kwiatek pąsowy we włosach. Było to całe jej ubranie, tak, pojedyncze i proste, że zepsuty smak ówczesnego świata nie śmiał o nim nawet zamarzyć i byłby je niezawodnie najsurowiej potępił. Ale Jędrzejowi ta prostota nadzwyczaj się podobała. Jemu już z góry podobało się wszystko, co tylko odnosiło się do Stanisławy — a zwłaszcza dzisiaj!

Była ona bowiem jakaś tak promieniejąca radością, od jej twarzy bił jakiś taki uśmiech wesoły, a w jej oczach było tyle pogodnego, jasnego blasku, że zdawało się Jędrzejowi, jak gdyby ją otaczała jakaś atmosfera nadziemska, zlana z księżycowego światła i tęczy, a pełna tej balsamicznej woni, jaką ziemia się łączy z niebem w jasny dzień majowej pogody.

Stanisława była dziś w złotoróżowym humorze. Jak obłoczek różowy, ozłocony po brzegach promieniami jasnego słońca, płynęła ona po majowym błękicie swoich marzeń półanielskich, półsennych...

Jędrzej stał zrazu na ziemi jak człowiek umiejący czuć i kochać piękności natury, ale patrzący przy tym w niebo i tęskniący za jakąś nie znaną dotąd krainą, w której by było więcej ducha, mniej ziemi, więcej uczucia, a choćby szału, a mniej wymierzonego, klasycznego rozsądku, którym go na uwięzi przy ławach codziennego życia trzymano.. I odrosły mu skrzydła od ramion, w jego sercu zawrzał prąd jakiś ognisty, unoszący go w niedojrzane dotychczas krainy... Młodzieniec otrząsł się nagle z ziemskiego pyłu i w niebo poleciał... Różowy obłok ze złotymi brzegami był mu sternikiem w tej napowietrznej podróży.

Oboje młodzi rozmawiali ze sobą jak dzieci.

Przedmiotem ich rozmowy były znów tylko drzewka domowego ogrodu, ognie rybaków błąkające się nocą po skalistej karpackiej rzece, smutne wspomnienie serca nieboszczki matki, tęsknota za miejscem rodzinnym i za tymi górami, w których tak świeże, wonne, orzeźwiające powietrze... W tej rozmowie nie było ani krzty książkowego rozumu, ledwie cień jakiś rozsądku; ale było tyle wiosennej świeżości, tyle miłości dla świata i ludzi, i tyle tajemniczego, zachwycającego uroku, że Jędrzej stracił ziemię zupełnie z oczu, stracił świadomość czasu i przestrzeni i zaledwie zachował świadomość siebie...

W salonie podczaszynej było dziś wiele osób: bawiono się żywą, zajmującą rozmową, podawano kawę, herbatę, wino, owoce, torty, ktoś grał na klawikordzie, jakaś panna śpiewała i ktoś deklamował — Jędrzej brał od czasu do czasu udział w ogólnej rozmowie, pił wino i jadł owoce, słuchał śpiewu i deklamacji, ale o tym wszystkim nic zgoła nie wiedział.

Kiedy wszedł do salonu,e s zz e nie było nikogo — a kiedy się spostrzegł, że jest w salonie, już nie było nikogo.

Podczaszyna patrzała na to roztargnienie Jędrzeja z wielkim zadowoleniem i kiedy już wszyscy goście wyszli, wyniosła list jakiś z przyległego pokoju i podając go Jędrzejowi, rzekła do niego z uśmiechem: — Odebrałam dzisiaj list bardzo oryginalny. Muszę go panu pokazać i ciekawam, jak też pan go osądzisz?

Na te słowa podkomorzanka się mocno zarumieniła i zrobiła ruch taki, jak gdyby chciała przeszkodzić, żeby list ten doszedł do ręki Jędrzeja, ale to się udać nie mogło — odeszła więc ze smutną minką do okna.

Tymczasem Jędrzej rozwinął ten list i zbliżywszy się do świecy, czytał go cicho.

Był to list pisany przez Flawiusza do podczaszynej. List ten był nastrzępiony szumnymi ogólnikami, ale przy tym pełen gorącego uczucia, które, podnosząc się raz do pożaru i sięgając iskrzącymi się rakietami do nieba, drugi raz się zniżało do najuleglejszej i prawie pełzającej pokory. Dziwne zaprawdę było wrażenie, jakie ten list sprawiał na czytającym: było bowiem zeń widać człowieka kochającego się do szaleństwa, krwawo rozpaczającego o dobrą przyszłość swojej miłości i gotowego w tej rozpaczy chwycić się wszystkiego, czego tylko można ludzką dosięgnąć ręką. Jakoż ta strona listu mogła rzeczywiście wzbudzić współczucie — ale druga jego strona była pełna najszumniejszej ambicji, opartej na najgorętszej wierze w ziszczenie się jakichś mglistych i wypiętrzonych ambicyj, ale nie opartej na żadnej rzeczywistej podstawie. To było śmieszne. Całym zaś sensem tego długiego listu była prośba do podczaszynej o pozwolenie przedstawienia się jej osobiście. To była już tylko śmieszna niezręczność.

— I cóż pan sądzisz o tej korespondencji? — zapytała podczaszyna.

— Ja, pani? — powtórzył Jędrzej — mnie się zdaje, że to pisał ktoś, który ma lekkie pomieszanie rozumu.

— Otóż i mnie się tak zdaje — powtórzyła podczaszyna ze śmiechem i mówiła polem wiele o tych osobliwszych dziś czasach, w których skądeś się biorą ludzie szczególniejszych pretensyj i szczególnie przewrotnego rozumu.

Ale Jędrzej niewiele z tego rozumiał.

On był cały zatopiony w tym świecie, który mu się dziś odkrył w całej swojej piękności i tak go upoił swoim nieopisanym urokiem.

Cały też upojony i zupełnie sobie nieprzytomny wyszedł z salonu.

Przez te dwa tygodnie bywał u podczaszynej prawie codziennie i codziennie się więcej upajał, nie myśląc wcale .nad stanem serca swego i nie mając nawet siły po temu. Stanisława była mu wszystkim — i oprócz niej nic więcej nie widział.

Przez ten czas był tylko kilka razy u wojewody.

Siedząc obok Melanii, był zamyślony i milczał, a na zapytania odpowiadał przez zęby.

Melania widziała to, że w nim jakaś ważna zachodzi zmiana, ale nie mogła dociec tego przyczyny.

Jej domysły trącały o wszystkie niepodobieństwa, ale ani razu nie potrąciły o prawdę.

O coś podobnego jak sprzeniewierzenie się nie mogła ona Jędrzeja ani nawet we śnie posądzić.

Tym gorzej dla niej! Im głębsza wiara, tym boleśniejsze rozczarowanie!

Wszakże po dwóch tygodniach stan ten serca Jędrzeja –. stan złotych marzeń na lazurowym tle nieba — najpiękniejsza chwila ludzkiego życia, czyniąca nas podobnymi aniołom, nie każdemu dostępna, a u każdego tak krótko trwająca — skończyła się prostym i dawniej już przewidzianym wypadkiem.

Jednego dnia bowiem, przed samym wieczorem, wpadł do niego kanonik i lubo się tego nie spodziewał, zastał go w domu.

Rozmarzony młodzieniec właśnie dzisiaj zaczął się był trzeźwić cokolwiek. Obok serdecznych marzeń zaczęły mu się w głowie rozjaśniać myśli i zwracać jego uwagę na stan jego serca i różne stosunki i obowiązki dla ludzi.

Obok Stanisławy zaczęła stawać przed nim Melania, jego przyjaciółka, towarzyszka lat dziecięcych i wiecznie mu towarzysząca do dziś dnia, dzieląca sercem wszystkie jego smutki i wszystkie żałości, wspomagająca go rozsądkiem we wszystkich wątpliwościach jego niedoświadczonego życia i mająca już miejsce trwałe w jego sercu na całą przyszłość. Jędrzej zaczął rozmyślać nad tym dziwnym swym położeniem, w którym by mu się trzeba koniecznie rozedrzeć — ale wtem wszedł kanonik.

— Chwała Bogu — zawołał zacny kapłan — że cię zastaję w domu. Oto masz listy, posyłaj zaraz po konie pocztowe i niech cię Bóg prowadzi.

— Jak to? co? jak to? — zapytał Jędrzej — to ja mam jechać koniecznie?

— A toż co znowu! — zawołał kanonik — to sam się naparłeś tej podróży i dałeś słowo, a teraz cię to zadziwia?

— Ja dałem słowo? — powtórzył Jędrzej.

— W imię Ojca i Syna! — rzekł żegnając się kapłan i patrzał na Jędrzeja z zadziwieniem i niepokojem.

Jędrzej, odebrawszy już przedtem listy od kanonika, chodził teraz po pokoju i wyciągając rękę, ustawicznie przecierał czoło. Albo się w nim odbywała jakaś walka wewnętrzna, albo go tylko pamięć opuściła na chwilę, którą chciał gwałtem przywołać. Jedno czy drugie stało się wszakże i wkrótce Jędrzej przystąpił z wypogodzoną twarzą do księdza i podając mu rękę, rzekł prawie wesoło: — Przepraszam pana... byłem czegoś roztargniony i nieprzytomny... jadę dziś w nocy, tylko muszę jeszcze na moment wpaść do wojewody, aby się z nim pożegnać.

— No! to z tym mniejsza! — rzekł odetchnąwszy kanonik — tylko tam z wojewodą nie zapuszczaj się w nadto długie gawędy.

— Choćby w najdłuższych — odpowiedział Jędrzej — to zawsze nie powiem, tylko tyle, ile sam zechcę. A zresztą nie znam człowieka godniejszego bezwzględnej ufności od wojewody.

— I ja także, ale mam zwyczaj ufać tylko tym ludziom, którzy są ze mną jednego zdania.

Ale wiele by mówić o tym, a tu nie ma na to czasu. Więc kiedyż jedziesz?

— Dziś jeszcze w nocy.

— Im prędzej, tym lepiej. Żegnam cię tedy i niech Bóg prowadzi. Kiedy się obaczymy i w jakich okolicznościach, Bóg to sam tylko wiedzieć może. Mam jednak w każdym razie nadzieję, iż się obaczymy niebawem i będziem się witać wesoło. A kiedy się tak witać mamy, żegnajmyż się także wesoło, a przynajmniej niesmutno.

I to mówiąc, objął młodzieńca w swoje ramiona, zrobił krzyż święty nad jego głową i wyrwawszy się w ten moment z jego przyjacielskiego objęcia, zniknął z komnaty, jak gdyby go w niej nigdy nie było.

Jędrzej zaś kazał w ten moment zaprzęgać, ubrał się prędko i pojechał do wojewody.

U wojewody nikt nic jeszcze nie wiedział o tej podróży i kiedy Jędrzej na samym wstępie oświadczył, że się przyszedł pożegnać, i ojciec, i córka nadzwyczajnie się zadziwili.

Ojciec nawet nie chciał zrazu uwierzyć, myśląc, że to są jakieś żarty albo komedia, a kiedy się przekonał, że to jest prawdą istotną, zaczął Jędrzeja wybadywać jak najusilniej, jakie by były tej podróży powody. I tu dopiero Jędrzej po raz pierwszy i dość dowodnie się przekonał, jak daleko się rozciągała nad nim opieka hrabiego i jak dalece w tym domu go uważano za swego. Hrabia bowiem wziął Jędrzeja na prawdziwe tortury. Ani mu się w głowie pomieścić nie mogło, żeby w jego domu wychowany młodzieniec, żeby jego zięć przyszły mógł mieć przed nim jakie bądź tajemnice, a cóż dopiero tak ważne, jak podróż za granicę? Jędrzej się pocił jak w łaźni. Gdyby był to przewidział, byłby się uzbroił w jakąś zręczną wymówkę, ale tak nie mógł ufać sobie, że mu się uda powód jakiś zmyślić tak zręcznie, żeby się na nim wojewoda nie poznał. Dać mu zaś do zrozumienia rzeczywisty powód podróży, zdawało mu się niepodobieństwem. Aż nareszcie sam wojewoda wpadł na myśl, że w tym nie może być nic innego jak jakaś sprawa honorowa i sam to natrącił.

Na szczęście Jędrzej miał dosyć przytomności, ażeby się tego domysłu uchwycić i kilką słowy w nim wojewodę utwierdzić. Wojewoda tedy nie miał już co na to powiedzieć i tylko bardzo czule i z ojcowską troskliwością go żegnał. To pożegnanie wszakże dziwne na Jędrzeju zrobiło wrażenie. Przy nim bowiem, zimnemu zresztą i prawie niczym niewzruszonemu dyplomacie, głos całkiem się zmienił, łzy mu stanęły w oczach i zaledwie mógł mówić.

Jędrzej płakał jak dziecko. Nie umiał być niewdzięcznym, widząc, jak go kochano...

Wszakże to pożegnanie jeszcze niczym było wobec tej sceny, jaka go czekała z Melanią.

Melania nie była przytomną jego rozmowie z ojcem i nic o powodach podróży jeszcze nie wiedziała. Była ona przez ten czas w swoim pokoju. Zapewne się Panu Bogu modliła, aby jej dał siłę nad sobą przy pożegnaniu, albo może nawet, aby ten wyjazd odwrócił. Wiele nieraz od Pana Boga wymagamy, zwłaszcza kiedy jesteśmy w nieszczęściu...

Wojewoda przeczuwał to, że ta scena może się stać cokolwiek jaskrawą, a przynajmniej, że jest niebezpieczną dla jego córki, która właściwie nie była jeszcze niczym upoważnioną do otwartego żalu przy pożegnaniu z Jędrzejem — i dlatego uczynił rozumną introdukcję, jak tylko weszła do salonu Melania.

Ale cóż pomogą choćby najwymowniejsze introdukcje sercu, które jest pod przemocą uczucia?

Melania była bladą, jakby jej wszystka krew ustąpiła z twarzy; na jej licach wybladłych osiadła boleść tak wyraźna, tak niezgłębiona i przejmująca, że Jędrzej na jej widok oniemiał.

Teraz dopiero rozjaśniły się przed nim jego wszystkie do niej stosunki, teraz dopiero poznał, czym on jest dla niej i jakie by powinny być jego względem niej obowiązki.

Poznał, mówię, ale czy uczuł także i sercem? Jego serce nie ostrzegałoż go o tym i dawniej?

Jego serce czyż dzisiaj żadnego nie miało głosu?

Nie będziemy tego w tej chwili rozstrzygać.

Wiemy tylko, że był blady teraz jak nigdy, zdawało się, jakby drżał mimowolnie, a na jego twarzy malował się jakiś wyraz. niepewności samego siebie i jakiegoś przestrachu.

— Pan odjeżdża — wymówiła cichym, stłumionym głosem wojewodzianka.

— Z boleścią serca, lecz muszę — odpowiedział równie cicho młodzieniec.

— Ta podróż nie da się żadną miarą usunąć ani nawet odroczyć? — zapytała już śmielej cokolwiek i patrząc mu w oczy Melania.

— Na żaden sposób — odpowiedział stanowczo Jędrzej. Na te słowa Melania się nagle zarumieniła i znowu nagle pobladła, ale w jej oczach zagrały ognie jakby jakiejś myśli prędkiej a groźnej i z tym ogniem porwała go za rękę, pytając niecierpliwymi usty: — Pan jedzie po śmierć swoją lub cudzą! To Flawiusz! Widząc to wojewoda odszedł w kąt przeciwległy salonu, a tymczasem Jędrzej, przerażony tym jeszcze więcej, odpowiedział wyraźnie: — Mogę panią jak najsolenniej zaręczyć, że ta podróż nie ma żadnego związku z Flawiuszem.

— Ach! i cóż pana tak nagle od nas oddala? Te słowa wymówiła Melania głosem tak rzewnym i tak z głębi serca wydartym, że Jędrzej aż się wstrząsł na nie, lecz całą siłą panując nad sobą, rzekł do niej półgłosem: — Jeśli mi pani dasz słowo, że dotrzymasz tajemnicy nawet przed ojcem...

— Nawet przed ojcem... — powtórzyła prędko Melania.

— Więc powiem pani — rzekł Jędrzej — że tej podróży sprawa kraju wymaga.

Melania patrzyła przez kilka sekund w twarz jego, potem odetchnęła z głębi piersi, jakby jej ciężar spadł z serca, i zaraz rękę wyciągnęła ku niemu, mówiąc głosem pogodnym: — Jedź pan... z panem moje modlitwy i błogosławieństwa!

Jędrzej spojrzał na nią z uczuciem uwielbienia, uścisnął podaną sobie rękę, pożegnał jeszcze raz wojewodę i wyszedł prędko z salonu.

Zbiegłszy po schodach na dół, wskoczył do czekającej na niego karety i kazał się zawieźć do siebie.

Powróciwszy do swego mieszkania, zastał już wszystkie rzeczy popakowane i wszystko do podróży gotowe. Uradowany podróżą służący czekał już tylko na niego i ledwie go obaczył, zawołał prędko: — Już, panie, wszystko gotowe, niech tylko jaśnie pan jeszcze tę suknię aksamitną zrzuci ze siebie, bo szkoda tego na drogę.

— Czekaj no, daj mi pokój! — odpowiedział Jędrzej słudze i zaczął chodzić wielkimi krokami po komnacie.

Na jego twarzy widać było szczególniejszą niecierpliwość i pomieszanie. Chodził chwiejącym się krokiem, wyciągał niecierpliwie mankiety od rękawów i miął żaboty na piersiach, dotykając się drżącą ręką swego lewego boku, jak gdyby tam czuł boleść jakąś albo boleśne ściśnienie. Widać inne już teraz przychodziły mu myśli do głowy, a co gorsza, inne podobno w nim się odzywały uczucia.

Niecierpliwy służący patrzał na niego ze zdziwieniem.

— Jaśnie panie! — mówił on — konie pocztowe lada chwila nadejdą, trzeba nam śpieszyć się z pakowaniem.

— Precz! — zawołał Jędrzej do niego — precz! do antykamery! i nie pokazuj się, aż cię zawołam.

I wypędziwszy sługę, sam został w komnacie.

W samotności wezbrały jeszcze bardziej jego niecierpliwe uczucia. Jego suknia już była całkiem pomięta, fryzura najzupełniej zburzona. Wszakże nie koniec na tym. Niebawem bowiem zaczął ręce łamać przed sobą jakby w najsroższej rozpaczy, a kiedy mu łzy nagle trysnęły z oczu, uderzył się ręką w czoło i zawołał do siebie głosem pełnym rozpaczliwego żalu: — Okropność!... ja jej nigdy już nie obaczę!... Z tymi słowami rzucił się w fotel, zakrył twarz obydwiema rękami i płakał, łkając głośno jak dziecko. Ale po krótkiej chwili zerwał się.

— Nie! to być nie może! muszę ją widzieć!... raz jeszcze! obaczę... i pożegnam na zawsze!

Ledwie tych słów domówił, miał już płaszcz na sobie i kapelusz na głowie.

— Hej! niech zajeżdża! — zawołał na służącego.

— Któż, panie?

— No, któż? kareta!

— On już wyprzągł.

— To nie trza! — zawołał Jędrzej i pobiegł pieszo do pani podczaszynej przemyskiej.

Pani podczaszyna siedziała ze Stasią w salonie i była zajęta czytaniem jakiejś książki światowej. Nie spodziewała się ona już dziś nikogo, bo to było już blisko dziewiątej, i była trochę w negliżu. Kiedy jej więc zameldowano Jędrzeja, wybiegła prędko do przyległej komnaty, aby poprawić sobie koło stroju.

Jędrzej zastał Stanisławę samą w salonie.

Nie było w tym nic dziwnego, już się to nieraz i przedtem zdarzało. Ale dziś Stanisława, czy to jakimś szczególniejszym ostrzeżona instynktem, czy dlatego, że obaczyła go tak bardzo pomieszanym i jeszcze z nieoschłymi łzami na twarzy, przelękła się go i powstawszy z kanapy, wpatrzyła się weń wystraszonymi oczyma.

Jędrzej ukłonił się jej, ale milczał.

To jeszcze więcej zmieszało młodziutką dziewczynę, która, nie umiejąc taić wzruszeń swojego serca, a tutaj może nawet nie widząc tego potrzeby, zapytała otwarcie: — Co panu?...

— Pani! — rzekł na to Jędrzej, zbierając wszystkie swe siły — przychodzę do pani z ważną i niewymownie smutną dla mnie nowiną.

— Przez Pana Boga! cóż to?

— Nic, pani. Przychodzę się żegnać. Odjeżdżam.

— Pan jedzie! — zawołała podkomorzanka i jakby ją opuściły siły, na powrót na kanapie usiadła, spuszczając oczy ku ziemi i skubiąc chusteczkę trzymaną w ręku.

Jędrzej patrzał, drżąc i nie mogąc odetchnąć z wzruszenia. Ale w tej chwili dwie łzy duże jak perły wytrysnęły jej z oczu i upadły prosto na chustkę.

Te łzy takie jawne i wymowniejsze nad wszystko, co ludzkie usta mogą powiedzieć, odebrały Jędrzejowi pamięć wszystkiego, co kiedykolwiek się stało, odebrały mu przytomność i wszelką władzę nad sobą. Zerwał się jakby piorunem rażony i rzucił się przed nią na kolana.

Porwał jej ręce i przyciskając je do ust, wymówił ciężkim łkającym głosem: — O Boże! czemuż muszę odjeżdżać!

— Nie jedź... — szepnęła cichym głosem dziewczyna.

— O! mój aniele! — łkał dalej młodzieniec — czemuż nie wiedziałem pierwej, że mi tak ciężko będzie odjechać!

— Nie jedź... — szepnęła jeszcze ciszej dziewczyna i chciała dalej coś mówić, ale łzy jej stłumiły głos w piersiach.

W tej chwili powróciła podczaszyna, lecz obaczywszy, co się dzieje, zatrzymała się w progu.

Przez kilka sekund nie wiedziała, co robić.

Ale wtem obaczyła ją Stasia i wzdrygnęła się.

Zbudzony Jędrzej zerwał się na nogi i stanął na boku w dziwnie trwożnej postawie.

Podczaszyna weszła do salonu.

Przez długą chwilę trwało powszechne milczenie.

Wszyscy mieli do mówienia tak wiele — a nikt nie umiał słów znaleźć.

Aż nareszcie podczaszyna odezwała się sama: — Och! dzieci, dzieci!... Nietrudno mi się było domyśleć już dawniej, że do tego przyjdzie pomiędzy wami... Ja nic na to nie mówię...Zdaje mi się, że widzę w tym Boskie zrządzenie...

Bóg też sam zaczął, Bóg to jakoś skończy... Ale trza mieć cierpliwość, bo nie od nas zależy...

Macie oboje rodziców, oni niech sądzą...

Jędrzej słuchał tej mowy i sam nie wiedział, co się z nim dzieje.

Słowa podczaszynej ochłodziły go bardzo. Pomimo woli przypomniała mu się teraz ta scena, którą przed godziną miał w domu wojewody. Było to niemal jej powtórzenie. Zachodziły pomiędzy tymi dwiema scenami wprawdzie wielkie różnice, ale te mu się teraz wydały niczym.

I objął go dreszcz straszny od stóp do głowy, i jakaś nieznana dotychczas trwoga zatrzęsła jego sumieniem... Zdało mu się, jakby ciężki popełnił występek, jakby był zbrodniem najpodlejszym w świecie...

I pod wrażeniem tej myśli, która jakby gromem weń uderzyła, zerwał się z miejsca, chwycił Stanisławę za rękę, przycisnął ją do ust i rzekł do niej: — Na wieki!

Po czym się rzucił ku drzwiom, przeleciał jak wicher koło podczaszynej — i zniknął.

Na próżno zdumiona podczaszyna chciała go choć na chwilę zatrzymać, zanim dostrzegła, co się stało, on już był na ulicy.

Po jego wyjściu młodziutka Stasia była jak odurzona. Łzy lały się strumieniami z jej oczu, a przez płacz spazmatyczny, pomimo gęstych zapytań ciotki, nie mogła ani słowa wymówić.

Należało się obawiać, i słusznie, aby biedną dziewczynę jakaś ciężka nie powaliła choroba. I byłoby się to stało najniezawodniej, bo nawet było widać po niej, jak niewymownie cierpiała, ale śród tego cierpienia ostatnie słowa Jędrzeja: Na wieki! — brzmiały jej ciągle w uszach i te jej oddały na powrót siły i ochroniły od cierpień nadal.

W tych słowach ważnych mieściła się cała jej ufność i wiara, wszystkie nadzieje na przyszłość, całe jej życie!

Ale czy takie znaczenie przywiązywał do tych słów i ten także, który je wypowiedział?...

Było to wielkie pytanie.

Nie przyszło ono wszakże ani przyjść mogło na myśl Stanisławie. Te słowa podniosły ją i utrzymały przy zdrowiu i wierze. Na drugi dzień Stanisława była tylko smutną, jak po pożegnaniu swojego oblubieńca, ale oblubieńca takiego, którego wkrótce miała znowu obaczyć i zapewne się z nim połączyć — na wieki.

W kilka dni przyjechała do Warszawy jej matka. Dowiedziała się ona od podczaszynej o wszystkim, co dotyczyło jej córki. Długie i rozmaite były pomiędzy obydwiema matronami debaty, jak tu wypada postąpić.

Ale na koniec zdecydowała się matka zabrać córkę ze sobą na wieś, ażeby już nigdy do Warszawy nie wrócić.

I odtąd już była Stanisława ciągle na wsi u matki.

Tymczasem Jędrzej, wybiegłszy tak nagle z salonu podczaszynej, dopadł czym prędzej do domu, a znalazłszy już konie pocztowe zaprzężone do podróżnego powozu, rzucił się jak był do powozu i kazał pędzić co prędzej.

Jakie były jego uczucia, jakie myśli, jaka ta podróż cała, nic już o tym nie wiemy.

Wiadomo nam tylko tyle, że istotnie był w Dreźnie, a z Drezna się udał do Lipska. W miesiącu styczniu do Warszawy powrócił, ale tylko dwa dni zabawił i do Wilna wyjechał.

Wkrótce potem wybuchła wojna.

W tej wojnie Jędrzej służył zrazu jako adiutant Sierakowskiego, ale niebawem przeszedł do linii i w linii bił się do końca.

Po ukończonej wojnie powrócił do Galicji, do ojcowskiego majątku, i osiadł w Górkach, wsi należącej do jaćmierskiego klucza, a oddanej mu tymczasowo przez ojca.

Jesteśmy tedy znowu u końca roku 1794 i w owej chwili, kiedy skarbnik, załatwiwszy tymczasowo swe majątkowe sprawy z chorążym koronnym na leskim zamku, puszcza się do Zagórza do swojej siostry.

VIII Pani podkomorzyna sędomirska przyszła do posiadania wsi Zagórza przez kupno. Jej mąż nieboszczyk, dawniejszy stolnikowicz sędomirski, wziąwszy za nią dwie wioski dziedziczne w Sędomirskiem, dorobił się był znacznej fortuny. Był to człowiek znakomitej głowy, a cnót jeszcze znakomitszych zapewne, kiedy mając lat zaledwie czterdzieści, był już obrany podkomorzym, co się rzadko komu zdarzyło. Ale przy rozumie i cnotach był on zanadto przedsiębiorczym — i to się stało przyczyną jego własnej zguby, a wielu zmartwień i zgryzot dla żony. Ufając swojej głowie i siłom młodego wieku, nakupował on był wsi daleko więcej, niżeli miał gotowizny, i zaprowadzając wszędzie rządne i rachunkowe gospodarstwo, zrazu się bardzo rzetelnie i bez kłopotu z pozaciąganych długów wypłacał. I końcem końców byłby się niezawodnie ze wszystkiego wypłacił, bo mu się wiodło bardzo szczęśliwie i jego rachuby nie omylały go nigdy. Ale podkomorzy, pomimo wielkiej dbałości o swój byt materialny, był także człowiekiem zacnym i pamiętał o tym, że oprócz gospodarzem i ojcem jest także i obywatelem kraju, względem którego także się ma obowiązki. Jakoż póki tych obowiązków dopełniał tylko w swoim powiecie, nie przeszkadzało to nic jego sprawom majątkowym. Ale podkomorzy włożył także na siebie niemało obowiązków względem całej ojczyzny. Z tych obowiązków tedy wyniknęło w końcu, iż wyjechawszy w jakimś poselstwie do Wołoszczyzny i Turek, w Jassach zachorował nagle i umarł.

Jego żona została się tutaj na obszernym wprawdzie majątku, ale obciążony licznymi i zawikłanymi długami.

Przybył jej wtedy w pomoc brat jej, imć pan skarbnik, ale skarbnik, tęgi wprawdzie do korda, lecz żaden jurysta, nie umiał jej pomóc inaczej, jak tylko w ten sposób, że pozostawił powikłane majątki wierzycielom na łaskę, a za wyratowane pieniądze kupił siostrze wieś Zagórz, niedaleko położoną od Bóbrki. Po żołniersku to wprawdzie i jednym cięciem rozciął skarbnik ten węzeł gordyjski, ale podobno nie z wielką oględnością na przyszłość, bo siostrze jego dostała się wieś intratna i duża i nawet trochę gotówki, ale z wierzycielami nieboszczyka nie zostały poczynione ostateczne układy, a ponieważ na skryptach nieboszczykowskich był także i tu, i ówdzie kładziony podpis podkomorzynej, więc wierzyciele dzisiaj obracali się do niej i prowadzili z nią ciągłe procesy. Procesy te toczyły się w forum tarnowskim i były oddane całkowicie jednemu z tamtejszych patronów, który wprawdzie ciągle podkomorzynę upewniał, że wszystko idzie jak można najlepiej, ale podobno tam te rzeczy stały wcale inaczej.

Jakkolwiek bądź, podkomorzyna dzisiaj posiadała dziedzicznie Zagórz i rządziła się w nim dość dobrze. Sama się wprawdzie na gospodarstwie niewiele znała, ale miała do tego wybornego człowieka.

A był ten człowiek daleki krewny jej męża, który wstąpiwszy za młodu do cesarskiego wojska, służył w nim przez lat kilkanaście i wyszedł z rangą, kapitana. Przez ten czas prawie całkiem się był zniemczył, nabrał form dziwnych i sztywnych i nawet język sobie był złamał.

Cały, jak był, wyglądał i dosyć dziwnie, i śmiesznie. Niskiego wzrostu, pękaty, tłusty, całą twarz miał ogoloną jak Niemiec. Całą głowę miał łysą i tylko z tyłu podczesywał sobie jasnosiwawe włosy na czoło, które w dzień powszedni podpinał wielkim, półokrągłym grzebieniem, a w święto zawijał w harcap, a na łysinę kładł czubatą, rudawego koloru perukę. Jego twarz okrągła, jak dynia, musiała mieć pewnie jakiś zdecydowany wyraz, ale tego wyrazu nie można było w żaden sposób uchwycić, bo najpierwej kapitan miał krzywe usta, które zdawały się ciągle uśmiechać, a oprócz tego jedno z ócz jego było do połowy zamknięte, które od czasu do czasu mrugało, a kiedy to mrugało, tamto spoglądało tak ostro, że patrząc na tych ócz dwoje, tak między sobą niezgodnych, a zawieszonych nad wykrzywionymi ustami, można było pęknąć od śmiechu.

Kapitan się ubierał z niemiecka, ale podobno raczej z cudacka: nosił bowiem najczęściej frak granatowy ze stalowymi guzikami i niesłychanie długim a wąskim ogonem, wielki krawat włosienny na szyi i buty ze sztylpami. Do tego kładł na głowę zwykle trójgraniasty kapelusz, ale czasem, kiedy miał fantazję po temu, brał czapkę wielką czworograniastą, która mu jak bróg siedziała na głowie, i wtedy wyglądał istotnie jak straszydło na wróble.

Tego człowieka kto po raz pierwszy obaczył, był przekonany, że trafił na kandydata do czubków. Kapitan bowiem oprócz swej cudackiej powierzchowności, jakichś dziwnych grymasów i niewyraźnej, sepleniącej wymowy mówił jeszcze do tego częstokroć rzeczy, które żadną miarą nie licowały z rozumem. Oryginalne miewał zawsze koncepty, a kiedy co opowiadał ze swego życia, to same takie rzeczy, które na pozór nie miały żadnego sensu. Pomiędzy innymi utrzymywał także, że miał trzy żony, które wszystkie żyją do dziś dnia. Ale jakim się to stało sposobem? Oto odebrawszy wiadomość o śmierci swej pierwszej żony, z którą nie mieszkał, ożenił się z drugą, ale niebawem dowiedział się, że wiadomość była mylną, a żona pierwsza przy życiu. W obawie tedy procesu o dwużeństwo, ożenił się z trzecią. I wytoczono mu proces istotnie; ale go wolno puszczono, bo dowiódł przed sądem, że ma trzy żony: a jakkolwiek na takiego, który pojął dwie żony, jest ciężki w kodeksie paragraf, wszakże na poślubienie trzech żon nie masz paragrafu żadnego. Takich anegdot opowiadał on mnóstwo i Bóg sam wie, co to było? Może tylko misterne i głębokie satyry.

l to było najpodobniejsze. Kapitan bowiem był tylko tuli nielogicznym w rozmowie, ale jego uczynki były nadzwyczaj logiczne. I tak zarządzał on gospodarstwem w Zagórza i zarządzał wybornie. U niego w polu był ład taki jak w książce — a między służbą jak w wojsku.

Dyscyplinarna tablica wisiała wypisana przed kancelarią i z wypadającej Z niej cyfry za każdą przewinę nie brakło nikomu ani marnej jednostki. W sobotę wieczór zaglądał regularnie do swojej czarnej księgi i podług dyscyplinarnej tablicy wymierzał kary, ale za to w niedzielę rano zaglądał do białej księgi i z niej rozdawał nagrody. I tak wszystko tam było usystematyzowane ledwie nie do śmieszności, ale do śmieszności niedoświadczonych chłystków albo starych młokosów, bo ten ład, na cyfrach oparty, był fundamentem i duszą całej gospodarskiej machiny i przynosił dla wszystkich najpiękniejsze owoce. Nikt tam nie marzył o niebieskich migdałach i nikt nie był przez całe życie biedny, ale każdy pracował rzetelnie i sumiennie w swoim zawodzie, każdy był okryty i syty i ćwiczył siły, i gromadził zapasy na przyszłość. Zagórz wtedy ogromne przynosił dochody, podkomorzynie wystarczało dla siebie i innych i jeszcze się zostawało na dogodzenie fantazjom.

Jakoż pod tym względem był kapitan nieoceniony i dlatego i podkomorzyna, i wszyscy przebaczali mu jego cudactwa. Kapitan wiedział o tym i dumnym był z tego, czasem niestworzone rzeczy plótł o swoim gospodarskim rozumie, ale za to żadnej innej nie wymagał nagrody, jak tylko utrzymania się na swoim stanowisku do śmierci.

Wieś Zagórz leżała w bardzo pięknej okolicy. Stanisława miała smak wcale niezły, kiedy umiała piękność tego miejsca ocenić i tak się do niego przywiązała. Dokoła góry wielkie, gęstymi zarośnięte borami, w dole piękna i położysta dolina, środkiem rzeka Osława, w dali klasztor wspaniały, zamurowany i okryty dostatnio, położony wyniośle. Brzegiem wieś z chatek i sadów spleciona, w środku ogród wielki, pełen drzew starożytnych, a w ogrodzie dwór ogromny, okolony dębowymi częstokołami pod zasłoną głogowych płotów, cokolwiek okopany i niby trochę obronny. Dwór ten był na wysokim, kilkołokciowym podmurowaniu, ale sam zbudowany z drzewa. Jeden wielki ganek wyprowadzał w dziedziniec, a drugi w ogród, gdzie się pięły powoje i winogrady po ścianach i gdzie były grządki kwiatowe, pielęgnowane niegdyś przez Stasię. Wewnątrz dworu były obszerne i dostatnie komnaty, poobijane makatami i barwnym płótnem, poozdabiane pięknymi kominkami i kolumnami, pełne luster, zegarów i innych częstokroć drogo cenionych sprzętów, które z wielką starannością zbierał jeszcze nieboszczyk Chojnacki, a co wszystko ryczałtem zakupiła po nim podkomorzyna.

Oprócz tego było tam jeszcze wiele i innych rzeczy wcale znacznej wartości, jako to: sreber domowych, makat, kobierców, drogocennych obrazów i tym podobnych, które podkomożyna poprzywoziła ze sobą i którymi dom swój przyozdobiła. Toteż na samym wstępie widziało się zaraz, że się wstępuje w dom zamożny, dostatni, którego zamożność nie od dziś się datuje, ale o którą dbają jeszcze i dzisiaj.

Żeby tylko taką samą dbałość roztaczano i na te sprawy, które się odprawiały po forach!

Ale o tym podkomorzyna podobno niewiele myślała. Podkomorzyna miała już dzisiaj lat czterdzieści z okładem, ale w uczuciach i myślach zachowała świeżość jeszcze prawie dziewiczą.

Urodzona i wychowana w domu zamożnym ani umiała pojąć tego, co to jest niedostatek, i o tym najmniej myślała. Była to jeszcze wcale przystojna kobieta. Słuszna brunetka, z dużymi czarnymi jak węgle oczyma, miała bardzo wiele powagi, a może nawet i trochę dumy w swojej całej postawie. W jej twarzy było widać cokolwiek śladów przebolałego cierpienia, co zapewne stąd pochodziło, że straciła kilkoro dzieci, straciła męża, którego nade wszystko kochała. Ale to wszystko przeszlo... Człowiek stworzony jest na to, ażeby cierpiał i zapominał cierpienia, i był zawsze gotów do nowych cierpień i bólów...

Dzisiaj podkomorzyna była głównie zajęta swoją córką jedyną. Stanisława od tego czasu, jak powróciła z Warszawy, bardzo się odmieniła. Z pół dziecinnej, smukłej, lecz wiotkiej dziewczynki stała się teraz panna form skończonych i pełnych. Jakoż był to istotnie wzór dziewiczej piękności. Jej rysy twarzy, najregulamieszych rozmiarów, jej oko duże, pełne spokojnych myśli i jednostajnego blasku, jej wzrost wyniosły i ruchy zgrabne, okrągłe, ale zarazem poważne, uczyniły z niej postać łączącą w sobie ciszę grecką i rzymską powagę... Jeżeli tym oznakom zewnętrznym odpowiadał i jej charakter, to można było pozazdrościć takiej córki podkomorzynie...

Ale przejdźmy do zdarzeń.

Dzisiaj był to już wieczór, wczesny jeszcze, lecz ciemny i świszczący zamiecią po szybach, jakim najczęściej bywa wieczór grudniowy. Ale w dobrze zaopatrzonej komnacie cicho było i ciepło, na stoliku przed kanapą palił się staroświecki kaganiec z zegarem, a przy nim Stanisława siedziała pochylona nad jakąś drobną robótką.

W tej chwili weszła podkomorzyna do tej komnaty i rzuciwszy okiem na córkę, wzruszyła mimo woli ramionami i rzekła: — Jaka też ty jesteś zimna na wszystko, Stasiu, to doprawdy ja nie pojmuję. Ja przez cały dzień chodzę od okna do okna, wyglądam go tędy i tędy i sama już nie wiem, co myśleć, że go dotychczas nie ma, a ty siedzisz sobie spokojnie jak posąg i ani myślisz o tym, że wujowi twojemu mógł się zdarzyć jakiś przypadek.

Ale na to odpowiedziała Stasia: — Nie mam zwyczaju martwić się niczym, dopóki nie mam do tego powodu. Wujaszek odpisał nam, że przyjedzie; znam wujaszka, że nigdy słowa nie chybia, a gdy dotrzymać nie może, uwiadamia zawczasu, i jestem jak, najzupełniej spokojną.

— Bardzo ci winszuję tego rozsądku i spokoju, będziesz żyć długo i będziesz szczęśliwa.

Ale ja tego nie umiem. Ja wiem, że wuj był wczoraj na leskim zamku, tam na tym zamku jest Flawiusz... to jest jakiś szaleniec... wuj także nie na zimno kąpany... kto wie, do czego tam przyjść mogło pomiędzy nimi?

— Ja jestem pewną, że do niczego nie przyszło. Taki pan Flawiusz mógł być strasznym li dla mnie i to wtedy, kiedym była półdzieckiem, ale dzisiaj już nie jest strasznym i dla mnie. A cóż dopiero dla mężczyzny i do tego jeszcze żołnierza? A zresztą ten pan Flawiusz jest zanadto głośnym w swoich pogróżkach, aby mógł być strasznym w istocie... Groził on także i Rudnickiemu, a przecie mu nic nie zrobił...

— Wszystko to prawda... ale ja się takim heroizmem nie mogę pochwalić. Od złych ludzi zawsze się złego obawiam i nie mogę być wtedy spokojną.

— Ale proszę mamy, gdzież też na to jest dowód, że ten Flawiusz jest istotnie zły człowiek?

— Aa! piękne rzeczy! to może i z niego zechcesz zrobić anioła?

— Ja w nim anioła nie widzę — odpowiedziała spokojnie Stasia — bo wątpię, ażeby aniołem był ktokolwiek na ziemi. Ale też nie wiem także, dlaczego zeń uczyniono szatana? Można nie mieć dla niego sympatii, tak jak ja jej nie mam zupełnie, można mieć nawet wstręt do niego, tak jak i ja go mam troszkę, ale to wszystko nie dowodzi jeszcze, żeby człowiek nam wstrętny był już złym niezawodnie. Aby kogoś uznać złym i za takiego ogłaszać światu, trzeba mieć na to koniecznie z jego uczynków dowody — a czy my wiemy coś o uczynkach pana Flawiusza?

— Jakże więc? to i ty nic nie wiesz o jego uczynkach?

— Mnie wie wiadomo nic zgoła.

— A owo wykradzenie ciebie w Warszawie?

— Ja o tym nic nie wiem. Bo on mnie nie wykradał zupełnie, tylko mnie wyratował. Wyratowawszy mnie, o ile sobie przypominam jak przez sen, chciał mi tam podobno deklarować swą miłość, co było dość niestosownym i zresztą cała ta myśl była od rzeczy... ale... miłość niektórych ludzi, jak to prawie codziennie widzimy, nie zawsze ma czas na to, ażeby siebie samą osądzić...

— Ale proszę ciebie — przerwała matka — tylko ty mnie daj pokój z tym twoim usprawiedliwianiem Flawiusza. Ja to pojmuję bardzo, iż widząc go kochającego się w tobie i wiedząc, że możesz się tylko litować nad jego miłością, robisz, co możesz, litujesz się nad nim. Ja to pojmuję, jest to ludzkie uczucie... ale tym razem to piękne uczucie upada w kał. Ten szatan wybiłby alboby wytruł nas wszystkich do nogi, gdyby tylko wiedział, że mu to do osiągnięcia jego zamiarów pomoże...

A kiedy podkomorzyna tych słów domawiała, wszedł kapitan do komnaty.

— No! dobry wieczór! — mówił on akcentem mocno niemieckim, obracając się do podkomorzyny– no! więc powiem Jadwisi, że pan brat już za moment zajedzie.

— Gdzież zajedzie? czy tutaj?

— No, pewnie tutaj.

— A skądże stryj wie o tym?

— No, muszę wiedzieć przecie, bo on się utopił w zaspie tu .na granicy i przysłał tu swego bursza, no! to ja posłał po niego cztery konie i ludzi.

— To on zagrzązł w zamieci! — zawołała podkomorzyna — czemuż mi stryj tego zaraz nie powiedział?

— A na co ja miał to gadać? żeby się Jadwisia martwiła? a teraz, kiedy on tu, to ja mówię.

— Już to stryj zawsze poczciwy!– zawołała podkomorzyna, a wtem i dzwonki sań dały się słyszeć przed gankiem.

Podkomorzyna wybiegła przeciwko oczekiwanemu gościowi, ale nim kilka komnat przebiegła, skarbnik wszedł już do pierwszej.

Imć pan Nieczuja, pomimo zmrożenia i kopania się przez zamiecie, był w najlepszym humorze.

Załatwiwszy sprawę swoją wedle życzenia i rozweseliwszy się z gośćmi na zamku, całkiem zapomniał o swoich smutkach i można go było do rany przykładać.

Podkomorzyna była z tego nadzwyczajnie kontenta i witała brata jeszcze z tym większą radością, on zaś, oddając jej braterskie uściski i przytuliwszy siostrzenicę do swojej szerokiej piersi, wyciągnął rękę do kapitana: — Dzielny, mężny, waleczny kapitanie! jak się masz! co tam? gospodarujesz z kłopotami jak zawsze!

— No, jako tako, jako tako — odpowiadał kapitan — urodziło się, chwała Bogu, to się teraz i młóci.

— Młócisz? młócisz przez cały tydzień snopy, a co sobotę parobki?

— No, nie tak mocno, nie tak mocno. Jest już teraz porządek, nauczyli się, nauczyli.

— Bardzo wierzę, że się musieli nauczyć, kiedyś ich uczył z tak potężnej tablicy — rzekł na to skarbnik z uśmiechem, dochodząc wraz z wszystkimi do ostatniej komnaty.

— Mój braciszku! — odezwała się w tej chwili podkomorzyna — tyś zziąbł i pewnieś głodny, ja każę dawać wieczerzę, a potem zasiądziemy do pogadanki.

— A nie pilniejsza pogadanka niżeli wieczerza? — zapytał skarbnik.

— Nie, nie, nie pilniejsza, tylko będzie dłuższa cokolwiek.

— Chwałaż Bogu i za to, bo już myślałem, że tu już jakie periculum in mora.

Podkomorzyna wyszła, a skarbnik tymczasem żartował sobie ze Stasią, prześladując ją amantami.

Wkrótce potem dano wieczerzę.

Po wieczerzy wszyscy powrócili nazad do ostatniej komnaty, obsiedli stolik przed kanapą dokoła — i zaczęła się rada familijna pomiędzy nielicznymi potomkami tego zacnego, ale dogasającego już rodu.

Skarbnik, jako głowa familii, zabrał głos pierwszy, mówiąc do siostry: — Z twojego listu, który odebrałem przed pięcia dniami, wyrozumiałem, że cię jakieś nagłe napadły zgryzoty. Z circumstancji i różnych innych premisów domyślam ja się wprawdzie, o co tu chodzi, ale nie chcę prejudykować i oddaję tobie głos pierwszy... Zaindukuj więc, moje dziecko, twoją sprawę, a my, wyrozumiawszy ją dokumentnie, poradzimy na nią, co będziem mogli.

— Nie ma tutaj tak bardzo co indukować — rzekła na to podkomorzyna, zmieszana trochę solennością uczynionego przez brata wstępu — i nie będzie podobno bardzo co sądzić. Bo oto cała rzecz jest taka. Ułożyłam sobie wyjechać na całą zimę do Lwowa, mam już wszystko do podróży gotowe, lecz przed wyjazdem chciałam jeszcze zasięgnąć twojej rady.

Na to oświadczenie krótkie i węzłowate skarbnik spojrzał na siostrę i milczał przez chwilę.

— No! to nie ma co robić — odezwał się na to kapitan, korzystając z milczenia — kiedy Jadwisia tak chce, to trzeba jechać.

— Zapewne — rzekł na to skarbnik — kiedy Jadwisia zechce, to będzie mogła pojechać. Ale ja sądzę, że nim się przedsięweźmie jakiś krok ważny, a do tego kosztowny, należy pierwej zbadać jego powody i osądzić sumiennie, czyli jest rzeczywiście potrzebny.

— Ale o powodach tu nie ma nawet co mówić, bo ich jest więcej jak trzeba.

Na te słowa skarbnik już brwi zmarszczył widocznie i odpowiedział: — Ha! więc o nich nie mówmy.

Wszakże zapytał po chwili: — Powiedzcież mi tedy przynajmniej, na jakim punkcie stoi wasza sprawa z Rudnickim?

Stanisława się na to lekko zarumieniła, a podkomorzyna odpowiedziała krótko: — Na żadnym.

Ale tego skarbnik już nie mógł wytrzymać i zauważał: — Odpowiadasz mi tak, jakbyś się na mnie gniewała, a rozumiem przecież, żem ci nie dał do tego żadnego powodu.

— Przepraszam ciebie, kochany bracie — odpowiedziała na to prędko podkomorzyna, ściskając rękę braterską — ale jestem już tak tym wszystkim znudzona, że każde wspomnienie o tym wszystką krew we mnie burzy. Już bym wolała... sama nie wiem co, niżeli patrzeć na te certamenty nieznośne, na te intrygi różne i Bóg sam nie wie jakie inne historie! Jedną mam córkę i tej nie można wydać za mąż po ludzku!

— Moje dziecko — rzekł na to pogodnie skarbnik — temu się nie ma co dziwić. Już to tak widać jest zapisano, żeby żadna panienka, pochodząca od Nieczujów, czy to po mieczu, czyli też po kądzieli, nie wyszła za mąż zwyczajnym na świecie trybem. Świętej pamięci mój ojciec opowiadał mi kilkanaście historyj, potwierdzających tę naszą predestynację, i mówił przy tym: „Jeśli waść kiedy będziesz miał córkę, miej ją dobrze na oku, bo Nieczujówny prędkie są a zuchwałe, gorące miewają serca a siarczystą fantazję, rozumy tęgie, lecz nóżki małe i słabe, toż i o pośliznięcie się im nietrudno. Ale się waść nie frasuj bardzo, bo pomimo to Pan Bóg czuwa nad nimi i po różnych niepowodzeniach wydają się tandem dobrze i przyzwoicie”. — Ale na co tu sięgać tak daleko? Wszakże i ty sama poszaś za mąż jak gdyby cudem. Nosiłaś na palcu — pierścionek Wisłockiego i dla niego było przygotowane wesele, a stanęłaś na kobiercu z Michałowskim.

— Ale to były inne czasy! i cala rzecz inna! — odpowiedziała podkomorzyna.

— Zapewne — mówił dalej pan skarbnik — że to były inne czasy natenczas. Ale, moje dziecko, ziemia zawsze ta sama, ludzie ci sami i ten sam Pan Bóg nad nimi! Powiedzcież mi tedy najpierw, jak stoicie z Rudnickim, bo ja zgoła nic nie wiem. Wiem tylko tyle, że zagaił swoją sprawę około Stasi w Warszawie, wiem, że się bił potem statecznie i pięknie, bom się wypytywał o niego i nawet sam go w ogniu widziałem. Przyjechał z jakąś depeszą do Naczelnika od Sierakowskiego albo też od Zajączka, bo już tego nie pomnę; a że właśnie była okazja po temu, więc stanął z nami i nie ma co mówić, bił się regularnie jak stary żołnierz. Co mnie nawet dziwiło, bo to smyk jeszcze i nie wiem, skąd praktyka i doświadczenie? Jakoż uważałem to prawie, że jeszcze trochę za gorący. W moich oczach wszył się był sam jeden w taką gęstwinę, że już myślałem: po nim! Ale jakoś go stamtąd drudzy, na to patrzący, wypruli. Niedobra to taka siarczystość, bo można zbyć duszę bez potrzeby, a nawet i bez korzyści, ale młodemu to i nie szkodzi: dostanie plejzer, nauka; a wyjdzie cało, pociecha. Tym też sposobem nabiera się doświadczenia.

— To wujaszek widział pana Jędrzeja w wojnie? — rzekła na to podkomorzanka z dziwnie rozpromienioną w tej chwili twarzą — a wujaszek nam o tym nic nie wspominał?

— Nie było też co i wspominać — odpowiedział skarbnik — bo owo tyle tego wszystkiego, co mówię. Wyczerkiesiwszy się przyzwoicie w tej niewielkiej okazji, że aż na nim potrzaskał jego opięty mundurek... a także to jest smykostwo brać ciasny mundur do eksperiencji...

— Ale on, mnie się zdaje — odezwała się Stanisława — nie przyjeżdżał tam do eksperiencji, tylko z depeszami, jak powiada wujaszek...

— A! z depeszami... prawda... wcale nieźle go bronisz... ale choć i tak, to zawsze w służbie ciasny mundur, to smykostwo...

— No więc cóż się dalej stało?

— A prawie nic już. Tylko po bitwie przyskoczył do mnie i spytał: — „To waszmość jesteś imć pan Nieczuja?” — „A tak jest”. — „Pozwól mi, waszmość — mówi on — uściskać rękę starego konfederata. Jestem Jędrzej Rudnicki. Polecam się waszmości i proszę mnie zachować w swojej przyjaźni. Mówiłbym więcej, ale służba. Da Bóg kiedyś, przy swobodniejszym czasie, nie zaniedbam się znowu zaprezentować waszmości. Tymczasem Panu Bogu polecam”. — I to mówiąc spiął konia, a tęgiego miał bachmata pod sobą, bodaj nie turecki prawdziwy, zniknął mi jakby iskra sprzed oczu. Trudno było inaczej, bo kiedy służba, to służba. Ale teraz, to już i nie rozumiem, dlaczego... siedzi tutaj podobno w Górkach, o mil kilka ode mnie...

— Albo i to, proszę ciebie! — zawołała podkomorzyna– kiedy myśli rzetelnie około Stasi, to nie powinienże się zaprezentować jej rodzonemu wujowi?

— Ale proszę mamy — odezwała się Stanisława — przecie to jeszcze nie uciekło...

— Mhm — mruknął na to skarbnik, spoglądając z uśmiechem na siostrzenicę — no, ale powiedzcież mi tedy porządkiem... bo jeszcze zawsze nic nie wiem. Więc pan Rudnicki bywa u was, i często?

— Bywa — odpowiedziała matka — ale co tam z takiego bywania? Przyjedzie, siedzi, opowiada różne historie i nie ma co przeciw niemu powiedzieć, dosyć to człowiek oświatowy, a nawet i niegłupi; ale co to z tego wszystkiego? Ja takich wszystkich ceregielów nie lubię.

Kiedy młody zacznie zajeżdżać do takiego domu, gdzie panna jest na wdaniu, powinien być raz, drugi i trzeci, i koniec. Albo się deklarować, albo się pokłonić i z Panem Bogiem. Nie będzie ten, będzie drugi. A takie wszystkie kunktacje i namysły, i oglądania się poza siebie, to się na nic nie zdało. Może to modne, ale nie dla wszystkich wygodne. To są tylko próżne bałamuctwa.

I ja bym się ledwie nie założyła o to, że w tym panu Jędrzeju nie masz szczerych chęci, bo gdyby były, to by ich w tajemnicy nie trzymał.

— Więc tedy — rzekł na to skarbnik — pan Jędrzej bywa, tylko jeszcze nic nie powiedział.

No! a cóż Stasia na to?

— Ale co tam Stasia! — rzekła matka — ona wierzy w niego jak w Pismo święte i gotowa jest czekać, choćby i całe życie. Ale to tak nie idzie. Piękna to cnota cierpliwość, ale tu nie na miejscu.

— No i cóż ty na to, Stasieńko? — zapytał skarbnik.

— Ja? — odpowiedziała pewnym głosem podkomorzanka — mama już zna moje myśli. Ja wierzę.

— Otóż to masz jej konfesję! — zawołała podkomorzyna — ale spytaj ją się, na czym opiera tę wiarę, to podobno dowodu nie stanie.

— Już to żadna wiara podobno — zabrała głos Stanisława — nie ma tak bardzo długich dowodów.

Wierzy się tak, bo tak Pan Bóg natchnął serce człowieka. Ale ja tu znowu nie jestem tak całkiem bez dowodów, żeby mnie można o lekkomyślność obwinić. Przecież pamięta mama, że kiedyśmy powróciły z Warszawy i zaczęły głośne wieści chodzić o wojnie, mama mi wtedy wciąż powtarzała: — „Wybij ty sobie z głowy tego twego Jędrzeja, bo to nic z tego nie będzie.

Wojna kto wie jak długo potrwa, a choć się .skończy, to po wojnie każdy ma inne myśli, niż miał przed wojną”. — Ale ja mówiłam na to: — „Choćby wojna trwała nie wiedzieć jak długo, to ja jestem pewną, że Jędrzej zdrów i cały powróci, a jak powróci do domu, to i do mnie powróci”.

— Otóż jak mówiłam, tak się też stało. I teraz mówię: Jeśli pan Jędrzej się nie oświadcza, to musi mieć jakieś ważne do tego powody. Albo może nie ma jeszcze dosyć majątku, albo mu domu brakuje, albo się może sprzeciwiają rodzice, albo kto wie, jaka tam jest przeszkoda, ale że jest jakaś przeszkoda, to pewna. Ta przeszkoda się przy pomocy Boskiej i jego dobrych chęciach usunie i wtedy Jędrzej przyjedzie i pokłoni się mamie, prosząc o moją rękę.

Tak jest, to też i nie może być inaczej, ja znam dobrze Jędrzeja.

Skarbnik słuchał tego wywodu podkomorzanki z wielkim zadowoleniem, ale matka przeciwnie.

Patrzała ona prawie z niechęcią i rzekła zaraz: — Otóż masz jej codzienne słowa! Ale ty dziecko jesteś, moja panno Stanisławo! Ty nie znasz świata i ludzi. A jeśli Jędrzej jeździ sobie do nas tylko tak dla rozrywki i ani myśli o deklaracji?

— Nie, moja mamo. Gdyby pan Jędrzej o deklaracji nie myślał, to by u nas nie bywał.

— No, więc dobrze. A jeśli przeszkód tych nie usunie, które, prawdę mówiąc, Bóg wie, skąd by się wziąć mogły u niego?

— On przeszkody usunie.

— Hm! — mruknęła podkomorzyna, wzruszając ramionami — mówisz tak jakby z Pisma. Niby to Jędrzej jest wszechmogącym!

— On nie jest wszechmogącym, ale to zrobi.

— To jest doprawdy osobliwsza dziewczyna — rzekła podkomorzyna, obracając się do skarbnika. A na to odezwał się milczący dotychczas kapitan: — No? a jak pan Jędrzej jeździ do panny Stanisławy, aby spolował jej posag? hę? a co panna Stanisława powie na to? hę?

Ale na to nie tylko panna Stanisława, ale nikt nie odpowiedział, a natomiast zabrał głos skarbnik, obracając się do siostry: — Powiedzże mi, kochana siostro, cóż przez to myślisz zrobić lepszego, jeśli do Lwowa wyjedziesz?

— Przez to rzecz skończę krótko i węzłowato, albo tak, albo owak. Jeżeli pan Jędrzej ma zamysły rzetelne, to za nami przyjedzie, a w mieście to już tak nie uchodzi, jak na wsi. W mieście się będziem widzieć codziennie, będziemy na widoku ludziom i światu, i w mieście to już jest całkiem co innego. A zresztą w mieście nie będzie ten, to będzie drugi i dziesiąty, i setny...

— Już ja mamie dziękuję za wszystkich innych...

— Ale poczekaj no, wysłuchaj no mnie do końca. Bo tu nie o to idzie, żeby cię wydać koniecznie za innego, ale jak cię obskoczą i ci, i owi, jak to w mieście bywa zwyczajnie, to już chybaby był z kamienia... albo też pokaże się jawnie, że doprawdy mu to nie w głowie.

— To prawda — rzekł na to skarbnik — to środek delikatny, uczciwy i wcale niezły; ale dlaczegoż się aż takich misternych dobierać środków? Po cóż jechać po taką rzecz aż do Lwowa i kupować ją za drogie pieniądze, której tutaj dostanie na gruncie gratis, kosztem jednego zapytania?

— Już to, co do podróży do Lwowa, to ja mam i inne przyczyny — powiedziała podkomorzyna.

— A, jeżeli inne, to co innego, ale ja się podobno i tych innych przyczyn domyślam. Będzie to pewnie drugi amant Stasieńki?

— Oczywiście! — odpowiedziała podkomorzyna i powstawszy z miejsca, tak dalej mówiła: — Bo też, proszę ciebie, czy się to godzi! I gdyby to już zrobił kto inny, mniejsza o to, ale pan chorąży koronny, żeby dawał u siebie przytułek ludziom tego rodzaju i przyjeżdżającym w celach takich haniebnych, to jest zaledwie podobna.

— Mnie się zdaje, moje dziecko — rzekł skarbnik — że ty niesłusznie chorążego obwiniasz, bo jużciż rzecz jasna, że on o tym nic nie wie.

— Jakże? więc już wiesz tę całą historię? — zapytała podkomorzyna.

— Złożywszy razem to, co się jeszcze stało w Warszawie i to, com się tutaj dowiedział, wyjaśnia mi się rzecz cała o tyle, że się reszty domyślam.

— No, więc wyobraź sobie! I żeby też się takie rzeczy działy na świecie! Jakiś kupczyk czy pisarczyk, czy coś podobnego, żeby też śmiał oczy podnieść na Stasię! I to jeszcze z jakim zuchwalstwem! Chciał ją wykradać w Warszawie, pisał listy do podczaszynej i jeszcze tutaj przyjeżdża! I wyobraź sobie mój przestrach. Jesteśmy kiedyś w kościele, modlimy się jak zwykle, nic o niczym nie wiedząc; aż tu wychodzimy z kościoła, ja patrzę, a Stasia czegoś zbladła i przycisnęła się do mnie. Patrzę bliżej, kto stoi pod chórem? Imć pan Flawiusz. W jakimś czarnym płaszczyku, z kapeluszem trójgraniastym pod pachą, jak istny szatan wyglądał.

Ludzie się przed nim żegnali i obchodzili go jak najdalej. We mnie aż krew zastygła.

Oprócz tego, jak mi to powiadają, jeszcze i tu popod okna się kręci. Trzebaż jeszcze tylko tego, żeby powiedziano, że tutaj bywa i o moją córkę się stara! Sama myśl ta napełnia mnie taką zgrozą, że cała od niej drętwieję. Ten zły duch śni mi się nawet po nocach i zrywam się ze snu i zasnąć potem nie mogę. A na co mnie tego?... Otóż i z tych, i z owych przyczyn po111 stanowiłam wyjechać do Lwowa i skończyć już raz tę historię. I jestem pewną, że ty nic mieć nie będziesz przeciwko temu, bo to jest rzecz konieczna i na dzisiaj jedyna.

Na to tedy zabrał głos skarbnik: — Zaraz tedy, moje dziecko, rozbierzemy tę sprawę, tylko idźmy porządkiem, kategorycznie.

Owo więc co do Flawiusza nie ma kwestii, że się to bardzo źle stało, iż takiego pędziwiatra jakiegoś i bodaj nie coś gorszego jeszcze, nie wystraszono od razu. Trudno było tego wymagać od pani podczaszynej przemyskiej, bo cóż może kobieta? Ale co Rudnicki, to mógł był go dokumentnie wystraszyć. Jużby tam zresztą był przez to cześci nie stracił, żeby się pobił na szablę i z szewcem. A byłoby przy tym przecie i satysfakcji cokolwiek wjechać z szablą na harcap i batystowe żaboty...

— Saperment! — zawołał na to całkiem niespodziewanie kapitan — saperment, żeby ja dostał był taki jakobiner! ja bym jemu wystrzelił prościuteńko do głowy. No! to oni przecie zabili Marię Antoanettę...

— O! — rzekł na to skarbnik do siostry — otóż zaraz masz dowód, że się nie masz czego obawiać Flawiusza. I ja tak myślę istotnie. Bo końcem końców, cóż zrobi? Będzie jeździł popod okna, będzie się wam przypatrywał w kościele i to będzie trwać poty, póki nie trafi na kapitana, a kapitan, jak mu palnie z arkebuza prościuteńko do głowy...

— Ale bo tobie żarty na myśli, mój bracie...

— Nie, moje dziecko, serio to mówię, imć pana Flawiusza nie ma się co obawiać...

— Ale ja rozumiem, że nie ma się co obawiać jego tam gwałtu jakiegoś albo napadu, ale proszę cię, cóż pocznę, jeżeli mi go ktoś w dom mój przywiezie? A to może zaprawdę lada chwila nastąpić.

— Hm, zapewne, to by było niemiłe — rzekł na to skarbnik z namysłem.

— I potem te gadania, te plotki, te komeraże! Proszę cię, czyż można do tego dopuścić, żeby o pannę takiego rodu, takich koligacyj, wychowania, a nareszcie posagu...

— To by było niemiłe — powtórzył skarbnik — ale na to moim zdaniem nie ma innego sposobu, tylko trza pannę jak najprędzej wydawać za mąż. Przejdźmy zatem do imć pana Jędrzeja.

Owóż tedy w tym punkcie to ja bardzo sobie podobam w Stasi. Jej sentyment stateczny i jej niezachwianą ufność w Jędrzeja trzeba w niej umieć uszanować. Daj Boże każdemu takiej żony, która by w nim miała taką ufność jeszcze przed ślubem. I ma ona istotnie swoje powody, że jemu ufa. Jakoż i o nim to dobrze .świadczy, że potrafił wpoić taką ufność ku sobie. Ja też trzymam tutaj za Stasią i trzymam także za Jędrzejem. I mam także taką samą wiarę, jak ona, że się to zrobi powoli. Nie rozumiem wprawdzie, dlaczego młody i tak ognisty kawaler tutaj trochę kunktuje, ależ to mogą być tysiączne powody... Zresztą też i czasu nie minęło jeszcze tak wiele... Co się działo w Warszawie, to nie powinno wchodzić w rachubę... Nastała wojna... A po wojnie wszakże to niedawno, jakośmy powrócili do domów! Jędrzej teraz jest starszy i już sam się pewno namyśla nad każdym krokiem; ma rodziców, a rodzice mają także swe zdania... i tak dalej, i tak dalej, co wszystko go dosyć jeszcze usprawiedliwia i broni od potępienia stanowczo. To kunktatorstwo wszakże jest nam tu bardzo nie na rękę i trzeba by nam je koniecznie przeważyć. Ja sam jestem za tym, bo już to widziałem nieraz, że kto długo myśli, ten się łatwo rozmyśli. Jakoż doskonałym remedium na to byłaby podróż do Lwowa, ale ja tej podróży byłbym z innych względów przeciwny...

— Proszę cię, z jakich?

— Ze względów majątkowych. Chcąc zabawić przez całą zimę we Lwowie, to trzeba by zaraz kamienicę najmować, trzeba brać z sobą ludzi, konie, powozy, kuchnie, srebra i porządki domowe; trza frekwentować bale, reduty i wszystkie inne assamble, trzeba też dać jaki figiel u siebie... a to wszystko dziś niesłychanie kosztuje. Nuż dopiero sukienki, a kornety, a czuby, nuż koronki, a pudry, a inne rozmaite wymysły, od czego się pewnie dyspensować nie będziecie, widząc to także na innych. A na to, to już pójdą tysiące.

— Ej! nie będzie to tak wiele kosztować — rzekła podkomorzyna — przecież mamy chwała Bogu sukien aż nadto. O precjozach nie ma co i wspominać, boby nam wystarczyło jeszcze i kogo ubrać przy sobie. Wydatki będą więc małe, na które mam moją podręczną szkatułkę. A zresztą kapitan młóci, to nam coś przecie namłóci.

— Moje dziecko, kapitan wam ani na korki do trzewików nie namłóci. To Lwów! to drożyzna!

kroku jednego nie zrobisz, żebyś się nie musiała opłacić. A ze srebrem ani się tam pokazuj.

Kiedy nie rzucisz dukata za podanie płaszcza lub kapelusza, to drugi raz nikt na ciebie nie spojrzy.

— Przecież sądzę, że damom podaje kapelusze i młodzież, która tak słynie z grzeczności...

— To jeszcze gorzej, bo drożej. Tym znów trza płacić inaczej, trzeba ich karmić, poić, kapele dla nich sprowadzać... Kiedy by się jeszcze .skończyło na takiej zapłacie. Boć to nic dzisiaj darmo nie dają, a słyszałem ja nieraz podczas wojny w obozach, jaką to monetą każą sobie ci łotrzykowie płacić za podawanie płaszczów i kapeluszów. Bodajby ich paralusz naruszył, nieraz i słuchać nie można było. Pfe, miasto! po co to jechać do miasta! To tylko dla wielkich panów albo dla rzemieślniczków, albo dla wykpigroszów i innego wędrownego narodu; ale my szlachta, ziemianie, którzyśmy się porodzili na naszych skibach, żyjmy też sobie na tych skibach w łasce Boskiej do śmierci.

— Ale, mój braciszku, już też mi tego nie zechcesz odmówić, żebym choć na jedną zimę pojechała do miasta, zwłaszcza też teraz, kiedy jest tego rzeczywista potrzeba. I nie tylko mi nie odmówisz, ale i sam też z nami pojedziesz...

— Ja? w imię Ojca i Syna! a po cóż ja też do miasta? chybaby wróble miejskie postraszyć albo zgromadzić koło siebie lamparty. Toż to we Lwowie, jak powiadają, na lekarstwo już nie obaczy kontusza ani czapki rogatej, ani butów barwistych! Kędy spojrzysz, peruki a peruki, że aż duszno od samego pudru i piżma. Chyba żebym też i ja łeb wsadził w perukę i posypał się pudrem! Cha cha cha! masz tobie, mościa podkomorzyno, jakiego byś ze mnie zrobiła błazna!

— Ale żartujesz, żartujesz sobie, braciszku! nie jest tam tak jeszcze we Lwowie. Większa połowa osób, nawet w dystyngowanym świecie, ubiera się jeszcze po polsku; mówią nawet, że u– pani kasztelanowej kamieńskiej nie ma nikt wstępu w niemieckich sukniach, a przecież u niej gromadzi się pierwsze towarzystwo.

— Tedy zapewne puste u niej bywają ściany, chociaż zaprawdę wstyd by był i hańba szlachcie mieszkającej we Lwowie, gdyby takiej zacnej matrony nie odwiedzali tak gęsto, jak ona sama zapragnie. Miałem szczęście być jej prezentowanym przed kilką laty we Lwowie, kiedym tam dla kompromisu Załęskich siedział kilka dni, byłem też u niej na wsi, kiedym jeździł do Besarabii za końmi, ale tak mówię, że. jako żyję, nie widziałem kobiety sentymentów tak męskich i takiego dowcipu. Chyba że to aż Stasia kiedyś ją zakasuje...

— Widzisz więc, bracie kochany, i tobie tam nie braknie na statecznej rozrywce, a oprócz pani kasztelanowej znajdziesz tam pewnie niemało i innych zacnych znajomych. Kto tyle żył w świecie, jak ty, ten też musi być także temu światu znajomym. A prawdę mówiąc, rozrywka teraz byłaby ci bardzo potrzebną. Nacierpiałeś się tyle, przeszedłeś tyle zgryzot i bólów, czas by też także i rozweselić się trochę...

— Ej! nie czas to nam teraz do wesel, nie czas! I raczej mówić, bodajbyśmy byli nigdy nie doczekali...

— Ot! już i stara piosnka! — przerwała podkomorzyna — jeżeli mnie kochasz, nie wspomnisz mi o żadnych smutkach już ani słowa. U mnie jest taki przepis, że nie wolno nikomu mieć twarzy smutnej. Na smutek, na pomarszczone czoło, na brwi ściągnięte i wszystkie tym podobne oznaki nieukontentowania są osobne paragrafy, wypisane na dyscyplinarnej tablicy.

Prawda, kapitanie?

Ale kapitan drzemał z lekka i kiwał głową jak słonecznik na wietrze.

Tedy mówił dalej pan skarbnik: — Nie, moje dziecko, żart na stronę, ja rzeczywiście jestem przeciwny tej podróży do Lwowa, i to, jak mówię, z majątkowych powodów. Nie idzie tu o te miejskie wydatki, bo i tobie na gotówce nie braknie, i może by też wreszcie, kiedy by tego było potrzeba, i wujaszek ruszył tam jakiej szkatułki, ażeby też między równymi sobie nie być ostatnim. Nie przeczę nawet, że w gruncie rzeczy jest i fortuna po temu, boć kiedy by to złożyć razem i moje, i twoje, to posag Stasi może by dolazł i do miliona... tych naszych dutków teraźniejszych. Ale popatrz no, moje dziecko, w jakim stanie jest ta nasza fortuna? Ot! ja dopiero co omal nie wyleciałem z Bóbrki i chociaż sobie poradziłem na to skutecznie, jednak zawsze jeszcze wiszę tylko na obietnicy jak ptak na gałęzi. Obietnica to Mniszcha, nie ma co mówić, ale choćby też i królewska, zawsze to jeszcze nie rzecz. Toż i ty także z twoim Zagórzem jeszcze nie stoisz na pewnych nogach. Te twoje palestranty tarnowskie wcale mi się nie podobają. Wloką, wloką i wloką od lat dziesięciu, a skutku nic. Proces jak trwał, tak i trwa. A proces to zaprawdę niemały, rozziawił gębę na cały Zagórz, a pożarłby jeszcze i więcej. Nuż przegrasz?

— Ale gdzie tam, mój bracie! to wcale nie może być. Ja tam nie znam dokładnie wszystkich szczegółów tego procesu, ale wiem, że o tym ani mowy nie może być, żeby mi mieli aż Zagórz zabierać!...

— No, i ja też tak myślę, ale zawsze to tak bywa na świecie, że dopóki się nie stoi na pewnych nogach, to się nie przymnaża wydatków. Jakoż, choć tam ta podróż do Lwowa, porwawszy nam nawet i kilkanaście tysięcy, nie potrafiłaby nas zrujnować, nie jestem ja przecież za nią i wolałbym, żeby się bez niej obeszło. Może być, że o swoim czasie i ja też będę za tą podróżą, ale pierwej inną rzecz ci zaproponuję.

— Słucham cię, mój braciszku, z uwagą.

Tedy skarbnik tak mówił dalej: — Nie jestem ja wcale za tym, żeby kawalera wprost zapytywać w oczy, w jakich intencjach bywa w domu, gdzie panna jest na wydaniu. Praktykowano to dawniej za naszych ojców, praktykuje się jeszcze i dzisiaj; ale ja tego nie chwalę. Jest to zawsze rodzaj przymówki, a przymówka to robota kwestarska, w której jest pewna dozis upodlenia się, bardzo dla kwestarza stosowna, ale wcale nieodpowiednia dla nikogo, który umie cenić swoją godność i nie ma chęci poniewierania się własną ręką. Mimo to jednak dowiedzieć nam się o tym trzeba koniecznie, co wiedzieć chcemy. A jak na wszystko na tym świecie są skuteczne sposoby, tak też i na to. Bo chcąc się dowiedzieć czegoś, niekoniecznie trza pytać o to, dosyć czasem popatrzeć w oczy... Czasem też i inni coś wiedzą, można tedy delikatnie wybadać innych... Takeśmy to postępowali niegdyś, kiedyśmy jeszcze miewali własny nasz pradziadowski rozumek, a rozumek to był mały i prosty, ale jak ciebie kocham, skuteczny. Z nim nie przychodziliśmy nigdy do desperacji i wiedzieliśmy zawsze, co robić...

Tu kapitan chrapnął troszeczkę, zląkł się swego własnego chrapnięcia i zbudził się. Przetarł oczy, zażył tabaki i zaczął słuchać. Skarbnik zaś, uśmiechnąwszy się, prowadził dalej swój wniosek: — Owóż tedy i tutaj można użyć tego prostego rozumu i z nim po prostu do Jaćmierza pojechać.

Imć pan Rudnicki ojciec, dawniej podkomorzyc krakowski, a dzisiaj ot! i nie wiem doprawdy, jak go tam tytułują, jest mi dawno i bardzo dawny znajomy. Byłem jeszcze prawie wyrostkiem, kiedym go poznał w Suszycy, gdzie się starał razem z jw. starostą bełskim o Chwalibożankę, i wtedy zdarzyło mi się nawet wyrządzić jemu niepoślednią przysługę. Później, czasu konfederacji barskiej, przypadkowym sposobem stałem się mu znowu pomocnym...

i tak mogę powiedzieć, żem to ja jego ożenił.

— To wujaszka wiążą z panem Rudnickim takie bliskie stosunki — rzekła na to podkomorzanka — a wujaszek nam o tym nic nie powiadał?

— Ot! bo mi to jakoś wyleciało z pamięci! Dawne też to czasy są, moje dziecko! i czasy takie, z których niemało do pamiętania zostało... Zapomniały się większe rzeczy, cóż się nie miały zapomnieć mniejsze?... Ale kiedy mi się teraz to nasunęło, to wam tę całą historię opowiem.

Tu przyniesiono wino, skarbnik sobie nalał lampeczkę, kapitanowi drugą, trącił z nim żartem z życzeniem dobrego snu i zaczął opowiadać mniej więcej w ten sens.

IX Owóż tedy — zaczął swoje opowiadanie pan skarbnik — działo się to prawie pierwszego roku naszej konfederacji. Ja z ojcem moim byliśmy na Kalwarii Pacławskiej, na zwyczajnym odpuście letnim, i odprawiwszy nabożeństwo przystojne, które przy starodawnej mego ojca zelozji do trzeciego dnia się przeciągnęło, jużeśmy stamtąd wracali. A na takie odpusty jeździł mój ojciec zazwyczaj dworno i prawie szumno, bo mawiał: — Kiedy się pragniemy uczciwie prezentować przed ludźmi, tedy jeszcze uczciwiej powinniśmy stawać przed Panem Bogiem.

— Więc lubośmy na ten odpust szli pieszo z domu aż na miejsce, szła za nami otwarta karoca o czterech koniach, za nią bryka, ładowna ofiarami i jałmużną dla kalwaryjskiego klasztoru, a za bryką jeszcze i konie wierzchowe, żeby to nie być w kłopocie, kiedy by trzeba gdzieś na bok odskoczyć albo też in casum jakiej napaści. Ale wracając jużeśmy też miejsca zabrali w karocy i kazaliśmy się powozić. Kiedyśmy więc ruszyli z miejsca, oglądnie się ojciec tędy owędy i rzeknie do mnie: — Pomodliliśmy się Panu Bogu jak przynależy, godziłoby się też z powrotem zażyć jakiej rozrywki. Owo więc albo pojedźmy pod ruinę dobromilskiego zamku i oddajmy cześć temu miejscu, które już prawie świętym jest dla nas; albo wstąpmy w gościnę do pana Chwaliboga, który mieszka w Suszycy. Tu waść się przypatrzysz z góry naszej kochanej ziemi, jako jest piękną i godną naszej miłości zawsze, a krwie w każdej potrzebie, i obsłuchasz się ciekawych rzeczy o Herburtach i innych starodawnych rycerzach, które ci będę powiadał; — tam zaś obaczysz dom zacny i ludny, prawie pański dostatkiem, a przecie po staremu serdeczny. Wybieraj tedy raźnie, bo nie ma czasu do długiego namysłu. — Sam tedy nie wiedziałem, co wybrać, i to mi się podobało, i tamto, więc rzeknę ojcu: — Panie ojcze! a nuż po staremu: et haec facienda, et haec non omittenda? — Jakże tedy? dwa grzyby w barszcz? — powie ojciec — anoż pomnę po twoich kalwaryjskich modlitwach, przy którycheś się waść pracowicie oglądał, że bodaj czyś na jeden zasłużył. — A mówił to chmurno, tedy powiem mu prędko: — Jedźmy już chyba do pana Chwaliboga, bom to dziwne rzeczy słyszał był o tym dworze.

Więc tedy ojciec już rozchmurzony kazał jechać prosto do Suszycy, a przez drogę tak mówił: — A żebyś waść wiedział, że pan Chwalibóg tytułuje się kasztelanem halickim. Już to porzucił ten urząd, a na jego miejsce nominowany pan Rozwadowski, ale tytuł ten mu się zawsze należy, bo nie postąpił na inny. A jego żona Rozwadowska jest z domu, dzisiejszego kasztelana halickiego rodzona siostra, więc obadwa to zacne bardzo imiona i trza na to pamiętać.

Anoż znowu nie bardzo, bośmy to także nie lada skąd się wzięli na świecie. Więc z respektem, a miernie, żeby też miejsce zostało i vice versa na respekt. A z samym jegomością ostrożnie, bo ma zwyczaj rozdawać prezenty, tedy trza wiedzieć, z jakim fantem co począć.

Tedy i to jeszcze ci powiem, że dawnymi laty lubiał on bardzo wyprawiać różne igrzyska u siebie, więc tedy harce na broń rozmaitą. Kiedy kto do takiej eksperiencji zaprosi, denegare nie można, bo kto nie chce wyciągnąć szabli, temu podają kota i każą mu go ciągnąć za ogon; tedy w tym cała sztuka, aby uniknąć zaproszenia od takiego, po którym się umiarkuje, że się mu nie da rady.

I tak mi ojciec różne dawał nauki aż do samej Suszycy. Alem ani pomyślał, żeby to taki dwór miał być w tej Suszycy. Spojrzę tedy, ba! a tu nie dworno, jeno prawie zamczysto. Idą piątra i skrzydła murowane, bielone, a wszystko pod dachówką i blachą. Jest i baszta graniasta, i inne zabudowania duże po obudwóch stronach dziedzińca, a dziedziniec ogromny, choćby też i we Lwowie mógłby obstać za rynek. A wszystko to razem obwiedzione srogim murem dokoła — jest też brama murowana o piątrze, a naokoło niej przyzwoita galeria.

Wjeżdżamy tedy — a tu gwałt, hałas, wrzawa, ludzi pełno w dziedzińcu, jakby na jakim jarmarku. Patrzymy bliżej, jedni się potykają na koniach, inni się przypatrują z koni, drudzy pieszo. W wielkim ganku kamiennym siedzi kasztelan, koło niego goście, jakoż i damy. Służba roznosi kielichy, piją, wołają: — wiwat! — a kapela daje salwy z galerii, nie żałując trąb, tarabanów i kotłów. Przez tłum ludzi i koni nie można było jak należy zajechać i ojciec mój był na to markotny, mówiąc: — Już nam, widzę, trza dojść pieszo do ganku, jakbyśmy przyjechali za służbą. — Ale przecie nas jakoś zawczasu obaczyl pan Chwalibóg i ojca poznał, jakoż nie tylko sam zaczął wiać chustką ku nam, ale też i syna wysłał, który nas przybiegł powitać.

Młokosik to był jeszcze, Kazimierz mu było na imię i był prawie na równi ze mną, tylko mniejszy cokolwiek. Ale złote serce i fantazja niczego; zabraliśmy zaraz czułą przyjaźń ze sobą i przez lat kilka kolegowaliśmy razem w konfederacji. Ożenił się potem gdzieś na Podolu, a dziś i nie wiem, co się z nim dzieje.

Otóż więc kasztelanic zbliżył się do nas i eksplikując ojca, że dla podagry sam powstać nie może, witał nas w jego imieniu i z przystojną atencją prowadził zaraz w ganek. A tu już woła do ojca kasztelan: — Otóż to mi gość upragniony! kolega! Gdańszczanin! hej! a dajcie no mi kielicha! a to syn twój, panie Marcinie? jest pociecha dla siebie, jest co i ludziom pokazać. A będzie prawie rówieśny mojemu. Niechże tedy da Pan Bóg, aby w takiej przyjaźni żyli ze sobą, jak i ich ojcowie!

To mówiąc, wypił zaraz kielich do mego ojca i wlał w niego drugi, a tuż zaraz i trzeci, przy czym też i mnie nie minęła kolej i podpiliśmy z Kazimierzem na fantazję cokolwiek. Tedy ojciec został przy kasztelanie, a my szliśmy do dam. Pani kasztelanowa, nie ma co mówić, zacna bardzo matrona, jeno trochę ułomna, przyjęła mnie uprzejmie i bardzo chwaliła pobożność naszą, żeśmy to dopiero teraz powracali z odpustu. Przymówiła się też do nas i panna, ależ to panna, bodaj czym widział gdzie urodziwszą. Bo to wzrostem jakby młoda sosenka, włosy ciemne, a oczy jasne jak błękit. Kiedy co przemówiła, człowiek aż się rozpływał i żebym się był zaraz nie dowiedział, jak to tam było, to kto wie, co by się stało i ze mną? Ale już tam za jej krzesłem stał i wtedy kawaler, który, jak widać, był jej zapisany od Boga. Stał i szeptał jej coś ustawicznie do ucha i widać było, że panna wcale go mile słuchała. Spojrzę tedy, ba! nie kawaler, ale prawie persona. Nieosobliwie słuszny, ale też i niemały, wąs i czupryna od ciemnej gwiazdy, a już na nim ledwie nie sam aksamit i złoto. A zdało mi się tak, jakbym go kiedyś gdzieś widział. Mrugnę tedy na Kazimierza, aby mnie z nim zapoznał, a on na to: — Alboż to się panowie między sobą nie znacie? wszakże Sanoczanie obadwa. To pan Rudnicki z Jaćmierza, podkomorzyc krakowski.

Toż i jemu moje powiedział nazwisko. A on mnie zaraz w ramiona: — Panie bracie i jak Pana Boga kocham żywego, tak bym był nigdy nie poznał! A toż to jeszcze niedawno żaczkiem ciebie widziałem u ojca! A teraz już i mnie przerósł o głowę. Ale jakżeż, toż to nie w konfederacji?

— A waszmość? — rzekłem — wżdy i waszmości nic nie brakuje.

— Ale ja byłem pod Rymanowem i trochę dalej, jenom się jeszcze na mały czas wrócił do domu.

To mówiąc, rzucił okiem na pannę, a panna oczy ku ziemi. Tedy ja mówię tymczasem: — O! i ja bym był tam pewnie, ale cóż? kiedy mi jeszcze nie wolno.

— Czy pan skarbnik nie chce zezwolić?

— A nie chce.

— Poczekaj waść — rzecze mi Rudnicki — ja tobie wyrobię pozwolenie u ojca i pójdziem razem.

Ale kiedy ja pójdę, to siła jeszcze zabiorę z sobą i bodajby nie wszystkich.

To mówiąc, znowu rzucił okiem na pannę, a panna na to: — Bodajby tylko niektórzy nie przeczuli tego, że ich waszmość chcesz zabierać ze sobą, i właśnie dlatego nie przyjechali.

— Ale przyjadą dziś, niezawodnie przyjadą — rzeki na to kasztelanic — mam ja już wiadomości, że nocowali w Samborze.

Widzę ja tedy, że tu jakieś tajemnice wieszają się między panną i podkomorzycem krakowskim, więc pomówiwszy jeszcze słów kilka, wziąłem zaraz Kazimierza pod ramię i odprowadziłem na stronę. Poszliśmy tedy niby przypatrzyć się harcom, ale kiedyśmy się już oddalili od dam, rzeknę ja do niego, jak to pomiędzy młodymi niewiele potrzeba do konfidencji: — Panie bracie! cóż to jest takiego? Już na pierwszy rzut oka nie może to być tajno nikomu, że podkomorzyc się ma dobrze do imć panny kasztelanki, ale też widać zarazem, że w tej imprezie coś mu stoi na drodze. Rad bym tedy wiedzieć, co wy o tym myślicie, bo kiedy by była wasza wola po temu, dobrze by poczciwemu człowiekowi dopomóc. — A na to kasztelanic: — Otóż właśnie miałem z tobą pomówić o tym, bo już my tu dobrze sobie łamiemy głowę i mamy różne projekta, jeno nie ma kim ich wykonać.

A jakom to był smyk cały natenczas i fantazja była we mnie jak płomień, a rozwagi ni za złamany szeląg, tedy mu mówię zaraz: — A toż to do mnie z takimi rzeczami jak w dym, panie bracie! Dajże mi zaraz rękę, już ja z tobą i z Rudnickim na zawsze... chociaż prawdę mówiąc, nie wiem jeszcze przeciwko komu?

Tedy mnie zaraz uściskał i opowiedział całą historię w ten sens: — Owóż tedy — mówi mi kasztelanie — Rudnicki zaczął tu zajeżdżać do mojej siostry, a jako to jest chłopak zacny i przystojny, i zresztą acceptabilis pod każdym względem, więc i podobał się. Mówiąc pomiędzy nami, moja siostra także go kocha. Jakoż i rodzice nie mieli zrazu nic przeciw temu, bo Rudnickiemu choćby i po najpierwszą rękę sięgnąć nie grzech. Były też zrazu jak najlepsze aspekty. Ale tymczasem wybuchła konfederacja. Rudnicki poszedł. A tu tymczasem ni stąd, ni zowąd zjawia się w domu naszym jw. starosta bełski, który od razu dał poznać rodzicom, że ma intencje względem ich córki. Starosta bełski w gruncie rzeczy niczym nie jest lepszy od Rudnickiego. Ma on może troszkę większą fortunę, lecz to prawie na jedno, bo i ten nieubogi, a czy się kto pieczętuje Pomianem i pisze się z Rojewa, czy Radwanem i pisze się z Rudnik, toż to także na jedno. Ale jw. pan starosta jest najpierwej jaśnie wielmożnym; po wtóre ma order świętego Huberta, po trzecie ma aspekt bliski na kasztelanią, więc to tak jakoś zbałamuciło ojca, że mu się ten starosta nade wszystko podobał. Nie podobał on się wprawdzie ani mojej matce, ani też siostrze, ale u nas wszystko na ojcu. Jeszczeż trzeba tego nieszczęścia, że podkomorzyc poszedł do konfederacji i przez parę miesięcy go tutaj nie było, więc przez ten czas starosta, zajechawszy tu za dwukrotnym nawrotem i traktując rzecz z pańska, a przy tym mądrze, tak mego ojca dla siebie pozyskał, że ani klinem mu go nie wybijesz. Już nas nawet i desperacja brała, bo te rzeczy stały tak blisko, żeśmy się bali, ażeby ojciec za pierwszym lepszym natarciem starosty, zwłaszcza też kiedy parę kubków naleje, nie kazał klęknąć Maryni z nim na kobiercu. Otóż w tej desperacji posłałem ja zaraz milczkiem po Rudnickiego, który, lubo z wielką trudnością, dostał urlop, przyjechał przecie i jest. Starosta dzisiaj przyjedzie, myślimy tedy, co by to zrobić, a trza coś zrobić koniecznie, bo Rudnicki do konfederacji powracać musi, a jak tu zostawi starostę, wszystko weźmie w łeb i przepadnie na wieki.

— Tak to jest, panie bracie? — rzekłem ja na to — no więc cóż macie za projekt?

— My mamy różne projekta — mówi mi kasztelanic — ale wszystko to warte niewiele. Chyba żeby aż się miał bić z nim Rudnieki, ale to dubius eventus.

— A żeby też jakim sposobem tego pana starostę na dudka wystrychnąć? co?

— Ba! gdyby to można! ale to trudno, bo się ma na baczności i człek zgoła niegłupi, a podobno mu i na fantazji nie brakuje, kiedy tego będzie potrzeba.

— A gdyby też z tej fantazji korzystać, jeśli pewna?

— O! — zawołał kasztelanie — otóż my to właśnie myślimy i to po prostu w ten sposób, żeby go do konfederacji zawezwać. On do konfederacji nie pójdzie, bo na przeciwnej drodze widzi swoją karierę, a mój ojciec znowu jest anima et corde za konfederacją, więc by się na tym niezawodnie rozeszli. Ale jakże to zrobić? to by trzeba zrobić jakoś dosyć publicznie, żeby też z tego został płat wyraźny na panu staroście, a tu jak na nieszczęście nie masz nigdzie blisko konfederatów. Ja tu trzymam umyślnie kilkunastu szlachty w gościnie i nie puszczam ich z domu, ale to wszystko na nic się póty nie przyda, póki nie będziemy tu mieli choć kilkunastu konfederatów. Ja bym ich może gdzie i odszukał, bo się tu kręcą tędy owędy, ale jakże mnie znowu wypada sprowadzać konfederatów tutaj?... Rudnicki się boi odstąpić stąd choćby na chwilę, bo jest zdecydowany bić się w końcu choćby i na śmierć z starostą, a z tych szlachty wysyłałem już kilku, ale to do niczego!

— Czekaj no, panie bracie — rzeknę ja na to — może to będzie z trudnością, może się jakoś namyślimy inaczej, ale musimy my temu zaradzić koniecznie. Pierwsza rzecz jest, żebyście mnie stąd nie puścili. Mój ojciec jutro pewnie wyjedzie, niechże więc sobie jedzie, bo to i lepiej będzie; mój ojciec by pewnie ważył za starostą, bo i sam jest konfederacji przeciwny.

Ale mnie już nie– puśćcie na żaden sposób...

— Ale nie puścimy cię, o to bądź pewnym. Jakoż to mówiąc, kiwnął zaraz po podkomorzyca, który też w ten moment do nas przystąpił i tak we trzech zaczęliśmy się dalej naradzać.

Ten tedy tak radzi, a ten owak, a podkomorzyc powiada: — Ale co tam te długie ceregiele! To do niczego! Wezmę ja tu breviter tego perukarza na szable i kurtę mu skroję taką, że go rodzona matka nie pozna... ot! i krótka sprawa, i po wszystkiemu!

Ale kasztelanic odmawia i ja też także, myślę zaś sobie: Niech też pierwej obaczę subiektum, może też potem i sam poradzę.

Ale wtem, kiedy tak radzimy, zajeżdża wielka i zgoła pańska kareta w dziedziniec, a bardzo to szumno i hucznie. Foryś, kozaki, złotolite liberie, cug sześciokonny i zgoła huczno za katy. Ciągną mnie tedy za poły i powiadają: — starosta! — Zbliżamy się więc pomału do tego pańskiego powozu, jakoż widzimy zaraz wysiadającego zeń pana starostę i widzimy także, jako wieje chustką ku niemu kasztelan, wita go z afektami, każe przynosić kielichów, a co więcej, każe grać salwy trębaczom.

Myślę sobie: niedobrze.

A tymczasem starosta się wita, prezentuje na wszystkie strony, prawi komplementy jak z płatka. Przypatruję mu się więc bliżej, lecz widzę, że to także figura. Był on wprawdzie ubrany z francuska i miał dziwnie kędzierzawą i wypudrowaną perukę na łbie; ale pod peruką twarz wcale piękna, oko czarne otwarte, wzrost wysoki, chociaż trochę przycienki, ale postawa śmiała i swego pewna. Idzie tedy do dam. Nuż dopiero tam w komplementy! ale to tak, że ażem się zapomniał. Bo to na wszystkie tony, jakby grała kapela. Więc i jejmości, i pannie, i innym damom, i mężczyznom się tam dostało, a każdemu nieskąpo, każdemu składnie i coraz innym językiem. Więc do dam po francusku, do kanonika po łacinie, a do Włocha malarza po włosku. Aż inny duch wstąpił z nim w całe koło, jakby kto różdżką tknął czarodziejską.

Myślę sobie: to jeszcze gorzej.

Nasłuchawszy się tedy tej rozmowy do syta, odstąpiłem cokolwiek i zacząłem się przypatrywać jego ekwipażom, bo za karetą był jeszcze i kocz oprócz tego, Bóg to już sam wie na co. Aleć on musiał wiedzieć. Przypatruję się tedy temu, ale i tu wszystko i ładne, i rozumne, i składne. Konie jak katy, służba, rozpakowująca bagaże, skrzętna, powozy śklące jak lustra i nowiuteńkie jak z igły. A na powozach pomalowane herby. Przypatruję się tedy bliżej i widzę tarczą dwoistą. Na jednej z nich Pomian, żubrza głowa, krótkim mieczem przebita, a rączka miecza bez kółka, jako to właśnie noszą ci, którzy się piszą z Rojowa. Ale druga tarcza herbowna próżna, a jest.

Myślę sobie tedy: to już najgorzej. Bo już to miejsce na herb kasztelanki i musi też kawaler mieć już jakieś obietnice, kiedy sobie tak postępuje jawnie.

Przypatrywałem się tedy jeszcze jakiś czas harcom, lecz lubo piękne były, niewiele mnie one zajmowały pod ową porę, bom miał już głowę nabitą starostą. Wkrótce też przybiegł do domu Kazimierz i powiedział mi, że w tej chwili odebrał wiadomość, że Przemyślanie i inna szlachta z tej strony Sambora mieli dnia wczorajszego conventiculum we Felsztynie i że radzili nad tym, jakby się mieli skonfederować i z którym konfederackim oddziałem połączyć.

Prezydował tej sesji imć pan Gadomski i miano go tam obrać marszałkiem, ale z tego wszystkiego na końcu nic, bo się po staremu porozjeżdżali do domów, nic nie zrobiwszy.

Tedy na to bardzo kasztelanic narzekał. Ale ja jemu mówię: — Poczekaj no jeszcze, panie bracie. Bo to z tej wiadomości nie można sądzić o tych ludziach na pewno. Trudnoż mieli zaraz trąbić przed całym światem, choć też i co uradzili. — A on na to: — Masz rację, to chyba ja jeszcze poszlę do Felsztyna i to już do samego Gadomskiego.

— Na każdy wypadek, poszlij. Wszakże to stąd do Felsztyna nie więcej jak mila. A z tymi już i wieczór się zbliżył. Jeźdźcy pozsiadali z koni i jedni poszli się przebierać, drudzy wprost na pokoje, gdzie ich już gospodarstwo czekali. Poszedłem też i ja do przeznaczonej dla nas kwatery, gdzie przyszedł także mój ojciec. Ale on wziął tylko pas paradniejszy i kontusz karmazynowy na siebie, ja zaś musiałem się całkiem wystroić, bo mi powiedziano, że będą tańce, które zawsze bywają, jak przyjedzie starosta. Ale ani się komu śniło, na jakich to tańcach się skończy!

Ubrawszy się, idę więc i ja na pokoje. Ale pomimo to że się nie spieszyłem, zastałem dopiero preparatywy. W wielkiej sali na chórze kapela instrumenty stroi, a w przyległej komnacie kasztelan kielichami nastraja fantazję taneczników. Jest też i co przekąsić. Jedzą jak bernardyni, piją jak susły. Patrzę bliżej, co robi starosta? Aleć pije także niczego. Stoi on między kasztelanem, moim ojcem a inną szlachtą zacniejszą, przypowiada, dowcipami strzela, a co przypowieść, to jeden kielich, a co dowcip, to drugi. Mój ojciec ciągnie także, jako to po odpuście.

Wezmą mnie tedy pomiędzy siebie młodsi, więc i my nalewamy po kropli. Już się też damy zaczynają schodzić do wielkiej sali; już i smyczki się odzywają. Mówimy tedy sobie: trzeba kończyć, bo kiedy muzykanci mają nasmarowane smyczki, to i myśmy się dłużej nie powinni smarować. Już się więc zabieramy, kiedy wtem zrywa się gwar między starszymi.

Słucham lepiej i patrzę, a tu mój ojciec rzuca się wprost do starosty: — A co to mi waść głupstwa gadasz! patrzajcie go! smyk jakiś! że się utytułował drążkowym starostwem i zawiesił wyproszoną w antykamerze gwiazdkę na piersiach, to już nam tu będzie pstrykał w nos jakoby osa! A co to? a kto to waść jesteś taki? hę?

Starosta trzymał kielich w ręku i tak skostniał z kielichem. Lecz zaczął mówić: — Ale panie stolniku, opamiętaj się pan, boś nalał w pałkę...

A to już nadto było dla nieboszczyka, więc kiedy huknie na niego: — A co to mówisz, k... jeden! — I tu mu się wyrwało cztery litery, pomiędzy którymi, jako to stary żołnierz, kiedy był w gniewie, nieosobliwie przebierał. Starosta także mu coś odrzucił, a mój ojciec już się aż trzęsie cały. Dobył szabli i w niego. Starosta do szpady. Więc mój ojciec po polsku: — Hej! dajcie mu szablę, bo rozsiekam tego szelmę w kawałki!

A starosta znowu klnie po francusku i broni się szpadą jak może. Więc my pomiędzy nich.

Chwytamy ojca za ramiona, za ręce.

— Puszczaj! kto w Boga wierzy! — wola ojciec — sto dni odpustu, kto mi nie zastąpi!

Ale my nie puszczamy. A tu kasztelan podnosi ręce do góry, woła z krzesła: — Na miłość Boga! nie dajcie! panie skarbniku! Marcinie! jak mnie kochasz! na zbawienie duszy twojej! On się sumituje! on deprekuje!

My też także wołamy, chwytamy za pas, za wyloty. Przecieśmy jakoś zmitygowali. Starosta odżył. Ojciec odstąpił, ale chodzi bokiem, szablę ściska w garści, wąs gryzie. Ale mówi w głos: — A czy mnie tu diabli wnieśli do tej nawidzonej Suszycy! Najeżdżają jakieś wiercipięty, infestują obywatelstwo i nawet dla siwej głowy respektu nie mają! A to co takiego?

Tam znowu kasztelan mityguje starostę. Starosta się niby fuka, ale się też i zgina. Ale wnet ojciec znów poskoczy do niego: — Waszmość się staraj o szablę i o świadka, bo ja się na rożny nie biję, a swego nie daruję!

Mam lat siedmdziesiąt z okładem, ale jeszcze cię zgolę razem i ze świadkiem! Popamiętasz waść ruski miesiąc, jaki to trza mieć respekt dla starszych!

A kasztelan i inni tymczasem godzą.

Było wiele gadania, ale ich przecież zgodzili.

Starosta sam przystąpił do ojca i mówił: — Obraziłem waszmość pana, ale też i przepraszam. Nie mógłbym tego przenieść na siebie, gdybym się bił ze starcem takim sędziwym i tak szanowanym. — A ojciec na to: — No, więc tego, więc niechaj będzie. Pokora mury łamie, a ja przecie nie z muru. Ale na drugi raz waszmość pamiętaj na to, że starostwa i gwiazdy to rzeczy ludzkie, a człowiek rzecz Boska. Wiec to trza przede wszystkim umieć uszanować człowieka. Albo to zresztą wiesz, co za człowiek w kim siedzi, chocia gwiazda go nie oświeca? Otóż wiedz o tym, żeś jeszcze rakiem chodził po ziemi, kiedym już ja moje służby odbył w trzech wojskach. I żebym był chciał, byłbym się okrył gwiazdami jak via lactea i byłyby się synekury na mnie posypały jak gwiazdy. Ale snadź mi się to nie zdało, kiedym to odepchnął od siebie. Siedzę dzisiaj na roli, chodzę za pługiem i skarbnikuję panom braciom sąsiadom, ale nie olśnę od widoku starosty ani też wojewody!

I tak mu wypowiedział kazanie, i wypito po parę kielichów i już było niby to dobrze.

Więceśmy poszli do wielkiej sali, starosta z nami. Kapela zagrała taniec. Starosta rej wodzi, menuety, figury wymyśla, wykręca się na dwóch piętach, a na czas i na jednej. Widząc to ktoś mówi sobie: — Bodaj też upadł! — A podkomorzyc na to: — Nie upadnie, bo dusza poszła w pięty, więc waży. Patrzymy więc, a Rudnicki i mało tańcuje, jeno coś bokiem kroi, wąsa kręci, a ma wciąż na oku starostę. Aż gdy taniec się skończył i starosta stanął w małym kółku między damami, gdzie była także i kasztelanka, i im tam coś prawi, chwiejąc się na tę stronę i ową, jako trzcina na wietrze, przystępuje Rudnicki do tego kółka i zrazu milczy, i tylko słucha. Ale nareszcie rzeknie głośno te słowa: — Pachną tu tęgo perfumy, ale słychać nieźle i tchórza. Ale starosta jakoś tego nie zrozumiał i rzekł do niego: — Ale mój Rudnicki! (a znali się dawniej) — cóż też masz za żarty oryginalne! — A na to Rudnicki, patrząc ostro mu w oczy: — Oryginalne może, ale prawdziwe pewnie.

— Cóż to jest? — spytał trochę zakłopotany starosta — przecież sądzę, że nie chcesz moją cierpliwością się bawić...

— Jam już się twoją cierpliwością zabawił dosyć...

— Proszę cię bardzo, bo ja takich rzeczy nie znoszę...

— Zniosłeś lepsze dopiero...

— Basta! — krzyknął starosta; ale podkomorzyc, czy to nie rozumiejąc znaczenia tego słowa: basta! choć znane, czy może tak po prostu na krzyk przeciwnika krzyknął sobie. Jakoż zaraz zgiełk, wrzawa, tumult. Burda nowa.

Idą hurmą do drugiej komnaty. Tam zrywają się starzy. Hałas. Ten to mówi, ten owo, tylko Rudnicki jeden mówi krótko, że się będzie bić ze starostą. Starosta czepia się na nowo mojego ojca, mówi, że to z jego przyczyny, woli się bić z moim ojcem. Ojciec woła: — Bene! — bierz szablę, ja też także do szabli, inni sobie — kasztelan ręce łamie, błaga, zaklina, a tu się ruszyć nie może. Krótko mówiąc, sądny dzień wszędzie. Trwa to może z jakie dziesięć pacierzy i dłużej.

A kiedy się tak certują, kto się ma z kim mierzyć najpierw, a już nawet i kasztelan przyznaje, że się trza zmierzyć koniecznie — zagra nagle kapela w sali. Zaglądamy czym prędzej: a tu dziw niewidziany. Wielka sala jakby ją nabił nowymi gośćmi, idą zaraz polskiego, a w pierwszą parę pan Gadomski z kasztelanową. Dalej inni, lecz wszyscy jakoś dziwnie ubrani: więc na tym kurta łososiowa, na drugim pancerz, a trzeci też w koszulce drucianej, a wszyscy zbrojni od stóp do głowy. Wpada Kazimierz do ojca, woła: — Konfederaci!

Na te słowa kasztelan powstał na nogi; jakoś i podagra ustąpiła przed konfederatami! oparł się kasztelan na synu ja mu pomogłem z drugiej strony i takeśmy go wprowadzili do wielkiej sali. Tedy go zaraz wszyscy witają, my obstępujemy konfederatów; pan Gadomski nam mówi, że się skonfederował i że ku Krakowu pociągnie, zabierając ze sobą wszystkich, kogo tylko znajdzie na drodze.

A na to się odzywa Rudnicki: — Wszyscy my tu pójdziemy, jeno się pierwej wybijemy pomiędzy sobą.

— A to co znowu? — zawołał marszałek — dałbym ja wam bić się pomiędzy sobą. A czy to nie ma teraz gdzie indziej okazji narazić zdrowia swego na szwank? A! to by mi się podobało!

— Ale bo tu — rzekł podkomorzyc — posądzono kogoś, że perfumami tchórza gasi, ale go jeszcze nie zgasił.

W śmiech tedy wszyscy. A starosta jakby go barszczem oblał, jakoż rzucił się zaraz i zawołał: — Otóż żebym panu dał dowód, jak niewczesne są żarty pańskie, daję rękę imć panu marszałkowi, że pierwszy ,się łączę z jego konfederacją — ale się pierwej rozprawię z panem... na pistolety.

— Słowo i rękę waszmości solennie przyjmuję — rzekł na to z powagą marszałek — ale ani sobie mówić pozwolę o pistoletach. Od tej chwili jesteś waszmość pod moją komendą i w moim obozie, a wiesz waszmość, że to gardłem pachnie pojedynek w obozie?

Ale już ledwie dali tych słów marszałkowi domówić. Krzyk, hałas in honorem starosty, jedni z serca, drudzy też dla krotochwili. Kasztelan przy tym nie był, kiedy się to stało, więc kiedy mu powiedziano, aż się porwał za głowę: — A coś waszmość zrobił, mości panie starosto! — jakoż się zaraz zachmurzył i dodał: — Dwie sroki za ogon, już też to całkiem nowa moda.

A Rudnicki zaciera ręce i mówi: — Nic to mu nie zaszkodzi, panie kasztelanie! Przetrzęsie się trochę i woń perfum się rozejdzie od niego, i tchórz .wywietrzeje, i wypolszczeje też trochę, bo przyznaj sam pan kasztelan, że zanadto sfrancuział.

A kasztelan śmiał się i mówił: — Bodaj ciebie! mości Rudnicki! ot! taki to nie ma jak my starzy z wąsami i z swoją własną czupryną! Wiele to razy się tu piło i nie tak jak dzisiaj, a powiedź sam, czy było kiedy choć raz tyle hałasu?

— Bośmy byli swoi — zakończył podkomorzyc — a to widać, że cudzy. — Kasztelan pomyślał trochę, ale znów się zachmurzył i dodał: — I cudzy może się także przyswoić, a wy niby to swoi, a zrobiliście mi jakby na złość.

Rzeknę ja tedy Rudnickiemu na ucho: — Jakoś tu widzę koło kasztelana wieje wiatr marcowy, raz pogodne, raz słotno. A Rudnicki na to: — Nic to nie szkodzi, po marcu kwiecień, a po kwietniu maj nadchodzi. — Ale przecie trochę markotno mu było.

Jednak już nie odstąpił od swego. Były jeszcze tany i hulanka serdeczna i bawili się wszyscy.

I starosta się nawet rozweselił, choć mu tam pewno gorzko było około serca. My już nic, tylko myślimy sobie: będzie tu dopiero nazajutrz robota, bośmy pewni byli, że starosta nie dotrzyma parolu. Aleśmy się w tym omylili. Bo dotrzymał i nawet pięknie: powozy najętymi końmi poodsyłał do domu, a wszystkie swoje bachmaty i ludzi dał marszałkowi do dyspozycji.

Bardzo się to podobało kasztelanowi, jakoż tak czule się z nim żegnał, że aż mu łzy stały w oczach.

Mnie aż się serce krajało, żem nie mógł iść z tą konfederacją — ale nic nie pomogło. Ojciec był niewzruszony. Kiedy więc już siadali na koń, panna w ganku płakała, a nie wiedziano za kim, bo obadwa to brali do siebie; szepnąłem jeszcze Rudnickiemu: — Pilnujże tam, panie bracie, jakoś nieźle starostę, bo kiedy sam tutaj wróci, kto wie, co będzie Ale on na to: — Już się tam nie bój o to. Będę ja jemu dobrze świecił sam sobą i chybaby to był cud od Boga, żeby choć jeden z nas tam nie został.

I tak tedy obadwa poszli razem na wojnę. Tu skarbnik przerwał swoje opowiadanie, napił się wina, obudził kapitana, który już znowu zachrapał, i właśnie miał mówić dalej, kiedy wtem zapytała podkomorzyna: — Jakże? więc koniec na tym? a to chyba zginął starosta bełski?

— Nie, moje dziecko, zaraz ci to opowiem.

— Ja bardzo ciekawam — rzekła na to podkomorzanka.

— To tym lepiej dla opowiadającego — zauważył Nieczuja — ale pilnuj się dobrze, boby tu długo trzeba rozprawiać, aby wyświecić dalszą starosty historię, a ja będę mówił krótko i węzłowato, i prawdę mówiąc, nic mi tam do starosty.

— I nas też nie obchodzi starosta — rzekła na to podkomorzyna — chcemy tylko wiedzieć, jak się ożenił Rudnicki?

— O co też i mnie idzie.

— Owóż tedy — zaczął dalej ciągnąć swoje opowiadanie Nieczuja — jakie tam losy spotykały z początku tych obydwóch amantów, tego i nie wiem, bom to musiał siedzieć natenczas w domu i jenom wieści chwytał o wojnie. Ale w niedługim czasie byłem i ja też w tej wojnie. I z różnym szczęściem, jak to zwykle w okazjach, a zwłaszcza pod lada jakimi wodzami; jakoż to szczęście wkrótce skończyło się na tym, że nas w puch rozbito u Pilzna... Ja i sześciu jeszcze konfederatów uszliśmy jakoś szczęśliwie, a omyliwszy pogoń, dostaliśmy się w góry i tamtędy przerżnęliśmy się aż niedaleko Wiśnicza. Mieliśmy zamiar albo dotrzeć do którego z zamków obronnych około Bobrku lub Lanckorony, albo też dostać się do Bierzyńskiego, o którym wielki rozgłos się właśnie wtedy rozlegał wszędzie. Byliśmy bardzo ostrożni, ale jużeśmy się wtenczas nie mieli czego tak bardzo obawiać, bo nasz oddzialik wyrósł był przez drogę do dwudziestu i kilku szabel, konie były tęgie, ludzie także nieszpetni, tylko żeśmy byli zmęczeni bezsennością do tego stopnia, że nam trzeba było koniecznie choć dwudniowego spoczynku.

Kiedyśmy więc przyjechali nad Wiśnicz, wielkie nas wzięło łakomstwo do miasteczka zajechać i tam wypocząć, bo to spoczynek najlepszy w mieście. Chodziło tylko o to, żeby się na123 przód dowiedzieć, kto tam jest w mieście. Podsuwamy się tedy, łapiemy jakiegoś waszecia: — A co tam?

— O panie! — rzecze nam poczciwina — u nas konfederatów kupa. Pozwlekali się gdzieś od gór, co ich tam kędyś rozbito.

Tedy dobra nasza, ale i nie ze wszystkim — ale już śmiało jedziemy w miasto. Główna rzecz teraz, żeby jakiś dom znaleźć niezły i dość obszerny, aby się w nim wygodnie pomieścić.

Patrzę tedy: ten maleńki, ten bez stajen, ów jakiś nadto odarty, ale nareszcie wybrałem jeden niewielki wprawdzie, ale ze szopą i stajnią, i z dziedzińcem u przodu. A przed bramą stoi jakiś już podeszły, a niewielki człowieczek, ubrany z polska, ale w kapeluszu pilśniowym.

Widząc ten człowieczek, że się zbliżamy ku niemu, a jest nas tylu, wyszedł do nas, składa ręce, modli się: — Ej! Panowie! mińcie mnie, mińcie! ja ubogi! córkę mam chorą! miejsca nie ma! już mnie też wszyscy minęli! — A mówi z polska jakoś mięciutko. Pytam tedy: — A kto waść za jeden?

— Jestem Francuz! — powiada — byłem za fechmistrza u księcia, a potem za marszałka, a na końcu burgrabią. Za tyloletnie moje wysługi książę mi dom ten darował.

— Mości panie burgrabio! — rzeknę ja na to — tedy ty nam znów za nasze wysługi dasz pomieszczenie w tym domu.

A tu już zajeżdżają, drudzy zsiadają z koni, pakują się do szopy i odmykają stajnie, inni się pchają do domu. Stary płacze.

— Nie płacz — rzekłem — toż cię tu nikt nie będzie rabował.

— Ej! Panie drogi! córkę mam chorą w domu, dzieciątko małe.

— Więc będziemy sprawować cię cicho.

Jakoż najęczal się dość staruszek, bo mu pozabierali słomy i siana i do komory się nawiasem dobrali, a roztasowali się po jednej stronie domu, w dwóch małych izbach, które były próżne; ale to nic nie pomogło, bo żołnierz głodny a przemęczony nie ma uwagi na nic. Naniósłszy słomy, kładziem się spać, choć to było jeszcze rano, jeno pochmurno, i ja położyłem się także; drudzy, na których kolej, czuwają.

Zasnąłem sobie tedy jak kamień. Kiedym się zbudził, już się zmierzchało. Inni śpią jeszcze.

Posnęli też i ci zdrajcy, którzy byli na czatach, alem ich już nie budził, biorąc sam czuwanie na siebie. Ale że mi ckliwo było jakoś ,w żołądku, poszedłem na drugą stronę do naszego gospodarza. Tam dwie izdebki znowu, schludne dosyć, ale ubogie bardzo. Przy oknie siedziała młoda jeszcze kobieta i prawie piękna, ale blada jak śmierć. Dzieciątko małe, chłopiec tęgi o czarnych oczach, leżał w kołysce i bawił się jakimś rupieciem. Sam siedział w kącie i był tak smutny, że miał prawie ciągle łzy w oczach. Witam go tedy z francuska. Spojrzał na mnie z zdziwieniem i wypogodniał. Przecie to zawsze dźwięk mowy ojczystej porusza serce. Nabrał też zaraz lepszej ufności ku mnie. Spowiadał mi się, jako był niegdyś dosyć dobrze podszyty, a teraz biedny i bez żadnych widoków. Jeszczeż i dzieciątko mu przybyło na głowę. Pytam tedy: — A to żona waszeci?

— Nie — rzecze — to córka moja.

— Zamężna?

— Tak... zamężna...

— A mąż byłże także Francuz czy Polak?

— Polak był, ale go już nie ma.

— Gdzie ,się podział? Umarł-li albo go też zabito?

— Bodajby go już zabito!

I skarżył mi się, córka płakała. Żal mi się zrobiło tego biedactwa, jakoż im zaraz przyrzekłem, że nie weźmiemy nic od nich darmo, a cośmy wzięli, zapłacimy jak słusznie. Ściskał mnie za kolana, wyniósł miodu gąsiorek i jakąś przekąskę. Posilamy się, a staruszek tysiączne opowiada historie. Już się tedy dobrze zaczęło zmierzchać. A o mocnym już zmroku słyszę ja nowy hałas przed bramą. Biegnę do okna, patrzę, a tam kilku nowych konfederatów na koniach.

Kiwają na nas, do bramy się dobijają. Z przodu, na tęgim skarogniadym bachmacie, ale spienionym wskroś, siedzi dzielny jakiś mężczyzna, wąsy sute, konfederatka mu kipi na głowie, i woła do nas: — Hej! kto w Boga wierzy, otwieraj! Dam dwadzieścia czerwieńców za nocleg.

Stary mówi: — Otworzę. — Ja powiadam: — Daj pokój — ale on taki koniecznie otworzyć i mówi: — Już mi też wszystko jedno, a dwadzieścia dukatów nie znajdę. — Myślę sobie: i to racja, dobrze mu i dwadzieścia czerwieńców. Kiedy wtem spojrzy ona kobieta na okna i krzyknie. Patrzymy: mdleje. Stary do niej, ja też za dzbanek z wodą, trzeźwimy. I dotrzeżwiliśmy się cokolwiek.

Ale tymczasem na dworze huk coraz większy, walą do bramy, brama puszcza. Pobudzili się nasi na tamtej stronie, wybiegają, wybiegam ja też do sieni. A owi już pozłazili z koni, prowadzą do stajen; ów mężczyzna w kipiącej konfederatce idzie wprost do mnie. Przypatrzę mu się lepiej: — Chryste Panie! toż to starosta bełski! — zawołałem składając ręce.

— A waść mnie skąd znasz? — pyta. A ja mówię: — A toż to niedawno szliśmy razem w taniec u pana Chwaliboga w Suszycy. — Spojrzał na mnie: — To i waść tam byłeś! Bodajże was pozabijano, coście ze mnie zrobili! Starostwo poszło na grzyby, gwiazda w kąt, postrzelono mnie w udo, jeszcze chwała Bogu, żem gardła nie dał!

Ot! wasze wojny głupie, z motykami na słońce!

Ale ja puszczam pomimo uszu te inwektywy, z respektem mówiąc, już cale głupie, i pytam: — Ale skądże się waszmość tu wziąłeś? zapewne z gór? czy was tam także rozbito?

— W puch.

— A pod czyjąż komendą służyłeś?

— A diabli ich tam wiedzą! niech ich tam piorun z taką komendą!

— A Rudnicki tam był?

— Był, ale już po nim. — — Zginął?

— Oho! jak swego ucha, tak go waść nie obaczysz.

Ścisnęła mnie ta nowina za serce, a on tymczasem bierze za klamkę i chce wnijść do izdebki.

Ale jam mu zastąpił, mówiąc: — Nie idź waść tam, bo tu chorzy.

— Ale tam są kobiety.

— To i lepiej, znajdą się łóżka wygodne. Zastępuję mu jeszcze ode drzwi, ale on taki przycisnął drzwi i wszedł. Ale jeno co wszedł, spojrzał na owego staruszka, spojrzał na kobietę, i zbladł. Stary się rzucił ku niemu, złożył ręce: — Zbawco mój! — Ale starosta jakby też trutkę zażył, zachwiał się na nogach, zatoczył się do przypiecka i siadł. Złożył ręce przed sobą, patrzy, tamci też patrzą na niego.

Już mi więc i nietrudno domyśleć się całego sekretu. Patrzę tedy na niego i śmiech mnie porwał zrazu. Mówię więc: — Rwałeś się tu, panie bracie, do tej izby jak opętany, a teraz, jako widzę, siedzisz w matni jak piskorz. Nie obejdzie się tu bez tego, żebyś się w dank za twoje rycerskie zasługi i nie ożenił.

Spojrzał na mnie dziwnie litościwymi oczyma — ale staruszek jeszcze litościwszymi, a kobieta prawie już jakby w obraz cudowny, przy czym także rzuciła okiem w kołyskę.

Ja też jeszcze lepiej sobie dworuję, przychodzą inni konfederaci, dowiadują się, jaka rzecz, pomagają mi.

Francuz stawia miód przed starostą, częstuje nas — u nas coraz weselej, ale starosta coraz smutniejszy. Zwiądł, jakby powismo lnu, ledwie mu się głowa trzyma na karku.

Wtedy ja wystąpiłem naprzód i rzekłem krótko w ten sens: — Mości panowie! Oto jest pan starosta bełski, nasz kolega i brat. A oto jest jego żona, a tam jego synek, w kołysce. Ale jako to imć pan starosta jest skory do służby około ojczyzny i spieszył się mocno do konfederacji, tak i zapomniał z pośpiechu wziąć ślub ze swoją żoną przed wojną. Teraz kiedy się tu przypadkowo zjechali pan starosta chce to naprawić i prosi waszmość panów na swoje wesele. Niechajże tedy biegnie kto zaraz po księdza, aby tu szedł ze stułą i z organistą i dawał zaraz ślub.

Wybiegło kilku. Starosta patrzał przez chwilę na mnie i potem wstał. Zaczął się rzucać.

— A to co jest takiego? panowie myślicie mi robić gwałt?

Ale na to wypadła zaraz owa kobieta ku niemu z dosadnymi racjami, a któryś z naszych dobył pistoletu zza pasa i wymierzył mu z lekka w pierś. Starosta znowu opadł, siadł na przypiecku — i już cicho.

Niebawem też przyszedł ksiądz, ale nie proboszcz tamtejszy, jeno jakiś konfederacki kapelan.

Już też wiedział o wszystkim, a że był frant, więc wystąpił od razu z gratulacjami imć panu staroście i starościnie i zgoła postępował sobie z powagą, jakby nic o niczym nie wiedział.

Starosta też już zgłupiał do reszty i sam nie wiedział, co robi.

Dano mu tedy ślub formalny, jak przynależy.

Po ślubie, kiedy pić cokolwiek zaczęto, a konfederaci huknęli pieśń staroświecką weselną, biorę ja księdza na bok i mówię mu: — Wydaj no mi, jegomość, dokument ślubu na piśmie, z pieczęciami i podpisami świadków.

Powiada wprawdzie starosta, że Rudnicki zginął, ale żołnierze mają rogatą duszę i czasem powstają z martwych. A kiedy by zginął Rudnieki, to i tak documentum mi nie zawadzi.

Poszedł tedy ksiądz i za jakie pół godziny lub więcej przyniósł mi taki dokument ze srogimi pieczęciami kościelnymi. Kazałem go tedy podpisać świadkom i schowałem go sobie w zanadrze.

I już tam dalej nie wiem, co tam zrobili z sobą ci Francuziska, polscy i francuscy prawdziwi, jeno to mi się widzi, ze był tam wart Pac pałaca, a pałac Paca, jakoż i dobrze, ze się to pożeniło.

Jeszcze też była z godzina do dnia, kiedy się zrobił alarm po mieście.

Francuzi za piec — a my na koń i dalej.

Poszliśmy wtedy ku Lanckoronie, gdzie, jak mówiono, trzymał się jeszcze Beniowski.

Ale jeszcześmy do Lanckorony nie doszli, kiedym się dowiedział z pewnością, że Rudnicki nie zginął. Wkrótce też potem przez jednego z konfederatów powracającego do domu wpraktykowałem mu ów dokument, który go zapewne niepomału ucieszył. Pojechał też zaraz z nim do kasztelana — i potem w parę miesięcy się z kasztelanką już bez przeszkody ożenił. Wracając raz od konfederacji na spoczynek do domu, wstąpiłem do Jaćmierza. Przyjmowali mnie Rudniccy jakoby brata. Jakoż zacny to dom był potem, kochany i szanowany powszechnie, a ona sama to już była wielbiona, jak gdyby jaka półświęta. Panie Boże! świeć tam jej duszy — wcześnie biedaczka umarła.

Kiedy skarbnik skończył swoje opowiadanie, trwała chwila milczenia. Każdy coś sobie myślał, ale nikt nic nie mówił. Aż znowu skarbnik zabrał głos, mówiąc: — Otóż takie to było ożenienie się ojca imć pana Jędrzeja. Powiedziałem z góry, żem go wyswatał, jakoż tak było. Więc my to dawni znajomi i mamy sobie przecie coś do podziękowania.

Pojadę tedy do niego, zastanę tam pewno Jędrzeja, wyrozumiem go trochę, a może całkiem, a na koniec po staremu, otwarcie pogadam sobie ze starym. Przy lampeczce, przy wspomnieniach młodości, przy odświeżeniu afektów pójdzie to gładko i uczciwie, i po swojemu, tak jak to dawniej bywało. A kiedy Pan Bóg pozwoli, to się wszystko ukończy zaraz, słowo się da, słowo się weźmie, i do Zagórza zawitamy z kapelą.

— Bardzo poczciwie to mówi wujaszek — rzekła na to podkomorzanka z westchnieniem. A podkomorzyna dodała: — Ha! kiedyś tak łaskaw, braciszku, to już jedź chyba. Daj Panie Boże! żeby się tak stało.

Obeszłoby się w takim razie bez podróży do Lwowa.

Na tych słowach skończyło się posiedzenie familijne, a że to już późna była godzina, wszyscy, w najlepszych nadziejach udali się na spoczynek.

X Nazajutrz rano skarbnik się wybrał do Jaćmierza. Nie miał przed sobą więcej jak małe cztery mile, toż i zawczasu zajechał. Jakoż już po południu pokazały mu się na wzgórku czerwone dachy jaćmierskiego pałacu, przed nim gęste i wyniosłe kolumny, obok niego, a w połączeniu z nim, jakieś gmachy oszklone, przed nim zaś rozległe ogrody, w których różne krzewiny i drzewa, poobwijane starannie w słomę.

Już też tu dzisiaj inaczej — myślał sobie skarbnik, skręcając ku pałacowi — czysto, szkląco, po pańsku albo też po modnemu. Ha! nie ma co mówić. Wygodniej mieszkać w murowanym pałacu niżeli w drewnianym dworku, a kogo stać na to, czemu ma sobie żałować! Daj Panie Boże nam wszystkim, abyśmy się pomurowali, kryształami oszklili i pootaczali jak najpiękniejszymi ogrody. A jeśli tylko przez to nie utracimy na naszej cnocie, na fantazji i sercu, toż to nie będzie z niczyją szkodą, a dla nas pewnie z korzyścią.

Tak sobie myśląc, zajechał właśnie w dziedziniec; woźnica strzelił po staremu dwukrotnie z bicza i stanął jak wryty przed małym gankiem, na czterech słupach opartym i blachą okrytym.

Wysiadłszy z sanek, kiedy nikt nie wychodził naprzeciw niemu, zaczął się rozpatrywać po dziedzińcu. Jakoż zaraz go to uderzyło, że tuż przy pałacu stało jezcze jedno skrzydło starego dworu, odrapane, sczerniałe, pod starym jeszcze, nie naprawionym dachem. Zdało się, jakby umyślnie była pozostawiona próbka tego, co tu było dawniej, aby tym lepiej wydało się to, co już później zrobiono. Skarbnik dziwił się temu, ale już się i nadziwił do syta, i pooglądał wszystkie budynki, stojące wkoło dziedzińca, i nadziwował się dosyć rozległym i kosztownym cieplarniom — a jeszcze zawsze nikt nie wychodził ku niemu.

Po długiej chwili dopiero zjawił się lokaj, cały w galony zaszyty, w trzewikach, w pończochach, z głową wypudrowaną i spojrzawszy na niego z góry, spytał przez zęby: — Pan do kogo przyjechał? do pani hrabinej czy do .starszego pana?

— Ja tu nie znam żadnej hrabinej — odpowiedział skarbnik mrukliwie, ale też nie bez zdziwienia — prowadź mnie asan do pana.

— A to tam, do starego dworu — odpowiedział służalec i zaraz zniknął.

Skarbnik stał zdumiony przez chwilę i tak mu się jakoś smutno zrobiło na sercu, że byłby dał jeszcze co za to, gdyby był mógł zaraz sprzed ganku nawrócić i także zniknąć. Skarbnik przeczuł od razu, co się tu dzieje, ale przeczucia mylą, trudnoż zresztą tak od kogoś odjeżdżać — poszedł wiec do starego dworu. Ale i tam jakoś nikt nie wychodził. Wszedł do sieni — pusto, wszedł do antykamery — antykamera wielka, zarzucona rozlicznymi gratami, brudna nad podziw, ale w niej ani żywego ducha.

Wszakże z drugiej komnaty doszły go jakieś głosy, męskie, grube, wesołe. Zrzucił więc szubę ze siebie, otworzył drzwi i wszedł, ale prawie nieśmiało. Wszedłszy niepostrzeżony, zatrzymał się przy drzwiach i najpierw przypatrzył się temu z uwagą, co mu się tu przedstawiło.

A więc była to wielka komnata, równie brudna jak antykamera, w kącie jej stało łóżko, starą nakryte kołdrą, z poobdzieranym na ścianie dywanem, z wytartym na ziemi niedźwiedziem.

Kilka sprzętów staroświeckich i wyszarzanych w komnacie. Pod oknem stół, na nim dzbany cynowe, butelki próżne i kubki. Koło stołu stało krzesło poręczowe, a w nim siedział starzec jakiś, który się oparł o poręcz, głowę na bok przychylił i chrapał. Był to starzec nie tak ubogo, jak wytarto ubrany; z jego pasa litego wisiały już tylko strzępki, jego buty czerwone przybrały kolor szary na nosach i wszystkich fałdach. Był on nieotyły, niechudy, ale twarz miał nabrzękłą, oczy podsiniałe i pomarszczone, cały wierzch głowy łysy, około którego wisiały siwe włosy dokoła jak strzecha na wietrze. Przypatrzył się skarbnik bliżej temu starcowi i ręce załamał przed sobą. Ten starzec bowiem, był to ojciec Jędrzeja.

Około niego, tuż koło stołu, stał oparty bernardyn, czerwony jak burak, chwiejący się na nogach, z kielichem w ręku.

Przy bernardynie szlachcic jakiś w popielatym żupanie, chudy jak szczypa, z zakwitłym nosem, z zielonymi oczyma, z zesiniałymi usty, z wąsami nastrzępionymi do góry, który się trzymał pod boki i kiwał się ustawicznie ku bernardynowi.

Przed szlachcicem i bernardynem stał jakiś mały przysadkowaty jegomość, w długim po kostki, jeszcze z saskich czasów, granatowym żupanie, który, co chwila trzaskając w palce jak z bicza, coś im tam dowodził.

Czwarty towarzysz leżał na poprzek sofy i spał jak zabity.

Obaczywszy to skarbnik, stał z załamanymi rękami przez chwilę i nie wiedział, co robić. I ból, i smutek, i jakaś trwoga odjęły mu wszelką władzę nad sobą — zdawało mu się, że jest na cmentarzu i widzi nie domarłych do reszty trupów z epoki saskiej, dobijających kielichami ostatnią iskierkę życia, która im pozostała... Przerażający to widok! Nie pogrzebani umarli!

Tymczasem bernardyn dojrzał go, obrócił się z kielichem ku niemu, czerwona twarz mu się roześmiała i krzyknął: — Hej! patrzcie jeno! to nasz! to nasz! Imć pan skarbnik dobrodziej! człek starej daty, pierwszy biba swojego czasu! hej! a chodźże sam do mnie! z pełną cię czekam, jako w dym do ciebie!

A drugi wołał: — Skarbniczeńku kochany! rybeńko moja! a chodźże do nas, ciebie nam brakowało!

A trzeci wtórzył, trzaskając w palce: — To nasz! to nasz!

Ale skarbnikowi się twarz wykrzywiła na te trupie hałasy, wyciągnął rękę przed siebie, jakby się bał, żeby go który z tych ichmościów nie dotknął, i wymówił półgłosem: — Przepraszam... nie mam honoru znać...

— Jak to! więc mnie już nie znasz! — zawołał na to chudy szlachcic w popielatym żupanie — a toż to piliśmy w Bóbrce przez trzy dni, trzy nocy, jeszcze za życia twojego ojca!

— Za życia mojego ojca były szczęśliwe czasy...

— Tfu! — krzyknął tamten — otóż to mi polityk!

— Skarbniku kochaneczku! — zawołał drugi — jak ciebie kocham, pij! Właśnie dlatego, że takie czasy! dobry trunek na frasunek, mówili starzy, a ja powiadam, najlepszy! Pij, rybeńko kochany!

— Tfu! — krzyknął jeszcze popielaty towarzysz, a tymczasem gospodarz domu chrapnął mocniej i zbudził się. Przetarł oczy, spojrzał przed siebie: — A kto tu?

Skarbnik patrzał na niego i milczał.

— Któż to jest? — powtórzył starzec, przecierając jeszcze raz oczy — zdaje mi się, że znajomy, ale żeby mnie kto zabił, nie potrafię sobie przypomnieć. Proszęż siadać przynajmniej.

— Panie podkomorzycu dobrodzieju — mówił na to skarbnik — widzę, że pamięć już ci podziękowała za służbę. A pamiętaszże dom kasztelana w Suszycy?

— Dom kasztelana w Suszycy?... — powtórzył starzec i myślał trochę, ale ocknął się mówiąc: — Jakże chcesz! przecież stamtąd wziąłem był pierwszą żonę moją.

— A pamiętasz starostę bełskiego, twojego rywala? Jakeśmy go sztuką do konfederacji zwabili! jakem ja go potem złowił w Wiśniczu? jak go tam konfederaci do ożenienia zmusili?

— Konfederaci? — mówił starzec, myśląc usilnie, a potem dodał: — konfederacja, toż to była w tym roku, kiedy jednego miesiąca nie było...

— Jak to jednego miesiąca nie było? — zapytał skarbnik.

— A nie było, december był zginął...

— Panie podkomorzycu! — rzekł skarbnik na to żałosnym głosem — cóż się też z tobą dzieje?

Starzec wlepił oczy w ziemię, opuścił głowę i milczał.

Inni goście powynosili się tymczasem po jednemu do drugiej komnaty i gdzieś pomknęli.

Skarbnik patrzał z wielką uwagą na starca, starzec milczał. Nareszcie znowu zabrał głos pierwszy: — Więc nie przypominasz mnie sobie całkiem?

— Coś jak przez sen mi się kręci... przepraszam waszmość pana dobrodzieja... wiek mój, kłopoty...

— Więc nie pamiętasz Nieczuję?

Starzec spojrzał na niego: — A! Nieczuja! — rzekł wreszcie — coś to się był u mego teścia porwał do szabli na starostę bełskiego? o! pamiętam, pamiętam...

— Nie, to nie ja byłem, był to mój ojciec, ale i ja tam byłem. A ja ten jestem, który ci podczas konfederacji przysłał dokument ślubu starosty...

— Dokument ślubu... — powtórzył starzec — a! prezentowałem go kasztelanowi, tak, prawda, i potem już żadnej kwestii nie było. Ale patrzjże, waszmość, jak się to zapomniało. Musi też to być bardzo dawno już temu, musi to być już ze dwieście lat najmniej...

— Ale co też gadasz! — zawołał na to skarbnik z żalem — wieleż lat, jakeś powtórnie żonaty?

— O! to już tylko Bóg wie! ale pewnie musi być ze sto pięćdziesiąt albo i więcej.

Dobrą musi mieć żonę — pomyślał skarbnik.

— A wieleż lat ma syn twój, imć pan Jędrzej?

— O! syn mój młody jeszcze i nieżonaty.

— Gdziesz mieszka Jędrzej? bywa tu często?

— Mieszka w Górkach, bywa często; bywałby częściej jeszcze, gdyby nie to, że się jakoś nie lubią z macochą. Prawdę mówiąc, ma też i rację cokolwiek... Bóg mnie to tak jakoś pokarał...

Tu się starzec znowu zamyślił, ale teraz zaczęły mu widocznie przychodzić jakieś myśli trzeźwiejsze, oko zamglone zaczęło się trochę wyjaśniać i cała twarz nabierała jakiegoś smutnego wprawdzie, ale zdecydowanego wyrazu. Skarbnik się już wszystkiego dorozumiewał pomału i patrzał coraz z większą uwagą na starca, a ten tymczasem mówił dalej: — Nie było to jak za mojej nieboszczki! żyliśmy po staremu w spokoju, w zgodzie, w błogosławieństwie Bożym. Dom był stary i mały, ale wiele szczęścia się w nim mieściło. Dziecię się nam pięknie chowało i mieliśmy z niego pociechę. Odwiedzali nas nasi kochani sąsiedzi i dzielili się z nami naszym powodzeniem i szczęściem. Ale nieboszczka umarła... Napłakałem się, nabolałem... ale Bóg tak chciał, trudno się Jemu sprzeciwiać. Pozostała mi jeszcze dziecina, ot! i było to jakoś, i byłoby do końca. Ale nieszczęście chciało, że mnie najechał ten nawidzony starosta bełski. Męczył mnie o jakiś dokument, ten to dokument ślubu, o którym mówisz, żeś mi go przysłał. Jakoż miałem go wtenczas, alem go nie dał. Powiedziałem, żem stracił. Ale stąd ze starostą znajomość, ba! i przyjaźń nareszcie. Był on u mnie, pojechałem ja też do niego. Ot! i com sobie stamtąd przywiózł na głowę!

— Cóż to, panie bracie? czyż to żona twoja...

— A jużci, siostra starosty.

— Siostra! — zawołał skarbnik.

— Rodzoniuteńka i nieodrodna — powtórzył stary — ot! i tak to się przyszło na biedę.

— Ej! panie bracie — zawołał skarbnik — jeśli tylko tyle nieszczęścia jest w twoim życiu, żeś się ożenił z kobietą, która może trochę rej wodzi nad tobą, jak się tego domyślam, toż to, panie bracie, nie ma czego rozpaczać. Najzłośliwsza kobieta przecie to zawsze kobieta, a w sercu kobiety dużo jest pereł i złota. O to tylko idzie, żeby je umieć wydobyć. Ale starzec machnął tylko ręką na to i umilkł. W tymże momencie wszedł taki sam drugi ugalonowany i upudrowany służący i spytał z progu: — Pani hrabina pyta, czy jegomość będzie jadł z swoim gościem u siebie, czy przyjdzie do sali?

A zmierzchało się już natenczas, więc pan Rudnicki nie dowidział, a że i nie dosłyszał lub nie uważał, więc służący musiał ponowić pytanie. Starzec myślał przez chwilę, a potem spytał: — A cóż mówi pani hrabina?

— Pani hrabina prosi.

— A więc chodźmy, panie Nieczujo — rzekł starzec — poznasz też moją żonę.

Skarbnik pomyślał sobie: jeżeli ta hrabina wie, jakem ożenił jej brata, to będę jej miłym gościem. Ale może też i nie wie? Powiadają, że na tym modnym świecie nie masz szczerości nawet i pomiędzy rodzeństwem. Wierzmy w to, panie Marcinie, i mając po staremu czyste sumienie, miejmy też i odwagę.

Szli tedy do salonów hrabinej.

Tu już świat całkiem inny.

Nie komnaty, ale salony. Woskowane posadzki, perskie przed kanapami kobierce, ściany od karmazynów i złota, u stropu lustra wielkie, pełno świec białych woskowych. Sprzęty paradne, wielkie po ścianach zwierciadła, kolumny i konsole, a na nich wazy z kwiatami, woń cudzoziemska napełnia powietrze, słychać muzykę z dala...

Kiedy weszli do głównego salonu, zastali tam kilka dam, kilku mężczyzn. Damy w czubach i fiokach, mężczyźni w pończochach, trzewikach, pudrowani, wysznurowani jak lalki.

Poważnego robrona, naturalnej czupryny, staropolskiego wąsa ani na oko — dawny, prosty, naturalny obyczaj zastąpiła we wszystkim cudzoziemska, sprowadzona zza morza, misterna sztuka.

W tej chwili jedna z dam siedziała przy klawikordzie i wygrywała jakieś piosenki swawolne, jeden z kawalerów wtórował jej na gitarze, drugi trzymał w ręku flotrowers. Bardzo piękna to była muzyka, ale skarbnik na nią nie zważał — on szukał oczyma przede wszystkim hrabinej.

Wyobrażał ją sobie całkiem do brata podobną, a więc chudą, wysoką, o czarnych oczach i włosach — ale tymczasem było to całkiem przeciwnie.

Pani Rudnicka bowiem była to otyła i bardzo nawet otyła blondynka. Była tak otyła, że chodzenie na własnych nogach stało się dla niej ciężką nad siły pracą, od której uwalniając się, kazała sobie zrobić fotel na dużych, skórą oblamowanych kółkach i w tym fotelu kazała się wozić nawet po pokojach. Teraz także w tym fotelu siedziała i trzymając w jednej ręce lornetkę, przez którą na grających patrzała, w drugiej trzymała wyzłacany pierzasty wachlarz, którym około swojej twarzy rumianej ochładzała powietrze.

Właśnie skończono muzykę.

— Ah! que c'est joli! que c'est charmant! n'est ce pas, ma chére?... Monsieur Adolphe, mam’selle Florence, je vous remercie. C'est une chanson a rawir! cela va au coeur! n'est ce pas, ma petite?

A mówiąc to obracała się ciągle do panny, która przy niej siedziała. Była to jeszcze bardzo młoda panienka, szczupła, blada, bardzo delikatnej przeźroczystej cery, szatynka. Patrząc na nią, zdawało się widzieć stworzenie tylko w połowie należące do ziemi, jakiś kwiatek wypędzony sztucznie, wychuchany w cieplarniach. Było to najżywsze przeciwieństwo z matką na oko. Mówimy z matką, bo była to córka hrabiny. Ale pomimo to zdania ich zdawały się być aż nadto zgodne ze sobą, przynajmniej teraz powtórzyła zaraz za matką: — C'est a ravir. Cela va au coeur.

Przez tę chwileczkę skarbnik był już w .salonie i stojąc przy drzwiach, widział i słyszał wszystko, co można było widzieć i słyszeć. Kiedy się muzyka skończyła, stary wziął go pod ramię, mówiąc: — Chodźmyż do mojej żony.

Przystąpili tedy do gospodyni domu, mąż prezentował swojego gościa: — Imć pan Nieczuja prezentuje się tobie.

— A! pan Nieczuja! — rzekła na to hrabina — brat pani podkomorzyny sędomirskiej. Niechże pan raczy usiąść.

— Tak, mościa dobrodziejko, brat rodzony — odpowiedział skarbnik, zabierając miejsce tuż przy niej.

— Le coeur me le disait bien, que c'est lid. — rzekła hrabina do córki — il commence par "mościa dobrodziejk’’ finira par "asani’’. Asan dobrodziej daleko mieszka od Jaćmierza?

— Kilka mil, pół dnia jazdy, jeżeli drogi niezłe.

— Siostra asana dobrodzieja mieszka podobno w Zadwórzu?

— Zagórz nazywa się jej posiadłość — poprawił skarbnik.

— Ah! Zagórz! prawda. Nie mogę nigdy spamiętać, chociaż mój pasierb tak często tam bywa...

Pani podkomorzyna ma córkę podobno i bardzo ładną...

— Jaka to szkoda — odezwała się na to panna — że mieszkamy tak daleko od Zagórza. Ja bardzo wiele dobrego słyszałam o pannie podkomorzance i bardzo bym była szczęśliwa, gdyby mi los zdarzył poznać ją osobiście...

— Patience, ma chere! laissez faire votre frere... il vous procurera cette connaissance... Siostrzenica asana dobrodzieja, o której moja córka tyle dobrego słyszała, podobno ma iść za mąż. Powiadano nam, że ma konkurenta... jakże się to mówi? Ernestynko! poprawże matkę, kawalera podobno... tak przynajmniej mówi nasza panna służąca.

Ernestynka oczy spuściła ku ziemi i mimo woli umilkła. Skarbnik także nie bardzo wiedział, co mówić; jeszcze mu się nie zdarzyło coś podobnego widzieć i słyszeć. Wszakże się zebrał na koniec: — Mościa dobrodziejko — rzekł on — o pannach nie można nic pewnego powiedzieć, aż póki na kobiercu nie staną. Kręci się ten, kręci się ów, kręcą się różni, ale który z nich szuka żony, a który tylko rozrywki, trudno to z góry powiedzieć. My też niewiele zważamy na to i nikomu też nie wierzymy...

— I bardzo dobrze państwo robicie — rzekła na to hrabina — osobliwie jeżeli sami tacy wietrznicy u was bywają, jak mój pasierb kochany... O ile ja wiem, kocha się w trzech pannach od razu, a ile by jeszcze do tego trza doliczyć mężatek, tego już nie wiem... Doskonały człowieczek! korzysta z swojej młodości, jak może...

To wymówiła hrabina niby z niechcenia i zaraz spytała męża: — Mój kochanku! a cóż się dzieje z obiadem? czy każesz dawać, czy chcesz, ażebyśmy zaczekali na Jędrzeja?

Stary Rudnicki, który się zdrzymał cokolwiek, siedząc obok skarbnika, ocknął się nagle i rzekł: — Jak się tobie podoba... a cóż ja...

— Jak to co ty? — spytała, patrząc mężowi w oczy, hrabina — gospodarz domu, twoja wola...

A wtem wszedł Jędrzej do salonu.

Jędrzej od tego czasu, jakeśmy go po raz ostatni widzieli, także się znacznie odmienił.

Zmężniał, a może i wyrósł nawet cokolwiek; jego twarz młodzieniaszkowata nabrała męskiego, statecznego wyrazu, jego postać cała jeszcze więcej powagi. Zdawało się nawet, jakby tej powagi było w nim więcej, niżeli odpowiadało jego tak jeszcze młodemu wiekowi, skąd wynikała jakaś, jeżeli nie surowość, to sztywność, która wprawdzie nic nie raziła, ale stanowiła w nim cechę jemu tylko właściwą.

Jędrzej zbliżył się najpierw do ojca i z rewerencją pocałował go w ramię, potem z dala ukłonił się matce, ścisnął siostrę za rękę i zaraz do skarbnika przystąpił.

— Panie majorze! — rzekł on, ściskając go za obydwie ręce — spodziewam się, że pan sobie mnie przypominasz. Mam sobie to za najmilszą przyjemność, że pana znowu i w dobrym zdrowiu oglądam. Moim to było obowiązkiem odszukać pana w Bóbrce i złożyć mu moje uszanowanie, moją winą, że się to nie stało dotychczas. Wszakże nim się to stanie, proszę i tutaj przyjąć zapewnienie mojego szacunku dla jednego z najzacniejszych obywateli tej ziemi, a mojego, że się z tym muszę pochwalić, szanownego kolegi.

— Cenię i ja sobie wysoko tę miłą sposobność — rzeki skarbnik — która mi dozwala obaczyć znowu tego młodego adiutanta, z którym tak osobliwą zrobiłem znajomość, bo prawie w ogniu... Ale jakżeś mi wyrósł, panie adiutancie, jak zmężniał... No i jakżeż? wyszło się cało z tych praktyk?

— Jeśli o mnie tu chodzi, to dosyć cało...

— Chwała Bogu i za to — rzekł skarbnik — mnie i to szczęście się nie dostało w udziale. Ja w październiku byłem ranny i wyleżałem prawie do pół listopada.

Śród tej rozmowy hrabina przypatrywała się ciągle przez lornetkę rozmawiającym, a kiedy z jednej i drugiej strony przypomniano kilka scen z ostatniej wojny, ona się obróciła do córki, cedząc pomiędzy zęby: — Voila de bien belles choses! les souvenirs de la guerre!. que c'est interessant... surtout pour les dames!

— Quant a moi — odpowiedziała na to córka, lubo dosyć nieśmiało — je ne demande pas mieux.

— Oh! grandę heroinę que vous etes!

W tym momencie Jędrzej odszedł powitać inne osoby w salonie się znajdujące, a hrabina się odezwała do pozostałego skarbnika: — Asan dobrodziej byłeś także uczestnikiem tej wojny?

— Tak, mościa dobrodziejko, cokolwiek, o ile mi pozwoliły moje siły.

— A to należy bardzo powinszować asanu dobrodziejowi, mając zwłaszcza wzgląd na wiek jego. Mój brat służył także niegdyś wojskowo, ale mi opowiadał, że aby być żołnierzem, trzeba być nie tylko młodym, ale mieć także i osobliwszą pasję do tego.

— Brat pani nie miał żadnej pasji do tego? — zapytał skarbnik z uśmiechem.

Hrabina spojrzała z ciekawością na niego, a wtem dano znać do obiadu. Wszyscy przeszli do sali jadalnej.

Siadano do stołu parami i skarbnikowi wypadło miejsce koło panny Ernestyny. Korzystał z tego skarbnik i poznawszy usposobienie matki, pragnął poznać i córkę, która, dosyć milcząca przy matce, teraz siedząc od niej opodal, była wcale rozmowną. Sama nawet zaczęła mówiąc: — Pan major po raz pierwszy jesteś w Jaćmierzu?

— Nie, pani — odpowiedział skarbnik — byłem tu parę razy, ale jeszcze za życia nieboszczki matki imć pana Jędrzeja.

— Wtedy musiało tu wyglądać wcale inaczej. Wyobrażam sobie dokładnie, jak tu było. Zapewne tak samo, jak w domu nieboszczyka mojego ojca. Staroświeckie komnaty, jakieś ciemne obrazy na ścianach, w większej części dębowe meble, służba ubrana z kozacka, a zresztą w domu po prostu, po staropolsku.

— Mościa panno hrabianko — rzekł na to skarbnik, a ten tytuł jej się z prawa należał i dlatego tak śmiało wymawiał go surowy w przestrzeganiu należących się tytułów skarbnik — nie byłbym myślał wcale, żeby dom ojca pani tak był wyglądał.

— Czy pan major znał mego ojca?

— Nie, pani.

— Dlatego pan tak mówisz. Mój ojciec nieboszczyk był to szlachcic starej i bardzo starej daty, bardzo pobożny, bardzo dobry, ale też bardzo surowy. Cały dom nasz był to jakby przez niego samego zrobiony i nakręcany codziennie zegarek, wiedział on o każdym najdrobniejszym kółeczku i każde musiało tak chodzić, jak on mu przykazał. O! pamiętam go dobrze, lubo jeszcze małym byłam dzieckiem, kiedy nas na zawsze porzucił... pamiętam dobrze, jak każdego poranku, obszedłszy sam wszystkie kąciki swojego gospodarstwa, w czym się mimo wieku nie dał nigdy nikomu wyręczyć, zawsze potem przychodził do mego pokoiku i po całych godzinach się przysłuchiwał, jak mi guwernantka dawała lekcje... Szkoda, że pan major nie znałeś mojego ojca...

— Z tych kilku słów które się dowiaduję od pani, i mnie już przychodzi żałować tego... Ależ to próżne żale!... Ojciec pani już nas porzucił, a mnie niebawem czeka taż sama droga, toż i znajdziemy się tam obadwa i bodaj czy nieprędzej porozumiemy się ze sobą niżeli wy tu, którzy zostaniecie na ziemi...

— Dlaczegóż pan major tak mówi? czy pan znajduje, że młodsze pokolenie gorsze jest od tego, które się już chyli ku ziemi?

— Tak nie sądzę, bo byłby to sąd wynoszący mnie samego, a poniżający innych. Ale to bym powiedział, że już jakoś świat cały się zmienia. Jakoś coraz inaczej, coraz mętniej jest na tym świecie. Stare życie jeszcze nie obumarło, a urodziło się i wyrosło już nowe. Jedna niegdyś rodzina rozdarła się na dwie połowice; ci chcą dwór zająć dla siebie, a drugich wyrugować na folwark, drudzy się opierają, jak mogą, i owóż walka krwawa w samym środku dziedzińca. A jest to walka zawzięta i prawie straszna, właśnie jakoby walka w sercu jednego człowieka.

Nieszczęśliwy ten, który jej dożył i bodajby nie doczekał jej końca...

— Może ja nie rozumiem dobrze, o co tu chodzi — rzekła hrabianka — ale tak mi się zdaje, że prawie tylko o suknie...

Na te słowa skarbnik spojrzał z uwagą na Ernestynę, patrzał na nią przez chwilę, a potem rzekł: — Już to mnie staremu to i sukien żal niepomału, ale .jeszcze by to była wielka łaska od Boga, gdyby się tylko na tym skończyło. Być to może, nie przeczę, ale przyznam się pani, że jakoś temu nie wierzę. Ile bowiem dotychczas mogłem zaobserwować, znalazłem zawsze, że co inna suknia, to i inny jest człowiek. Jakoż dziwne zaprawdę to rzeczy, bo ci ludzie przecież na tej samej porodzili się ziemi, tym samym mówią językiem, choć podobno nie zawsze, ale zawsze to są gałązki z jednego drzewa, a pomimo to powiem pani otwarcie, że nikt mi nie wydaje się więcej obcym, jak oni.

— Czy i mój brat Jędrzej jest panu tak obcym? To pytanie znowu zastanowiło skarbnika, nie wiedział zrazu, co odpowiedzieć, lecz nie wiedząc także, dlaczego by miał prawdę ukrywać, odpowiedział nareszczie: — Nie, pani. Z Jędrzejem zdaje mi się, że jestem bardzo blisko powinowaty.

Tu zdawało się, jakby Ernestyna przez ten czas, nim odebrała odpowiedź, wstrzymała oddech i wyczekiwała tej odpowiedzi nie tylko z niecierpliwością, ale z jakimś rodzajem obawy.

Potem zaś odetchnęła i odpowiedziała natychmiast: — Takem to sobie marzyła...

Skarbnik uważał to i stąd różne myśli zaczęły mu się roić po głowie. Trwała chwilka milczenia.

Po niej znowu zabrała głos Ernestyna.

— Pan major powiedziałeś dopiero, że my młodzi nie potrafimy tak łatwo porozumieć się ze sobą, jak się panowie starzy rozumieliście niegdy. Nie wiem, jakie pan do tych słów przywiązałeś znaczenie... Ale nie mogę panu tego zamilczeć, iż u nas młodych o porozumienie się z sobą jest tak nietrudno, że czasem bywa ono dziełem jednego momentu. Przytoczę panu przykład...

albo zresztą i więcej. Ale najpierw jeden. Mój brat Jędrzej...

— Za pozwoleniem pani, czy pan Jędrzej jest pani istotnie bratem?

— Oh! i więcej jak bratem! — rzekła na to z uczuciem hrabianka, ale zatrzymawszy się chwilę, dodała — to jest, właściwie wziąwszy, on mi nie jest nawet i krewnym. Bo ja jestem z innej matki i innego ojca, i on także z zupełnie innych rodziców, tylko że matka moja poszła za jego ojca, że pod jednym mieszkamy dachem i do jednej należymy rodziny, więc się nazywamy rodzeństwem.

— Tak i mnie to mówiono — rzekł skarbnik — ale przerwałem pani, słucham tedy z uwagą.

Ale Ernestyna odpowiedzała na to już innym tonem, na pół zarumieniona, a na połowę z uśmiechem: — Chociaż wcale nie ma co słuchać... ot! szczebiotanie kobiece!

— Bardzo panią przepraszam. Szczebiotanie szczebiotaniu nierówne, ja panią słucham z osobliwym zajęciem.

— Pan major jesteś zbyt grzeczny... Ale za to szczebiotanie niechże i pan mi coś opowie.

Coś o pani podkomorzynie, o pannie Stanisławie... bardzo by mnie to zajmowało.

— Cóż ja pani mogę powiedzieć o nich? ot! sobie domatorki, siedzą na wsi, chwalą Pana Boga, trochę się bawią gospodarstwem, trochę tam swymi szmatkami... i tak czas przechodzi.

— A! nie muszą to być takie domatorki zupełne! Ja mam o nich może nie zupełne, ale dość szczegółowe wyobrażenie i jestem pewną, że to są bardzo dystyngowane osoby. Przyznam się panu, że mam nawet dla nich osobliwszą sympatię. Jaka to szkoda, że tak daleko mieszkamy od siebie. Jestem przekonana, że żylibyśmy ze sobą w bardzo bliskich stosunkach, a ja z panną Stanisławą w najściślejszej przyjaźni...

Skarbnik patrzał na nią ze zdziwieniem.

— Czy pani widziała kiedy moją siostrzenicę? — zapytał po chwili milczenia.

— Nie, ale wiem najdokładniej, jak wygląda i znam ją tak dobrze, jak bym ją znała w istocie.

— A! to pani musi znać wiele ludzi w ten sposób — rzekł na to skarbnik z uśmiechem.

— Dosyć — odpowiedziała równie z uśmiechem hrabianka — a teraz jeszcze i pana poznałam, z czego bardzo się cieszę.

— Pani jesteś zbyt łaskawą na mnie starego — powiedział skarbnik z komplementem.

— Nie rozumiem dlaczego pan się nazywasz starym? Ja widzę w panu mężczyznę w samej sile męskiego wieku. Kto za kilka miesięcy dobija się rangi majora, kiedy inni, jak Jędrzej na przykład, pozostają przy porucznikostwie do końca, ten zdaje mi się jest jeszcze młodym i wiele młodszym od innych. Wieleż pan masz lat? ja bym panu nie liczyła więcej jak na czterdzieści.

— Bodaj też panią! — zawołał na to skarbnik z szczerze wesołym uśmiechem. — Bodaj też panią! pani mnie tu gotowa jeszcze na młodzika wystrychnąć. A pięćdziesiąt! pięćdziesiąt! i to prawie z okładem. Cha cha cha! tak to, tak, mościa pani!

— Ej! pan sobie żartuje!

— Ale to pani, pani sobie w łasce swojej żartuje! a godzi to się! a z takiego starego! a jak to rozumniutko, a misternie, a gładko, oj! kobiety, kobiety!

— A czy to pan się obawia kobiet? — mówiła dalej Ernestyna figlarnie — czy panu zrobiły kiedy co niedobrego kobiety? Nie oneż to są ozdobą tego padołu płaczu, osłodą w tego życia goryczach, pociechą w smutkach i najpewniejszą przystanią w burzy dla serc stroskanych lub skołatanych boleścią? Pomyśl pan tylko, czym by to był ten świat bez kobiet?

— A jeszcze bez takich jak pani. Ej! bodajże też panią! a jakie to młodziutkie, a jakie mądre!

ot! przy pani, to i świat cały się zmienia, i wszystko się jakoś inaczej wydaje! ot! i stary się gotów rozchmurzyć, ba! a jeszcze odmłodnieć Ej! ale grzech by to był śmiertelny zbałamucić; starego. A prawdę mówiąc, to i nie warto. Bo to właśnie jakoby w samotrzask, nastawiony na ślicznego szczygiełka, ułapiła się sowa! Cha cha cha! a co? może to nieprawda?

Dajże mi pani rączkę, niech ją pocałuję serdecznie i będzie kwita.

To mówiąc skarbnik, wziął rączkę Ernestyny i cmoknął ją solennie, jakby kto z bata wystrzelił, in barbam całemu towarzystwu, siedzącemu przy stole.

Na ten trzask nagły wszyscy goście się ocucili. Spostrzegła się hrabianka i jej twarz cala oblała się żywym rumieńcem, spostrzegł się także i skarbnik i także mu to jakoś nic na rękę wypadło, ale już było za późno. Zaczęły się głośno śmiechy i szepty dokoła, a pani domu rzekła w głos, obracając się do skarbnika.

— Pan major dobrodziej, jak widzę, traktuje żołnierkę nawet i przy stole.

— Tam do diabła! — mruknął skarbnik pod nosem, lecz podkręcając wąsa, odpowiedział głośno: — Mościa dobrodziejko! Nie jest to tak dalece żołnierka, ile raczej turnieje: a gdzie takie damy zasiadają z wieńcami w galerii, już by to był nie żołnierz, kto by kopii nie skruszył.

Ot! i wykręcił się stary skarbnik konceptem. Jakoż wszyscy się śmieli, mężczyźni wołali: brawo! kobiety patrzały z zadowoleniem na zakłopotanego skarbnika, tylko matka Ernestyny skrzywiła usta i wymówiła półgębkiem: — Voila ce que c'est que de recevoir monsieur un tel! fi! le plus mauvais genre que je connaisse!

Ale na szczęście mówiącej skarbnik tego nie słyszał, jakoż i w tym momencie skończył się obiad i wszyscy wstali od stołu. Wszakże pomimo to nie skończyła się jeszcze indygnacja gospodyni domu, która nim jeszcze odjechała ze swoją karetą do bawialnego salonu, przywołała Ernestynę do siebie i szkaradnie ją strofowała. Nie było słychać, co jej mówiła, ale było widać, że jej twarz przytym była pełna gniewu i złości, i było widać nawet, że ją uderzyła wachlarzem po ręce. Od tego momentu Emestyna już ani na krok nie odstępowała od matki, była smutna i zupełnie milcząca, a za niedługą chwilę wyszła i nie wróciła już więcej.

Skarbnik widział to wszystko i rozmaite w nim stąd budziły się myśli, lecz jeszcze rozmaitsze uczucia.

Wszakże pomimo tych uczuć i myśli nie należało mu zapominać, po co tutaj przyjechał.

Jakoż zaraz po obiedzie przysunął się do Jędrzeja i zaczął z nim obszerniejszą rozmowę.

I rozmowa ta była rzeczywiście obszerną i ożywioną, ale nie szła wcale tym torem, jaki jej skarbnik ustawicznie, lecz nadaremnie nadawał.

Jędrzej był wymowniejszym i obrotniejszym od niego i z łatwością sobie ster zdobył i utrzymał przy sobie.

Jakoż kiedy mówiono o wojnie i o położeniu kraju, o możliwej przyszłości, skarbnik był zupełnie swobodnym i mógł mówić wszystko, co mu się podobało, ale jak tylko, choć z dala, zaczął potrącać o stosunki familijne, domowe albo też o wspomnienia warszawskie, Jędrzej go podchwytywał natychmiast i sprowadzał rzecz znowu do przedmiotów ogólnych.

Skarbnik się kręcił.

Nie tracąc jednak jeszcze całkiem nadziei, chciał już nareszcie jakim bądź sposobem zbliżyć się do niego, chciał, żeby mu Jędrzej z którejkolwiek bądź strony swoje serce otworzył, myśląc, i słusznie, iż doprowadziwszy go do otwartości na jednej drodze, łatwo go potem wyspowiada na każdej. Ale i to mu się nie udało. Jędrzej był najotwartszym co do myśli, zdań, uczuć ogólnych — ale co do rzeczy prywatnych, dotyczących jego własnej osoby albo stosunków rodzinnych, zamknął się w sobie, jakby ślimak w swym domku, i nie dał skarbnikowi pola ani nawet do żadnego domysłu.

Skarbnik się zgadał, umęczył, spocił, i bez żadnego skutku.

To usiłowanie daremne, to zupełne chybienie celu wprowadziło go w humor najgorszy.

Myślał jeszcze różnie, ale już nic nie mógł wymyśleć. Patrzał tylko na Jędrzeja spod oka i prawie z wyrazem niechęci. Pomimo to wszystko nie mógł on wcale tego młodzieńca potępić.

Pomimo niechęci bowiem, jaką w nim wywołała taka niewzruszona ku niemu nieufność, nie mógł on tego zaprzeczyć, iż całe usposobienie Jędrzeja w ogóle dosyć mu się podobało. Znalazł on w nim pomimo młodego wieku prawie już dojrzałego człowieka, myślącego szlachetnie, czującego po ludzku, pełnego miłości dla świata i ludzi, pełnego zapału do poświęceń i czynów. Widział on w nim wprawdzie już bardzo wiele nowego, wiele tak zwanych nowatorskich opinij, ale te w jego ustach jakoś tak były czyste, tak szlachetne, a nawet tak całkiem swoje, że skarbnik, pomimo całej swej zakrzepłości w zasadach przeszłego wieku, byłby je sam bez wyjątku podpisał. Co więcej nawet, te niby nowe opinie, to rozszerzenie widokręgu ludzkich myśli i uczuć, to podniesienie się nad zacieśnione dawnych widoków i nadziei granice, które zastał w Jędrzeju, nie tylko go o nim uprzedziło najlepiej, ale nawet samemu, nie podupadłemu jeszcze zupełnie na dawnej fantazji skarbnikowi, dało jak gdyby jakiś nowy oddech i życie, wlało w jego duszę i serce jakieś ożywiające tchnienie, o którym dotychczas jeszcze i nie śmiał zamarzyć starzejący się żołnierz, ostatnią wojną już pochylony do grobu.

Jakoż wszystko to było bardzo ładne, ale nie o to tutaj chodziło.

Skarbnik, jak wiadomo, przyjechał po to, ażeby Jędrzeja poznał i wyrozumiał — a tu do tego ani podobieństwa nie było... Dziwne to było staremu odchodzić z kwitkiem od takiego młodzika; ale nie było na to rady... Skarbnik się jakoś smutnie o tym wszystkim zamyślił...

Ale ta obopólna rozmowa, choć bezskuteczna zupełnie, trwała jednak dość długo.

Przez ten czas grano i śpiewano w salonie. Macocha Jędrzeja się przewybornie bawiła — ojciec się jego nudził. Jakoż on to nareszcie do skarbnika przystąpił, mówiąc: — A co, panie kolego? jakże się bawisz?

— Doskonale, nadspodziewanie. Pogadaliśmy sobie z Jędrzejem pewnie z jaką godzinę.

Rozumnego masz syna, panie podkomorzycu.

— A! bywał w świecie. Ludzie go chwalą, nawet i moja żona go chwali. Ale to już późna godzina... tutaj assamble trwają do północy... my starzy nie zwyczajni do tego...

— Służę ci, służę — rzekł skarbnik — bo i ja już mam dosyć... Tylko się trzeba pożegnać.

— Pożegnać? a niech Bóg broni! — zawołał na to prędko staruszek — tutaj nie ma tego zwyczaju.

Moja żona tego nie lubi. Chodźmy prosto i koniec.

Jakoż wyszli natychmiast.

Przeszedłszy apartamenty pałacu, dostali się na powrót do starego komnaty, gdzie skarbnik natychmiast rzucił się w krzesło, ręce założył przed siebie i z głębi piersi odetchnął. Zdawało się, jakby największego ciężaru się pozbył i lżej mu się zrobiło na sercu.

Stary usiadł naprzeciw niemu i równym mu zawtórzył westchnieniem.

— Ej! tak to, tak, panie skarbniku! — mówił stary — tempora mutantur et nos mutamur in illis Siedząc tam w tych zaczarowanych pałacach, przypatrywałem się tobie z uwagą, jakoż i przypomniałem cię sobie zupełnie. O! pamiętam, pamiętam! Znałem cię jeszcze żaczkiem małym, znalem już młodzieńcem w Suszycy, byłeś tu u mnie już mężem. Żyła jeszcze moja nieboszczka Marynia wtedy... Inneż to były czasy, oj! jakie inne! I gdzie się to wszystko podziało?

Jako sen przeminęło i jako sen nawet wyleciało ż pamięci.

— Gdzie się to wszystko podziało? mówisz — rzekł skarbnik na to — ot! poszło tam, gdzie wszystko, co było. Ale dlaczego takie skutki zostawiło po sobie, oto jest kwestia, którą rad bym rozwiązać.

Stary patrzył na niego.

— Cóż myślisz? — spytał.

— A pozwolisz mi mówić otwarcie, po staremu, tak jak to dawniej...

— Ale mów, czyż to bronię? wszak tu nie ma sekretów?

— Otóż ci powiem krótko, żeś sam winien wszystkiemu. Bo kto to widział jednej z respektem kądzieli, że już gorzej nie powiem, dać się wziąć za czuprynę i do tego punktu poniżyć.

Hej! hej! żeby to na mnie! Do jednej doby widziałbyś, panie bracie, jakiego bym tu zagrał kuranta i jakby tu wszystko tańcowało po moim smyczku!

— Ej! tak to mówisz!... — rzekł stary z westchnieniem — toż i ja tak myślałem dawniej, a przecież się nie udało. A teraz już mi ani pomyśleć.

— Żeś już dawniej tego nie zrobił, to źle, ale przez to nie widzę wcale, dlaczego byś nie miał jeszcze dziś wrócić do swego prawa? Czyż to i dzisiaj nie jesteś tak samo panem swojego domu, jak pierwej?

— Oj! nie jestem! nie jestem! Już mnie tu za nic nikt nie ma. Jużem tu niewart i za hetkę pętelkę. A czy to nie widziałeś? Toż to i sługi nawet mnie nie słuchają, bo i sługi nie moje.

— Ależ to — wszystko furda, panie podkomorzycu! a toż bym jednego dnia cały dwór wysadził w powietrze! I miałbym się obawiać jednej słabej podwiki, którą wożą w karecie?

— Ej! nie wiesz, panie bracie — rzekł półgłosem podkomorzyc — to Herod! Herod, mówię, nikt nic z nią nie potrafi. A zresztą, tak to mówił i Jędruś, kiedy z wojny powrócił, i tak obiecał zrobić, a przecie umilkł.

— Bo i Jędruś musiał się brać słomianą ręką do tego!

— Ej nie! brał on się dobrze, że aż cały dom trzeszczał... powypędzał wszystkie rezydenty, Francuzy, Włochy, bo była tu tego ćma... potłukł nawet niektórych, cha cha cha! że aż strzęple leciały, sam to na własne oczy widziałem — ale przecież na koniec ustał. On powiada jeszcze, że to przecie przerobi, daj mu Boże! ale nie wiem, czy się to uda zupełnie? Chybaby to aż wtedy, gdy się ożeni, bo też wtedy i Jaćmierz posiędzie...

— No! i cóż? a jakże? myśli o ożenieniu?

— O! jużci myśli, ale są tu różne przeszkody.

— A jakież może mieć Jędrzej przeszkody? młody, zdrów, fortuny nie brak...

— Ej! bo to różne są bałamuctwa — rzek stary — a wszystko to moja żona...

To mówiąc wstał, dobył z szafki jakiejś spleśniałej, nalał skarbnikowi kubek i sobie kubek, napił się do niego, przysunął krzesło ku niemu i tak mówił dalej: — Bo to widzisz, panie bracie, moja żona ma córkę, którą dzisiaj poznałeś... Bardzo to dobre dziecko, oj! nie taka jak matka. Nieraz ona tu do mnie zabiega, aby mnie rozweselić; zabiegałaby częściej, gdyby nie matka. Nieraz mnie ona już ochroniła przed niejedną przykrością i zawsze chroni, chociaż zawsze też pokutuje za to. Otóż ta córka, mówiąc pomiędzy nami, nie ma żadnego posagu...

— Poczekaj no, panie bracie — przerwał Nieczuja — dlaczegoż mówisz to pod sekretem?

— A! bo to sekret! Oj! dałaby mi moja żona, gdyby wiedziała, że ja to mówię. Ona zawsze udaje o swojej córce, że to panna posażna.

— A tak nie jest w istocie?

— A jużci nie jest. Bo ona miała fortunę, to jest, moja żona ją miała, trochę po mężu, a trochę swojej, ale jak po śmierci swojego pierwszego męża wyjechała do Włoch, a nuż potem do Francji, więc i straciła wszystko. Oj! i na tym ja się złowiłem, bom to o tym nie wiedział, anim się tego domyślał... Gdybym był o tym wiedział, byłbym nigdy tego nie zrobił, bo gdzieżbym był tak krzywdził Jędrzeja?

— A teraz jakże? nie zapisałeś jej nic z twego majątku?

— Nic, ani grosza — odpowiedział z tajemniczym tryumfem starzec — ani złamanego szeląga.

Już to, co było gotówki w kasie, to wzięła, ale ze ziemi nic. A nawet jest i tak jeszcze gotówka na skryptach, a to tego już nie tknie.

— Ej! ale to jeszcze nie koniec — rzekł na to skarbnik — bo ona kiedykolwiek ciebie podpadnie i zapis przecie wymoże.

— O! już co to, w żaden sposób, nie ugryzie ani zębami.

— Tak to się gada.

— O! co nie, to nie. Słuchaj, panie bracie, a nie powiesz nikomu? bo to jest sekret.

— Hm! toż to nie wiesz, jakim jest do sekretów?

— No, więc ci powiem, że już tego zrobić nawet i nie może, bom już ja wszystko na Jędrusia przepisał. Sprowadziliśmy cichuteńko adwokata ze Lwowa, niby to dla jakichś spraw innych, ja pojechałem do Górek, napisała się transakcja po formie, adwokat ją dał zaciągnąć do ksiąg tabularnych, położono pieczęć i koniec. Niechże się teraz i na głowie postawi...

— A, to widzę pan Jędrzej niby to młody, ale gdzie dotkniesz, to niech się schowa i stary.

— O! Jędruś ma! ma tu, tak jak trzeba — mówił z uciechą starzec, przepijając do gościa.

— Oj! ma! — powtórzył skarbnik — no, ale miałeś mi mówić o córce twojej żony...

— Otóż tedy Ernestyna właściwie nie ma żadnego posagu — mówił dalej ojciec Jędrzeja — a moja żona, wiedząc o tym najlepiej, chciałaby ją jakoś tak wydać za mąż, żeby to dobrze było.

Otóż upatrzyła sobie do tego Jędrusia...

— No, a Jędrzej?

— A Jędrzej... ot! już i nie wiem na pewno, jak to tam teraz stoi. Z początku, jak jeno przyjechał, bardzo się jakoś nie lubił z moją żoną... były nawet i awantury... powypędzał Francuzy, Włochy pobił...

— To już wiem, a teraz?

— A teraz jakoś to trochę przycichło. Może też i doprawdy Ernestynka mu się podoba, ja tam już nie wiem, bo to i z Jędrzejem nie tak się łatwo dogadać...

— I tobie także niełatwo?

— A zapewne, że nie tak łatwo. Już to ja się nie mogę na niego skarżyć, dobry jest, poczciwy i zawsze z respektem, ale prawdę mówiąc, panie bracie, już bym ja jemu darował ten respekt, żeby tylko był trochę otwartszy przede mną...

I stary westchnął, skarbnik także westchnął, a stary mówił dalej: — Już to ja się domyślam po trochę, czemu on mi nie powiada wszystkiego... bo to ja teraz, ot! i napiję się czasem, i zapominam się często... a tacy ludzie nie do sekretów. Ot! i ma rację mój Jędruś.

— Ale, panie bracie, a czemuż tak pić, żeby się aż zapominać?

— Et! tak to się gada! przecie dawniej tego nie było. Ale teraz bieda człeka przyciśnie, żona sadła za skórę zaleje, przyjdą inne frasunki, to i co robić? Wypije się jeden kubek, za nim drugi, a kiedy przyjdzie trzeci, to już i więcej nie trzeba. Bo to ja stary już teraz, panie bracie, i styrany, i słaby, to tam niewiele potrzeba.

— Hej! hej! panie podkomorzycu! co się to z ciebie zrobiło! Kiedy sobie ciebie przypomnę, jakiś był jeszcze przed dwudziestą laty, prawie wierzyć teraz nie mogę, że mam tego samego przed sobą!

— Ej! panie bracie! bo się też to i czasy zmieniły. Gdzie to dawniej, jacyż przyjaciele, sąsiedzi, zgoła ludzi huk było zawsze koło mnie; dzisiaj, ot! patrz, co za ludzie! Jakieś małpy się kręcą, jakby jakie straszydła, człek nie ma do kogo ani słowa przemówić... to i sam nie wie, co już ma począć ze sobą. A do tego jeszcze i żona! to już żeby rycerz, kuty z samego żelaza, pewnie by nie wytrzymał.

— Ha! tak to, tak — mówił skarbnik z westchnieniem — idzie nam starym na świecie! Jednego żona, drugiego rana odniesiona na wojnie, trzeciego strata fortuny, czwartego znów co innego, dość że nie to, to owo, i tak nas wszystkich coś domęcza powoli! Ale mówiliśmy o Jędrusiu. Więc tedy nie wiesz, czy mu się Ernestyna podoba, czy nie?

— Już tego nie wiem. Widzę tylko, że ustał w sporach głośnych z macochą, a z Emestyną w wielkiej żyje przyjaźni; ale niechby już i to było zresztą. Ja bym nie miał nic przeciw temu, bo choćby się i z nią ożenił, to już by zawsze odebrał dom i fortunę na siebie, a jejmość taki przecieby złożyła koronę.

— To zapewne — rzeki skarbnik — ale to mi się jakoś nie zdaje. Mówiłem ja z Ernestyną i z tej rozmowy tak mi się zdaje, że Ernestyna ma serce wolne. Jakoż i to mi się zdaje, że Jędruś jakoby był zajęty gdzie indziej. A ty, panie bracie, nic nie wiesz o tym, czyli Jędruś nie konkurował albo też jeszcze teraz nie konkuruje o którą inną?

— O! otóż to jest! a jakże bym nie miał wiedzieć? przecie to już jest tak jak po słowie.

— Po słowie?–zapytał skarbnik zdziwiony–a z kimże?

— A jużci przecie z wojewodzianką inflancką.

— Z kim? z kim? — zapytał jeszcze raz skarbnik.

— Z wojewodzianką inflancką, córką wojewody, hrabi Rogalińskiego...

— Tfu! niechże was tu sam diabeł! — krzyknął na to Nieczuja i zerwawszy się z krzesła, zaczął się przechodzić po komnacie.

— Czy to czary, czy kołtun, czy opętanie! no! jako żyję, nic podobnegom nie widział!... — mruczał sobie skarbnik pod nosem i przechodząc się niecierpliwymi krokami, dziwnie był niespokojny. Ale się opamiętał po chwili i przystąpiwszy znów do starego, spytał łagodnie: — Ej! panie bracie! czy tylko znów ci december nie zginął?

— A jak to myślisz?

— Jużci tak myślę, że mi coś mówisz, co nie jest prawdą. Bo jużci to żadną miarą nie może być, żeby Jędruś był po słowie z wojewodzianką.

— Otóż masz! przecie wiem dokumentnie, pisał do mnie sam wojewoda, pisałem ja też do niego. Pisała nawet i moja żona.

— Jakże? więc twoja żona pisała, do wojewody i zezwoliła na zaślubiny Jędrzeja z wojewodzianką, a tu znów swoją własną córkę swata za niego?

— Już ja tam tego nie wiem, jak to jest teraz, jeno to ci powiadam, że wojewoda go sobie życzył i wojewodzianka była także za nim, i już to miało przyjść do skutku na pewno... ale potem wybuchła wojna...

— Więc te zrękowiny się odbyły jeszcze przed wojną?

— O! przed... to jeszcze przeszłego roku albo też nawet i dawniej...

— I taki były zrękowiny?

— Już to czyli formalne, to tego nie wiem...

— Ej! ot pleciesz trzy po trzy, sam nie wiesz co. A może też i prawdę, ale licho cię tam zrozumie.

Już to w tym domu pono wszystko kury czubate. Bodajbym był... dyszel złamał pierwej, nimem tutaj przyjechał.

Tak mrucząc sobie pod nosem zniecierpliwiony skarbnik, przechadzał się znów po komnacie, kiedy wtem do komnaty wbiegł Jędrzej. Był on już do odjazdu przygotowany i widocznie się śpieszył.

— Zagadałem się tam z tymi panami — zaczął on zaraz od progu — i zapomniałem o tym, że panowie starsi lubią wczesny spoczynek. Ale chwała Bogu zastaję jeszcze pana majora na nogach i mogę się z nim pożegnać.

— A myśmy się tu znów zagadali z tatulem — rzekł na to major — ale jakoś nie bardzo trafiamy z sobą do ładu.

— Mój ojciec — powiedział na to półgłosem Jędrzej — ma już troszeczkę za słabą pamięć...

— Tak... — rzekł na to z powagą skarbnik — ale tu jakoś i inni, którzy mają i mocną pamięć, i dosyć bystre rozumy, nie bardzo jaśni są dla mnie. W ogóle mówiąc, ten nasz świat młody podobno bardzo mętny jest jeszcze.

To zastanowiło Jędrzeja, lecz odpowiedział w ten moment: — Pomimo to jestem pewny, że się wyklaruje zupełnie.

Skarbnik spojrzał mu w oczy i rzekł: — Życzę mu tego całym sercem, chociaż nie mogę powiedzieć, ażebym także tak wierzył.

Na te słowa Jędrzej tak nagle się zmienił, że jego twarz cała przybrała inny zupełnie wyraz.

Zdawało się, jakby go kto skrycie pchnął nożem pomiędzy żebra i on uczuł ten ból okropny, i utłumił go w sobie. Jakoż już innym głosem wymówił potem te słowa: — Ha! to smutne zaprawdę, kiedy się nie ma wiary, ale na to nie masz ratunku. Trzeba czekać cierpliwie, póki się wiara nie stwierdzi czynem.

I nie dając już majorowi pola do drugiej podobnej uwagi, dodał natychmiast, podając mu rękę: — Ja się żegnam z panem majorem, ale mam nadzieję, że go jutro jeszcze tutaj zastanę.

— Bardzo tego żałuję, ale muszę tę nadzieję omylić, bo jutro jak najraniej wyjadę. Moja siostra wyjeżdża tymi dniami na całą zimę do Lwowa, więc mi ją trzeba wyprawiać.

— Pani podkomorzyna wyjeżdża do Lwowa... — powtórzył Jędrzej, ale to takim głosem, że kto nie chciał, to widział, jak niespodziewane a silne zrobiła ta wiadomość na nim wrażenie.

Co więcej! Jędrzej zbladł teraz jak ściana i zachwiał się na nogach do tego stopnia, że aż się musiał przysunąć do stołu i oprzeć ręką o krawędź. Wyglądał w tej chwili tak jak ten, który się dowiedział niespodziewanie, że go omyliły od razu jego wszystkie rachuby.

— Pan mi powiadasz wcale niespodziewaną nowinę — mówił on dalej jeszcze zawsze tym samym głosem — która mnie dziwi o tyle więcej, ile że miałem przyjemność być u pani podkomorzynej w przeszłym tygodniu i nie było o tym ani wspomnienia.

A skarbnik na to z swoją zwykłą krwią zimną i konsekwentną powagą: — Nie rozumiem wcale, dlaczego to pana zadziwia, pana, który tak dobrze wiesz o tym, że się nie zawsze to mówi, co się ma w sercu lub w głowie.

Ta zabijająca uwaga jeszcze więcej zmieszała Jędrzeja.

Wstrząsł się, zbladł jeszcze bardziej, spojrzał w twarz skarbnikowi, ale zaraz spuścił oczy ku ziemi. Zdało się, jakby cierpiał piekielnie.

Jakoż dziwne zaprawdę było położenie Jędrzeja w tej chwili: był obwinianym w oczy, czuł się niewinnym — a usprawiedliwić się nie mógł.

Zdaje się jednak, iż chęć usprawiedliwienia się odzywała się w nim raz za razem, lecz również raz za razem powstrzymywała ją silna wola: widać przynajmniej było, iż jakaś zawzięta walka w nim się toczyła, której wszystkie przejścia odbijały się w twarzy.

Wszystko to wszakże trwało tylko króciutką chwilkę.

Pełna żywego uczucia i ufności w swe siły młodość ma ten przywilej, że jako prędko pod ciosem niespodziewanego wrażenia pada, tak równie prędko z takiego upadku się podnosi.

Jakoż i Jędrzej już w oka mgnieniu się znów ocucił i kiedy twarz jego rozpromieniło nagle czy to uczucie zapału, czy odważne postanowienie, równające się zapałowi, rzekł do skarbnika te słowa: — Ha! kiedy tak już koniecznie, tedy żegnam pana majora, ale mam tę nadzieję, że niebawem się obaczymy. Tymczasem zaś proszę pana zawieźć moje ukłony pani podkomorzynie, a jeśli łaska, pannę podkomorzankę poprosić, ażeby dla swego sanockiego sąsiada zachowała pierwszy taniec na balu u pani kasztelanowej kamieńskiej.

I nie dając już skarbnikowi czasu do wymówienia ani jednego słowa, ścisnął go za obydwie ręce, nie żegnał się nawet już z ojcem, który drzemał w krzesełku, i wybiegł prędko z komnaty.

Skarbnik stał jeszcze przez chwilę na swoim miejscu i patrzał we drzwi, które się za Jędrzejem zamknęły.

Zdaje się, że musiał myśleć nad jego ostatnimi słowami, czyli sobie choć przez nie nie potrafi tej zawikłanej kwestii rozjaśnić, ale za wiele ta kwestia zawierała w sobie rzeczy nowych dla starego i niewtajemniczonego w intrygi nowego świata szlachcica, ażeby je mógł do jakiegokolwiek sprowadzić ładu.

Mówił jeszcze potem jaką godzinę z ojcem Jędrzeja, ale i od niego już się nic nie dowiedział.

Przespał się tedy u niego, nazajutrz do Zagórza powrócił, a w parę dni potem podkomorzyna z córką wyjechały na zimę do Lwowa.

XI Zjazd na zimę onego roku był bardzo liczny we Lwowie.

Lwów, stawszy się przed dwudziestą i kilką laty stolicą całkiem odosobnionej prowincji, podniósł się znacznie, ożywił się i wyrobił sobie właściwą i wcale odrębną od innych miast fizjonomię. Do niedawna jeszcze będący głównie tylko znacznym składem towarów i siedliskiem bogatych kupców, zamożnych mieszczan i Żydów, dzisiaj się prawie przepełnił magnatami i znakomitszą szlachtą, którzy nie mając już nic do czynienia na dawnych swoich urzędach koronnych i wojewódzkich, już choćby tylko dla rozpędzenia nudów ściągali się zwykle na całą zimę do miasta. Zima ta wszakże przynosiła nie tylko zwykłą miejską rozrywkę na długie wieczory, lecz przynosiła także zwykle dość huczne i wesołe zapusty, a co najważniejsza, przynosiła także kontrakty.

W tym roku, po dokonanym ostatecznym podziale, przybyło jeszcze więcej nudzących się, chcących się rozweselić lub kontraktowe sprawy mających; popowracało wielu, którzy jeszcze do lat ostatnich zajmowali urzędy w Warszawie; poprzybywali i ci, którzy piastowali stopnie wojskowe. Ludność napływowa, złożona po największej części z zamożnej szlachty, a zresztą z demisjonowanych wojskowych, z różnorodnej młodzieży i ich licznych służalców, wzrosła teraz do takiej liczby, że zrównoważyła prawie dawnych stałych mieszkańców.

Całkiem też inaczej wyglądało dziś miasto.

Pustką stojące do niedawna pałace zaludniły się dzisiaj na nowo, ledwie nie każda kamienica przy rynku i ulicach główniejszych była wynajęta jakiemuś ze wsi przybyłemu domowi, a nie stały próżno większe mieszkania i przy ulicach innych. O którejkolwiek wyjść było godzinie, spotykało się mnóstwo najrozmaitszych powozów: tu czterokonna kareta, otoczona kozakami w barwie pańskiego herbu, tam kocz angielski, uprzężony czterma angielskimi końmi w pozłocistych szorach z czubami, poprzedzony forysiem i wiozący za sobą dwóch ugalolonowanych lokai, tędy się wlecze ciężka danglowska karoca, ciągniona olbrzymimi fryzami, tamtędy sunie jakaś arka Noego, opleciona złoto-zielonym wieńcem, ozdobiona rzeźbionymi ptakami albo głowami po rogach, obsadzona pajukami i huzarami, jak sikawka podczas pożaru.

Pomiędzy powozy przebiegają jeźdźcy-panowie i jeźdźcy-słudzy, po chodnikach tłumią się piesi; tu kontuszowa szlachta w niedźwiedzich szubach, tam mieszczanie w długich kapotach, baranich czapkach i pasach litych, tu poważni Ormianie w tułubach. Niemcy z harcapami w trójgraniastych kapeluszach i płaszczach, Żydzi w atłasach i kitajach, żołnierze, kozacy dworscy, liberia, przekupki, ulicznicy, żebracy. A wszędzie zgiełk, tartas, wrzawa, o wszystkich godzinach i po wszystkich ulicach.

Po domach różnie, jak Bóg dał, jak czas przynosi, albo jaka czyja fantazja. Więc tutaj długie i poważne gawędy o ostatnich wypadkach, o politycznych sprawach, tam rozgłośne wspomnienia świeżych wojen, bitew i szturmów, indziej wesołe uczty, tańce i zabawy — a pomiędzy to wszystko szumi gra zapamiętała, szalona, pienią się kubki i roztruchany, rozpaczliwe na rozpacz lekarstwo — i jak wąż jadowity, z nadkąszonym jabłkiem rajskim w plugawych zębach, przesuwa się, w kłębach swych zaraźliwych, rozpusta. — Tylko w świątyniach Pańskich, przed obrazami ukrzyżowanego Chrystusa i Matki Jego bolesnej, widać klęczące postacie z ciężkim smutkiem na licu, z cichą łzą w oku, z krwawą żałobą w sercu. Jakoż widać zarazem, że pod owymi zewnętrznymi objawami codziennego, gwarnego, hucznego życia płyną całe strumienie krwawego bólu, ukrywające się przed oczyma całego świata, jawne tylko samemu Bogu.

W domu wojewody inflanckiego jednostajna powaga i cisza jak zawsze. Wojewoda jeszcze przeszłego roku, przewidując nadciągające chmury groźne na polityczny horyzont, a wiedząc, że im nie potrafi zaradzić, usunął się zawczasu z Warszawy i zamieszkał swój pałac we Lwowie.

Tu przeczekał on wszystkie przez ten czas zaszłe wypadki, tu przebolał wszystkie nieszczęścia ogólne i inne, swoje własne zawody, nie wypadłszy przy tym ani na chwilę z swej równowagi klasycznej. Wojewoda dzisiaj był taki sam, jak przed półtora roku — ta sama postać chuda, wysoka, chłodna, ta sama gładkość form dyplomatyczno-wielkoświatowa, ta sama twarz, pełna uprzejmej powagi — tylko gęste brwi jego były teraz trochę więcej ściągnięte i jedna zmarszczka przybyła na czole. Ale też tyle było wszystkiego, więcej zmian po nim żadne nie dostrzegało oko i żadnych zmian też nikt się nie domyślał.

Wojewoda dzisiaj prowadził dom taki jak zawsze. Przyjmował wszystkich, którzy tylko mieli prawo do jakiejkolwiek dystynkcji. Ale pomimo to, że jego pokoje były otwarte dla zwykłych gości po kilka razy na tydzień, nie było w nich nigdy natłoku. Wojewodę już i w Warszawie znajdowano zanadto poważnym, a jego dom trochę za chłodnym, ażeby się nadto licznie gromadzono do niego — a cóż dopiero teraz, gdzie jednocześnie poczynały się bale i kontrakty, i cóż dopiero tutaj, gdzie było tyle domów i wystawniejszych, i szumniejszych, i większych, a oprócz tego jeszcze gry, maskarady i Bogusławskiego reprezentacje sceniczne?

Wojewody recepcyjna komnata była tu pustą najczęściej.

Dziś był to już wieczór. W głównej komnacie paliło się sześć świec woskowych na podłużnym przedkanapowym stole i rzucało jakieś smętne światło na ciemno-adamaszkowe obicia, na orzechowe i mahoniowe sprzęty, na wiszące gęsto na ścianach malatury olejne, po największej części szkoły staroniemieckiej. Tylko nad kanapą wiszący obraz Chrystusa, modlącego się na górze Oliwnej, błyszczał jakąś wyższą, promienistszą jasnością, ale i tutaj myśl uderzająca z tego obrazu, jak nie obiecywała pociechy dla człowieka w tym życiu, tak nie rozweselała światła komnaty. Komnaty tej atmosfera była jakaś ciężka, duszna, przytłumiająca oddech i swobodne uczucie.

Koło stołu w staroświeckim, głębokim krześle siedział wojewoda. Siedział on jak zwyczajnie, z nogą założoną na nogę, z głową podniesioną do góry, trzymając w ręku złotą tabakierkę z portretem Stanisława Augusta.

Naprzeciw niego, w drugim takimże samym krześle, siedział gość jego. Był to mężczyzna, o ile się zdawać mogło, dosyć słusznego wzrostu, wyciągnięty i chudy jak wojewoda, ale młodszy od niego. Ile miał lat, trudno było odgadnąć; wiele tam było sztuki, która zakrywała naturę. Siwiejące albo może już osiwiałe włosy zmusił staranny puder do trwałego milczenia, twarz ściągłą, chudą odmłodniła brzytew angielska i maście, a brwi czarne jak węgiel i równie czarne, lubo już trochę przyćmione oczy, same przez się nie wydawały wieku. A choćby zresztą ze zmarszczków około oczu i z przeglądającej przez delikatne bielidla zielonkowatej cery można było wnosić na jaką pięćdziesiątkę lub więcej, toż znowu za to ubiór jego francuski, elegancki do najwyższego stopnia, nadawały tyle lotnego wdzięku całej tej niezdecydowanej figurze, że gdyby był jej ktoś dawał tylko lat pracowitych trzydzieści, to także trudno było zaprzeczyć. — My — wszakże, kiedy by nam o to chodziło, moglibyśmy się prawie dokładnie tych lat doliczyć, albowiem tym gościem był nam znany już dawniej starosta bełski.

— Mości panie starosto! — mówił wojewoda z powagą, prowadząc dalej już od pól godziny toczącą się rozmowę — tedy pan masz, jak mówisz, niezachwiane postanowienie coute que coute zakończyć tę swoją dotychczasową samotność. Jest to myśl tedy, której ja wcale nie ganię, i owszem, chwalę. Bo jakkolwiek tam miłym może być z wielu względów stan wolny, jednak zawsze pokazuje się w końcu, i to nawet bardzo dowodnie, że człowiek już od Pana Boga stworzony jest do małżeństwa. Ale znów z drugiej strony, przy zawieraniu małżeństwa bardzo być trzeba uważnym i z tysiąca rozmaitych względów ani jednego nie spuszczać z oka, albowiem wszystkie są ważne. Te rozmaite względy trzeba jeszcze o tyle więcej brać na uwagę, ile że nawet i największa ostrożność jeszcze nie daje rękojmi, że się nie omylimy. Ja w moim życiu po dwakroć zawierałem związki małżeńskie i lubo mogę to o sobie powiedzieć, że ani razu nie zawierałem ich bez statecznego namysłu, przecież raz tylko trafiłem tak, że mnie moje przewidzenia nie omyliły. W drugim moim związku małżeńskim odkryły mi się po ślubie rzeczy całkiem niespodziewane, które kogo innego byłyby może nawet o niepokój domowy przywiodły; jednak ja, dostrzegłszy ich dosyć zawczasu, tak szczęśliwie umiałem mogącym z nich wyniknąć skutkom zapobiec, że byłem potem całkiem zadowolony. Tę tylko muszę zrobić z moich doświadczeń uwagę, iż tam, gdzie miałem główny wzgląd na urodzenie i wychowanie, nie omyliłem się ani o jedną jotę w rachubie, tam zaś, gdzie dla obfitszego wyposażenia przymrużyłem jedno oko na urodzenie, pokazały się wkrótce zawody. I tak to bywa zawsze podobno!

— Pan hrabia nabyłeś tego przekonania przez doświadczenie — odpowiedział na to z równą powagą, ale i z przymileniem, starosta — które już ja od lat wielu mam za principium. Dobre jest bardzo odpowiednie wyposażenie, ale główny wzgląd zawsze powinniśmy mieć na pochodzenie i wychowanie. Każdy żeniący się zresztą powinien sam mieć tyle majątku, ile do utrzymania domu, odpowiedniego jego imieniowi i towarzyskiej pozycji, potrzeba. Ja, z mojej strony, przyznam się nawet panu hrabiemu, iż gdybym był w położeniu wybierania pomiędzy partiami, z których by jedna miała posag zanadto wielki, a druga żadnego zgoła posagu, caeteris paribus, jak mówią łacinnicy, daleko dłużej bym się zastanawiał nad wejściem w związek małżeński z osobą zbytecznie bogatą, niżeli z całkiem ubogą. Jest to może rodzaj przesądu we mnie, ale nie waham się tego powiedzieć, iżby mi to było niemiło, gdyby mówiono o mnie, żem się ożenił bogato.

— Bardzo szlachetne masz pan starosta sentymenty — rzekł wojewoda z uśmiechem zadowolenia — i bardzo słuszne. Niemiło jest, kiedy się ma komuś do podziękowania fortunę, a jeszcze niemiłej, kiedy ta fortuna należy z prawa do żony. W takim wypadku nie jest się do pewnego punktu tym, czym bywali nasi ojcowie, a do których żony mówiły: — Panie i mężu mój! — jak nam o tym piszą historykowie.

— Tak, mości hrabio! — mówił .dalej starosta — z tego też punktu wychodząc i ja w mojej żonie pragnąłbym znaleźć tylko urodzenie i wychowanie. O urodzeniu już się samo przez się rozumie, że jest koniecznym, bo mezalians, podług mego rozumienia, jest to moralne samobójstwo; co do wychowania zaś, .ani nawet pojmuję, jak można zawrzeć związek z kobietą, która nie byłaby w stanie robić honorów domu tak, jak nasz dom tego wymaga. Z tego względu, wyznam to panu hrabiemu otwarcie i proszę to nie brać za czczy komplement, za wzór takiej doskonałości uważam pannę hrabiankę Melanię. Szczęśliwy ojciec, który w swym dziecku potrafił zgromadzić tyle nieporównanych przymiotów!

— Pan starosta dobrodziej — rzekł na to wojewoda z uśmiechem nieutajonej wdzięczności — jesteś zbyt łaskaw na mnie. W istocie rzeczy — i dlaczegóż bym nie miał tego wyznać otwarcie, kiedy mi to tak znakomity znawca przyznaje? — Melania jest bardzo poczciwym dzieckiem; jak długo żyje, nie dała mi jeszcze do najmniejszego nieukontentowania powodu, a w naukach postąpiła nawet daleko wyżej nad moje własne żądania. Jakoż śmiem się spodziewać, i to nie bez słusznych powodów, że kiedy jej Pan Bóg pozwoli wyjść za mąż, zasłuży sobie nie tylko na szacunek męża i całego koła znajomych, ale zdobędzie sobie nawet pewne nieobojętne stanowisko w całym towarzystwie, do którego będzie należeć.

— Jestem o tym przekonany najmocniej — mówił dalej starosta — i nawet przyznam się panu hrabiemu otwarcie, że od niejakiego czasu myśl ta mnie bardzo żywo zajmuje. Poznawszy cokolwiek bliżej pannę Melanię i jej znakomite i świetne wychowanie, wyobrażam sobie, i to z coraz żywszym uczuciem prawdziwej rozkoszy, jak niewymownie szczęśliwym ten będzie, któremu się skarb taki dostanie. Myśl ta nawet — mówił dalej, mieniąc się trochę starosta — prześladuje mnie ciągle tak uporczywie, iż zdając sobie z niej sprawę, nie mogłem inaczej osądzić, jak tylko, że to nie jest myśl sama, ale najżywsze i dość niespokojne, a pod postacią myśli się objawiające, uczucie... Nie wiem, jakby kto inny postąpił sobie w tym razie, ale ja, który mam zwyczaj każdą rzecz zgłębić do gruntu i wybadać wszechstronnie, tak też sobie postąpiłem i tutaj...

Mówiąc te słowa starosta, patrzał ciągle na wojewodę, czy .się nie zlituje nad nim i nie zechce się reszty domyśleć; ale wojewoda był także mężem gruntownym i z nielitościwą krwią zimną czekał dalszego ciągu.

— Jakoż rozważywszy całą tę sprawę dokładnie — mówił dalej starosta — i zestawiwszy wszystkie możliwe okoliczności i skutki, znalazłem u siebie, iżby to może nie było nieodpuszczonym grzechem z mej strony, gdybym tę myśl prowadził prosto do urzeczywistnienia...

Tu się znowu starosta na chwilę zatrzymał i już nawet litościwym okiem spojrzał na wojewodę, ale wojewoda patrzał tylko uważnie na niego i czekał końca. To już trochę zmieszało starostę, bo mu .się zdawało, że w tym miejscu wojewoda powinien był mu koniecznie dopomóc, lecz mówił dalej: — Tu znowu nie wiem, jakby sobie był który inny postąpił, ja jednak, nie zapominając nigdy o tym, komu się w jakiej sprawie pierwszeństwo należy, lubo jeszcze zupełnie nic o tym nie wiem, jakie tę propozycję moją napotkają gdzie indziej trudności, postanowiłem sobie udać się z tym najpierwej do ojca i wyznawszy moją intencję otwarcie, jego o zdanie zapytać.

Tu wstał starosta i nareszcie dokończył: — Racz tedy, mości hrabio, całą tę sprawę nieomylnym ocenić zdaniem, a ponieważ nie masz w tym nic nagłego, chciej łaskawie oznaczyć, kiedy mam przyjechać po twoją światłą decyzję, która mi każe albo o równe ojcowskim względy starać się u hrabianki, albo też, zarzuciwszy zamiar nieodpowiedni, zachować się na zawsze w dotychczasowej dla niej i jej zacnego ojca przyjaźni.

Teraz dopiero wojewoda wyciągnął rękę ku niemu i odpowiedział: — Mości starosto! waćpan dobrodziej dajesz mi dowody bardzo wysoko cenionych przeze mnie względów, głównie przez to, że tak zaszczytne miejsce w swym sercu dajesz mojemu domowi, ale nie mniej i przez to, iż postępujesz sobie przy tym z tak rozsądnym uwzględnieniem rodzicielskiej powagi. Jakoż proszę mi wierzyć, iż za to wszystko znajdziesz we mnie nie tylko wdzięczność, ale i najlepsze chęci dla siebie...

Starosta ściskał powtórnie ręce wojewody i dziękował mu, mówiąc: — Słowa te nie zapewniają mi jeszcze stanowczego przyjęcia, ale otwierają mi drogę do dalszego działania. Pozwól tedy, jw. hrabio...

— Tak, kochany starosto — przerwał mu wojewoda — z milą chęcią otwieram panu z mojej strony tę drogę i daję moje ojcowskie pozwolenie postępowania umiarkowanym krokiem dalej ku powziętym zamiarom. Mówię wszakże wyraźnie: umiarkowanym krokiem, albowiem umiarkowanie jest tutaj z wielu względów konieczne, o których to względach pomówimy ze sobą obszerniej.

To mówiąc wojewoda zadzwonił, a kiedy wszedł na głos dzwonka służący, spytał go: — Czy panna Melania już powróciła od księżnej?

— Już, jaśnie panie.

Dawszy znak służącemu, ażeby odszedł, rzekł wojewoda do swego gościa: — Moja córka już powróciła i zapewne niebawem tu przyjdzie. Nie jest tedy pora poczynać nową debatę, a to o tyle więcej, ile że ważny traktując przedmiot, dosyć wiele zabierze czasu.

Jeżeli ci tedy, panie starosto, na tym zależy, ażebyśmy ze sobą porozmawiali zawczasu, to czekam pana kiedykolwiek w tych dniach przed południem...

— Nie omieszkam zaraz jutro służyć panu hrabiemu– odpowiedział starosta — a wtem weszła do komnaty Melania.

Melania była dzisiaj bardzo ładnie ubrana. Koronki, ciemnego koloru jedwab i złoto dobijały się o pierwszeństwo w elegancji jej stroju. Pomimo to jednak ogólne wrażenie, jaki jej strój na patrzącym wywierał, nie było ani wesołe, ani pretensjonalne; przeciwnie nawet, było coś dziwnie smutnego, coś, że tak powiem, tragicznie poważnego w jej całej postaci, do czego strój jej się niemało przyczyniał. A ta jakaś przejmująca tragiczność najmocniej uderzała z jej twarzy. Twarz jej była dziś całkiem inna, niżeliśmy ją widzieli w Warszawie. Nie możemy powiedzieć, że Melania wprost wyładniała, ale zrobiła się jakaś tak dziwna metamorfoza z całym wyrazem jej twarzy, że zdawało się, jak gdyby całkiem inne myśli i inne uczucia ożywiały jej rysy. Ale nie masz się temu co dziwić. Ciało jest tylko formą, w której duch wszechwładnie panuje. Jak ten duch się podnosi, jak pada, jak się uszlachetnia lub zwierzęcieje, jak się wyższym ożywia natchnieniem albo jakieś przechodzi zawody i bolę — wszystko to się na jego formie wiotkiej wyciska i niezatarte pozostawia po sobie ślady. Najpiękniejsze z natury twarze napełniają nas czasem obrzydzeniem i grozą — najbrzydsze nieraz pociągają jakąś nieznaną siłą nasze serca ku sobie, wzbudzając ufność bez granic i wymuszają na nas cześć i szacunek. W Melanii, któż wie, jaka czynność jej ducha wywołała taką odmianę w twarzy; pewną wszakże jest rzeczą, że musiało to być przynajmniej jakieś uczucie czyste, pełne szlachetności i siły, kiedy wyciśnione przezeń ślady na twarzy wypadły tak na jej korzyść.

Zmianę tę musiał dostrzec już dawniej starosta bełski, kiedy, nie będąc wcale wielbicielem pogardzającego zewnętrznymi formami ducha, postanowił zgłosić się o jej rękę: dziś wszakże musiała mu się Melania wydać jeszcze stokroć piękniejszą, bo jak tylko ją zoczył, ledwie jej pozwolił przywitać ojca, posunął zaraz ku niej z całą wiązanką najgrzeczniejszych i najpiękniejszych słówek, które też tak jak kwiatów wiązankę rozwiązał przed nią i po ziemi rozsypał.

Wojewodzianka wszakże za te wszystkie rzeczy tak piękne nie nagrodziła go nawet tak zdawkową monetą, jaką jest uśmiech w salonie, i zdaje się, że te grzeczności musiały zrobić na niej w tej chwili nawet nieprzyjemne wrażenie, bo aby się już powtórzyć nie mogły, sprowadziła natychmiast rozmowę do jak najpoważniejszych przedmiotów. Grzeczny kawaler dał się swej damie sprowadzić na tor jej odpowiedni z uprzedzającą skwapliwością i rozmawiał o rzeczach ważnych. Wszakże nie dosyć było tego Melanii. Była ona w tej chwili w jakimś usposobieniu tak rozdrażnionym, obecność starosty tak jej była zbyteczną, że co kiedy indziej byłoby jej nawet na myśl nie przyszło, teraz byłaby w stanie nawet niegrzecznością pozbyć się gościa z komnaty. Tak też się toczyła rozmowa. Melania mówiła o dzisiejszych okropnych, straszliwych, zabijających czasach.

— Tyle klęsk, tyle nieszczęść — mówiła z osobliwszym zapałem Melania — tyle zniszczenia dokoła i my jeszcze żyjemy! to prawdziwie cud Pana Boga. Ale że się ta cudem uratowana iskierka życia tylko wesołym gwarem, zabawami i nawet tańcem objawia, to już przechodzi moje pojęcie. Wracam teraz od księżnej. Jakie stroje, jaka wystawność, jaki zbytek we wszystkim, a do tego jakie wesołe twarze, jakie uśmiechy, jakie rumieńce, to niech się schowa nawet Warszawa w najświetniejszych swych czasach! Być może, że to jest jakieś nienaturalne, a może nawet nieprzyzwoite uczucie we mnie, ale przyznaję się do tego, żem się patrzeć na to nie mogła. Trudno winę tego kłaść na kobiety, bo one już dawno są usprawiedliwione z swego zamiłowania w strojach i wesołych rozrywkach — ale widzieć dziś młodych mężczyzn, pływających w koronkach i unoszących się w sztucznej woni róż i fijołków, to jest w istocie nad moje siły. Jeszcze do tego, jak się odezwała kapela, dosyć, nie mogłam dłużej dosiedzieć w salonie...

Przy wspomnieniu o koronkach u mężczyzn wojewoda z zadziwieniem spojrzał na córkę, a starosta przebiegł wzrokiem po swoich własnych koronkach, ale zaraz rzekł na to z bardzo uprzejmym uśmiechem: — Pani mówisz cudownie! Słuchałbym panią dzień i noc i nigdy nie miałbym dosyć. Lubo ja sam jeszcze nie mogę się pozbyć zupełnie koronek...

— Ach! doprawdy, nie uważałam...

— Nic to nie szkodzi — mówił dalej ciągle uśmiechniony starosta — owszem, ja się zupełnie piszę na zdanie pani, a to o tyle więcej, ile że pani czynisz zarzut z koronek tylko mężczyznom młodym, a ja się do nich wcale nie liczę. Mais a présent, vous voila dans un diiemme!

Bo jeśli pani mi zechcesz powiedzieć, że jeszcze nie jestem tak bardzo stary, to mnie pani musisz uczynić winnym koronkowego zarzutu; a jeśli mnie zechcesz od zarzutu uwolnić, to musisz przyznać, żem stary. A co? — pytał z uśmiechem zadowolenia starosta — złapałem panią, nieprawdaż?

— A! panno Melanio! — odezwał się wojewoda — trzeba by to jakoś wybrnąć z tej niebezpiecznej zasadzki.

— Ale bo pan starosta... w samej istocie... — mówiła zakłopotana Melania.

— Cha cha cha! — zaśmiał się na to dobrotliwie starosta, całując z gracją rękę Melanii — niechże się pani tym nie kłopocze. Wierny jej sługa i najwierniejszy przyjaciel tylko z prawdziwą rozkoszą przyjmie od pani tak koronkowe zarzuty, zwłaszcza że te koronki tak prawdziwie brabanckie; — Ale pan starosta — mówiła dalej, wychodząc powoli z zakłopotania, Melania — nie mógłbyś wcale wziąć tego zarzutu do siebie. Bo ja to mówiłam tylko do młodzieży, a pan starosta, który zajmujesz już tak stateczną pozycję w świecie, który jesteś nie kawalerem, lecz wdowcem...

— Ja? — przerwał pomimo woli dosyć raźnie starosta, lecz mówił dalej najzwyczajniejszym tonem — ja wdowcem? pani sobie z łaski swojej żartuje...

Tu się Melania jeszcze gorzej zmieszała, a wojewoda zapytał: — Jak to? panie starosto? więc nie byłeś nigdy żonaty?

— Jak długo żyję! — odpowiedział starosta — cha cha cha! wiecie państwo! że to jest doskonałe!

I czy pan hrabia byłeś rzeczywiście tego przekonania, że ja jestem wdowcem?

— Odkąd pana znam — rzekł wojewoda — zawsze miałem taką opinię.

— A to jest dobre! to ledwie do uwierzenia! ale przecie ciekaw jestem, skąd się mogło wziąć to mniemanie, które mnie dziwi tym bardziej, ile że mi się już parę razy zdarzyło, że mnie miano za wdowca.

— Kto mnie dał to wyobrażenie o panu — mówił wojewoda –i tego już nie pamiętam, bo też i dawne to czasy... to jest, tak — poprawił wojewoda — lat temu kilka, wszakże jestem pewny, że musiał mnie ktoś o tym upewnić, kiedy miałem dotychczas tę opinię. Ale ażeby, jak to moim zwyczajem, i z tak drobnego szczegółu wyciągnąć dla siebie naukę, owóż dowód najlepszy, jak mało można budować nawet na długoletnich, a tylko pobieżnie uzyskanych opiniach.

— A! rzeczywiście! — mówił na to starosta — jak niewiele są warte, choćby też najlepszy kurs mające opinie, tylko ten może wiedzieć, który każdą wiadomość ważniejszą usiłuje sprawdzić dowodnie.

W tym sensie mówił starosta i dalej, ale już i wymowa jakoś mu nie bardzo służyła, i nie miał się zresztą czegoś osobliwego spodziewać po tym wieczorze, chyba jeszcze jakiej osobliwej przymówki. Postanowił tedy wynieść się jak najprędzej — i za chwilę już go nie było w salonie.

Wojewoda został sam na sam z córką.

Jak tylko się drzwi zamknęły, Melania odetchnęła swobodnie, jakby jej jaki ciężar spadł z serca, a ojciec się do niej odezwał: — Moje dziecko, zrobiłaś dotkliwą przymówkę staroście. Widzisz, jak to trzeba być zawsze uważną i jak mało można ufać naturalnemu biegowi myśli, nie strzegąc go jak najpilniej rozumem.

— Ach! mój ojcze! — rzekła na to z westchnieniem Melania — już ja sama dziś nie wiem, co mówię.

— A, to jest bardzo niedobrze. Ale czy są tego jakie osobliwe powody?

— Oh! i jak ważne do tego!

— No, i cóż to być może? czy jest może jaka od Jędrzeja wiadomość?

— Nie od niego, lecz o nim.

— Cóż więc ci powiadano?

— Ojcze! — zawołała Melania ze łzami w oczach i załamując ręce z boleści — on się kocha w kim innym!

Wojewoda patrzał przez chwilę na córkę i nawet ruszył się trochę z miejsca, lecz odpowiedział poważnie: — Siadaj no, moje dziecko, nie trza się zbytecznie unosić.

— On się kocha w kim innym! — powtórzyła jeszcze raz biedna dziewczyna, jak gdyby nie była pewną, czy ją ojciec zrozumiał. Ale ojciec rzeki z flegmą: — Siadaj no, moje dziecko; takiego rezultatu należało się dawno spodziewać.

— O! czyż się mogłam tego spodziewać po nim! — zawołała z płaczem Melania, upadając na powrót w krzesło.

— Ja się sam tego nie spodziewałem pierwej, ale kiedy z Drezna powrócił i nie zabawił w Warszawie nawet dwóch dni zupełnych, i do Wilna odjechał, to już wtedy należało nam się domyślać, że na stateczność jego sentymentu dla ciebie niewiele można budować.

— Nie, ojcze, ja jeszcze wtedy byłabym przysięgła za niego!

— A już ja wtedy zacząłem wątpić i nawet tę myśl moją natrącałem ci delikatnie, ale, o ile sobie przypominam, nie chciałaś mnie jeszcze zrozumieć.

— Bo nie mogłam tego zrozumieć! Bo nie mogłam zrozumieć — mówiła dalej Melania — ażeby człowiek, z którym się poznałam prawie jeszcze w kolebce, z którym jak siostra z bratem przeżyłam wszystkie lata dziecięce, z którym mnie potem tak nierozerwana, tak tkliwa, tak otwarta wiązała przyjaźń, żeśmy oboje prawie tylko jedną myśl mieli i jedno w naszych sercach uczucie; nie rozumiałam tego, ażeby taki przyjaciel, taki brat mój rodzony, mógł mnie potem opuścić! Ojcze! czy tacy to są ludzie na świecie?...

— Uspokój no się, Melanio — mówił wojewoda zawsze jednostajnym swym głosem — albowiem widzę, że jesteś jeszcze zanadto wzruszoną tą jakąś wiadomością, a to jest wcale niedobrze.

W takim usposobieniu będąc, nie można mieć jasność widzenia rzeczy, a rozmawiając śród zawieruchy uczuć i myśli, w której bez ładu i składu mącą się z sobą przedmioty, zaledwie na coś może się przydać rozmowa. Idźmy tedy porządkiem. Więc cóż ci powiedziano O Jędrzeju?

Ale Melania nie odpowiedziała nic na to, tylko spojrzała dziwnie bolesnym wzrokiem na ojca i z głębi serca westchnęła.

— Powiedziano ci, że afekty swoje obrócił ku innej. I czy to jest dowiedzione?

— Nie wiem, mój ojcze, nic już nie wiem... Tak mi mówiono... Wiem tylko tyle, żem dziecinną była natenczas, kiedym sobie roiła, że w nim znalazłam przyjaciela, który mi towarzyszyć będzie do grobu. Dziecinną byłam, bom nie zwracała uwagi, że oprócz duszy składa się człowiek i z ciała. Zdawało mi się, nieszczęsnej, że nasza postać zewnętrzna jest tylko na to, ażebyśmy się widzieć mogli nawzajem, a nasze życie, nasza cała istota, to jest duch tylko, to nasze myśli, nasze uczucia, nasze zasoby i bogactwa moralne... O! jakże byłam nieszczęśliwie naiwną!

— Jeżeli byłaś tego mniemania — rzekł na to wojewoda — to rzeczywiście rozminęłaś się z prawdą. Albowiem z ziemi jesteśmy wszyscy i rzadki to zaprawdę pomiędzy nami człowiek, w którym nie przeważałaby ziemia. Znajdują się nawet częstokroć ludzie, którzy tak żyją, jak gdyby się składali tylko z samego ciała, i takim życiem bywają bardzo szczęśliwi. Częściej nawet pomiędzy nimi przebywa szczęście niźli pomiędzy tymi, którzy czynią uszczerbek swojej połowie doczesnej na korzyść wiecznej. Wszakże w każdym wypadku odwrócenie uwagi od ziemi, od warunków naszego czysto ludzkiego istnienia, czyli inaczej mówiąc, zaniedbanie rzeczywistości, nie może żadnych innych przynieść owoców oprócz zawodów, cierpień, boleści, a w ostatku nieszczęścia. Nie przeczę temu, iż jeśli to umartwienie ciała wypadnie rzeczywiście na korzyść ducha, znajdzie się za to nagroda po śmierci; ale niemniej jest rzeczą pewną, iż co się tutaj opuści, nie powróci się nawet i w niebie.

Melania słuchała tych istotnie po ziemsku rozumnych słów ojca, tak jak się słucha muzyki, harmonijnej wprawdzie, ale nie przemawiającej do serca. Wojewoda czekał przez chwilkę efektu, a kiedy nie było żadnego, mówił dalej: — Lecz powracajmy do rzeczy. Jest to tedy jeszcze rzeczą nie dowiedzioną, że Jędrzej swoje afekty zwrócił ku innej. Ja wprawdzie tego podania niekoniecznie zaprzeczam, bo lubo nie dowiedzione, jest ono jednak bardzo do prawdy podobne. Ale znów z drugiej strony trzeba dać miejsce i tej, także bardzo prawdopodobnej myśli, że niestały młodzieniec, jak się prędko odwrócił od ciebie, tak się może odwrócić od tamtej. W takim zaś razie jest znów to do prawdy podobne, że odwróciwszy się od tamtej, znów się do ciebie nawróci. Tak bywa w świecie i tak samo może być tutaj. Ostateczny więc wniosek, podług mojego zdania, jest ten, że nie należy jeszcze zupełnie porzucać dawną nadzieję. A ponieważ czynności ludzkie jakiegokolwiek rodzaju tylko wtedy mogą zaprowadzić do celu, jeżeli są skutkiem roztropnego namysłu, jest więc rzeczą dla nas konieczną zastanowić się nad wszystkimi okolicznościami i względem dalszego postępowania z Jędrzejem, jakoż i z innymi, mogącymi się w naszym domu pojawić z podobną Jędrzejowi intencją, taki ułożyć plan, wskutek którego nie porzucalibyśmy jeszcze zupełnie Jędrzeja, a pomimo to przecież nie zamykalibyśmy drogi i innym.

Przy tych słowach Melania wzdrygnęła się mimo woli i spojrzała na ojca wzrokiem takim, jakby nie dowierzała, że te słowa wyszły z ust jego; ale wojewoda nie uważał tego, zażywał właśnie tabakę, a potem mówił dalej: — Tak postępują sobie wszyscy ludzie roztropni i nam tak postępować należy, a to o tyle więcej, ile że jedynie takie postępowanie potrafi nas ochronić od szkody, jaka by mogła wyniknąć z doświadczonego od Jędrzeja zawodu. A postępowanie to będzie niezmiernie łatwe, bo też i samo z siebie wynika. My, gdybyśmy nawet chcieli, to nie moglibyśmy, nie mamy nawet prawa całkiem odrzucić Jędrzeja. Sądząc bowiem jego postępowanie sumiennie, nie możemy jeszcze powiedzieć, że nas porzucił stanowczo, nie możemy nawet go o to obwinić dowodnie. Wyjechał on wtedy z Warszawy nagle i równie nagle znów do Wilna odjechał, ale to jeszcze nie może mu być policzone za obojętność dla nas...

— O! nie, mój ojcze! ten wyjazd wtedy tak nagły i te ciągłe potem podróże tylko mu zaszczyt przynoszą...

— Tak... niezupełnie... — mówił wojewoda — ale da się to wytłumaczyć. Więc wtedy podczas tych tam podróży nie tylko nie dał nam swego zapomnienia dowodu, ale przeciwnie nawet, ciągle o nas pamiętał. Pisywał do mnie. Jego listy mam zachowane w biurze. Potem wybuchła wojna. Jędrzej wstąpił na powrót w służbę — inaczej też być nie mogło. Ale i podczas wojny nie zapominał o nas. Z tego czasu mam dwa listy od niego. Po wojnie powrócił na wieś, do siebie. Osiadł tam stale, siedzi już trzy miesiące z okładem i nie był jeszcze ani razu we Lwowie.

Jakoż tutaj dopiero zaczyna się epoka, w której w istocie rzeczy może mieć miejsce zo150 bojętnienie dla nas z jego strony, a z naszej słuszne podejrzewanie go o to. Wszakże i tutaj jeszcze niepodobna nic konkludować z pewnością. Jędrzej bowiem pomimo to, że się nam sam nie pokazał, dawał nam jednak od czasu do czasu wiadomość o sobie. Pisał tedy do mnie raz, jak tylko z wojny powrócił. Ten list, pamiętasz to pewnie, jak wielką tobie przyniósł uciechę. Dowiedziałaś się bowiem z niego nie tylko o tym, że szczęśliwie z wojny powrócił, ale także i o tym, że podczas wojny nawet o nas ciągle pamiętał, a ów zwrot tego listu ostatni, w którym mówi, że swoje zdrowie i całość, wyniesione z tych niebezpieczeństw śmiertelnych, przez które przeszedł, ma tylko do podziękowania szczerym życzeniom, a zapewne i modlitewkom swoich wiernych przyjaciół; ów zwrot, powiadam, bardzo nawet szczęśliwy pod względem stylu, ma tak niewątpliwe znaczenie, że go nawet umyślnie niepodobna wypaczyć.

— Toteż tych kilka słów, to już wszystko — rzekła na to Melania — co mam od niego po wojnie! A i to jeszcze raczej jest ostatnim wspomnieniem dawnego i już wygasłego uczucia, niżeli nowy objaw żywej jeszcze przyjaźni... Był to ostatni promień oliwnej lampy, która dogorywając już długo, w końcu jeszcze raz całą komnatę oświeca — i gaśnie... Przy tym płomieniu ujrzałam jasno całą piękną przeszłość mojego życia, ale teraz widzę tylko tym lepiej, jaka mnie ciemność otacza...

Te słowa wymówiła Melania z taką rzewnością w głosie i z takim głębokim smutkiem na twarzy, że wojewoda się zastanowił. Obracał tabakierkę w ręku, patrzał na córkę i milczał.

— Moja córko kochana — zaczął on mówić po chwili — ty jesteś jeszcze ciągle pod wpływem tego wrażenia, jakie na ciebie uczyniła ta dzisiejsza wiadomość. Wrażenie to, jak widzę, jest dla ciebie bardzo bolesnym. Nie dziwię się temu, bo młode serca mają to do siebie, że się dają porywać uczuciom; owszem nawet, przyjmuję to i dzielę sam z tobą tę boleść; jednak nie mogę ci tego wyznać, że mi to wielką sprawia przykrość. Mamy dzisiaj dzień ważny, wypadki i okoliczności, a nawet sama przyszłość prowadzenia się naszego wymaga tego, abyśmy pomówili ze sobą rozsądnie...

— Nie, ojcze! — zawołała na to Melania — tu już nie ma co mówić. Już ja wiem wszystko...

ja się domyślam... Ale ja nie chcę żadnych środków używać, aby Jędrzeja przyciągnąć... Gdzie moje własne nie wystarczyło serce, oh! i jakież to jeszcze pozostały mi środki! Ja nie mam żadnych...

Tu łzy silne i łkania stłumiły jej dalszą mowę. Zakryła twarz łzami zalaną obydwiema rękami, zapadła w głąb krzesła i łkała.

Wojewoda patrzał w ziemię i milczał.

— Dwoje nas tylko wyszło w świat z tego domu — mówiła dalej Melania — nie możemy oboje, niech choć jedno będzie szczęśliwym...

Tu znowu łzy, coraz mocniejsze i obfitsze, zalały głos jej...

Wojewoda się ruszył nareszcie, przychylił się ku niej: — Ale moje dziecko kochane! przez Pana Boga zaklinam ciebie, nie poddawaj się takim rozkiełzanym uczuciom! Wszakże to egzaltacja, co mówię! to rozpacz prawie...

— Nie, ojcze! — mówiła na to spokojniejsza trochę Melania — to nie jest rozpacz, o! to nie rozpacz! to jest jeden akt tylko, to mała scena z życia kobiety...

— Ach! ale jakżeż wyobraziłaś sobie to życie!

— Tak, jak jest... jak jest rzeczywiście. Już je znam teraz... przeczułam je... widzę... widzę całą przyszłość do końca, oh! i pewnie dróg jej nie chybię...

Wojewoda sam nie wiedział, co ma począć ze sobą.

Wstał i zaczął przechodzić się po komnacie. Co chwila rzucał okiem na córkę, chciał zapewne twarz jej obaczyć, ale tej widzieć nie mógł, bo Melania się chustką zakryła i cisnęła tę chustkę obydwiema rękami.

Chciała zapewne tym sposobem łzy swoje powstrzymać i stłumić łkanie, ale nadaremne były to chęci. Łzy się lały pod chustką, a łkanie przeszło w jakiś rodzaj konwulsyjnego drgania...

Widząc to wojewoda, zapewne w przekonaniu, że najlepsza na takie gwałtowne wzruszenia jest samotność i cisza, wyszedł cicho z komnaty.

Melania długo tak jeszcze siedziała.

Nareszcie łzy wyczerpały się do dna, uspokoiło się trochę wzruszenie.

Melania wstała, oparła się ręką o stół i patrzyła dokoła. Cisza była jak w grobie i Melania samą była w komnacie.

Wtedy spojrzała dziwnie żałosnym wzrokiem na drzwi, którymi wyszedł był ojciec, i zawołała prawie rozdzierającym głosem do siebie: — Oh! tyle czuć, tyle cierpieć i nie mieć ani jednego serca na całym świecie, które by mnie tylko pojęło... o Boże!...

Tu znowu się zachwiała na nogach i zdawała się padać pod nawałem boleści — ale wola jej była jeszcze mocniejsza niż boleść — zebrała więc wszystkie siły i wyszła wolnym krokiem z komnaty.

XII Nazajutrz był bal u pani kasztelanowej kamieńskiej.

Pani ta, celująca przy formach trochę rubasznych niepospolitym rozumem i zacnością obywatelską, nie miała nigdy usposobień bardzo karnawałowych, a tym mniej jeszcze teraz.

Miała ona nawet pierwotnie zamiar nie dać żadnego balu w tym roku. Zważywszy wszakże, iż takim środkiem ujemnym nie potrafi dokazać tego, ażeby się nie bawiono zupełnie, a widząc znów z drugiej strony, iż jest tak wielka i powszechna do zabawy ochota, że z łatwością przestąpić może zakreślone owoczesnymi okolicznościami granice — odstąpiła od swego pierwotnego zamiaru i postanowiła sama karnawał rozpocząć, ale rozpocząć go tak, ażeby balem, u siebie danym, wskazać miarę odpowiedniej ówczesnemu położeniu ochocie. W tym celu zaprosiła na bal do siebie całe towarzystwo znakomitsze, znajdujące się podówczas we Lwowie, zawezwała wszystkich, nawet przypadkowo przyjezdnych, nie ominęła nikogo, ktokolwiek tylko był jej prezentowanym — ale na cały wieczór zapowiedziała dwa tylko tańce i zapewniła z góry, że na więcej nie pozwoli pod żadnym warunkiem. Jeżeli jej się zdarzyło kogoś osobiście zapraszać, to mówiła wyraźnie: — Proszę waści do siebie na wieczór, ale tylko na bigos i kubek miodu, bo na więcej mnie nie stać w tych czasach. Zrobili w moich wioskach urbarium i puścili mnie na torbarium, więc chuda fara. Ale jeśli waść bardzo skoczny, to już wcale nie proszę, bo kapeliści tak się pomordowali, grając Niemcom sztajery, że ich nie stanie u mnie na więcej, jak na dwa tańce.

Tak mówiła kasztelanowa, a mówiła "waść’’ każdemu bez różnicy stanu i wieku; zdarzyło jej się nawet, przed kilką laty w Warszawie, powiedzieć „waść” samemu królowi. Kasztelanowa kamieńska miała już lat przeszło sześćdziesiąt i była z domu Potocka.

Pomimo to wszakże przybyli wszyscy. Kasztelanowa mieszkała w pałacu u świętego Jura i miała tam bardzo obszerne salony. Wszystkie te salony napełniły się gośćmi do tego stopnia, że był tłum formalny, od drzwi wstępnych aż do ostatnich. Między tym tłumem można było widzieć najświetniejsze imiona i najpierwsze osoby kraju. A więc znajdowali się tam książęta Czartoryscy, Jabłonowscy, Lubomirscy, Ponińscy; Potocki krajczy koronny, pisarz koronny Rzewuski i Lanckoroński; Mniszchowie, Krasiccy, Stadniccy; Tadeusz Dzieduszycki cześnik koronny i Antoni, pisarz wielki litewski; dalej Starzyńscy, Komorowski jenerał, Baworowski starosta trębowelski, Drohojowscy, Skarbkowie... i któż by zresztą wszystkich wyliczył? Pomiędzy nimi duchowieństwo wyższe łacińskie i ruskie, tłumy szlachty zamożnej wiejskiej i zamieszkałej we Lwowie, matrony, damy, panny — a wszystko to w strojach najrozmaitszych, przedstawiających najdziwaczniejszą pstrociznę. Wziąwszy cały ten tłum balowy od razu na oko, zdawało się widzieć istotnie nie reprezentację jednego narodu, ale jakąś kolosalną redutę, jakiś karnawał starodawny wenecki, w którym brakowało tylko barw kitajkowych, bo na malowanych pewnie nie brakło. Równą rozmaitość przedstawiały stroje mężczyzn jak kobiet.

Więc tu mogłeś widzieć kontusz karmazynowy długi, osadzony na złotolitym lamowym żupanie, a opasany pasem kapiącym od złota — tam znowu strój polski, przycięty trochę albo i więcej, ciemnobłękitnego koloru, seledynowego albo ceglastego zupełnie, bramowany srebrnymi lub złotymi sznurami, z pętlicami i guzami z węgierska — gdzie indziej suknie francuskie albo niemieckie, od olbrzymich peruk, pamiętających jeszcze czasy saskie, przez wszystkie mody różnorodnych piżonów i katagonów, aż do naturalnych czupryn, krótko strzyżonych a pudrowanych.

Do tego stroju najrozmaitsze haftowane fraki aksamitne, ciemnozielone lub granatowe, z emaliowanymi lub kameryzowanymi guzikami, kamizelki z kolbertynami, koronkowe żaboty — to znowu nowomodne fraki sukienne z wąskimi kołnierzami, a szerokimi klapami, kamizelki a la Robespieire, długie włosy, spadające w kędziorach na plecy, a fryzowane w krótką czuprynę nad czołem. Tu i ówdzie obok fioletów biskupich i poważnych czarnych sukni prałatów pokazywała się już i skromna czamara, a gdzieniegdzie nawet przesunął się siwy mundur jenerała w cesarskiej służbie, stąpający na nogach, ubranych w sukno gorącoczerwonego koloru i złote galony. Wszakże większą jeszcze rozmaitością odznaczały się stroje kobiet.

Tu niesłychany przepych i najwykwintniejsze wymysły, o jakich tylko można było zamarzyć.

Więc najpyszniejsze materie z francuskich jedwabiów, najdelikatniejsze kolory, najżywsze kwiaty rzucane to na grubych jak deska, to na pajęczej delikatności tkaninach. Najwięcej sukien podwójnych, z których jednej obadwa końce przeciągane przez kieszenie albo też układane w fałdy olbrzymiej objętości, najzgrabniejszego rysunku. To moda. Wszakże nie brak i na niepodległych modzie, swobodnych, fantastycznych ubiorach. Jakoż tu widać jakieś oryginalne ubranie głowy, na kształt zawojów odalisek sultańskich, tam prosty i skromny strój starożytnej Greczynki, gdzie indziej jakaś osobliwsza fryzura, ubrana w kwiaty żywe, w korale, perły albo brylanty. Przy tych strojach, aż oko znieść nie może, tyle blasku drogich kamieni i złota, całe diademy i kolie z szmaragdów, rubinów, pereł uriańskich i białych. Wszakże pomiędzy tymi wysileniami bogactwa, mody i najlepszego smaku tu i ówdzie pokazuje się także i ta, i owa parafialna fantazja, objawiająca się jakimś piórem ogromnym, przewieszonym nad czepcem osobliwszego kalibru, a przypominającym zarazem i średniowiecznych rycerzy, i prażnikowe obiady; to znowu jakimś kornetem z bursztynu albo korala, wyobrażającym korab lub jakieś zamorskie ptaszątko; albo nareszcie jakąś babilońską, przedpotopową fryzurą; — ale pomiędzy to wszystko przesunie się także i staroświecki, poważny robron jakiejś stuletniej babki, która przypatruje się skromnie tym nowomodnym przepychom i opowiada nawiasem jakiś bal taki z czasów Leszczyńskiego, Karola XII i drugiego Augusta.

Pani kasztelanowa była całkiem czarno ubrana, całkiem po staroświecku i miała nawet czarny czepiec na głowie. Siedziała ona w głównej środkowej sali, tuż przy wielkiej kanapie, w dużym, poręczowym, dosyć wysokim krześle i lubo gospodyni, nie wychodziła nikogo witać aż do drzwi, tylko naprzeciw poważnym damom zbliżała się ku środkowi salonu i tam ich witała. Ale teraz już nie ruszała się z miejsca, rozmawiając to z damami, obok niej siedzącymi, to z całym gronem mężczyzn, które, mieniając się ciągle, ciągle też jej nie porzucało.

Działo się to po części dlatego, że jeszcze co chwila nowi przybywali goście, którzy przede wszystkim przystępowali do gospodyni, aby jej się pokazać, ale może jeszcze więcej dlatego, że pani kasztelanowa, kobieta nieprzebranych konceptów i osobliwego dowcipu, była ciągle rozmowną, mówiła o wszystkim i o wszystkich i żadnej myśli swojej nie obwijała w bawełnę, jak to było zawsze jej zwyczajem. Jakoż, stojąc tu obok kasztelanowej, mogliśmy się różnych najciekawszych rzeczy dosłuchać — ale i my, tak jak wszyscy, oprócz samej zabawy mamy jeszcze nasze partykularne cele na tym balu i nie możemy o nich zapomnieć.

Na tym balu mamy naszych znajomych. Jakoż najpierwszego z nich spotykamy skarbnika, który, założywszy jedną rękę za kontusz, a drugą oparłszy na karabeli, przechadza się wszędzie po wszystkich salach. Na ten bal świetny i do tak zacnej a szanowanej przez siebie matrony skarbnik się ustroił jak drugi Radziwiłł: więc miał na sobie kontusz karmazynowy z ogromnymi turkusowymi, w złoto oprawnymi guzami, żupan srebrnokwiecisty lamowy (ten to sam jeszcze, w którym się po raz pierwszy pokazał, kiedy szedł w konkur o swoją nieboszczkę Zofię), na nim pas w karpia łuskę, który, pamiętając kilku pradziadów, jak w lata, tak był i w złoto bogaty, a do tego karabela z rękojeścią z drogich kamieni i czapka z piórem czaplim o brylantowej spince. W takim stroju bardzo paradnie wyglądał, ale że było wielu jeszcze paradniej ubranych, więc to nie zwracało niczyjej uwagi i skarbnik mógł sobie swobodnie chodzić po wszystkich salach i czynić obserwacje bez żadnej przeszkody. Jakoż obserwował on wszystkich i wszystko, notując sobie swoje spostrzeżenia w pamięci, przy czym też także nie zapominał pomówić z każdym dawniej znajomym — a nieznajomym starszym, osobliwie też szanowanym przez siebie, nie zaniedbał się i przedstawić.

W tej chwili stał właśnie przed księciem jenerałem ziem podolskich i panem Tadeuszem Dzieduszyckim, cześnikiem koronnym, który, będąc bardzo lubionym i szanowanym przez księcia, oprowadzał go pod ramię po salonach. Staremu księciu prezentowało się na tym balu mnóstwo panów i szlachty, co ułatwiając im książę, chodził sam pomiędzy nich wszystkich i prawie z każdym rozmawiał. Książę sławnym był z tego, że znał wszystką prawie szlachtę całej niegdyś Rzeczypospolitej; czasem jakiemuś wcale nieznanemu szlachcicowi wyliczył wszystkie jego pokrewieństwa i powinowactwa... Przy takiej pamięci i przy znanej swojej uprzejmości, ozdobionej prawdziwie miodopłynną wymową, a nade wszystko przy zawsze żywej chęci utrzymania się przy popularności, nie dziw, że sobie umiał tak stanowczo podbijać serca, i nie dziw także, że na każdym liczniejszym zgromadzeniu tyle miał do czynienia.

Tu zaś miał do czynienia jeszcze daleko więcej, bo tutaj prawie w połowie spotykał nowe już pokolenie, które dopiero poznawał. Teraz zaś mówił dalej z skarbnikiem: — Dziwię się, panie majorze — mówił książę — żem cię dotychczas nie znał. A takie to mi znane nazwisko! Bo i komuż nie znane w Polsce, dla której tyle się krwi ich wylało po różnych wojnach? Ale cieszę się za to, żem tak dobrze, tak blisko i w tak ważnych wypadkach znał twego szwagra, niegdyś jeszcze za kawalerskich czasów stolnikowicza, później podkomorzego sędomirskiego. Jeśli mnie moja pamięć nie myli, było mu Krzysztof na imię. Był to mąż wielkiej zacności i niepospolitej głowy, jak wszyscy Michałowscy; konferowałem z nim w ważnych sprawach i zawsze byłem pełen uwielbienia dla jego znajomości kraju, nauki i bystrości pojęcia. Umarł młodo — wiadomość o jego przedwczesnej śmierci dotknęła mnie do żywego. Została żona, także podobno młoda, a tak piękna, żeśmy przed nią klękali w Puławach, a pan podkomorzy wąsy kręcił z radości, chociaż za to nie mógł potem sypiać po nocach.

Czy pani podkomorzymi żyje jeszcze? czy pozostały dzieci?

— Moja siostra, która się tutaj znajduje — rzekł skarbnik... — A na to książę: — Jak to? jest tutaj? A! Panie majorze, już mi też tego nie odmówisz, ażebyś mnie jej przypomniał.

To mówiąc, podał książę jenerał ramię skarbnikowi i szedł z nim ku podkomorzynie. Podkomorzyna ze Stasią znajdowały się w głównej sali. Stasia, ubrana biało z koralowymi i złotymi ozdobami we włosach, wyglądała prześlicznie. Zrobiła nawet pewne na młodzieży wrażenie i to do tego stopnia, że pani podkomorzyna, odkąd weszła do sali, była jakby jakąś kapliczką, do której ciągła się odbywała procesja. Co chwila przystępowała do nich młodzież, prezentując się i rozmawiając z matką i córką. Przez te ciągłe i coraz nowe rozmowy podkomorzyna nawet dotychczas nie mogła znaleźć dla siebie miejsca i stała z Stasia prawie na środku sali. Kiedy książę się do nich przybliżył, młodzież rozsunęła się z uszanowaniem i zrobiła poważnemu starcowi miejsce. Książę witał podkomorzynę, prawił komplimenty i matce, i córce na przemian jak młody, piękność Stasi pod niebiosa wynosił, a młodzież słuchająca z daleka zazdrościła wymownemu staruszkowi i jego płynnej wymowy, i swobody w grzecznościach, i zazdrościła mu pewnie wszystkiego — prócz wieku. Skarbnik stał przy nich i czasem jakie słowo do konwersacji dorzucił, wszakże daleko z większym zajęciem przypatrywał się młodzieży, po której widział, że zbliżenie się i tak poufała rozmowa księcia z podkomorzyną, jeszcze większe zrobiła na tej młodzieży wrażenie niż piękność Stasi. Czy to, czy owo, zawsze to skarbnika cieszyło, że kiedy już się tyle trudów i kosztów podjęło, aby do Lwowa pojechać, przynajmniej pierwszy krok na tej nowej drodze udał się nieźle. Jakoż tutaj to trzeba powiedzieć, że ten bal u kasztelanowej tak dobrze podkomorzynie posłużył, iż nie tylko już zaraz tutaj zwróciła się na Stasię jak najpowszechniejsza uwaga, ale nawet i dom podkomorzynej stanął odtąd na tym stanowisku w opinii całego towarzystwa, na którym się jest zupełnie swobodnym co do urządzania się w dalszych towarzyskich stosunkach.

Wszakże kiedy Nieczuja, dorzucając po kilka słów do ogólnej rozmowy, z takim zadowoleniem przypatrywał się twarzom obok stojącej młodzieży, nagle prawie tak jakby zadrgnął i w jednego z nich wpatrzał się tak gwałtownie i bystro, jak gdyby kogoś dawno zmarłego albo ducha, albo upiora obaczył.

Ale w tym miejscu nie stał ani duch, ani umarły, tylko młody człowiek, wyglądający bardzo po ludzku i bardzo nawet elegancko ubrany. Miał bowiem na sobie nie błyszczący, ale bardzo wykwintny i najlepszego smaku ubiór francuski, pajęczej delikatności i śnieżnej białości żaboty i cała jego figura zresztą była raczej zanadto delikatna i wiotka niż straszna. Ale ten młody człowiek miał twarz tak bladą, jakby z kości słoniowej, a oczy duże, czarne jak gałki, i tymi oczyma z takim ogniem, z taką namiętnością się wpatrzył w Stasię, że widząc to, można się było go rzeczywiście przestraszyć. Wszakże skarbnik miał jeszcze daleko więcej powodu istotnie go się przestraszyć: tym młodym człowiekiem bowiem nie był kto inny — jak Flawiusz.

Lecz w samej rzeczy skarbnik się go nie przestraszył, bo go się nie bał nigdzie, a tym mniej tutaj — a jeśli zadrgnął i tak gwałtownie się wpatrzył w niego, to podobno tylko dlatego, że go niespodziewanie obaczył w miejscu, w którym nie mógł go się spodziewać — a może więcej jeszcze dlatego, że obaczył człowieka do którego strzelał niewinnie...

Bądź co bądź, Flawiusz spostrzegł to nagłe wzruszenie, któremu skarbnik uległ, ujrzawszy go niespodzianie, i po tym spostrzeżeniu lekki uśmiech przeleciał po jego twarzy... wszakże w ten moment znowu wzrok zwrócił ku podkomorzynie, rozmawiającej z księciem, i twarz jego znów spoważniała, ł nawet obciągnęła się jakimś wyrazem smutku. I smutek ten bardzo był naturalny: podkomorzyna przez swoje sukcesy wznosiła się coraz wyżej, Flawiusz zostawał zawsze na swoim miejscu — im większe oddalenie, więcej niepodobieństwa...

Tymczasem, kiedy się to działo, o parę kroków od FIawiusza stanęło dwóch mężczyzn. Jeden z nich był niskiego wzrostu, w szambelańskim mundurze, z jakimś znakiem honorowym na piersiach: ten był nieznajomy. Drugi był słuszny, także niemłody, lecz wyświeżony i ubrany po francusku, ale bardzo bogato i strojnie. To był starosta bełski. Ci obydwa panowie trzymali się pod ramiona i przypatrując się z wielką uwagą Flawiuszowi, rozmawiali ze sobą.

— Więc to jest ten imć pan Flawiusz? — mówił starosta bełski — i to ma wszystko być prawdą?

— A tamten na to: — On dit... vous savez... ja ci za nic nie ręczę. Ale że mason, to pewna. A presént il est une espece sekretarza czy pełnomocnika u chorążego koronnego, mass il y a bien a dire. Chorąży za granicą, podobno w Wiedniu, a on tutaj. I powiadam ci, że jest coś osobliwego. Gdyby nie to, że mówi także po polsku, przysiągłbym, że to Francuz. Włada zarówno obudwoma językami, a jak mówi! o co zaczepisz, a fond. A jaka wymowa, jaki sposób ujmowania sobie serc ludzkich, jaka argumentacja; nic podobnego! Spotkałem się z nim już kilka razy i zawsze mu się nie mogłem nadziwić. Tak też i inni, bo już go tu zna mnóstwo osób. A przy tym wszystkim nie masz żywego ducha, który by wiedział, kto on jest w samej rzeczy. Niby to obywatel warszawski, niby ma tam kamienicę, niby ma gdzieś, kiedyś, jakieś odbierać sukcesje, niby ma jakieś kapitały we Francji i co chcesz, wszystko; ale co jest w istocie, nikt tego nie wie.

Dlatego też różne dochodzą domysły...

— A to istotnie rzecz dziwna — rzekł na to starosta bełski — lubo mnie to nic nie obchodzi, sam jestem mocno ciekawy przynajmniej poznać to indywiduum. Czy znasz go szambelanie?

Ale w tym momencie, kiedy to mówił starosta, książę jeneral, już skończywszy swoją rozmowę z podkomorzyną i znowu wsparty na ramieniu cześnika koronnego, kiedy tuż koło Flawiusza przechodził, powitał go ręką i rzekł: — Jak się masz, panie Flawiuszu?

— Do usług waszej książęcej mości — odpowiedział Flawiusz z ukłonem — mam się tak jak wszyscy w tych czasach.

— Tak, tak, kochany panie — rzekł książę — a cóż tam twój biedny ksiądz Hugo?

Tu się książę trochę ku niemu nachylił i powiedział słów kilka, których nikt nie mógł dosłyszeć.

Flawiusz odpowiedział na nie równie półgłosem, na co wszakże książę rzekł już cokolwiek głośniej: — Osierociałeś, panie, ale bądź nam spokojny. Robi się wszystko, aby ci jak najprędzej powrócono twego ukochanego ojca...

Tę rozmowę słyszeli wszyscy i zrobiła ona o tyle tylko wrażenie na słuchających, o ile mogła być zaszczytną dla młodego i nieznanego człowieka zwrócona nań uwaga starego księcia.

Ale słuchający także tej rozmowy starosta bełski przy ostatnich słowach, wymówionych przez księcia, zmieszał się i zbladł tak nagle, jak gdyby te słowa mieściły obrazę jego własnej osoby. Pod tym wrażeniem starosta aż się cały przechylił naprzód, jak gdyby chciał słyszeć jak najwyraźniej, co jeszcze dalej powie książę jenerał; ale książę na tym już skończył i poszedł dalej...

Tymczasem zaś rzekł szambelan: — Jak to nasz książę kochany jest łaskaw i uprzejmy dla wszystkich i jak o najdrobniejszych rzeczach pamięta! Trzeba ci bowiem wiedzieć, starosto, że ksiądz Hugo opiekował się imć panem Flawiuszem i żył z nim w najlepszych stosunkach. Ksiądz Hugo teraz siedzi zamknięty w ołomunieckiej fortecy; książę zapewne swoimi rozległymi wpływami stara się o to, ażeby jego uwolnienie uzyskać...

Starosta bełski odetchnął.

— Ale podobno chciałeś poznać Flawiusza? — zapytał nagle szambelan.

— Och! nie, wcale nie... tak, może, kiedyś, przy jakiejś sposobności...

— A czyż może być lepsza sposobność? — zawołał na to usłużny dla każdego szambelan — poczekaj, ja to zrobię, tak, niby z niechcenia...

Jakoż trzymając starostę pod ramię, zawołał głośniej: — Monsieur Flavien, comment vous va?

— Ach! Pan szambelan! — zawołał Flawiusz na to, obracając się zręcznie na jednej nodze i ściskając podaną sobie rękę — vous me faites l'honneur, de me remarąuer dans cette foulle...

— Mais comment voulez vous, żebym pana nie spostrzegł? No i jakże się pan bawisz? jak znajdujesz nasze towarzystwo? czy jest przynajmniej podobne do warszawskiego, bo o paryskim już ani wspominam.

— Mais je vous assure, że jestem pełen podziwu. To, co tu widzę, mogłoby się .nie tylko mieścić, ale równy podziw obudzać i w Paryżu. Que voulez-vous? takie imiona, takie znakomitości, tyle wdzięków, a na nich tyle pereł, drogich kamieni i złota! A do tego jeszcze tant de bon gout, i to we wszystkim... Ja w samej rzeczy, im więcej się przypatruję i przysłuchuję, tylko coraz więcej rosnę w adoracji i chciałbym teraz być jak najprędzej we Francji, ażebym opowiedział moim przyjaciołom tamtejszym, co to jest Polska. Nie mają oni o tym ani wyobrażenia.

Ale podobno i my sami sądzimy się nazbyt skromnie, bo pomimo to, że znam Francję na wylot, szczerze to mówię panom, że Polska ma to wszystko, co Francja, a oprócz tego ma jeszcze coś więcej...

— A już też grzeczny jesteś, panie Flawiuszu — rzekł na to szambelan — i bodaj czy nie nadto. Cóż powiadasz, starosto? Ach! ale panowie się podobno nie znają? pan Flawiusz, pan starosta bełski.

Flawiusz się kłaniał, a starosta, wyciągając niedbale rękę ku niemu, mówił powolnym głosem: — Monsieur, je suis enchanté de faire votre aimable connaissance... Y a-t-il longtemps que vous etes dans la capitale de ce triste pays?

Mówiąc te słowa starosta, nie patrzył na Flawiusza, tylko poprawiając białe wiązanie u szyi, jak był słusznym nad wielu, rozglądał się ponad głowy innych po zgromadzeniu. Czy starosta szukał kogoś ze znajomych, a przez tego znajomego może pozoru do jak najprędszego urwania tej konwersacji, która się zanadto podobała szambelanowi, aby mu w tym dopomógł — to nie wiadomo; rzecz wszakże pewna, że nim jeszcze Flawiusz dokończył swojej krótkiej odpowiedzi na jego smutne pytanie, starosta się zerwał, zawołał: — Ach! pan jenerał! Pardon, messieurs! — i wziąwszy kogoś z przechodzących pod ramię, zniknął z nim w głębi sali.

Flawiusz został z zamarłymi słowami na ustach i ze skrzywioną twarzą na miejscu.

Wszakże litując się nad nim, grzeczny dla wszystkich szambelan, wynagrodził mu to, ile swojej możności, i wziąwszy jego pod ramię, także z nim zginął gdzieś w tłumie. Ale niedostateczna podobno była to dla Flawiusza nagroda. Rozmawiał on z szambelanem, ale miał humor najgorszy. Nie mogło też być inaczej. Jeżeli bowiem takie lekceważenie, doznane od bełskiego starosty, byłby uczuł każdy inny znajdujący się w tym towarzystwie, toż daleko głębiej musiał go uczuć młodzieniec taki, który czując się ciągle i nawet wszędzie upośledzonym i mając tę ranę zawsze otwartą, był też z natury rzeczy najdrażliwszym ze wszystkich. Wskutku tego nie potrzeba już prawie nadmieniać, że starosta tą salonową drobnostką napełnił serce Flawiusza nie tylko dosyć cierpką goryczą, ale wpoił weń nawet przez to pewną ku sobie odrazę; ale to znowu za to godzi się zauważać, iż jeżeli starosta tak się obszedł z Flawiuszem z wyrachowania, to trzeba mu przyznać niepowierzchowną znajomość ludzi, a nade wszystko ową przebiegłą zręczność na polu towarzyskiej intrygi, która, z daleka zabiegając wszystkiemu, umie częstokroć jednym ziarenkiem piasku, rzuconym w drogę jakiemuś towarzyskiemu niepowodzeniu albo zgoła nieszczęściu, odwrócić je od siebie na zawsze.

Ale powróćmy do skarbnika i podkomorzynej.

Kiedy książę odeszedl, rzekł skarbnik do siostry: — A co, kochana Jadwisiu? czy dobrze zrobiłem, żem ci tu księcia sprowadził?

— Ale nic nie mogłeś zrobić lepszego! — mówiła pełna radości podkomorzyna — było to arcydzieło z twojej strony i obaczysz, co stąd będą za skutki. Są to może śmieszności, ale są, a ja znam świat i wiem o nich.

— A więc widzisz — rzekł skarbnik — że taki to nie były żarty, kiedym ci mówił, że chociaż skarbnik niechętnie jedzie, ale kiedy już jedzie, to się też na coś i przyda. Bo to skarbnik niby bury szlachcic z zagona, na wielkim świecie niebywały, a po szlifowanych posadzkach nawet i stąpać nie umie; ale większy to świat był, moje dziecko, w którym ja się obywał, i więcej śliska była ta ziemia pode mną, która krwią wylaną oślizła, a jeżelim tam umiał dać sobie radę, toż mi jej i tutaj nie braknie. Otóż teraz jeszcze tę daję ci radę, abyś się potem jeszcze raz do kasztelanowej zbliżyła i pomówiła z nią trochę swobodniej...

— Ale już ja to zrobię — przerwała prędko podkomorzyna — tylko proszę cię, poradź co na to, jeżeli Jędrzej nie przyjdzie. Stasia odmówiła wszystkich tancerzy, tu już się stroi kapela, a jego nie ma i nie ma... Cóż, Stasiu? będzie wstyd przedawać pietruszkę?

— Niech mama będzie spokojna — odpowiedziała Stasia — Jędrzej pewnie przyjdzie...

— Ale, moje dziecko, kiedy bo jego jeszcze może nie ma we Lwowie...

— O! już jest pewnie...

— Dziwną bo doprawdy masz wiarę... przyznam ci się, że nawet tego już nie rozumiem...

chyba że masz jakie tajemne wiadomości od niego?

Piękna dziewczyna się na to zarumieniła, ale odpowiedziała przytomnie: — Przecież wiem, że takich wiadomości mi się przyjmować nie godzi, a gdyby zresztą przyszło do tego, to mama pierwsza by o tym wiedziała...

— Tak się spodziewam... ale powiedzże mi, cóż robić, jeżeli Jędrzej nie przyjdzie? bo koniec końców mógł mieć najszczersze chęci, ale mógł mieć także przeszkody...

— Ja myślę — rzekł na to skarbnik, żartując — że kto ma dwóch amantów, ten nie powinien być nigdy w kłopocie... Nie masz Jędrzeja, jest imć pan Flawiusz.

— Ale prawda! — zawołała podkomorzyna — widziałam go, stał tu dopiero... Dziwna rzecz, jakim sposobem on się tutaj znajduje... Ale co jeszcze dziwniejsza, czy uważałeś? książę jenerał z nim tak poufale rozmawiał, jak z każdym innym, i nawet mu coś szeptał do ucha... To już doprawdy jakaś osobliwsza zagadka.

— Ja w tym wcale żadnej zagadki nie widzę — rzekł skarbnik — bo jużci księciu także ktoś piórka skrobie, a kiedy mu je lada jako oskrobie, to mu to książę także powie do ucha... Ale że się tutaj ten jegomość znajduje, to mnie trochę zadziwia. Jeśli nie masz w tym jakiej myłki albo jeśli się nie wszrubował nie zaproszony, toż to nie może być bez kozery. Pani kasztelanowa nie lada kogo zwykła przyjmować u siebie. Jakoż będę się starał o tym cokolwiek dowiedzieć.

Ale cóż, czy i tu ci się takim strasznym wydaje, jak tam kiedyś w kościele?

— Strasznym... nie... wcale... jeśli mam prawdę powiedzieć, to przypatrzywszy mu się tu z bliska, nawet nie wiem, dlaczegom go się tak bała...

— A widzisz, jejmość — rzekł na to skarbnik — nie taki diabeł straszny, jak go malują, a ten nawet, trza przyznać, w tych różnych koronkach i owych woskowanych trzewiczkach wcale to jeszcze delikatny diabełek... A kiedy przyjdzie się wam zaprezentować?

— O! już tego nie będzie!

— Ale być może, bo to nie w twojej mocy. Więc kiedy przyjdzie i przyprowadzi go który kasztelan lub wojewoda?

— No... no to cóż? to jużciż trudno... przecież nie będę scen wyprawiać publicznie...

— A panna Stanisława co zrobi?

— Ja będę z nim rozmawiać jak z każdym innym.

— Żeby się jeszcze lepiej rozszalał? co?... oj! kobiety! kobiety! Ale rozmawiać trzeba, tylko proszę z daleka. I z daleka z wszystkimi, bo to zresztą wie Pan Bóg, co tam siedzi i w którym innym. A ja idę tymczasem na wzwiady.

To rzekłszy skarbnik, znowu sobie odpłynął.

Wysunął się teraz na środek sali i zaczął z daleka krążyć koło kasztelanowej, upatrując zapewne chwili, w której mniej będzie osób koło niej, aby się do niej przybliżyć. Istotnie teraz, kiedy już tylko przybywali ci, którzy się opóźnili, kasztelanowa była coraz swobodniejsza. W tej chwili nawet nikt nie stał przed nią. Roznoszono kawę białą w maleńkich filiżaneczkach i wszyscy byli kawą zajęci; dla kasztelanowej przyniesiono filiżankę winnej polewki. Skarbnik się zbliżył.

— A waść nie kawiany? — spytała go gospodyni.

— Nie, mościa kasztelanowo dobrodziejko — odpowiedział Nieczuja — jeszczem nie przywykł do tego specjału, chociaż już inni i żyć nie mogą bez niego.

— A sadzisz waść szwaby u siebie?

— I tegom się jeszcze nie nauczył.

— No, to zażyjże waść tabaki z mojego rożka i siadaj przy mnie, pogadamy sobie uczciwie.

Uczciwszy uszy, lubię takich ludzi, którzy jeszcze kawy nie piją i szwabów nie sadzą.

To mówiąc, skończyła właśnie swoją filiżankę polewki, podała skarbnikowi tabaki, który, ją zażywając i siadając przy kasztelanowej, dodał: — Nie trzeba to koniecznie sadzić takich rzeczy, które i same się rodzą.

— A kichnijże waść na to — rzekła kasztelanowa — bo co prawda, to prawda.

Jakby na zawołanie skarbnik, zaczmielony tabaką, wypalił z nosa jak z pistoleta, a kasztelanowa dodała: — Otóż to jest! daj Boże zdrowie! Powiedzże mi waść teraz, jak ci się podoba ta pstrokacizna, która, uczciwszy uszy, napełniła moją chałupę.

— Nie ma co mówić — odpowiedział Nieczuja — a prawie tylko podziwiać. Mam teraz dopiero dobre pojęcie o tym, jak należy szanować dom, który na zawołanie gromadzi pod swoim dachem tyle drogocennych klejnotów.

— A co waść klejnotami nazywasz?

— Jw. pani! dwoiste bywają w naszej Polsce klejnoty: jedne są zapisane w Paprockim, a drugie nam przysyłają zza morza. I tych, i owych jest tu miarka nieszpetna.

— Owóż powiem waści, że są jeszcze trzecie klejnoty, a to klejnoty serca, a i tych tu nie braknie, choć się to pozakrywało, uczciwszy uszy, różnymi pstrokatymi szmatami.

— Nie wątpię o tym — rzekł na to skarbnik — ale o tych klejnotach mogę najmniej powiedzieć, bo prawdę mówiąc, krom tych naszych znakomitości, które mi się zdarzyło poznać niegdy po różnych wojnach, mało kogo znam nawet i z nazwiska. A gdyby mi przyszło po tym sądzić każdego, czym go widział gdzie w ogniu, to podobno by nie zawsze był mój sąd sprawiedliwy.

— Uczciwszy uszy, może by to i niekoniecznie myliło. W tej chwili, pomiędzy przeciągającymi osobami przez salę, dostrzegł skarbnik Flawiusza, który, ze swoim szambelanem pod ramię, właśnie się ku nim przybliżał; korzystał więc z tego i mówił dalej: — Przecie ja bym się nie poważył na taki sąd wiele budować, jak też na żaden sąd taki, który sądzi na oko. Ot i tutaj, przed nami mamy teraz dwóch panów, z których żadnego nie przypominam sobie, abym go widział gdzie w ogniu...

— A! bo to, uczciwszy uszy, funkcje ich obydwu są z respektem za piecem. U tamtego — widzisz waść sam klucz szambelański za kłębem, to już nie ma co mówić; a ten drugi... otóż powiem waści, że to mój prawdziwy dobrodziej. Bo to trzeba waści wiedzieć, że mi to już od dawna siedziało w głowie, czego też te Francuzy chcą, że uczciwszy uszy, tak się tłuką pomiędzy sobą, a dowiedzieć się o tym fundamentalnie, ani rusz od nikogo. Plecie ten swoje, a tamten swoje, ale, uczciwszy uszy, jeden głupszy jak drugi; można by się tego doczytać w książkach, bo już i książki pisano o tym, ale do książek u mnie oczy już słabe. Otóż mi mówi na to chorąży: — "Poczekaj pani, przyszłe tu pani człowieczka, który to wszystko opowie, bo też i był tam’’. — Otóż i przysłał mi tego. I powiadam to waści, że mnie ten chorążego człowieczek niepomału zadziwił, bo to, uczciwszy uszy, młokos jeszcze, jako waść widzisz, ale mnie starą jeszcze i rozumu nauczył. Mieszczański to synek z Warszawy, ale żeby to było w mojej mocy, to bym go zaraz zrobiła szlachcicem, bo też i serce po temu... Szkoda, że nasz stolnik litewski już ten miecz odpasał od boku, którym na rycerzy pasował, bo on, który tak dobrze; umiał płacić za rozum, jak pilno go potrzebował... Ale patrz no waść, czy to nie wojewoda inflancki tam wchodzi? A! uczciwszy uszy, to wojewoda z imć panną Melanią...

W tej chwili w samej istocie wojewoda już się zbliżał do kaszlolanowej. Prowadził on córkę swoją pod ramię. Wojewoda wyglądał jak zwykle, ale Melania była niesłychanie bladą i odmienioną. Zdawało się, jakby dzisiaj dopiero z długiej powstała choroby, tak cera. jej twarzy stała się przezroczystą i cała postać tak chwiejną. Gdyby był kto wiedział, wskutku jakiej boleści nastąpiła ta zmiana, byłby się musiał, lubo obojętny zupełnie, z całego serca nad nią litować, ale nikt się tego nie mógł nawet domyślać: im większa boleść, tym głębszą zwykle pokryta jest tajemnicą. Dlatego też i Melania z tą swoją bladością w twarzy zdawała się wszystkim bardzo dziś zajmującą, szeptano nawet sobie i tu, i ówdzie, jak była piękną!

— Mości wojewodo! — rzekła kasztelanowa do niego — już też zdesperowałam o waści. A byłoby mi było bardzo markotno, gdybym była waści dziś nie widziała, a osobliwie mojej ulubionej panny Melanii, na którą tu już pewnie i inni niecierpliwie czekają.

Wojewoda odpowiadał z wysadzoną grzecznością kasztelanowej i przedłużał rozmowę, do której także i Melania się przyczyniała, lubo zapewne ostatnie kasztelanowej słowa niejedną myśl w niej wzbudziły. Skarbnik wstał z swego miejsca, usunął się trochę i przypatrywał się z ciekawością Melanii. Stała bowiem w tej chwili przed nim wojewodzianka inflancka, bezzawodnie ta sama, z którą, podług wiadomości wywiezionej z Jaćmierza, miał być już niby po słowie Jędrzej. Byłby on był niezmiernie ciekawy poznać ją bliżej, zdawało mu się nawet, że jest to dla niego potrzebnym, jakoż myślał już nad tym, jakby to zrobić — ale skarbnik nie potrzebował dzisiaj myśleć nad niczym, bo mu się wszystko samo z siebie winęło jak z płatka.

Ledwie też o tym pomyślał, kasztelanowa sama go z wojewodą poznała, dodając w końcu do reprezentacji: — Poznajcie się waszmość ze sobą, boście obadwa poczciwi ludzie i obadwaście równo pracowali dla kraju, chociaż, uczciwszy uszy, na różnych drogach.

— Bardzo wysoko sobie cenię tę chwilę — rzekł na to skarbnik, zwracając się do wojewody — w której mam zaszczyt prezentować się panu. Imię to jest u mnie zapisane w złotej księdze moich najdroższych pamiątek; miałem bowiem zaszczyt służyć razem z Tadeuszem Rogalińskim i chwile te, lubo tak nieszczęśliwe, liczę jednak do najprzyjemniejszych mojego życia.

— Pan major dobrodziej — mówił mu wojewoda — dajesz mi dowody osobliwszej swej uprzejmości... Tadeusz był to mój synowiec, którego i ja sobie często wspominam, a zawsze z prawdziwą przyjemnością. Dał on dowody niepospolitej odwagi i poświęcenia się bez granic, na co, niestety! nie wszystkich nas stać było w owych czasach...

Ale spodziewam się, że pan dobrodziej tu dłużej zabawisz i przez to nastręczysz mi nader miłą przyjemność odświeżenia sobie w pamięci...

Tu kasztelanowa coś przemówiła do wojewody, a tymczasem Melania, która dotychczas rozmawiała z kasztelanową, odezwała się do skarbnika: — Pan major także przybył do nas na całą zimę czy tylko w przejeździe?

— Owszem, pani — rzekł skarbnik — zabawię tutaj najmniej kilka tygodni. Zima przykrą jest na wsi, a osobliwie wtedy, kiedy się jest samotnym.

— O! zima na wsi jest nie do przebycia. Czy i siostra pana majora, pani podkomorzyna sędomirska, jest tutaj?

— Jest także.

— Zapewne z córką, która była na edukacji w Warszawie i bawiła u pani podczaszynej przemyskiej, naszej dawnej znajomej. Ale i panią podkomorzynę ja kiedyś znałam. Kiedym, dzieckiem będąc, wyjeżdżała z rodzicami na lato do Albigowej, przypominam sobie, że państwo podkomorstwo raz u nas byli. Jeżeli się nie mylę, była natenczas z nimi i mała Stasia, która teraz na pannę słuszną wyrosła i ma być tak niezrównanie piękną, że jeszcze tu nic podobnego nie widziano.

— Nie wiem, pani — rzekł skarbnik, pokręcając wąsa — o ile moja siostrzenica jest piękną, ale to wiem z pewnością, że nie jest piękniejszą od pani.

— O! pan major jesteś zbyt grzecznym... — odpowiedziała Melania z zarumienieniem, ale dodała zaraz — a o ile w tej grzeczności jest zbytku, będziesz się pan mógł najlepiej przekonać, kiedy nas jedną przy drugiej obaczysz. Co zapewnie wkrótce się ziści, bo się spodziewam, że mnie nie ominie przyjemność odnowienia tej tak dawnej i całkiem zapomnianej już znajomości...

W tej chwili zbliżył się do Melanii raźnym krokiem starosta bełski, pełen słów nie tylko tak grzecznych, ale zarazem i tak obfitych, że ją zajął już wyłącznie dla siebie.

Skarbnik wtedy się jeszcze dalej odsunął i przypatrywał się z natężoną uwagą staroście — był to także jego dawny znajomy...

Zostawmy tutaj skarbnika, a powróćmy jeszcze do jego siostry i siostrzenicy. Kiedy skarbnik od nich odstąpił, ażeby się przysunąć do kasztelanowej, odezwała się matka do córki: — Jeżeliby miało przyjść istotnie do tego, żeby nam ktoś zaprezentował tego pana Flawiusza, to bym się tylko jednej rzeczy obawiała od niego, a to jest...

— Cóż, mamo?

— To jest, żeby nie wspominał co o tej scenie warszawskiej...

— Ale gdzieżby on o tym wspomniał?

— Nie powinien by; ale ty nie znasz ludzi... — Podkomorzyna, obrócona w tej chwili do córki, chciała coś dalej mówić, ale wtem z strony przeciwnej huknął jakiś głos nad nią: — Madame!

Podkomorzyna się obróciła i ujrzała stojącego przed sobą imć pana starostę halickiego, który trzymał Flawiusza za rękę: — Prezentuję pani imć pana Flawiusza — mówił starosta — jeden danser więcej nie zawadzi na balu...

Pomimo to, że już była na to przygotowaną, podkomorzyna się przecież zmieszała i odpowiedziała półgłosem: — Bardzo się cieszę...

Starosta halicki, powiedziawszy jakiś komplement Stasi odszedł; Flawiusz został.

— Ja miałem przyjemność — mówił Flawiusz — widzieć panią niedawno... Bawiąc się u pana chorążego koronnego, przejeżdżałem przypadkowo przez Zagórz i wstąpiłem do tamtejszego kościoła. Właśnie odprawiała się suma, a między modlącymi się byłyście także i panie...

— Mając kościół tak blisko, nie opuszczamy zwykle żadnego nabożeństwa...

— Bardzo to jest budujące... osobliwie dla mnie, który, przebywając najwięcej w mieście, odwykłem już od widoku tych naszych wiejskich kościółków, które jak tylko są otwarte, zawsze pełne są ludzi, modlących się cicho, skromnie, a często nawet z owymi najcenniejszymi ze wszystkich łzami, które są tak wzruszające, że niepodobna im także łzą nie zawtórzyć...

— Nasz lud wiejski jest bardzo nabożny...

— Tak jest istotnie. Uważałem to we wszystkich moich po prowincji podróżach i spostrzeżenie to przynosiło mi zawsze niewymowną pociechę. Jest bowiem rzeczą pewną, że to serce silne, czyste, dziewicze, ta niezachwiana, przeważająca nad wszystko inne wiara naszego ludu, jest niezawodną rękojmią jego wielkiej przyszłości. Wszystkie najwspanialsze zdobycze naszego napuszonego rozumu, wszystkie misterstwa naszego wszechstronnego umysłu niczym są wobec tej jednej, prostej, lecz świętej myśli, która jest jako perła wielka, osadzona w olbrzymiej skale, i całe szeregi takich skal niezwalczonych ma na swoje rozkazy...

— Pan bardzo pięknie mówisz o tej myśli wielkiej i nieskończonej, którą Bóg natchnął serce nasze, abyśmy znachodzili w niej przystań pewną we wszystkich burzach naszego życia.

— I mówię z serca... chociaż podobno nie wszyscy uwierzyliby temu, którzy byli wtedy w zagórskim kościele...

— Niezupełnie pana rozumiem...

— Pani mnie rozumiesz zupełnie — odpowiedział z uśmiechem Flawiusz — jeżeli dodam, że mnie ludzie tamtejsi oglądali z osobliwym zdziwieniem i bodaj czy niektórzy nie żegnali się przede mną ukradkiem...

— Pan zapewne żartujesz — rzekła równie z uśmiechem podkomorzyna — ale gdyby się nawet coś podobnego zdarzyło, nie powinno to pana zadziwić. Lud nasz jeszcze nie jest obyty z widokiem francuskiego ubioru...

— A powinien by być daleko więcej obyty z tym wszystkim, co przynosi cywilizacja, niż każdy inny. Przejeżdżając przez Zagórz, widziałem tam między ludem daleko większą i nawet pokaźniejszą zamożność niż w wioskach innych... Jest to niewątpliwa zasługa dworu, który, o ile słyszałem, wzorowe prowadzi gospodarstwo u siebie i wzorowo się opiekuje swoją pracowitą gromadą.

— Pan jesteś bardzo grzeczny — rzekła na to nie bez zadowolenia podkomorzyna — ale istotnie, mogę to sobie przyznać bez samochwalstwa, że mam trochę staranniejszy u siebie porządek niż we wielu sąsiedztwach...

— Staranność nagradza się zwykle obfitością. Wyobrażam sobie, że w gospodarstwie u pani musi być prawie tak samo, jak u pani kasztelanowej na balu. Co tylko może przynieść zaszczyt, pożytek, ozdobę, a wreszcie i konieczną rozrywkę, wszystko się tu znajduje. Przyznać wszakże potrzeba, że najpiękniejszych kwiatów dostarczyła temu balowi prowincja, jak tego panie same jesteście już najniezaprzeczeńszym dowodem.

— Oh! pan i mnie nawet liczysz jeszcze do kwiatów!

— Szczerze to pani mówię, bo nawet nie jest to moja myśl własna, ale najpowszechniejsza opinia. Panna podkomorzanka zadziwia, pani imponujesz nam wszystkim. Nam, mówię,.

wszystkim, którzy mamy szczęście po raz pierwszy panią oglądać, a cóż dopiero tym, którzy, będąc niegdyś gośćmi księcia jenerała, dzisiejsze swoje uwielbienia podnoszą jeszcze tak świetnymi wspomnieniami przeszłości...

— O! te czasy dawnej świetności Puław! — zawołała na to podkomorzyna — panowie młodzi nie możecie mieć o tym nawet wyobrażenia i nie możecie nabyć go nigdy, bo coś podobnego już pewnie się nie powtórzy.

— Wierzę temu i bardzo. Czasy te się nie wrócą, choćby tylko dlatego, że ta młodzież ówczesna, wykształcona po największej części na dworze francuskim i prawie tylko żyjąca na to, aby hołdy oddawać piękności, dzisiaj już prawie całkiem zniknęła. My, rubaszniejąc ciągle po .służbach wojskowych, to tetryczejąc przy pracach innych, a w ogólności garbiąc się pod ciężarem nieznanych dotychczas bólów, już nie mamy tej świeżości umysłu i serca, która do takiej służby konieczną.

— Tej uwagi nie mogę panu potwierdzić zupełnie, bo pomimo to wszystko, w czym pan możesz mieć słuszność, młodzież dzisiejszą znajduję tak grzeczną, tak nawet uprzedzającą, że na porównaniu ze swymi poprzednikami nie tylko nic nie traci, ale może nawet jeszcze zyskuje.

— Zdania tego nie jestem w stanie pani zaprzeczyć, bo muszę się przyznać otwarcie, że moja uwaga była tylko pobieżną. W każdym razie tylko mi żałować przychodzi w imieniu tejże młodzieży, że nie będzie miała dzisiaj dostatecznego pola do potwierdzenia tej tak pochlebnej dla siebie opinii... pani kasztelanowa pozwala tylko na dwa szczególne tańce i jestem pewny, że swego postanowienia nie zmieni...

Tu obrócił się Flawiusz do podkomorzanki i spytał zaraz: — Pani chętnie tańcuje?

— Ja... dosyć chętnie... uważam taniec za bardzo zajmującą rozrywkę...

— Jestem z panią najzgodniejszy w tym zdaniu, co mi niewymowne przynosi szczęście, ale byłbym jeszcze daleko szczęśliwszym, gdybyś mnie pani obdarzyła zaszczytem służenia jej do jednego z dzisiejszych tańców...

Na to wezwanie Stasia się trochę zarumieniła, ale odpowiedziała przytomnie: — Do pierwszego tańca jestem już zamówiona... ale drugi chętnie będę tańcować z panem...

Flawiusz się kłaniał uszczęśliwiony i mówił: — Podział zrobiony przez panią jest najszczęśliwszy: taniec polski dostanie się Polakowi, a Flawiuszowi francuski...

— Czy pan istotnie jesteś Francuzem? — spytała Stasia.

— Nie, pani. Matką moją jest Polska. Francja była mi tylko najtroskliwszą piastunką...

— Ale pan porzuciłeś piastunkę i powróciłeś do matki, i spodziewać się należy, że ją już nie porzucisz...

— O! nigdy! chybaby mnie nie poznała i odtrąciła od siebie...

— O to niech pan będzie spokojny — odpowiedziała podkomorzyna — nie postąpi tak nigdy prawdziwa matka...

Kiedy to mówiła podkomorzyna, muzyka uderzyła pierwszy takt poloneza. I matka, i córka spoglądnęły na siebie i obydwie pobladły.

Ale w tymże samym momencie, roztrąciwszy prawie tłum zgromadzony przed tymi damami, zjawił się Jędrzej.

W jego ruchach, wyrazie twarzy i całej postaci widać było ten cały pośpiech, z jakim pędził, ażeby się w słowie postawił. Stanąwszy przed podkomorzyną i Stasią, nie był w stanie ani słowa wymówić, tak był w tej chwili zmęczony i tak pełen wzruszenia — kłaniał się tylko po kilkakroć matce i córce. Tak samo wzruszona była podkomorzyna i Stasia, wszakże pierwsza podkomorzyna odzyskała równowagę umysłu i serca i rzekła do Jędrzeja z uśmiechem: — Nie mogę panu zarzucić, żebyś nie był słownym... ale też i trudno zataić, że słowność tylko na jednej wisiała sekundzie...

Ale Jędrzej już tylko uśmiechem odpowiedział podkomorzynie, w tej chwili bowiem podał ramię Stasi i przycisnąwszy je na rachunek ściskającego ich tłumu jak najmocniej do siebie, zniknął w głębi sali pomiędzy ustawiającymi się do tańca parami...

Flawiusz został jakby olśniony na miejscu i założywszy ramiona, patrzał za szczęśliwym Jędrzejem dziwnie osowiałymi oczyma...

W tej chwili stał tam także i skarbnik, który, przypatrzywszy się już temu, jak jego siostrzenica poszła w taniec z nagle zjawionym Jędrzejem, a jego siostra z jakimś innym jegomością poważnym, zaczął się teraz przypatrywać, jak się organizował poważny, staroświecki polonez, do którego w pierwszą parę stanął książę jenerał z gospodynią domu.

Kiedy Jędrzej, porwawszy Stasię od boku matki, uniósł ją z sobą pomiędzy tłum ludzi, był tą zdobyczą tak uszczęśliwiony, tak się cały oddał upajającym go uczuciom wzruszonego do głębi serca, że wcale nic nie wiedział i nie chciał wiedzieć, co się działo około niego. Trzymającemu silnym ramieniem uwielbioną przez siebie dziewicę zdawało się w tej chwili, jakby już wszystkie stojące mu do tego szczęścia na drodze trudności ostatecznie zwyciężył, nieoceniony przez siebie skarb zdobył i ramię w ramię ze swoim aniołem wstępował właśnie na ten uścielony kwiatami gościniec życia, który go długoletnią wędrówką przez najpiękniejsze krainy miał zaprowadzić kiedyś do bramy rzeczywistego nieba i z którego przechodząc do nieba, nie miał nawet czuć żadnego przechodu...

— Powiedz mi, pani, szczerze — mówił Jędrzej do Stasi, stając z nią w korowodzie par tańcujących — czy pani byłaś pewną tego, że się postawię w słowie? czy obudzala się w sercu pani wątpliwość?

— Byłam pewną — odpowiedziała Stasia.

— O! dziękuję pani! pani mnie uszczęśliwiasz nad wszelki wyraz. A powiedzże mi, pani, cóż by było natenczas, gdybym był się nie stawił?

— Byłam tak pewną, że pan przyjedziesz, żem nawet o tym nie pomyślała...

— Pani ufność — rzekł Jędrzej, postępując za szeregiem par tańcujących — podnosi mnie stokroć wyżej, niżelibym się zdołał podnieść o własnych siłach... Pani byłaś dotychczas moim natchnieniem, lecz odtąd będziesz źródłem, z którego będę czerpał me siły, których o! jakżeż wiele jeszcze mi będzie potrzeba!... Ale przecie, cóż byś pani była pomyślała o mnie, gdybym był nie przyjechał? Byłabyś mi pani nie uwierzyła już nigdy?

— Nie wiem... lecz gdybym była miała dosyć władzy nad sobą, aby usłuchać rozsądku, to nigdy.

Jędrzej spojrzał na nią trzeźwym okiem namysłu, ale w ten moment znowu wpadł w zapał i mówił dalej: — Nie mów tak, pani, i na tej drodze, na której wierzysz, nie słuchaj nigdy rozsądku. Wiara niechaj ma miejsce pierwsze, niechaj ma głos pierwszy i głos ostatni, i niechaj trwa niewzru164 szona na wieki! Taka powinna być wiara w Boga, który jest wszechmogący i mogąc nam każdego momentu dać dowody swojej nad nami opieki, przecież czasem nas tak ciężko i długo doświadcza... a cóż dopiero wiara w słabego człowieka, który tysiącem okoliczości jest tak skrępowany, że nie jest pewien jednego kroku?...

— Dlatego też wiara w człowieka — odpowiedziała Stasia — nie może być nigdy tak trwała, jak wiara w Boga...

— Nigdy? — zapytał Jędrzej.

— Bóg jest jeden na wieki, człowiek zmienny nawet w swym krótkim życiu...

— Nie może nigdy? — spytał jeszcze raz Jędrzej, patrząc w oczy dziewczynie.

— Może... nie wiem, czasem bywają wyjątki — odpowiedziała Stasia, płoniąc się i spuszczając oczy ku ziemi, ale w ten moment znowu spojrzała mu w oczy i rzekła: wesoło: — Ale bo pan jesteś nielitościwy... a to bardzo nieładnie.

Reflektując się wszakże, że niekoniecznie potrzebnie to powiedziała, dodała zaraz: — Pan mnie wyprowadzasz na jakieś takie kwestie, które tyczą religii, a to są rzeczy, w których żadne kwestie nie powinny mieć miejsca. Poczekajże pan, otóż za to teraz ja będę pana kwestionować i będę także nielitościwą.

— Im pani więcej będziesz nielitościwą, tym ja będę szczęśliwszym. Słucham panią.

— Więc ja pana będę egzaminować — mówiła Stasia — i będę bardzo nielitościwą. Najpierw spytam pana, dlaczego pan, mając być na dzisiejszym balu, przyjechałeś tak późno, że gdyby się tylko koło było złamało na drodze, już by było po balu?

— Otóż na to odpowiem pani, że dlatego nie mogłem wybrać się wcześniej, bo miałem bardzo ważne zajęcia w domu. Trza pani bowiem wiedzieć, że sprzedaję jaćmierskie państwo i — właśnie teraz miałem kupca u siebie. Sprzedaż taka jest rzeczą bardzo ważną i trudną, a tym trudniejszą dla mnie, bo oprócz trudności, jaka leży w samej sprzedaży rozległego majątku, miałem jeszcze i w tym trudności, że macocha moja się wprost temu sprzeciwia.

— Pan sprzedaje Jaćmierz? a nie szkoda to będzie?

— Może i szkoda, ale byłaby większa szkoda, gdybym go tak zostawił.

— Kiedy pan tak mówi, to tak musi być; bo już nie chcę być całkiem nielitościwą. Ale będę jeszcze nielitościwą dalej. A więc jakimże znowu sposobem to się stało, że pan, siedząc w Jaćmierzu, wiedziałeś o dzisiejszym balu, i jakim sposobem, nie będąc tutaj, zostałeś nań zaproszony?

— O! jakże pani jesteś nielitościwą! — rzekł z uśmiechem młodzieniec — a więc cóż już mam robić? muszę pani powiedzieć, że miałem tutaj mojego ajenta we Lwowie, który mi nie tylko doniósł sztafetą o dniu tego balu, ale mi to wyrobił, że mnie nieobecnego na ten bal zaproszono...

— To bardzo ładnie... ale przecie, żeby się było koło złamało...

— Pani koniecznie chodzi o koło — zawołał z uśmiechem Jędrzej — ba! to już muszę i to pani powiedzieć, że mi się koło złamać nie mogło, bom jechał pocztą od stacji do stacji, a mój powóz wysłałem tygodniem naprzód...

— Bardzoś pan sobie dobrze poradził; ale ja jeszcze będę nielitościwą...

Ale kiedy te słowa Stasia mówiła, krajczy koronny odbił damę księciu jenerałowi, a w tej chwili i na Jędrzeja przyszła kolej oddania damy swojej swemu poprzednikowi. Patrząc z żalem na Stasię, oddał ją Jędrzej i nie widząc wcale, komu podaje rękę, podał już tę rękę damie następującej i jeszcze ciągle patrzał na Stasię...

Spostrzegłszy się wreszcie, że już czas przestać patrzeć na Stasię, a spojrzeć na swoją damę teraźniejszą, obrócił głowę i spojrzał w samej istocie...

Ale to spojrzenie było zabijające dla niego...

Jędrzej zbladł tak nagle, jakby piorun uderzył tuż koło niego, zachwiał się na nogach i stracił nawet przytomność do tego stopnia, że zaraz oczy spuścił ku ziemi i nawet nie przywitał swej damy.

A powinien to był jak najprędzej uczynić, damą tą bowiem był nie kto inny, tylko — Melania, która od samego początku ciągle postępowała za nim z starostą bełskim.

Widok jej, tak niespodziewany i tak bezpośredni po Stasi, odebrał mu zmysły zupełnie. Do tego jeszcze starosta bełski nachylił mu się do ucha i rzekł mu te słowa: — Jak się masz, Jędrzeju... proszę cię, nie mów tak głośno, bo słychać cię o pięć kroków.

Była to niepotrzebna przestroga, bo Jędrzej nie był w stanie przemówić coś choćby najciszej — ale ta przestroga go do reszty dobiła. Melania każde słowo słyszała, które mówił ze Stasią!

Tak też było w istocie. Pomimo to jednak, widać było po Melanii, że pierwsze wrażenie, jakie na niej zrobiła ta podsłuchana rozmowa, już teraz przeszło — żal jej może było, że stanęła umyślnie tuż za Jędrzejem i przekonała się o tym dowodnie, o co go dotychczas tylko podejrzywała — ale i to już przeszło... i Melania w tej chwili była zupełnie spokojną i miała całą władzę nad sobą. Jakoż odezwała się pierwsza do niego: — A teraz ja będę nielitościwą nad panem...

— Pani! — przemówił Jędrzej, ale reszta stów pozostała mu w gardle.

Melania postanowiła mścić się i mówiła dalej: — I mam nawet prawo być nielitościwą nad panem, bo nie raczyłeś mnie nawet przywitać...

— Przepraszam panią — wymówił półgłosem Jędrzej.

— Przebaczam panu. Pan dopiero wysiadłeś z powozu... Pędziłeś przez cały dzień i noc pocztą, aby być na tym balu, słuszna więc, że bal odniósł pierwszeństwo przede mną...

— Tak... istotnie... ja dopiero co wszedłem do sali... właśnie muzyka się odezwała..

— Ale tak jest... wszakże ja to sama widziałam...

— Pani widziała...

— Od tego momentu, jak pan wszedłeś do sali; i widzę pana odtąd bez przerwy, nie widziana przez pana...

— Pani mi raczy łaskawie przebaczyć... przecież sama pozycja moja...

— Nie pozwalała panu mnie dojrzeć... I dlaczegoż pan mi takie rzeczy powtarzasz? czy pan sądzisz, że i ja panu nie wierzę?

— O ile się mogę domyślać z słów pani...

— Jak to? więc pan sądzisz istotnie, że ja panu nie wierzę? ja, która pana znam od dziecięctwa, która znam każdą myśl pana, każde najdrobniejsze uczucie, która się podejmuję powiedzieć naprzód, jak pan sobie w każdym a każdym wypadku postąpisz; jaż bym miała nie wiedzieć o tym, że pan jesteś jako skała, na której by można drugi kościół budować?...

Jędrzej westchnął z głębi piersi, Melania mówiła dalej: — Fe, panie Jędrzeju! tej wątpliwości o mojej wierze w pana nie byłabym się nigdy spodziewała po panu...

— O! pani! a czyż ja mówię...

— Pan tego nie mówisz, ale pan tak postępujesz, że już nic mówić nie trzeba...

— Pani! pozwól mi... ja się usprawiedliwię...

— Ale proszęż pana, jak pan jesteś zabawny! Czyż pan sądzisz, że mnie potrzeba jakichkolwiek usprawiedliwień od pana? Powiadam panu otwarcie, że pana znam tak dawno i tak gruntownie, że mojej opinii o panu nic zachwiać nie zdoła, nie tylko to, co bym od kogo słyszała, nie tylko to, co bym sama słyszała, ale gdybym nawet na własne oczy widziała... Ale na cóż tu mówić? pan wiesz aż nadto dobrze, jak daleko posuwam ufność moją i jak głębokie są moje przekonania...

— Pani jesteś rzeczywiście nielitościwą...

— Jakże? to pan tego nie lubisz? wszakże zdaje mi się, że dopiero co prosiłeś panny podkomorzanki, aby była nielitościwą nad panem, a przede mną skarżysz się na to?...

W tym momencie polonez się skończył. Ale Melania jeszcze miała dosyć siły nad sobą, jakoż oparła się na ramieniu Jędrzeja i rzekła: — Ale kiedy pan tego nie lubisz, to ja pana od tego uwolnię i budę litościwszą nad panem.

Proszę więc pana teraz, żebyś mnie zaprowadził do pani podkomorzynej sędomirskiej i zaprezentował mnie jej i jej córce... Mój ojciec już się przedstawił tym damom... wypada więc i mnie poznać się z nimi. Przyznam się panu nawet, że pannę podkomorzankę jestem bardzo ciekawa poznać... po konwersacji waszej uważałam to, że musi to być bardzo wysoko wykształcona panienka... Ja, w mojej prostocie ducha, nie potrafię zapewne wszystkich jej przymiotów ocenić, ale już samo zbliżenie się do niej będzie dla mnie pełne korzyści, a ile mi to szczęścia przyniesie, tego już panu nawet nie potrafię powiedzieć...

Jędrzej nie wiedział już zupełnie, co się z nim dzieje. Szedł on jak pijany i dał się Melanii prowadzić do podkomorzynej, która z starościną halicką i Stasią siedziała na sofie w samym rogu środkowej sali.

Tam przyszedłszy, miał przedstawić Melanię tym damom, ale słowa mu marły na ustach.

Nie miał nawet tyle przytomności i siły, ażeby wymówić imię wojewodzianki inflanckiej — stał przed nimi blady jak ściana, chwiejący się na nogach i osłupiałymi oczyma wpatrzony w ziemię jak zbrodzień, przyprowadzony do wysłuchania wyroku śmierci...

Melania, znajdująca przytomność w władzy nad sobą, a tę władzę w czystości swego sumienia, widziała dobrze to pomieszanie Jędrzeja i miała teraz jeszcze obszerniejsze pole do zemsty: ale anielskie to serce nie znało zemsty prawdziwej... Melanii żal już było i tego, co Jędrzejowi powiedziała dotychczas, i nie miała już serca pastwić się nad nim dalej lub mścić się... Jakoż opuściła jego ramię natychmiast i sama się przypomniała podkomorzynie i Stasi.

Korzystał z tej niespodziewanej swobody swojej Jędrzej i ścisnąwszy się swoją ręką ogromnie za czoło, jakby tym sposobem chciał utłumić palące go pod czaszką płomienie, usunął się prędko od towarzystwa i zniknął w tłumie. Przebijał on się przez ten tłum z gwałtownością uciekającego zbrodniarza, ażeby tylko jak najprędzej wydobyć się z tej duszącej go atmosfery i jak najprędzej zwarzoną piersią orzeźwiającego zaczerpnąć powietrza...

Ale tak uciekającego schwycił go niedaleko ode drzwi starosta bełski.

— A ty gdzie tak prędko uciekasz? — spytał starosta.

— Najokropniejsza migrena...

— O! jakże cię żałuję... no, a cóż moja sztafeta przyszła zawczasu?

— Bardzo... bardzo... dziękuję...

— I wszystko dobrze? podkomorzanka pod niebem... Ale wiesz, że to cudowna ta twoja bella ... idę natychmiast ją poznać... czy są w tej sali?...

— Są... są... wszystkie razem... bardzo się dobrze zabawisz... — odpowiedział Jędrzej i wyrwawszy się prawie gwałtem z rąk brata swojej macochy, pobiegł czym prędzej dalej.

Starosta popatrzył za nim, pomyślał chwilkę i potem powolnym krokiem zbliżył się do Melanii, która z tamtymi trzema damami mieniała zwykłe, konwencjonalne grzeczności.

Przybliżywszy się do nich starosta, przedstawił się podkomorzynie i Stasi, urządził małe kółko w kącie salonu i zasiadłszy w tym kółku obok Melanii, rozpoczął swoją wymowną, klasyczniegrzeczną, złośliwie dowcipną, francusko-śliską rozmowę. Mitygowała go Melania, ile możności, w jego nieklasycznych wybrykach, ale niewiele to pomagało: starosta był w najlepszym humorze...

My wszakże musimy wrócić jeszcze raz do skarbnika.

Kiedy poloneza zagrano, skarbnik, jak to już wiemy, stał przypadkiem tuż obok Flawiusza i przypatrywał się parom poczynającym taniec. Taniec się rzeczywiście rozpoczął, wspaniałe pary malowniczym korowodem przesuwały się poprzed niego i skarbnik przypatrywał im się niby z wielkim zajęciem, lecz w samej rzeczy daleko z większym jeszcze zajęciem przypatrywał się Flawiuszowi — a lubo to czynił ukradkiem i jak to mówią, spod oka, widać jednak było, że skarbnik bardzo pilnie badał całą figurę, budowę, wzrost tego ciekawego dla siebie młodzieńca, a jego twarzy przypatrywał się z taką pilnością, jakby chciał odgadnąć znaczenie każdego jej rysu i stąd złożyć sobie albo całkowity jej wyraz, albo dojść tym sposobem jakichś zakrytych przed sobą i zagmatwanych tajemnic. Widać też było po skarbniku zarazem, jakby go coś wyraźnie ciągnęło, aby do Flawiusza przemówił, ale także, jakby go nieśmiałość lub jakaś inna siła powstrzymywała od tego.

Kręcił tedy wąs stary szlachcic i sam nie wiedział, co robić; ale nareszcie chrząknął mocno i rzekł niby do siebie: — Nie masz to przecie tak poważnego tańca w żadnym innym narodzie...

Na te słowa Flawiusz się oglądnął i widząc, że przy skarbniku nie masz więcej nikogo, odpowiedział mu obojętnie: — W samej istocie, jest to najpiękniejszy taniec na świecie...

Tu widać było, że Flawiusz miał także niezmyśloną ochotę zbliżyć się do skarbnika, ale się wahał; jednak, jak to zwykle bywa u młodych, wahanie to trwało li jedną sekundę, jakoż zaraz rzekł Flawiusz: — Ale cóż też ja robię? wszakże to pan major Nieczuja...

— Tak, mości dobrodzieju, a pan dobrodziej?

— Jak to? czy pan major mnie nie poznaje? wszakże to parę tygodni dopiero temu, kiedy miałem zaszczyt siedzieć z panem przy jednym stole...

— A to pewnie na leskim zamku?

— A naturalnie...

— Patrzajże waćpan dobrodziej, jak to u mnie pamięć już słaba albo raczej winą temu te wasze stroje. Nieprzyzwyczajony wzrok do nich nie umie was pod nimi rozróżnić...

— Ja miałem przyjemność — mówił dalej Flawiusz — prezentować się siostrze pana majora, pani podkomorzynie sędomirskiej, i przyznam się panu dobrodziejowi, że już pana szukałem po wszystkich salach, ażeby jednocześnie i panu złożyć moją atencję...

— Co się odwlekło, to nie uciekło — odpowiedział skarbnik — jakoż bardzo panu dziękuję...

pan już dawno we Lwowie?

— Ja przyjechałem tutaj razem z panem chorążym. On wyjechał do Wiednia, a ja pozostałem...

— Więc pan niestale trzymasz się chorążego?

— Tak... niby stale i niby niestale ... Wiążą mnie bardzo dla mnie zaszczytne z panem chorążym stosunki, ale nie wiążą mnie stąd żadne takie obowiązki, którym bym się musiał całkowicie poświęcić...

— Powiadano nam, że pan miałeś wziąć od chorążego pełnomocnictwo do zarządzania jego majątkiem...

— Ja? ale gdzież tam! ani mowy o tym nie było, ani bym przyjął na siebie coś podobnego; bo nie tylko, że nie czuję się powołanym do takiej funkcji, ale nawet tego nie potrzebuję...

Niezawisłość zresztą, chociażby mierną, przenoszę nad wszelkie najpiękniejsze w zawisłości widoki.

— Tak, zapewne, jest to i moje zdanie... pan tedy we Lwowie bawisz sobie tylko z upodobania, czy może odtąd stałe już tutaj założysz sobie mieszkanie? Lwów jest to piękne miasto i jak widzę, bardzo się teraz podnosi.

— Ja nie wiem wprawdzie jeszcze, gdzie się stale osiedlę, ale wątpię, ażebym Lwów miał wybrać do tego. Gdybym już wreszcie miał koniecznie zamieszkać w mieście, to prędzej obrałbym sobie Warszawę, gdzie mam mój dom własny i gdzie zresztą tak długo mieszkałem...

— I gdzie pan urodzony zapewne?...

— O! nie, panie. Ja nie jestem urodzony w Warszawie.

— Tedy na prowincji, tak jak i my wszyscy, i także z polskich rodziców?

— Mój ojciec był Polakiem — rzekł na to Flawiusz, mieszając się trochę i pragnąc jak najprędzej zwrócić na inny przedmiot rozmowę — ale moja matka była Francuzka. A pan dobrodziej zabawisz tu przez całe zapusty czy tylko do końca kontraktów?

— Ja zapewne zabawię i dłużej.

— Pan dobrodziej bardzo dobrze bawić się będziesz. Jak widzę, znalazłeś tutaj mnóstwo znajomych.

— O! już to na znajomych nie braknie, ale nie z każdym to znajomym dobra zaraz zabawa.

O ile słyszę, bawią się tu po największej części w takie sposoby, które dla mnie nie ze wszystkim przystępne. Tańce, a ja już nie do tańca — karty, a ja nie wiem, co tuz , a co kralka — gawędy o Paryżu, o królach i ich oblubienicach, a ja o tym tylko tyle, co z wieści. A prawdę mówiąc, może by też i warto co pogadać o Francji, tylko nie pod tym względem. Pani kasztelanowa bardzo mi pana chwali, żeś jej wiele rzeczy rozumnych powiedział o Francji i ostatnich tamtejszych zdarzeniach...

— Pani kasztelanowa kazała sobie zdać sprawę dokładną z rewolucji francuskiej, nie pozostało mi nic, jak wedle mojej możności spełnić jej wolę.

— Ale bardzo to pięknie musiałeś się pan wywiązać z tego zadania, kiedy sobie zasłużyłeś na pochwałę matrony, takim celującej rozumem, a nie celującej wcale komplementami. Ja z mojej strony bardzo tego żałuję, że mnie przy tym nie było, bo lubo się to wie dokumentnie, o co tam temu narodowi chodziło, jednak niezłą byłoby rzeczą słyszeć o tym od naocznego świadka.

— A to rzecz niestracona. Zostajemy obadwa we Lwowie i jeżeli panu majorowi coś na tym zależy, to możemy znaleźć niejedną tak swobodną godzinę, że się da w niej opowiedzieć to wszystko, co być może ciekawym.

— Bardzo mnie pan tym zobowiążesz. Ale to waćpan dobrodziej młody, a tu teraz zapusty, toż i trudno wiele wymagać... Jednakże jeśliby kiedy wolna się zdarzyła godzinka, to proszę mi ją darować, a będę ją umiał należycie ocenić. Ja mieszkam wprawdzie z moją siostrą, ale mam parę komnatek osobnych. Moja siostra na górze, a ja sobie na dole... przyznam się panu, że nie lubię pomieszkania na piątrach; nie przywykłem do schodów i robi mi to subiekcję...

Kiedy to mówił skarbnik, już było po polonezie i rozpierzchające się towarzystwo roztrąciło rozmawiających tak daleko od siebie, że już dalsza rozmowa stała się im niemożliwą.

Mieli też podobno obadwa dosyć na dzisiaj, jakoż, nie szukając się wzajem, rozeszli się w swoje strony: Flawiusz nad spodziewanie swoje uszczęśliwiony, a skarbnik z miną także dosyć zadowoloną, lubo zamyśloną cokolwiek...

W tym zamyśleniu przeszedł on się po wszystkich salach, potem zaczął się rozpatrywać, jakby szukał kogoś z znajomych, a nareszcie obaczył siostrę i do tego całego kółka, w którym ona coraz z innymi damami rozmowy starosty bełskiego słuchała, wolnym krokiem przystąpił.

Obaczywszy skarbnika, i starościna halicka, i Melania, i podkomorzyna, i Stasia przemówiły po słowie do niego — tylko jeden starosta przypatrywał mu się z zniechcenia i milczał.

Staroście ani się śniło, że to jest jego tak bliski i tak niebezpieczny znajomy — ale skarbnik wiedział już dobrze, kogo ma tu przed sobą, jakoż po krótkiej chwili zwrócił się ku niemu i rzekł do niego: — Jeśli mnie moja pamięć nie myli, to podobno będzie jw. starosta bełski?

— A tak... niewątpliwie... — odpowiedział starosta, zrywając się z miejsca — ale niechże mi wolno będzie zapytać, od kogo mnie spotyka ten zaszczyt?

— Jakże, panie starosto? więc nic, a nic zgoła mnie sobie nie przypominasz?

— A czy jesteśmy znajomi?

— Oh! i jak dawni znajomi!

— Jak honor kocham, ani cienia waćpana dobrodzieja nie mogę znaleźć w pamięci...

— A pamiętaszże, panie starosto, dom nieboszczyka Chwaliboga w Suszycy?

— Dom Chwaliboga... tak... to pamiętam... czy pan Chwalibóg?

— Ale skądże też znowu? toż nie pamiętasz, panie, dnia tego, kiedy pan Gadomski marszałek się tak nagle był zjawił...

— Ach! pamiętam coś trochę... pamiętam... czy pan Gadomski?

— Ale gdzież znowu? — zawołał skarbnik śmiejąc się — przejdźmy tedy w czasy późniejsze.

Więc już pewnie pamiętasz konfederację barską...

— Konfederację barską? jakże chcesz, panie, przecież sam w niej służyłem...

— Otóż to jest. A przypominaszże sobie miasteczko Wiśnicz i ów domek mały przy drodze, i owego staruszka Francuza...

— Ach! to waćpan dobrodziej jesteś! — zawołał nagle– starosta i porwawszy równie nagle skarbnika pod ramię,. odprowadził go w ten moment od towarzystwa — to waćpan jesteś, kochany kolego! jakżeż... jakżesz się cieszę! Ale patrz no pan, drogi panie, jak to mijają czasy!

jak to pamięć człowieka niepewna! jak my się to zmieniamy! oh! niewymownie, bez pamięci się cieszę, że pana widzę... a jakeś mi pan zdrów, jak czerstwo wyglądasz, jak silnie... ale to i niedziwno, ciągle na wsi, ciągle w ruchu, ciągle na koniu... Wszakże pan Nieczuja?

— A któż by inny?

— Brat pani podkomorzynej?

— Rodzony...

— A to diabli mnie tam zanieśli... — mruknął sobie starosta pod nosem, a dodał głośno: — pani podkomorzyna jakaż to miła, jak przyjemna, jak wykształcona osoba! a panna podkomorzanka jaka śliczna, to już doprawdy nie do opowiedzenia! Krótko mówiąc, jak długo żyję, tak doskonałej piękności nie zdarzyło mi się spotkać ani tu, ani nawet w Paryżu... Cały świat jest nią zachwycony; gdyby chciała tylko, cała młodzież by jej u nóg leżała. I pewnie będzie, bo pani podkomorzyna tu przez cały karnawał zabawi. A i pan także?

— A już to i ja zapewne.

— Tedy w dwójnasób się cieszę... bo to takiego starego znajomego nie co dzień się spotyka.

A spodziewam się przecież, że się będziemy często widywać. Słuchaj, panie kolego, u mnie są męskie zgromadzenia co piątek. Wybrałem piątek, bo to dzień, w którym nigdzie się nie gromadzą.

Tedy cały świat u mnie. Znajdziesz wszystko, co zechcesz, jest partia na każdą cenę, znajdzie się i mariaszyk albo ćwik, kto go lubi; nie obchodzi się. nigdy bez poważnej gawędki, a dla takich starych i poczciwych przyjaciół są kordialiki, słowo ci daję, specjalne, bo to jeszcze z piwnicy mojego dziada. Oprócz tego poznasz tam jeszcze nie tylko całą naszą arystokrację, ale i wszystką młodzież, a to koniecznie potrzebne dla kogoś, który ma na wydaniu taką kuzynkę, o którą, ręczę za to, wszystko będzie konkurować, co żyje. Jakże tedy, mogę liczyć z pewnością na piątek?

— Ha! kiedy tak, bo i owszem, nie omieszkam i ja też...

— Ale to pewnie, sacrosante, parol, jak to mówiono w konfederacji.

— Ha! to i parol.

— Tedy bardzo się cieszę, żem sobie złowił takiego zacnego gościa. Jak to moja młodzież cieszyć się będzie ze starego konfederata... Na rękach pana nosić będą, daję słowo honoru, a to jeszcze tym pewniej, ile że podobno do ostatniego momentu nie odpasałeś pałasza... Co to jest, kiedy w kim test z urodzenia ten duch rycerski, tak wspaniały po wszystkie czasy, a tak dzisiaj już rzadki! No, a tam w tej teraźniejszej wojnie? czyście także tak dokazywali, jak niegdyś w konfederacji? a pamiętasz Wiśnicz, kolego?

— Cha cha cha! jużci pamiętam — rzekł na to skarbnik — ale spodziewam się, że ci to na złe nie wyszło? Jesteś pewnie szczęśliwy...

— Ha! może byłbym! — rzekł z westchnieniem starosta — bo ci się przyznam, żem się w końcu przekonał... ale Pan Bóg nie dopuścił mi tego.

— Cóż? czy umarła?

— W parę miesięcy potem.

— A synek?

— Także poszedł za matką! Już co tego, to do dziś dnia wyżałować nie mogę!... Byłbym miał teraz z niego pociechę, byłbym tak jak ty pewnie zdrów, rumiany, wesoły... a tak, ot!

kwaszę się, tetryczeję i już nareszcie zgorzkniałem do tego stopnia, że tylko to by mnie chyba mogło postawić na nogi, gdybym się jeszcze ożenił.

— Ha! to smutno jest, panie bracie!

— A zapewne, że smutno, ale cóż robić! Może się też miarkę przebierało za młodu, toż teraz Pan Bóg taką samą miarką odmierza. Ale słuchaj mnie, panie kolego! nie wspominaj tam nikomu o tym waszym figlu wiśnickim. Niech wam Pan Bóg tego nie pamięta i ja wam już nie pamiętam, ale na tym niech będzie dosyć. Bo trzeba ci wiedzieć, że się to jakoś tak nieszczęśliwie ukryło, że się nikomu ani śni o tym. Byłem kawalerem i jestem nim do dziś dnia...

Ale nawet niepotrzebnie to mówię, bo chybabym nie wiedział, z kim mam do czynienia, żebym miał coś podobnego przypuszczać... Cóż, kochany kolego?

— Ale nie ma o czym mówić. Przecież nie jestem babą...

— No! oczewiście! — zawołał uradowany starosta — jesteś mężem niedzisiejszym, żołnierzem szanowanym przez cały świat nasz, a jeszcze do tego moim, pochlebiam sobie, szczerym przyjacielem... Dajże mi tedy rękę na piątek, ale prędzej, bo oto już grają menueta, a ja jestem angażowany... Taki stary, a jeszcze tańcuje! cha cha cha! a co, panie! — zakończył starosta i dodał jeszcze cicho — ale nie wydawajże mnie i z wieku. Do widzenia więc w piątek!

Tak zażył skarbnika giętki na wszystkie strony starosta.

Tymczasem w sali zorganizował się już menuet i zaczęto go tańczyć. Stasia stanęła z Flawiuszem.

Flawiusz odznaczał się w tym tańcu osobliwszą zręcznością i gracją, i to do tego stopnia, że cała grupa gości stała około niego, przypatrując się jego wystudiowanym formom, które umiał nadawać swojej zgrabnej figurze, a po których na pierwszy rzut oka można było poznać ów nieporównany talent i ochotę do tańca, co jeżeli nie jest wrodzone, da się nabyć tylko bardzo za młodu i tylko na ziemi oświeconej słońcem południowego nieba. Nie tańcująca młodzież zazdrościła Flawiuszowi z całego serca tej zręczności francuskiej w tańcu, ale może jeszcze daleko więcej zazdrościła mu pięknej podkomorzanki, która teraz niezrównaną pięknością swoją zwróciła tak powszechną uwagę na siebie, że w całym zgromadzeniu nie mówiono o niczym innym jak o niej i przepowiadano niestworzone rzeczy o różnych dobrach i milionach w gotówce, które to po matce, to po jej kontuszowym wujaszku miały przypadać na nią.

Skarbnik stał na boku i przypatrywał się także tańcom, ale podobno niewiele widział, bo dziwnie był zamyślony w tej chwili. Tysiące najróżniejszych domysłów i kombinacyj snuło mu się po głowie, które chciał koniecznie przyprowadzić do ładu, co kiedy mu się nie udawało tak łatwo, rodziło w nim pewien niepokój i niecierpliwość. Do tej niecierpliwości przyczyniała się także i ta uwaga, że Jędrzeja nie mógł nigdzie obaczyć na sali. Jędrzej, jak wybiegł po polonezie z sali, tak do tego momentu się nie pokazal...

Wszakże wkrótce taniec się skończył.

Skarbnik chciał się w ten moment zbliżyć do siostry, aby ją o Jędrzeja zapytać, ale było to niepodobnym. Znajdując się w towarzystwie, jest się jego niewolnikiem. I podkomorzyna, i skarbnik musieli każde z osobna zajmować się gośćmi, którzy przystępowali do nich z powinszowaniami i grzecznościami z powodu szczęśliwego wrażenia, jakie zrobiła Stasia.

I trwało to tak jeszcze z godzinę.

Aż dopiero kiedy po północy zaczęły się sale wypróżniać i podkomorzyna wraz z bratem i córką wychodzili także za tłumem gości, szepnęła ona do niego: — Proszę cie, i cóż się stało z Jędrzejem?

— Jak mi Bóg miły, tak nie wiem — odrzucił skarbnik — i nawet prawdę mówiąc, trochę mnie to zadziwia.

— A mnie nie trochę, bo po prostu nie mogę tego rozumieć. Powtarzam ci moją starą piosnkę, że się tu w tym jakieś osobliwsze kryją tajemnice, a może nawet i jakie intrygi, — Nie będzie tu zapewne nic tak bardzo osobliwego — zakończył półgłosem skarbnik — lecz w każdym razie, trzeba nam ,się będzie nad tym sumiennie naradzić. Tylko nie wspominaj na teraz nic o tym Stasi, bo jak uważam, idzie tu już o nią nie żartem, a może się też waży i szczęście całego życia.

XIII Bal u pani kasztelanowej kamieńskiej był, jakeśmy to widzieli, nadzwyczaj ważną chwilą niemal dla wszystkich osób, występujących w naszej powieści.

Niejedna sprawa, dotychczas prawie podrzędna albo tylko domyślna, wystąpiła tutaj na jaśnią i nabrała właściwego sobie znaczenia, niejedno postanowienie, dotychczas tylko błąkające się w myśli, tutaj ostatecznie dojrzało, niejedno uczucie zresztą, dotychczas ciemne i niezrozumiane, wydobyło się z swego ciemnego zamknięcia i zawołało głosem grzmiącym o swoje prawa!

Chcąc sobie dokładnie zdać sprawę ze wszystkich zmian tych, które nie tylko zaszły już rzeczywiście na owym balu, ale które także zrodziły przez się zarody do dalszych, może niespodziewanych zupełnie, ale niemniej przeto nieodzownych wypadków, należałoby nam teraz, bezpośrednio po balu, być wszędzie, wszystkich podsłuchać w ich własnych domach i wszystko przejrzeć od razu.

Ale niestety! nie wystarczy takiemu zachceniu myśl ludzka — a nie dopiero pióro...

Nie pozostaje nam tedy nic innego, jak poddać się koniecznej w takich wypadkach kolei, która nas, lubo na dłuższej cokolwiek drodze, jednak zawsze do tego samego zawiedzie celu.

Przy tym wszakże, lubo kolejnym zdawaniu sprawy, będziemy główny wzgląd mieli na to, ażeby bieg sprawozdania nie tamował biegu dalszych wypadków.

Zaczynając zaś od Jędrzeja, uda się to z łatwością.

Owóż tedy Jędrzej, usunąwszy się tak nagle z balowych tłumów, wybiegł najpierw w galerię.

Paliło mu się w głowie, niesłychaną dusznością ściskało się serce — trza mu było powietrza...

Ale lubo otwartej galerii miał aż nadto i to nawet dosyć mroźnego powietrza, nic mu to zgoła nie pomagało. Jego członki aż kostniały na zimnie, mroźny wiatr obejmował całą postać jego w lodowate ramiona — a pomimo to przecież kipiała mu krew koło serca i zawracała się głowa pod coraz odnawiającymi się ciosami odebranych dopiero wrażeń...

Ochłodziwszy się trochę na zimnie, Jędrzej po kilka razy się zapędzał, aby do sal balowych powrócić; ale ani razu nie doszedł dalej, jak do progu antykamery. Jak tylko z tego progu rzucił okiem w głąb komnat, oświeconych jarzącym światłem, i przypomniał sobie, że w tych komnatach znajduje się i Melania, i Stanisława, to go zaraz jakaś taka obejmowała trwoga, jakieś tak straszne go opanowywało uczucie, że tracił od razu ufność w siebie i swoje siły i nazad na galerię powracał...

Powróciwszy nareszcie po raz ostatni od tego fatalnego progu, zbiegł ze schodów, wsiadł do powozu i kazał się zawieźć do siebie.

Znalazłszy się sam na sam w swym pomieszczeniu, odetchnął trochę swobodniej, a będąc pewnym przynajmniej tego, że w tej chwili ani zabrnie głębiej w miłość dla Stasi, ani usłyszy cierpkich i rozdzierających mu serce, a tak sprawiedliwych wyrzutów Melanii — zaczął się zastanawiać nad swoim położeniem.

Położenie to było w samej istocie fatalne.

Położenie to stało się już niebezpiecznym natenczas, kiedy Jędrzej poznał Stanisławę w Warszawie i dawszy rozwinąć się swojemu młodzieńczemu uczuciu dla niej, nie pomyślał natychmiast o tym, jakim by sposobem miał się odsunąć od wojewodzianki i podkopać zawczasu rachuby, jakie wojewoda, głównie zaś jego córka, zakładali na nim od dawna. Gdyby był Jędrzej w tych rachubach widział tylko istotnie samo zimne wyrachowanie, byłby był bez wątpienia nie wahał się ani chwili cały swój stosunek z domem wojewodziańskim nie tylko podkopać, ale nawet zerwać od razu i na zawsze. Jego uczucie dla Stasi było już natenczas tak silne i tak dla niego konieczne, że byłby mu nie tylko przyjaźń jednego domu, ale nawet i przyjaźń całego świata poświęcił. Ale o zimnej i sam tylko interes na celu mającej rachubie nie mogło tu być ani mowy. Dom wojewody, lubo nie błyszczący osobliwymi bogactwy, był jednak domem senatorskim — Jędrzej, lubo miał przed sobą znacznej możności widoki, był jednak zawsze tylko zwykłym szlachcicem, jakich było miliony w Polsce — senatorska córka mogła zawsze znaleźć sobie takiego szlachcica i nie potrzebowała nigdy do znalezienia go tak dalekich używać zabiegów. W swojej skromnej o sobie, a najlepszej o innych, opinii tak myślał Jędrzej — a lubo może w tym względzie, przynajmniej co do wojewody, cokolwiek się mylił, nic nam jednak do tego — tak myślał Jędrzej, a właściwie mówiąc, nawet wcale nie myślał, bo myśl o zimnych rachubach nie postała mu w głowie. Przeciwnie nawet, jeśli go wojewoda jeszcze dzieckiem przyjął do swego domu i uważał ciągle tak jak najbliższego krewnego i nieledwie jak syna, miał sobie to Jędrzej za zaszczyt, za łaskę prawie, za którą oprócz szczerej wdzięczności, żadnego innego nie znajdował w sobie uczucia. Wszakże ta wdzięczność była jeszcze niczym przeciwko temu, że przeżywszy tak długie lata w tak otwartej, tak szczerej, bo dziecięcej jeszcze przyjaźni z Melanią, i znając ją przez wszystkie te lata tak czystą, tak nieskalaną, tak anielską istotą, sam, w samej rzeczy, w samej głębi swojego serca tak stanowczo się do niej przywiązał, że tego przywiązania nie mógł w żaden sposób utaić, nie mógł nigdy się zaprzeć przed sobą. Przyjaźn ta nawet była daleko donośniejszą, niżeli wiemy z dotychczasowych wypadków: ileż to bowiem razy Jędrzej i Melania, będąc jeszcze półdziećmi, marzyli sobie o swojej, ubarwionej wprawdzie wyobraźnią dziecięcą, lecz niemniej przeto rzeczywistej przyszłości! Ileż to razy, budując pyszne pałace z kart, budowali je zawsze tak, że jedna połowa była przeznaczona dla niej, a druga dla niego! Ileż razy układali sobie plany paradnych, nie widzialnych dotąd ogrodów, które mieli razem zakładać, razem w nich.

szczepić drzewka, razem hodować kwiaty, razem wspaniałe stawiać altany i razem potem kiedyś, już w zgrzybiałej starości, pod cieniem drzew tych i altan rozpamiętywać dzieje długoletniej wędrówki, ręka w rękę ze sobą odbytej od kolebki do grobu! Ileż to razy układali projekta dalekich gdzieś za morze podróży, wojen wielkich i długich lub jakichś wypraw długich po złote runo, wyobraźnią dziecięcą tworzonych; a w tych podróżach, wyprawach, a nawet wojnach, wszędzie byli oboje, wszędzie w tym nierozdzielnym zbrataniu, które, jak się zdawało nie mieć w ich pamięci początku, tak miało być i bez końca! — Tych zwierzeń i planów, i rojeń dziecięcych, opowiadanych sobie nawzajem z najrzetelniejszą wiarą w ich prawdę, słuchał nieraz wojewoda z kanapy — słuchał i czasem sam im pomagał — a w końcu zawsze przybliżał się do nich, całował w czoło oboje i mówił: — Cieszcie się moje dzieci i Bogu dziękujcie, że wam dozwala tak wcześnie rozpoczynać budowę szczęścia na całe życie.

Wszystkie te sceny, wiążące się z sobą w jeden długi łańcuch nierozłącznych od siebie ogniw, a wzmocniony jeszcze tak wyraźnymi słowami ojca, Jędrzej pamiętał tak dobrze, jak się pamięta wszystkie pierwsze wrażenia — a co więcej, Jędrzej czuł ten łańcuch na sobie, czuł go na swoich rękach i nogach i widział siebie przykutym nim do tej istoty, którą przypadek czy przeznaczenie rzuciło jeszcze dzieckiem w jego objęcia.

W późniejszym czasie, kiedy Jędrzej już dorósł, kiedy więcej ziemi weszło w jego organizm, kiedy jego umysł trochę, więcej otrzeźwiał i lepiej rozwinięte zmysły zaczęły się stawać czulszymi na kształty i formy zewnętrzne, kiedy, mówię, natenczas spojrzał czasem na Melanię tym okiem, jakim zwykle najpierwiej ogarniamy każdą wzrokowi naszemu podlegającą istotę, to wtedy nieraz różne, zupełnie nowe nasuwały mu się myśli, czasem nawet dość dziwne się obudzały uczucia. Jakoż już wtedy nie tylko to przychodziło mu na myśl, że Melania formami swoich objawów zewnętrznych nie odpowiada wcale formom marzonych przezeń i częstokroć tak już gorąco pragnionych ideałów, skąd się w jego duszy zaczął odzywać jakiś rodzaj niesmaku; — ale co daleko ważniejsza, Jędrzej zaczął coraz więcej czuć na sobie ów łańcuch, którym na samym wstępie do życia był tak nielitościwie związanym. Młodość, pełna zapału w sercu, pełna wyobraźni w gorącej głowie, pełna jakichś niezrozumiałych pragnień w tej otwierającej się piersi, która by chciała albo cały świat nowy wyrzucić z siebie, albo przynajmniej zburzyć spleśniałe twierdze starych opinii i wyznań — młodość, mówię, nie lubi żadnych więzów na sobie. Chociażby na nic nie miała użyć swojej nieograniczonej swobody, świadomość jednak, że tej swobody nie ma, tłumi jej serce i dławi oddech w jej piersi. Takiego samego uczucia doświadczał także i Jędrzej. Patrząc na innych, jako są wolni i jak mogą na wstępie do życia rzucać się na każdą drogę, która im się podoba i na tej drodze marzyć najbujniejsze nadzieje — i patrząc znowu na siebie, jak jest już teraz związany i z każdej drogi będzie musiał w końcu nawrócić do przygotowanej dla siebie niewoli, mówił tylko do siebie: — Czemuż nie jestem jak oni! — i wtedy ciężkie mu się z ściśnionej piersi wydzierało westchnienie.

Uczucia te jednak, lubo czasem dotkliwe, były tylko przelotne. Melania jeszcze wtenczas miała wiele okoliczności za sobą. Najpierw tedy pomagało jej miejsce, pomagały jej czasy.

Miejsce — Warszawa i czasy jej szalonego zepsucia, które może tylko z tym większą łatwością byłyby jej zaszkodziły u innego młodzieńca, stały się silnym puklerzem dla niej w czystym i szlachetnym sercu Jędrzeja. Widział on wprawdzie co dzień to nowe, co dzień wspanialsze piękności, ale widział zarazem, jak zatrutym powietrzem oddychały te twarze anielskie, w jakim błotnistym kale walały się te perły błyszczące. Im znakomitsza piękność, tym więcej brudna, więcej grząska była koło niej ziemia. Ta myśl zrażała i utrzymywała na wodzy Jędrzeja.

Tą myślą rozczarowany ze swych ideałów, powracał on do Melanii, już nie jak do przygotowanej dla siebie niewoli, ale, jakeśmy o tym już wspomnieli powyżej, jakby do brzegu zielonej, orzeźwiającej oazy. Drugą okolicznością, która stała na straży Jędrzeja na rzecz Melanii, była jej miłość. Miłość ta, która się w niej rozwinęła trybem zwyczajnym, a rozwinęła się wcześniej, jak to zwykle się dzieje u kobiet, nie była już od dawna tajemnicą dla niego.

Tę miłość czuł on w każdym jej oddechu, widział w każdym spojrzeniu, słyszał w każdym jej słowie — a lubo czuł to zarazem, że tej miłości nie odpłaca równą miłością w swym sercu — szanował ją jednak z serca, musiał być wdzięcznym za nią i z wdzięcznością przyjmować.

Atoli trzecią i najważniejszą zapewne okolicznością, przeważającą natenczas całą sprawę na korzyść Melanii, było to, że Jędrzej do zejścia ze swojej dotychczasowej kolei nie miał żadnego powodu.

Jakoż rzecz jest pewną, że gdyby się był taki powód nie znalazł, Jędrzej byłby nigdy z tej kolei nie zboczył i byłby zapewne już dzisiaj najszczęśliwszej żony dosyć zadowolonym mężem.

Ale taki powód się znaleźć musiał, nie tu, to ówdzie, nie dziś, to jutro, albo może aż pozajutro, co by było jeszcze daleko gorzej. Taki powód musiał się znaleźć już dla tego samego, że ideały, choćby najszczęśliwszej wyobraźni młodzieńczej, nie są nigdy tak bardzo wybredne, ażeby daleko piękniejsze jeszcze pierwowzory nie mogły się znaleźć w naturze; — ale jeszcze więcej dla tego, że Opatrzność nie zbudowała żadnej z dróg prowadzących do cnoty w ten sposób, ażeby po jej obudwóch stronach nie było daleko więcej choć pozornych powodów, kuszących nas do zboczenia z niej, niżeli jest u jej celu pokusy do wytrwania przy niej do końca. Tak jest i tak zawsze być musi — bo inaczej cnota nie byłaby cnotą, a przynajmniej nie byłaby żadną zasługą.

Bądź co bądź wszakże, taki powód się znalazł.

Jędrzej poznał Stanisławę i jakeśmy to widzieli, znalazł w niej żywy pierwowzór dawno marzonego przez siebie ideału. Już same zewnętrzne formy tej młodziutkiej jeszcze naówczas dziewczyny zrobiły na nim tak silne wrażenie, że mu się oprzeć nie mógł na żaden sposób — ale wzajemne udzielenie się jej sercem i duchem podbiło go dla niej do reszty. Miłość ta, do której go od lat tylu przygotowywała i usposabiała Melania, a która się w nim żadną miarą obudzić nie mogła, obudziła się teraz w jednej sekundzie, obudziła się i wulkanicznym rozgorzała płomieniem — ale się obudziła i rozgorzała dla Stasi.

Pod wpływem tej tak długo tłumionej i tak nagle wybuchłej miłości Jędrzej był jak pijany, jak się zwykle bywa, kiedy się ma lat dwadzieścia, serce mogące zmieścić w sobie świat cały, a kocha się jedną tylko dziewczynę i kocha się po raz pierwszy...

W pierwszych dniach Jędrzej nie zdawał sobie żadnego rachunku — był jeszcze zawsze pijany...

Po kilku dniach przyszła mu myśl o Melanii. Ta myśl go przestraszyła, ta myśl go taką przejęła trwogą, że nie wiedząc, co ma począć ze sobą, uciekł od niej...

Dawniejsze jego stosunki nastręczyły mu łatwą do tego sposobność.

Potem wybuchła wojna.

Podczas wojny ta trwoga, przed którą uciekł, uciekła sama od niego. Wypłoszyły ją grzmoty dział ustawiczne i trudy wojenne; wypłoszyła ją wreszcie inna trwoga, owa olbrzymia, rozpaczliwa, śmiertelna trwoga, która jak duch złowieszczy zawiesiła się w powietrzu i powiewając strasznym całunem śmierci, konwulsyjne sprawiała drżenia w całym narodzie.

Nie było czasu myśleć wtedy o kochających dziewczętach, nie było serca dla innej trwogi.

A lubo czasem przy obozowym ognisku, kiedy sen zmorzył strudzone ciało, pokazały się duszy jego czarne, myślące oczka albo zawiała przed nim w powietrzu biała z koralowymi ozdobami sukienka — toż to było tylko senne marzenie, podobne raczej przelotowi białego anioła nad uśpionym żołnierzem i nie mające w sobie ani jednego tchnienia zatruwającej grozy...

Po wojnie Jędrzej wrócił do domu.

Jakoż tutaj dopiero zaczyna się epoka, w której warto jest śledzić i godzi się z całą surowością sądzić jego myśli i jego uczynki; do tego czasu bowiem Jędrzej już dojrzał zupełnie i odtąd myśli o sobie i powinien wiedzieć, co robi. Pierwszym też jego postanowieniem, gdy osiadł na wsi, było zbadać dokładnie siebie samego, zbadać swe położenie i wytknąć sobie nadal pewną drogę postępowania. I Jędrzej zrobił to wszystko. Jakoż skutkiem tego zbadania siebie była najpierw ta pewność, że nie może się zaprzeć miłości, którą miał i żywił dla Stasi.

Miłość ta była miazgą jego uczucia, słońcem dla jego myśli i stała się przez to warunkiem dalszego życia. Żyć bez tej miłości, a wcale nie żyć, było mu dzisiaj już jedno.

Z takim usposobieniem oczewiście nie miał już myśleć co o Melanii. Oddać się jej natenczas, kiedy już nie należał do siebie, nie było podobieństwem — a zmusić siebie do tego koniecznie, nie widział wcale, ażeby to mogło choćby i dla niej samej przynieść pożądane owoce.

Pomimo to jednak żal mu było Melanii. Wiedział on dobrze, że taki zawód z jego strony będzie ją bardzo wiele kosztować — ten zawód bolał go nawet bardzo dotkliwie, bo czuł to, że jego własne postępowanie przez cały ciąg swojej młodości w takim razie upoważni Melanię do głębokiego żalu do niego, upoważni ją nawet do bardzo usprawiedliwionych zarzutów. Ale pocieszał się w tym Jędrzej natenczas. Pocieszał się rozsądkiem Melanii, pocieszał się wrzekomym chłodem jej umysłu i serca, pocieszał się jej charakterem, który, najwyższą .sumiennością natchniony, potrafi w końcu sprawiedliwie osądzić jego położenie i nie zechce wymagać tego od niego, ażeby za dziecięce uczucia swoje pokutował bólem i skrzywieniem drogi całego życia.

Tak rozumował Jędrzej i wskutek tego postanowił nieodmiennie odsunąć się od Melanii na zawsze. A ponieważ wiedział to dobrze, że raptowne zerwanie tak zadawnionych stosunków mogłoby tylko nadto dotkliwe jej przynieść bóle i smutki, a tych smutków chciał jej jak najwięcej oszczędzić; więc postanowił sprawę tę odbyć jak najpowolniej. Stosunków swoich z Melanią nie chciał on zerwać, ale chciał je rozchwiać pomału, i tak je póty rozchwiewać i ziębić, póki się nie rozlezą i nie oziębią zupełnie. Z takim zamiarem w myśli pisał on listy do wojewody, które zaczął jeszcze śród wojny. O listach tych wiemy już z rozmowy wojewody z Melanią; ale nie były to takie listy, jakimi się nam wtedy wydawały. Listy te bowiem w istocie rzeczy były nadzwyczaj zimne i coraz jeszcze zimniejsze, a ktokolwiek bądź obojętny je czytał, nie mógł nie rozumieć ich celu. Jakoż wojewoda, ważący każde słówko na wadze subtelności klasycznej, rozumiał je bardzo dobrze i ich cele ocenił tak trafnie, że to wskutek tych listów, a nie czego innego, dopuścił starostę do siebie tak blisko, z najgłębszym przekonaniem w gruncie swojego serca, że niebawem nadejdzie ta chwila, w której go będzie mógł jeszcze bliżej dopuścić. Że Melania inaczej rozumiała te listy, nic w tym dziwnego, bo wszakże zawsze z nie zanadto wyraźnych listów, zwłaszcza gdzie przeważa nad nami uczucie, wyczytujemy to tylko, czego sercem pragniemy; a że wojewoda z powodu tych listów odzywające się w Melanii niedobre przeczucia przeciwko swojemu przekonaniu uspakajał i przeczył, było to tylko wynikiem troskliwości ojcowskiej.

Jednak postępowanie wojewody wskutek tych listów nie zadawalniało wcale Jędrzeja.

Wojewoda rozumiał te listy, ale odpisywał na nie tak, jakby ich nie rozumiał. Wojewoda wypracowywał swoje odpowiedzi z nadzwyczajną starannością — były to w swoim rodzaju najmisterniejsze noty dyplomatyczne, w których każdy niemal okres miał znaczenie dwoiste: jedno puste, ogólnikowe i nic nie znaczące, które się zawierało w samychże wierszach; a drugie bardzo dobitne, które się wprawdzie znajdowało między wierszami, ale niemniej przeto było dla Jędrzeja aż nadto jasne. Tymi dyplomatycznymi notami przypuszczał wojewoda formalny szturm do Jędrzeja, bo lubo na pozór były to tylko grzeczne korespondencje starego przyjaciela, jednak w gruncie rzeczy stary przyjaciel czynił nieraz ciężkie wyrzuty młodemu i kiedy go jedną ręką jak najczulej przyciskał do swojej piersi ojcowskiej, drugą najnielitościwiej go chłostał, przy czym wszakże ani najlżejszym cieniem nie przypuszczał tej myśli, jakoby Jędrzej mógł w samej rzeczy zerwać tak długoletnie i taką przyszłość przed sobą mające stosunki. Były to prawdziwie klasyczne korespondencje — szkoda, że zanadto dla nas podrzędne, abyśmy je mogli tu powtórzyć w całości.

Otóż korespondencje te niewymowny Jędrzejowi przyniosły smutek; — powziął bowiem z nich przekonanie, że zerwanie stosunków z Melanią nie da się uskutecznić tak łatwo i wymagać będzie, jeśli nie trudnych, to jednak daleko dłuższych zabiegów.

Widząc to Jędrzej, ugiął się pod tym ciężkim przeznaczeniem swojego losu, lecz się nie złamał. Czas jeden tylko mógł być tutaj skutecznym lekarstwem i Jędrzej postanowił jak najcierpliwiej czekać. A ażeby to lekarstwo skutkowało tym lepiej, postanowił zarazem ani na krok nie wyruszać z domu, a przynajmniej żadną miarą się nie pokazywać we Lwowie, i był tego jak najpewniejszym, że nim zima przeminie, wojewoda się podczas karnawału całkiem inaczej namyśli i do wiosny może dotychczasowego pretendenta do swojej córki na innego zamieni.

Jakoż był to środek niezawodnie najlepszy, a przynajmniej najspokojniejszy.

Ale wykonaniu go przeszkodziła stanowczo niecierpliwość podkomorzynej.

Niespodziewaną wiadomością o jej zamiarze wyjechania do Lwowa Jędrzej nie bez powodu został uderzony tak silnie i tak boleśnie, że się aż cały zmienił i nie wiedział przez chwilę, co ma na to skarbnikowi powiedzieć.

Ale Jędrzej, lubo bardzo wrażliwy, jak wszyscy ludzie żywego serca, miał jednak niemałą ufność w swe siły — i postanowienie jego było w oka mgnieniu gotowe.

Nie było tu zresztą pomiędzy czym tak bardzo wybierać. Wyjazdu podkomorzynej do Lwowa powstrzymać nie mógł, bo byłoby się to stać mogło tylko natenczas, jeśliby był zaraz do Zagórza pojechał i zrobił oświadczenie po wszelkiej formie: a jakże znowu mógł się oświadczać o rękę Stasi, nie będąc rozwiązany z Melanią? — Nie pojechać zaś za podkomorzanką do Lwowa i zostawić ją przez cały karnawał na opiece Boskiej, kiedy nie miał od niej żadnego innego zapewnienia oprócz tego, co mu mówiło serce, było także niepodobieństwem.

Nie potrzebował się więc wcale nad tym namyślać, czyli ma jechać do Lwowa.

Ale jadąc do Lwowa, wyobrażał on sobie swoją rolę tamtejszą wcale łatwiejszą, niżeli być miała w istocie. Znając Melanię łagodną, więcej chłodną niżeli porywczą, wielką mistrzynię w cierpliwości i panowaniu nad sobą, ani pomyślał o tym, żeby Melania mogła go spotkać inaczej, jak zwyczajnym, pełnym spokoju uśmiechem: a jeżeliby mu miała czynić jakieś wyrzuty, to mu je poda w formach jak najskromniejszych i to kiedyś dopiero, przy sposobności, po czasie...

Ale tak rozumując, zapomniał on o tym, że pod spokojną powierzchnią ukrywają się zwykle niezmierne głębie, a w tych głębiach wrą częstokroć wulkany! — Tak rozumując, Jędrzej o wielu innych rzeczach zapomniał, a głównie o tym, że już samo znalezienie się jego na balu, na którym o Melanię ani zapytał, a stanął zaraz do tańca z podkomorzanką, było postępkiem takim, którego nie potrafiłaby przenieść spokojnie żadna kobieta, a cóż dopiero Melania, która, stanąwszy w polonezie, czy to z woli podstępnego starosty, czyli też z własnej ciekawości, tuż za jego plecyma, całą jego rozmowę ze Stasią co do słowa słyszała!

Z tych różnych zapomnień owóż jaka niespodziewana dla niego, lubo zresztą całkiem naturalna, wywiązała się scena!

Scena ta wszakże, a mianowicie jego rozmowa z wojewodzianką, jakby już dla każdego innego była niezmiernie dotkliwą, tak dla niego stała się niemal zabójczą. Jędrzej bowiem znal doskonale Melanię — on znał każdy wyraz jej twarzy, każdy blask jej spojrzenia, każdy najdrobniejszy odcień jej głosu — on znał to wszystko i widział, że to nie żal, nie smutek, nie uczucie urazy nawet przemawiało z niej wtedy, ale była to boleść najstraszniejsza, najkrwawsza, jakiej zaledwie zdolnym być mogło jej serce — była to rozpacz z rozdartym sercem, z trupią bladością twarzy, gotowa każdej chwili rzucić się w ową otchłań okropną, na której dnie leży śmierć lub szaleństwo!

Widok takiego stanu Melanii przeraził go do tego stopnia, że drażliwy z natury i stojący i tak już na dosyć śliskim gruncie młodzieniec, stracił teraz całkiem ziemię spod siebie, stracił wzrok na otaczające go okoliczności, stracił nawet świadomość samego siebie!

Znalazłszy się sam w swoim mieszkaniu i rozmyślając nad tym niespodziewanym wypadkiem, nie wiedział sam, co by miał myśleć.

Położenie jego było właściwie jasne, ale jasne blaskiem piekielnych płomieni, które je oświecały. Pod ustawicznym działaniem tych piekielnych płomieni Jędrzej rozgorzał gorączką i wtedy najdziwaczniejsze myśli mu przychodziły.

Więc jednej chwili chciał pójść po prostu za popędem swojego .serca, bez żadnego względu na milczące zobowiązania i dziecięce przyjaźnie — ale wtedy widział Melanię upadającą pod ciężarem zgotowanej przez niego boleści, widział ją wyciągniętą na katafalku i patrzącą umarłymi oczyma na niego, widział już grób jej i spod grobu słyszał jej śmiertelne westchnienia, przynoszące mu klątwę na całe życie!

Żal mu było Melanii. Czuł to, że nie byłby w stanie poświęcić ją z zimną krwią swemu szczęściu i życiu. Miał więc chwile, w których pragnął poświęcić się dla niej. Lecz w takim razie, cóż się stać mogło ze Stasią? Czyż nie taka sama, czy nie silniejsza jeszcze jej miłość niż miłość Melanii? Kiedy starsza, trzeźwiejsza, wytrawniejsza Melania nie będzie w stanie swej miłości przeboleć, czyż ją łatwiej przeboli młode, słabiutkie, samym sercem tylko żyjące dziewczątko?

Na tę myśl łzy stawały mu w oczach i wylewały się strumieniami na lice... i wtedy myślał już siebie dla nich obydwóch poświęcić. Jakaś podróż za morze, jakaś wojna w Egipcie, nad Renem albo we Włoszech, miała być w takim razie jego ucieczką. Ale czy ta ucieczka mogła być także ratunkiem? Podobno najmniej. Natenczas bowiem zamiast jednej byłoby trzy ofiar, trzy nieuleczone boleści, a może nawet trzy śmierci...

Niecierpliwy z natury, heroicznego usposobienia serca, nie umiał Jędrzej zrazu znieść tego położenia, które tak straszną miało teraźniejszość, a jeszcze straszniejszą przyszłość, i chciał koniecznie jakieś heroicum, jakiś Aleksandrowski miecz znaleźć, którym by rozciął ten węzeł.

Ale ten węzeł był tego rodzaju, że nie było na niego miecza.

Pod zabijającym wpływem tej myśli, w ustawicznej walce najgorętszej chęci z nieubłaganą niemożnością przebył Jędrzej noc całą.

Po nocy nastąpił świt ranny ze snem pokrzepiającym, a po śnie chłodny poranek, z jasnością dzienną w powietrzu i takiej samej jasności udzielający myślom.

W tych myślach przechodził Jędrzej znowu swe położenie — a lubo teraz tak samo, jak wczoraj, nie mógł wynaleźć żadnego środka, za pomocą którego pewnie, czysto i cało mógłby siebie wydobyć z tej niebezpiecznej toni — jednak niekoniecznie tak czarno widział wszystkie możliwe jej wynikłości.

Dzisiaj już stawiał on sobie pytania, które były dowodem znacznego otrzeźwienia się z wczorajszej gorączki i zarazem dowodem odradzającej się w nim ufności. Więc pytał siebie: czy rzeczywiście ludzie umierają z boleści? czy nieszczęśliwa miłość musi pociągnąć za sobą nieszczęście na cale życie? nie maszże na to żadnego na całym świecie lekarstwa? czymże się leczy połowa, może trzy czwarte, a może nawet jeszcze liczniejsza część całej ludzkości ze swoich cierpień i bólów? — I te pytania dawały Jędrzejowi otuchę, przynosiły mu nawet nadzieję.

Tak się uspokoiwszy cokolwiek, kiedy już nie mógł żadnego wynaleźć środka, którym by mógł czynnie do wydobycia siebie z tej niebezpiecznej pozycji dopomóc, wypadało mu odtąd tak się w swoim dalszym postępowaniu urządzić, aby przynajmniej swojego dzisiejszego położenia jeszcze bardziej nie zepsuć. W tym względzie nie mógł on postanowić nic innego, jak zachowanie się bierne — i to postanowił.

Ażeby jednak i temu biernemu zachowaniu się, które, tak po ostatniej rozmowie ze Stasią, jak po ostatniej scenie z wojewodzianką, wcale nie było już łatwe, ile możności uścielić drogę; postanowił i tutaj czas wysłać przed sobą i przez kilka dni pierwszych nigdzie się nie pokazać.

Jakoż przez dni kilka następnych siedział zamknięty u siebie.

Ile przez tych dni kilka przemienił uczuć, ile znicował myśli, ile się nad różnymi kombinacjami nasilił, długo by o tym rozprawiać — to wszakże możemy powiedzieć krótko, że pomimo największych wysileń, nic nowego nie wydobył ani z serca, ni z głowy, i trwał stale jak przedtem — w przyjaźni dla wojewodzianki, a w miłości dla Stasi.

Przez tych dni kilka wszakże przykro mu było niezmiernie, że go nikt nie odwiedził. Nie miał on żadnej wiadomości ani od podkomorzynej, ani od wojewody, nie miał nawet żadnej wiadomości ze świata. Bo świat ma pod tym względem, a niezawodnie i pod wielu innymi, osobliwsze przeczucia. Kiedy jesteśmy zdrowi, weseli, kiedyśmy dobrą odebrali wiadomość albo mamy jakąkolwiek pociechę, pewnie się zjawi u nas jeden i drugi, i dziesiąty przyjaciel i mamy zawsze w takim razie naszą uciechą z kim się podzielić — ale kiedy nas nagła nawiedzi słabość, kiedy nas spotka jakie nieszczęście, kiedy nas obejmą boleści lub zatrują jakiekolwiek zgryzoty: stu przyjaciół przejdzie natenczas popod wrota naszego domu i pewnie ani jeden nie wstąpi. Tak też było i u Jędrzeja, i to go gryzło cokolwiek, bo już go zniecierpliwiło wreszcie to dobrowolne zamknięcie; byłby zresztą chciał wiedzieć przynajmniej, co się dzieje na świecie. A gryzło go to jeszcze o tyle więcej, ile że już, podług swojego mniemania, mógłby był pokazać się bezpiecznie i tu, i ówdzie, a nie mógł się zdecydować na żaden sposób, gdzie by miał się pokazać pierwej.

Wszakże od tej niepewności uwolnił się własną siłą nareszcie i dnia jednego wieczorem do wojewody pojechał.

Jechał on tam wprawdzie ledwie nie tak jakby na ścięcie; częstokroć dziwne jakieś przejmowały go dreszcze, ale był on już teraz ochłodzony zupełnie, miał całą władzę nad sobą, a zresztą sztukował się po staremu fantazją, czyli, oddając nowszym wyrazom nowsze rzeczy pojęcie, znajdował wielką pomoc w bujnej swej wyobraźni, która i utrzymywała w nim dobre rozumienie o sobie samym, i przedstawiała rzecz jeszcze niepewną w dosyć jasnych kolorach.

Jędrzej tedy przyjechał do wojewody i jak gość każdy inny, kazał się anonsować.

U wojewody tego wieczora było kilka osób w salonie. Był starosta bełski, który teraz bywał już niemal codziennie, był pan cześnik koronny, dawny urzędowy kolega wojewody, gość ze wszech miar znakomity i równie jak wojewoda znakomity amator nowomodnego naówczas l'hombra — i było jeszcze ze dwie osób, mniej znanych i obojętnych.

Pomiędzy tymi osobami znajdowała się także wojewodzianka. Na wielkim, przedkanapowym stole przygotowywano właśnie herbatę i Melania była gospodarstwem zajęta.

Wojewoda był w swoim zwykłym humorze, zawsze w równej strojny mierze — nigdy go też podobno nie obaczymy innym; — ale Melania była dziś jeszcze bledszą, niżeliśmy ją widzieli na balu, a lubo ta bladość nadawała nadzwyczaj zajmujący charakter jej twarzy, jednak, kto ją znał dawniej, z cerą zdrową i pełną kolorów, ten mógł się jej dzisiaj nawet trochę przestraszyć.

Pomimo to wszakże była dość ożywioną i krzątając się koło herbaty, dosyć różnorodną, ale przy tym bardzo przytomną i wymowną, prowadziła z różnymi gośćmi rozmowę.

Patrząc na nią i widząc, jaki kontrast ta szczęśliwość moralna stanowiła z bladością jej twarzy i wiotkością całej postaci, zdawało się, jak gdyby od niejakiego czasu jej duch ciągle się wzmacniał i wzrastał, ale tym wysileniem swoim trawił zarazem ciało.

W tej chwili wszedł lokaj i zaanonsował Jędrzeja.

Ale w tej chwili także Melania nagle krzyknęła i wypuściła z ręki nalewkę, która, padając na filiżankę, stłukła i ją, i siebie w drobne kawałki. Jednak jeszcze zawsze w tej samej chwili Melania lewą dłoń przyłożyła do czoła i zawołała całkiem przytomnym głosem: — Ach! jak też jestem niezgrabną!

Starosta bełski patrzał na to wszystko, spojrzał potem z uwagą wojewodziance w oczy i — żaboty poprawił.

Wojewoda powiedział głośno: — Prosić! — ale zarazem wstał z krzesła i postąpił o parę kroków naprzeciw gościa, co było wielką osobliwością w tym razie i czemu się starosta jeszcze z większą przypatrywał uwagą.

Kiedy wszedł Jędrzej, wojewoda go witał: — Ach! jak się masz, kochany Jędrzeju! przecież, raz, przecie wybrałeś się do nas z tej tam twojej ziemi sanockiej, czym nas niewymownie pocieszasz, bo jużeśmy myśleli, żeśmy cię na zawsze stracili!

To mówiąc wojewoda, objął go w swoje ojcowskie ramiona i całował go w głowę. Nie ma co mówić, powitanie takie serdeczne musiało być dla Jędrzeja bardzo rozczulające.

— Ale powiedzże nam — mówił wojewoda bez przerwy — cóż się stało, u Pana Boga, żeś się nam nie pokazał dotychczas? dowiaduję się dzisiaj, że już od kilku dni bawisz we Lwowie.

— Mimo najszczerszych chęci — odpowiadał Jędrzej, trzymając się z całej siły — niepodobna mi było krokiem wyruszyć z domu. Od tego nieszczęśliwego balu takiego nabawiłem się przeziębienia...

— Jak to? — zawołał wojewoda — alboż byłeś na balu u pani kasztelanowej? A wszakże i myśmy tam byli.

— Wiem o tym, ale ja byłem tylko jedno oka mgnienie...

— A! jak tamkolwiek bądź temu... już też gotów byłbym gniewać się za to — rzekł wojewoda i miał mówić coś dalej. Jakoż zdaje się, że Jędrzej już tu zaraz na wstępie byłby przebył klasyczną łaźnię, ale przeszkodził temu przytomnością swoją starosta bełski, na którego się wojewoda obejrzał i umilkł.

Jędrzej poszedł witać Melanię. Podał jej rękę i ona jemu podała. Ale Jędrzej, popatrzywszy jej w oczy, przeląkł się jej niesłychanej bladości. Nie potrzeba mu było pytać się długo, skąd pochodzi ta bladość. On jednym rzutem oka ogarnął wszystko i odgadł wszystko. I jeżeli serdeczne powitanie ojca przejęło go na wskroś lodowatym dreszczem, to widok córki jakby go nożem pchnął w serce.

Ale Melania była w tej chwili znów całkiem inną. Miała uśmiech radosny na twarzy i była prawie wesołą. Jędrzej nie był w stanie przemówić pierwszy, ona zaczęła: — Ach! jakże się cieszę, że pana znów przecie widzę! Nie wspominam już o tym, jakieśmy przechodzili o pana obawy jeszcze za czasu wojny, ale powiem panu otwarcie, że widząc pana na balu, a nie widząc go przez tyle dni u nas, nie mogliśmy tego zrozumieć. Gdybyśmy byli wiedzieli, gdzieś pan zamieszkał, bylibyśmy niezawodnie posłali do pana...

— Bardzo pani dziękuję...

— Ale to nie dość na tym — mówiła dalej z coraz lepszym humorem Melania — bo wiesz pan o tym, że się gniewam na pana. Bo jakżeż można zachorować tak nagle, stać w domu obcym i nie zawiadomić o tym swoich starych i takich wiernych przyjaciół...

— Mogę panią najuroczyściej zapewnić — mówił, dławiąc się, Jędrzej — że nie było tego potrzeby...

— Ale nie mów pan nic, proszę pana, bo mi się nigdy z tego nie wytłumaczysz. Niewdzięczny pan jesteś i poczekaj pan, srogo pana za to ukarzę. Nie zdmuchnę panu pałacyku z kart, jak się to niegdyś robiło, kiedyśmy takie pałacyki stawiali, ale wymyślę jakiś inny figielek, którym panu dokuczę... A będzie tu pole do figielków szerokie, bo to teraz karnawał, panien ładnych mnóstwo, a pan Jędrzej podobno ma dosyć tkliwe serduszko...

W takim tonie mówiła Melania dalej...

Wszyscy obojętni, którzy tę rozmowę słyszeli, rozumieli ją tak, jak ją rozumianą mieć chciała Melania; bo.kochająca kobieta nie mówi nigdy takim tonem do tego, w którym istotnie się kocha albo na którym zakłada sobie sakramentalne nadzieje; ale Jędrzej, mający na tej drodze pewną przeszłość za sobą i będący w tej chwili pod tym, jakie nam już znane, wrażeniem, rozumiał Melanię jak najzupełniej przeciwnie. Zdawało mu się na razie, że go traktowano w tym domu tak, jakby już klamka zapadła — i był ciągle jak struty... Jakoż, lubo inni całkiem obojętnie, z wielką jednak ciekawością przysłuchiwał się tej rozmowie starosta.

Wielki mistrz salonowej komedii czuł swoim komedianckim instynktem, że się tu także jakaś odegrywa komedia, ale kto ją gra i dlaczego, nie mógł jeszcze zrozumieć...

Tymczasem okrążono stół i zajęto się głównie herbatą.

Konwersacja urywkowa, ogólna, dozwoliła Jędrzejowi odetchnąć, zebrać rozpierzchnione swe siły i odzyskać humor, tak konieczny w salonie, a już wcale niezbędny dla niego. Udało się mu to nawet do takiego samego stopnia, do jakiego dopiero co przedtem się udało Melanii — ale także tak samo, jak niespodziewany humor Melanii zbił z tropu Jędrzeja, tak znowu teraz jego humor napełnił nieutajonym smutkiem Melanię. Dostrzegł tego Jędrzej i istotny stan serca Melanii zaczął się mu coraz więcej rozjaśniać.

Po herbacie, kiedy już ucichł brzęk łyżek, talerzy i nożów, wojewoda, zażywszy uroczyście tabaki ze swojej złotej tabakiery z portretem króla Stanisława Augusta, zaczął kontynuacją, przed herbatą urwanej, a z cześnikiem koronnym prowadzonej rozmowy, o charakterze, przymiotach i całej polityce Fryderyka Wielkiego. Wojewoda był wielbicielem tego niepospolitego człowieka i króla i przebaczając mu całą przewrotność jego rozumu i całe pogaństwo serca, a przez to samo stawiając się na stanowisku bezwzględnym, unosił się nad znakomitą rolą, odegraną przez niego na scenie świata. Zgodnym z wojewodą w opinii był także starosta bełski, ale cześnik koronny, mąż głęboko religijny i zacny i tych dwóch przymiotów przede wszystkim wymagający od wszystkich, nie mógł żadnym sposobem Fryderyka wielbić i przeciwko zimno-rozumowym zdaniom wojewody występował z wymową, ciepłymi uczuciami rozegrzanego serca. Z tego przeciwieństwa opinij wyniknął spór walny, który się toczył w ścisłych granicach umiarkowania, ale pomimo to w bardzo ożywionej rozmowie.

Z tego zajęcia się ojca i gości korzystała Melania i siadając na bocznej kanapce za stołem, odezwała się do Jędrzeja: — Panie Jędrzeju! co tam panu po tych filozofiach głębokich, w których końcu każdy przy swoim zostanie zdaniu... Siadaj pan lepiej tu przy mnie i opowiadaj mi dzieje tego całego roku, w którym nie widziałam pana ni razu, a w którym tyle ważnych zaszło wypadków...

Jędrzej siadł przy Melanii.

— Powiedzże mi pan — mówiła dalej Melania — jak się panu powodzi? gdzie pan mieszkasz?

co robisz? co myślisz? jakie masz plany? jakie widoki przed sobą?... Czy pan mieszkasz ciągle jeszcze w Górkach, czy już w Jaćmierzu?

Bardzo zadowolony z tych pytań, Jędrzej tak mówił: — Ach, pani! co myślę, co robię, jak mi się wiedzie, księgi by o tym spisywać. Mieszkając w Warszawie, wyobrażałem sobie zawsze, że ta chwila, w której się na wieś sprowadzę i na wsi stale zamieszkam, przyniesie mi, nie mówię, wielkie szczęście, ale przynajmniej wielką pociechę. Przeczuwałem to wprawdzie, że nim ta uciecha nastąpi, przyjdzie przeżyć zapewne kilka dni mniej pociesznych, a może nawet i smutnych, ale miałem to przekonanie, że się te smutki dadzą przenieść z łatwością. Wszakże było to tylko o tyle szkodliwsze dla mnie złudzenie, o ile mniej do niego podobną okazała się rzeczywistość... Co do mego mieszkania, to mieszkam niby to w Górkach, ale najwięcej czasu trawię w Jaćmierzu, zwłaszcza też teraz trawiłem, robiąc przedwstępne umowy o sprzedaż tego majątku...

— Jak to? więc pan Jaćmierz sprzedajesz? spodziewam się przecież, że się to nie dzieje wskutek jakiejś konieczności?

— Nie, pani; czynię to dobrowolnie, ale czynię dlatego, ażeby takiej konieczności, która by w dzisiejszym położeniu rzeczy musiała kiedyś, i to może już wkrótce, nastąpić, jeszcze dość wcześnie zapobiec.

— Pan jesteś bardzo przezornym...

— Czy to źle, pani?

— Och! nie... i owszem! wszakże to wielka cnota, konieczna w życiu, dla każdego potrzebna, a dla młodego nawet bardzo zaszczytna...

Tu Melania lekko westchnęła, myśląc przy tym zapewne: Ach! czemuż ja nie byłam równie przezorną! — Ale w ten moment rozweseliła się znowu, mówiąc dalej; — No więc cóż? więc pan Jaćmierz sprzedajesz? a kiedy sprzedasz, .czy na nowo się myślisz zakupić w Sanockiem? czy może masz zamiar przenieść się do tamtego majątku, który macie na granicy szląskiej?

— Co wtedy zrobię, jeszcze dziś nie umiem powiedzieć z pewnością, wątpię jednak, ażebym kupował ziemię, a przynajmniej nie teraz. Własność ziemi wkłada na nas .niezliczone obowiązki, a, przyznam się pani, że teraz nie jestem w stanie, nie miałbym po prostu sumienia przyjmować jakiekolwiek obowiązki na siebie. Ten rok ostatni, te różne przejścia, te niewymowne zgryzoty i niepowodzenia domowe, jakie w tych czasach przeszedłem i pod którymi jeszcze ciągle się garbię, tak mnie zmęczyły, tak potargały we mnie wszelką moralną siłę i do tego stopnia podkopały ufność — w siebie samego, że jeżeli komu, to mnie pewnie trza by koniecznie odpocząć. Dlatego myślę, że jeśli się ułatwię z tą moją sprzedażą i rodziców moich, jak sobie tego życzą, urządzę w mieście, to sam zapewne wyjadę przynajmniej na rok za granicę...

Na te słowa Melania spojrzała dziwnym wzrokiem na niego, wzrokiem takim, o którym nie można było powiedzieć z pewnością, czy to było niedowierzanie, czy otwarty zarzut prostego kłamstwa, czy może jakiś słaby odblask nadziei, uderzający ją z takiego zamiaru podróży; wszakże był to tylko jeden rzut oka, jedna malutka chwilka, po której Melania odpowiedziała: — Wyjazd za granicę byłby zapewne bardzo skuteczny dla pana...

Na te słowa Jędrzej się zarumienił i spuścił oczy ku ziemi; Melania uważała to i mówiła dalej: — Podróż za granicę, będąc jedną z najprzyjemniejszych rozrywek, jest zarazem najwięcej odżywiającym spoczynkiem... Ale czy to koniecznie zaraz tak silnych, a nade wszystko sztucznych chwytać się lekarstw? czy nie ma innych środków tuż pod ręką, które równie dobrze, równie łatwo, a daleko jeszcze gruntowniej leczą czczość serca... zbolałą duszę i moralne zmęczenie?...

Tu Melania zaczęła się mieszać cokolwiek, było wyraźnie czuć zmianę w jej głosie, ale ufała jeszcze swym siłom i mówiła dalej: — I ja sądzę, że takie lekarstwo się znajdzie... Mamy przecież karnawał, zjazd taki liczny, panien ładnych, młodych tak wiele...

— Nie myślę o tym zupełnie... — rzekł Jędrzej z wzrokiem wlepionym w ziemię.

— Nie myślisz pan? — mówiła dalej Melania, ale głosem już coraz słabszym — a to źle bardzo.

Niech pan się rozmyśli, rozweseli, rozpatrzy... trzeba pooddawać wizyty, trzeba bywać na balach... to się potem znajdzie samo ze siebie...

— Bale tegoroczne — rzekł Jędrzej — już podobno całkiem dla mnie przepadły... przyjechałem późno... straciłem cały tydzień na niczym...

Tu Melania spostrzegła się, że zaczyna wypadać z swej roli, jakoż zebrała wszystkie swe siły, promiennym uśmiechem twarz rozjaśniła i zaczęła mówić wesoło: — Ale nie mówże pan tak smutno, bo doprawdy gotowam pana jeszcze... o hipokryzję posądzić; a posądzić pana o hipokryzję byłoby taką samą niedorzecznością, jak mnie posądzić...

o co? oto na przykład o zazdrość. Mówisz pan smutno, a skądże znowu tak nagły smutek?

widziałam pana przecież na balu u pani kasztelanowej i szczerze to panu mówię, serce mi się radowało li tylko dlatego, żem pana tak wesołym widziała. Ale ten smutek dzisiejszy bodaj czy nie pochodzi ze zbytku wesołości balowej. Bo ta panna podkomorzanka coś zanadto wesoło rozmawiała mi z panem. Ej! panie Jędrzeju! czy tylko na samym wstępie w tegoroczny karnawał nie znalazło się samo z siebie owo najskuteczniejsze na czczość serca lekarstwo, o którym dopiero co wspomniałam! Ale jeżeli tak jest i jeżeli tym lekarstwem miałaby być podkomorzanka, to bardzo panu winszuję. Mówię to z głębi mojego serca i z najgłębszego przekonania, że bardzo panu winszuję podkomorzanki. Poznałam ją — wychowana wybornie, rozsądna nad podziw, a jaka piękna, nie ma już o tym co mówić. Kiedyście ramię w ramię ze sobą przeciskali się przez tłum gości, aby się do poloneza ustawić, było wam jakoś tak ładnie, tak zgodnie, tak do twarzy ze sobą, że piękniejszej pary trudno by w całym Lwowie wynaleźć.

Powiedzże mi pan, panie Jędrzeju, czy podobała się panu panna Stanisława?

Ale Jędrzej tylko westchnął z głębi piersi i odpowiedział jeszcze smutniej jak dotąd: — Mogę panią zaręczyć, że wszystko to, co pani mówisz, tylko się pani zdawało...

Wszakże tu już się całkiem skończyła i przybrana rola Melanii. Jej twarz zamiast pogodnego uśmiechu oblała się wyrazem niewymownej boleści, jej usta zbladły, w jej oczach zaćmionych stanęły łzy, jakoż z największym wysileniem wstała z kanapki, położyła rękę na ramieniu Jędrzeja i rzekła do niego: — Postępuję z panem jak siostra rodzona, a pan mi się tak czarno wywdzięczasz...

To powiedziawszy, wyszła Melania z salonu.

Jędrzej został na swoim miejscu jak odurzony.

Znał on bowiem nadto dobrze Melanię, ażeby nie widział, że ten humor wesoły, że te słowa naiwne, że cała ta niby obojętność dla niego, były to wszystko tylko szlachetne kłamstwa na jego korzyść.

Jędrzej widział jeszcze daleko więcej. Cały ten smutek bowiem tak ciężki, cała ta boleść tak krwawa, cała ta rozpacz tak czarna, która rozdarte serce Melanii trawiła, a którą ona z najwyższym natężeniem sił wszystkich chciała przed nim ukryć koniecznie, była dla niego tak widoczną, tak jasną, że nie mógł wątpić o tym ani na chwilę.

I jak z jednej strony te tak pożerające Melanię cierpienia obudziły w nim litość serdeczną — tak z drugiej strony jej szlachetna chęć poświęcenia się całkiem dla niego, o której teraz już wcale nie wątpił, tak go pochwyciła za serce, że drżał cały z wzruszenia, i gdyby w tej chwili było trochę silniej naprzeć na niego, to byłby niezawodnie pod wrażeniem nadmiaru chwilowego uczucia ani sobie przypomniał Stasię i podał rękę Melanii na zawsze!

Jakoż i tak, bez żadnego silniejszego skądinąd naparcia, uczucie litości nad cierpiącą Melanią i uwielbienia dla niej za jej chęci najszlachetniejsze dla niego tak go wzruszyło do głębi i tak go uniosło w tej chwili, że postanowił sobie — wobec obrazu Chrystusa Pana, modlącego się na górze Oliwnej, który wisiał tuż przed nim nad wielką kanapą na ścianie — postanowił sobie najświęciej nie przyjąć na żaden sposób tego szlachetnego poświęcenia się od Melanii i jeżeliby miał tylko wyznać otwarcie podkomorzance miłość swą dla niej, wyznać ją wtedy dopiero, kiedy by widział, że Melania swoją boleść już przetrawiła zupełnie i mogła całkiem obojętnie znieść na sobie wiadomość o jego ślubie ze Stasią.

To postanowienie, jak każdy choćby tylko trochę poczciwy uczynek, przyniosło wielką ulgę Jędrzejowi i uspokoiło go znacznie, a kiedy w chwilę potem wojewoda, skończywszy swoją filozoficzną z bezwzględnego stanowiska prowadzoną rozmowę, zaprosił go do partii l'hombra z cześnikiem i starostą bełskim, Jędrzej zasiadł do gry królewskiej i grał przyzwoicie, jakby nic nigdy nie było.

Tymczasem Melania, jak tylko weszła do swojej komnaty, padła bezwładna na sofę i zakrywszy oczy obydwiema rękami w nieutulone łzy wybuchnęła. Płacz ten trwał kilka minut, trwał może kwadrans i był tak niesłychanie gwałtowny, że wydarłszy w pierwszej minucie cały zasób łez z jej rozbolałej piersi, przeszedł potem w konwulsyjne drganie całego ciała i głośne łkanie, które Melania na próżno usiłowała utłumić.

Patrząc na nią i wnosząc z poprzedzających wypadków na jej usposobienie w tej chwili, zdawało się, że do dnia dzisiejszego, lubo już wszystko mówiło za odstępstwem Jędrzeja, w jej sercu jednak żyła jeszcze jakaś iskierka nadziei. Teraz i ta ostatnia iskierka już zgasła — wszystkie najstraszliwsze domysły i trwogi stanęły przed nią na jawie i piekielna ciemność ją otoczyła dokoła. Płacz jej byt płaczem za ostatnią iskierką nadziei — był najstraszliwszym ze wszystkich — płaczem na własnym grobie.

Biedna, o! bardzo biedna była wtedy Melania!

Lecz idźmy dalej. To głośne łkanie zwróciło uwagę jej panny służącej, jej powiernicy, imć panny Krzywieckiej. Panna Krzywiecka było to stare i prawie zgrzybiałe, ale bardzo poczciwe pannisko — dawna służąca wojewodzinej, niegdyś domowa mentorka Melanii, dziś jedyna jej przyjaciółka, ostatnie serce jeszcze szczerze otwarte dla niej, ostatnia zielona gałązka na tej ziemi, zamienionej w jej oczach w puszczę bezludną, wysuszoną i głuchą.

Obaczywszy Melanię, jeszcze łkającą ostatkiem głosu, załamała ręce poczciwa jej przyjaciółka i zawołała: — Ach! przez Pana Boga żywego, cóż się to dzieje! Na głos obcej osoby Melania przestała łkać, popatrzyła na nią suchymi oczyma i rzekła: — Nic mi już... nic mi, moja kochana Krzywiecka.

To mówiąc usiłowała powstać ze sofy, ale nie miała do tego jeszcze dość siły; tylko usiadła prosto i oparłszy się ręką o poręcz, w ziemię popatrzyła.

Widać było po niej, że przesilenie minęło.

— Nic mi już teraz–rzekła Melania słabym wprawdzie, ale dość czystym głosem — już wszystko się stało... Znałaś mnie żywą dotąd, widzisz mnie teraz umarłą... Nie masz już duszy we mnie — uleciała... Odtąd będę już tylko wegetować... Ale i to już niedługo: przyjdzie jesień i koniec...

— Ale panno hrabianko! — mówiła na to Krzywiecka — jak pannę hrabiankę kocham, tak niepotrzebna ta desperacja. Ja pani przysięgam na wszystko, że on panią kocha tak samo, jak pierwej. Zawieruszył był sobie głowę cokolwiek, ale już i zapomniał. Odkąd jest tu we Lwowie, nie był jeszcze ani razu u podkomorzynej; co dzień tam jestem dwa razy, codziennie się dowiaduję: tam taka sama desperacja o niego, jak tutaj...

— Nic, nic mi już nie mów... proszę cię, ani słowa. Nie chodź nigdzie, nie dowiaduj się...

proszę cię, nie dowiaduj mi się o niczym: już ja wiem wszystko!

Melania wymówiła to takim głosem, że Krzywiecka nie miała już odwagi ani słowa przemówić.

Trwała .dłuższa chwila milczenia. Melania nad czymś przemyśliwała.

— Słuchaj no mnie, Krzywiecka — rzekła wreszcie po tym namyśle — czy ja bardzo blado dziś wyglądam? ale powiedz mi prawdę, bardzo blado?

— Nie, panno hrabianko! tak, cokolwiek, ale nie tak bardzo...

— O! nieprawdę ty mi powiadasz... ja musiałam bardzo blado wyglądać, jak śmierć... Musiało być wszystko widać na mojej twarzy... On poznał po mnie i dlatego mi nie uwierzył...

Ach! nieszczęśliwa ta moja twarz! Kiedym chciała być piękną i zajmującą dla niego, byłam czerwoną i tłustą, i zdrową; a dziś, kiedy mi jak zbawienia potrzeba czerstwości, wesołości, rumieńców, jestem bladą jak ściana... Ale słuchaj mnie, moja Krzywiecka, niektóre damy używają różnych olejków, którymi nadają świeżość swym twarzom, i za pomocą różu robią sobie sztuczne rumieńce... One się tak malują, aby kogoś znęcić do siebie — a ja się wymaluję, aby jego odpędzić; wszakże to wolno?... proszę cię, pokup mi wszystkie te rzeczy... Nie będę się pokazywać, tylko wieczorem — będę rumianą, zdrową, wesołą — on mi musi uwierzyć...

I Melania, ciesząc się tym pomysłem, jakby odgrzebała połowę szczęścia, powróciła do przytomności zupełnej.

Lżej jej nawet było teraz na sercu niżeli przedtem, niżeli wczoraj i od tygodnia...

W niedługą chwilę potem była już na powrót w salonie.

Widząc, że goście są jeszcze ciągle przy partii, siadła do fortepianu i zaczęła grać najszaleńsze krakowiaki pod słońcem — a starosta bełski i nawet sam wojewoda nie mogli się dosyć nacieszyć z tego, że Melania była w tak wesołym humorze.

XIV Zdając dalszą sprawę z wypadków zaszłych na balu u kasztelanowej kamieńskiej, przechodzimy teraz z kolei do Flawiusza.

Młody ten człowiek, który dotychczas zawsze tylko w półcieniu nam się pokazywał, nie mógł być jeszcze przez nas obejrzanym wszechstronnie i osądzonym wedle słuszności. Najsprawiedliwszy sąd o nim wydadzą zapewne jego własne uczynki — ale i uczynki mają wartość różną w różnych okolicznościach. Ażeby zaś te okoliczności okazały nam się w swoim właściwym świetle, potrzeba nam koniecznie rzucić okiem w Flawiusza przeszłość.

Owóż tedy Flawiusz przyszedł na świat pod konstelacją najnieszczęśliwszą.

Widzieliśmy go w kolebce, w owym małym domku w Wiśniczu, w stanie najopłakańszym.

W kolebce jeszcze zaparł go się jego rodzony ojciec — matka gasła powoli pod ciężarem choroby, w jego domku maleńkim mieszkało ubóstwo, zgryzota, wstyd i choroba — a śmierć i nędza zaglądały przez okna. Wkrótce potem jeszcze i te obydwie furie otoczyły jego kolebkę: matka umarła, a jego dziadek, nim przyrzeczoną sobie kamienicę w Warszawie rzeczywiście odebrał, długo jeszcze w wielkim ubóstwie i prawie w nędzy mieszkał w Wiśniczu...

Pierwsze tedy wrażenia, jakie Flawiusz na samym wstępie na świat odebrał, były zabijające.

Świat, ziemia, życie i sami ludzie przedstawiali mu się z swej najczarniejszej, odrażającej strony — a lubo był on jeszcze niemowlęciem natenczas, a wreszcie dzieckiem malutkim, zaledwie pierwsze bełkotającym słowa i patrzącym w świat niby niewiążącymi oczyma — niechaj nikt jednak nie myśli, żeby wrażenia, i w tak jeszcze dziecięcym odebrane wieku, nie miały swojego wpływu na umysł i serce człowieka. Młodziutka dusza stawiącego pierwsze kroki na ziemię dziecięcia, jest jako najdelikatniejsza gąbka, która pomimo wiedzy swojej z nienasyconym łakomstwem wszystko połyka, co się koło niej przesuwa, a co połknie i wsiąknie w siebie podówczas, zachowywać zwykła daleko głębiej niżeli wszystkie późniejsze, lubo daleko większe i ważniejsze, zdobycze. Nieraz starzec, już u grobu stojący, stargawszy pamięć latami i pracą, zapomniał wszystko, co widział i przeżył przez cały ciąg swego długoletniego życia — zapomniał wojny, jakie odprawiał, urzędy, które sprawował, zapomniał nawet liczbę lat swoich i liczbę własnych swych dzieci — ale łzy matki, uronione nad jego kolebką, gorejące światła przy jej katafalku i czarny chleb nędzy, co go ze łzami połykał, zachowuje zawsze w tak świeżej pamięci, jak gdyby się to działo dopiero wczoraj.

Lecz idźmy dalej. Kiedy dziadek Flawiusza odebrał w istocie kamienicę, przekazaną mu pod ciężkimi warunkami w Warszawie, położenie jego z początku jeszcze wcale się przez to nie poprawiło. Kamienica ta bowiem była właściwie prywatnym pańskim pałacem i wskutek tego było jej urządzenie tego rodzaju, że nie mogła prawie żadnych przynosić dochodów. Był to właściwie tylko materiał, z którego można było zrobić kapitał przynoszący dochody, ale zrobić dopiero za pomocą znacznych pieniężnych wkładów. Staruszek wiedział o tym, a wiedząc także, że nie ma na to żadnych funduszów, zaczął się starać o nie z największą, na jaką go stać było, skrzętnością. Jak więc z jednej strony całą siłą jeszcze pracował, tak z drugiej strony przerabiał się w niesłychanego skąpca i to nawet do tego stopnia, że mieszkając z małym Flawiuszem w jednej nieopalonej izdebce na strychu, żył tylko czarnym chlebem i wodą.

Było to bardzo piękne, bardzo nawet szlachetne poświęcenie się tego poczciwego staruszka, które miało wartość jeszcze o tyle większą, ile że celem jego nie było wcale dobro jego własne, tylko dobro i przyszłość Flawiusza. Ale poświęcenie się to było li jednostronne, bo staruszek, lubo tym sposobem fundował pewny sposób do życia dla swego wnuka, zaniedbywał jednak prawie zupełnie jego wychowanie. Zaniedbanie też to miało dla Flawiusza skutki najgorsze.

Chodził on wprawdzie niby to do szkół, ale nic się zgoła nie uczył. Był to natenczas chłopiec nadzwyczaj burzliwego i prawie dzikiego temperamentu, wskutek którego nie tylko że się nie dawał żadnym środkiem do nauki nakłonić, ale wyrobił w sobie nawet najszaleńszą namiętność do nie znającej żadnych granic swawoli. Swawola ta przechodziła nawet często wszelkie dotychczas praktykowane granice i kilkunastoletni Flawiusz skończył nareszcie na tym, że musiał szkoły na zawsze porzucić.

Lata te wszystkie strawił Flawiusz, mało powiedzieć, w dokuczliwościach albo nawet w cierpieniach, bo prawie w ustawicznych męczarniach. Życie jego ówczesne było to życie występnego człowieka, skazanego na karę. Bito go w szkole za niepoprawność w swawoli, uporze i zuchwalstwie, zamykano do szkolnych więzień i stawiano pod pręgierzem hańby i wstydu dla odstraszenia innych — a kiedy skarany już podwójnie albo potrójnie w szkole, do domu wrócił, to w domu zastawał zwykle tylko nową chłosta, nowe więzienie, obostrzone jeszcze do tego głodem. Widząc takie zachowywanie się jego, staruszek gryzł się nieraz do tego stopnia, że się chwiał w swoim postanowieniu i prawie na siłach upadał — ale pomimo to był jeszcze tylko o tyle nielitościwszym dla niego i w postępowaniu z nim trzymał się nie łagodnych francuskich, ale staropolskich, jak najsurowszych środków. Mieszkańcy tej kamienicy, słysząc prawie codziennie jęki tego nieszczęśliwego chłopca, litowali się nad nim i wnosili za nim prośby do dziadka — i była to litość najsprawiedliwsza — Flawiusz bowiem nie tylko że pokutował okropnie, ale któż wie jeszcze, azali nie pokutował więcej niżeli za swoje własne, za nie odpuszczone jeszcze grzechy swoich rodziców?

W istocie rzeczy było natenczas coś dziwnego, coś, szczególnie nienaturalnego w tym chłopcu. Pomimo to, że się niby nic zgoła nie uczył, rzeczą jednak było najjawniejszą dla wszystkich, że daleko więcej wiedział i umiał niżeli wszyscy jego rówieśni. Wiadomości jego wprawdzie nie popłacały, bo w owych czasach, gdzie od szkółek najmniejszych aż do najznakomitszych uczonych wszelka nauka była zakuta w Alwarowe kajdany i nie przyznawano rozumu nikomu, kto nie miał pieczęciami zaopatrzonego patentu na niego, wiadomości samorodne popłacać nie mogły — ale te wiadomości mimo to były istotne i nieraz nawet zadziwiające.

Oprócz tego leżała pewna sprzeczność i w charakterze tego osobliwego chłopca. Szaleniec ten bowiem, zapamiętały nieraz przywódca zgrai lampartów ulicznych, uparty, nieugięty, zuchwały, miewał już wtedy częstokroć chwile, w których w największej ciszy zasiadał samotnie w kąciku i zapadał w zamyślenie tak głębokie i długie, jak gdyby był już człowiekiem dojrzałym i o najważniejszych rzeczach rozmyślał. Po takim zamyśleniu zbliżał się zwykle do starca i takie mu dawał pytania, że staruszek bardzo często na nie odpowiedzieć nie umiał, a zawsze nie mógł się dosyć nadziwić, skąd by się takie myśli brały w tym wrzekomym nieuku i swawolniku?

Będąc zaś tak twardego i niby niewzruszonego serca, że pod najsurowszą chłostą ani jednej łzy nie uronił, po takim zamyśleniu nieraz tak gwałtownymi i niepowstrzymanymi zalewał się łzami, że i sam dziadek w końcu z nim się zawsze rozpłakał, lubo nigdy nie wiedział rzeczywistej łez tych przyczyny. Z tego wszystkiego należało nie tylko to wnosić, że w Flawiuszu pod widomą powłoką nieuctwa i lenistwa znajdują się mniej widome, lecz niemniej przeto znamienite zdolności; — ale było także rzeczą niezaprzeczoną, że pod zwierzchnią, zardzewiałą, a może i pokalaną skorupą serca, wrą bardzo ludzkie, bardzo prawdziwe, może nawet najpiękniejsze uczucia.

Stary fechtmistrz, a późniejszy marszałek książęcy, widział to wszystko, lecz zamiast korzystać z tych pocieszających objawów i za ich pomocą starać się swojego wnuka wszelkimi siłami na inną drogę sprowadzić, tylko się tym pocieszał; — a będąc naówczas tym tylko zajęty, ażeby dla niego pewną materialną podstawę uzyskać, poprawę podstawy moralnej odkładał tym spokojniej do późniejszego czasu, im był pewniejszym, że ją później tym silniejszymi środkami będzie mógł przedsięwziąć.

Bądź co bądź wszakże, nam tylko na to główną zwrócić należy uwagę, że Flawiusz, przyszedłszy na świat pod najnieszczęśliwszymi warunkami z każdego względu, pierwsze wrażenia odbierał i pierwsze sobie wyrabiał pojęcia pod tegoż świata najboleśniejszymi ciosami i grzęznąc ustawicznie w jego najpoziomszym osadzie. Patrząc na to i widząc, że w tych tak nieszczęśliwych dla niego okolicznościach nawet najlepsze chęci jego dziadka przeciw niemu się sprzęgły, zdawało się jakoby nad nim jakaś straszna klątwa wisiała, jakoby stanął u jego boku jakiś duch złośliwy, nieubłagany, który, ująwszy go silnie za rękę, prowadził go w jakąś przepaść, z góry już przygotowaną dla niego. Pomimo to jednak widzimy także, że na przekór owemu duchowi pomsty czy przeklęctwa, czy przeznaczenia, który go tak grząskimi ścieżkami wprowadzał w życie — już zawczasu wystąpił jakiś duch dobry, jakiś stróż-anioł, czyli mówiąc właściwie, jego własne czysto-ludzkie sumienie, które, ostrzegając go silnym głosem o grożącym mu niebezpieczeństwie, obudzało w nim ciągle głębsze, wnętrzniejsze myśli i czyste, ciepłe, wzruszające uczucia.

Pomiędzy tymi dwoma pierwiastkami zaczęła się już naówczas zawzięta walka, która o tyle była jeszcze gwałtowniejsza i krwawsza, o ile się odbywała w organizmie niespokojnego, gorączkowego prawie temperamentu.

Dalszej kolei tej walki nie potrzebujemy powtarzać ze szczegółami. Jest ona dla każdego bardzo łatwo domyślną, kto tylko o tym ciągle pamiętać będzie, że była to walka wcale przeciwna walkom podobnym u ludzi innych, gdzie pierwiastek zły prowadzi zwykle wojnę li podjazdową, okolicznościową, a przede wszystkim zaczepną. Tutaj pierwiastek zły, mając przez lat kilkanaście jak najswobodniejsze pole dla siebie, ufortyfikował się, że tak powiem, i w umyśle, i w sercu i jeżeli dziś był zmuszony występować do boju, to był to długo jeszcze dla niego bój tylko odporny. Skłonności dobre, czyste, szlachetne, które się kolejno obudzały z uśpienia, musiały szturm przypuszczać do tej uzbrojonej złego ducha warowni i jeżeli im się udało tylko kawałek muru utrącić albo jakąś maleńką basztę w gruzy zamienić, było to dla nich naówczas już ogromne zwycięstwo.

Z taką walką zawziętą w swym wnętrzu wyjechał Flawiusz do Paryża na nauki — i bawił tam cztery lata.

Szalony swawolnik, zastawszy tam wtedy cały naród w najszaleńszej swawoli, jakie przechodził koleje losu, przez jakie nieraz brnął topieliska i jak ekscentryczne znów za to obudzał w sobie uczucia i myśli — nie wiadomo nam jest dokładnie. To wszakże możemy powiedzieć z pewnością, że — jak widok naszych własnych niedobrych przymiotów i niechwalebnych nałogów, doprowadzonych do ostatnich swych rezultatów przez innych, raczej odstraszające, niżeli kuszące na nas zwykł sprawiać wrażenie — tak i Flawiusz, widząc podówczas w Paryżu ludzkie szaleństwo do ostateczności już posunione, raczej się w swoim szaleństwie ochłodził, niżeliby się miał w nim utwierdzić. Cztery lata zresztą teoretycznej i praktycznej nauki, przy wrodzonych znamienitych zdolnościach, nie mogły na niego wywrzeć innego wpływu, jak tylko bardzo zbawienny; i lubo Flawiusz nie powrócił z Paryża całkiem już poprawiony i przetworzony, co nawet było niepodobieństwem, powrócił jednak przynajmniej okrzesany zupełnie, oswobodzony z swej pierwotnej dzikości, a przez to znacznie usposobiony do przyjmowania uczuć czystych i myśli szlachetnych.

Niewypowiedzianie szczęśliwy dla niego przypadek zdarzył, że powróciwszy z Paryża i osiadłszy stale w Warszawie, dostał się w opiekę mężowi znamienitego światła, nauki i charakteru, którym był owoczesny ksiądz podkanclerzy. Mąż ten, górujący rozumem i swoim wyrobionym, znanym z niewzruszoności charakterem tak dalece nad niedoświadczonym i chwiejnym, lubo także zuchwałym i zdolnym Flawiuszem, że chcąc nie chcąc musiał sobie zdobyć nad nim stanowczą przewagę; — mąż ten, mówimy, oprócz tego wszystkiego był jeszcze kapłanem, a o ile już z tego samego powodu wpływ jego na Flawiusza musiał być zbawienniejszym, nie potrzebujemy dowodzić.

Jakoż w istocie rzeczy pod wpływem tego znakomitego męża i pod wpływem innych ludzi, z którymi za jego pośrednictwem bliższe pozawiązywał stosunki, Flawiusz się prawie całkiem przetworzył. Umysł jego, niestały i wałęsający się od jednej zasady do drugiej, osadził się teraz na pewnej, może także ekscentrycznej cokolwiek, ale niemniej przeto moralnej podstawie; — spomiędzy różnych niepewnych, nieświadomych celów ludzkiego życia, wystąpił teraz przedeń cel jeden, jasny, pewny, szlachetny; — jego burzliwe serce ułagodziło się o wiele w swoich dawniejszych wybrykach i otworzyło się uczuciom czystym, ludzkim i pięknym — i odtąd Flawiusz, jeśli nie umiał się jeszcze na nim postawić, to już wiedział przynajmniej doskonale, jakim być winno stanowisko zacnego człowieka w tym życiu i co do tego potrzeba.

Podczas tego przetwarzania się jego moralnej istoty, oczewiście, że owa uzbrojona warownia, którą sobie zły duch w jego wnętrzu zbudował, runęła w gruzy — ale te gruzy jeszcze w nim pozostały...

Flawiusz był już naówczas wyłącznie pod wpływem pierwiastku dobrego — pracował on nad sobą z całym możliwym wysileniem, ażeby się stać dobrym, szlachetnym i zacnym, i to mu się coraz lepiej udawało; — ale te gruzy owej przeklętej warowni jeszcze ciągle w nim żyły i co chwila jeszcze nieokrzesany, obrukany głaz jakiś wystawiał zeń swoją straszliwą głowę i albo rzucał cień brudny na jego uczucia i myśli, albo rzucając się sam w jego drogi, wykrzywiał jego zamiary i czyny... Flawiusz tedy był jeszcze zawsze w ustawicznej walce, jeśli nie z sobą samym, to z owymi nieszczęsnymi pozostałościami swojej własnej przeszłości, które zwykle, jak wszystkie plugawe chwasty, głębokie mają korzenie i zawsze długo, a często nawet nigdy, nie dadzą się z gruntu wyplenić.

Wszakże największą pracę miał Flawiusz z najgłówniejszym chwastem swej duszy, którym była ta myśl, zaprawdę straszna i zabijająca: że sam nie wiedział, skąd by się wziął na tym świecie, i wskutek której wyrósł w nim domysł, że nie jest właściwie członkiem, tylko jakąś nienaturalną naroślą, jakimś pasożytem... że jest sam chwastem ludzkości. Ta myśl go trapiła jak widmo, jak mara straszna i nie dawała mu spokoju we dnie ni w nocy, odbierała mu chęć do pracy i osłabiała w nim czasem jego silną wolę uzacniania siebie do tego stopnia, że miewał chwile, w których opuszczał ręce zupełnie i brzydził się nawet sam sobą...

Usiłowania jego, ażeby tę myśl buntowniczą uspokoić w sobie gruntownie, usiłowania czynione na wszystkich drogach możliwych, nie przynosiły żadnego skutku. O tajemnicy tej wiedział li jeden dziadek, ale ten, jakeśmy to już widzieli powyżej, był niewzruszony w milczeniu.

Były już między nim i Flawiuszem daleko gwałtowniejsze sceny niżeli ta, którą nam się widzieć zdarzyło, ale i te nic nie wymogły na starcu. Powiadał on, że przysiągł przed krucyfiksem, i nie mógł złamać przysięgi... Inne poszukiwania także żadnego nie przyniosły owocu. Flawiusz tedy został pod przeklęctwem tej myśli i pod fatalnym jej wpływem na całe swoje usposobienie, który, lubo śród zajęć i pracy nie zawsze dawał mu się uczuwać, napełnił jednak jego serce na zawsze najnieznośniejszą goryczą, która o tyle jeszcze była fatalniejszą dla niego, ile że jej towarzyszyło przekonanie, że na nią nie masz żadnego ratunku...

O tym ratunku, o środkach wydobycia się przynajmniej spod tak ustawicznego wpływu tej myśli, Flawiusz przemyśliwał ciągle i bezustannie — ale nic nie mógł wymyśleć... Czasem tylko oburzało się w nim jakieś tajemne przeczucie, które mu powiadało, że gdyby znalazł ciche, spokojne, kochające serce kobiety, które by się chciało dla niego poświęcić i dla którego on by się mógł także poświęcić, byłoby to wielką ulgą dla niego, stałoby się może nawet z czasem radykalnym lekarstwem... Jakiś kącik swój własny, oddalony od tego świata, o którym mu się zdawało, że nim pogardził — a w tym kąciku jakaś skromna, pełna miłości i współczucia dla niego, istota taka, która by nie tylko zdjęła z jego serca połowę tego nieznośnego ciężaru, ale i sobą samą zastąpiła mu świat ten, w którym olśniony ustawicznie tymże ciężarem, nie widział dla siebie żadnej przyszłości — zdawało mu się, że już to samo byłoby zbawieniem dla niego. A cóż dopiero powiedzieć o tym, jeżeliby za pośrednictwem takiej istoty wszedł w kółko jakiejś zacnej, statecznej, poważnej rodziny, gdyby go ta rodzina przyjęła za swego, zastąpiła mu matkę nieboszczkę, zastąpiła mu nieznajomego ojca — któż wie, czy wtenczas nie potrafiłby całkiem zapomnieć o tym, o czym teraz z taką goryczą musiał ustawicznie pamiętać?

Takie przeczucia odzywały się ciągle w jego strapionym sercu, myśli o tego rodzaju ratunku snuły mu się ciągle po głowie — i Flawiusz rozpatrywał się z tą myślą po świecie, i szukał wszędzie takiej istoty, ale jak zawsze, tak i tutaj, poszukiwania umyślne póty pozostały bez skutku, póki im w pomoc nie przyszedł przypadek.

Owo więc wtedy, dnia jednego o rannej godzinie, wszedł Flawiusz do kościoła świętego Krzyża. Wstępował on wtenczas już coraz częściej do świątyń pańskich — nie wiemy, czyli go tam ciągnęła już rzeczywista, serdeczna potrzeba modlitwy — pewną wszakże jest rzeczą, że widok wspaniałego przybytku Pana Zastępów, skąd tylu ludzi wynosiło ulgę stanowczą w swoich najcięższych strapieniach, ujmował i jemu o wiele tego nieznośnego ciężaru, który go tak nielitościwie przytłumiał.

Dnia tego wszakże, stojąc przy wstępie do prezbiterium, kiedy się przypadkiem oglądnął, ujrzał przy bocznym ołtarzu klęczącą na schodkach bardzo piękną dziewicę. Była to młoda panienka, która miała rączki złożone przed sobą, duże czarne oczy wpatrzone w główny obraz ołtarza, a w tych oczach łzy żywe i takie rzewne, że nie można było patrzeć na nią bez głębokiego wzruszenia.

Tą panienką była podkomorzanka Stasia, która, odebrawszy w wilią dnia tego wiadomość o wyzdrowieniu matki z ciężkiej i niebezpiecznej choroby, wyszedłszy rankiem z ochmistrzynią swoją do miasta, najpierw do kościoła wstąpiła, aby Panu Bogu podziękować za tę serdeczną pociechę.

Widok Stasi z takimi łzami w oczach wzruszył Flawiusza do głębi — jej piękność zrobiła na nim odurzające wrażenie. Zdawało mu się, jakby po długiej, bezświetlnej nocy z jej oczu uderzył dla niego świt ranny, zapowiadając najwspanialszy wschód słońca...

Flawiusz doczekał na miejscu, aż póki Stasia nie skończyła modlitwy, a kiedy wyszła z kościoła, poszedł za nią. Doprowadziwszy ją aż do domu, w którym mieszkała, wypytał odźwiernego o wszystko, czego tylko mógł się od niego dowiedzieć. A kiedy powziął o niej wiadomość, że była córką jakiejś szlachcianki wdowy, mieszkającej gdzieś w dalekim zakątku od granic Rusi, zdało mu się, że nie mógł trafić szczęśliwiej, i puściwszy wodze swoim uczuciom, rozkołysał w sobie najrozkoszniejsze marzenia... Flawiusz nie zalał szlachty polskiej i nie śnił o tym, że ta, im dalej zamieszkała od owych wielkich gościńców, którymi cywilizacja do Polski wpływała, o tyle tylko pewniej być może nieprzystępną dla niego i o tyle prędzej się przyczyni do zamienienia jego rozkosznych marzeń w puste złudzenia...

Wszakże mniejsza to było wobec tego, że puściwszy wodze swoim nieokiełzanym uczuciom, otworzył on przez to drogę pozostałościom tych wszystkich złych nałogów, które po swoim wychowaniu pierwotnym jeszcze zawsze przechowywał w sobie. Jakoż zaraz naówczas owe zbrukane gruzy, które ze zburzonej złego ducha warowni w nim pozostały, zaczęły zeń po kolei wystawiać swoje szkaradne głowy i za przewództwem namiętności, a umilknieniem rozsądku, jego postępkami kierować...

Widzieliśmy w swoim czasie te postępki, które go miały zbliżyć do podkomorzanki, i zaprawdę, mogliśmy się nad nimi tylko litować... Po owej scenie z młodym Rudnickim w dzień św. Katarzyny pisał on jeszcze list do podczaszynej przemyskiej, ale i to się już na nic nie zdało.

Wszakże wkrótce potem Stasia wyjechała do matki — a w Warszawie zaczęły chodzić coraz głośniejsze wieści o przyszłej wojnie.

Z różnych stron różne czyniono do tego przygotowania. W jedną stronę rzucił się Jędrzej — Flawiusz rzucił się w drugą stronę.

Obydwie te strony zeszły się z sobą — najchwalebniej, ale najnieszczęśliwiej — bo tylko na to, ażeby jedną wspólną podzielić klęskę.

Klęski takie przytłumiają zwyczajnie umysł, rodzierają częstokroć serce.

Ale młodzi ludzie, mający jeszcze ufność w sobie i przyszłość przed sobą, opierają się zwykle takim strapieniom, budując sobie zaraz jakieś nowe nadzieje.

Tylko stary skarbnik, zbliżający się już do kresu swego życia i roli, upadł na chwilę pod ciężarem tego strapienia; młodzi dotrzymali placu temu ciosowi i poszli dalej w drogę swego żywota.

Flawiusz nawet nie miał ani jednego dnia swobodnego do podziału utrapień publicznych, bo prawie równocześnie z ukończeniem wojny naszły go utrapienia jego własne, daleko bliższe.

W dniach onych bowiem jego dziadek staruszek zakończył życie.

Śmierć ta, niespodziewana wcale, dotknęła go bardzo boleśnie — Flawiusz dopiero teraz uczuł w całej pełni swoją samotność.

Wszakże w parę dni po pogrzebie do żałoby i smutków przyłączyły się jeszcze nowe obawy.

Staruszek został ranny przy sypaniu okopów nad Wisłą i umarł nagle, nie zostawiając żadnego rozporządzenia swoim majątkiem.

Dawniej, kiedyś Flawiusz roił sobie nadzieje, że po śmierci dziadka, kiedy mu się dostaną w ręce jego papiery, znajdzie w nich niezawodnie jakiś ślad swojego pochodzenia. Rzucił się tedy zaraz do tych papierów i przeglądał je z tym większą ciekawością, ile że szukał w nich rozwiązania dwóch kwestyj najważniejszych dla siebie: kwestii majątku i imienia.

Ale praca jego na nic się nie przydała. Ani o jednym, ani o drugim nie było tam ani śladu.

Nie pozostało mu tedy nic, jak udać się jeszcze do ksiąg miejskich. Jakoż księgi te były wymowniejsze cokolwiek od dziadkowych papierów, ale tylko cokolwiek. Flawiusz znalazł wniesiony w nich testament swojego dziada który mu kamienicę legował na wieczne czasy — ale nic więcej. Uspokojony przynajmniej z tej strony, chciał znaleźć jeszcze, kto był właścicielem tej kamienicy przed dziadkiem — ale o tym tam ani śladu nie było. Karty poprzednie były wszystkie wydarte — i zdawało się, że to było zrobione umyślnie...

Wypadek ten rozdrażnił na nowo w Flawiuszu przykre uczucie jego położenia i nową go napełnił goryczą. Niecierpliwy młodzieniec zaczął na nowo czynić poszukiwania i rozpytywał o to najsędziwszych starców całego miasta: ale nikt mu nic nie umiał powiedzieć. Nikt żadnego dawniejszego właściciela tu nie pamiętał. Jakaś stara przekupka z przedmieścia, która niegdyś w sieni tej kamienicy sprzedawała owoce, pamiętała wprawdzie jeszcze innego burgrabię w tym domu i pamiętała także, że przez jedną zimę mieszkała tam pani tego domu, jakaś wojewodzina albo kasztelanowa gdzieś od Rusi Czerwonej, ale jak się nazywała, skąd była, to jej zupełnie uleciało z pamięci... Flawiusz chciał dojść czegoś z herbu umieszczonego nad bramą, ale i tu wszelkie dochodzenia nie przyniosły żadnego skutku: bo wieleż to domów używało tego herbu, a pomiędzy nimi także niejeden tylko używa go z ową małą odmianą.

Całą tedy korzyścią jego z tych poszukiwań było, że się tylko tą starą myślą zniepokoił na nowo i na nowo zaczął myśleć o daniu sobie jakiejś statecznej podstawy w tym życiu.

Wtedy obudziła się w nim także uśpiona cokolwiek myśl o pięknej podkomorzance. O niej, o jej domowych stosunkach, o jej rodzinie, a nawet i o Rudnickim Flawiusz wiedział już wszystko i zdawało mu się, że pomimo to wszystko, doprowadzenie do celu tej myśli nie było niepodobieństwem. Im więcej o tym myślał, tym więcej się tylko rozmarzał i — jak to zwykle bywa u młodych, obdarzonych gorącym sercem, bujną wyobraźnią i pewnym wywiązującym się stąd pociągiem do ekscentrycznoci — doprowadził się na koniec w marzeniach swoich do tego stopnia żądzy i niecierpliwości, że postanowił, choćby go to miało kosztować życie, pojechać koniecznie za podkomorzanką i dotrzeć do dna tę sprawę...

Właściwy czyli świadomy mu cel tego postanowienia był może niezupełnie dorzecznym, ale był to w każdym razie jeden z jego najszczęśliwszych instynktów...

Bądź co bądź wszakże, nawinął mu się wtedy chorąży koronny, który do swoich majątkowych rachunków szukał jakiegoś zdolnego człowieka. Flawiusz z woli swojego dziadka sposobił się był w Paryżu najwięcej w naukach matematycznych, a pracując i tam, i potem w Warszawie w wydziale finansów, miał gruntowne wiadomości w tym względzie. Chorąży wiedział o tym już dawniej, lecz nie śmiąc mu proponować takiej pracy u siebie, prosił go tylko o radę, ale Flawiuszowi nie mogło nic lepiej wypaść na rękę, jakoż zabrał się zaraz i pojechał z chorążym na zamek leski.

Rozmarzony swoją wypiętrzoną nadzieją, nie umiejący się niczego dorabiać, tylko wszystko zdobywać, ufny w blask jakiś, spadający nań z chorążego, a do tego jeszcze lekceważący sobie do najwyższego stopnia całkiem przez siebie nie znaną szlachtę prowincjonalną — Flawiusz szturm przypuścił od razu i był prawie pewnym zwycięstwa. Szturm ten wszakże, o ile znów niedorzeczny, a nadto jeszcze ze względu na konszachty z Małdrzykiewiczem trochę podstępem wojennym pachnący, całkiem mu się nie udał. Kula skarbnika wprawdzie go ominęła, ale z nią ominęło go to wszystko, w co położył swoje rachuby...

Niepowodzenie to zasmuciło go bardzo, ale pomimo to nie zrzuciło go z tropu. Scena jego działania przeniosła się do Lwowa i otworzyła mu teraz pole daleko łatwiejsze i obszerniejsze.

Pierwszym aktem na tym nowym polu był, jak dla innych, tak dla niego, bal u kasztelanowej kamieńskiej. Bal ten wszakże, to złowieszczy, to zupełnie fatalny dla innych, dla niego wypadł daleko szczęśliwiej, niżeli się sam nawet spodziewał. Podkomorzyna przyjęła go uprzejmie, Stasia nie odmówiła mu tańca, a skarbnik, którego się najwięcej obawiał ze wszystkich, skarbnik, nie tylko że się sam zbliżył do niego, ale go nawet do siebie zaprosił.

Rozważywszy sobie te wszystkie zdarzenia, Flawiusz się nie posiadał z radości...

Owo więc — kiedy po owym balu u kasztelanowej kamieńskiej wrzekomo szczęśliwy Jędrzej, zamknąwszy się w swoim mieszkaniu, krwawe zwodził zapasy z bólem, zgryzotą i obawą o całą przyszłość — całkiem nieszczęśliwy dotychczas Flawiusz był najszczęśliwszym z śmiertelnych. Powtarzając .sobie każde niemal słowo uprzejmej podkomorzynej, otwartej i zupełnie swobodnej Stasi i uprzedzająco grzecznego skarbnika, sam się ściskał za ręce, skakał niemal po swoim pokoju i mówił do siebie: — Najukochańszy Flawiuszu! ty jesteś najszczęśliwszym hultajem z całego świata! masz więcej szczęścia niżeli rozumu! wysypują się kwiaty jak z rogu obfitości na ciebie! Nie masz majątku, a wychowałeś się jak pierwszy panicz w Paryżu. Nie masz ojca, ale masz najlepszych opiekunów i dobrodziejów bez końca. Kieszenie twoje nie znają próżni, pierwsze osoby się dobijają o ciebie, pierwsza panna kocha się w tobie... i czegóż ty jeszcze chcesz od tego lada jakiego świata!

Tak się ciesząc, marzył najrozkoszniejsze sny i najsłodsze nadzieje.

Flawiusz miał miłość wesołą i tej miłości pełen, pełen też był najswawolniejszego humoru.

Przyzwyczajony z dawna do nagłych przechodów od najszaleńszej pustoty do nieutulonych łez i żałoby, i dzisiaj jeszcze przerzucić się z jednej ostateczności w drugą było u niego dziełem jednego momentu.

Teraz przyszła kolej na wesołość i dobry humor.

W takim też usposobieniu udał się zaraz nazajutrz do pomieszkania skarbnika, aby jak najprędzej zadośćuczynić jego uprzejmemu wezwaniu.

Dosyć daleko od miasta, bo na rogu ulic Halickiej i św. Jana, gdzie dzisiaj kamienice zbite jedna przy drugiej, stał wówczas jeden samotny dom murowany o piątrze. Dom ten wyglądał na kształt wiejskiego pałacu, w włosko-francuskim guście, a mając przed sobą dosyć obszerny dziedziniec, był ogrodzony od frontu ogromnymi sztachetami i takąż bramą, pomiędzy dwie wielkie murowane kolumny ujętą. Dom ten, obszerny, mieszczący w sobie cokolwiek już staroświeckie, ale duże komnaty, zajmowała podkomorzyna w całości i ulokowawszy się sama na piątrze, bratu swojemu oddała trzy dostatnie komnatki w przyziemiach.

W tej chwili była to już poobiednia godzina i skarbnik, zabrawszy miejsce wygodne przy dużym kominie, paląc lulkę turecką z ową orientalną powagą, z jaką wszyscy starzy się przybierali do tego aktu, rozmyślał sobie swym staropolskim rozumem wszystkie te nowomodne sprawy, które od niejakiego czasu, kręciły się koło niego i w które sam mimo woli dosyć blisko się wplątał.

Lecz jakiekolwiek tam zdanie miał o tych rzeczach i ludziach, pewna jest jednak, że w tej chwili z tego wszystkiego, jeśli go nie najbliżej obchodził, toż przecie najczęściej na myśl mu się nasuwał Flawiusz. Powodów do tego mogło być bardzo wiele, bo oprócz tej tam jakiejś miłości Flawiusza do Stasi, skarbnik zanadto wiele faktów pamiętał z przeszłości i na ostatnim balu zanadto z bliska porównywał Flawiusza z starostą bełskim, ażeby mu się nie miały natracić różne ciekawe domysły; — ale pomimo to przecież najgłówniejszym powodem, dla którego mu się Flawiusz ciągle na myśl nasuwał, było to — że strzelał do niego. Skarbnik strzelał do człowieka, który nie przyszedł go ani zabijać, ani napadać — i nie mógł sobie tego zapomnieć... Skarbnik go ani zabił, ani ranił, ale mógł i ranić, i nawet zabić — i już to samo zdało mu się tak ciężkim grzechem, że nie tylko nie mógł go sobie zatrzeć w pamięci, ale czuł to w swoim sumieniu, że powinien temu człowiekowi dać za to jakąś ze swojej strony naprawę.

Wedle sumienia skarbnika był to dług prosty, zaciągniony na rachunek Flawiusza — skarbnik żadnych długów nie cierpiał i byłby bardzo kontent z tego, gdyby i ten na nim nie ciężył. Skarbnik myślał nad tym, jakby to zrobić...

Ale wtem wszedł Flawiusz do niego.

Flawiusz witał go, sadząc się na grzeczności, a nawet i lekkie pochlebstwa — skarbnik był mu rad bardzo, a lubo na jego przybycie nie ruszył się z miejsca, przyjął go jednak serdecznie i poufale, mówiąc do niego: — A! otóż to mi kawaler! parolista jak mało! umiesz nawet dotrzymywać parolu myślom, bo wiedz o tym, asińdzi, że właśnie sobie myślałem, jakby to dobrze było, gdybyś się teraz pojawił. Proszę tedy, owo naprzeciw mnie miejsce... siadaj sobie, asińdzi, wygodnie, a pogadamy od ciemnej gwiazdy. A palisz, asińdzi, lulkę?

Flawiusz zabierał miejsce, odpowiadał, że nigdy lulki nie pala, ale go trochę dziwiło takie powitanie, jak gdyby z tronu — jednak nie brał go sobie do serca, bo skarbnik był przy tym wszystkim niewątpliwie serdeczny. Skarbnik to zadziwienie chwilowe uważał dobrze, ale pomimo to trzymał się ciągle tego samego tonu, który od razu i nie bez celu uchwycił.

Zaczęła się tedy długa rozmowa de publicis in spe et in actu, która trwała przeszło godzinę i która wypadła bardzo na korzyść Flawiusza. Skarbnik bowiem przekonał się z niej, że ten człowiek, tak dotychczas wątpliwy dla niego, nie tylko ma sentymenty, lubo wedle niego trochę zanadto szerokie, jednak bardzo ciepłe i bardzo szlachetne; ale przekonał się także, że ten człowiek ma wiadomości gruntowne i tak szczegółowe, że nawet o wielu rzeczach swojskich, osobliwie z ostatnich czasów, pod wielą względów jest w stanie każdemu bardzo ciekawe dać objaśnienia. Skarbnik, z usposobienia swego nade wszystko dokładnego wyrozumienia spraw narodowych ciekawy, uczuł się przez to w samej rzeczy dla Flawiusza ujętym — i kiedy się przedmiot, przez nich obrabiany wyczerpał, zawołał z serca do swego gościa: — Ale to waść, panie bracie, jak mi Bóg miły, darmo chleba nie psujesz. Młody jesteś, ale miło się z tobą rozmówić. Trochę tam jeszcze latasz po regionach niebieskich, z których byś chciał i to, i owo sprowadzić na ziemię, a co się ani waści, ani nikomu nie uda; ale bodajby i tak! Nie bić tego, który nie chce ująć, jeno przyczynić, choćby też się skończyło na samej chęci. A lubo już i te same chęci szumią srodze i sypią takie iskry ze siebie, jakby chciały z pół świata spalić, no! toż ja się ich przecie nie boję. Pokazało nam się aż nadto jawnie, że gdybyśmy byli wszyscy tyle iskier mieli w sobie, byłoby nam wcale nie zaszkodziło, jeno pewnie pomogło. A chociaż to teraz podobno już nie bardzo pora tym iskrom, toż i dziś nie zawadzą.

Powiadano już dawniej, że lepiej dmuchać, niż chuchać — a ja powiadam, że liche to piwo, które nie szumi, lichy też młodzik, który nie szumi. Diabeł tam komu po gołowąsych sensatach!

Młodzi niech mają krew i fantazję, a starzy powagę i rozum, to i dobrze będzie na świecie.

Dopiero kiedy młodzi się zaczną poza siebie oglądać, a starzy po kolei przemądrzeją na wywrót, nie będzie już o czym i mówić. Ale kto wie, czy kiedy do tego nie przyjdzie, boście wy, młodzi, pomimo całej krwi i fantazji jakoś cudnie zmądrzeli. Powiedzże mi waść przecie...

bo to ja bardzo tej młodzieży dzisiejszej ciekawy. Człowiek wie, jaki świat bywał przed nim, wie, jak bywało za niego — nim zestąpi do grobu, chciałby wiedzieć, co też nastanie po nim? Powiedzże mi waść z łaski swojej, któż to waści tam wysłał na te nauki paryskie? boś mi wspomniał nawiasem, że rodzice już wtedy nie żyli. Czyś to tak sam z własnej tam pojechał ochoty? czy się zdarzył jaki opiekun?...

— Ot! nie wiem sam, co mam panu majorowi powiedzieć — rzekł na to Flawiusz, rzucając niespokojny wzrok na skarbnika — ale już to właściwie mówiąc, to mnie mój dziad nieboszczyk do Paryża wyprawił.

— Dziad po ojcu czy też po matce? — zapytał skarbnik.

— Po matce.

— A więc Francuz rodowity podobno...

— Tak, Francuz.

— Hm! toż to dlatego i ciągnął za edukacją francuską! A czy żyje jeszcze dziad waści?

— Nie! niestety! już nie żyje! umarł przeszłego roku, a raczej zginął przypadkowo przy sypaniu okopów nad Wisłą...

— Przy sypaniu okopów! — zawołał skarbnik — proszę waści! taki już zgrzybiały staruszek!...

— A czy pan znałeś mojego dziada?–zapytał Flawiusz porywczo.

— Ja? — odpowiedział skarbnik z zastanowieniem, widząc że niechcący za wiele powiedział — ja go wcale nie znałem, tylko się tak domyślam, że już musiał być starym...

— Pan pewnie nie znałeś mojego dziada? — zapytał jeszcze raz Flawiusz, porywając skarbnika za rękę.

— A jeśli znałem? — zapytał na to skarbnik, patrząc bystro mu w oczy.

Tu Flawiusz w dziwnym znalazł się położeniu. Przebiegła mu myśl przez głowę: czyli też skarbnik coś nie wie? Ale była to myśl tylko przelotna, jak błyskawica, a na jej miejsce narzuciło mu się pytanie: co lepiej? czy rozmawiać otwarcie o dziadku-fechtmistrzu z karmazynowym wujem podkomorzanki? czy mieć rozsądek i nie rzucać fechtmistrzów w drogę wzrastającej jego przyjaźni dla siebie? — Tam go ciągnęło serce, tu rozum — i rozum przemógł tym razem.

— Ale nie znałeś go pan, panie majorze! — rzekł wreszcie Flawiusz — bo przecież byłbym i ja o tym coś wiedział. Ale szkoda, że pan go nie znałeś — dodał młodzieniec, zapadając na powrót w krzesło — był to człowiek wielkiej zacności! Całą starość swoją poświęcił na to, aby mnie kiedyś dobrze było na świecie. Niestety! nie zawsze podobno umiałem to w nim uszanować!...

— Jakże? więc rzeczywiście się tyle dla waści poświęcał?

— O! panie! — zawołał na to Flawiusz z zapałem — możesz przejść ziemię od krańca do krańca, a nie znajdziesz takiego poświęcenia w rodzicach dla dziecka, jakie miał ten staruszek dla wnuka! poświęcenie to wprawdzie i mnie kosztowało niemało, lecz w końcu...

Tu Flawiusz umilkł i westchnął, skarbnik go obserwował przez chwilę z uwagą, a potem spytał: — Proszęż cię, panie, czy była istotnie tak wielkich poświęceń potrzeba? czy wam się dawał niedostatek uczuwać?

Flawiusz milczał. Skarbnik mówił dalej po chwili: — Coś ci ciężko na sercu. Ot! wiesz co, panie bracie, jeżeli łaska, popraw ale w krześle i zrzuć ten ciężar ze serca. Jak ci dobrze życzę, tak twoje słowa, a choćby i łzy nawet, nie padną pewnie na kamień...

Ale jak dla Flawiusza, który jeszcze w swym życiu nigdy tak przyjaznego głosu nie słyszał, i to było już dosyć. Na samo wspomnienie tego, że gdyby chciał, miałby się przed kim wywnętrzyć, oddech mu się zaparł w piersi i łzy mu stanęły w oczach, lecz pomimo to nie dopuścił głębszego wzruszenia. Zerwał się z krzesła, ścisnął skarbnika z całej siły za rękę i rzekł drżącym już głosem: — Dziękuję panu! z całego serca panu dziękuję!... Ale prawie natychmiast dodał z uśmiechem: — Ot! dziecięce to jakieś smutki i żale! kto by słuchał podobnych zwierzeń. Nie szanowałbym pana, gdybym go chciał bawić takimi bajkami.

— Ale mylisz się, panie! — rzekł na to skarbnik — mylisz się całkiem, bo jeżeli co być może miłym dla starca, to najmilszymi pewnie młodych serc szczere zwierzenia, które nie tylko jak cudny balsam odżywiają jego zakrzepłe uczucia, ale nadto jeszcze przenoszą go w piękne czasy jego własnej młodości, która już tylko jak kwiatek uwiędły przedstawia się w mglistej jego pamięci.

— Być to może i zapewne tak bywa — odpowiedział Flawiusz — ale nie każde zwierzenia mają tę własność cudowną. Ja przeżyłem młodość bardzo prozaiczną i pospolitą, a do tego jeszcze zanadto niepodobną do tej, która się panu dostała w udziale, ażeby mogła w panu obudzić jego własne wspomnienia. Krótko mówiąc, szkoda słów na to... Ale to już szósta godzina — dodał Flawiusz, dobywając zegarka — a ja jeszcze chciałem pani podkomorzynie złożyć moją atencję. Czy przyjmą mnie panie?

— Jeśli są w domu, to zapewne i przyjmą — odpowiedział Nieczuja — ale cóż będziesz tam robił? U kobiety włosy długie, a resztę wiesz już... Ja z mojej strony, babskiej konwersacji — choćby nigdy na życiu! I tobie, panie bracie, tak radzę... Ot! lepiej siadaj, każemy sobie tu przynieść winka, a jeśli lubisz nowomodną herbatę, to i tę nam tu przyszlą... chyba żeś się już znudził ze starym?

— Ale do czegoż znowu! — zawołał Flawiusz–szczerze panu mówię, że nie pamiętam, kiedym się bawił tak dobrze, jak dzisiaj. Ja bym tu z panem siedział choćby i dobę całą: ale nie mogę zapominać o paniach! Muszę być u nich koniecznie.

— Ej! a co ci tam po tym? — rzekł na to skarbnik, patrząc w oczy Flawiuszowi tak dziwnym wzrokiem, że Flawiusz aż zadrżał troszeczkę; ale skarbnik mówił dalej: — Wierz mi, że z kobietami to czas jak kamień w wodę wrzucony i nie tylko ten czas, który się z nimi przegawędzi na próżno, ale jeszcze nieraz i więcej: bo to kobiety lubią się posługiwać nami jak służbą...

— Już co w tym, to się z panem wcale nie zgadzam — rzekł wreszcie Flawiusz, zbierając w sobie całą odwagę — i choćby przyszło nawet ciężkie odbywać służby, wypełnię je z przyjemnością, a obowiązku mego nie zapomnę.

— Ha! kiedyś już taki służbista, to chodźmy — odpowiedział skarbnik z uśmiechem i wziąwszy świecę do ręki, prowadził go sam po wschodach na górę.

Flawiusz postępował za nim powolnym krokiem i dziwnie sobie myślał o tym niezrozumiałym przez siebie szlachcicu, tak karmazynowym, a tak liberalnym, tak serdecznym, a przecież przy tym tak jakoś dziwnym.

Ale wtem weszli na górę.

Pani podkomorzyna miała dziś kilka osób w salonie.

Przyjęła ona swojego nowego gościa bardzo uprzejmie, ale i sztywnie — a Stasia, która podobno w tej chwili spodziewała się całkiem kogo innego, jeszcze sztywniej od matki.

Ale na tę sztywność u dam Flawiusz sobie w oka mgnieniu poradził.

Flawiusz, jak to już wiemy skądinąd, był to człowiek, który mimo swojej młodości, bardzo obszerne miał doświadczenie; znał on świat niemal we wszystkich jego życia kierunkach, miał dosyć bystre pojęcie i pewną siebie wymowę, a przy tym posiadał tę giętkość subtelną myśli i ten polor gładziutki, które w gruncie rzeczy pustym są blichtrem, ale na wadze pięknego świata przeważają nieraz brantowne złoto. Flawiusz, kiedy chciał i miał humor po temu, umiał sobie ujmować nie tylko świat piękny, lekki, ale i mniej piękny i cięższy cokolwiek, do tego stopnia, że gdyby ten przymiot był w stanie zapewnić szczęście życia, on byłby był najszczęśliwszym z ludzi. Wszakże oprócz tego przymiotu posiadał on jeszcze i drugi, jeśli nie więcej, to już przynajmniej drugie tyle ważący w świecie, a tym przymiotem była niespracowana świadomość wszystkich dziennych wypadków. Mając najrozliczniejsze, bo wszystkich warstw społeczeństwa dosięgające, stosunki, potrzebną do takiego zawodu ciekawość i pamięć, a przy tym w tej chwili prawie żadnego innego zajęcia, wiedział on o wszyskim, co się działo gdziekolwiek, i stąd do wszystkich tych sprawek drobniutkich, które z osobna zdają się niczym, lecz razem wzięte przecież są niemal głównym warunkiem życia i powodzenia na wielkim świecie, byłby mógł być najdzielniejszą sprężyną.

Z drugiej zaś strony podkomorzyna w swojej nowej roli na wielkim świecie była w tym położeniu, że jej czegoś nie dostawało. Weszła ona w ten świat bez trudności, ale żyć w nim dalej i tak się prowadzić, aby choć przynajmniej nie bardzo często parafia nie pokazywała swego zabijającego kopytka, było dla niej niesłychaną trudnością. Strzegła się ona dotychczas z całą możliwą siłą i nie zgrzeszyła jeszcze ani razu grzechem śmiertelnym — ale grzeszków małych przeciwko etykiecie wielkiego świata, różnych niepowodzeń i niedogodności było już tyle, że podkomorzyna była w prawdziwej rozpaczy o swoją przyszłość. Ktoś, jakiś pomocnik, wyręczyciel, doradca, a choćby tylko sprawozdawca z zdarzeń codziennych, był jej jak zbawienie potrzebny — a tu jak na nieszczcie nikogo takiego nie było. Skarbnik był do tego za ciężki — o Jędrzeju i słych zaginął — a nikt inny podobny się nie nawijał.

Przy tych okolicznościach tedy miał Flawiusz bardzo łatwą rolę przed sobą — i tę rolę po mistrzowsku odegrał.

Pół godzinki konwersacji potocznej, w której całe setki grzeczności na wszystkich rozsypał, a podkomorzynę jak ołtarz uwieńczył, oświecił i okadził, wystarczyło mu na to, ażeby ją całkiem ująć dla siebie — a kiedy w drugiej półgodzinie rozwinął swe wiadomości obszerne o wszystkich domach, mieszkających we Lwowie, o zapowiedzianych wieczorach i balach, o teatrach, kazaniach, mszach modnych i wszystkich innych rzeczach, modnych na wielkim świecie — podkomorzyna nie mogła się posiąść z radości i zaśpiewała hymn prawie tak samo radosny w swym sercu, jak załoga okrętu Kolumba, kiedy się jej na oceanie pokazały zielone brzegi nowego świata.

Zaraz też, korzystając z zajęcia się całego towarzystwa konwersacją Flawiusza, wzięła nieznacznie skarbnika pod ramię i zaprowadziwszy go w framugę okna, ową wiekuistą powiernicę salonowych tajemnic, rzekła z niecierpliwością do niego: — Proszę cię i cóżeś się tam od Flawiusza dowiedział, bo był podobno u ciebie ze dwie godziny?

— A nicem się nie dowiedział, bom też i na nic nie kroił; to tylko mogę powiedzieć, żeście mi go niepotrzebnie wymalowały tak strasznym, bo to wcale jakieś niezłe chłopczysko.

— A któż ci go znowu wymalował tak strasznym?

Skarbnik spojrzał z zdziwieniem na siostrę i odpowiedział: — Jeżeli się nie mylę, to podobno ty sama...

— Ja? a toż skąd znowu? Ja ci powiem przeciwnie, że mi się ten Flawiusz nawet wcale podoba.

— Podoba ci się? a to niech Bóg błogosławi...

— Ale bo tobie zawsze te żarty! — rzekła podkomorzyna z uśmiechem — on mnie się z tego względu podoba, że jak widzę, bardzo by mi to było na rękę, gdybym go mogła częściej przyjmować... On tak wie wszystko i tyle ma w świecie relacyj, a ja tu siedzę tak jak na wyspie...

W najdrobniej szych nawet rzeczach nie mam się kim posłużyć...

— Więc chcesz jego przyjąć na służbę?

— Proszę cię, mówmy serio, bo nie mam czasu... Jak uważałeś, czy on się istotnie kocha w Stasi?

— Być może, nie wiem jeszcze — rzekł skarbnik serio — ale to wiem, że gdyby się nawet kochał, to da sobie to łatwo wyperswadować.

— Więcby to nic nie szkodziło, gdyby się zbliżył cokolwiek do naszego domu?

— Byle nie w ten sposób, żeby go to upoważniało do utwierdzenia w sobie jakich szalonych nadziei.

— Tak! ale to śliska droga... ja go nie znam... nieporozumienia w takich rzeczach zachodzą tak łatwo...

— Nie! tutaj nie ma takiej obawy. Będę i ja go trzymał na smyczy i mam niezłe lekarstwo na niego. A gdyby nawet tak było, żeby miał w samej rzeczy szaleć za Stasia, to wolę go mieć blisko siebie niżeli w oddaleniu zupełnym. W takim stanie rzeczy przynajmniej potrafię zapobiec temu, aby jakim nowym szaleństwem nie zaszkodził co Stasi. Dlatego owszem, sam jestem za tym, ażeby go nie odstręczać zupełnie.

— Więc mogę go prosić o niektóre drobne grzeczności?

— Możesz, on nawet jest już naprzód przygotowany do tego.

Tak więc, jak tylko porozjeżdżali się goście, a Flawiusz sam jeszcze z woli podkomorzynej pozostał, matka Stasi obsypała go takim mnóstwem szczegółowych zapytań, a nareszcie poleceń, że Flawiusz wyszedł z jej salonu obładowany jak wielbłąd, ciągnący z karawaną do Mekki.

Ciężar ten wszakże był tak lekkim dla niego, że nie ważący na skrupuły ani tych ani innych ciężarów młodzieniec, już leżał w łóżku u siebie, a jeszcze nie mógł przyjść do siebie z radości.

Dla nieszczęśliwych przez całe życie czasem i lekkomyślność jest szczęściem.

ZYGMUNT KACZKOWSKI GRÓB NIECZUI POWIEŚĆ TOM II

Cnota sławą nie płaci: a snadź w przyszłym wieku Wzbudzi takiego ducha Bóg w pewnym człowieku, Który twe zacne sprawy Będzie chciał światu podać, tak że nigdy potem Imię twoje nie zgaśnie ani uzna końca...

JAN KOCHANOWSKI XV Tak więc Flawiusz po długich trudach, niepewnościach i niepowodzeniach wstąpił wreszcie stanowczo na ową drogę, po której, wedle swego mniemania, a może i rzeczywiście, miał już prosto biegnąć do swego szczęścia...

Ale podkomorzyna ze Stasią znajdowały się w położeniu prawie zupełnie przeciwnym.

Wszedłszy w wielkoświatowe życie i wziąwszy jego wszystkie obowiązki na siebie, były te obydwie kobiety w ustawicznej pracy od świtu do nocy — a praca ta była jeszcze o tyle uciążliwszą dla nich, ile że od niej całkiem odwykły, a może nawet do niej nie były przygotowane. Do tego jeszcze podkomorzyna, kobieta niecierpliwa, pełna ambicyj, a nie próżna kaprysów, chciała koniecznie, aby jej się wszystko winęło jak z płatka: a tu jej się ciągle zdawało, że jej się wszystko nie wiedzie! — Więc raz jej pomieszkanie było za szczupłe i umeblowane ubogo, to powóz zanadto stary, to liberia za mało paradna, to szory na koniach za liche, to jej własna suknia nie tak zrobiona, jak u hrabinej albo kasztelanowej, to Stasia wyglądała za blado, to jakaś wizyta oczekiwana ją ominęła, to ją ktoś nie zaprosił na wieczór — dosyć że zmartwień i zgryzot było już tyle, żeby ich nawet nikt nie policzył. Więc stąd tylko ciągłe i coraz nowe zajęcia, coraz nowe wydatki i coraz nowe kłopoty, na które wszakże podkomorzyna, przez wzgląd na siebie samą, nigdy ani jednym słówkiem się nie uskarżyła przed bratem — owszem, nawet powiadała przeciwnie: — Żebym też miała trzy lata potem siedzieć o chlebie i wodzie w Zagórzu, to muszę mieć tutaj wszystko tak, jak potrzeba.

Poczciwy skarbnik zaś mówił na to: — Ej! a na cóż ci tego? przecież nam to wszystko wystarcza — ale płacąc prawie codziennie rachunki krawcom, rymarzom, cukiernikom, winiarzom i innym kupcom, nieraz ciężkie mu się wydobywały westchnienia.

Tymczasem, właściwie mówiąc, podkomorzyna nie miała wcale na co się skarżyć. Bo lubo to życie we Lwowie kosztowało mnóstwo pieniędzy i trudów, podkomorzynie się pod tym względem wiodło, jak można, najlepiej. Zyskała sobie poważanie i wziętość w całym towarzystwie — nikt nie dostrzegał żadnej na niej śmieszności — jej salon nie był nigdy pustym, kiedy była u siebie — Stasia uchodziła powszechnie nie tylko za milionową, ale i za najpiękniejszą pannę we Lwowie — coraz to nowa i coraz znakomitsza młodzież przybliżała się do niej; a do tego jeszcze, kiedy podkomorzyna rozgłosiła zawczasu, że da wieczór tańcujący u siebie, aby się naprzód dowiedzieć, czego się może spodziewać, przekonała się całkiem dowodnie, że będzie mogła zebrać u siebie towarzystwo takie, jakie się jej tylko podoba.

Jakoż jeśli ją to wszystko niezupełnie cieszyło i jeżeli jej ten cały pobyt we Lwowie przynosił więcej zgryzoty niżeli szczęścia, to w gruncie rzeczy nie były temu winne jej drobnostkowe kłopoty, ale po prostu myśl ta, zatruwająca wszystko, że główny cel, dla którego tutaj przybyła, był zupełnie chybiony.

Jędrzej jak zniknął wówczas z balu, tak to wieść o nim zginęła!

Ośm dni pełnych minęło od tego czasu — a o Jędrzeju ani nawet najmniejszej wiadomości nie było.

Podkomorzyna naradzała się o tym wielokrotnie ze skarbnikiem; — skarbnik, mający pomimo wszelkich pozorów jakąś instynktowną w nim ufność i mający może nawet niektóre jeszcze do dalszej cierpliwości powody, uspakajał ją wszelkimi możliwymi środkami — ale podkomorzyna nie dała sobie o tym ni mówić.

Ośm dni minęło — i niespokojna matka zawsze spokojnej, a przynajmniej milczącej Stasi, zniecierpliwiła się do tego stopnia, że jej niecierpliwość przeszła już w oburzenie.

Podkomorzyna była pewną, że Jędrzej już nigdy nie wróci, i miała go po prostu za zdrajcę — a gdyby miał nawet kiedy powrócić, to była ona tak oburzona, tak w głębi serca rozgniewana na niego, że byłaby w stanie mścić się na nim li tylko za to, co z jego powodu przeniosła i przecierpiała.

Dzisiaj był to już dzień dziewiąty od dnia balu u kasztelanowej.

Podkomorzyna przez cały ranek była jak zwykle zajęta z krawcami i modystkami, przez całe południe wizytami oddawanymi ze Stasią, przez całe poobiedzie konferencjami z cukiernikiem, pasztetnikiem, kucharzem o przygotowania do balu — a teraz, przy zbliżającej się szarej godzinie, była sama w komnacie. Chodziła ona niecierpliwymi krokami od kąta do kąta i chciała rozmyślać nad tym, co by jej jeszcze nie dostawało do tego, ażeby wieczór u niej nie był gorszym od innych — ale te myśli całkiem się jej nie składały, bo co moment się jej nasuwało pytanie: na co ten wieczór? dla kogo? dlaczego? i co on mieć może za styczność z tym celem, dla którego przyjechała do Lwowa? — Podkomorzyna chciała wmówić w siebie koniecznie, że ponieważ o Jędrzeju nie ma co myśleć, wieczór ten będzie na to, na co wszyscy dają wieczory, którzy mają córki dorosłe — ale pomimo to przecież ciągle jej się na myśl nasuwał Jędrzej.

Nie mogąc sobie dać rady sama ze sobą, zadzwoniła nareszcie i kazała prosić do siebie skarbnika.

— Proszę ciebie, kochany Marcinie — rzekła ona do brata, wchodzącego krokiem powolnym — muszę jeszcze raz z tobą pogadać otwarcie o tych naszych zgryzotach. Co się dzieje! co się dzieje! tego już pojąć nie mogę. Nie wiem już nawet sama, co myśleć. Bo jużciż przecie to jest niepodobieństwem, żeby Jędrzej jeszcze ciągle myślał o Stasi i nie był u nas ani razu dotychczas! I cóż ty myślisz o tym?

Skarbnik na to najpierwej drzwi zamknął szczelnie od tych pokojów, w których znajdowała się Stasia, potem usiadł na krześle i tak odpowiedział: — Ja myślę to samo dzisiaj, com myślał wczoraj i co od kilku dni myślę ciągle.

— Cóż tedy?

— Myślę tak, że Jędrzej ma zawsze szczere intencje, ale są jakieś fatalne przeszkody.

— Ale cóż za przeszkody? Bo że ktoś mieć może przeszkody do ożenienia, to przypuszczam, ale przeszkód takich, żeby się nawet nie mógł pokazać w tym domu, ja nie pojmuję.

— I ja ich nie pojmuję zupełnie, ale je mogę przypuszczać, bo to różne bywają kolizje, a zwłaszcza w mieście, gdzie wszyscy mają siebie ciągle na oku.

— Kolizje być mogą, to prawda, ale to zawsze tylko kolizje takie, które przeszkadzają do ożenienia... jednak nie zmuszające do unikania.

— Mogą być nawet i takie.

— A, to przyznam ci się, że jeśli Jędrzej się tak daleko zaawansował z wojewodzianką inflancką... ale i to być nie może! bo przecież całemu światu wiadomo, że o wojewodziankę się stara starosta bełski!

— Otóż to jest ten szczegół — rzekł na to skarbnik — który mnie bałamuci najwięcej. Bo gdyby nie to, to jego kunktacja z nami dałaby się łatwo policzyć na karb jego delikatności dla wojewodzianki, ale kiedy ona już widocznie tak mało liczy na niego, że się pozwala otwarcie starać o siebie staroście, to delikatność z jego strony już nie ma miejsca. Jednak musi to coś być w tym koniecznie...

— Ale co jest! nic nie jest! — zawołała podkomorzyna — Jędrzej jest wietrznik, bałamut, lekkomyślny, ma sobie nas za nic — i owóż wszystko! A może też i nigdy nie myślał rzetelnie o Stasi, bo to ci warszawscy panicze to różne miewają zachętki. Uczęszczali oni do niezłej szkoły w Warszawie, sam król im dawał prelekcje. Ale poczekaj no, panie Jędrzeju, znamy się na farbowanych lisach! Powiadam ci, że mnie taka pasja porywa na tego panicza, że gdybym mogła, to bym go przynajmniej na jaki rok zamknąć kazała o chlebie i wodzie.

Wyobraź sobie, ni stąd, ni zowąd tak zbałamucić dziewczynę i pójść sobie na cztery wiatry, to, jak Pana Boga kocham, jest zbrodnia! Proszę cię, czy obserwujesz ty Stasię? czy uważasz ty, jak ona teraz pobladła, jak osowiała, jak nie jada, nie sypia... bo i ona już trochę zachwiała się w swojej wierze, i ona to czuje, że nie wiedziała sama, komu miała zaufać. O! chybaby Pana Boga nie było na niebie, gdyby takie zbrodnie uchodziły bezkarnie! I ja ci to mówię, ja ci przysięgam, że jeśli nas Jędrzej oszukał, to nie masz tego poświęcenia, nie masz ofiar tak ciężkich, których bym nie poniosła z ochotą, aby mu za to jak należy zapłacić! I będziesz widzieć, że mi Pan Bóg w tym dopomoże, bo On widzi nasze uczynki i nie chce tego, abyśmy się katowali niewinnie!

— Ale poczekaj no, moje dziecko! jeszcze tu nie ma czego się tak bardzo unosić. Miejmy jeszcze cierpliwość, wszakże nic nas nie nagli. Przykro mi o tym pomyśleć, żeby nas Jędrzej miał wziąć za zabawkę dla siebie; jakkolwiek i ja go z jego postępowania z nami usprawiedliwić nie mogę, jednak takiej lekkomyślności nie mogę mu w żaden sposób przypisać; poznałem go całkiem innym i całkiem inne mam też o nim wyobrażenie, a stare oko bardzo rzadko się myli. Jednak gdyby nawet i tak być miało w istocie, jak o nim tuszysz, toż i to jeszcze nie byłoby naszą zgubą, nie byłoby śmiercią. Dziewczęta łatwo się bałamucą, ale też i odbałamucają się często...

— O! już co w tym, to cię bardzo przepraszam. Odbałamucenie tutaj nie byłoby takie łatwe... Ja znam tę dziewczynę i wiem, jak głęboko siedzą w niej wszystkie uczucia...

— I ja to wiem także i dlatego mnie to boli tak bardzo. Jakoż daję ci słowo moje na to, że takiego występku ja sam nie przepuściłbym płazem! Ja się, nie zrywam za lada słówkiem do szabli, ale kiedy ją wezmę w rękę, to oddaj się Bogu! Ucinało się kark dwuletniemu ciołkowi za jednym cięciem, kiedy się jeszcze było wyrostkiem, płatało się potem po innych karkach daleko lepiej — toż i dziś jeszcze nie zdrewniała mi ręka! I daję ci słowo na to, że już ja o tym pamiętam. Ale i na to daję ci słowo, że nam to nie ucieknie. Miejmyż tedy cierpliwość i wyczekajmy do końca. Sądzić dziś ostatecznie, to jest jeszcze zawczasu. Ktoś tu jest winien, ale kto i dlaczego zawinił, to jeszcze nie jest nam jasne. Jędrzej winien, to pewna; ale co się stało tej winy powodem, jeszcze to różnie być może. A może też i my sami winniśmy tutaj cokolwiek?

— My? a toż jakim sposobem?

— Uważ mnie, moje dziecko, bo to ja różnie sobie to myślę. Człowiek jest to stworzenie bardzo kapryśne, a każdy inne miewa kaprysy. Jednemu na przykład zachce się czegoś, nie może dostać, idzie też zaraz z kwitkiem i zapomina o swoim zachceniu. Drugiego trudność lub opór tylko tym więcej drażni i dopiero wtedy jego zachcenie nabiera ognia. Trzeci zaś znowu, zachciawszy czegoś i znalazłszy łatwość otwartą, ochładza się w swoim zachceniu — nie bierze zaraz, ale też i nie porzuca, na zawsze, bo myśli sobie: Dobra rzecz, ale mi o nią nie pilno, bo ją mieć mogę każdego czasu. Owóż także być może z Jędrzejem. Przyjęła go podczaszyna z otwartymi ramiony, przyjęłaś ty go może także cokolwiek więcej jak wdzięcznie, Stasia już zgoła się z afektami nie tai, a na co mu się więc bardzo ubiegać i na co spieszyć?... Małżeństwo to kawałek niewoli — swoboda każdemu miła — a Jędrzej młody, a to teraz zapusty...

— Być może w tym trochę prawdy — rzekła na to podkomorzyna z namysłem — ale nie ze wszystkim. Bo gdyby Jędrzej się tak kochał w Stasi, jak ona na to zasługuje i jak ja to rozumiem, to by nie mógł znieść tego, żeby jej nie widział codziennie, kiedy jest od niej o kilka kroków. Ale masz zresztą słuszność! Myśmy zanadto poczciwie, zanadto otwarcie postępowali z Jędrzejem... myśmy go tak traktowali, jakby nam świadczył łaskę... To było źle, to go zepsuło, to nadęło tego panicza, który też sobie teraz za nic ma szlachcianeczkę...

Bardzo ci dziękuję za tę uwagę. Będę z niej korzystała. I to mi nawet wielką przyniesie ulgę.

O! nie uwierzysz, jak ja jestem w stanie teraz z nim postępować! żeby się tylko nie chował przede mną... a nie u mnie... a tak w świecie, gdzie indziej!... No, już to tylko mnie zostaw, dam sobie radę!... Ale bo też i ty, braciszku, mógłbyś coś zrobić z twej strony, bo i ty byś się mógł do tego przyczynić...

— Ej! ja tam już nie do tego! nie miałem ja nigdy wprawy do takich misterności gabinetowych, toż i dziś nie mam. Po staropolsku, po prostu, to się tam jako tako rozmówię i wyrąbię się czasem i nieźle; ale te tam wasze językowe szermierki, te owe cięcia krzywe, domniemane, dwuznaczne, podstępne... to już chybaby mi się samo ze siebie udało...

— Ale nie o to tu idzie, mój bracie! Bo przy tym wszystkim byłaby przecież rzecz niezła, żeby się czegoś o nim dowiedzieć. Jakoś to w świecie mężczyźni ze sobą żyją i wiedzą o sobie nawzajem... młodzi bywają zwykle otwarci...

— Ale nie wszyscy, nie wszyscy! — rzekł na to skarbnik z westchnieniem — a przynajmniej nie Jędrzej i to mnie też boli najbardziej.

— No! ale przecież, przecieżby się można czegoś dowiedzieć... I ty nawet bez tego źle robisz, że tak mało gdzie bywasz. Ot! prosił ciebie do siebie starosta bełski...

— Ale do niego nie pójdę...

— A toż dlaczego?

— Tak, bo nie pójdę... w takich domach nigdy nie bywam...

— Nie rozumiem cię, przecież starosta...

— Moje dziecko, ja starostę znam dawniej niżeli wszyscy i wiem też o nim może co więcej niż wszyscy... A zresztą kto wie, czy kiedy nie przyjdzie mi mieć bardzo pieprzną rozmowę z tym panem, a dziś trzeba go karmić miodem... jakośby to potem nie licowało ze sobą...

— Nie pojmuję doprawdy, o co ci idzie, bo to bardzo grzeczny kawaler... lecz mniejsza o to.

Ale przecież wojewoda inflancki...

— A, co u wojewody, to będę. Nawet myślę już o tym...

— Ale bo ty myślisz i myślisz — rzekła na to podkomorzyna z uśmiechem — a to tak w mieście nie można, bo tu każdy dzień liczą. U wojewody nawet należało ci być już dawno.

Panna Melania była tak grzeczna, że ze starościną halicką była już u mnie, i nawet ja byłam już u niej...

— No, to i ja do nich pójdę, pewnie już pójdę...

A kiedy to mówił skarbnik, Stasia drzwi odemknęła cokolwiek i wetknąwszy główkę do tej komnaty, zapytała: — Czy wolno? bo jeżeli nie wolno, to nie będę państwu przeszkadzać.

— Ale wolno, wolno, moja rybeczko — rzekł na to skarbnik — przecież nie mamy przed tobą sekretów.

Weszła tedy Stasia do komnaty, ale była istotnie zmienioną. Jej twarzyczka, tak świeża i takim blaskiem młodości promienna, jak kwiat dopiero dzisiaj rozkwitły, była teraz bledszą cokolwiek, popod jej cudownymi, w alabastrową oprawę ujętymi oczami wymalowały się jakieś cienie niebieskie, a po całej twarzy był tak widoczny wyraz smutku rozlany, że nie można go było nie dojrzeć. Wszakże Stasia musiała wiedzieć o tym i wiedząc także, że każdy jej smutek udzieli się pewnie jej wujowi i matce, usiłowała przybrać wyraz nie tylko spokojny, ale nawet wesoły. Tak też samo i ci oboje, będąc dopiero co to żalem, to smutkiem, to gniewem wzruszeni, a obawiając się o to, ażeby widok takich usposobień u nich nie zrobił na Stasi nieprzyjemnego wrażenia, rozpromienili sztuczną radością swe twarze. I tak z poczciwej troskliwości o siebie wszyscy mieli wesołe twarze, tylko jeszcze tak prędko nie umiał nikt dobrać głosu i myśli wesołych.

Jakoż trwało przez chwilkę milczenie.

Ale to milczenie, jakkolwiek krótkie, było jednak aż nadto wystarczające, aby przekonać wszystkich, że na próżno usiłują się złudzić nawzajem i prędzej czy później muszą się odkryć przed sobą. Pierwszy to uczynił skarbnik i chodziło mu już tylko o to, ażeby tej rozmowie jakiś mierny ton nadać i nie wywoływać smutków takich, których nie było czym jeszcze ukoić. On tedy rzekł wesoło do Stasi: — Cóż, moja rybko, widzę jakąś chmureczkę zamyślenia na twoim czole? czy myślisz tak mocno o jakim balu? czy się jaki stroik nie udał?

— Nie, mój wujaszku, najmniej myślę o strojach... ale poznało się tyle ludzi, widziało się tyle rzeczy, toż jest i o czym pomyśleć.

— No, toż i chwała Bogu! bo ja już sądziłem, że myślisz o rzeczach takich, o których myśleć nie trzeba. Powiadali nam starzy, że człowiek o wszystkim myśleć powinien, co go dotyczy, ale ja mówię i mówię to z doświadczenia, że przecież są rzeczy, o których staranie trzeba całkiem zostawić Bogu.

— Ja to wiem, kochany wujaszku — rzekła na to z westchnieniem Stasia — i nawet tak robię.

My, kobiety, zresztą jesteśmy, już z położenia naszego w świecie, często zmuszone do tego.

Nasza rola jest bierną, cierpliwość naszym obowiązkiem najpierwszym, a drugim zaraz poddanie się z pokorą, jeśli się ta cierpliwość na nic nie przyda... Bo i to bywa czasem!... I ja wierzę w to z góry, z samej obawy tylko, ażeby mnie Pan Bóg nie chciał przekonać...

Podkomorzyna i skarbnik spojrzeli na siebie znaczącym wzrokiem, a matka rzekła: — Jest to obawa, śmiem utrzymywać, nieugruntowana zupełnie, ale nie jest naganna...Kto chce zawsze być w stanie tak sobie postąpić, jak mu należy, ten w każdym wypadku powinien być przygotowanym na wszystko...

— Ja jeszcze podobno — odpowiedziała Stasia — nie jestem przygotowana na wszystko, ale pomimo to nie obawiam się wcale, ażebym mogła sobie fałszywie postąpić, bo postępki z mojej strony całkiem tutaj nie mogą mieć miejsca...

— A, co temu — rzekł skarbnik — to bym śmiał się sprzeciwić. Bo rola kobiety jest wprawdzie bierna, ale nie całkowicie, bo przecież są całe drogi w jej życiu, na których jest i powinna być czynną. Lecz gdyby nawet była zupełnie bierną, to przecież i bierność pozostaje nam prawo przyjmować albo odprawiać, a czy się przyjmie, czy się odprawi, jest to zawsze postępek.

— Wujaszek mi naznacza zanadto wielki zakres działania — rzekła na to z wymuszonym uśmiechem Stasia — bo ja jestem w tym położeniu, że mogą tylko przyjąć, a o odprawie ani mowy tu nie ma. Gdybym nawet chciała, to nie mam kogo odprawić...

— Nie masz teraz, lecz kiedyś w czasie mieć możesz — rzekł skarbnik.

— Nie rozumiem zupełnie, do czego wujaszek zmierza — odpowiedziała Stasia, zamyślając się nad tym.

— Ja zamierzam do tego — zaczął mówić dalej skarbnik... ale w tym momencie chwyciła go jego siostrzenica gwałtownie za rękę i zawołała: — O! nie!... już ja rozumiem... ja się domyślam...

Jakoż zaraz złożyła ręce jak do modlitwy i mówiła błagalnym głosem: — Ale proszę państwa, jeśli macie litość nade mną, nie mówmy o tym! Gdybyśmy o tym mówili, wszyscy byśmy płakali. A ze łzami bądźmy ostrożni, bo któż wie, ile nam ich jeszcze będzie potrzeba w przyszłości!

Tu znowu podkomorzyna i skarbnik spojrzeli po sobie i nie wiedzieli, co mówić, a tymczasem Stasia jeszcze dodała z westchnieniem: — A zresztą... może już tylko tyle szczęścia jest dla mnie, ile nadziei; nie odbierajcież mi jej jeszcze dopóty, póki mi ją sam Bóg nie odbierze!...

Te słowa, wymówione głosem tak rzewnym, że chwytały prosto za serce, prawie do łez wzruszyły skarbnika, który też zaraz przystąpił do Stasi i całując ją w czoło, rzekł do niej: — Bądź spokojną, moje dzieciątko, nie zasmuci cię Pan Bóg tak bardzo, nie zasłużyłaś sobie na to u Niego. Szatan by to był, nie człowiek, który by wzbudził taką ufność ku sobie na to, aby ją zdradzić!

Podziękowawszy wujowi za tak sympatyczne uczucia, Stasia pokręciła się jeszcze chwilkę w komnacie i wyszła. Nie chciała ona dłużej przeciągać tej rozmowy, która wedle niej nie mogła żadnego innego mieć celu, chyba tylko wywołanie nowego smutku i napełnienie się nawzajem niepotrzebną goryczą.

Kiedy oboje starsi zostali znowu sami w komnacie, rzekł skarbnik cichym głosem do siostry: — W tym nieszczęściu to mnie przynajmniej pociesza, że nasza Stasia okazuje tyle rozsądku i taki hart charakteru. Gdyby to tak na inną, byłoby tu już łez i lamentów bez końca.

A na to odpowiedziała podkomorzyna: — Jest to wprawdzie tylko moc panowania nad sobą, ale i to jest dobre, i trzeba umieć z tego korzystać.

A kiedy tych słów domawiała podkomorzyna, zaczęło się już zmierzchać zupełnie.

Służący wszedł, wniósł światła do tej komnaty, ale zarazem zaanonsował Flawiusza.

— A! otóż to mi jest człowiek — zawołała na tę wiadomość podkomorzyna — na którego można liczyć z pewnością. Nigdy sobie tego nie przebaczę, żem miała o nim pierwej tak niekorzystną opinię. Stasiu! Stasiu, nasz Flawiusz przyszedł z raportami i sprawunkami.

— No i czegóż jeszcze? — spytała podkomorzyna lokaja, który wyczekiwał jej odpowiedzi.

— Czy jaśnie pani przyjmuje pana Flawiusza? — odpowiedział służący.

— Ależ oczewiście! wszakże przyjmuję zawsze! nie ma się o co pytać.

W tej też chwili weszła Stasia z drugiej komnaty — a Flawiusz z antykamery.

— Ach! mój panie Flawiuszu! — zawołała podkomorzyna do niego — jakiż pan jesteś nieopłacony! Cóż! moje bilety, koronki, kolia?...

— Wszystko jest, wszystko w jak najlepszym porządku, tylko niech mi pani pozwoli, abym się rozpakował.

To mówiąc, Flawiusz położył wielki pakiet na stole i zaczął go rozwijać pomału. Kobiety wraz z skarbnikiem obstąpili go z ciekawością, a podkomorzyna mówiła: — A! już to pana, to nie opłacić na wagę złota.

Tymczasem Flawiusz podawał po kolei porobione przez siebie sprawunki, mówiąc: — Oto najpierwej jest kolia, przerobiona zupełnie na model tej, jaką miała księżna na balu u kasztelanowej. Jest taka sama oko w oko, jak tamta, i ani jeden cień jej nie chybi; bo trzeba pani wiedzieć, że póty męczyłem mojego jubilera, póki się nie zakradł do garderoby księżnej i przerysował tam sobie całą tę kolię. Mogę tedy zaręczyć panią, że kiedy ją księżna u pani obaczy, przysięgnie na to, że to jej własna i kto wie, czyli ją to humoru nie pozbawi na cały wieczór...

— Ach! wybornie, wybornie! Patrz no, Stasiu, co to za kolia cudowna! a co to było przedtem za czupiradło!

— Ale to jeszcze nie koniec na tym — rzekł Flawiusz, dobywając drugi pakiecik — bo oto z reszty pozostałych szmaragdów zrobiliśmy brasletę dla panny Stanisławy, która jest znowu podług modelu takiejże samej braslety księżnej jenerałowej...

— Ach! i dla mnie coś jeszcze! — zawołała podkomorzanka, biorąc brasletę do ręki — pan doprawdy jesteś jak czarnoksiężnik! skądże się tyle wzięło szmaragdów?

— Niechże pani ją włoży na rączkę — rzekł Flawiusz — i niech się nią ucieszy, a nic nikomu nie mówi. Bo to ja posiadam sztukę rozmnażania drogich kamieni, której mnie nauczono w Paryżu, ale nie powiadam o tym nikomu, boby mi ludzie nie dali pokoju ni w dzień, ni w nocy.

— Cha! cha! cha! — zaśmiał się na to skarbnik — a widzicie, jakiegom wam sprokurował sztukmistrza! Niegłupi to byli owi chłopi zagórscy, którzy żegnali się przed tobą... cha cha cha! co, panie Flawiuszu?

— Nie, ale serio — rzekła na to podkomorzyna, oglądając brasletę — bo nie pojmuję doprawdy: bo i kolia teraz jest większa, i jeszcze na brasletę zostało...

— A widzi pani, otóż w tym sztuka. Ale niech się pani nie troszczy, nie przybyło tam ani jednego kamienia, tylko rozkład dano im inny...

— O! rozkład inny — rzekł na to skarbnik — oczewiście, że rozkład inny, jak to teraz ze wszystkim na świecie. Co dawniej wystarczało ledwie jednemu, tym się dziś dzielą setki i tak to jakoś umieją między siebie podzielić, że niby każdy ma tyle, co wszyscy razem, a tymczasem...

— A tymczasem co? — spytał Flawiusz.

— A tymczasem nieprawda.

— Ej! panie skarbniku! zdaje mi się, że nie utrzymalibyśmy się z tym zdaniem w racjonalnej dyspucie.

— A to spróbujmy.

— Owszem, z największą chęcią... tylko niech pierwej pooddaję moje sprawunki.

— A! cha cha cha! a rejterada?1 a co?

— Ale nie rejterada...

— Proszę cię, mój braciszku, daj no teraz panu Flawiuszowi troszeczkę pokój, bo jeszcze mamy tu dużo rzeczy...

— Otóż tu są koronki — rzekł Flawiusz, dobywając trzeciego pakietu — naprawione jak można było najlepiej, bo przez hafciarkę pani kasztelanowej kamieńskiej, rodowitą Brabantkę.

— Ach! prawda, cudownie, ani znać nawet. Ale jak to pan umiesz dostać się wszędzie?

— Francuz z Brabantką — rzekł skarbnik — to się to łatwo porozumieją. Boć to przecie Angielczyki oboje...

Flawiusz musiał się śmiać z tej skarbnikowskiej definicji, a tymczasem dobył czwartego pakietu, mówiąc: — A to są bilety na reprezentację sceniczną i afisz przy nich. Będą reprezentować dramat wielki francuski...

— Bardzo, bardzo panu za wszystko dziękuję i powiadam panu raz jeszcze, że jesteś nieopłacony! Sama już nie wiem, jak mam panu dziękować... Ale siadajże pan teraz przynajmniej, a nim się z sobą porachujemy, jakie pan dla nas porobiłeś wydatki, opowiadaj pan nam jeszcze, co słychać w świecie?...

— Cóż paniom powiem, czego byście już nie wiedziały? Jutro mamy wielki wieczór u pana starosty trembowelskiego, pojutrze daje bal książę Jabłonowski w swoim pałacu na Zielonem...

— Co do balów bliższych, to wiemy, bo mamy już zaproszenia... lecz co do dalszych? jakie są widoki? co mówią?

— Co do dalszych, mówią najpierwej o balu u pani podkomorzyny sędomirskiej...

— Ach! i o tym już wiemy — rzekła podkomorzyna — ale do tego balu mamy jeszcze ze dwa tygodnie.

— Więc mówią także o jakimś balu, a przynajmniej bardzo licznym wieczorze, który ma dać wojewoda inflancki.

— No, to ciekawe, i cóż to będzie?

— Nie wiedzieć jeszcze właściwie, co będzie, bo mówią także, że kto wie, czyli na tym wieczorze nie odbędą się także zaręczyny panny wojewodzianki.

— Ach! to jeszcze ciekawsze. A z kimże?

— Otóż to jest najciekawsze ze wszystkiego, że wszyscy wiedzą o zaręczynach, a nikt nie wie, kto jest pan młody? Jakieś to tam w tym dziwne sekrety...

— No, ale przecież? jakież wymieniają nazwiska? bo mnie się zdaje, że może być wymienione li tylko jedno, a to starosty bełskiego.

— Tak jest, to jedno; ale przy tym wymieniają i drugie, a to jest pana Jędrzeja Rudnickiego.

Te słowa zrobiły formalne zamieszanie w całym gronie. Było tak, jakby nagle kto strzelił albo jakby wielka porcelanowa waza spadla nagle z konsoli i rozbryzgnęła się w drobne kawałki — tak wszyscy jednozgodnie się wstrzęśli.

Ale była to tylko jedna chwilka.

Skarbnik bowiem po zadrgnieniu odchrząknął tylko i usiadł w krześle, podkomorzyna nawet zaczęła mówić natychmiast, jakby nic nigdy nie było — tylko Stasia zbladła jak śmierć i musiała się oprzeć plecyma o krzesło z obawy, ażeby nie spadła, ale pomimo to przecież trza jej to przyznać, że z dziwną przytomnością wytrzymała ten cios i dała przez to dowód zadziwiającej siły nad sobą.

Tu wszakże musimy nadmienić, iż Flawiusz, lubo całkiem umyślnie powiedział tę wiadomość i może nawet powiedział ją w takim celu, ażeby zbadać, jakie ona zrobi na słuchających wrażenie — nie była to jednak wiadomość przezeń zmyślona ani nawet nakręcona do tego celu, bo w samej rzeczy naówczas mówiono powszechnie w mieście o bliskich zaręczynach wojewodzianki inflanckiej i wymieniano przy tym istotnie i starostę bełskiego, i Rudnickiego.

Jakoż i to jeszcze musimy tutaj nadmienić, iż lubo Flawiusz, wymawiając Rudnickiego nazwisko, chciał jak najpilniej uważać, jakie na kim to zrobi wrażenie, uwaga jego jednak na nic się nie zdała: podkomorzyna była bowiem już na to przygotowaną i stąd do tego stopnia przytomną, że zawołała natychmiast: — Ej! i cóż też pan mówisz? Gdzież to być może, żeby się pan Rudnicki żenił z wojewodzianką! Wszakżeż ona ledwie nie starsza od niego, ani piękna, ani posażna... i do czegóż też to podobne? A zresztą my znamy trochę bliżej tego pana Rudnickiego i o ile wiemy od niego, nie ma on wcale myśli żenienia się teraz... Ma on dosyć kłopotów w domu z swoją macochą, która jest siostrą rodzoną starosty... A potem i to, czy podobna też jest rywalizacja taka? Imć pan Rudnicki z starostą bełskim, z bratem swojej macochy? Ale i na co tu tego wszystkiego? powiedz pan tylko sam, czy to podobna taka partia: Rudnicki z panną Melanią?

— Jest to partia — rzekł Flawiusz — zapewne, że niestosowna cokolwiek, ale ci państwo chowali się razem...

— Otóż to jest! a cóż to ma do rzeczy! to jeśli jakie dzieci chowają się razem, to już się mają potem pobierać ze sobą?...

— No, to niekoniecznie... ale tutaj tak mówią.

— Ale cóż też ludzie nie mówią!

— Zapewne... ja też temu nie bardzo wierzę. Ale proszę pani, czy Rudnicki istotnie nie ma myśli żenienia się? — spytał Flawiusz.

— Alboż ja wiem? przyznam się panu, żem nie miała ani potrzeby, ani zresztą prawa zapytywać go o to. Ale tak sądzę, że kto sprzedaje majątek, ten nie myśli się żenić.

— On sprzedaje majątek...

— Sprzedał już nawet, jak nam o tym powiadał pan podstoli drohicki, który tymi dniami stamtąd przyjechał i wczoraj był u nas...

— A to Rudnicki — rzekł Flawiusz nie bez pewnej pociechy — kiedy sprzedał majątek, pewnie za granicę wyjedzie?...

— I o tym nic nie wiem, ale to przynajmniej jest podobniejsza, niż jego jakieś tam zaręczyny za starą panną.

Wiadomości o zaręczynach Jędrzeja z Melanią podkomorzyna przeczyła tak uporczywie dlatego, ażeby zatrzeć jak najzupełniej wrażenie, jakie ta wiadomość zrobiła na Stasi, i podkomorzyna osiągnęła swój cel w zupełności — Stasia bowiem po tym zwrocie rozmowy odetchnęła swobodnie i była tak, jakby nic nie słyszała.

Ale i Flawiusz także pocieszył się tą rozmową niemało, bo zapewnienie podkomorzynej, że się Jędrzej żenić nie myśli, nie tylko wlało weń przekonanie, że i podkomorzyna nic na niego nie liczy, ale dało jeszcze bardzo szerokie pole jego wybujałym nadziejom.

Taki zwrot ostateczny tej niespodziewanej rozmowy także się i skarbnikowi podobał, ale owej nielitościwej wiadomości o Jędrzeju nie mógł on Flawiuszowi zapomnieć, jakoż rzekł zaraz z kolei: — Otóż macie waszego imć pana Flawiusza! Co od Brabantek albo od jubilerów przyniesie, to wcale niezłe, ale co od naszej szlachty przyniesie, to podobno już mu się nie tak udaje...

Na te słowa Flawiusz spojrzał na skarbnika z uwagą, ale nic tracąc jeszcze humoru, odpowiedział z uśmiecham: — A! bo nie trza szukać ewangelicznej prawdy w wiadomostkach brukowych!

— Ale daj no pokój, braciszku, naszemu panu Flawiuszowi — rzekła natychmiast podkomorzyna — już ja i tak nie wiem, jak mam się wywdzięczyć za te grzeczności, które nam tak wiele przynoszą pożytku, a ty jeszcze więcej wymagasz...

A skarbnik na to: — Ja jestem wprawdzie więcej wymagającym od ciebie, ale to nie bez słusznej przyczyny, bo trzeba ci wiedzieć, że kiedy ty jeszcze dłużną jesteś panu Flawiuszowi za jego przyjaźń, jam z mojej strony już mu z góry zapłacił...

— A to jakim sposobem? — zapytał Flawiusz.

— Jak to? alboż to zapomniałeś? wszakże darowałem ci życie...

— Pan mnie? cha cha cha! to jest wyborne! otóż to znowu jakiś żart staropolski, a chciałbym wiedzieć doprawdy, jak mi go pan wytłumaczy?

— Ala ja nie żartuję doprawdy... i gotów nawet jestem złożyć na to dokument.

— A to ciekawym jaki?

— A ten na przykład? — zawołał skarbnik — i w tym momencie dobył z kieszeni pieczątkę i złożył ją z brzękiem na stole.

Była to ta sama pieczątka, którą Flawiusz niegdyś zgubił był u skarbnika, umykając po strzale wymierzonym ku sobie.

Kiedy Flawiusz tę pieczątkę obaczył, porwał ją prędko, poznał — i stanął jak wryty.

Nie spodziewał on się nigdy, żeby ta pieczątka, lubo podczas owej podróży rzeczywiście zgubiona przez niego, była w ręku skarbnika; — nie spodziewał się stąd także, żeby skarbnik tę scenę, w której omal że człowieka nie zabił, kiedykolwiek przed nim mógł wspomnieć...

Flawiusz tego się nie spodziewał i cieszył się tym niepomału, że mógł się oprzeć na tej nadziei — nie dlatego, żeby mu chodziło o ów strzał, który mu wtedy nie szkodził, a dzisiaj tym mniej jeszcze mógł szkodzić w oczach skarbnika — ale dlatego, że te słowa mogły mu szkodzić, które ów strzał wywołały. A słowa te, gdyby je skarbnik pamiętał, mogły mu szkodzić istotnie, bo Flawiusz nimi powiadał skarbnikowi wyraźnie: — „Przychodzę ciebie wyrzucić z majątku, który posiadasz bezprawnie...” Z tymi słowami przyszły mu także na pamięć jego konszachty z Małdrzykiewiczem... o czym wszystkim szalony wtedy, szalony dzisiaj, a zawsze lekkomyślny młodzieniec jak najzupełniej zapomniał.

Obaczywszy teraz ową pieczątkę, wszystko to mu stanęło w pamięci — i Flawiusz zmieszał się, i nie wiedział, co mówić.

Ale skarbnik tak źle nie myślał, jakoż zaraz rzekł do niego wesoło: — A co, panie bracie? a złapałem waszeci? no! pamiętajże sobie, nie zadawać nigdy kłamstwa staremu, bo mnie waść na nim nie złowisz...

— Ach! gdzież też znowu! — mówił Flawiusz wciąż w zamyśleniu — ale patrzajże pan, jak to i młoda pamięć nie jest fundamentem, na którym by można budować na wieki... ja o tej pieczątce zapomniałem zupełnie...

— Ale ja pamiętałem — rzekł skarbnik — i pamiętałem jeszcze tym więcej, ile żeś mi tym herbem wcale zaimponował. Bo to ja przecież choćby i z pamięci wyrecytuję i opiszę ci wszystkie herby nasze, a tego nawet i w herbarzu szukałem na próżno. Szukałem go nawet i w herbarzu francuskim...

— O! — zawołał na to Flawiusz z uśmiechem — Inny to wcale jest ten herbarz, w którym ten herb wypisany!

— A więc to pewnie jakieś godło mieszczańskie...

— O! nie, zupełnie...

— Może po owym dziadku, który mieszkał w Wiśniczu...

Wymienienie dziadka a zarazem Wiśnicza zrobiło na Flawiuszu prawie takie samo wrażenie, jakie jego wiadomość o Rudnickim zrobiła na Stasi. Zadrżał i wpatrzył się dziwnie ciekawymi oczyma w skarbnika. Ale przyszedł prędko do siebie i kiedy podkomorzyna wyjęła mu z ręki ową pieczątkę, aby ją bliżej oglądnąć, on odpowiedział skarbnikowi: — Ale nie, wcale nie...

— A więc to już chyba jaki znak farmazoński...

— O ho ho! — zaśmiał się Flawiusz — już też i panu się coś marzy o farmazonach...

— Kiedy już nie wiem wcale, co by to było?

— Ale nic, nic zgoła nie jest! ot, tak sobie, fantazja! zmyślone godło i koniec.

Flawiusz odpowiadał skarbnikowi przytomnie, ale Bóg nie wie, czego by nie dał był za to, gdyby był mógł z nim teraz pomówić na osobności, tak go to wspomnienie o Wiśniczu zajęło.

Jakoż już myślał o tym, aby i dalszą rozmowę ze Stasią poświęcić, a ze skarbnikiem się gdzieś na stronę odsunąć, ale podkomorzyna była od niego ciekawszą.

Jakoż położyła ona teraz obejrzaną przez siebie pieczątkę na stole i powstawszy z kanapy, dała oczyma znak skarbnikowi, że mu chce coś powiedzieć. Posłuszny skarbnik wyszedł za nią do drzwi drugiej komnaty, gdzie go ona natychmiast zarzuciła mnóstwem zapytań: co to jest za pieczątka? co ma znaczyć? skąd przyszedł do niej? dlaczego Flawiusz się na widok tej pieczątki tak zmieszał? i tak dalej bez końca. Ale skarbnik, nie lubiący nigdy więcej mówić jak trzeba, a nade wszystko nie ufający wstrzemięźliwości ust kobiecych, zbył ją ogólnikami i nic nie powiedział.

Przez ten czas Flawiusz, zostawszy sam na sam ze Stasia przy stole, rad sposobności swobodniejszej rozmowy, zaczął zaraz pytaniem: — A cóż też pani myślisz o godle wyrytym na tej pieczątce?

— Ja nic zgoła nie myślę — odpowiedziała Stasia — bo przyznam się panu, że się najmniej zajmuję wiadomościami o herbach.

— Pani masz słuszność zupełną. Jest to nauka tak pusta, jak i herbów znaczenie. W średnich wiekach, kiedy mieć herb znaczyło niemal to samo, co piastować urząd znamienity i pożyteczny, bo poświęcający krew, mienie i życie dla kraju, i nauka herbów była potrzebna — ale dziś, kiedy herby stały się tylko pustym blichtrem, rodzącym dumę i pogardę dla nieherbowych współbraci, to nic warto zaprawdę i dnia jednego strawić nad tą nauką. Ale pani mi coś smutna, coś zamyślona, czy ma pani do takiego usposobienia świadome siebie powody? czy jest to tylko usposobienie takie, które nie wiedzieć skąd przychodzi i nie wiedzieć także dlaczego znika?

— Czy pan uważa istotnie, żem smutniejsza dzisiaj niż zwykle?

— Tak, pani.

— Ale zdaje mi się — rzekła Stasia z uśmiechem — że się pan myli.

— Teraz się już może mylę, bo widzę uśmiech na twarzy pani.

— Widzi pan, to pan wywołałeś ten uśmiech.

— Ach! pani! jeśli to prawda, to pani mnie czynisz najszczęśliwszym z ludzi.

— I powiedzże pan, cóż w tym może być za szczęście?

— Pani możesz jeszcze pytać się o to! Mieć taką własność, żeby umieć wywoływać uśmiechy na smutne twarze, żeby móc rozpędzać chmury osiadające na czole i rozweselać serca przyciśnione żałobą — wszakże już to jest szczęściem dla człowieka tak wielkim...

— Pan jesteś bardzo poczciwy...

— Już to jest szczęściem dla każdego człowieka — mówił dalej Flawiusz — a cóż dopiero mówić o mnie, kiedy bym mógł mieć wpływ tak szczęśliwy na usposobienia pani?

— To już nie jest nowiną dla mnie, bo stąd tylko widzę, że pan jesteś grzecznym, a o tym się przekonywam codziennie.

— Ale nie, pani, to nie jest grzeczność, bo niech mi pani wierzy, że jest to żywe uczucie mojego serca...

— Żywe — przerwała Stasia — ale i grzeczne...

— Tak! to zapewne — zawołał Flawiusz z uśmiechom — uczucia mają różne przymioty... ale muszę pani powiedzieć, że o nich rezonować nie lubię. I tak powinien każdy, kto je szanuje.

Bo uczucia można pojmować, można brać i uczuwać nawzajem, ale o nich rozmawiać, to jest grzech, a przynajmniej to anatomia.

— Na to się zgadzam, ale to nie może stanowić reguły. Bo, jak to panu pewnie wiadomo, są ludzie, z którymi razem czuć można i trzeba, są inni, z którymi można rozmawiać tylko...

— A ze mną? — zapytał Flawiusz z przymileniem.

— Z panem nawet i rozmawiać nie można! — zawołała Stasia z uśmiechem i wstała z krzesła.

— O pani! — zawołał Flawiusz, rozumiejąc wcale przeciwnie te słowa — czemuż nie umiem wypowiedzieć tego, co czuję w tej chwili!

— Czy pan istotnie coś czuje? — zapytała Stasia, nie mogąc ukryć uśmiechu.

— Czy pani się zdaje, że ja nic czuć nie mogę?

— O! nie, to nie; ale tak jakoś sentymentalność panu całkiem jest nie do twarzy...

— Ah! jeśli tak jest, to jest rzeczywiście okropne! — zawołał Flawiusz — czyż już ja żadnych uczuć nie jestem zdolny?!...

— Pan jesteś zdolny wszystkich uczuć na świecie, ale głową, nie sercem...

— I pani serio ma takie przekonanie?

— Nie — odpowiedziała Stasia z uśmiechem — chciałam panu tylko podrażnić...

— Wiedziałem o tym! — zawołał Flawiusz, oddychając z głębi piersi — pani jesteś aniołem dobroci!

W tym momencie powróciła podkomorzyna i oboje zabrali dawne swe miejsca.

Zaczęła się znowu konwersacja ogólna, a skarbnik mówił: — No i cóż tam więcej słychać w tym waszym świecie? Powiadajże nam dalej, boć to przecie nie musi być koniec na tym, coś nam dotąd powiedział?

— Na dzisiaj koniec, bo już nie wiem nic więcej.

— Koniec o balach, wieczorach i zaręczynach, lecz inne rzeczy? Boć to przecież są jeszcze gry, pojedynki...

— O pojedynkach nie wiem, ale gry istotnie są wielkie. Największa, o ile słyszę, jest u starosty bełskiego co piątek. A! ale któż też to jest ten pan starosta bełski? Jakaś to osobliwsza figura. Poznałem go na balu u kasztelanowej, ale przyznam się, że mi się wcale nie podobał. Jakiś ckliwy, nudny, wywiędły, jak śledź holenderski — a tymczasem jest on tu bardzo en vogue2. Na jego piątkach gromadzi się cała krema tutejsza...

— Więc nie podobał ci się starosta bełski? — zapytał skarbnik.

— O! wcale nie. Najlepszy dowód, że mnie już parę razy do siebie zapraszał, a pomimo to ani myślę być kiedy u niego. Mam też w tym moje powody...

— No i jakież na przykład?

— Może marne cokolwiek, ale dla mnie wystarczające. Zaprasza wszystkich na wieczory piątkowe, a mnie prosi, abym go kiedyś rano odwiedził.

— A! bo może chce mówić z tobą sam na sam?

— Tak i ja się domyślam. Ale te rozmowy sam na sam już mnie nudzą na koniec. Każdy chce ze mną rozmawiać sam na sam i każdy chce się czegoś dowiadywać ode mnie: to o Paryżu, to o rewolucji francuskiej, to o obyczajach tamtejszych, to na koniec dają mi jakieś pytania takie, na które nie tylko że odpowiedzieć nie umiem, ale już nawet i nie wiem, co mają znaczyć? Mają mnie tu wszyscy za jakieś tajemnicze stworzenie... ale dlaczego? żeby ich pozabijać, nie wiedzą.

— Temu jednak nie ma się co dziwić tak bardzo — rzekł skarbnik.

— Czy mi to pan major wyjaśni?

— A dlaczegoż by nie?

— To proszę.

— Rzecz to bardzo naturalna i prosta. Dotychczas przyzwyczajeniśmy byli widzieć rozum, gładkość obyczajów i polor światowy li tylko w szlachcie...

— Tak! — przerwał Flawiusz prędko — ale to niekoniecznie ta być musi przyczyna.

— Ta jest, a żadna inna, a przynajmniej ja nie wiem o innej.

Flawiusz się troszeczkę zamyślił, a skarbnik był już dyskretny i milczał. A nawet sam zwrócił rozmowę do innego przedmiotu, pytając: — Więc nie myślisz być u starosty bełskiego?

— Nie myślę.

— A ja bym ci radził, żebyś był u niego, choćby i rano. Mając cię rano u siebie, zaprosi cię potem na wieczór.

— Ale kiedy ja mu dziękuję i za rano, i za wieczór.

— A ja bym cię nawet prosił o to, ażebyś był u niego.

— Czy panu coś na tym zależy?

— Może mi i zależy.

— Więc cóż panu zależy?

— Bo widzisz mnie... — mówił skarbnik — ja bym się potem od ciebie coś o nim dowiedział.

Bo to i dla mnie jest jakaś zagadkowa figura... Prosił mnie do siebie na te swoje wieczory i sam nie wiem, co robić... Nie mam i ja też ochoty, ale kiedy jeszcze z parę razy swoje zaproszenie powtórzy, to może się trza będzie na koniec rozgrzeszyć... A dobrze by było, gdybym ciebie pierwej wysłał na rekonesans do niego...

— Kiedy bo ja jakoś wcale nie mam ochoty do tego... Jakiś skwaszony arystokrata...

— Niby też to pierwszy będzie arystokrata, z którym będziesz miał do czynienia...

— Tak, zapewne, że to nie pierwszy — rzekł na to Flawiusz z uśmiechem — ale ten ma coś istotnie tak niemiłego dla mnie...

— A! to chyba i takiej bagateli nie chcesz już zrobić dla mnie! — rzekł na to skarbnik, wstając niby zachmurzony ze swego miejsca i odchodząc od stołu.

— Ale panie skarbniku! — zawołał Flawiusz, biegnąc czym prędzej za nim — ale pójdę już, pójdę... tylko pan się nie gniewaj... pójdę już pewnie...

— Już to ten pan Flawiusz — rzekła na to podkomorzyna — to poczciwy z kościami...

Flawiusz spojrzał z wyrazem wdzięczności na podkomorzynę, a wtem wszedł służący i zapowiedział: — Wielmożny pan Jędrzej Rudnicki!

Ta niespodziewana zapowiedź zrobiła pewne wrażenie na wszystkich. Stasia oblała się najżywszymi rumieńcami, skarbnik się wpatrzył w lokaja, jakby mu nie wierzył, że to jest prawda, Flawiusz się zmieszał cokolwiek i nie wiedział sam, gdzie ma patrzeć, a podkomorzynie się cała twarz nagle zmieniła, ale podobno od gniewu. Jakoż rzekła ona do lokaja natychmiast: — Pan Rudnicki... nie przyjmuję!... przeprosić.

Na tę niespodziewańszą jeszcze odpowiedź Stasia prawie wystraszonymi oczyma spojrzała na matkę, matka zrozumiała to spojrzenie i odpowiedziała jej cicho: — Trza nam się ubierać, wszakże mamy jechać na wieczór.

Jednak jak Stasię to nieprzyjęcie Jędrzeja prawie przestraszyło i zapewne niewymowną napełniło goryczą, tak dla Flawiusza stało się ono powodem niewymownej radości.

Szczęśliwy Flawiusz wytłumaczył je sobie jak tylko można było na największą dla siebie korzyść i był stąd w tej chwili pod niebem... i z tej wysokości z taką dumą powiódł wzrokiem dokoła, jak gdyby już cały świat należał do niego!

Tymczasem podkomorzyna spojrzała na zegarek i rzekła: — Ale nam już istotnie trza myśleć o ubieraniu. Mamy być dzisiaj u pani podkomorzynej lwowskiej; będzie to wieczór nudny cokolwiek, ale to trudno... opuszczać go nie możemy.

A do Flawiusza dodała z uśmiechem: — A więc i pana już wypędzimy.

— Mościa dobrodziejko! — zawołał na to Flawiusz — niechże mnie pani pędzi, a dobrze.

I całował ręce podkomorzynej, i jeszcze chciał żegnać się ze Stasią, ale skarbnik go wziął za ramię, mówiąc: — Ale chodź no, chodź, bałamucie! bo mi jeszcze moje kobiety pozbawisz wieczoru...

Z tymi słowami zabrał prawie gwałtem gadatliwego gościa i prowadził do siebie. Pod wrażeniem niespodziewanej uciechy Flawiusz nie wiedział sam, co się z nim dzieje. On już o wszystkim, a nawet i o tym zapomniał, że miał pytać skarbnika o Wiśnicz i dziadka. Ale skarbnik nie był pod wrażeniem żadnej uciechy i pamiętał o wszystkim, o czym mu należało pamiętać. A więc stanąwszy pod drzwiami swojego mieszkania, kiedy Flawiusz zmierzał prosto do bramy, zapytał go skarbnik: — A waść gdzie ciągniesz? Trza jeszcze wstąpić do mnie, przecież jestem twoim dłużnikiem...

— Pan moim? nic o tym nie wiem.

— A koronki? a bilety? a kolie?

— Ach!... no, ale to już niech będzie do jutra... bo mi się dzisiaj spieszy na wieczór...

— Ale bo ja nie lubię chować cudzych pieniędzy...

— To nic... Proszę pana, bo już dziś nie mam czasu...

Flawiuszowi tak pilno było być samemu ze sobą, aby się swoim szczęściem nacieszyć.

— Ha! kiedy ci już tak bardzo pilno — rzekł skarbnik — to się i nie sprzeciwiam. Ale będzieszże przynajmniej u starosty bełskiego?

— Ale będę już pewnie i niezawodnie... Dobranoc panu.

Nim skończymy ten ustęp, przypatrzmy się jeszcze Jędrzejowi choćby tylko na chwilkę.

Owo więc Jędrzej, kiedy już uznał nareszcie, że bez narażenia się na konieczność wystąpienia z swej niezdecydowanej roli, może oddać wizytę podkomorzynie, był niewymownie szczęśliwym. Jechał on tam pełen takiego uczucia, z jakim chory po długich i nieznośnych cierpieniach wyjeżdża pierwszy raz na świeże powietrze — nadzieja widzenia Stasi napełniała go niewymowną rozkoszą. Kiedy już stał w anty kamerze i lokaj poszedł go anonsować, ani mu się śniło, ażeby go jeszcze coś mogło rozdzielić od jego szczęścia.

A tymczasem lokaj powrócił i zapowiedział, że pani podkomorzyna go nie przyjmuje.

Ta niespodziewana wiadomość uderzyła weń jakby piorun z najpogodniejszego nieba, na którym już z całym blaskiem świeciło majowo słońce.

Schodząc pomału ze schodów, Jędrzej był ledwie przytomny. Tysiąc myśli powstawało mu w głowie, tysiąc uczuć odzywało się w sercu. Jędrzejowi zdawało się przecież, że widział jasne światła w wielkiej komnacie, że słychać tam było głosy rozmawiające, wesołe — i podkomorzyna pomimo to wszystko go nie przyjęła! — to nie mogło mu się pomieścić w głowie.

Na dole przed domem stał jego powóz. Służący, obaczywszy go powracającego, chciał pod bramę podjechać, ale Jędrzej zawołał do niego z daleka: — Zaczekaj!

Przystąpiwszy zaś bliżej, dodał: — Zaczekaj tutaj na boku, ja tu zaraz powrócę.

To rzekłszy, zawinął się w płaszcz, przeszedł na drugą stronę ulicy, wszedł do przeciwległego domu i stanąwszy w progu, pod zasłoną ciemnej, nie oświeconej sieni, stamtąd zaczął czynić swe obserwacje. Targany najsroższą niepewnością młodzieniec, nie mógł tak odejść z niczym, chciał się koniecznie czegoś więcej dowiedzieć, a przynajmniej domyśleć, w ostatnim razie chciał choć cień Stasi obaczyć w oknie...

Jakoż tak patrząc, widział najpierwej światła w wielkiej komnacie, a więc podkomorzyna była tam także i do przyjęcia go nie było żadnej przeszkody. Podkomorzyna go nie przyjęła umyślnie...

Wszakże wkrótce te światła pogasły, a raczej przeniosły się do drugiej komnaty, a od podkomorzynej nikt nie wychodził. Jędrzej trochę odetchnął...

Ale w ten moment dały się słyszeć jakieś głosy w sieni, głosy ucichły i tuż za nimi wybiegła jakaś postać męska przed bramę.

Jędrzej wziął tę postać na oko, zdawało mu się, że to jest Flawiusz...

Wpatrzył się mocniej i poznał — to istotnie był Flawiusz...

Widok Flawiusza tutaj, teraz i śród takich okoliczności, był tak niespodziewany dla niego, że mu nie mógł prawie uwierzyć. Ale musiał uwierzyć, wszakże widział na własne oczy...

Tymczasem Flawiusz, lubo mu tak pilno było do domu, kiedy powóz tuż niedaleko od bramy obaczył, zatrzymał się chwilkę, coś pomyślał i zbliżył się do powozu.

— Przyjacielu! a czyj to powóz?

— Pana Rudnickiego z Jaćmierza.

Ta odpowiedź zastanowiła Flawiusza, obejrzał się koło siebie, zajrzał do powozu przez szyby i spytał znowu: — A gdzież pan jest, mój bracie?

— A nie wiem, panie. Kazał mi tu czekać na siebie.

Tu już się obudziły tysiączne myśli w Flawiuszu. Stał jeszcze chwilę, myślał, a potem przeszedł także na drugą stronę ulicy, także wszedł do jednego z tamtejszych domów i także z ciemnej sieni zaczął czynić swe obserwacje.

Tak minął z kwadrans. Obadwa obserwatorowie stali wytrwale na swoich pocztach, obadwa patrzali ciekawymi oczyma przed siebie, ale obadwa nic nie widzieli. Wszakże obudwom zapewne niemało widoków przesunęło się w ich wyobraźniach!

Po kwadransie nareszcie otworzyła się brama domu podkomorzynej na ścieżaj i wyjechał z niej powóz, w którym przy świetle latarni można było rozróżnić dwie ustrojone damy w siedzeniu i poważnego skarbnika na przedzie. W domu podkomorzynej wszystkie światła pogasły i bramę zamknięto na zamek.

Jędrzej wyszedł ze swego ukrycia, przeszedł w głębokim zamyśleniu ulicę, ale potem nagle przyśpieszył kroku, przystąpił do bramy i zadzwonił.

Na odgłos dzwonka wyszedł sługa.

— Mój kochanku — rzekł Jędrzej — a czy państwo są w domu?

— Nie masz ich, panie, wyjechali dopiero.

— A nie wiesz, dokąd wyjechali?

— Do pani podkomorzynej lwowskiej.

— Dziękuję — odpowiedział Jędrzej głosem podniesionym o kilka tonów wyżej z radości, rzucił pieniądz służącemu, przystąpił do swego powozu, zawołał: — Do pani podkomorzynej lwowskiej!

Wsiadł i odjechał.

Po jego odjeździe wyszedł także i Flawiusz z swego ukrycia. Widział on wszystko na swoje oczy i słyszał wszystko. I przyszła teraz na niego kolej zamyślić się długo i smutnie.

Jakoż stał na miejscu przez chwilę i myślał. Ale niebawem ocknął się, zaśmiał się ironicznie, jakby się dziwił własnym swym myślom — i odszedł prędkim krokiem do siebie.

XVI Dom pani podkomorzynej lwowskiej był pełen staroświecczyzny i staroświeckiego dziwactwa.

Podkomorzyna sama była to już podeszłego wieku matrona, nadzwyczaj chuda i nadzwyczaj maleńka, ale pomimo to ambicjonująca wielką powagę, a przede wszystkim znaczenie. Jej mąż, podkomorzy, był już także w statecznym wieku, a co gorsza, czy to wskutek choroby, czy ułomności z urodzenia, był prawie przełamany we dwoje, skąd, patrząc na niego, zdawało się widzieć przynajmniej dziewięćdziesięcioletniego staruszka. On także miał niezmyślone do niezwykłego znaczenia pretensje, ale jak jemu, tak jej nie udawało się to tak, jak chcieli, bo ich całe znaczenie ograniczało się na tym, że ich miano za osobliwszych oryginałów. Byli też w samej istocie, jeśli nie oryginalni, to niepospolicie dziwaczni — a co jeszcze więcej uwydatniało ich obopólną dziwaczność, to to, że oboje byli we wszystkim tak do siebie podobni, jakby się umyślnie przykroili do siebie. — Oboje tedy przede wszystkim lubili plotki, ich dom był stekiem komerażów z całego miasta, a nawet i z kraju, i co kto chciał albo nie chciał, mógł się u nich na pewno dowiedzieć. Wskutek tej nienasyconej ciekawości wszystkiego lubili się oni mieszać we wszystkie sprawy i czy kto umarł, czy się starał, czy żenił, czy kto chrzciny wyprawiał, czy zaręczyny, czyli wesele, czy się kto zgrał, czy pokłócił, czy zawikłał w procesy — jedno z nich musiało się tam koniecznie wtrącić i był to cud rzeczywisty, jeśli się tam nie wtrącili oboje. Nadzwyczajnie bogaci, lecz równie skąpi, lubili przy tym żyć wesoło i okazale, skąd się wyradzało tysiące najdziwaczniejszych sprzeczności, a ponieważ skąpstwo najczęściej odnosiło górę nad wszystkimi innymi ich zachętkami, więc i okazałość najczęściej kończyła się na obietnicach, fałszach albo pustych przechwałkach. Kiedy dawali obiad, o którym wiedzieli naprzód, że każdy od niego powstanie głodny, to zawsze oboje mnóstwo naopowiadali przepysznych rzeczy o różnych obiadach, które już dali w swym życiu i dać mają niebawem — a kiedy dawali wieczór, to był to zawsze tylko wieczorek wstępny do tego niesłychanego balu, który miał po nim nastąpić.

Ale jak obiad, tak i bal potem nie następował nigdy i dlatego mówiono o nich, że dają wodę farbowaną miasto wina, rzymski rumianek z pieprzem zamiast herbaty, paloną marchew na miejscu kawy — i że stary podaje gościom jakiś osobliwszy proszek zamiast tabaki, od którego goście kichają tak jak baterie możdżerzów i tracą węch na cały przeciąg obiadu. Powiadano też o nim, że przy obiadach daje dęte pieczenie, tak jak dęte są roboty ze srebra i złota, utrzymywano także, że w chwilach swobodnych w dziedzińcu swego pałacu łapie wrony na wędkę i podaje je na wieczorach zamiast kuropatw, co wszakże bardzo było podobne do złośliwego żartu; ale to było rzeczą potwierdzoną dowodnie, że kiedy godził skrzypków na wieczór do siebie, kazał im grać na trzech strunach i tym sposobem zyskiwał na każdym po jednej strunie. — Pomimo to jednak wszystko było zawsze u niego najlepsze i niech Bóg broni, żeby się był kto poważył coś cudzego przy nim pochwalić: wyśmiał, wyszydził i na końcu zawołał: — A to chyba nie widziałeś tej rzeczy u mnie! — Jakoż to był jedyny sposób, którym go można było zniewolić do wydobycia z piwnicy win lepszych albo do spełnienia jakiego szlachetnego uczynku: stawił się wtedy staruszek i sam wina przynosił albo wyrzucił jaką większą sumę pieniędzy.

U tych tedy staruszków bywały teraz co tydzień wieczory, nie tańcujące, broń Boże! boby to była zgroza! — powiadali, ale gadające, z kolacjami i grą, w której stary zawsze brał udział, nigdy nie wygrał i nigdy nie przegrał, ale zawsze kilkadziesiąt kulfonów3 za obrączkowe dukaty wymienił. Nudne to były w gruncie rzeczy te ich wieczory, ale wszyscy na nich bywali — staruszkowie oboje byli tak w towarzystwie lwowskim zakorzenieni, że nie można było u nich nie bywać. A zresztą byli krewni całemu światu! Jędrzej był z panią podkomorzyną spowinowacony tak blisko, że ją musiał ciotką nazywać.

Owo więc kiedy Jędrzej wszedł do głównej komnaty, zastał tam całe grono dam, siedzących przy kanapie w półkolu, pomiędzy którymi główny rej wiodła sama gospodyni, to rozpowiadając swoim chrzypliwym głosem anegdoty, to rozrzucając komplimenty na wszystkie strony. Przy słabym świetle kilkunastu świec cienkich woskowych, które prawie zupełnie w ciemnych obiciach komnaty tonęło, Jędrzej nie był w stanie nawet twarzy rozpoznać i stanąwszy przed owymi damami, zaczął się skwapliwie rozglądać, gdzie by mógł gospodynię domu odszukać, która, zaciśniona w głąb krzesła i zajęta rozmową, pomiędzy przechodzącymi się po komnacie mężczyznami innymi jego wejścia wcale nie uważała.

Ale podkomorzyna sędomirska, siedząca przy kanapie za drugimi damami, natychmiast go spostrzegła. Znajdująca się u jej boku Stasia była już pełna rumieńców. Widząc to, matka, nachyliła się ku niej nieznacznie i szepnęła jej do ucha.

— A widzisz, dziecko? jak to moja mniemana srogość zaraz poskutkowała.

— Ale mama już ma satysfakcję?... — odpowiedziała pytaniem Stasia.

— O ho ho! daleko jeszcze do tego...

— Proszę mamy...

— Proszę cię, zostaw to już mnie tylko... ja wiem, co robię...

Tymczasem Jędrzej znalazł już nareszcie gospodynię domu i ona go także spostrzegła.

— A! — zawołała staruszka — mój siostrzeniec kochany! na któregośmy wcale dziś nie liczyli. Bo trza ci wiedzieć, żeśmy cię nie prosili umyślnie. Jakżeż? czy to się godzi, być już półtora tygodnia we Lwowie i nam się nie pokazać?

— Mościa dobrodziejko! — rzekł na to Jędrzej, całując w rękę staruszkę — spodziewam się przecież, że mnie państwo nie zechcecie posądzać o to, ażebym dom moich szanownych wujostwa zaniedbywał przez zapomnienie albo też i umyślnie?

— A to dobrze! a przecież jesteś już od półtora tygodnia we Lwowie... Chyba że mi się tylko zdawało, żem cię widziała u pani kasztelanowej na balu?

— Ale owszem, byłem na balu i jestem od tego czasu ciągle we Lwowie... ale przez ten czas cały ani krokiem nigdzie nie byłem.

— Cóż! czy nie słaby?...

— Tak, moja ciotko kochana. Na owym balu nabawiłem się przeziębienia i musiałem cały tydzień przeleżeć w łóżku. Czyby też mogła być jaka inna przyczyna?...

Na te słowa Stasia rzuciła znaczącym wzrokiem na matkę, a tymczasem gospodyni domu odpowiedziała: — Tak się też domyślam... bo wiem, że nas kochasz i szanujesz jak zawsze, lubo już tak dawnośmy się nie widzieli. Siadajże, proszę cię, choć na chwilkę koło mnie i opowiadaj mi, jak się ma ojciec, twoja matka kochana, Ernestynka, co tam porabia? Co tam robicie na wsi, jak się bawicie?... siadaj no tu koło mnie...

Ale w tym momencie nadbiegł sam podkomorzy. Biegał on w tej chwili po wszystkich komnatach i wodził wszędzie za sobą ogromnego, od stóp do głowy uszamerowanego galonami pajuka. Pajuk niósł tacę małą z malutkimi jak naparstki kieliszeczkami, a on sam nosił w ręku oplataną butelkę i z niej nalewał gościom jakiś likier osobliwszego gatunku, nad którym się sam w nieskończonych unosił pochwałach. Zwijając się jak opętany z tą buteleczką, przyskakiwał on do tego i owego z znaczniejszych gości, drugich zręcznie mijając, i mówił: — Przed herbatą, przed kawą i co nam tam jeszcze da moja żona, ja proszę na likier... Jest to osobliwość, jak ciebie kocham, prawdziwy chiński. Dostałem go kilkanaście butelek od ambasadora angielskiego w Wiedniu, kiedym przed dwoma laty wracał tamtędy z Rzymu.

Wyobraź sobie, tak się Niemiec we mnie rozkochał, że go oddał do ostatniej butelki.

Chciałem płacić, ale gdzież tam, ani sobie dał mówić o tym... No! ale posłałem mu za to cztery konie z mojego stada, pal go kat! niechaj znają Angielczykowie, że my także umiemy robić prezenta!... No, a cóż to? jakże? smakuje panu? smakuje? ale specjał, specjał! nie znajdziesz go tu — tu się nachylił gościowi do ucha — ani nawet u księcia jenerała.

I to mówiąc, zaraz i sobie nalał drugi kieliszek i sam go wychylił. Tak zawsze robił przy każdym gościu, bo lubo ten likier nie kosztował czterech koni, jednak był niezły, i szkoda go było rozczęstować zupełnie. A wtem obaczył podkomorzy Jędrzeja: — A toż co znowu! — zawołał staruszek — czy duch, czy wizja? czy majak? A chodźże tu prędzej, niech cię uściskam...

Przy tych słowach postawił podkomorzy butelkę na tacy, którą pajuk trzymał wciąż w rękach, i całował Jędrzeja, który się we dwoje ku niemu nachylił: — A! latawcze! a pędziwietrze! a przecież sobie i nas przypomniałeś! No i cóż tam? i cóż tam? jak się ma ojciec? a matka? a Ernestynka? a sam? No! o tobie już nie ma nawet co mówić. Opływasz w szczęściu aż nadto... Hej! pajuk! a gdzie to umykasz z tacą? tu, kołkiem przy mnie!... Mój Jędrusiu kochany! bardzo się cieszę, że cię widzę. Byłeś podobno słaby, mówił mi o tym starosta. Ale to źle, to źle, tak nie trza, to na nic.

Tu mu się nachylił do ucha i mówił: — Bo to na wszystko są swoje sposoby. Ja wiem o wszystkim. I pogadamy o tym. Dam ci radę wyborną. Pomyślałem już o tym i tak się złoży wszystko, jak książka.

Tu jakiś żartowniś do pajuka przystąpił i nalawszy sobie kieliszeczek likieru, pił go, patrząc z uśmiechem na podkomorzego.

— A co! smakuje? smakuje? bardzo się cieszę, bardzo mi przyjemnie. Zaraz będę służył i dalej — mówił staruszek, ale wziął zaraz do ręki butelkę i schował ją poza siebie.

— Słuchajże mnie, Jędrzeju, trzeba, żebyśmy pogadali ze sobą i to jak można najprędzej, bo periculum in mora.

— Ale mości dobrodzieju! — zawołał, przyszedłszy nareszcie do słowa, Jędrzej — tu nie ma nic takiego, ja nie wiem o niczym...

— Jak to? to przede mną jeszcze będziesz robił sekrety? mój Jędrusiu! a do czego też to podobno? Hej! pajuk! a czego ty tu stoisz jeszcze? ruszaj, ruszaj precz do kredensu! nie zastępuj miejsca moim szanownym gościom. Słuchajże mnie, kochanie, już ja chciałem być nawet u ciebie, aby pogadać... ale to nie stracone...

— Ale na cóż też tego? — zawołał wreszcie zniecierpliwiony Jędrzej — ja sam będę służył panu podkomorzemu...

— No, tak, tak, ale ja cię i dziś jeszcze uchwycę, mam nadzieję przynajmniej, na jedno słówko...

— Będę do dyspozycji pana podkomorzego — rzekł Jędrzej, wyrywając mu się już prawie gwałtem — tylko muszę się jeszcze z damami przywitać!...

— A to nie witałeś się jeszcze? wszelki duch chwali Pana Boga! a czyż miałem sumienie cię zatrzymywać? a czy wiesz, kędy siedzą? oto tam przy kanapie...

Jędrzej spojrzał z zadziwieniem na gadatliwego staruszka, a ten go popchnął jeszcze, wołając: — Tam, tam, przy kanapie! a biegajże jak najprędzej... i nawet spiesz się, jeśli co pilno, bo zapewne niebawem pokaże się nam i panna Melania, a wtedy trudno się będzie rozedrzeć...

To mówiąc, podkomorzy spojrzał wzrokiem niby tryumfującej ironii na pomieszanego młodzieńca, który stał nieruchomy, patrzał na niego i nie wiedział już sam, co miał mówić.

Wszakże podkomorzy tylko jedno oka mgnienie go w tej niepewności wytrzymał i natychmiast objął go w swoje ramiona, mówiąc mu do ucha: — A co? nielepiej to było nie robić przed starym sekretów? he? cha cha cha! No, ale nie frasujże mi się tym zupełnie, bo ja tu już i bez ciebie zrobiłem wszystko, i udało się jak najlepiej. Potem ci powiem.

To było już dla Jędrzeja najzupełniejszą zagadką.

Ale nie było tu czasu do stracenia nad rozwiązywaniem zagadek; jakoż Jędrzej, lubo cokolwiek zamyślony i siebie niepewny, przystąpił do podkomorzyny sędomirskiej i kłaniając się matce i córce, rzekł do pierwszej: — Miałem przyjemność prezentować się dzisiaj u drzwi pani podkomorzyny, ale nie miałem szczęścia...

— Bardzo nam przykro było — przerwała podkomorzyna — żeśmy pana przyjąć nie mogły, bośmy już były na wyjezdnym... Ależ to rzecz nie stracona; wszakże widzimy się tutaj. Jakże pan spędza karnawał?

— Ja, jak najgorzej...

— Oh! doprawdy? jakaż to szkoda! Ale możeś pan sam temu winien? Udzielanie się obszerniejsze albo ograniczeńsze od nas samych zależy...

— W tym razie nie zależało ono wcale ode mnie, bo byłem po prostu zmuszony do ograniczenia się i to jeszcze do tego na sobie samym...

— Czy tak było istotnie? słyszymy o tym, ale zaledwie możemy wierzyć... Pan cześnik koronny właśnie nam powiada, że znalazł w panu wybornego partnera do l’hombra i do konwersacji statecznej, z czego z wielką dla siebie pociechą korzysta, schodząc się z panem codziennie u wojewody inflanckiego. Ale to zapewne musiał pana pomieszać z kim innym...

— Nie, pani — rzekł na to Jędrzej — jest w tym cokolwiek prawdy...

— A cokolwiek w tym, co pan mówisz, i tak składa się prawda cała — dodała prędko podkomorzyna — ale a propos wojewody, czy obaczymy tu dzisiaj pannę wojewodziankę?

— Nie umiem pani tego powiedzieć — rzekł Jędrzej, zarumieniony na całej twarzy.

— Jak to? serio pan tego nie wiesz?

— Mogę panią najsolenniej zapewnić, że nie wiem.

— A! panie Jędrzeju! już też to się nie godzi być tak nieszczerym dla swoich tak bliskich sąsiadów...

— Przepraszam panią, ale nie mogę zamilczeć, że mnie ten zarzut trafia całkiem niewinnie.

— Niewinnie?! ah! to już troszeczkę zanadto. Przecież zdaje mi się, że się najsłuszniej o nieszczerość obwinia tego, który przed przyjaciółmi ukrywa tajemnicę, wiadomą całemu światu.

Na taki zarzut chciał Jędrzej wystąpić z usprawiedliwieniem obszernym, ale w tym momencie podkomorzyna odwróciła się od niego i zaczęła rozmowę z damą obok siebie siedzącą, zostawiając mu przecież wolne pole rozmawiania ze Stasią.

Po tak dosadnych przycinkach Jędrzej nie był wcale usposobiony do swobodnej rozmowy, ale jakkolwiek bądź, sposobności tej nie mógł on żadną miarą opuścić, zwłaszcza że była to sposobność, jaka być mogła najlepsza, bo Stasia siedziała pod ścianą ostatnia i była prawie całkiem zasłoniona jednym ramieniem tego półkola dam, które się rozciągało od głównej kanapy. Biorąc tedy krzesło i siadając przy Stasi, rzekł do niej: — Mamę pani znajduję dzisiaj w osobliwszym dla mnie usposobieniu; czy i pani podziela jej zdanie?

— Pan mi zadajesz bardzo trudne pytanie...

— Ale pani słyszałaś naszą rozmowę?

— Słyszałam całkiem, chociaż może nie rozumiałam wszystkiego...

— Ja muszę się przyznać, żem jej nie rozumiał zupełnie, lubo nietrudno mi się domyśleć, o co właściwie chodzi. Ale mama postąpiła sobie jeszcze o tyle nielitościwiej ze mną, ile że mi nie dała czasu nawet do usprawiedliwienia...

— A usprawiedliwienie się takie nie byłoby trudne cokolwiek dla pana? — spytała Stasia, patrząc mu w oczy.

— Niestety! — rzekł Jędrzej z westchnieniem — muszę to przyznać otwarcie, że byłoby bardzo trudne, a wobec surowego sędziego może nawet i niepodobne...

— W takim razie i ja pana już nie rozumiem...

— Pomimo to jednak — ciągnął dalej Jędrzej — nie wątpię wcale, iż usprawiedliwienie się moje byłoby pewnie przyjęto przez panią.

— To być może, ale zawsze zdaje mi się, że słuszną zrobię uwagę, jeżeli powiem, że już tam koniecznie być musi wina, gdzie usprawiedliwienie się trudne, a jak pan sam mówisz, może i niepodobne...

— Nie, pani! to nie jest konieczne. Bo w życiu naszym, które teraz z każdym dniem staje się obszerniejszym, a co gorsza, zawilszym, każdą sprawę, każdy czyn, każdy zamiar nawet, otaczają tysiące okoliczności; z tych okoliczności różne się wywiązują pozory i zaprawdę, trzeba by mieć wzrok bardzo bystry i nieomylne sumienie (czym jednak nikt z nas się nie może poszczycić), ażeby zawiłą sprawę sprawiedliwie osądzić przed jej wyjaśnieniem.

— W tym panu przyznaję słuszność, ale pragnę zapytać pana, czy nasze sprawy muszą być zawiłymi koniecznie?

— Nie, pani! nie muszą, lecz jeśli same z siebie, pomimo woli naszej, się zawikłają?

— To wtedy?

— To wtedy nie pozostaje nam nic, jak usilna praca ku rozwiązaniu zawikłań z jednej strony, a z drugiej cierpliwość i ufność, że praca pożądanym uwieńczy się skutkiem.

— A czy taka praca jest rzeczywiście? — spytała Stasia.

— Jest, pani, najusilniejsza, jaka być może.

— To w takim razie i ufność będzie.

Po tych słowach Jędrzej z głębi piersi odetchnął i rzekł cichym głosem: — Pani jesteś aniołem moim. Pani wracasz mi życie.

Lekkie rumieńce okryły twarz Stasi i trwała chwilka milczenia. Po czym pierwsza odezwała się ona, mówiąc: — Zawiłe sprawy mają to do siebie, że najczęściej są długie. Ażeby je opowiedzieć w całości, trzeba by czasu niezmiernie wiele. Ja z mojej strony nawet i nie pragnę dowiadywać się tych zawiłości, których w części się wprawdzie domyślam, ale których całość jest mi obcą zupełnie. Pomimo to przecież o jeden drobny szczególik muszę pana zapytać.

— Proszę pani, jestem gotów odpowiedzieć choćby na wszystkie.

— Powiedz mi pan więc jednym słowem, o co tu chodzi?

Jędrzej się chwilkę namyślił, bo nie zrozumiał od razu pytania, lecz zrozumiawszy je, uśmiechnął się i odpowiedział: — Podług pani jest to tylko drobny szczególik?

— A gdyby to była nawet i kwestia życia? — spytała Stasia.

— Zawsze bym pani odpowiedział na nią natychmiast — rzekł prędko Jędrzej i zasunąwszy się za jej krzesło, mówił dalej: — Otóż na to pytanie, ażeby je wyjaśnić, tak jak należy, musiałbym odpowiadać niezmiernie długo; ale ponieważ pani żądasz odpowiedzi krótkiej, więc pani powiem krótko: że chodzi tu o to, ażeby komuś, który tego istotnie jest godzien, ująć ile możności jak najwięcej przykrości, a może nawet i smutku.

— Tak sobie to wyobrażałam — odpowiedziała Stasia — ale powiedzże mi pan jeszcze, któż temu komuś dał upoważnienie do smutku?

— Było wiele powodów do tego...

— A najpierwszy przy panu?...

— Mogę panią najsolenniej zaręczyć, że nie.

— I pewnie „nie”?

— Jak najpewniej.

— I ani w części „nie”?

— Ani w najmniejszej części.

— W takim razie postępowanie pana dzisiejsze zasługuje na poszanowanie.

— O! Pani mnie uszczęśliwiasz nad wszelki wyraz! Słowa te podnoszą mnie całkiem z mego chwilowego upadku, przecinają wszystkie moje wątpliwości na zawsze i dają mi wiarę, dają mi siłę do wytrwania w moim trudnym położeniu do końca. Jeżeli się nie zachwieję w moim poświęceniu się dla osoby obcej mojemu sercu, jeżeli potrafię ułatwić jej zapomnienie marzeń i złudzeń niepodobnych zupełnie i jeżeli potem sam będę spokojny, szczęśliwy i próżen wszelkich wspomnień bolesnych — będę to miał do podziękowania li tylko pani. O! bo ileż to ja mam do podziękowania pani! — kiedym na samym wstępie do życia został wzięty w niewolę, kiedy mnie okuto w kajdany i prowadzono do bram takiej krainy, która całkiem nie odpowiadała mojemu sercu; kiedym ujrzał trzeźwymi oczyma, jak ta kraina jest pustą i zimną, i głuchą i kiedym już zaczął rozpaczać, że mi Bóg taki los ciężki przeznaczył, nie mając ani pojęcia o tym, żebym się mógł wyrwać z rąk moich tyranów: wtedy pokazał mi się anioł niebieski jakoby we śnie, który mnie dotknął jasnym promieniem swych oczu i rzekł mi: — Zbudź się i wstań! Zrzuć ze siebie te więzy i patrz, jaki świat piękny stoi otworem przed tobą! — Zbudziłem się wtedy i ujrzałem istotnie świat całkiem inny, taki piękny, jak raj niebieski, a taki smutny, że z każdego kwiatka, z każdego drzewka krwawe łzy upadały na ziemię. Za tym smutkiem i tymi łzami świeciło słońce jasne, piękne wiosenne — i zdało mi się, że trzeba tylko przebrnąć przez krew i przez łzy, aby się dobić jasności tego nowego słońca. I na ów krwawy i łzawy bój poprowadził mnie ten mój anioł, ten sen. Jakiekolwiek tam były tych bojów koleje, ja zawsze to mogę powiedzieć, że zamiast kwasić się w dusznej komorze pomiędzy pudrowanymi mistrzami rachuby i roztropności — dzięki owemu aniołowi — przeżyłem przynajmniej jedną chwilę życia tak, jak ją najpiękniejszą może sobie wymarzyć młodość. A pod koniec tych bojów, kiedy nas opuszczały już siły, kiedy szaleństwo napadało umysły, rozpacz rozdzierała nam serca — i kiedy każdy musiał co chwila upadać pod ciężarem tych bólów, ja potrzebowałem tylko jednego wspomnienia na to, aby w krwawej boleści serca zachować uśmiech na twarzy, i to wspomnienie miało moc czarodziejską nade mną. Kiedy wszystkie bramy już były zamknięte, wszystkie drogi naszego życia powleczone ciemnością, wspomnienie to przecież otwierało dla mnie jedną ścieżeczkę, na której świeciło słońce, zieleniły się trawki i rozkwitały kwiaty, uwite w wieniec cichej miłości i szczęścia. Tym snem, tym aniołem, tym wspomnieniem nareszcie, które tak błogie wpływy wywarło na moje życie, które jest dzisiaj jedyną spójnią wiążącą mnie ze światem i całą moją nadzieją na przyszłość. Któż to był, jeśli nie pani. I pani sądzisz, że są jakie trudy tak ciężkie, poświęcenia tak wielkie i tak kosztowne ofiary, żebym ich nie poniósł, ażeby takie wspomnienie w rzeczywistość zamienić?...

— Nie, tak nie sądzę — odpowiedziała Stasia — lecz żal mi bardzo, że poświęcenia muszą mieć miejsce i żal mi jeszcze bardziej, że się do nich nie mogę przyczynić.

— O! pani! ty się do nich przyczyniasz aż nadto wiele, chociaż nie mówisz o tym. Ale bądź pani pewną, że ja te poświęcenia rozumiem i czuję je w głębi serca, i nieraz bardzo... bardzo nad nimi boleję.

— Szczerze panu mówię, że nie wiem o żadnych poświęceniach z mej strony.

— A czyż ufność taka bezwzględna, jaką zastaję u pani, czyż tak anielska cierpliwość nie jest żadnym poświęceniem?

— O! — zawołała Stasia z uśmiechem — w tym wypadku nie jest przynajmniej zasługą!

— Wolnoż się pytać czemu?

— Bo... bo... nie powiem panu — odpowiedziała Stasia z uśmiechem — pan mi o sobie mówisz tylko cokolwiek, a o mnie chcesz wiedzieć wszystko.

— Ja pani o sobie nie powiedziałem wszystkiego, ale powiedziałem już tyle, że reszta jest zupełnie domyślna.

— Pan jesteś także dosyć domyślny. Ale na cóż nam mówić o tym? Lepiej, sądzę, to panu przypomnieć, że pan mamę istotnie rozgniewałeś na siebie. I ja nawet jestem rozgniewana na pana, bo przez dziewięć dni całkiem się nie pokazać, to trochę za odważna rachuba na czyjąś cierpliwość.

— Czy pani nie wiesz o tym, że to było niepodobieństwem?

— Tylkom się tak domyślała, ale potem i domysł mój upadł, kiedym się dowiedziała, że pan wczoraj już wyjeżdżałeś...

— Z tego zarzutu bardzo łatwo pani się wytłumaczę. Pierwszy raz wstawszy z łóżka, byłem skwaszony i nudny i oczywiście pokazałem się tam, gdzie chciałem się pokazać ile możności nudnym.

— I byłeś pan nudnym w samej istocie?

— Najnudniejszym... i to nawet do tego stopnia, że dosyć było spojrzeć na mnie, ażeby ziewać...

— I ziewali wszyscy?...

— Mniej więcej...

— I panna Melania?

— Tak... dosyć...

— A pan starosta bełski?

— Był w bardzo dobrym humorze.

— Mnie się zdaje, że ten starosta bełski, chociaż pański wujaszek, niebawem już panu takiego figielka wykroi, którego się pan po nim nie spodziewasz zupełnie.

— Pani rozumie, że mnie zdradzi?

— Tak...

— O! gdybyż mnie tylko zdradził jak najprędzej! Może by to był pierwszy zdradzony, który by błogosławił swojego zdrajcę, ale że błogosławiłby go z całego serca, to więcej jak pewna.

— Ale to trzeba przyznać — mówiła Stasia, rosnąc ciągle w dobrym humorze — że pan przecież nie darmo strawiłeś tyle czasu pomiędzy roztropnymi ludźmi: bo zdradzić kogoś samemu, to jest rzecz serca, złego, lekkomyślnego, występnego, ale zawsze serca; ale zniewolić stronę przeciwną do zdrady, to już podobno tylko rzecz roztropności, rachuby...

— Tak by to niby być powinno, ale w tym wypadku tak nie jest... Jednak gdyby nawet tak było, to zawsze śmiem utrzymywać, że byłaby to rachuba nie przynosząca rachmistrzowi zakały... Rachuba bowiem jest tylko wtedy naganną, jeżeli jej bodźcem jest czysty egoizm, a celem korzyść własna...

— A tutaj?

— Tutaj?... — powtórzył Jędrzej i namyślał się, jak ma postawić swoją odpowiedź.

— Ja sądzę, że tutaj może lepiej całkiem się nie usprawiedliwiać — rzekła Stasia z uśmiechem.

— Ale dlaczegoż, pani? usprawiedliwienie się moje nie jest zupełnie trudne. Odpowiedź sama z siebie się nasuwa. Celem mojej rachuby jest dobro bliźniego. Gdybym nie miał względu, tylko na siebie samego, nie potrzebowałbym ani nawet zwracać uwagi na to.

— Tak jest istotnie, jak to panu powiedziałam już przedtem. Ale tu jeszcze dodam, iż zdaje mi się, że pan zanadto względną uwagę zwracasz na tę okoliczność. Pan jesteś zanadto delikatnym, a ta delikatność, któż wie, czy nie ma źródła tylko w dobrym rozumieniu o sobie samym? Ja widuję pannę Melanię prawie codziennie i zawsze bardzo pilnie się jej przypatruję, ale jeszcze ani razu nie dostrzegłam w niej nie tylko tak głębokiego bólu, ale nawet ni smutku.

— Bardzo chętnie bym przyjął na siebie zarzut o zarozumiałość, gdyby tylko tak było.

— Czy pan sądzisz inaczej ?

— Całkiem przeciwnie.

— W takim razie jesteś pan zdania, że możemy się zaprzeć uczuć, jak tylko zechcemy.

— Są ludzie tak szczęśliwi, że mogą.

— Wierzę panu już wszystko, więc i to wierzę, ale przyznam się, że ja nigdy nie potrafiłabym się nauczyć tej sztuki.

— A cóż byś pani zrobiła w tym położeniu?

— A czy ja mogę się znaleźć w tym położeniu? — zapytała Stasia, patrząc mu z pewnym rodzajem przestrachu w oczy.

— O! nie! nigdy i nigdy! — zawołał Jędrzej z uczuciem — chybaby mi do wytrwałości nie stało życia.

— Wtedy nie byłoby żyda i dla mnie — wymówiła cichutkim głosem Stasia, usiłując powstrzymać łzy, które jej się gwałtem cisnęły do oczu. Jędrzej widział te łzy i umilkł na chwilę. Działo się to w salonie i trzeba było mieć słuszny wzgląd na to... Ażeby dalej rozmawiać spokojnie, trzeba było przeczekać chwilkę, nimby się obopólne uspokoiło wzruszenie...

Wszakże nim się to stało, weszła Melania do salonu. Melania wyglądała dziś bardzo ładnie, była świeżą, rumianą, śmiejącą. Oparta na ramieniu swojego ojca, zbliżyła się do grona dam, siedzących w półkolu, tak głośno, wymownie, wesoło, że z jej przybyciem całe towarzystwo się ożywiło. Kto ją widział w tej chwili, mówił do siebie w duchu: Otóż to jest serce swobodne! otóż to humor nieporównany! — starosta bełski aż się rozpromienił cały z radości i zaraz się do niej przybliżył. Tylko jeden Jędrzej nie zmienił twarzy i był wcale innego zdania; jemu się bowiem zdawało, że Melania przecież głos miała niepewny i nienaturalną wesołość...

Zrobiwszy to spostrzeżenie, Jędrzej wstał z krzesła i chciał się zręcznie przenieść na inne miejsce, ale tymczasem przybliżyła się tutaj Melania i powitawszy podkomorzynę, ściskała za rękę Stasię, mówiąc do niej: — Wiedziałam jeszcze wczoraj, że się tu obaczymy. Jest to jedna z tych przyjemności, na którą naprzód liczyłam...

Stasia równą odpowiedziała grzecznością, a tymczasem Melania obróciła się do Jędrzeja, mówiąc: — Ale pana wcale niespodziewanie tutaj spotykam. Pan cześnik koronny powiadał nam dzisiaj, że pan jesteś tak interesami zajęty, że nawet pana do swojej partii namówić nie mógł...

zdaje mi się, że wspominał o tym, jakobyś pan miał za dni kilka wyjechać... Czy tak jest w samej rzeczy?

— Nie, pani — powiedział Jędrzej — nie mam w tej chwili żadnej podróży przed sobą...

— A więc się możemy pocieszyć, bo byłaby to istotnie niemała strata dla karnawału — odpowiedziała Melania zimnym, etykietalnym tonem i odwróciwszy się natychmiast od niego, zaczęła dalszą rozmowę ze Stasią.

Nie tłumacząc sobie wcale tych słów znaczenia, Jędrzej korzystał z tej sposobności i wysunął się milczkiem w inną stronę salonu.

Zdało mu się teraz koniecznym zbliżyć do skarbnika.

Skarbnik siedział pod ścianą i rozmawiał z jakimś drugim kontuszowym szlachcicem.

Jędrzej się zbliżył do niego i witał go z dosadnym uszanowaniem. Skarbnik może miał przedsięwzięcie spotkać go zimno, ale już po kilku słowach chłodniejszych zmiękł znacznie.

Nie mógł on być niewdzięcznym za powitanie pełne szacunku i nie umiał się źle obchodzić z człowiekiem, dla którego miał istotną sympatię. Jędrzej siadł obok niego z przeciwnej strony i mówił w dalszym ciągu rozmowy: — Odprawiony ode drzwi pani podkomorzynej, nie miałem już nadziei widzenia dzisiaj pana majora, ale w mieście na wszystko są jeszcze sposoby. — A na to skarbnik: — Bardzo pana za moją siostrę przepraszam, ale też i nie ma się czemu dziwić. Do naszych dam wielkoświatowych trzeba pukać po kilka razy, nim się można dopukać. Nie tak to, panie kochany, jak na wsi, gdzie drzwi stoją zawsze otworem i jakikolwiek gość się pojawi, zawsze mu radzi. Na wsi też podobno i serca trochę lepiej otwarte niż w mieście.

— Panu majorowi nie podoba się miasto?

— Wcale mi się nie podoba i tak mówię, że bodajbym w nim nigdy nie mieszkał. Zdaje mi się nawet, że gdyby mnie skazano na zamieszkanie w mieście, to bym choć z duszą uciekł, aby w nim tylko nie siedzieć.

— I ja nie jestem wielbicielem miasta, ale teraz staje się koniecznością dla nas, choć na jakiś czas zaglądać do miasta, bo inaczej trudno by było i wiedzieć, co się dzieje na świecie.

— Jest to w tym niby racja, bo dawniej wiadomości o świecie zbiegały się najprędzej do wielkich dworów i kiedy kto chciał się czego dowiedzieć, pojechał sobie na który dwór pański. Albo i jechać nie trzeba było, bo z owych dworów wielkich rozchodziły się wiadomości do mniejszych, a stamtąd po całym kraju. Dzisiaj dwory pańskie znikają, panowie zasiadają po miastach, a z nimi i wszystko gromadzi się w miastach. Ale proszę pana, po jakież to wiadomości jeździć dziś choćby i do miasta?

— A! jużci tego, sądzę, że i dziś jeszcze powiedzieć nie można, żeby już nawet nie warto było wiedzieć, co się dzieje na świecie?

— Ale cóż bo się dzieje?

— Dzieje się bardzo wiele. Waćpan dobrodziej wiesz przecie, że cała Francja jeszcze ciągle jest w ogniu. Niedawno tak głośne wojny nie ucichły na zawsze, lada chwila mogą znów zagrzmieć działa, a co wiedzieć, w którą stronę się ich paszcze wymierzą i jakie wywieszą sztandary?

— Nie przeczę temu, bo tak jest w samej istocie, że nowa wojna lada chwila wybuchnąć może, ale cóż nas już teraz może obchodzić wojna?

— A jak to, panie majorze? Te wojny, które już się odbyły, i te także, które są jeszcze w widoku, nie są to drobne panujących zatargi, które się poczynają na rozkaz z głównej kwatery i takiż rozkaz także je kończy; wojen tych także nie podnosi już Francja w swojej sprawie prywatnej, ale są to wojny po prostu, które poczyna ludzkość, i głos ten, który ja wywołuje, nie wdaje się w żadne traktaty. O takich wojnach nie można nic naprzód powiedzieć, czego jeszcze zapragną i jak daleko zasięgną, a stąd wniosek najsprawiedliwszy, że każdego powinny obchodzić.

— Już też ja i sam prawie w ten sposób o tych wojnach myślałem, słyszałem także wnioski podobne do innych, ale nie mając zwyczaju sądzić rzeczy, nie wyrozumiawszy jej dokumentnie, słucham wszystkich, sam milczę do czasu. Nie mogę jednak powiedzieć, żeby mnie te sprawy żywo nie zajmowały, przyznam się nawet, że gdzie tylko mogę, zbieram sobie wiadomości do tego się odnoszące, i tak już niejedna zawiła kwestia teraz się rozjaśniła przede mną. Nie mogę też tutaj nie wspomnieć, że wielką wdzięczność pod tym względem winien jestem imć panu Flawiuszowi...

— Komu to, mości dobrodzieju?

— Imć panu Flawiuszowi — powtórzył skarbnik — czy panu się to nie zdaje?

— Owszem, owszem... pan Flawiusz może wiedzieć bardzo wiele. Mieszkał tak długo w Paryżu, ma tam wielu znajomych, stoi z nimi zapewne w korespondencji, miał nawet i w Warszawie stosunki z osobami takimi, które się obecnie znajdują w Paryżu. Imć pan Flawiusz może wiedzieć bardzo wiele; żeby tylko to, co wie, było wszystko prawdziwe?

— Toteż na każdą relację ma się stosowne kryteria.

— I kryteria czasem mogą omylić, jakoż moim zdaniem najlepiej jest mieć wiadomości takie, na które nie trza kryteriów.

— Jeśli to można, to zapewne najlepiej, ale w tych rzeczach to podobno nie jest tak łatwo...

— Łatwo nie jest, ale my np. i bez pana Flawiusza mamy wiadomości te wszystkie, na których nam coś zależy.

— A to mi pan wcale powiadasz nowinę — rzekł żywo skarbnik — gotów bym nawet mieć o to pretensję do pana, żeś mi jej nie powiedział dotychczas.

— Pan major pozwolisz sobie zrobić uwagę, że było to prostym niepodobieństwem. Przez osiem dni całych nie wychodziłem z mojego mieszkania, a dziś, kiedy wyszedłem, byłem zaraz u państwa.

— Więc to tak było! — zawołał skarbnik — to jużci zapewne nie twoja wina, ale ja ci także zaręczam, że nie wiedziałem nic o tym, że byłeś słaby, bo jużciż przecie, jakie tam bądź robi kto ceregiele, ja byłbym zawsze chorego odwiedził. Ale słuchajże mnie łaskawco! bo te kobiety, tą furfanterią swoją zajęte... to tam nie ma czemu się dziwić... ale jeślibyś kiedy znowu w nasze strony zabłądził, pamiętajże z łaski swojej, że ja mam moje osobne pomieszkanie na dole i nie trza tam żadnych anonsów. Czy tam na wsi, czy w mieście, u mnie drzwi zawsze otwarte, a jeszcze też dla takiego, z którym jest co pogadać o rzeczach ważnych. Tedy mogę już liczyć na to?

— Pan mi zaszczyt tym czynisz...

— Ale daj no pokój ze zaszczytami! — zawołał skarbnik — co nam tam po tym!

Przyjdzieszże do mnie? a tak sobie kiedykolwiek o poobiedniej godzinie, kiedy to sam jeden u siebie i nikt nie zawadza... no cóż? mam się spodziewać?

— Ale przyjdę, przyjdę najniezawodniej...

— Dajże ci Panie Boże zdrowie — rzekł na to major i objąwszy zaraz Jędrzeja w ramiona, już mu naprzód dziękował za wiadomości, które zawsze i wszędzie trzymały pierwsze miejsce u niego.

A kiedy skarbnik ściskał tak serdecznie Jędrzeja, nawinął się tuż koło nich podkomorzy staruszek.

— A! otóż tak, to lubię. Kiedy się ludzie całują, to się kochają, a do miłości niechże Pan Bóg da szczęście!

To mówiąc, odsunął prawie gwałtem Jędrzeja i sam, wziąwszy skarbnika w ramiona, wyściskał go również serdecznie.

— Szukam cię, panie majorze — mówił zaraz staruszek — już od godziny, a nigdzie znaleźć nie mogę. Ale cię przecież złapałem. Siadajże sobie na swoim miejscu, a ja koło ciebie i pogadamy, A ty, panie Jędrzeju, do panien! Kawalerom nie wolno próżnować, a jeszcze też u mnie, gdzie jest tyle piękności. Biegajże prędko do młodych, a starych zostaw ze starymi.

Po tych słowach Jędrzej istotnie odszedł w inną stronę salonu, a podkomorzy, nachyliwszy się skarbnikowi do ucha, tak dalej mówił: — Cóż tam tedy, drogi panie Marcinie? kochasz nas teraz jak zawsze, to nie ma kwestii, ale przecież nie kochasz mnie tak, jakbym tego pragnął, bobyś mnie przecie trochę częściej nawiedzał.

— Mości dobrodzieju! — rzekł na to skarbnik — śmiem powiedzieć otwarcie, że to zarzut wcale niesprawiedliwy, bo Bóg mi świadkiem...

— Ale żartuję, żartuję... wiem przecież dobrze, że to jest miasto, że to karnawał, macie tylu przyjaciół, tyle stąd obowiązków, a ty jeszcze do tego i na służbie przy damach...

— Otóż to jest! — rzekł skarbnik.

— Alboż to nie wiem! — Alboż to i ja nie przyjeżdżałem tak kiedyś z moją żoną do miasta!

Co kłopotu, a bieganiny, a zgryzoty, a worek trzeszczy jak sośnina na ogniu! Alboż to nie wiem! Ale to mniejsza już o to, kiedy jest i nagroda. Nie żal płakać, kiedy jest czym łzy otrzeć. Wasza Stasia to anioł prawdziwy, to cacko, to pieścidełko. Wiele już widziałem piękności i w Paryżu, i w Rzymie, i w Wiedniu, i po całym świecie, ale coś tak pięknego i tak miłego zarazem nie spotkałem nigdzie. Już to trza przyznać, że taki nie ma nic na świecie, jak nasze Polki. Kiedy się która uda, to klękajcie narody: nie rachuj wdzięków i cnót, bo się ich nie doliczysz. No, ale powiedzże mi, ale tak szczerze, po staremu, po staropolsku, jakże tam uważacie Jędrzeja? he?

— Pan Jędrzej bardzo zacny kawaler, nie ma co przeciw niemu powiedzieć.

— Ale że zacny, to nie ma kwestii; i ja to ciągle mówię, chociaż to mój powinowaty. Bo to i w głowie jak trzeba, i koło serca czysto, o parentelach nie ma już co i mówić, a fortuna jak studnia. Słuchajże mnie, panie bracie, więc jakżeż? ale tak szczerze, jesteście za nim czy nie?

— Mości podkomorzy! — rzekł na to skarbnik — niewiem właściwie, o co tu chodzi...

— Ale ot! gadasz! przecież przede mną nie będziesz robił sekretów... A choćby sekret, toż tom niewart sekretów? wasz przyjaciel od serca, jego wuj cioteczno-rodzony, a stary jak świat, a milczący jak grób! Nie kryjże się przede mną, jak mnie kochasz... bo to ja także wiem trochę więcej jak inni i kiedy chcę z tobą pomówić szczerze, to pewnie nie na darmo.

— Chętnie bym mówił z tobą, choćby też i najszczerzej, ale prawdę mówiąc, nie ma tu jeszcze o czym i mówić.

— Ale wiem, wiem, o! jakże chcesz? przecie wiem wszystko jak najlepiej. Nie deklarował się jeszcze i to was nudzi. Powiadają wam z boku, że się stara o wojewodziankę inflancką, i to was gniewa. Chcecie go do decyzji zniewolić, przypuszczając do siebie Flawiusza i drugich wiercipiętów podobnych, a to się na nic nie zdaje. I owoż rzecz! A co? a co? może nie wiem wszystkiego? cha cha cha! dobrodzieju! a stary, a stary, a od czegóż człek stary!

Skarbnik chciał się protestować przeciw tym wszystkim domysłom, ale podkomorzy nie dał mu ani słowa wymówić, tylko powstawszy i wycałowawszy go po ramionach i twarzy, tak dalej mówił: — Ale dajno pokój, jak mnie kochasz! Zaraz tu całą rzecz wyjaśnimy. Owoż tedy ja jestem zdania, że Jędrzej i Stasia to jest para, jakiej nie masz drugiej na świecie. To jakbyś złożył dwa obrączkowe dukaty. Na tę i na tę stronę wszystko jest, co potrzeba: bo to i młodość, i piękność, i wychowanie, i rozum, i imię, i serce, a jużciż nie możecie powiedzieć, żeby konkurował o posag, bo jeśli ona ma milion, to on ich ma dwa albo i więcej. A kochają się jak gołąbki! Czy widziałeś, panie bracie, jak rozmawiali ze sobą? Moja żona przybiegła do mnie i zwróciła na to moją uwagę. Patrzyłem i łzy mi stanęły w oczach. Było tak kiedyś i u nas! ale hej! gdzie te czasy! Przypomniała mi je moja żona... ale pocałowałem ją w rękę i na tym koniec. Bo to tak już u starych. Ale uważasz mnie, twoja pani siostra srodze się z nim obchodzi. Biedaczysko ledwie wstał z łóżka, zaraz do was poleciał, staje pod drzwiami, prostuje się po chorobie jak może, serce mu bije, że ledwie nie wyskoczy spod żeber — a tu drzwi trzask mu przed samym nosem.

— Ale mój dobrodzieju...

— Poczekaj no, panie bracie! — poderwał prędko podkomorzy, trzymając silnie skarbnika za rękę — bo to nie koniec na tym! Wsiada on czym prędzej do powozu, przyjeżdża tu, nie wita mojej żony, nie wita mnie, biegnie prosto do twojej siostry — a ona, palże go z jednej strony, nuż z drugiej, i jeszcze raz, i jeszcze raz, a potem się odwróciła od niego: bądź asan zdrów!

— Jak to? to moja siostra...

— Ale tak, tak, jak cię kocham! Moja żona była przy tym, mimo woli całą tę rozmowę słyszała i zaraz do mnie przybiegła ze łzami w oczach! Wiesz, jak ona jest czuła. Bo i któż by się zresztą na to nie rozczulił! Biedny Jędruś! chodzi jak ścięty. Musiał być srodze gorzki, kiedy z tobą rozmawiał? he?

— Tak... istotnie był nie w humorze...

— A tyś mu może jeszcze doprawił? he? No, jak tam bądź, ale zawsze takie obchodzenie się z kawalerem takiego rodu, fortuny i tak dalej, a jeszcze do tego przez pannę kochanym, o!

— to jest srogość. Może też Jędrzej i zasłużył sobie na to... na oko, ale to tylko na oko, jak ciebie kocham, na oko. Bo wy nie wiecie, co jest! Konkuruje, kompromituje, bałamuci, a nie deklaruje, to prawda! ale czemu? Bo to trza mieć wzgląd słuszny na wszystko. Otóż trzeba ci wiedzieć, że deklarować jeszcze nie może, bo go trzymają u wojewody. Wojewoda go chwycił jeszcze dzieckiem, zaprzyjaźnił z Melanią, popodmawiał, pokręcił, pozaręczał, bo to minister! Siedźże teraz. Wojewoda, nie ma co mówić, z wszystkich względów mąż zacny; Melania piękna panna, dobra partia; ale gdzież też to dla Jędrzeja? — Jędrzej się spostrzegł zawczasu i chciał się zaraz wycofać, ale z wojewodą niełatwa sprawa, a i z panną niełatwa, bo to kurki czubate. Ale teraz już się to składa, robimy wszystko, co możemy, aby tego biednego Jędrzeja z tej niewoli wydobyć. Jakoż ugłaskaliśmy już wojewodę, wyperswadowaliśmy pannie i daliśmy jej kogo innego, już to prawda, nie Jędrzej co do wieku, ale też za to pan i starosta, i lada dzień będzie hrabią. I będzie to także para, co daj Boże zdrowie! Otóż, mój dobrodzieju kochany, wyrobi się to wszystko i wywinie jak z płatka, bo już kiedy ja się do czego wezmę, to tam pewnie nie darmo, tylko na miłość Boga! cierpliwości i wyrozumienia, wyrozumienia i cierpliwości tyle, co trzeba! A cóż, panie bracie! wiesz już teraz, jak rzeczy stoją? Winien Jędrzej? he? Wojewoda go trzyma za połę i męczy oracjami codziennie, panna wzdycha, płacze i tak dalej — winien to Jędrzej? he?

— Mości podkomorzy! — zaczął znów skarbnik, myśląc, że jeszcze raz przyjdzie do słowa, ale staruszek zaraz mu przerwał mówiąc dalej: — Ale tak jest, tak jest, nie winien nic, ani kwestii! owszem, owszem, jeszcze to zaszczyt mu czyni... Słuchajże mnie tedy, bo to ręka rękę myje, tak zawsze na świecie. Pomagamy my, pomagajcież i wy, a przynajmniej nie przeszkadzajcie. Grzeczność to rzecz niekosztowna, a tu chodzi tylko o grzeczność. Co wam z tego, że męczycie młodzika?

— Ale mości dobrodzieju! — zawołał zniecierpliwiony skarbnik — a któż też znowu...

— Ale daj no pokój! tak to się gada! ale taki to męki. A co to? nie wiesz? nie przechodziłeś tego za młodu? taki to męki. Otóż proszę was, bądźcie grzeczni dla niego. On biedny. Robi sobie szkropuły, chciałby i tu naprawić, i tam nie popsuć. On się gryzie. Nie przyczyniajcież mu się jeszcze do zgryzot. A nade wszystko, dajcie sobie spokój z tymi konkurentami. Co wam po konkurentach? A po Flawiuszu wam co? he? A co on ma u was do czynienia? he? A wiecie wy, kto to jest? he? A na co wam tego? A kocha się w Stasi, a wy na to patrzycie i nic nie mówicie? A wiecie wy, co może z tego wyniknąć? Bo to nie żart, panie bracie! Z miłością nigdy żartu nie było, a nie dopiero teraz! Kresów już nie ma i hajdamaków nie ma, którzy dawniej tak dobrze wyleczali z miłości, a takiego Francuza to może i diabeł sam nie wyleczy.

A co po tym? he? A jak przyjdą szaleństwa, awantury, pojedynki, zabójstwa, to co? Poradzisz na to? he? — No, ale nie frasujże się i o to, bo myśmy już pomyśleli i o tym. Wyprawimy Flawiusza w lot, że się ani spostrzeżesz. Niechaj sobie idzie, skąd przyszedł. Do Francji, do Paryża, między Niemcy, tam jego rzecz. Lepiej to będzie nawet i dla niego, bo tam, gdzie dzisiaj rej wodzą mieszczany, i on może coś znaczyć! a tutaj co? Tylko proszę was nie przeszkadzajcież już temu, a kochajcie mi mego Jędrzeja i bądźcie grzeczni dla niego. Otóż to cała rzecz. Słuchajże starego, bo przyjaciel, bo brat, a kocha was wszystkich jak ojciec...

I to mówiąc, wycałował znowu skarbnika i zniknął w tłumie, Skarbnik już nawet nią usiłował odpowiadać na tyle nowych wiadomości, które od niego odebrał, bo uważał, żeby się to na nic nie zdało, tylko usiadł na powrót na swoim miejscu i zamyślił się.

Tymczasem podkomorzy, kręcąc się po wszystkich salonach i mistyfikując i tego, i owego różnymi tajemnicami, spotkał się wreszcie z starostą bełskim. Właściwie zaś mówiąc, sam starosta go złapał i zaprowadziwszy w kącik odległy, zapytał prędko: — No i cóż tam, kochany mój podkomorzy? jakże się wiodą nasze sprawy gabinetowe?

— Ale wybornie, wybornie — odpowiedział staruszek — nie masz to interesów jak z naszą szlachtą. Czego nie chcesz, to zrobisz, Poprosiłem, wyperswadowałem, a wreszcie nastraszyłem i nafukałem, i jest. Jeżeli Jędrzej dlatego dotychczas u nich nie bywał, że go przyjmowano za chłodno, to odtąd, możesz być tego pewnym, że będzie bywał codziennie.

Jeszcze dziś, jeszcze to tu naprawią, co popsuli; obaczysz.

— No, to już jedno — rzekł na to starosta — ale to nie dość na tym, bo trzeba by także i Jędrzejowi wyperswadować...

— Ale i to, i to się zrobi, pozwólże mi, pójdę do niego natychmiast... — To mówiąc, chciał już odchodzić, ale starosta go jeszcze zatrzymał.

— Mości podkomorzy! Jędrzej nam nie ucieknie, ale cóż się dzieje z Flawiuszem, bo to pilniejsza?

— Pilniejsza, pilniejsza, nie ma co mówić, ale też i trudniejsza. Bo to jakiś frant panicz, o ile mogłem uważać. Ale i jemu damy my radę, a potrzeba koniecznie, bo jestem pewny, że on jest wielką Jędrzejowi zawadą. W innym domu nie mógłby szkodzić, boby i nie patrzano na niego; ale u tego Nieczui to kto wie? To szlachcic konfederat, a do tego farmazon, ród u nich to nic, a i szlachta to lada jaka. Mezalionsu się nie boją, bo niepodobny...

— Otóż to jest! i ja tak sądzę. Ten Flawiusz bardzo może Jędrzejowi pobruździć, a ile by mi to było nie na rękę...

— A! to już nie ma co mówić. Jędruś chłopiec ambitny. Gdyby go zbito z tropu u podkomorzanki i gdyby go wtedy wojewoda jeszcze raz przyparł... Kto wie, co by było?

— W każdym razie — chwycił znowu za słowo starosta — trzeba nam się pozbyć koniecznie Flawiusza. Ale ja sądzę, że się to uda z łatwością. Ofiaruję pieniądze... pieniądze mają swoją wartość... to chłopiec ubogi... a jak na szczęście jestem tak suto wygrany, że nawet parę tysięcy dukatów...

— Ale o! o! o! a na co tego! a toż do czego? a sto dukacików, a dwieście, a trzysta nareszcie, toż to fortuna!

— Ale nie, panie podkomorzy! bo trzeba toż mieć trochę sumienia. Kupujemy od niego, któż wie co, może jego szczęście na całe życie, toż go trza za to nagrodzić...

— No, no, no, dobrze, dobrze! Zostaw to tylko mnie, już ja to jakoś zrobię. Tylko bądź u mnie jutro, ażebyśmy pomówili o tym dokładnie... a teraz niech Bóg prowadzi, do Melanii, do Melanii! bo szkoda czasu... a ja do Jędrzeja.

Tu podkomorzy znowu utonął w tłumie gości i szyjąc się między nimi swoją schyloną głową, a zaczepiając po drodze każdego, szukał właściwie swego tak zwanego siostrzeńca.

Tymczasem Jędrzej już od niejakiego czasu był oblężony przez posiłkową armię podkomorzego, to jest przez jego żonę staruszkę, która, rozkazawszy mu usiąść przy sobie, szeptała mu do ucha zapewne to samo, co mu chciał powiedzieć jej godny małżonek.

Podkomorzyna, całkiem do swego męża podobna, jakeśmy o tym już wspomnieli powyżej, także tak samo mówiła, jak on, tylko troszeczkę słodziej i bez żadnej gestykulacji.

— Wypieraj się przede mną albo nie — mówiła ona — jak ci się podoba, ale jak ciebie kocham, tak to, co mówię, mówię z szczerego serca. Wojewodzianka nie jest całkiem dla ciebie. Panna niebrzydka, rozumna, ładnego rodu, ale... ale najpierwej już za stara dla ciebie, a po wtóre bez żadnego posagu, a oprócz tego może by się znalazło jeszcze i więcej. Ale podkomorzanka to co innego! I jeżeli cię tam pociąga serce, to jak cię kocham, najgorzej robisz, jeżeli masz choć najmniejsze skrupuły. Tu żadne skrupuły nie powinny mieć miejsca z pięćdziesięciu powodów, z których najważniejszy jest ten, że nikt się tam nie ogląda na szczęście cudze, gdzie idzie o szczęście jego własne, i to na całe życie. A potem, wierz mi, jak tobie szczęścia życzę, wojewodzianka ani marzy o tobie. Widuję ją prawie codziennie i mówiłam z nią o tym już kilka razy; mogę ciebie zaręczyć, że śmieje się z tego. A zresztą na cóż i tego? czyż nie najlepszy dowód masz w tym, że się pozwala otwarcie starać o siebie staroście?

Tu nadszedł podkomorzy i słuchając żoninej perory, przyznawał jej, mówiąc: — A! Otóż to jest! A bo tak!

— Afiszuje się z nim — mówiła dalej podkomorzyna — i to nawet publicznie!

— A! — uchwycił nareszcie za słowo staruszek — ale na co to i powtarzać? wszakże każdy to widzi. Powiadam ci że chociaż ta delikatność twoja bardzo jest dla ciebie zaszczytną, jednak jeżeli dłużej potrwa, to już i zaszczytu nie będzie, bo końcem końców każdy mieć powinien swoją ambicję, i koniec. Ale chodź no tu, panie bracie, bo i ja też mam ci słóweczko powiedzieć.

To mówiąc, wziął Jędrzeja pod ramię i prowadząc go z sobą tak mówił.

— Z wojewodzianką, jak tam chcesz sobie, to mniejsza. Prędzej później wyklaruje się rzecz. Ale co ze Stasią, to mówię tobie, nie żartuj, bo przeżartujesz. Jak ciebie kocham, tak przeżartujesz, i to nawet już bardzo blisko do tego. Bo matka, jak to wiem pewnie, jest na serio rozgniewana na ciebie, wujaszek wąsy odął i bardzo delikatnie się wysławia o tobie, a do tego wszystkiego jest jeszcze i Flawiusz!

— Ale cóż też państwo mówicie! — zawołał Jędrzej.

— Jak to? to mi nie wierzysz? Jak ci się zresztą podoba, ale ja ci mówię, że tak jest. Ja stary, o! ja stary, kochanie! i powiadam ci tylko to, że nie mam tyle włosów na mojej czuprynie, ile widziałem rzeczy całkiem niepodobnych na świecie.

Tu podkomorzy pogłaskał się mimo woli po czuprynie, na której nie było ani jednego włosa, lecz mówił dalej: — A to jest nawet bardzo podobne. Bo ty nie wiesz, jak się tam Flawiusz wszystkimi drogami do wszystkich dobija. Podkomorzynę już całkiem zyskał dla siebie, okułbaczył starego, a panna, panna, moje dziecko, to chorągiewka na wietrze. Nie ujmuję nic Stasi, bo zacna i poczciwa, i rozumna, ale zawsze to panna, kobieta, a u kobiet co bądź... żart, kaprys albo i nic, a cóż dopiero gniew! Nuż się rozgniewa na ciebie! Ej! ty nie wiesz jeszcze, co niejedna kobieta jest w stanie zrobić ze złości albo i na złość. Stasi ufam, ale zawsze ci mówię, nie żartuj, tylko uderz całymi siłami, dopóki czas. A Flawiusza miej sobie na oku, bo to frant, francuski frant! Tyle ci mówię, a reszty się domyśl; ja ci tylko to jeszcze dodaję, że dopiero co mówiłem ze starym i co wyrozumiałem, to z niego. Bądź zdrów i nie trać czasu — a odwiedź mnie też kiedyś w tych dniach.

Podkomorzy znów zniknął swoim zwyczajem — a Jędrzej został sam jeden pod ścianą.

Jakkolwiek to, co mu podkomorzy powiedział, było wedle niego bardzo niepodobne do prawdy, obudziło to jednak różne w nim myśli i różne uczucia. Rozmawiał on dopiero niedawno ze Stasią i rozmowa ta wypadła daleko lepiej, niżeli mógł się spodziewać, ale pomimo to przecież Flawiusz nasuwał mu się ciągle przed wyobraźnię i nawet go niepokoił.

Stojąc tak samotnie pod ścianą i marząc rzeczy niezupełnie zrozumiałe dla siebie samego, patrzał w środek komnaty i wodził wzrokiem po twarzach osób rozmawiających ze sobą.

Pomiędzy nimi dostrzegł najpierwej Stasię. Stasia była wesołą i szczebiotliwą, jak mały ptaszek o wiośnie, i to pocieszyło osmuconego młodzieńca. Ale z kolei dostrzegł on także Melanię...

Melania siedziała w tej chwili sama na osobnej kanapce i oparłszy czoło na ręce, zdała się tonąć w jakimś głębokim dumaniu. Głośna, około niej prowadzona rozmowa, śmiechy, wykrzykniki i żarty nie budziły ją wcale — Melania zdała się być martwą zupełnie. W tej chwili wszakże zbliżył się do niej starosta bełski i zagadnął ją głośno. Melania się obudziła, spojrzała w oczy staroście, ale się wstrzęsła zarazem, jak gdyby śmierć zaglądnęła jej w oczy...

Jędrzej to widział i zdawało mu się nawet, że Melanii się twarz wykrzywiła na widok starosty, i to wykrzywienie, jak gdyby wyraz najnieznośniejszej goryczy, już pozostało na twarzy...

Wszakże niebawem wstała, porzuciła starostę i zbliżywszy się do ojca, podała mu ramię. O kilka kroków od Jędrzeja żegnała się z gospodynią, a odwracając się ku drzwiom, czy mimo woli, czy też umyślnie, rzuciła wzrokiem na stojącego w niemym zamyśleniu Jędrzeja — ale był to wzrok taki tęskny, tak głęboko bolesny, tak nawet całkiem złamany, że Jędrzejowi się zdało, jakby ją widział na łożu śmiertelnym, żegnającą go tymi oczyma na zawsze...

To jedno tak przelotne spojrzenie przejęło go tak głęboko, że długo potem stał jeszcze w samotności pod ścianą, nie mogąc się stać panem swych rozpierzchnionych myśli i uczuć.

Aż znowu przypadkiem rzucił okiem na Stasię. Stasia była teraz jeszcze weselszą i spoglądając co chwila ukradkiem na niego, zdawała się mu ciągłe czynić wyrzuty, że się do niej nie zbliża. Zrozumiał to Jędrzej i natychmiast do niej przystąpił. Rozmawiał z matką i znalazł ją teraz wcale dobrze usposobioną dla siebie, rozmawiał ze Stasią i znalazł w niej tyle żywego, serdecznego uczucia, że mogłaby była nim chorych uzdrawiać, a może nawet wskrzeszać umarłych.

Ala Jędrzej był w tej chwili więcej niżeli umarły... i z martwoty swojej nie mógł się w żaden sposób rozbudzić.

Dostrzegła tego kochająca dziewczyna i niebawem także się osmuciła.

Wszakże po krótkiej chwili i podkomorzyna już się zaczęła zabierać do wyjścia. Przy pożegnaniu skarbnik podał ramię swej siostrze, Jędrzej Stasi.

Kiedy się znaleźli na schodach, Jędrzej przycisnął z całej siły rękę Stasi do swojej piersi i rzekł głosem stłumionym, ale pełnym uczucia: — O! czegożbym nie dał za to, gdybyśmy już w tej chwili, tak ramię w ramię, rozpoczynali wędrówkę nowego życia!

— Pewna nadzieja jest połową rzeczywistości — odpowiedziała Stasia — ale i to już jest niemało.

Z tymi słowami weszli w długi, wąski, ciemny korytarz, oświecony tylko skępstwem podkomorzego, na którego końcu dopiero jaśniało jakieś niewyraźne światełko.

— Patrz; pani! — rzekł Jędrzej w tej chwili — ten kurytarz jest żywym obrazem naszego dzisiejszego położenia: droga wąska, ciemna i długa...

— Ale na końcu błyszczy jasne światełko — dodała Stasia.

— Ach! ale jakżeż do niego daleko!

— Przecież kiedyś i do niego dojdziemy.

— Ach! to chodźmyż prędzej przynajmniej — zawołał Jędrzej — bo może to jest dla nas proroctwo?

W tej chwili doszli już do końca kurytarza, ale jakież ich było zdziwienie, kiedy ujrzeli, że w kurytarzu nie było światła żadnego — tylko latarnia, paląca się aż na drugiej stronie ulicy, rzucała blask w kurytarz przez okno. Widząc to, stanęli zdumieni oboje, a Stasia spytała: — Czy i to jest także proroctwo? Kiedy już dobiegniemy do mety, przekonamy się, żeśmy dopiero w połowie drogi?

Ulegającego wszystkim podobnym wrażeniom Jędrzeja ta uwaga bardzo żywo dotknęła, umilkł na chwilę, ale zebrał się prędko i odpowiedział: — Sądzę, że pani nie wierzysz takim improwizowanym proroctwom?

— A gdybym i wierzyła — odpowiedziała Stasia, stając na progu i wskazując na ową latarnię — patrz pan, jakie to jasne jest światło!

W chwilę potem piękna podkomorzanka już siedziała w powozie, lekkie ściśnienie ręki odpowiedziało na dobranoc Jędrzeja i powóz ruszył pędem na dół ulicą.

Pozostały na chodniku młodzieniec zaczął się oglądać za swoim powozem, ale patrząc i tu, i ówdzie, zamiast powozu, tuż przy rogu tegoż samego domu, ujrzał jakąś postać męską, w czarny płaszcz obwiniętą i jakby przylepioną do muru. Czy to rysy tej niespodziewanej postaci, czy jakieś przeczucie uderzyło Jędrzeja, przystąpił parę kroków, przypatrzył się bliżej — i stanął zdumiony.

Tym człowiekiem bowiem, w czarny płaszcz obwiniętym i stojącym tutaj na czatach, był Flawiusz.

Jędrzej przyłożył rękę do czoła i powracając powolnym krokiem do swego powozu, który tymczasem zajechał, dziwnie się jakoś zamyślił. Przypomniały mu się ostatnie słowa podkomorzego i tak go teraz zajęły, że już siedział w powozie i już jechał do siebie, a jeszcze ciągle mu się zdawało, że stoi na ulicy i widzi postać tego osobliwszego człowieka przed sobą.

XVII W tydzień potem, albo może i więcej, dnia jednego rano podkomorzy przechodził się żywymi krokami po swojej komnacie i zdawał się dziwnie być niecierpliwym. Mruczał coś ciągle pod nosem, przygryzał wąsów, poprawiał pasa, zażywał tabakę i co chwila zatrzymywał się w swojej przechadzce. Zdawało się, jakby oczekiwał kogoś u siebie i nie mógł się go doczekać.

Niebawem wszakże wszedł do komnaty jego pajuk olbrzymi i zaanonsował Flawiusza.

— A! przecież! — mruknął staruszek do siebie i wybiegł natychmiast do przedpokoju.

— Dobrodzieju, kochany, łaskawy! — wołał on do Flawiusza — jakże się cieszę serdecznie!

już też zacząłem wątpić, że przyjdziesz. Ale przecie nie porzucałem jeszcze nadziei. Proszę tedy, proszę i bardzo proszę!

To mówiąc, wepchnął prawie gwałtem ceremoniującego się młodzieńca do swojej komnaty i jak tylko drzwi przymknął za sobą, zaraz go wycałował, wyściskał, przeplatając każdy uścisk i każdy całus słowami: — Przepraszam cię najserdeczniej... żem był tak śmiały... żem cię fatygował do siebie... ale ja stary... zgarbiony... siwy... prawie całkiem nie wyruszam się z domu...

— Mości podkomorzy! — rzekł na to Flawiusz — nie miałbym nigdy do tego pretensji.

Owszem nawet, bardzo mi miło...

— Tak, tak, tak, mój łaskawco! kiedy młody staremu usłuży, będzie miał sto dni odpustu.

Siadajże, proszę ciebie, siadaj sobie wygodnie... A palisz lulkę? czy zażywasz tabakę? a może też jeszcze nie po śniadaniu?

— Lulki nie pałam, tabaki nie zażywam, a po śniadaniu jestem już dawno; za wszystko tedy dziękuję.

— Tak, tak, to i lepiej, bo to przy konwersacji zawada. Pozwólże mi najpierwej, żebym drzwi pozamykał, aby nam kto nie przeszkodził.

To mówiąc, przystąpił do drzwi jednych i drugich i pozamykał je na klucz, a powracając od nich i kładąc klucze na stole, rzekł do Flawiusza: — Ja, ty i ten trzeci, który jest nad nami, bo tak potrzeba koniecznie.

Flawiusz tylko przypatrywał się temu wszystkiemu i czekał cierpliwie, co z tego będzie.

Tymczasem podkomorzy zasiadł naprzeciw niemu na krześle, przysunął się jak najbliżej do niego i tak zaczął: — Otóż muszę panu przede wszystkim powiedzieć, że jeżeli pana zaprosiłem do siebie, to nie na próżno, nie dla zabawki, nie dla zaspokojenia mojej ciekawości; bo to ja stary i już nieciekawy. Świat mnie już nie obchodzi, polityka nic, inne historie jeszcze mniej; moja rola już jest wygrana, a jeno tam jeszcze chyba się wtrącę, gdzie można komuś urobić co dobrego.

Jakoż i tutaj taka jest rzecz, i rzecz ważna, nie dla mnie, uchowaj Boże! bo ja, chwała Bogu nieżądny niczego, nie dla pana, który jesteś młody, który masz świat i przyszłość przed sobą i z którego, kto wie jeszcze, co się stać może? Ale powiadam ci, nie trza czasu tracić na próżno, bo czas ucieka i nie powraca, i trza korzystać, korzystać, panie młody! z każdej sposobności, bo i te nie wracają, a jeszcze do tego są rzadkie.

— Bardzo panu podkomorzemu dziękuję za jego troskliwość o mnie...

— Ale daj no pokój i jeszcze nie ma za co dziękować. Pierwej trza się rozmówić i to rozmówić szczerze, otwarcie, tak jakby z ojcem. Bo to ojca już nie masz? ani matki?

— Nie mam — powiedział smutno młodzieniec.

— Otóż to jest! to szkoda! no! ale taka była wola Pana Boga, trudne się temu sprzeciwiać.

Pomimo to jednak na opiece ci nie zabrakło i nie brakło na niczym. Wychowałeś się ładnie, ba! nawet kosztownie, nauczyłeś się wielu rzeczy, usposobiłeś się pięknie... No, ależ to przecie nie koniec na tym. Bo to mieszkać sobie w mieście, bawić się równo z innymi, czas rozrywkami wypełniać, to bardzo dobrze na dziś; ale cóż jutro? co jutro? O tym trzeba myśleć koniecznie, bo to jutro jest długie, przez całe życie, aż do grobu... a więc cóż jutro? he? a pomyślałeś już o tym, he?

Taka troskliwość podkomorzego zaintrygowała nadzwyczajnie Flawiusza, jakoż rzekł na to: — Bardzo wdzięczny jestem panu podkomorzemu, że się tak troskliwie dopytujesz o moje dalsze zamiary na przyszłość, ale nie mogę tego zataić, że mnie to dziwi cokolwiek. W dzisiejszym świecie, gdzie jest tyle sobkostwa, a bezinteresowna przyjaźń tak rzadka, każdy afekt podobny musi zadziwić koniecznie. Pozwól zatem pan podkomorzy, abym pomimo całej wdzięczności, jaką mam za ten afekt...

— No cóż? cóż, mój kochany?

— Abym o powód zapytał...

— Powód, powód, ale co ci tam powód! — A kiedy chcesz już koniecznie, alboż to nie dosyć powodu? Jesteś młody, obiecujący wiele, a sierota, a bez opieki — a ja stary, bezdzietny... i owóż rzecz! Alboż to nie dosyć powodu? Jak ciebie kocham, tak już z niejednym postąpiłem tak samo, jak chcę postąpić z tobą, chociaż świat nie wie o tym i wiedzieć nawet nie będzie, bo nie dla świata się to zrobiło.

— W takim razie — rzekł na to Flawiusz, ale patrząc zawsze z osobliwszą ciekawością na podkomorzego — podwójnie jestem wdzięczny panu podkomorzemu...

— Ale poczekaj no, panie! jeszcze tu o wdzięczności nie może być mowa, jeszcze czas na to. Trza się pierwej rozmówić. Owo więc, ale tak szczerze, otwarcie, jak gdyby z ojcem, cóż myślisz dalej? Bo moim zdaniem dla takiego młodzieńca, jak ty, panie kochany! szkoda tak czas marnować na próżno. Szkoda, szkoda, mówię, i wielka szkoda!

— Nie przeczę temu, że siedząc tutaj we Lwowie, czas mi upływa na próżno; ależ panie podkomorzy! w dzisiejszej chwili znajduje się w takim samym położeniu i wszystka młodzież!

— Młodzież, młodzież, młodzież — powtarzał ciągle staruszek, nie wiedząc zapewne, jak ma myśl swoją wysłowić — ale to, moje życie, młodzież młodzieży nierówna. Ja tam nie magnat, nie arystokrata, nie człek przesądny, nie chcę ubliżać nikomu, uchowaj Boże! a tym mniej tobie, którego szczerze szanuję i kocham — ale widzisz mnie... bo to tak, między nami...

ot! jak to mówią Rusini: „Dobre szality, koły prystupaje”4. Łatwo czas tracić, kiedy nic nie kosztuje; dobrze pohulać, kiedy jest do czego powrócić, o!

— Pan podkomorzy — rzekł na to Flawiusz z uśmiechem, lubo nie bez pewnego zmieszania — pan podkomorzy mnie bierzesz na surowy egzamin. Daleki jestem od tego, abym miał to panu brać za złe... nie pozostaje mi tedy nic, jak wyspowiadać się przed panem otwarcie.

— Otóż to, otóż to! — zawołał prędko staruszek, ściskając znowu młodzieńca — wyspowiadać się, wyspowiadać, a obaczysz, że ci to na złe nie wyjdzie.

— Owo więc — mówił Flawiusz — pan podkomorzy jesteś tego zdania, że mnie należy postępować odmiennie od innej młodzieży, bo tamta młodzież jest bogata, a ja jestem ubogi?

— Tak, tak, i to także jest powód...

— Czy są i inne powody jakie? — zapytał Flawiusz ciekawie.

— Jak to? czy nie ma innych? — zapytał znów podkomorzy, patrząc mu w twarz dziwnie świdrującymi oczyma.

Flawiusz się zmieszał.

— A bodajże cię, panie bracie — zawołał na to ze śmiechem staruszek — a za kogóż to mnie masz, dobrodzieju! A toż kiedy mówię z tobą tak szczerze, kiedy moje serce otwieram na ścieżaj przed tobą, kiedy rękę przyjazną chcę wyciągnąć do ciebie, toż muszę przecie wiedzieć dokładnie, z kim mam do czynienia.

Flawiusz milczał i patrzał przez chwilę dziwnymi oczyma na starca, a potem spytał: — Pan znasz cały bieg życia mego?

— Od kolebki do teraz — odpowiedział staruszek.

— Od kolebki! — zawołał Flawiusz, porywając silnie podkomorzego za rękę — pan znasz mojego ojca!

— Nie, moje dziecko — odpowiedział spokojnie starzec — twojego ojca nigdy nie znałem.

— To być nie może! Pan musisz go znać koniecznie.

— Dlaczegóż muszę, kiedy mówię, że nie znam.

— Pan mi chcesz jakieś dobrodziejstwo wyświadczyć — zawołał rozpaczliwym głosem młodzieniec — a pan jesteś moim tyranem!

— Co też ci się roi po głowie?

— Pan jesteś moim tyranem! dlaczegóż odnawiasz zakrzepłą ranę mojego serca, kiedy jej nie chcesz zagoić?!

— Moje dziecko — rzekł na to staruszek — ranę tę mógłbym może zagoić, gdybym nie wiedział o tym, że żądasz na nią balsamu, którego nie ma na świecie. Znam te wszystkie okoliczności i wiem to jeszcze od twego dziada...

— Pan znałeś mojego dziada?

— Znałem go jeszcze wtedy, kiedy był marszałkiem u księcia, znałem go potem w Warszawie... i wiem to z jak największą pewnością, że on sam pod względem twojego pochodzenia był okłamany...

— On? okłamany? to być nie może!

— Tak, moje dziecko! on był sam okłamany...

— A więc jakże to było?

— Nie wiem ja tego, moje dziecko, dokładnie; lecz gdybym nawet i wiedział, toż jest rzecz jasna, że do wyświecenia tej prawdy musiałbym w groby wstępować, musiałbym trumny odkrywać — a tego nie chcę. Spokój umarłym!

Flawiusz milczał z spuszczoną ku ziemi głową. Ale po chwili się ocknął, uderzył się ręką po czole i zawołał: — To matka moja...

Ale staruszek mu przerwał, mówiąc: — Daj pokój! kiedy matkę umarłą wspominasz, zrób krzyż święty na piersiach i odmów za jej duszę paciorek. Inaczej niechaj nigdy z ust twoich nie wychodzi jej imię.

Te słowa zrobiły na Flawiuszu głębokie i bardzo uspakajające wrażenie. Opuścił on znowu głowę ku ziemi, złożył ręce przed sobą jakby do modlitwy i umilkł. Zdawał się być w tej chwili pod przewagą jakiegoś silnego, ale zarazem i statecznego uczucia.

Podkomorzy się nie spodziewał zapewne, żeby ta rozmowa taki wzięła kierunek, i nie wiedział sam, jakim sposobem mógłby ją gładko sprowadzić na tor upragniony przez siebie — i milczał także.

I milczenie to trwało przez długą chwilę.

Nareszcie pierwszy zaczął staruszek: — Słuchaj mnie, mój młodzieńcze, nie oddawaj się smutkom, bo ta droga nie zaprowadzi cię nigdzie. Wierz mi, żałować tego, co się już stało, to na nic. Jesteś zacny, masz umysł szlachetny, masz serce czule i nie możesz znieść obojętnie wiadomości, która ci boleść sprowadza — jest to bardzo dla ciebie zaszczytne i podrosłeś przez to w mym sercu o drugie tyle, ale posłuchaj mojej rady i nie myśl o tym, co się powrócić nic może. Trzeba być mężem i trza mieć rezygnację. A więc zrezygnuj po męsku i pluń po prostu na całą tę przeszłość niewdzięczną, która się przed tobą ukryła: co ci dziś po przeszłości? Kto ma taką teraźniejszość, jak ty ją masz, kto ma taką przyszłość przed sobą, jak ty ją mieć możesz; a co ma taki dbać o te rzeczy, które do cmentarzów należą!! — Krzyż na nie i niechaj w proch się rozsypią, jakiekolwiek tam były!

— Pan masz słuszność — rzekł Flawiusz, patrząc trochę weselej na starca — a co mi tam po przeszłości? czy to nie jestem już mężem? czy nie stoję na własnych nogach? czy świat nie otwarty przede mną?

— Otóż to, to, to — zawołał prędko uradowany staruszek, ściskając i całując nawet Flawiusza — tak to cię lubię. A co to? alboż to świat nie otwarty przód tobą? alboż to nie masz zdolności? alboż ich nie dałeś dowodu? a co to? Dzisiaj to nie te już czasy, gdzie popłacały ród, nazwisko, pieniądze; dziś, kto ma głowę, kto talenta, kto męstwo, ten jest pan całą gębą i ten będzie królował. A więc nie mam to ja słuszności, kiedy ci mówię, że nie trza czasu tracić na próżno, że się trza rzucić w świat wielki, w świat pracy, czynów, sławy, zasługi, i trza się przebić, trza wy-gwałcić dla siebie to wszystko, co ci z przeszłości brakuje? — Bo to uważasz mnie, taka egzystencja, jak dzisiaj twoja, to co? spojrzy jeden i drugi na ciebie i spyta: a kto to? Jakiś tam Flawiusz, mieszczanek, sekretarczyk, pisarczyk albo i gorzej. Przyznają ci zdolności, umiejętności, talenta, ale to jeszcze nic, to spes5 dopiero; ani cię to wynosi nad innych, ani nawet im równa. Bo u nas tak; to Azja jeszcze, nie Europa, a teraz zabiera się jeszcze na gorsze. I tutaj choćbyś z takimi siłami się nawet zabrał do pracy, to co zrobisz? he?

jest tu okazja? jest jaki widok? jest dla młodzieży kariera? he? Po okazję, po widoki, po prawdziwą karierę trzeba jechać do Paryża, do Francji. A już tobie, koniecznie. Francuzem jesteś z rodu, tam się wychowałeś, stamtąd masz twoje nauki, tam masz przyjaciół, znajomych, kolegów, tam znajdziesz uznanie, względy, protekcję i tam trza jechać koniecznie. Do Paryża, do Francji, bierz, pakuj i ani sobie daj mówić inaczej. A co? może to zła rada? zła rada? he?

Tej perory podkomorzego Flawiusz słuchał z wielką uwagą, ale w tym miejscu uśmiechnął się tylko i spytał prawie tak jak z ironią: — Więc pan podkomorzy jesteś zdania, że mnie koniecznie trza wyjechać do Francji?

— Ale oczewiście, ale to się rozumie! — mówił dalej staruszek, biorąc jego uśmiech za oznakę ukontentowania z tej propozycji — a widzisz, jakem ci trafił! jak ci się to podoba! he!

he! he! stary, stary! a dlaczego diabeł mądry? — bo stary! — Ale ten diabeł jeszcze daleko mądrzejszy, niżeli sam się spodziewasz — a tu zaraz masz dowód!

To mówiąc, staruszek wstał, przyniósł kiesę otwartą, pełną dukatów, z drugiego stołu i położył ją z brzękiem przed Flawiuszem na stole.

Ale Flawiusz jeszcze z daleko wybitniejszym uśmiechem spojrzał na tę kiesę, nachylił się ku niej i spytał: — A to co jest takiego?

— A co? a złoto! a złoto! dukaty, dukaciki, holenderskie, obrączkowe, ważne, na wielki kamień — a jest ich tysiąc! cha! cha! cha! a co, dobrodzieju? a źle życzy ci stary? he? a na próżno cię do siebie zaprosił? he? No, więc bierz, pakuj, jedź, krzyż na drogę i nie pokazuj mi się, aż ze szlifami jeneralskimi albo na krześle senatorskim, francuskim... A jeśliby tam kiedy brakło pieniędzy, pisz, pisz otwarcie jakby do ojca — ciężkie to czasy, ale dopóki jeszcze rodzić się będzie pszenica, to i grosz jeszcze się znajdzie...

— Jakżeż więc, panie podkomorzy! — pytał dalej Flawiusz — więc natychmiast mam jechać?

— Ani dnia, ani godziny mi nie tracić, bo i tej szkoda.

— I mam nie wracać, aż ze szlifami?

— Ani mi się pokazuj na oko...

— To dla pewności może by wydać na to cerograf?

Na te słowa podkomorzy spojrzał dziwnym okiem spode łba na powstającego ze swego miejsca młodzieńca i rzekł: — Cóż? to chyba żartujesz?

— A jużci żartuję — rzekł Flawiusz — bo przecież zdaje mi się, że i pan podkomorzy żartuje?

— Ale fe, fe! cóż ci znowu takiego? jak ciebie kocham, jak sobie szczęścia życzę, tak nie żartuję. Bierz pieniądze i jedź, i niech Pan Bóg prowadzi.

Wszakże na to odpowiedział Flawiusz już serio: — Ja to uważam, że pan nie żartujesz, ale i ja teraz już nie żartuję i powiadam otwarcie, że nie wyjadę, a o pieniądzach nie mu nawet co mówić.

— A to co znowu? to chyba masz pomieszanie zmysłów, kochanie? jakże? tysiąc dukatów...

— A choćby dziesięć! — rzekł na to młodzieniec z szlachetną dumą, a postać jego nabrała w tej chwili prawie wspanialej powagi.

— Jak to? to serio? — zapytał starzec mieszając się całkiem — ale to powiedzże mi przynajmniej dlaczego?

— Bo nie myślę teraz wyjeżdżać ani do Francji, ani gdziekolwiek bądź.

— A to depcesz twoje szczęście własnymi nogami!

— I takie szczęście, jak to, zawsze podepcę!

— A... to ja tego już nie rozumiem!

— Ale ja dobrze rozumiem.

— No cóż, cóż? cóż ty możesz rozumieć?

— A pozwolisz pan sobie postawić jedno pytanie?

— Ale pytaj, pytaj, co chcesz, na wszystko odpowiem.

— Słuchaj pan więc: Ktoś mnie chce koniecznie wyprawić ze Lwowa — albo mój ojciec mi nie znajomy, albo Rudnicki, albo major Nieczuja? — Kto mnie wyprawia przez pana?

— Tfu! tfu! tfu! wariat kompletny... — zaczął wołać na to podkomorzy, odskakując od niego i przechodząc się po komnacie.

— Nie odpowiadasz pan? — spytał Flawiusz.

— Tfu! tfu! jeszcze jak żyję nie widziałem takiego człowieka.

— A więc żegnam pana l — Bądź aspan zdrów! — rzekł podkomorzy, nie patrząc już nawet na niego.

Flawiusz wyszedł — i tak się skończyła jego rozmowa z tym zawsze jeszcze zagadkowym dla niego starcem.

Lubo ta rozmowa nie przyniosła mu właściwie nic złego, ani zmieniła w czymkolwiek jego dotychczasowe położenie, ani mu nawet zagroziła jakim niebezpieczeństwem albo nową zgryzotą, zaniepokoiła go ona jednak do najwyższego stopnia.

Trzy różne domysły, wywijające się z tego zdarzenia, wywołały w jego drażliwym sercu trzy rozmaite uczucia, które się żadną miarą nie dały z sobą pogodzić i z których każde w coraz inny sposób wywierało na niego swoje wpływy przytłumiające i nieledwie zabójcze.

Targany tymi uczuciami, młodzieniec tak myślał: Ktoś mnie tu chce koniecznie wyprawić z miasta i nawet z kraju. Inaczej być nie może.

Podkomorzy jest mi obcy zupełnie i skąpiec wierutny: sprawa ta nie jest jego sprawą; pieniądze nie z jego pochodzą szkatuły! — Jest on więc tutaj tylko narzędziem, lecz czyim? — Więc albo mnie wyprawia mój ojciec, który się tutaj znajduje i nie chce przyznać się do mnie... a wtedy, wtedy o Boże! i dlaczegoż takiego dałeś mi ojca? dlaczego on się kryje przede mną, dlaczego zakrywa piersi, zamyka serce przed swoim dzieckiem? — Czyż ja co potrzebuję od niego? czy mu wydrę majątek? czy już koniecznie sięgnę po jego imię? — Ani majątku, ani imienia nie chcę, jeśli mi ich poskąpi, ojca chcę tylko! chcę tylko widzieć twarz jego, rękę jego uścisnąć i raz tylko odetchnąć na jego piersi! i raz tylko wymówić to tak drogie a nieznane przeze mnie słowo: Mój ojcze! — o Boże! i czemuż mi odmawiasz tej jedynej pociechy, która jest tak blisko ode mnie, a przecież tak niezmiernie daleko? która, mogąc odżywić we mnie stargane siły, jeszcze bardziej nadwątla, mogąc mi dać podstawę w życiu, ziemię wysuwa spode mnie, mogąc mnie odrodzić na nowo, tylko powolną trapi mnie śmiercią!

Tak mówił Flawiusz do siebie, chodząc powolnym krokiem po swojej izdebce, i z tymi myślami usiadł na krześle, i ręce założywszy przed sobą, a głowę opuściwszy na piersi, zapadł w głęboką zadumę. Wszakże po chwili się zbudził i uderzając się dłonią po czole, zawołał: — Gdzie on jest, ten mój ojciec? który to jest? On jest tutaj! Ja go już sto razy widziałem, ja go spotykam codziennie! Oh! czyż nawet tyle instynktu nie ma już we mnie, aby mi mocniej uderzyło serce, kiedym się dotknął ojcowskiej ręki?!...

I znowu się głęboko zamyślił, przechodząc w pamięci wszystkie postacie, wszystkie twarze. Ale na próżno! Wszystkie te postacie były milczące, wszystkie twarze bez podobieństwa. Każdy mógł być jego ojcem, ale żaden nim nie był na pewno. Flawiusz myślał nad tym na próżno. Zerwał się więc i mówił dalej do siebie: — Albo mnie to wysyła Rudnicki! a wtedy... Toż to taką bronią walczysz przeciwko mnie, ty kawalerze szlachetny?!.., Tu Flawiusz nie mógł mówić już więcej. Wszystka krew mu uderzyła do twarzy, roziskrzyły się oczy, zsiniały usta. Chodził z zaciśniętymi pięściami po izbie, burzył włosy na głowie i wzdychał tak, jakby mu w piersiach wrzały piekielne ognie i chciał je westchnieniami ugasić.

Minęła może godzina lub więcej, zanim zdołał się uspokoić.

A kiedy się uspokoił cokolwiek, przyszedł z kolei na trzeci domysł. A więc znów mówił do siebie: — Albo mnie to wysyła Nieczuja?... Ale możeż to być? jest to podobne? Nie. Ani cienia podobieństwa tu nie ma. Człowiek prosty, szczery, otwarty...

Ale i to frant szlachcic, i on coś mataczy, i on ma jakieś tajemnice przede mną... Jednak nie! to być nie może! pieniędzmi się wykupywać ode mnie, to niepodobne jest do skarbnika!...

I tak Flawiusz myślał na wszystkie możliwe sposoby, ale nic nie mógł wymyśleć.

Myślenie to, to pasowanie się z samym sobą tylko go umęczyło, znużyło i postawiło mu dowód nowy, jak położenie jego dzisiejsze było w samej rzeczy nieznośne.

— Tak żyć, tak istnieć dalej — mówił on wtedy do siebie — jest istotnie niepodobieństwem!

Bez imienia, bez majątku, bez żadnego w społeczeństwie oparcia jestem jak banita, jak duch, jak upiór pomiędzy ludźmi! Bez rodziców, bez krewnych, bez przyjaciół, wszystkim obojętny i obcy, jestem najnędzniejszą sierotą! I w tym sieroctwie nie mieć ani jednej duszy powinowatej, ani jednego serca, które by czuło zarówno ze mną, ani jednej ręki, która by mnie uścisnęła z litością — a jakże gorzki, jakże okropny los mój na tym tak pięknym świecie!

O ojcze mój! jeśli ty żyjesz, jeżeli jesteś tu gdzieś niedaleko ode mnie, jeżeli patrzysz na mnie, najnieszczęśliwszego ze wszystkich wygnańca na własnej ziemi, i jeśli na mój widok oko twoje się w lodowatym swym blasku nie zmieni, jeżeli serce się nie poruszy i ręka twoja do mnie się nie wyciągnie...

Tu łzy strumieniem wytrysnęły mu z oczu i cały głos mu zalały.

Flawiusz siedział zgięty, prawie złamany we dwoje, i płakał jak dziecko.

Po długiej chwili wszakże, kiedy mu zapewne i łez już zabrakło w piersiach, podniósł głowę, spojrzał przed siebie i spytał: — Lecz czyż ja nie mam istotnie ani jednego serca, które by miało współczucie dla mnie?

I ona nawet jest mi zupełnie obcą i obojętną?

Idź, nieszczęsny sieroto! idź, miej odwagę i przekonaj się o tym! Uczucia ludzkie to nie są kłosy, które potrzebują czekać przez całe lato, ażeby dojrzeć, to są kwiatki wiosenne, to są pierwiosnki, które w jednej chwili się wykałają spod śniegu. Gdzie ich nie masz o wiośnie, próżno czekać tam lata, próżno nawet jesieni. Idź więc i miej odwagę przyjąć jeszcze ostatni cios w tę pierś twoją, która ma tyle miłości w sobie dla ludzi, ile oni mają dla ciebie pogardy!

Idź, a jeżeli jeszcze i to ostatnie serce cię odepchnie od siebie! wtedy... wtedy wygrałeś, mój podkomorzy! Bez twojej namowy, bez twego złota ustąpię ci się i daj Boże! na zawsze.

Ustąpię?... i tak z niczym zupełnie? z pokorą w sercu, z milczeniem na ustach i z dobrotliwym uśmiechem na twarzy?... I tak z niczym zupełnie? i nie podziękowawszy nawet i temu, który mi niewołany zastąpił drogę i za kark mnie uchwycił, i z klęczek mnie zerwał, i potem...

nawet życiem moim pogardził, które chciałem mu oddać w rękę?... Ha! obaczymy!

To mówiąc, Flawiusz obmył łzy zaschłe na twarzy, ubrał się świeżo i poszedł do pani podkomorzynej sędomirskiej.

Wszedłszy do sieni jej domu, najpierwej o skarbnika zapytał. Ale powiedziano mu, że skarbnik miał dzisiaj kilku swoich kolegów wojskowych na obiedzie u siebie i teraz bawi się z nimi konwersacją w swoich komnatach. Kiedy indziej byłby Flawiusz zapewne bardzo takiej konwersacji ciekawy, bo między wojskowymi, bawiącymi we Lwowie, zaczęły już naówczas chodzić tysiączne wieści i zaczynały się nawet okazywać rozmaite projekta, ale w tej chwili nie miał on najmniejszej ciekawości do tego i poszedł prosto na górę.

W komnatach podkomorzynej był wtedy największy nieład. Poczynano bowiem właśnie przygotowania do tego wielkiego balu, którym podkomorzyna miała się towarzystwu wywdzięczyć za doznane odeń tak uprzejme przyjęcie. Przestawiano więc sprzęty, naprawiano obicia, zawieszano lustra, przypinano firanki, froterowano posadzki.

Podkomorzyna była samu tym wszystkim zajęta i w skutku tego była jeszcze o tyle więcej rada przybyciu Flawiusza, którego zaraz zaprzęgła do pomocy dla siebie. Lubo wcale nie w humorze do takich rzeczy, Flawiusz jednak zajął się jak najdokładniejszym przejrzeniem wszystkich podkomorzynej naprzód rzuconych planów i o ile się na tym rozumiał, udzielił jej rad swych i swego gustu.

Przy tym zajęciu wszakże oglądał się ciągle za Stasią, której tutaj nie było, a kiedy już nareszcie skończył z podkomorzyna przegląd wszystkich zmian w urządzeniu komnat nastąpić mających, to nawet o nią po prostu zapytał.

— Panna Stanisława — rzekła na to podkomorzyna — dopiero co powróciła z nieszporów, gdzie bardzo piękne usłyszała kazanie, które zapewne rozpamiętywa jeszcze. Ale możesz pan ją poszukać.

Dostawszy takie pozwolenie, przebiegł Flawiusz czym prędzej wszystkie komnaty i w ostatniej z nich znalazł istotnie Stasię, która wszakże już musiała skończyć swoje rozpamiętywania, bo była zajęta wystrzyganiem zębów u świeżo zakupionych firanek.

— Ach! jakiż pan jesteś poczciwy — zawołała Stasia do niego — że pan i mnie pomóc przychodzisz, bo powiem panu. że się tak męczę przy tych firankach, jak jeszcze nigdy w mym życiu.

— Jeżeli pani pozwoli, to rzeczywiście będę pomagał.

— Nie, już dziękuję panu, bo oto właśnie już koniec.

To mówiąc, odłożyła istotnie robotę swoją na bok i siadając na krześle pod oknem, dodała: — Zamiast pomocy, siadaj pan, proszę, i pociesz mnie pan jaką wesołą nowiną, bo wiedz pan o tym, że jestem dzisiaj niesłychanie skwaszoną.

— Z całego serca bym pani coś wesołego powiedział, gdyby tylko to serce moje mogło się zdobyć dzisiaj na jakąkolwiek wesołość.

— Jak to? to i pan smutny jesteś? Ach! rzeczywiście! zdaje mi się nawet, że pan jesteś trochę zmieniony. Czy panu się zdarzyło co niedobrego?

— Właściwie mówiąc, nic mi się nie zdarzyło, ale czyż mi się potrzebuje cokolwiek zdarzać, ażebym uczuł, jak mi źle jest na świecie?

— Źle panu? ach! panie! — ale czyż to nam wszystkim jest dobrze?

— Mniej albo więcej, ale tak źle, jak mnie, nie jest pewnie nikomu.

— Nie mogę ja o tym sądzić całkiem niemylnie, ale z tego, co widzę, zdaje mi się, że panu nie jest pod żadnym względem gorzej jak innym.

— O! pani! wiele by to trzeba opowiadać, ażeby wymienić to wszystko, co mnie daleko boleśniej dotyka niż innych. Ale weź, pani, tylko to jedno: jak ten cały świat wielki jestem sam jeden. Na tym całym świecie nie mam ani jednego człowieka, którego bym bliżej obchodził, ani jednego oka, które by z jakimkolwiek zajęciem patrzało na mnie, ani jednego serca, które by czuło wraz ze mną. Pani! — mówił dalej Flawiusz z przejmującym uczuciem — czy ja nie mam ani jednego serca, które by miało dla mnie rzeczywiste współczucie?

Zapytanie było postawione tak prosto i wymówione głosem takim, że zmieszało Stasię cokolwiek. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Jakoż rzekła trochę przeciągle: — Ja tego nie wiem... ale rozumiem, że pan u wielu osób masz istotną sympatię... nasz dom cały jest panu także przyjazny.

— Pani! — mówił na to Flawiusz z wzrastającym zapałem — taka odpowiedź, lubo dla minie nieoceniona, dzisiaj jednak jest prawie zabójczą. Paniż-to jesteś w stanie dać mi odpowiedź tak zimną?

Na te słowa spojrzała Stasia na niego z wyrazem niewątpliwego zdziwienia i odpowiedziała: — Przyznam się panu, że nie rozumiem pana zupełnie...

— Pani jeszcze mnie nie rozumiesz? — zapytał Flawiusz.

Stasia na to nic nie odpowiedziała, tylko tak już siedziała na krześle, jak gdyby ją największy opanował niepokój i miała się zerwać w tej chwili. Ale Flawiusz mówił dalej prawie bez przerwy: — A więc pani powiem wszystko otwarcie! Pani! ja panią kocham nad życie, nad wszystko, co być może...

Ale tu uciął, bo Stasia, usłyszawszy tylko pierwsze słowa tej gwałtownej przemowy, zerwała się jakby błyskawicą rażona z miejsca i odskoczywszy o parę kroków od niego, stanęła pod ścianą pomimo woli tak jakby w obronnej postawie.

To zmięszało Flawiusza.

Trwała chwila milczenia, która stanęła mu za odpowiedź.

— A więc tak jest — zawołał wreszcie głosem najzupełniej zmienionym — pani gardzisz mną! pani depczesz moje najświętsze uczucia...

Tu Stasia powróciła nazad do przytomności, przybrała swobodniejszą postawę i zawołała do niego: — Ach! panie Flawiuszu! tego się wcale nie spodziewałam po panu!

— Pani się nawet nie spodziewałaś? — zawołał Flawiusz z ironią — czyż tak nisko stoję w porównaniu do pani?...

— O! to nie! — przerwała prędko podkomorzanka — ale spodziewałam się po panu rozsądku.

— Rozsądku? — a więc to na jedno wychodzi...

— Proszę pana — rzekła Stasia spokojnie — siadaj pan na powrót na swoim miejscu... chcę się przynajmniej usprawiedliwić przed panem...

— Ale dlaczegoż masz się pani usprawiedliwiać? — mówił Flawiusz prawie już nieprzytomnie — nie roszczę sobie żadnego prawa do tego...

— Ale zmiłuj się pan — mówiła Stasia, powracając o tyle więcej do przytomności, o ile on od niej odchodził — bo mnie się to nawet w głowie pomieścić nie może. Pan, który masz taki wzrok bystry, takie trafne pojęcie, który wiesz wszystko, co gdziekolwiek się dzieje, który jesteś naszym codziennym gościem i znasz nasze najdrobniejsze uczucia — nie rozumiem, doprawdy, jak byś mógł o tym nie wiedzieć... jak byś mógł o tym nie wiedzieć — powtarzała przeciągle Stasia — że serce ludzkie... kiedy mamy mówić koniecznie już o miłości... tylko jedną miłość w sobie pomieścić może?...

— Jedną miłość... — powtórzył z kolei Flawiusz — nie rozumiem panią, doprawdy...

— Chyba że pana zbałamuciły jakieś plotki o wojewodziance inflanckiej — dodała Stasia.

— O wojewodziance inflanckiej?... Ah! — krzyknął Flawiusz i popatrzył dziwnymi oczyma na podkomorzankę.

Ale natychmiast rękę ku niej wyciągnął i rzekł: — Dziękuję pani! pani jesteś usprawiedliwioną zupełnie. Żebyś tylko była także usprawiedliwioną przed sobą samą wtedy, kiedy się omyłka okaże. Żegnam panią!

Z tymi słowami odwrócił się i wybiegł pomięszany z pokoju.

Na próżno za nim wolała Stasia — już nie powrócił.

Widząc go przyśpieszonym krokiem przebiegającego ostatnią komnatę i wylatującego bez pożegnania do sieni, podkomorzyna także za nim wołała — ale i to już nie pomogło.

Zbiegającego ze wschodów spotkał go jeszcze i skarbnik. Skarbnik, uwolniwszy się od swych gości i myślący zapewne jeszcze o owych ważnych rzeczach, nad którymi się z nimi naradzał, postępował w tym zamyśleniu powolnym krokiem na górę — i obaczywszy Flawiusza, zlatującego jak błyskawica po wschodach na dół, wcale się tym nie zadziwił.

Flawiusz był zwykle gorączkowy we wszystkim i wszystko u niego działo się prędko. Lecz kiedy Flawiusz przebiegł bez powitania około niego i skarbnik miał nawet sposobność obaczyć twarz jego tak okropnie zmienioną, uderzyło go to pomimo woli i zaczął wołać za nim. Wszakże i to wołanie nie wzięło żadnego skutku i nim jeszcze głos jego przebrzmiał w sieni, Flawiusz już był na ulicy.

Zaniepokojony tym skarbnik poszedł przyśpieszonym krokiem na górę.

W niedługiej chwili już się o wszystkim dowiedział.

Obydwie kobiety były zdesperowane tą sceną. Niecierpliwa podkomorzyna, chcąc koniecznie komuś winę tego przypisać, a nie wiedząc, do kogo by miała z tym się obrócić, wymyślała na wszystkich. Stasia była wystraszona i łzami zalana, bo jej się zdawało, że Flawiusz prosto poleciał do Rudnickiego, z czego oczywiście wywiąże się scena, w której przynajmniej jeden z nich śmiercią polegnie.

Ale skarbnik na to wszystko już nic nie mówił, tylko chodząc po komnacie, mocno się nad tym zamyślił. Widać było po jego wyrazistej gestykulacji, którą wtórował swym myślom, że się niełatwo mógł zdecydować, jak ma sobie postąpić; wszakże po chwili stanął i rzekł do siebie: — Tak jest! to jest ostatni moment! Jakkolwiek jest, dalej już zwlekać nie można!

I w ten moment kazał sobie zaprzęgać.

Za krótką chwilę skarbnik już siedział w powozie i kazał się wieźć do Flawiusza.

Flawiusz miał pokoik dla siebie w pomieszkaniu chorążego koronnego. Pokoik to był mały, w przyziemiach i nawet bez przedpokoju, służący chorążego, doglądający jego górnych pomieszkań, a mający po drugiej stronie swe pomieszczenie, był zarazem służącym Flawiusza.

Kiedy skarbnik przed dom ten zajechał, pobiegł zaraz do pokoju Flawiusza, ale drzwi zastał zamknięte. Wszedł tedy do służącego.

— Czy nie masz w domu pana Flawiusza?

— Nie masz, panie — odpowiedział służący — dopiero co wyszedł.

— Czy był teraz u siebie?

— Był dopiero przed chwilą.

— A nie wiesz, dokąd poszedł?

— Nie wiem, panie, bo nic nie mówił.

— I nie wiesz, kiedy powróci?

— I tego nie wiem, ale zapewne wróci niebawem, bo o tej godzinie zwykle przychodzi do domu, aby się przebrać.

Skarbnik stał nieruchomie przez chwilę i myślał. A potem znowu zapytał: — I jesteś tego pewnym, że pan Flawiusz jeszcze przed wieczorem powróci?

— Zawsze o tej godzinie wraca.

Skarbnik tak myślał: W najgorszym razie pobiegł on teraz jakiego sekundanta poszukać, aby go posłać do Rudnickiego. Nim sekundanta znajdzie, nim mu sprawę swoją opowie, nim ten sekundant się z Rudnickim rozmówi, mam jeszcze czas. A gdyby się to nawet stało, jak się tylko stać może najprędzej, i gdyby Rudnicki przyjął wyzwanie, toż się przecie nie będą strzelać ze sobą w nocy. W każdym razie jednak nie zaszkodzi przezorność.

Tak myśląc, rzekł od służącego natychmiast: — Bardzo mi na tym zależy, żebym się jeszcze dziś widział z panem Flawiuszem. Czy nie pozwoliłbyś mi tedy, kochanku, kawałek papieru i pióra, abym mógł kartkę napisać do niego?

Dostawszy papieru i pióra, skarbnik napisał te słowa: „W imieniu twojego ojca, który jest, żyje i może ci być oddanym, zaklinam ciebie, ażebyś, jak wrócisz do siebie, nie ruszał się ani krokiem. Sprawa jest nagła, a sam wiesz najlepiej, jak wielkiej wagi dla ciebie. Wszystko jest w twoich rękach, dzień dzisiejszy decydujący, najdalej za godzinę będę znowu u ciebie. Godzina piąta”.

Tę kartkę, na której umyślnie żadnego nie położył podpisu, powierzył skarbnik służącemu i dodał jeszcze po kilkakrotne zalecenie ustne, ażeby Flawiusz, jak do domu powróci, koniecznie zaczekał na niego.

Po czym wsiadł znów do powozu i kazał się wieźć czym prędzej do starosty bełskiego.

XVIII Starosta bełski mieszkał przy Piekarskiej ulicy, w pałacyku, niedawnymi dopiero czasy zakupionym i odnowionym przez siebie.

Był to pałacyk niewielki, o jednym piętrze, z kolumnami i galerią od frontu, z małym ogródkiem dokoła — ale tak zewnętrzne, jak i wewnętrzne przyozdobienie jego było dokonane z taką elegancją i gustem, na jaki mógł się zdobyć tylko człowiek tak bogaty i taki mistrz w rzeczach drobnostkowej piękności, jakim był konkurent wojewodzianki inflanckiej.

Teraz była to już piąta popołudniowa godzina.

Starosta, który potrzebował zawsze najmniej dwóch godzin do zrobienia swej toalety, siedział w swym gabinecie, zajęty właśnie tą nudną, lecz dla starego eleganta z XVIII wieku zawsze tak ważną i nawet zajmującą robotą. Siedział on przed dużym, starożytnym, w brązowe ramy ujętym zwierciadłem i miał zarzucony na siebie jedwabny cielistego koloru puderman, a dwóch kamerdynerów Francuzów, stojących w odległych kątach pokoju z workami pudru w rękach, dmuchali ten puder, rozsypywany co moment po powietrzu, na jego głowę, ażeby tylko najdelikatniejszy pyłek osiadał na jego włosach. Starosta zaś sam przypatrywał się z jak największą uwagą tej operacji w zwierciadle i komenderował umiejętnie tak workami pudru, jak i wydętymi pyskami Francuzów, nakręcając przy tym głowę na różne strony wedle różnych kierunków, którymi chmury pudru się unosiły.

Podczas tego ważnego aktu wszedł służący i zameldował majora Nieczuję.

— Nie ma się o co pytać — odpowiedział służącemu starosta — wszakże widzisz, że jestem przy toalecie.

Służący wyszedł, ale niebawem znowu się zjawił, mówiąc: — Pan major chce się widzieć koniecznie z jw. panem, bo ma pilny interes.

— Ale choćby też najpilniejszy, to go przyjąć nie mogę; powiedz, że bardzo pięknie przepraszam i proszę na jutro rano.

Jednak i piękne przeprosiny nie skutkowały, bo służący jeszcze raz wrócił, przynosząc wiadomość, że pan major jest zdecydowany zaczekać, póki jw. pan toalety nie skończy, bo ma bardzo pilny interes.

— A! — zawołał na to starosta — tego już nie rozumiem.

Lecz namyśliwszy się chwilkę, dodał: — Ha! to już proś tego pana — i zarazem też kamerdynerom kazał wyjść z gabinetu.

— Zacny panie majorze! — rzekł starosta do wchodzącego skarbnika — po milion razy pana przepraszam, że go w takim przyjmuję stanie...

— Mości starosto! — przerwał Nieczuja — moja to wina, nie mam też o to najmniejszej pretensji...

— Proszę więc siadać... bardzo się cieszę, że się pan o to nie gniewasz, że nawet do pana nie wstaję; ale jak pan widzisz, nie mogę ruszyć się z miejsca w tej toalecie... Nieszczęśliwi jesteśmy z tymi naszymi strojami, które bodajby już jak najprędzej się odmieniły...

— Wiele by się to dało powiedzieć o tych strojach i ich rozmaitych odmianach — rzekł na to skarbnik — i może bym ja też także potrafił co o tym powiedzieć. Ale teraz nie pora po temu, przychodzę bowiem do pana w sprawie bardzo ważnej, o której chciałbym gruntownie pomówić.

— Ja to widzę, że sprawa musi być ważna, i jestem cały na pańskie rozkazy. Tylko jeżeli mogę liczyć na przyjacielskie względy mego starego kolegi, to śmiałbym zwrócić uwagę pana majora na to, że to teraz mamy karnawał i zastałeś mnie właśnie przy toalecie...

— Od pana samego będzie zależeć naszą rozmowę skrócić albo przeciągnąć, ja z mojej strony bywam zwykle węzłowatym i krótkim.

— A! to wybornie! więc proszę pana.

— Owo więc, panie starosto! — pan sobie przypominasz miasteczko Wiśnicz i ową scenę, którą tam miałeś z konfederaty, a której ja byłem świadkiem...

— I podobno nawet aktorem — rzekł ze skrzywionym uśmiechem starosta — no, lecz cóż dalej?

— Dalej przypominasz pan sobie także to dzieciątko maleńkie, tego chłopaczka o czarnych oczach, który tam leżał w kołysce...

— A jeszcze dalej?

— Jeszcze dalej pytam się pana, czy pan poznałeś tutaj niejakiego młodzieńca, który, nie mając tego, co ma każdy żebrak na świecie, nie mając, mówię, nazwiska, poprzestaje na imieniu Flawiusza?

— Flawiusza... Flawiusza... — powtarzał starosta z dziwnym skrzywieniem na twarzy, patrząc przez zmrok w surową twarz skarbnika — tak, zdaje mi się, że go widziałem raz gdzieś na balu...

— Czy pan wiesz, kto jest Flawiusz?

— Tak... cokolwiek, jak przez sen... jakiś awanturnik z Warszawy...

— Być może, że to jest awanturnik — rzekł na to z przekąsem skarbnik — ale to jest syn pański!

— Mój syn! — zawołał na to starosta — cha! cha! cha! jak pan jesteś wyborny!

— Panie starosto! — rzekł skarbnik surowo, powstając z miejsca — proszę zaprzestać żartów i nie myśleć o żadnej komedii, bo w każdym razie i jakikolwiek obrót weźmie ta sprawa, jest to zawsze sprawa o los człowieka, a więc smutna zaprawdę tragedia.

— Jeżeli temu jakiemuś panu Flawiuszowi się uroiło, że jest moim synem — mówił zawsze z ironią starosta — to być to może tragedia, ale tylko dla niego. Dla całego świata i dla mnie będzie to zawsze tylko komedią, i to nawet nie całkiem nową, bo nie pierwszy to awanturnik próbuje, czy nie uda mu się odpytać bogatego jakiego ojca. Ale powiedzże mi pan z łaski swojej, jakim sposobem pan przychodzisz do wspólnictwa w tej sprawie?

— Jakim sposobem ja do tego przychodzę, to nie należy do rzeczy, ale jeśli mnie się pan spytasz, jaki mam tytuł do tego, to panu powiem, że nim się więcej odszuka, ja jestem jedynym świadkiem pańskiego ślubu.

— Świadkiem i adwokatem zarazem?

— Tak jest, adwokatem bezpłatnym uciśnionych i nieszczęśliwych!

— Hm! — uśmiechnął się na to starosta — ale za dobre uczynki Pan Bóg zwykle nagradza.

Nie bez tego więc, jak się spodziewam, żeby w razie pomyślnego obrotu tej sprawy i dla pana nie znalazła się jakaś nagroda. Powiedzże mi pan, panie majorze! To panna Stanisława się istotnie kocha w Flawiuszu?

Na te słowa skarbnik o kilka kroków odskoczył. Zarzut ten tak mu się zdawał podłym i tak go trafił niespodziewanie, że nie wiedział w pierwszej chwili, co by miał nań odpowiedzieć.

Ale tymczasem starosta, patrząc dziwnie przenikliwymi oczyma na niego, mówił dalej: — Więc jużeście całkiem zrezygnowali z Jędrzeja? Jędrzej niechaj się żeni z wojewodzianką, Flawiusz z podkomorzanką, a starosta niechaj osiądzie na koszu, niechaj przybierze tytuł poważny ojca i niech kochającej się parze waszej odda swój cały majątek?

Jak honor kocham! Jest to koncept niezły i dosyć okrągły, bo i tak by można zakończyć tę całą komedię.

I śmiał się przy tym starosta.

Ale skarbnik się nie śmiał. Założył on ręce przed sobą, spojrzał na niego z pogardą i rzekł: — Pan honor kochasz? Tfu! jeno plunąć na takie gadanie!

— Przynajmniej grzecznym pan jesteś!

— Właśnie tu miejsce na grzeczność! — zawołał na to Nieczuja — ale na cóż mamy czas tracić na próżno? Powiadam więc panu krótko, jeżeli pan myślisz takimi zarzutami się przeciw Flawiuszowi obronić, to radzę panu, ażebyś sobie obrał broń lepszą, bo ta nie wystarczy!

— Nie, panie! — rzekł na to serio starosta — mówmy otwarcie. Tymi zarzutami ja się bronię tylko przeciw panu. Pan bowiem, o czym zapomniałeś zapewne, dałeś mi słowo u kasztelanowej na balu, że o owej scenie wiśnickiej nie będziesz nigdy wspominać...

— Przepraszam pana! — zawołał skarbnik — ja żadnego słowa nie dawałem natenczas, bom milczał.

— Qui tacet, consentit6.

— A gdyby nawet! tom w każdym razie miał tylko nie mówić o tym przed nikim innym, ale nie mówić z panem, do tegom się nigdy nie zobowiązywał.

— Ale co tam! to są palestranckie wykręty!

— Panie starosto!

— Panie majorze!

— Proszę staranniej dobierać wyrazów!

— Ale daj no pan pokój! Jeżeli zechcesz strzelać się ze mną o tego awanturnika, to będziesz się strzelał, choćby i jutro. Ale się pierwej rozmówmy. Otóż tym zarzutem, który się panu tak nie podobał, nie myślę się bronić przeciwko Flawiuszowi, tylko przeciwko panu. Zaczniesz pan przed światem wymyślać na mnie, zacznę ja wymyślać na pana. Ażebyś pan zaś wiedział, czym się będę bronił przeciwko mojemu mniemanemu synowi, i abym panu dowiódł zarazem, jakiej sprawy pan bronisz, pokażę panu na to dokument.

To rzekłszy, lubo na powitanie skarbnika wstać nie mógł, wstał teraz z miejsca i wyszedł do przyległej komnaty. W krótkiej chwili powrócił i przyniósł ze sobą w jednej ręce jarzącą świecę, a w drugiej jakiś papier złożony we czworo, który rozwinął i podał skarbnikowi do przeczytania.

Skarbnik wziął ten papier do ręki, przybliżył się do świecy i czytał. Czytając, co moment na starostę spoglądał, tak jak gdyby sam w to nie wierzył, co czytał.

Jakoż istotnie było to zaledwie do uwierzenia dla niego, papier ton bowiem zawierał w sobie wyciąg ex libro mortuorum7 parafii Wiśnicz, który poświadczał jak najformalniej, że dwuletni chłopaczek, urodzony z Francuzki z domu Durand, córki dawniejszego książęcego marszałka a właściciela domu w Wiśniczu, imieniem Flawiusz, umarł w Wiśniczu i tamże jest pogrzebany. Świadectwo to było napisane dobrą i wyraźną łaciną, i opatrzone podpisem księdza wraz z pieczęcią kościelną.

Skarbnik jeszcze raz ten dokument odczytał i usiadłszy na swoim krześle, dziwnie się jakoś zamyślił.

Starosta patrzał na niego z ironicznym uśmiechem i wytrzymawszy go tak przez chwilę w milczeniu, pewny swego zwycięstwa, nareszcie spytał: — A cóż, panie majorze? kto jest teraz ten Flawiusz, który sobie pozyskał pańską opiekę?

— Ten Flawiusz — odpowiedział skarbnik, patrząc teraz prosto w oczy staroście — jest pańskim synem.

— Aa cha! cha! cha! to już przechodzi wszelkie pojęcie! — zawołał z głośnym śmiechem starosta — a ten dokument nic nie znaczy u pana?

— Nic zgoła.

— A toż dlaczego?

— Bo jest sfałszowany.

— A! panie majorze! to jest trochę za wiele!

— Nie, panie starosto! — mówił skarbnik tonem spokojnym i pewnym — przeciwnie nawet, jest to jeszcze za mało. Bo ten dokument jest sfałszowany na to, ażeby poczciwego człowieka pozbawić fortuny, imienia i szczęścia na całe życie. A że jest sfałszowany, nie ulega to żadnej wątpliwości, bo jest to wyciąg zrobiony ex libro mortuorum w r. 1791, a więc wtedy, kiedy tej księgi z owego czasu już dawno w Wiśniczu nie było. Wiedz pan bowiem, że wszystkie księgi tego kościoła zostały zniszczone już w samym końcu konfederacji, czego ja sam byłem świadkiem i na co zawsze się znajdzie dowód na miejscu. A zresztą na co nam tego? Ten Flawiusz, który się urodził z Francuzki Durand, a recte8 ze starościnej bełskiej — ten Flawiusz, który był synem starosty bełskiego, a wnukiem po kądzieli książęcego marszałka Durand, przy którym się wychowywał w Warszawie — żyje do dziś dnia i na mocy testamentu swego dziada jest właścicielem kamienicy w Warszawie, opatrzonej herbem swego ojca, starosty bełskiego. To jest fakt, który żadnych nie potrzebuje świadectw, bo jest dla każdego widoczny i niezaprzeczony.

— Ale mój panie! — zaczął starosta z gniewem...

— Ale co tam! — fuknął jeszcze z większym gniewem Nieczuja — nie ma tu długo co mówić.

Zaprzeczasz pan tego faktu?

— Zaprzeczam.

— A więc wiedz pan o tym, że się narażasz na proces, który nie tylko przegrasz najniezawodniej, ale który ci wcale żadnego nie przyniesie zaszczytu!

— To mniejsza o to! to mnie procesujcie! Żegnam pana.

Ale Nieczuja nie odchodził jeszcze, tylko patrząc przez chwilę na starostę, zapytał: — I pan się dasz procesować swemu własnemu, rodowitemu synowi?

— To nie jest mój syn!

— To nie syn pański?... A jeśli ja dowiodę przed sądem, że syn?

— Czym pan dowiedziesz?

— A na przykład świadkami?

— To nie jest dostateczne. Świadkowie na to nie mogą stanowić dowodu.

— A jeślibym też i ja miał jaki dokument?...

— Cóż pan masz za dokument? pan mieć nie możesz żadnego!

— A jeśli mam?... A będzie dowód wtedy i będzie skandal na stare lata, na całe życie, do grobu...

— Fi! cóż to na koniec za skandal! Trafiały się podobne wypadki potomkom pierwszych familij, trafiały się królom nawet...

— Myśmy nie króle — mówił Nieczuja — my szlachta. My potrzebujemy dobrej reputacji.

My się staramy o wojewodziankę inflancką...

— Wojewodzianka ma rozum...

— Ma rozum, to prawda, ale rozum nie przeszkadza sumieniu i szlachetności uczucia...

— No to cóż? to cóż?... — wołał już zniecierpliwiony starosta — to zrobicie mi skandal i stracę wojewodziankę. I cóż?... A zresztą, cóż zrobię z wami? Mogę się wykupić od tego skandalu, to się wykupię, ofiaruję tysiąc, dwa, a zresztą... ofiaruję trzy tysiące dukatów: czy zgoda?

— Nie, panie drogi, tak się nie uda zgoda. Samozwaniec może by się dał okupić, ale prawowity syn nie da. Ale z prawowitym synem na innej drodze może łatwiejsza byłaby zgoda niż z samozwańcem...

— No, więc na jakiej drodze?

— Na drodze tej, którą szczere, poczciwe, ojcowskie dyktuje serce.

— Jak to? ja nie rozumiem...

— Ha! to jest smutno, że pan nawet nie rozumiesz tej drogi...

— Proszę już bez refleksji, bo i tak już jest późno: stracę wieczór...

— Pan stracisz wieczór! — powtórzył skarbnik — wieczoru szkoda! Ha! więc już krótko.

Chcesz pan, będę wam pośredniczył w tej sprawie. Nie mówiłem jeszcze o tym z Flawiuszem...

— Pan nie mówiłeś o tym z Flawiuszem?

— Ani słowa.

— I on jeszcze nic nie wie?

— Nic zgoła.

— No i dlaczego pan wywołujesz taką sprawę — zawołał na to z osobliwym zdziwieniem starosta — o której by i mowy nie było bez pana? Ba! gorzej jeszcze! Bo dlaczego pan się mieszasz w rzecz taką, która gdy na jaw wyjdzie, panu samemu tylko szkodę przyniesie?

panie majorze! pan, który masz tyle rozumu, tyle rozsądku, tyle przywiązania do swojej familii... a! co tego, to się wcale nie spodziewałem po panu! Własną ręką psuć sobie swe interesa, panie majorze, jest to do czego podobne?

— Moje interesa — zaczął skarbnik z zdziwieniem...

— A jużci pańskie! — przerwał prędko starosta — bo przecież to jest rzecz jasna jak słońce.

Chcecie wydać córkę waszą za Rudnickiego? Chcecie. Rudnicki jest milionowy kawaler, zacny chłopiec, kochany, szanowany, ceniony, pierwsza partia we Lwowie. Chcecie go niezawodnie. Ale Rudnicki, jak wiecie, jest tak jak po słowie z wojewodzianką inflancką.

Wojewoda go nie uwolnił, panna jest za nim. Rudnicki się namyśla, robi sobie skrupuły, ociąga się — nie żeni się z waszą córką, póki się ktoś nie ożeni z wojewodzianką. Tak jest, nie ma kwestii, każdy to widzi. Teraz o wojewodziankę staram się ja, jestem położony najlepiej, jestem nawet już bliski mojego celu. Oczewisty stąd wniosek, że kiedy ja się ożenię z wojewodzianką, on się ożeni z waszą córką, czego pragnę ja, pan Rudnicki i cały świat, I pan właśnie w tej chwili, tak ważnej, drażliwej, decydującej o losie nas wszystkich, wywołujesz jakiegoś awanturnika Flawiusza, każesz mu się nazywać moim synem, pobudzasz go do procesów, skandalów, awantur, historyj, ażebym ja się nie ożenił z wojewodzianką, aby Rudnicki, na swoje wiekuiste nieszczęście, się do niej nawrócił, ażeby panna Stanisława osiadła najpubliczniej na koszu, ażeby mnie, pana, siostrę pańską, pannę Stanisławę, Rudnickiego zagryzły smutki, bóle, zmartwienia i abyśmy wszyscy, ludzie takich imion, fortun, znaczenia pokrzywili drogi naszego życia dla jakiegoś awanturnika Flawiusza, którego panu podobało się znaleźć i nazwać synem starosty bełskiego! — panie majorze! czy jest to rzecz? czy ma to sens? czy jest to podobne do pana?... panie majorze! ja panu ręczę wszystkim, czym mogę, że to nie jest mój syn, bo gdyby nim był, byłbym go dawno już uznał, nazwał, przyjął za swego, nie czekając z tym wcale na pana... Przecież także jestem człowiekiem, mam sumienie, mam serce i czuję dobrze me obowiązki... lecz dajmy na to, posito, sed non concesso9, żeby to był mój syn... to czy i to jest racja, żeby dla syna, urodzonego Bóg wie jak, z jakiejś fechtmistrzównej Francuzki, która się mnie uczepiła dlatego, żem był najbogatszy ze wszystkich, którzy ją otaczali; otóż mówię, żeby dla takiego syna, który się wychował odpowiednio stanowi swej matki, dostał kamienicę ode mnie i jest opatrzony dostatnio, poświęcać szczęście tylu osób i takich osób i narażać je na tyle bólów, zgryzot, skandalów i Bóg nie wie co jeszcze? czy jest to sens? czy jest to rzecz?...

Te argumenty i przewidzenia zasłużyły na uwagę skarbnika. Przechodząc się po gabinecie, szczerze się nad nimi zamyślił. Ale po krótkiej chwili myślenia obaczył jasno, że wszystkie argumenty starosty były tylko pozorne, przewidzenia przesadzone do najwyższego stopnia.

Jakoż przystąpił zaraz do niego i tak odpowiedział mu na to: — Wszystko to, co pan mówisz, jest tylko do prawdy podobne, ale nieprawdziwe zupełnie.

Tak panu trzeba i tak mówisz, ale sam w to nie wierzysz. Bo najpierwej, gdzież tu jest pewność, że wystąpienie Flawiusza przeciwko panu tyle i takie pociągnie za sobą skutki, jak pan przepowiadasz? — Po wtóre, dajmy na to, żeby się ta sprawa prosta i pojedyncza tak powikłała i ziściła w samej rzeczy te wszystkie konsekwencje, które pan wyliczyłeś, to zawsze jeszcze spytam się pana: kto w takim razie będzie miał słuszność? Słuszność będzie miał Flawiusz, bo jest w swoim prawie. A kto ma słuszność za sobą, tam żadne okoliczności, żadne względy uboczne nie powinny tamować drogi. Co zaś do tego, że przez to my wszyscy moglibyśmy nasze imaginowane, spodziewane dopiero szczęście utracić, to powiem panu, że szczęście takie, które by się fundowało na nieszczęściu bliźniego, Panu Bogu jeszcze dziękować, jeżeli nas minie. Nic nam po takim szczęściu, nie mielibyśmy pożytku z niego i nikt z nas go nie zapragnie!

— Dziwne — rzekł na to starosta — dziwne doprawdy masz pan wyobrażenia!

Skarbnik spojrzał na niego, machnął ręką i rzekł: — Jako widzę, szkoda to czasu na tę rozmowę! Ale to panu powiem jeszcze, że na cóż tu przewidywać konieczne skandale, awantury, historie, kiedy cała sprawa może się zgodnie załatwić? I wilk będzie syty, i koza cała — i Flawiusz będzie zadowolony, i pan się spokojnie z wojewodzianką ożenisz, jeżli tylko zechcesz.

— No, a czyż ja jestem od tego? wszakże sam już proponowałem zgodę?

— Nie, panie, taka propozycja się na nic nie zdała. Nie-mówiłem o tym z Flawiuszem, ale odpowiadam za niego, bo go znam dobrze i jestem pewny, że tak samo odpowie.

— Więc cóż odpowie?

— Odpowie, że się pieniędzmi okupić nie da. Bo jemu nie potrzeba pieniędzy! On ma utrzymanie skromne, ale dla niego dostatnie, a zresztą ma zdolności, ma młodość, ma świat cały przed sobą, to się bez wielkich fortun obejdzie. Ja go sam wezmę w swoją opiekę i wy kieruję go tak, że mu chleba nie braknie. Ale jemu czego innego brakuje i brakować mu zawsze będzie bez pana. Jemu imienia brakuje, brakuje mu stanowiska pomiędzy ludźmi; ziemi mu pod nogami brakuje, brakuje mu nazwiska człowieka! To mu dać trzeba, bo ten brak go niszczy i trawi, ten brak bałamuci mu wszystkie myśli i wszystkie uczucia, ten brak nie dopuszcza mu zostać nareszcie człowiekiem!

— Ale zmiłujże się pan, panie! — zawołał na to starosta — a cóż robią sieroty?

— Wiedzą o tym, że są sierotami — rzekł skarbnik — i to dla nich jest dosyć. A on wie, że ma ojca, wie, że ten ojciec żyje, ma nazwisko, znaczenie, fortunę i wyparł się go, i obdarł go nawet z nazwiska! — starosta milczał. Skarbnik zaś mówił dalej: — Słuchajże mnie pan, bo obadwa nie mamy czasu. Pan możesz stracić tańcujący wieczór, ja mogę stracić coś ważniejszego niż wieczór. Słuchajże mnie pan, bo i ja panu zrobię propozycję z mej strony. Propozycja moja jest taka. Ja przyjdę tutaj do pana z Flawiuszem...

— Oh! — zawołał starosta.

— Pozwól pan, przyjdę do pana z Flawiuszem, pan go uznasz za syna, przyciśniesz go do swej piersi ojcowskiej, a resztę już ja biorę na siebie i ręczę panu, że się ułoży tak, że pan z krzywdą nie wyjdziesz.

— Więc go mam uznać za syna i dać mu moje nazwisko? — zapytał przeciągle starosta.

— O nazwisku nic nie wspominam, bo o tym pomówimy z nim samym. Ale o cóż tu panu chodzi? Zamkniemy się tu w pokoju, nie będzie nas, tylko trzech i Pan Bóg nad nami — na mnie pan liczyć możesz z pewnością, bo mnie znasz przecie — postąpisz sobie tak, jak sam zechcesz... Zmuszać nie będziem cię do niczego...

Starosta chodził po pokoju i myślał. Skarbnik mówił dalej: — A ja panu ręczę, że Flawiusz nie będzie stawiał żadnych wielkich wymagań. Flawiusz jest dobry chłopiec, ma uczucie, ma serce, trochę popaczone, pokrzywione, popsute, ale młode — a młodemu sercu czasem tylko jednego silniejszego wstrząśnienia brakuje, aby się stało czyste, jak brylant. Kiedy go przyciśniesz do swej piersi ojcowskiej, jestem pewny, że się stanie jak wosk. Zrobisz z nim wtedy, co tylko sam zechcesz... Ja sam panu pomogę... No!

nie traćmy czasu, bo szkoda...

Starosta myślał ciągle i chwiał się. Skarbnik mówił dalej: — Jedno słowo, starosto! słowo ludzkie, czyste, szlachetne, i wszystko się zrobi.

Uszczęśliwisz człowieka, twego własnego syna. I uszczęśliwisz sam siebie. Jedno to słówko, jedno uściśnienie podniesie ciebie samego, uszlachetni, uzacni — staniesz czysty i jasny przed Bogiem — wszystkie grzechy odpuszczone ci będą, jakiekolwiek popełniłeś przez całe życie. I obaczysz niebawem, ile szczęścia stąd dla ciebie samego wyniknie. Na łożu śmiertelnym będziesz mi jeszcze dziękował, żem ci podał do tego czynu sposobność...

Ale do tego momentu już się starosta namyślił. Stanął na środku pokoju, obrócił się do skarbnika i rzekł: — Nie, panie! To próżno. Tego uczynić nie mogę.

— Ale zmiłuj że się! — zawołał skarbnik, rozczarowany całkiem niespodziewanie — dlaczegoż nie możesz, czyż nie jesteś panem swej woli?

— Jestem panem mej woli, ale tego nie mogę uczynić. Nie mogę przyciskać do piersi człowieka, który nie jest mym synem.

— Jak to? więc zaczynasz na nowo?

— Zaczynam na nowo — rzekł prędko starosta — i kończę. Wszystko to, co mi pan proponujesz, odrzucam. A chcesz pan wiedzieć dlaczego? Oto dlatego, że nie mogę narażać na szwank mojej reputacji i mojej towarzyskiej pozycji. Krótko mówiąc, nie ufam ani panu, ani jemu. Pan jesteś moim nieprzyjacielem od dawna, on jest awanturnikiem, nie dającym żadnej rękojmi. Wiedz pan bowiem, żem się już dopytywał o niego i przekonałem się, że niewart jest nawet tego, co mu już dałem. Ale kiedy pan chcesz koniecznie coś zrobić dla niego, to możesz pan negocjować pomiędzy nami. Ofiaruję pewną sumę pieniędzy, aby się od niego wykupić na zawsze...

— O tym nie ma co mówić — przerwał zniecierpliwiony już skarbnik i spytał: — i to już jest ostatnie postanowienie pana?

— Ostatnie.

— I już nie ma co dalej mówić?

— Ani słowa.

— A więc żegnam pana i proszę sobie samemu winę przypisać, jeżeli ta sprawa weźmie obrót taki, który panu będzie niemiły.

— Sobie ją przypiszę, bez kwestii, lecz proszę w zamian zastanowić się nad tym, czy jest sumienie pozbawiać chłopca kilku tysięcy dukatów? — bo wiedz pan o tym, że po najmniejszym kroku, zrobionym przez niego do mnie, nic nie dam.

— Ale ja mu dam, kiedy zapotrzebuje! — zawołał skarbnik — i nie opuszczę sieroty, której własny zapiera się ojciec! Bądź pan zdrów! i drżyj na tę chwilę, kiedy staniesz przed sądem!

Z tymi słowami na ustach i z wyrazem pogardy na twarzy skarbnik wybiegł z gabinetu, aby czym prędzej do Flawiusza pojechać.

Starosta odprowadził go wzrokiem szyderstwa i gniewu do drzwi i przez chwilę był istotnie zirytowany, ale niebawem twarz jego uspokoiła się znowu i przybrała ten wyraz obojętny, gładki jak szyba, oświecony lodowatym uśmiechem, który był zwykłym jej charakterem dla ludzi. Starosta był jedną z tych egzotycznych plant10 na naszej ziemi, które, wypielęgnowane we Francji pod wspólnym wpływem tamtejszych dworów i filozofii Woltera, rozpleniły się jak chwast zaraźliwy po wszystkich społeczeństwach europejskich.

Chwasty te wszakże, dzięki odrodzeniu się serc i umysłów przez wielkie wstrząśnienia, wypleniły się całkiem — i dzisiaj nie masz ich już pomiędzy nami.

XIX Chcąc dokładnie przedstawić dalsze wypadki dnia tego, jednego z najważniejszych w naszej powieści, musimy teraz z kolei wziąć na oko Jędrzeja, bo i o niego także dzień ten się otarł dotkliwie i wyrył mu się w pamięci na zawsze.

Jędrzeja widzieliśmy po raz ostatni na wieczorze u podkomorzego lwowskiego. Wieczór ów był dla niego po największej części szczęśliwy. Jego rozmowa ze Stasią, tak wyraźna, tak jasna i tak pełna niespodziewanej rozkoszy dla niego, odżywiła jego zwątlone siły, natchnęła go nowym życiem, napełniła go świeżą, pewną, ugruntowaną nadzieją. Ta rozmowa ze Stasią była epoką dla niego; bo kiedy dotychczas jeszcze, nie przejęty wskroś wiarą w jej miłość dla siebie, mógłby był może jeszcze o niej zapomnieć i w danym razie do wojewodzianki się wrócić — odtąd stało się to już w jego przekonaniu zupełnym niepodobieństwem i zdawało mu się, że raczej życie by sobie odebrał, niżeliby miał sprzeniewierzyć się Stasi.

Rozmowa jego ze skarbnikiem także wypadła pomyślnie — otworzyła ona bowiem nową drogę do sympatii z tym starym i niespracowanym żołnierzem, a wiadomo każdemu, jak takie sympatie łączą nas ściśle ze sobą i o ile są wyższe nad wszystkie prywatnego życia stosunki.

Jędrzej wiedział o tym i z tego korzystał; odwiedził potem skarbnika i zapewnił sobie jego przyjaźń stateczną.

Mniej pomyślną dla niego była okoliczność, że widział tam także wojewodziankę. Różne wnioski, wysnute z wyrazu jej oczu i twarzy, a ożywione ogniem wyobraźni młodzieńczej i zaostrzone rozdrażnionym sumieniem, zniepokoiły go bardzo i zamąciły jego uczucie nowego szczęścia o wiele. Wszakże prawie jeszcze daleko więcej zniepokoił go ten wypadek, że wychodząc wówczas z domu podkomorzego, zastał Flawiusza czatującego w ulicy. Już to drugi raz tego samego wieczora widział on go odprawiającego czaty koło podkomorzanki i śledzącego przy tym jego własne obroty i stąd po dwakroć dało mu się uczuć raz po raz jedno i to samo nieprzyjemne wrażenie. Jędrzej się nie obawiał Flawiusza jako rywala i nie obawiał go się nawet w charakterze jakiegokolwiek nieprzyjaciela — ale było coś w tym człowieku co go gwałtownie odtrącało od niego i rodziło w nim nieprzepartą ku niemu odrazę. Odrazę tę oczewiście jeszcze o wiele podniosła już tak dawna, a teraz na nowo potwierdzona, lubo zresztą niestraszna, rywalizacja — i odraza ta dawała mu się nieraz uczuwać tak żywo, że wtedy przychodziło mu prawie żałować tego, że niegdyś w Warszawie opuścił tak wyborną sposobność zmierzenia się z tym nieznośnym dla siebie człowiekiem na ołowiane grzeczności. Uczucie to było bardzo niechrześcijańskie, ale niestety i ludzkie zupełnie.

Pomimo to wszakże Jędrzej był chrześcijaninem w całym tego słowa znaczeniu i nawet głęboko religijnym. Jego wiekuistą ucieczką we wszystkich smutkach i we wszystkich radościach był kościół. Ile razy pracę jaką ukończył lub dopiął powziętego zamiaru, ile razy go jakaś niespodziewana nawiedziła uciecha albo zgryzota, ile razy był w wątpliwości ze sobą samym, jak miał sobie w jakim wypadku postąpić zawsze się po ulgę, po pociechę, po radę udawał do jednego z tych wspaniałych przybytków Pańskich, które takim spokojem napełniają nasz umysł i tak lekkim nam czynią ciężar naszego życia.

Najmilszym do takich modlitw i religijnych rozmyślań był mu zawsze kościół OO.

Bernardynów, świątynia wspaniała, starożytna, poważna, pełna świętych narodowych pamiątek i jeszcze świętszych relikwij. Do tej świątyni zachodził on jak mógł tylko najczęściej i usiadając zwykle w jakimś odległym kąciku, oddawał się czci i uwielbieniu dla Tego, który nam dowiódł własnym swym życiem, że nie masz tak głębokiego kielicha goryczy, którego by z wytrwałością i wiarą nie można spełnić aż do dna.

Nazajutrz rano po owym tak ważnym dla niego wieczorze u podkomorzego lwowskiego, będąc głęboko znużonym, to mozolnym myśleniem nad sobą, to różnorodnością wrażeń doznanych, udał on się także do tego kościoła i zaszedłszy aż do kaplicy błogosławionego Jana z Dukli, w grobowej ciszy, przerywanej tylko szeptem kilku kobiet, modlących się przed ołtarzem, oddał się swoim zwykłym modlitwom.

Wszakże kiedy się tak modlił z całym oddaniem się Bogu, nie zwracając żadnej uwagi na to, co się działo około niego, nagle jakiś szelest ode drzwi zbudził go z zamyślenia. Jędrzej obejrzał się — i otrzeźwił się całkiem.

Świeżo przybywająca nabożna była to Stasia.

Stasia, znajdująca także tylko w modlitwie pociechę w swych utrapieniach, równie jak Jędrzej bywała codziennie w kościele, czasem z matką, czasem i sama, ale zawsze o dziewiątej godzinie rannej i zawsze w kaplicy świętego Jana. Wszakże pierwszy to raz dnia tego los ich sprowadził razem. Był to los równie zapewne błogosławiony przez nich obojga, jak Jan z Dukli przez wszystkich.

Od tego dnia Jędrzej nie opuścił już żadnej dziewiątej godziny rannej, ażeby się o niej nie stawił w kościele. Modlił on się teraz jeszcze goręcej. Zdawało mu się bowiem, że go Pan Bóg tymczasem przynajmniej w ten sposób wynagradza za jego modlitwy — zdawało mu się, że z ramienia Bożego spuszcza się anioł biały do niego i stawając u jego boku, przytomnością swoją wzmacnia w nim jego nadzieję i wiarę.

Los ten szczęśliwy, tak szczerze błogosławiony przez niego, był nawet czasem jeszcze rzeczywistszym w swoich darach, bo kiedy Stasia sama się pojawiła w kościele, zdarzał on mu sposobność pomówienia z nią choćby słów kilku przelotnych. I oto dzisiaj — dnia właśnie tego, na którym stoimy w naszej powieści — Stasia także sama przyszła się modlić. Po skończonych modlitwach Jędrzej pierwej wyszedł z kościoła, stanął u wejścia i widząc, że nie masz nikogo takiego dokoła, który by nie powinien być świadkiem takiej samotnej rozmowy, zaczekał na Stasię. Kiedy wyszła, witał ją i rozmawiał. Potem podał jej ramię, pomógł wsiąść do powozu i stanąwszy przy szybie spuszczonej u drzwiczek, jeszcze rozmawiał i jeszcze, i jeszcze bez końca. Kochający się zawsze tak wiele mają do mówienia ze sobą, że nigdy nie mogą skończyć, chociaż podobno zawsze powtarzają sobie to samo. Ale miłość jest to przedmiot tak samoistny, oryginalny, wielostronny, głęboki, że się nigdy nie może wyczerpać — aż dopiero gdy zyska podstawę realną, zaczyna się wyczerpywać i czasem się aż do dna wyczerpie, jak wszystko, co jest tylko realne.

Ale ci oboje żyli jeszcze zupełnie li w ideałach — i dlatego rozmowa ich była tak długą.

Byłaby może nawet się nie skończyła aż wtenczas, kiedy by ich dzwon południowy był obudził z obopólnego marzenia, gdyby nie to, że zawsze przytomna Stasia i śród idealnych uniesień pamiętała o tym, o czym nie godziło się jej zapominać. Pożegnała więc Jędrzeja, ale przerażonego prawie koniecznością rozstania, pocieszyła tą wiadomością, że dziś po południu będą się w tym kościele odprawiać bardzo ładne nieszpory, na których ona się nie zaniedba znajdować.

Upojony szczęściem, że widział Stasię tak z bliska i tak długo z nią sam na sam rozmawiał, poszedł Jędrzej do siebie i był przez cały ranek w najlepszym usposobieniu. Nie wychodził już nigdzie i nie przyjął nikogo u siebie — on nie potrzebował już dzisiaj nikogo.

Anielska twarzyczka Stasi unosiła się ciągle przed nim w powietrzu, blask jej oczu cudownych oświecał cały horyzont jego myśli i uczuć, harmonijne tony jej głosu, podobne pieniom lutni niebieskich, brzmiały ciągle mu w uszach — Jędrzej był rozmarzony, szczęśliwy, niedościgniony w polocie swych myśli i uczuć. W tym uniesieniu zdawało mu się, że wobec tego natchnienia, które teraz nim zawładnęło, wszystko złe utraciło moc swoją, wszystkie wątpliwości się starły i dotychczas takimi skaliskami zjeżone drogi jego przyszłości przybrały postać brukowanego szlifowanymi głazami gościńca.

W takim usposobieniu pojechał po południu na nieszpór.

Nieszpory w tym kościele odbywały się wcześnie — i Jędrzej przybył trochę za późno.

Kościół już był napełniony — właśnie było kazanie. Jędrzej się przez tłumy przecisnął i nie zważając na kazanie, zaczął się po ławkach rozglądać, gdzie by ujrzał podkomorzankę. I ujrzał ją w krótkiej chwili. Stasia siedziała w pierwszej ławce po prawej stronie; ale dziwnym zrządzeniem losu siedziała tuż koło niej — wojewodzianka inflancka. Dalej po jednej stronie matka Stasi, po drugiej wojewoda, starosta bełski, cześnik koronny i inni bliżsi przyjaciele hrabi Rogalińskiego — co wszystko już mniej obchodziło Jędrzeja, dosyć mu bowiem było obaczyć samą Melanię tuż obok Stasi, aby się niesłychanie osmucić i myśleć z goryczą o tym, jaki los dziwny rzuca mu zawsze i wszędzie w drogę przyjaciółkę jego dziecięctwa?

Tymczasem los ten, lubo może dziwny na pozór, był jednak w rzeczy dość naturalnym — obydwie te damy bowiem musiały się zejść dzisiaj w pierwszej ławce ze sobą, bo obydwie przyjechały najwcześniej. A i to także nie stało się bez powodu, bo jeśli Stasia się pospieszyła dlatego, że ją ranna rozmowa pociągała na nieszpór, to wojewodzianka znowu dlatego, że kazanie dzisiejsze miał ksiądz Rogaliński, synowiec Rogalińskiego cystersa, opata niegdyś wiślickiego, a później bledzewskiego, zaledwie z daleka wojewodzie pokrewny, ale że sławny już kaznodzieja za młodu i mający przyszłość przed sobą, więc szanowany i protegowany przez niego.

Ale Jędrzej był już tak zgorzkniały od widoku Melanii, że nawet nie popatrzył w twarz kaznodziei. Stał on pod kolumną i patrzał na Melanię takimi oczyma, jakimi patrzymy na kogoś, przynoszącego nam niewymowną zgryzotę. Był w jego twarzy w tej chwili wyraz już prawie żalu, już nieledwie wyrzutu, że mu Melania zamąciła chwilę szczęścia, z taką rozkoszą oczekiwaną i wymarzoną. I uczucie to, które go teraz opanowało, było tak gorzkie, tak zatruwające, tak dla niego nieznośne, że nie umiejąc uspokoić go w sobie, zrezygnował z widoku Stasi — i wyszedł wkrótce z kościoła.

I jak rano ze swoim uczuciem szczęścia, tak teraz z rozlaną koło serca goryczą prosto do siebie powrócił. Ale tu oczekiwała go jeszcze inna niespodzianka, i to daleko ważniejsza.

Kiedy bowiem wszedł do sieni swojego mieszkania, zastał tam swego kamerdynera, rozmawiającego z jakąś kobietą. Przypatrzywszy się bliżej, poznał, że tą kobietą nie był nikt inny, tylko stara Krzywiecka, panna służąca Melanii.

Widząc ją tutaj i rozmawiającą z jego kamerdynerem, Jędrzej zadziwił się trochę i stanąwszy przed nią, rzekł do niej: — Jak się masz, panno Krzywiecka?

— Całuję nóżki pańskie — odpowiedziała trochę zmieszana służąca.

— Powiedzże mi, cóż tutaj robisz? — zapytał Jędrzej.

— Przechodziłam tędy przypadkiem i wstąpiłam tutaj, aby się o zdrowie pańskie zapytać.

— Bardzo ci wdzięczny jestem za tę troskliwość, ale czy miałaś powody myśleć, żem chory?

— Nie, panie... ale przyzwyczaiwszy się widywać pana u nas codziennie, a nie widziawszy go już od dni kilku, jakoś tęskno mi było za panem i zdało mi się, że pan koniecznie musi być chory...

— Ej, moja droga! czasy te, w których mogłem być waszym gościem codziennym, już przeminęły — a co minęło, nigdy się podobno nie wraca — rzekł na to Jędrzej i wszedł do swego mieszkania.

Ale wszedłwszy do salonu, rzucił z niechęcią kapelusz na kanapę i zaczął się wielkimi krokami przechodzić od kąta do kąta. Wyznanie Krzywieckiej, że nawet jej tęskno za nim, napełniło go nową niespokojnością — a cóż dopiero powiedzieć o tym, kiedy mu się sam z siebie nasunął domysł, że Krzywiecka była przez Melanię przysłana do niego na wzwiady?

Pod wrażeniem tej myśli, rozrastającej się w nim do dziwacznych rozmiarów, zadzwonił na służącego.

— Mój kochany, cóż tu robi Krzywiecka?

— Poszła już, panie.

— Poszła, ale co tu robiła?

— Nic, jak zwyczajnie... ona tu często zachodzi.

— Jak to? to nie pierwszy raz dzisiaj tu była?

— O! jużci nie pierwszy... bo ona tu prawie co drugi dzień bywa.

— Co drugi dzień bywa? i cóż tu robi?

— Nic panie... a cóż by?... ot, gada, jak zwyczajnie kobieta.

— Ale cóż gada? wypytuje się o coś?

— Czasem się wypytuje...

— O cóż? o mnie?

— O pana.

Jędrzej już cały był w ogniu. Popatrzył służącemu surowo w oczy i rzekł gniewnie do niego: — Proszę cię, odtąd żeby mi żadna obca sługa tutaj nie zachodziła! Żadnych znajomości, żadnych konszachtów, żadnych plotek, nic zgoła! Ja ci nie każę wypytywać się o nikogo, ale zakazuję surowo rozpowiadać coś o mnie! To sobie pamiętaj na zawsze — a teraz z Bogiem!

Wszakże to zastrzeżenie się od podobnych wypadków na przyszłość nie uspokoiło wcale Jędrzeja. Krzywiecka tu przychodziła ciągle, aby się wypytywać o niego — była ona upoważnioną do tego przez wojewodziankę — a czyż trzeba było lepszego dowodu na to, że wojewodzianka go jeszcze zawsze zapomnieć nie może i zawsze jeszcze wyczekuje jego nawrócenia się do niej? — My, którzyśmy byli świadkami myśli i uczuć Melanii jeszcze przed dwoma tygodniami i którzy wiemy aż nadto dobrze, że Melania nie pragnęła niczego więcej, jak tego, ażeby Jędrzej sobie nią swego nowego szczęścia nie mącił; my ani możemy przypuszczać tej myśli, aby Melania, która się aż do bielideł uciekła, aby boleść swą ukryć przed jego oczyma, wysyłała Krzywiecka na wzwiady do niego; ale Jędrzej, który o tym wszystkim nie wiedział, musiał pomimo woli wpaść na ten domysł, całkiem prawdzie przeciwny, a stąd też oczywiście i mnóstwo innych, z tego jednego koniecznie wynikających, obudziło się w nim domysłów.

Rozpatrzywszy się w tym wszystkim swoim gorączkowym pojęciem, Jędrzej był zaprawdę do pożałowania w tej chwili. Wszystkie jego tak piękne, tak upragnione i dzisiaj rano już do takiej pewności doprowadzone nadzieje rozprysły się teraz przed nim jak bańka mydlana i okazały mu swą wartość złudliwą w najzupełniejszej nicości. Tyle strawić drogiego czasu, tyle ponieść zabiegów i trudów i tyle wreszcie przecierpieć na to, ażeby Melanię powoli ochłodzić i otrzeźwić z niepodobnego złudzenia — i przekonać się nagle, że te zabiegi, trudy, cierpienia na nic zgoła się nie przydały — było to dla Jędrzeja ciosem tak ciężkim, że zaledwie mógł się utrzymać pod jego strasznym ciężarem. Co więcej jednak! Drażliwe jego serce i umysł do ostateczności pochopny przedstawiły mu jego położenie dzisiejsze w tak czarnych kolorach, do jakich nigdy ani podobieństwa nie było. Zdawało mu się bowiem, że Melania jego postępowaniem nie tylko się nie ochłodziła w swoich złudzeniach, ale owszem, przeciwnie, jeszcze więcej się rozdrażniła — że nie tylko jego straty żadną miarą przeboleć nie może, ale mu nawet swoją boleść otwarcie wyrzuca. A kiedy tyle trudów, zabiegów i cierpień tylko takie pociągnęło za sobą skutki, zdawało mu się dalej, że już na żadnej drodze nie potrafi osięgnąć swojego zamiaru, że Melania stanęła między nim i podkomorzanką jak duch pomsty lub kary, że z tego miejsca nigdy się nie ustąpi i że ich prześladować będzie do grobu!

Były to zaprawdę zatruwające myśli dla takiego człowieka, który miał zanadto szlachetne serce, aby z krwią zimną odrzucić od siebie względy na przyjaciółkę swojego dziecięctwa i szczęście swoje okupić jakąkolwiek przez nią opłaconą ofiarą! Jakoż nie dziwmy się wcale, jeżeli te myśli napełniły Jędrzeja tak nieznośną goryczą, jakiej do dziś dnia jeszcze nigdy nie uczuł. Po dłuższym namyśle jakaś czczość, jakaś niechęć, jakieś tak rozpaczliwe zwątpienie opanowało jego całą istotę, że w tej chwili może by nawet był za dobroczynną uważał tę rękę, która by go jednym zamachem uwolniła od tego życia, zdającego mu się już tylko niepodobnym do dalszego dźwigania ciężarem.

W takim usposobieniu siadł on na krześle stojącym prawie na środku salonu, położył obydwie ręce na jego poręczy, oparł na nich swoją gorącą głowę i pogrążył się w głębokie myślenie.

Cisza była w salonie — czas upływał pomału — i zbliżała się wreszcie piąta popołudniowa godzina.

Już się zmierzchać zaczęło, Jędrzej ani wiedział o tym, tonąc w swych czarnych myślach, kiedy wtem usłyszał jakiś nagły szelest tuż niedaleko od siebie.

Zdawało się, jak by ktoś wskoczył prędko przeze drzwi na woskowaną posadzkę i zatrzymał się w miejscu jak wryty.

Jędrzej podniósł pomału głowę, spojrzał przed siebie i obaczył Flawiusza stojącego na środku salonu.

Obaczywszy go, zerwał się nagle z krzesła i zaledwie wierząc temu, aby to istotnie był Flawiusz, stanął na przeciw niemu w wyprężonej i prawie dumnej postawie.

Flawiusz był jeszcze cały kipiący od zabójczego wrażenia, jakie dopiero co wyniósł od podkomorzanki — był blady jak śmierć, jego usta zsiniałe drżały, jego oczy sypały iskry ze siebie — na jego twarzy malowały się zarazem gniew, boleść, rozpacz i gotowość do jakiegokolwiek szaleństwa — jednakże kiedy stanął na środku salonu i spotkał się z dumnym, śmiałym, zdecydowanym wzrokiem Jędrzeja, złagodniał trochę i zdawało się, jakby miękł cały.

Obadwa młodzieńcy stali naprzeciw siebie przez chwilę, mierząc się wzajem oczyma i milcząc.

Nareszcie pierwszy ozwał się Flawiusz: — Dziwi to pana zapewne, że mnie tu widzisz przed sobą?

— Bardzo mnie dziwi — odpowiedział mu Jędrzej.

— A nie powinno to pana dziwić — zawołał na to Flawiusz z nieutajonym gniewem — bo wiesz dobrze, jakie są pomiędzy nami stosunki.

— Pomiędzy nami nie masz żadnych stosunków!

— Są, panie! a lubo tylko pośrednie, jednak ważniejsze niż wszystkie. Nie potrzebuję ich panu wykładać, bo je znasz lepiej ode mnie. Dlatego mówię krótko: Zleśmy zrobili, żeśmy tych stosunków nie rozwiązali w Warszawie i dlatego tutaj je rozwiązać musimy. W sprawach podobnych preskrypcji11 nie ma i dlatego przychodzę i proszę pana o satysfakcję.

— Jeszcze o satysfakcję — zawołał Jędrzej z ironią.

— Jeszcze i zawsze, i do samej śmierci! dopóki nas dwóch będzie na świecie!

— I rzeczywiście żądasz pan satysfakcji? — rzekł Jędrzej jeszcze z dosadniejszą ironią.

— Panie! — zawołał zniecierpliwiony Flawiusz — proszę zaniechać żartów. Jeśli pan nie masz serca, to pan miej rozum...

— Dosyć! — zawołał Jędrzej, chwytając go za klapę u fraka — będziesz się strzelał?

— Proszę o to.

— A więc dobrze! ale bez zwłoki.

— Choćby i teraz.

— Teraz noc, ale jutro, o samym świcie, czekam pana... ze świadkami... na Wysokim Zamku.

— Ja pana tam czekać będę. Dziękuję i żegnam.

— Jutro... o samym świcie... w ruinie... na Wysokim Zamku! — powtórzył jeszcze Jędrzej za odchodzącym Flawiuszem i został sam jeden w salonie.

Tymczasem Flawiusz, uradowany niezmiernie rezultatem tego spotkania, biegł prosto do siebie, aby się postarać o świadków. Rzecz ta zdawała mu się dość łatwa, bo w tej samej kamienicy na drugim piętrze mieszkało kilku młodzieży, którzy wszyscy byli mu bardzo dobrze znajomi. Na nich tedy licząc z pewnością, biegł jak mógł tylko najprędzej i dobiegłszy do domu, zaraz w progu spotkał jednego z tych młodzieńców, wyjeżdżającego właśnie do miasta. Chwycił go Flawiusz w przelocie i prosił go zaraz na świadka do swej sprawy na jutro. Propozycję swoją sformułował Flawiusz w ten sposób, jakby go tylko zawiadamiał o tym, co się z jego strony stać miało, nie wątpiąc wcale o jego odpowiedzi pomyślnej — ale tymczasem młodzieniec zbladł na tę wiadomość jak ściana i zaczął jąkać Bóg nie wie co.

— Pojedynek... na pistolety... tu, w samym mieście... a jeszcze do tego z Jędrzejem... nie, ja tego nie mogę uczynić. Żeby przynajmniej choć na pałasze...

Flawiusz spojrzał mu w oczy i plunął, ale szczęściem tylko na ziemię, bo inaczej byłby miał drugi pojedynek, a tu i jeden już zaczynał napotykać trudności.

Jakoż ta trudność ochłodziła go trochę w jego ferworze, bo go przekonała, że różni są ludzie na świecie, a w sprawach takich, które grożą jakimkolwiek niebezpieczeństwem, nie wszyscy tak łatwi, jakim był dzisiaj Rudnicki. Wszedł też on już trochę powolniejszym krokiem do służącego, aby go spytać, czy tamci drudzy panowie z drugiego piętra są w domu — a gdy się ku swojemu zmartwieniu dowiedział, że ich nie masz, już całkiem wolno zmierzał ku swojemu mieszkaniu, aby się w nim namyślić, jak ma sobie dalej postąpić.

Wszakże tuż zaraz za nim wszedł służący i oddał mu ową kartkę, którą skarbnik przed chwilą dla niego zostawił. Flawiusz zaświecił świecę, kartkę odczytał — i stanął jak odurzony.

Przeczytał ją po raz wtóry i trzeci, ale odurzenie jego tylko coraz się więcej wzmagało; kartka ta bowiem powtarzała mu zawsze to samo, zaklinając go „w imieniu jego ojca, który jest, żyje i może mu być oddanym”, aby się krokiem od siebie nie ruszał.

Przyszedłszy cokolwiek do przytomności, zaczął wypytywać służącego, kto by to był, który mu tę kartkę zostawił? Służący opisał mu skarbnika, jak mógł tylko najlepiej, ale stąd Flawiusz jeszcze niczego domyśleć się nie mógł: bo iluż to on znał panów takich, którzy byli słuszni wzrostem i ubierali się po polsku? a iluż jeszcze było ich takich, których nie znał?

Ażeby oddawcą tej kartki, a więc i znalazcą jego ojca mógł być skarbnik, ani mu się to nawet przyśniło.

Ta niemożność odgadnięcia, kto by był tym nieznajomym, trapiła go niesłychanie, ale utrapienie to było jeszcze niczym w porównaniu z jego całym położeniem w tej chwili, w którym mu uciekał czas tak drogi, tak konieczny do znalezienia świadków, a w którym pomimo to ruszyć się nie mógł z domu, bo ów nieznajomy miał lada moment powrócić i zapowiedział mu naprzód: „że dzień dzisiejszy jest decydujący”. Położenie to było rzeczywiście nie do pozazdroszczenia. Każda chwila mogła tu unieść ze sobą jego honor, imię, fortunę, szczęście i prawie życie — i chwile te uciekały jedna za drugą — a on był skazany na zupełną bezczynność i nie mógł ani krokiem ruszyć się z domu.

Trapiąc się taką niespokojnością, oczekiwaniem, obawą, Flawiusz był jak na szpilkach.

Byłby oddał część życia za to, gdyby był tylko wiedział, co mu następna chwila przyniesie — ale tymczasem chwile mijały w najuporniejszym milczeniu, zaczęły mijać kwadranse, minęła już nawet godzina, a oddawcy kartki zawsze jeszcze nie było. Godzinę tę Flawiusz opłacił tak okropną męczarnią, jakiej kto inny i przez cały rok nie przeżyje — a pomimo to jeszcze zawsze nie wiedział: czy go jutro infamią obrzuci nieubłagany Rudnicki? czy dzisiaj jeszcze za wszystkie męki całego życia odetchnie szczęściem u nóg swojego ojca?

Wszakże po upłynionej godzinie dał się słyszeć turkot powozu pod oknem. Flawiusz był baczny na każdy szelest najmniejszy — posłuchał lepiej — powóz się zatrzymał przed bramą.

— To on! — zawołał Flawiusz — to on! i może nawet już z moim ojcem! — i serce mu uderzyło gwałtownie.

Pobiegł ku drzwiom, otworzył je i spotkał się oko w oko — z skarbnikiem.

Jakeśmy powiedzieli powyżej, Flawiuszowi ani na myśl nie przyszło, żeby oddawcą tej kartki był skarbnik; więc obaczywszy go teraz, niesłychanie się zdziwił. Zląkł się go nawet, bo w pierwszej chwili zdawało się, że skarbnik, dowiedziawszy się o jego deklaracji, zrobionej Stasi, przyjeżdża do niego, aby mu za to czynić wyrzuty. Flawiusz już teraz ani myślał o podkomorzance — była to już teraz sprawa przepadła dla niego, a zresztą w tej chwili tak mało ważna, że mu się sama z siebie usunęła na stronę — więc kiedy ujrzał skarbnika, nie mógł inaczej, jak tylko spojrzeć na niego z miną kwaśną i najwyraźniejszą niechęcią. Ale on jeszcze gorzej zrobił, bo ulegając głównie tylko wrażeniom chwili i dając się im zawsze unosić, odskoczył wprost od skarbnika i tak popatrzył na niego, jak by go pytał: Czego pan chcesz dzisiaj ode mnie? — Tymczasem skarbnik, mając już całe wzięcie się do niego ułożone przez drogę, spojrzał jeszcze surowiej na niego i rzekł gniewnie i z góry: — No, i cóż ty robisz, wariacie?

— Co robię? — zawołał Flawiusz mrukliwie — nic nie robię!

— Nic nie robisz teraz, ale coś już porobił!

— Proszę pana krótko, bo nie mam czasu! — zawołał na to Flawiusz, drżąc cały z niecierpliwości — przychodzisz pan do mnie, żeby mi robić wyrzuty za to, żem się deklarował pannie podkomorzance. Oszczędzam panu długie perory i jeśli o to chodzi, przyznaję z góry, żem wariat, głupi, szalony i co się tylko panu podoba. Jeśli panu to mało, to masz i więcej, bo powiadam wyraźnie, że z panny Stanisławy i wszystkich, którzy do niej należą, kwituję na zawsze i na wieki. Czy masz, pan już satysfakcję? czy może jeszcze nie dosyć?

— Co do tego punktu, to dosyć — rzekł skarbnik, ukrywając, ile możności, swoje zadowolenie — ale mamy tu jeszcze coś więcej.

— Czy jeszcze więcej?

— A jużci jeszcze, alboż to nie wiesz? czy nie odebrałeś mej kartki?

— Jak to! — zawołał Flawiusz, jakby błyskawicą olśniony — to pan pisałeś tę kartkę? Tę, ot!

tę kartkę, to pan mi ją zostawiłeś? — mówił Flawiusz, pokazując też kartkę skarbnikowi i trzymając mu ją drżącą ręką przed samymi oczyma.

— A jużci, ja ją pisałem.

— Oh! to pan! pan to jesteś! oh! panie majorze! — zawołał Flawiusz, rzucając mu się w ramiona i zalewając się łzami.

— Ale poczekaj no — mówił na to skarbnik — uspokój no się... bo to...

— Bo co? — wołał Flawiusz, stając przed nim jak posąg i blednąc jak ściana — to może farsa?

— Oh! to nie farsa, mój drogi! bo z takich rzeczy fars się nie robi.

— Ah! ano więc, a więc pan wynalazłeś mojego ojca? pan go znalazłeś? któż to jest taki?

— Czekaj no, bo lubo to sprawa nagła, mówmy jednak porządkiem...

— Ach! panie! nie męczże mnie już dłużej i powiadaj, kto i gdzie jest mój ojciec? — wołał Flawiusz, porywając skarbnika obydwiema rękami za kontusz na piersiach — kto on jest? to pan, to pan sam jesteś?

— Tfu! — krzyknął skarbnik — w imię Ojca i Syna! dajże mi pokój! — I odskoczywszy od niego w kąt izby, zmarszczył czoło i patrzył nań gniewliwymi oczyma.

Flawiusz milczał przez oka mgnienie, ale zaraz znowu zapytał: — Ale na miłość Boga, któż to jest taki, to podkomorzy lwowski?

— Ot! także koncept! — mruknął na to Nieczuja.

— Ale któż znów u Pana Boga — wołał Flawiusz, przystępując znów do skarbnika — któż? to chorąży koronny? on taki dobry dla mnie, taki słodki, taki poczciwy? to on?

— Nie — odpowiedział skarbnik i usiadł na krześle.

Flawiusz patrzał na niego dziwnie litościwymi oczyma i nic już nie mówił.

Tymczasem, uspokoiwszy się trochę, zaczął znów skarbnik: — Właściwie mówiąc, powinienbym ci naprzód opowiedzieć całą historię twojego ojca i twoją, której z wielkim mozołem doszedłem, ale kiedy tak jesteś niecierpliwy, więc ci już powiem, że twoim ojcem jest...

— Jest kto? — krzyknął Flawiusz, przyskakując do niego.

— Jest starosta bełski.

— Starosta bełski? — zawołał jakoś dziwnie tą wiadomością uderzony młodzieniec — to on!...

I wymawiając te słowa, chwycił się ręką za czoło i zamyślił się trochę, jak gdyby sobie wywoływał przed wyobraźnię postać starosty.

— I to on pewnie? — spytał w zamyśleniu po chwili.

— On, niezawodnie, mógłbym na to przysięgać.

— I on znał mnie i wiedział o tym już dawniej?

— Zdaje się, że wiedział już dawniej, kto jesteś, bo sam mi się przyznał do tego, że się wypytywał o ciebie.

— Ach! i dlaczegoż on mnie witał tak zimno na balu?! — zawołał Flawiusz żałośnie, załamując ręce przed sobą — a dwie łzy duże wytrysnęły mu z oczu i stoczyły się po policzkach.

Trwała chwila milczenia.

Ale niebawem znowu zerwał się Flawiusz i porywając za kapelusz, zawołał: — Ale to nic! on był zimny, bom ja nic o tym nie wiedział, bom nie przemówił do niego; ale kiedy mnie obaczy na kolanach przed sobą, kiedy głos mój usłyszy, kiedy łzy moje obaczy... Chodźmy! chodźmy w ten moment! Pan przecież ze mną, pan mnie nie odstąpisz w tej chwili, pan się podzielisz ze mną tym szczęściem, na które czekałem tak długo? bierz pan czapkę i chodźmy!

Ale skarbnik tylko patrzał na niego i nie ruszał się z miejsca.

— Cóż? pan nie chcesz iść ze mną? pan mnie puszczasz samego?

— Połóż kapelusz — rzekł na to skarbnik — i siadaj tutaj koło mnie, bo to jeszcze nie zaraz przyjdzie ta chwila, w której pójdziemy do niego. Wiedz bowiem o tym, że ten twój ojciec nie chce się przyznać do ciebie, nie chce nawet nic wiedzieć o tobie...

— On nie chce wiedzieć nic o mnie? — zawołał Flawiusz rozdzierającym głosem — on się wypiera?!

— - Wypiera się, ale mu to nic nie pomoże, bo ja mam na to dowody.

— Pan masz dowody? a cóż on mówi?

— On się chce milczkiem od ciebie wykupić.

— Wykupić ode mnie? on! ojciec! i cóż mu pan powiedziałeś na to?

— Powiedziałem mu, żeby sobie schował swoje pieniądze i żeby próżno nie plugawił imienia swojego syna, kiedy plugawi swe własne!

— Tak mu pan powiedziałeś? — zawołał Flawiusz, jaśniejąc cały radością — panie majorze!

dajże mi pan rękę, niech ją do ust moich przycisnę. Pan jesteś moim prawdziwym ojcem. Pan się opiekujesz mną lepiej jak ojciec, a nie mogąc mi wrócić szczęścia, strzeżesz przynajmniej mego sumienia. Jakiekolwiek bądź losy mnie spotkają na świecie i jakkolwiek mogę się jeszcze odmienić, bądź pan pewny, że mojego szacunku, mojej wdzięczności dla pana nigdy nie zmienię. Wiedz pan bowiem, że jesteś jedynym człowiekiem na całym świecie, który się ujął opuszczonej sieroty nawet przez własnego jej ojca!

To mówiąc Flawiusz, płakał jak dziecko, a łzy mu głos zalewały. Utuliwszy się w płaczu, mówił dalej: — A co do mego ojca, kiedy mnie się wypiera, to i ja go się wyprę i ani widzieć go nie chcę! Niech sobie jeszcze i dom ten odbierze, który memu dziadowi darował, i tego nie potrzebuję od niego! Świat jest wielki i ma miejsce dla wszystkich, a kogo ludzie nie chcą pomieścić, tych sam Pan Bóg bierze w swoją opiekę i jeszcze lepiej pomieszcza. Toż i ja nie zginę na świecie!

— Ale proszę cię, daj no pokój! — rzekł na to skarbnik — piękna jest taka rezygnacja, ale tu nie na miejscu. Gdybyśmy mieli do czynienia z innym człowiekiem, ja bym ci sam do tego doradził; ale tu mamy złość i upór przed sobą, a więc upór na upór, a na złość bez litości!

Takie jest moje zdanie. A zresztą proszę cię, na cóż tobie żyć bez imienia, czci i fortuny, kiedy ci się wszystko należy? Ty jesteś ślubnym, prawowitym synem starosty i ja ci wskażę na to dowody...

— I ja jestem prawowitym synem starosty?

— Najprawowitszym...

— I jakimże u Pana Boga sposobem się to stało, że on mnie tak haniebnie opuścił? Powiedz mi pan to... bo koniec końców nic jeszcze nie wiem.

Tu Flawiusz zasiadł naprzeciwko skarbnika, a ten mu opowiedział tę całą historię, która nam, lubo fragmentarycznie, jednak w całości już dawno znajoma.

Flawiusz go słuchał z ciekawością niezmierną i o najdrobniejsze szczegóły wypytywał — skarbnik mu je wszystkie jak najdokładniej wyświecał. Jakoż już z samego porównania tych szczegółów z tymi, które Flawiuszowi jeszcze od jego dziadka były wiadome, prawda skarbnikowego podania była zanadto jasna, aby mogła ulegać najmniejszemu wątpieniu.

Flawiusz uzyskał więc niewzruszone przekonanie, że jest istotnie synem starosty, ale chodziło tu o dowody. Ale i te podług zeznania skarbnika istniały i skarbnik o nich tak mówił: — Zaświadczenie to, zaświadczenie ślubu starosty z twoją matką, zaświadczenie formalne, opatrzone podpisem księdza, świadków i kościelną pieczęcią, znajduje się, jak ci mówię, u Rudnickiego w Jaćmierzu. Starosta wiedział o tym dokumencie i wiedział, gdzie się znajduje, jakoż wydawszy swoją siostrę za Rudnickiego, chciał go od niego wydobyć; ale powiadał mi sam Rudnicki, kiedy byłem u niego ostatnim razem i zgadało się o tym przypadkiem, że mu i tego dokumentu nie wydał. A więc go ma jeszcze u siebie i dostać go od niego nie będzie trudno. A dostać go trzeba niezwłocznie, jak tylko można najprędzej, bo jak ci mówię, starosta wie o nim i pewnie dobrze pamięta. Nie usiłował go wydobyć koniecznie, bo nie było tego potrzeby, ale po scenie dzisiejszej ze mną jestem pewny, że natychmiast do swojej siostry napisze, aby mu albo ten dokument z papierów męża dobyła, albo ażeby przynajmniej dopilnowała, żeby go nie wydobył kto inny.

— A więcby mi trzeba tam jechać? — rzekł Flawiusz.

— Ale jechać, i to natychmiast, bez żadnej zwłoki.

— Hm! jechać to bagatela, ale jakżesz ja się tam pokażę? Nikt mnie tam nie zna?

— Ja ci na to poradzę. Dam ci list do starego, zmyślimy jakiś pretekst inny, bo trza coś zmyślić koniecznie... cóż tedy? Oto mu napiszę np. że chcesz jakiś majątek kupić w Sanockiem, że byłeś w tej myśli u chorążego, ale że tam nic nie znalazłeś... więc chcesz się w tamtej okolicy rozpatrzyć. A że stary Rudnicki jest człowiek zacny, doświadczony, dobry gospodarz, zna swoje wszystkie sąsiedztwa, więc cię rekomenduje do niego i poproszę go w moim liście, aby ci nie odmówił swej rady. I to nawet będzie najlepsze, bo tym sposobem będziesz w razie potrzeby mógł tam posiedzieć choćby i kilka tygodni, a gdyby przyszło dla aparencji12 i z parę wiosek obejrzeć, to i to nie zaszkodzi. A co do niej samej, to się wcale nie frasuj. Jesteś Francuz — to dla niej dosyć. Jestem pewny, że jej dziwnie przypadniesz do smaku i nawet ci sama wszystkie papiery każe poznosić, byle tylko nie wiedziała, czego w nich szukać będziesz, bo lubo to twoja ciotka, jednak to siostra starosty, Posyłaj więc natychmiast po konie na pocztę, każ pakować twoje walizy, a mnie daj papieru i pióra, abym ci list ten napisał.

Flawiusz już na to nic zgoła nie mówił. Wszystko to, co się dzisiaj od skarbnika dowiedział, było dla niego tak wzruszające, tak ważne, a przy tym tak zupełnie jego oczekiwaniom nieodpowiednie, że mu się te wiadomości jakby chaos kłębiły w głowie i nawet pozbawiały go przytomności. Podróż do Jaćmierza zdawała mu się wprawdzie konieczną, ale była ona dla niego tak niespodziewaną, tak nową, tak wreszcie dziwną, że nie mając dość czasu, aby się nad nią spokojnie namyśleć, nie mógł się z nią wcale połapać.

Jednak widząc skarbnika, zajmującego się tak szczerze jego fatalnymi losami i nawet poświęcającego swój własny spokój dla niego, już mu się w niczym nie przeciwił i pozwolił mu robić z sobą, co mu się podobało.

Widząc w nim skarbnik taką uległość, a nawet jakby jakieś odrętwienie chwilowe, korzystał z tego i już sam dysponował wszystkim podług swej woli. Jakoż wysłał natychmiast swego służącego po konie na pocztę, służącemu Flawiusza kazał pakować walizy, sam sobie znalazł na biurze papier, atrament i pióro i już miał właśnie zasiadać do pisania owego listu, kiedy wtem Flawiusz uderzył się ręką po czole i zawołał: — A!... ja nie mogę jechać na żaden sposób!

— A toż dlaczego? — spytał zdziwiony skarbnik.

— Nie mogę... nie... dzisiaj nie mogę na żaden sposób!

— Ale dlaczego?

— Dlaczego?... bo jutro rano mam pojedynek.

— A toż z kim znowu?

— Z Rudnickim.

— Jak to? a to skąd? czy była jaka awantura pomiędzy wami?

— Nie!... tak...

— A więc o cóż się bić?

— Ja go wyzwałem.

— Lecz o cóż?

— Tak... wyzwałem go.

— Jakże? więc tak? tylko dla satysfakcji?

— Dla satysfakcji.

— I przyjął?

— Przyjął na pistolety, na jutro rano o samym świcie, na Wysokim Zamku, w ruinie.

— A! to czyste wariaty! — zawołał skarbnik — ale siadaj no i opowiedz mi, jak to było, bo mi trza o tym wiedzieć dokładnie.

Flawiusz mu opowiedział całą scenę dzisiejszą z Jędrzejem.

Stary żołnierz wysłuchał wszystkiego z uwagą, a co potrzeba było, po raz wtóry zapytał, a w końcu rzekł: — No, toż to nie ma żadnego znaczenia. Ty swoją drogą natychmiast sobie pojedziesz, a ja ten pojedynek wezmę już na siebie.

— Ale nie mogę, panie majorze! — rzekł na to Flawiusz — jechać na żaden sposób nie mogę.

O, to by była ładna historia! Cóż to, pan nie wiesz, z kim mam do czynienia? Jędrzej, taki waleczny, taki pancerny kawaler, oficer i jeszcze do tego ze szkoły księcia Józefa! Jemu chybić, dziękuję! A zresztą, choćby i komukolwiek! Cóż pan myślisz? sam wyzwałem i sam pierwszy nie stanę na placu, a toż po jakiemu?

— Ale proszę cię, tylko mnie to już zostaw — zawołał na to Nieczuja — znam się przecież na sprawach honorowych...

— Już mój panie majorze — przerwał mu Flawiusz — proszę tylko przy tym się nie upierać...

— Ale dajże pokój! — zawołał skarbnik z niecierpliwością — tak będzie, jak ja postanowię!

A potem cóż to? czy myślisz, że ja nie wiem, o co wy się strzelacie? Hę? I ty myślisz, że w jakimkolwiek bądź razie ja bym dał się wam strzelać o Stasię? Wariaty! A do czegóż to znowu? No, pakuj twoje rzeczy i jedź, a już ja to biorę na siebie i ręczę ci za to, że załatwię tę sprawę z honorem...

— Panie majorze! już co do tego, to w żaden sposób...

— Ale nie bądźże już istnym wariatem — zawołał skarbnik, tracąc resztę swej cierpliwości — cóż to? czy już nie jestem godzien i takiej nawet ufności? Powiadam ci wyraźnie, że sprawę tę przyjmuję na siebie i jeśli ją wyprowadzę ze szkodą dla ciebie, to ja ci za to odpowiem. A zresztą krótko: masz sekundanta?

— Nie mam jeszcze...

— Kogóż weźmiesz?

— Teraz... straciwszy prawie pół nocy, sam już nie wiem...

— A mnie przyjmujesz?

Flawiusz patrzał na niego i milczał.

— No cóż? i na sekundanta nawet mnie nie przyjmujesz?

— Ha! to przyjmuję...

— Daj rękę...

Flawiusz podał mu rękę.

— A teraz jako sekundant, który mam pełną władzę nad tobą, rozkazuję ci, abyś natychmiast wyjeżdżał.

Flawiusz spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— No, nie patrzże już — zawołał skarbnik — i ufaj mi przecie do trzechkroć stu tysięcy!

— Ja panu ufam, ale czy będziesz pan się widział z Jędrzejem przed czasem?

— Będę się z nim widział na placu, bo jużci trudno robić po nocy hałasy. A zresztą... będę jeszcze w jego mieszkaniu przed świtem.

— Ale proszę pana, jakże pan to załagodzisz?

— A co tobie do tego? Już ja wiem, jak sobie w takich sprawach postępować należy. Dosyć powiem ci tyle, że Jędrzej nawet nie będzie wiedział, że ciebie nie będzie na placu i ręczę ci za to, że będziesz miał potem daleko lepszą u niego opinię, niżeli ją miałeś dotąd. Proszęż cię, nie trać czasu na próżno, bo czas uchodzi — a wiedz o tym, że starosta może nawet sztafetę wysłać do swojej siostry, jeżeli ją już nie wysłał dotychczas... Pakuj więc rzeczy, a mnie daj już raz ten list fatalny napisać, bez którego nie miałbyś z czym się pokazać...

To rzekłszy, zasiadł zaraz do pisania owego listu.

Tymczasem Flawiusz chodził po pokoju i myślał. I różne teraz przychodziły mu myśli.

Podróż do Jaćmierza po zrobionej przez skarbnika uwadze, że starosta może sztafetę wysłać do siostry, zdawała mu się jeszcze konieczniejszą i pilniejszą niż pierwej — ale pomimo to myśl o tym, że jutro nie stanie Jędrzejowi do sprawy, odzywała się ciągle do niego i sprawiała mu nader niemiłe uczucie. Ufał on wprawdzie skarbnikowi zupełnie, że sprawę tę jak najpiękniej załatwi, ale nie mógł w to w żaden sposób uwierzyć, żeby stąd takie same wyniknęły dla niego skutki, jakie wyniknęłyby z pojedynku. Z załatwionej sprawy honorowej można wyjść czysto, ale z pojedynku wychodzi się z blaskiem. A tego blasku, choć przynajmniej cokolwiek, chciało się Flawiuszowi koniecznie... Wszakże były to wszystko tylko myśli niejasne, zachęcenia niewyraźne, przelotne, które w tej chwili nie mogły w nim wzróść do żadnej potęgi, bo czasu nie było na to i zresztą — w tej samej chwili inne jeszcze się w nim odzywało uczucie. A było to uczucie dosyć dziwne, nieokreślone, pierwszy raz teraz w nim się odzywające. Wyrosło zaś ono stąd, że Flawiusz widział teraz skarbnika tak serdecznie, tak szlachetnie, tak szczerze zajmującego się jego losem, za co poczuwał się w głębi serca do otwartej dla niego wdzięczności — tę wdzięczność chciałby on był swojemu dobroczyńcy jak najserdeczniej wyrazić i pragnął ją niezmąconą zachować w swoim sercu na zawsze — a tymczasem tę wdzięczność mąciło najszkaradniej nasuwające mu się teraz wspomnienie, że bawiąc niegdyś na leskim zamku, knował z Małdrzykiewiczem tajemne zmowy, aby tegoż samego dzisiejszego dobroczyńcę swego podstępnie z zastawnego wyrzucić majątku. Stąd tedy wywiązywało się w nim jakieś uczucie takie, którego sam nie był w stanie określić, ale które niepokoiło go bardzo i szarpało go bez litości...

Ale tymczasem skarbnik list skończył i oddając mu go, tak mówił do niego: — Masz tedy list do Jaćmierza. Robię cię w nim kapitalistą, mającym realność w Warszawie i chcącym dobra ziemskie zakupić; pamiętajże zastosować się do tego i nie wypadać z swej roli. Wspominam tu także o tym, że jesteś uczonym i pracowałeś w biurze ks.

Hugona, a stąd łatwo możesz mieć pretekst do zbliżenia się do książek i papierów starego. A jak tam prowadzić się z resztą, od tego głowa. Bywaj więc zdrów i niech Pan Bóg da jak najlepiej. Wynalazłszy zaś ten dokument, wracaj czym prędzej, a wtedy pogadamy ze starostą.

Kiedy to mówił skarbnik, przyprowadzono już konie pocztowe i zaprzęgano je do powozu Flawiusza. Owego czasu każdy musiał jeździć swoim powozem, bo inaczej nie było można.

Tymczasem także i służący uporał się z pakowaniem i wynosił już pozamykane walizy do sieni. Skarbnik siedział w krześle przed biurem i zwróciwszy się do Flawiusza, dawał mu jeszcze niektóre instrukcje co do zachowania się na dworze jaćmierskim. Flawiusz niby go słuchał z uwagą, ale widać było po nim, że jego myśli i uczucia były gdzie indziej — jakoż kiedy skarbnik swoje uwagi zakończył, on zbliżył się do niego, uklęknął przed nim i zalawszy się łzami, tak mówił: — Panie! że jesteś moim dobroczyńcą największym, jakiego kiedykolwiek znalazłem w życiu, że jesteś najtroskliwszym mym opiekunem i więcej jeszcze niż ojcem moim, o tym nie potrzebuję ci mówić. Wiesz sam o tym najlepiej i tego się także domyślasz, że za tyle poczciwości i szlachetności doświadczonej od ciebie, będę ci w głębi mojego serca najwdzięczniejszym do śmierci. Ale panie! ty nie wiesz o tym, żem ja niewart tego wszystkiego!

— Ale co tam! — zawołał skarbnik — wart albo niewart, dajmy temu pokój...

— Ale nie, panie! niewart jestem! bo wiedz o tym, że niedawno jeszcze ja moją własną rękę podawałem ku temu, aby ci szkodzić...

— A toż jak znowu? przecież nie chciałeś mnie zabić...

— Nie, panie! Ale kiedy Małdrzykiewicz chciał to u chorążego wyrobić, aby ci Bóbrkę odebrać...

— To ty pomagałeś do tego? hę? i to już wszystko?

— Wszystko, drogi panie majorze! Ale i tego nie mogę sobie przebaczyć...

— No, ale ja ci to dawno już przebaczyłem...

— Pan jesteś najpoczciwszym z ludzi — zawołał Flawiusz — ale ja przecież się jeszcze obawiam, żeby tam Małdrzykiewicz...

— Ale daj no pokój! Nie ma tu o czym mówić i proszę cię o to wszystko, co ode mnie zależy, bądź jak najzupełniej spokojnym. Nie mam zwyczaju zajmować się czym na połowę...

Powiedziałem sobie, że cię z błota wyciągnę i na tej drodze pewnie zrobię już wszystko, co tylko będzie w mej mocy. A kiedy bym już nie mógł uczynić więcej, to i tak już ci trochę pomogłem, pomagaj sobie sam zresztą, jak możesz, a tylko czysto, pięknie, szlachetnie, bo to jest grunt i fundament wszystkiego. Ze spokojnym sumieniem, z zacnością, z cnotą człowiek nigdy nie może być nieszczęśliwym i nigdy ubogim, jakiekolwiek tam jego nazwisko, fortuna i pozycja pomiędzy ludźmi. To sobie pamiętaj i bywaj zdrów.

To mówiąc, objął go w swoje ramiona i żegnał jak syna. Flawiusz płakał jak dziecko, odjeżdżające od matki. Ale skarbnik nie dał mu się już dłużej rozczulać, tylko wpakował go do powozu i czym prędzej wyprawił.

Sam zaś wsiadł do swojej karety i do siebie odjechał.

Nazajutrz rano, na czas jeszcze przed świtem, wilgoć była na ziemi, wilgoć w powietrzu i mokry śnieg padał ogromnymi płatami, kiedy trzech ludzi, poubieranych w krótkie futra i płaszcze, pięło się z wielkim mozołem na szczyt Góry Zamkowej. Zesuwając się co moment po błocie, piasku lub śniegu, lecz chwytając się skrzętnie to porozrzucanych tamtędy głazów, to różnych karłowatych krzewin pomiędzy głazy rosnących, wdarli się nareszcie na sam szczyt góry i idąc już swobodnie jej grzbietem, weszli w starą ruinę książęcego niegdyś zamczyska, która tam leżała na górze. Ruina ta, dzisiaj zaledwie widna dla oka, miała naówczas jeszcze tu i ówdzie mury dosyć wysokie, mogące w nagłej potrzebie dać bezpieczne schronienie — jakoż takie pomiędzy nimi miejsce obrali sobie ci trzej nocni podróżni i posiadawszy tamże na głazach, poczęli używać tak upragnionego dla siebie spoczynku.

Ci trzej podróżni byli to Jędrzej i jego obadwa świadkowie, którzy o oznaczonej godzinie stanęli na placu umówionego boju, oczekując cierpliwie na przybycie partii przeciwnej.

Po odetchnieniu poczęła się między nimi toczyć powolna rozmowa, ale była to rozmowa taka, której powtarzać tutaj nie masz wcale potrzeby; co było ważniejszego, dotyczącego tej sprawy, powiedzieli sobie już w domu, a tutaj nie pozostało im nic już, jak chyba przewidywać możliwe skutki tego spotkania, co jak we wszystkich podobnych chwilach, tak i tutaj mogło być tylko czczą gadaniną.

Lubo śród tej pogadanki czas upływał wszystkim nadzwyczajnie powoli przecież z tym czasem zaczęło się niebo rozjaśniać na wschodzie, później rozjaśniło się całkiem, a nareszcie i dzień biały, bielszy jeszcze o wiele przy odblasku świeżego śniegu, objął ziemię dokoła.

Pomimo to wszakże o partii przeciwnej jeszcze ani słychu nie było.

Oczekujący zapaśnicy mieli jeszcze ciągle cierpliwość.

Lecz kiedy śród dnia białego już prawie więcej niżeli pół godziny minęło, Jędrzej wstał z miejsca i rzekł do swych świadków: — Mości panowie! podobno moje przewidzenie się ziści. Skończymy na ostrzelaniu placu i powrócimy spokojnie do domu.

Obadwa świadkowie byli innego zdania i tak jeden, jak drugi, nie mogąc tego dopuścić, ażeby ktokolwiek bądź mógł się nie stawić na placu, każdy w swój sposób dowodzili mu tego, że lada moment Flawiusz nadejdzie.

— Ale co tam! — rzekł na to z niecierpliwością Jędrzej — nie pokaże się nam i koniec. Z daleka zdaje mu się, że jest wielkim rycerzem, ale z bliska to krucho.

— Nie, co na to, to pozwolić nie mogę — zauważał jeden ze świadków — bom go sam widział w niebezpieczeństwie z bliska, ale było na co popatrzeć.

Jędrzej chciał jeszcze i na to odpowiedzieć przecząco, kiedy wtem jakiś szelest dał się słyszeć w pobliskim wyłomie muru, a w tejże chwili wszedł wewnątrz ruiny i stanął naprzeciwko Jędrzeja — skarbnik.

Skarbnik był zmęczony, spocony, zziajany i nie mógł zrazu ani słowa przemówić, ale tymczasem Jędrzej, niepomału zdziwiony jego zjawieniem się, rzekł do niego: — A! pan major! Czy pan tutaj tylko przypadkiem, czyli umyślnie?

— Jak najumyślniej...

— A więc pan jesteś świadkiem Flawiusza?

— Ja jestem...

— A pan Flawiusz?

— Jest także. Ale nim go postawię na placu, chcę się pierwej z tobą, panie Jędrzeju, rozmówić.

Ale na to Jędrzej usunął się o krok jeden od niego i rzekł: — Przepraszam pana majora, ale ja nie mam tutaj żadnego głosu. To są moi świadkowie, z nimi tedy pan major zechce się o warunki ułożyć. — A na to skarbnik: — Znane mi są wszystkie formy, jakoż respektuję władzę tych panów i o warunkach bitwy z nimi tylko będę rozmawiał, ale nim do warunków przystąpię, muszę pierwej z tobą samym pogadać.

— W tym wypadku nie pozostaje mi nic, jak tylko jeszcze raz pana majora przeprosić...

— Ależ zmiłuj się! — zawołał na to rozpaczliwym głosem Nieczuja — przecież pozwolisz sobie powiedzieć, że jakkolwiek pojedynek jest sprawą nadzwyczaj ważną, jednak są sprawy daleko jeszcze ważniejsze od pojedynków!

— To prawda, ale...

— Ale chodź no, chodź! — zawołał na to skarbnik, biorąc go zaraz pod ramię — cóż tam u Pana Boga! przecież nie z bisurmanem masz do czynienia, tylko z kolegą i bratem! A ci panowie także nie będą mieli nic przeciw temu!

Jędrzej się jeszcze ociągał, ale kiedy świadkowie oświadczyli sami, że nic nie mają przeciw takiej rozmowie, dał się przecież namówić.

Wziął go tedy skarbnik pod ramię i odprowadziwszy w najodleglejszy kąt tej ogromnej ruiny, zaczął swoje perswazje.

Jakimi drogami skarbnik te perswazje prowadził i jakich argumentów na Jędrzeja używał, nie będziemy tutaj rozpowiadać obszernie; jakoż to tylko powiemy, że pomimo bardzo zręcznego prowadzenia swej sprawy przez doświadczonego na takich drogach skarbnika, Jędrzej długo był niezachwiany w swym przedsięwzięciu i wszystkie argumenty skarbnika rozbijał. Lecz kiedy skarbnik nareszcie uciekł się do ostatniego już środka i dał mu do zrozumienia z daleka, że rozgłos tego pojedynku niezawodnie się oprze o Stasię i jej imię odda na pastwę pogadankom brukowym — Jędrzej się zachwiał od razu i już tylko pytał, czemu Flawiusz się nie postawił na placu? — Skarbnik mu ręczył, że Flawiusz jest tu w bliskości; — Jędrzej temu nie wierzył i różne przeciw Flawiuszowi zmyślał sobie niechęci, a ponieważ skarbnikowi chodziło także i o to, ażeby Flawiuszowi dobrą u wszystkich zachować opinię, więc jeszcze żywa się o tym toczyła dysputa, kiedy wtem nowy szelest dał się słyszeć w wyłomie muru i równocześnie z szelestem — wszedł sam Flawiusz wewnątrz ruiny.

Jakim sposobem Flawiusz się tu zjawił w tej chwili, jest to rzecz zbyt łatwa do odgudnienia, abyśmy o niej potrzebowali rozprawiać szeroko. Powiemy więc krótko, że Flawiusz, wsadzony przez skarbnika do powozu, rzeczywiście odjechał — i odjechał z tym przekonaniem, że skarbnik jak najlepiej jego sprawę z Jędrzejem załatwi i z tej strony nie ma się wcale czego obawiać. Lecz ujechawszy milę i rozmyśliwszy sobie cokolwiek chłodniej swe położenie, nie mógł znieść tego na sobie, aby się nie postawił na placu, jakiekolwiek bądź z tego mogłyby dla niego wyniknąć szkody na innych drogach, wszystkie zaryzykował — i kazawszy nawrócić, prosto pod Górę Zamkową przyjechał.

Teraz, w wielki płaszcz uwinięty, wszedł jak mógł tylko najciszej i stanął pod murem.

Obaczywszy go skarbnik, oczywiście niesłychanie się zdziwił, ale ustrzegł się tego, aby to dać poznać po sobie.

Zjawienie się to Flawiusza, lubo z innych wzglądów skarbnikowi niemiłe, nie można jednak powiedzieć, aby mu się całkiem nie podobało. Stary żołnierz odgadł natychmiast, co tu przypędziło Flawiusza, i umiał to w nim uszanować.

Jakoż nabrawszy przez to jeszcze więcej zapału, wkrótce całkiem złamał Jędrzeja i tak pięknie rzecz całą urządził, że obadwa młodzieńcy podali sobie ręce i ich zajście wczorajsze załatwionym zostało zupełnie.

Przy tej zgodzie formalnej obadwa zachowali się tak, jak im kazało dobre wychowanie i przyzwoitość — ale pomimo to wątpić należy, ażeby istotna treść tej zgody odpowiadała swym formom. Flawiusz, zagłuszony w tej chwili wypadkami daleko ważniejszymi od tego, tymiż wypadkami dziwnie na sercu wzruszony, a nawet znacznie podniesiony i oczyszczony moralnie — Flawiusz najmniej myślał w tej chwili o jakiejś jeszcze ku swemu rywalowi niechęci i zapewne całkiem nie miał jej w sercu — ale o Jędrzeju nie możemy tego powiedzieć. Jędrzej był w sprawach honorowych bardzo surowym — Jędrzej był z twardej szkoły. Z tej szkoły wyniósł on to wyobrażenie, że bez osobistej odwagi nie można być ani zacnym, ani cnotliwym, a wypadek dzisiejszy nie wlał weń wcale przekonania, że Flawiuszowi na odwadze nie zbywa.

Wszakże jakkolwiek bądź, zgoda została odbudowaną po wszelkiej formie — wszyscy w najlepszej komitywie ze sobą zeszli z Góry Zamkowej — wszyscy się porozjeżdżali do swoich domów, tylko Flawiusz zamiast do domu, pojechał na pocztę, konie odmienił i rozpoczął swoją podróż do Jaćmierza na nowo.

XX Karnawał w spółce z upływającym czasem, jakeśmy to widzieli powyżej, zaprowadził zmiany w położeniu i wzajemnych stosunkach tych osób, które się znajdowały we Lwowie; ale nie obeszło się bez zmian i na dworze jaćmierskim.

A zmiany te były wszystkie już przygotowane natenczas, kiedyśmy ze skarbnikiem ten dwór odwiedzali, chociaż natenczas jeszcze dawne, rozpustne, rozkiełzane ze wszelkich wędzideł życie zdało się tu żyć w całej pełni.

Jakże to było?

Owo więc, kiedy Jędrzej powrócił z wojny i przypatrzywszy się temu domowi z bliska, znalazł go jeszcze przechodzącym o wiele jego najsmutniejsze oczekiwania, postanowił natychmiast temu złemu stanowczo i ostatecznie zaradzić. Przenosząc zawsze środki łagodne i zgodne nad wszystkie inne, próbował najpierw, czyliby nie potrafił swojemu ojcu dawną władzę przywrócić? próbował potem, czyliby nie mógł macochę rozsądkiem i perswazjami na prostą drogę sprowadzić? — lecz kiedy pierwsze okazało się niepodobnym, a drugie dumna i despotyczna macocha odrzuciła z szyderstwem, nie pozostało nic Jędrzejowi, jak westchnąć nad smutnym stanem swojego ojca, ulitować się nad pustą zarozumiałością macochy i wziąć się do środków samowładnych i energicznych.

Wtedy wszedł on bez zwłoki jako właściciel całego państwa do ksiąg hipotecznych, ojcowskie sumy kapitalne poprzenosił na swoje nazwisko, a uzyskawszy tym sposobem i podstawę, i tytuł do dalszego działania, wziął się natychmiast do oczyszczenia domu rodzicielskiego ze śmieci i do zaprowadzenia w całym państwie nowego rządu.

Na dworze pani Rudnickiej bowiem bawiło aż do owego czasu mnóstwo ludzi, którzy już jako emigranci francuscy lub włoscy, już jako metrowie języków, muzyki albo śpiewów, często nawet z prawdziwymi lub przybranymi żonami i dziećmi, używali jej gościnności rozrzutnej, przesiadując czasem po pół roku albo i więcej w Jaćmierzu i bawiąc swoją chlebodawczynię. Tych tedy najpierw młody Rudnicki to całkiem grzecznie, to mniej grzecznie powypraszał z rodzicielskiego domu i nie wzdrygając się nawet przed niegrzocznością w potrzebie, tak prędko się z nimi uporał, że to, cośmy z końcem adwentu jeszcze w tym domu widzieli, byli to już po największej części tylko goście z sąsiedztwa, z dodatkiem kilku jeszcze cudzoziemców, których sam Jędrzej zostawił.

Wszakże z zarządem państwa postąpił on sobie jeszcze daleko energiczniej i nieoględniej — przekonawszy się bowiem, że cały ten zarząd składał się z szajki samych hultajów, okupujących ścieleniem się do nóg pani hrabini swoje najbezczelniejsze kradzieże, w kilku dniach całą tę szajkę z dóbr swoich wyrzucił i przyjąwszy natomiast urzędników nowych, po największej części swoich kolegów wojskowych, zaprowadził rząd całkiem inny, oparty na rygorze wojskowym i od siebie samego tylko zawisły.

Obawiając się jednak, aby i te środki jeszcze do przekonania jego macochy, że się z swoją wyłączną władzą odtąd pożegnać musi, nie były za słabe, kiedy mu się właśnie natenczas kupcy na te dobra trafili, wszedł z nimi Jędrzej w przedwstępne i nawet dosyć daleko doprowadzone umowy i rozgłosił wszędzie, że całe państwo jaćmierskie sprzedaje.

A lubo nie miał zamiaru sprzedaż tę rzeczywiście doprowadzić do skutku, a te przedwstępne umowy i wieści miały tylko na celu wpojenie respektu, a nawet i troszeczkę postrachu w rozpaczliwie upartą macochę — jednak na wypadek potrzeby był on zdecydowany raczej istotnie sprzedać rodzicielski majątek, niżeliby miał dłużej znosić to haniebne i opłakane położenie, do jakiego rządem tejże macochy doprowadzony został jego ojciec i dom, jego imię noszący.

Nie wszystko to wszakże, co energiczny Jędrzej po części dokonał, a po części zamierzył, doszło zaraz do wiadomości jego macochy. Widziała ona wprawdzie rozpraszających się z jej domu cudzoziemców, widziała poprzyjmowanych nowych oficjalistów, widziała zresztą, że Jędrzej zaczyna się bardzo ciekawie i skrzętnie mieszać we wszystko — ale lubo się jej to bardzo nie podobało i wcale nie miała chęci znieść nawet i takiego ukrócenia swej władzy — uważała to jednak tylko za innowacje takie, które, jak różne inne zachcenia młodości, z wielkim się zrazu objawiają zapałem, ale w krótkim czasie gasną i ucichają na zawsze.

Ale kiedy Jędrzej wyjechał do Lwowa, wszystko się od razu wydało. — Kiedy się więc dowiedziała ta pani, że jej pasierb nie tylko stał się panem tego całego majątku, który ona miała już za swój własny, ale ją jeszcze od wszelkiego wpływu na ten majątek odsunął, kiedy się dowiedziała zresztą, że ograniczenie jej posunione jest nawet do tego stopnia, że oprócz sług jej domowych, wszyscy inni wyjęci są całkiem spod jej rozkazów, a ona sama zamieniona jest prawie li w rezydentkę z niewielką pensją kwartalną — w pierwszym momencie zaledwie mogła temu uwierzyć. Wszakże musząc uwierzyć, bo miała na to aż nadto jawne dowody, samowolna dotychczas władczyni, wywrócona tak nagle z tronu, podniosła taki płacz, lament, hałas w całym pałacu, jak by już nadszedł dzień ostateczny. Od wielkiego wzruszenia odzyskała nawet władzę w swych nogach i rzucając się piechotą po wszystkich kątach, mściła się na wszystkim i wszystkich, nie pytając zupełnie o winę...

Jakoż było w tym domu prawdziwe piekło przez trzy dni — ale po trzech dniach jakoś znowu przycichło.

Zdetronizowana władczyni napadła jeszcze swojego męża i zażądała od niego, ażeby objął swoją władzę na powrót; ale niestety! przekonała się prędko, że mu sama odjęła nawet zdolność do sprawowania władzy.

Napisała jeszcze potem list do Jędrzeja, aby jej oddał to, co jej się należy, ale Jędrzej odpisał bardzo grzecznie, że ma tylko jeden majątek i w tym sam będzie rządził podług swej woli — a ażeby ją to dochodziło, co jej słusznie jako żonie jego ojca należeć może, wydał komisarzowi swemu jak najdokładniejsze rozkazy.

Nie pozostało tedy nic pani Rudnickiej, jak zgodzić się z swoim nowym losem, który nie powinien był wcale być przykrym, bo Jędrzej pomimo całej swej surowości w obejściu się z nią, był jednak jak najoględniejszym na wszystko i nie o tylko pozostawił jej bardzo dostateczne osobiste dochody, całą władzę w gospodarstwie domowym, ale nawet nie naruszył w niczym jej należnego znaczenia, którego też, przynajmniej pozornie, nikt z jego nowej gospodarskiej hierarchii nie uszczuplał.

Jakoż pani Rudnicka zgodziła się wreszcie z tym nowym losem — i na koniec całkiem umilkła. Nie robiła ona sobie nawet już żadnych nadziei odzyskania straconej władzy, bo nowa władza zanadto głęboko założyła swe fundamenty, ażeby karetą po pokoju jeżdżąca kobieta mogła je sama podkopać i spod ich gruzów swoją koronę wydobyć — ale że tej straty żadną miarą przeboleć nie mogła, to także niemniej jest pewną. W tych boleściach przychodziły jej różne mniej lub więcej podobne myśli, aż na koniec przyszła jej ta myśl najpodobniejsza ze wszystkich, że lubo straconej władzy już odzyskać nie może, mogłaby jednak podobną władzę zdobyć sobie gdzie indziej. Myśl ta nawet była istotnie podobną, bo pani Rudnicka miała dorosłą już córkę, która wprawdzie dotychczas była jeszcze traktowaną jak niedorosła panienka, ale miała już lata całkiem odpowiednie zamężciu. Znaleźć tedy męża dla Ernestynki, wydać ją za niego, wymóc na Jędrzeju tytułem posagu jakiekolwiek odczepne, urządzić nowy dom dla swych dzieci i objąć ster tego domu — było tedy na teraz jedynym jej marzeniem.

Marzenie to wszakże nie miało dotychczas jeszcze żadnego widoku. Dwór jaćmierski, tak wesoły i ludny w adwencie, o karnawale stał się pustym zupełnie. Wskutek rewolucji Jędrzeja opuściła go większa część rezydentów, wskutek porewolucyjnego humoru pani opuściła go reszta — a kiedy mogący mieć wstęp do tego domu sąsiedzi porozjeżdżali się na zapusty do miasta, nie było na teraz w całym sąsiedztwie nikogo, kto by go choć na chwilę odwiedził. Po bachanaliach tedy i nieustających lusztykach nastąpił teraz post wielki — jednostajność, grobowa cisza i nudy.

Jakoż i dzisiaj, lubo już od godziny zmrok zapadł zupełny, zamiast licznych świateł i gości po wszystkich apartamentach jedna tylko lampa płonęła w małym salonie i nie było z obcych nikogo. Przy tej lampie, przy stole, siedziała Ernestynka nad jakąś książką francuską i w głos ją czytała, tuż przy niej w swoim krześle na kółkach siedziała matka i czytającej słuchała.

Opodal od nich, ale także przy stole, siedział ojciec Jędrzeja i niby to także słuchał tej francuskiej lektury, ale w rzeczy opuścił głowę na piersi i drzemał sobie w najlepsze.

Staruszek ten, dosyć senny już przedtem, podlegał teraz tej słabości o tyle więcej, ile że od czasu zaszłych zmian w domu był tak nielitościwie nudzonym i męczonym przez żonę, że jeśli dawniej jeden miesiąc mu zginął, to teraz mu cała rachuba czasu i nawet wszelka przytomność zginęła; chociaż znów z drugiej strony miewał teraz częstokroć chwile, w których nabierał odwagi i z nieznaną dotychczas śmiałością głowę do góry podnosił. Jednak w tej chwili niebawem jeszcze niżej głowę opuścił na piersi i chrapnął sobie z całego serca.

— Jegomość! — zawołała na to pani Rudnicka — a to śpisz sobie?

Zbudził się na ten głos straszliwy dla siebie staruszek i odpowiedział: — Nie, moje dziecko, nie śpię... tak mi się tylko zdrzemało.

— Nie śpi, a zdrzemało mu się! otóż to rozum! proszę cię, żeby ci się tak nie drzemało, bo wiesz, że tego nie znoszę. Piękny mi z ciebie małżonek! O! już to, co małżonek, to doprawdy wzorowy, prawdziwy dziadek słomiany. Synek ci wszystko do ostatniego grosza odebrał, zostawił cię na lodzie, na rezydencji u siebie, a tobie się drzemie w najlepsze. I chrapie jeszcze żonie pod nosem, żonie, którą wziął na to, aby była panią u niego, a której nawet wyżywić nie może! Aleś ty skórka na buty! wiedziałeś ty naprzód o wszystkim, należałeś ty dobrze do konspiracji, może nawet i sam myśl do niej podałeś; poczekajże! wypłacę ja ci to dobrą monetą.

— Ale, jak ciebie kocham — mówił na to staruszek — tak nic nie wiedziałem...

— Proszę cię, nie gadaj mi takich rzeczy, bo mnie cierpliwości do reszty pozbawiasz!

Na te słowa staruszek wstał z miejsca i chciał odejść. Ale ona zawołała natychmiast: — A gdzie to? Siadaj mi zaraz na swoim miejscu i ani się rusz. Baw mnie przynajmniej twoją najukochańszą figurą, kiedyś mnie moich wszystkich gości pozbawił.

Tego wszystkiego słuchała Emestyna z wyrazem głębokiego współczucia, jakoż odezwała się na to: — Niech mama pozwoli, aby papa na spoczynek odeszedł Papa jest dzisiaj bardzo zmęczony...

— A to co znowu? — zawołała na to matka z niepowściągliwym gniewem — czy i ty jeszcze będziesz mi się sprzeciwiać? O! mościa panno, nie myśl tylko naśladować Jędrzeja! przy mnie ani słowa! słuchać tego, co każę, i basta!

Wszakże kiedy tych słów domawiała pani Rudnicka, dała się słyszeć trąbka pocztowa u bramy.

— Czy mi się zdaje — zawołała gospodyni domu, podnosząc rękę do góry i nakazując tym gestem milczenie — czy istotnie słychać trąbkę pocztową?

— I ja coś słyszę — zauważała córka.

— Ja nic nie słyszę — zauważał jegomość.

Ale tymczasem trąbka dała się słyszeć wyraźnie i tuż przed gankiem.

— Jeszcze nic nie słyszysz?

— Nic zgoła — odpowiedział staruszek.

— Ale trąbka, papo — rzekła Emestyna — ktoś zajechał przed ganek.

— No, idź no prędzej naprzeciw gościa — rzekła żona do męża — i dawaj mi znać natychmiast, kto to? A! przecież też ktoś się nad nami zlitował! Zęby tylko nie mój Jędrzej kochany, bo by mnie już pewnie zagryzł do reszty.

Staruszek wyszedł na powitanie gościa — a jego żona tymczasem robiła różne domysły.

Ale wymówiła już kilkanaście nazwisk różnych osób dalszych i bliższych — a jegomość jeszcze nie wracał. Zadzwoniła tedy na służącego.

— Któż to przyjechał?

— Nie wiem, jaśnie pani, jakiś pan pocztą.

— Ale kto i skąd?

— Pytałam pocztyliona, ale i on nie wie, powiada tylko, że ten pan jedzie gdzieś ode Lwowa.

— A! to ciekawe! idźże do jegomości i spytaj się, kto to?

Służący wyszedł i długi czas go nie było. Pani Rudnickiej niecierpliwość rosła w zadziwiających rozmiarach — całe setki domysłów wylatywały z ust jej wymownych, aż nareszcie wrócił służący i oddał jej list jakiś do ręki. Pani Rudnicka porwała go prędko, rozwinęła i zawołała: — Patrzajże! to list od imć pana Nieczui! Ale czegóż chce pan Nieczuja?

Tu zaczęła list czytać z góry, a czytając go, wymawiała po kolei następujące słowa: — Pan Nieczuja rekomenduje nam jakiegoś młodego człowieka... Imć pana Flawiusza...

kapitalistę... który ma realności w Warszawie... chce tutaj kupować dobra... wychował się w Paryżu... pracował po ministeriach... w biurze księdza Kołłątaja w Warszawie... prosi o grzeczne przyjęcie dla niego... prosi o radę mojego męża i o pomoc w zakupnie dóbr...

patrzjże, jaki grzeczny Nieczuja! — mówiła dalej pani Rudnicka, kładąc list odczytany przed sobą — jaki grzeczny! przysłać nam jakiegoś młodego człowieka, a jeszcze do tego bogatego, wychowanego w Paryżu... to doprawdy jest nie grzeczność już, ale dobrodziejstwo prawdziwe. A! wracam nazad do łaski imć pana Nieczuję... ma u mnie wielką zasługę...

Ktokolwiek bądź to jest, zawszem mu rada... Rozerwie mnie przynajmniej na chwilę...

podratuje mnie, uzdrowi mnie z tej śmiertelnej choroby, której mnie nabawiły te zgryzoty i nudy. Ale ty, Ernestynko! Bądź no trochę uważniejszą teraz na siebie niż zwykle. Kto wie, co to za człowiek? Ale młody, bogaty, a to ma swoje znaczenie. Wiedz o tym, że się położenie nasze zmieniło. Jesteśmy teraz już tylko na łasce imć pana Jędrzeja. Trza nam samym myśleć o sobie — a i czas już po temu...

A wtem powrócił jegomość.

— No i cóż to za gość? — zapytała go żona.

— A diabli go tam wiedzą — odpowiedział mrukliwie pan podkomorzyc.

— Otóż to masz odpowiedź! Ale jakże się prezentuje?

— Ot! prezentuje się, jak umie. Plecie jakby na mękach. Kat go tam może zrozumieć.

Świszczypała to jakiś, taki sam pono, jak i ci byli, których Jędruś pobił, potłukł, porozpędzał na cztery wiatry. Cha cha cha! — i śmiał się po cichutku staruszek.

Ale żona spojrzała na niego Jowiszowymi oczyma i rzekła: — No, a nie mówięż ja tego, że ty należałeś także do konspiracji z Jędrzejem? to cieszysz się z tego, że Jędrzej się tak niegrzecznie obszedł z takimi dystyngowanymi gośćmi?

— On? Jaka mi tam osobliwa dystynkcja! — mruknął sobie pod nosem staruszek — tacy sami wodzą niedźwiedzie i małpy po jarmarkach.

— Fi! a jegomość, gdzie znów tak urósł! A to co takiego? proszę cię, siadaj mi tutaj i ani słowa. Jeszcze i on mnie gotów tyranizować!

I tak dalej wymyślała na męża niepowściągliwa małżonka, kiedy wtem wszedł oczekiwany gość do salonu.

Flawiusz wpadł do pani Rudnickiej, jak bomba nabita dykcjonarzem komplimentów francuskich. Nie dawszy nikomu przyjść do słowa, obsypał zaraz z góry i gospodynię, i gospodarza, a nawiasem i Ernestynę tylą słów gładkich, pięknych, wymownych, że pani Rudnicka, lubo bardzo oswojona z podobnymi wiatrakami salonowymi, była nie już oczarowana, jak zwykle przy powitaniu każdego gościa, ale istotnie podbita.

Oddawszy dobre za nadobne i nacieszywszy się co niemiara, że jej do tej bezludnej i opuszczonej pustyni Pan Bóg zesłał tak światowego człowieka, zarzuciła go zaraz mnóstwem zapytań o karnawale, o Lwowie, o Jędrzeju, o podkomorzance sędomirskiej, o wojewodziance inflanckiej i tych wszystkich z kolei, którzy ją mogli najbliżej obchodzić.

Flawiusz odpowiadał na te wszystkie pytania, ale bardzo ostrożnie — nie znał on jeszcze wszystkich sympatyj i antypatyj macochy Jędrzeja i obawiał się ją sobie czymkolwiek narazić — pani Rudnicka to uważała i z tej wstrzemięźliwości Flawiusza nie była bardzo kontentna, wszakże kiedy pomimo niedokładności w odpowiedziach Flawiusz co moment miał w ustach to księcia jenerała, to kasztelanowę kamieńską, to pisarza, to cześnika, to chorążego, wielkich litewskich albo wielkich koronnych, co jej dawało ważniejsze dla niej nad wszystko inne dowody, że ten młody człowiek ma pożądane relacje w świecie dystyngowanym — pani Rudnicka uczuła się ujęta dla niego nad wszelki wyraz i już tego wieczora powiedziała sobie w myśli: Otóż to jest człowiek, którego mi właśnie potrzeba!

Dano herbatę bardzo wystawną i piękną — przy herbacie jeszcze bardziej ożywiła się konwersacja, lecz po herbacie natychmiast Flawiusz, nie zmrużywszy oka przez dwie doby, jedna po drugiej, i mogąc się już zaledwie utrzymać na nogach, pożegnał gospodynię i udał się na spoczynek.

Żal było roztrzeźwionej na nowo pani Rudnickiej porzucać tak wcześnie tak zajmującą rozmowę, ale nagrodziła sobie to, ile możności, jeszcze przedłużoną rozmową ze swoją córką.

Jakoż jak tylko wyszedł Flawiusz, rzekła do niej: — No i cóż ty, ma petite13, cóż ty mówisz o naszym gościu?

— Ja nic nie mówię... zdaje mi się bardzo do rzeczy.

— Że do rzeczy, to nie ma kwestii; ale jak go zresztą znajdujesz?

— Za mało go znam jeszcze, abym mogła coś więcej o nim powiedzieć.

— Ot! to także mi filozofka! może zaraz beczkę soli z nim zjeść, po staropolsku, aby coś o nim stanowczego powiedzieć? proszę krótko: podoba ci się czy nie?

— Dosyć mi się podoba.

— No to tak. Bo wiedz o tym — mówiła dalej już całkiem łagodnie matka — że ten człowiek podług mojego widzenia rzeczy bardzo przypada do naszego położenia i naszych widoków.

Młody jest i przystojny i bardzo się może podobać. Bogaty jest pewnie, bo Nieczuja jest rygorysta i pewnie by go nie zalecał bogatym, gdyby nim nie był. Przy tym jest wychowany comme il faut14, był tak długo w Paryżu, ma relacje w świecie — a więc czegóż potrzeba?

Wprawdzie dziwnie się jakoś nazywa i będzie to zapewne coś mieszczańskiego, ale któż tam dzisiaj na takie rzeczy uważa? Małoż to mamy familij i w Polsce, które z mieszczan pochodzą, a przecież liczą i kasztelanów, i wojewodów pomiędzy sobą? A cóż dopiero powiedzieć o Francji? Kiedy tak jest, to nawet lepiej, bo z takim zawsze łatwiejsza sprawa.

Proszę cię tedy, co bądź postanowimy później, starać się jemu podobać. Żebyś mi jutro wyglądała ładniutko i świeżutko jak róża. A teraz spać.

Ale Ernestyna, lubo to były tak ważne rzeczy, nic już nie odpowiedziała na nie. Była jakoś bardzo zamyślona i wcale nierozmowna w tej chwili.

Tymczasem Flawiusz, wszedłszy do przeznaczonej dla siebie izby gościnnej, chociaż istotnie tak był zmęczony, że się ledwie mógł utrzymać na nogach, chwilkę jeszcze myślał nad dniem dzisiejszym. Nie było mu tajno, że pierwszy wstęp w dom ten udał mu się dosyć pomyślnie — ale było to jeszcze niczym, trzeba było, żeby mu się tak wszystko udało. Nie wątpił on także i o tym, bo już poznał cokolwiek składające dom ten osoby i znalazł, że nietrudno mu będzie z nimi dopiąć swego zamiaru; ale przed wszystkim innym trzeba mu było wiedzieć, czy ten zamiar może być jeszcze dopiętym, a mówiąc jasno: czyli już nie zapobiegł temu starosta bełski? — To jednak udało mu się jak najłatwiej, bo dzisiaj jeszcze dowiedział się od kamerdynera Francuza, kupionego dla siebie za kilka dukatów na zawsze, że w ostatnim tygodniu pani Rudnicka nie odebrała żadnej sztafety ani nawet żadnego listu ze Lwowa. Widząc z tej wiadomości, że ma zupełnie swobodne pole przed sobą, postanowił sobie postępować jak najostrożniej i najoględniej i wolał na to stracić choćby najwięcej czasu, niżeliby miał przez pośpiech przegrać sprawę ważącą prawie tyle, co życie.

Jakoż starał on się najpierw poznać wszystkie osoby dokładnie, wyrozumieć ich opinie, wzajemne do siebie stosunki, ich strony mocne, niestety! nie bardzo liczne, i ich liczne słabości. I to mu się także do dni kilku udało, i pozyskał sobie jak najzupełniej matkę, obudził jawną dla siebie sympatię u córki — tylko ze starym jegomością jakoś sam jeszcze nie wiedział, jak stoi.

Ze starym jegomością była istotnie niełatwa sprawa. Staruszek bowiem był tak źle uprzedzonym do tych wszystkich, którzy suknie francuskie nosili, że nie tylko z nich żadnemu nie ufał, ale miał ich po prostu za członków jakiegoś szatańskiego najazdu, którzy się sprzysięgli na zagubę spokoju i zbawienia poczciwych ludzi. Staruszek był tak uprzedzony do tak nazwanych w owym czasie Francuzów, że nawet na własnego syna z niedowierzaniem spoglądał, kiedy go w sukniach francuskich obaczył. Szło tedy Flawiuszowi z nim jak z kamienia. Rozmawiał z swoim gościem niby to chętnie, jeździł z nim nawet w niektóre sąsiedztwa dla rozpytania się o wioski wystawione na sprzedaż, czasem się nawet dosyć otwarcie o żonie, o Jędrzeju, o domowych stosunkach rozgadał, ale zawsze się potem jak najszczelniej zamykał w sobie i nie dopuszczał wcale do tego, aby się między nim a nasłanym mu przez skarbnika gościem zawiązała jakaś szczera, stała i otwarta relacja. Często też stary wpadał w zwykłe swe bałamuctwa, a przy zginionym decembrze nie był już wcale do żadnego użytku.

Pomimo to jednak w dni kilkanaście Flawiusz przecie doprowadził do tego, że mu stary jegomość otworzył szafkę, w której się znajdowały wszystkie familijne papiery, i dozwolił mu je przeglądać. Z niezmierną ciekawością rzucił się Flawiusz do tego archiwum, myśląc zapewne, że za kilka godzin je od deski do deski przerzuci, ale było to tylko takie samo złudzenie, jakiego doznajemy niemal przy każdej naukowej, literackiej i tym podobnej robocie. Praca taka, jak w swoich skutkach, tak i w swej rozciągłości, nie da się nigdy naprzód oznaczyć: bo jak niewiadoma jest treść nagromadzonych długimi laty papierów, tak i czas przy nich traci swoje zwykłe rozmiary. Dnie tam wrastają w miesiące, miesiące w lata, a lata w lat dziesiątki i więcej — a niejeden już, który się zbliżył do jakiegoś archiwum lub księgozbioru, aby zeń jakąś jedną wiadomość wydobyć, ani się spostrzegł nawet, jak mu przy nim minęło życie! — Podobnie też stało się i Flawiuszowi. Nie zastygł on przy tym archiwum na całe życie, ale już zaraz dnia pierwszego się przekonał dowodnie, że aby pomiędzy takim chaosem najrozmaitszych bibuł znaleźć dokument, o którym nie miał żadnej bliższej wiadomości co do formy zewnętrznej i który mógł być Bóg nie wie gdzie zasuniony, nie wystarczy dzień ani tydzień, ani może nawet tygodni kilka. — A tymczasem oprócz tej szafy była jeszcze i druga szafa papierów, była szafa z książkami, miały być jeszcze i skrzynie nawet na strychu, w których się także znajdowały papiery.

Trudności te wszakże, o tyle przykrzejsze jeszcze, ile że nie było żadnego na to dowodu, że ten dokument tam się istotnie znajduje, nie zrażały Flawiusza. Zasiadał on codziennie rano do pracy i trwał przy niej zwykle aż do samego obiadu, nieraz i po obiedzie jeszcze poświęcał jej godzinę lub więcej — a tymczasem wszystkimi możliwymi sposoby wybadywał staruszka, czyli też od niego jakiegoś dokładniejszego objaśnienia nie uzyska.

Ale jak poszukiwania w papierach nie przynosiły pożądanego skutku, tak i stary jegomość milczał jak grób i nawet zdawał się umyślnie wszystkie te pytania omijać, które choćby tylko z daleka dotyczyły starosty.

Takie położenie rzeczy, nie tylko całkiem bezskuteczne dotychczas, ale nawet nie dające nadziei, aby się mogło odmienić, napełniało z każdym dniem coraz większym smutkiem Flawiusza. Znudziła go próżna praca i już go wszystko zaczęło nudzić w tym domu. Pani Rudnicka wyczerpała się w konwersacji i już się zaczęła powtarzać — poznał ją zresztą Flawiusz dokładnie i miał do niej pewien rodzaj odrazy. Stary jegomość, nigdy przez całe życie nie zajmujący nikogo, wywierał na niego wpływ zawsze senny, a czasem przyprowadzał go nawet do potów. Jedna Ernestyna tylko nie znudziła go nigdy i pozyskała nawet stałą jego sympatię. Czuł to Flawiusz w swym sercu i nawet myślał o tym niejednokrotnie. Ale im więcej myślał, lubo teraz nie był wcale usposobiony do takich uczuć, tym tylko więcej rozwijało i uzasadniało się w nim to jego sympatyczne uczucie. Myśląc nad sobą, myślał on także i nad Ernestyną. Młoda i raczej zajmująca niż ładna, wychowana jak wszystkie inne, a pod daleko gorszą konstelacją niż wiele innych, zdawała ona mu się wcale pospolitą dziewczyną — a przecież było coś w niej takiego, co w jego oczach bardzo ją różniło od innych. Żywa, wymowna, unosząca się czasem i na pozór nawet do ekscentryczności posunąć się zdolna, miała ona jednak w sobie jakiś spokój tak cichy, myśli tak pełne słodyczy i łagodności i uczucia jakiś taki uspokajający wpływ wywierające na niego, że się Flawiusz temu nie mógł dosyć nadziwić. Kiedykolwiek, czy to cały zalany goryczą, czy zniepokojony, czy zniecierpliwiony do najwyższego stopnia, czy rozpaczający o całą przyszłość swoją, do niej się zbliżył — nie potrzebował jak pół godzinki z nią mówić albo słuchać jej głosu, aby się uczuć spokojnym, lekkim, pełnym siły do dalszej pracy, pełnym wiary w swą przyszłość.

Czasem nawet dosyć mu było spojrzeć jej w oczy, ażeby wzbudzone nerwy uspokoić i rozkiełzane uczucia lub myśli na tor harmonijny sprowadzić. Flawiusz czuł to wszystko i był tym niewymownie zajęty: jeszcze nigdy w tak pięknym świetle nie widział żadnej kobiety!

Wszakże po kilku tygodniach usilnej pracy przewertował on nareszcie wszystkie papiery, jakie się znajdowały na dworze jaćmierskim, lecz ku wielkiemu zmartwieniu swojemu ani śladu tego dokumentu nie znalazł, którego szukał. Nie stanowiło to jeszcze wprawdzie dowodu na to, żeby ten dokument nie mógł się jeszcze odszukać, bo według zeznania skarbnika miał go stary Rudnicki z pewnością mieć w swoich rękach, a więc mógł go mieć gdzie indziej schowanym — ale jak wydobycie tego papieru od Rudnickiego z jego wiadomością o tym zdawało mu się niepodobnym, tak znowu z drugiej strony Flawiusz tak już zlustrował wszystkie szufladki i wszystkie kryjówki, pod zamknięciem starego jegomości będące, że nawet nie mógł domyśleć się miejsca, gdzie by ten dokument mógł być schowanym.

Bądź jak bądź jednak, postanowił sobie Flawiusz próbować jeszcze mówić o tym ze starym, czy też się z czym nie wygada. Po trzeźwemu zaczepiał on go już niejednokrotnie i z różnych stron o starostę, ale nigdy się nie dowiedział niczego — postanowił tedy spróbować jeszcze pogadanki przy rozegrzanej fantazji.

Jakoż dnia jednego przyszedł on do starego na godzinkę przed zmrokiem i zaczął mu się skarżyć na niesłychane nudności i jakieś takie rozprzężenie w całym organizmie, że sobie już nie umie dać rady ze sobą.

— A to trza by się czegoś napić — rzekł na to stary.

— Cóż mi jegomość przepiszesz?

— Ja bym radził albo piołunkowego wina, albo też lampkę miodu starego, cóż asindzi przenosisz?

— Co jegomość przynieść rozkażesz, wszystko pić będę, byle z jegomością w kompanii, bo jestem przekonany, że tylko w takim razie mi to pomoże.

— No, to ja się z tobą miodu napiję — rzekł stary — i jestem pewny, że cię zaraz wyleczę.

Jakoż niebawem przyniesiono butelkę miodu i postawiono ją między nimi. Po jednej lampce i drugiej zdało się Flawiuszowi, że już czas będzie przystąpić do rzeczy, bo miód był jakiś dziwnie mocny i po drugiej lampce zaczął go już samego rozbierać. Jegomość już się także rozruszał i był w najlepszym usposobieniu do pogadanki.

— A ze starostą bełskim — spytał Flawiusz — jegomość nie masz żadnych relacyj?

— A dlaczego? czasem są i relacje. Przecie moja żona to jego siostra, a nie gniewają się ze sobą, chociaż może byłoby o co.

— Byłoby o co się gniewać?

— A jużci byłoby i niemało. Albo to asindzi nie wiesz o tym? — spytał staruszek, patrząc mu w oczy.

— A skądże bym ja mógł wiedzieć coś o tym? Ja ledwie że kilka razy rozmawiałem ze starostą, a państwa dopiero teraz poznaję.

— Tak... dopiero poznajesz... aleś asindzi człek mądry, słyszysz podobno, jak trawa rośnie, z moją żoną się nagadać nie możesz: to już z trudna miałbyś nie wiedzieć, co się gdzie dzieje.

Ale to tam mniejsza! Napij no się ze mną, bo inaczej ci nie pomoże.

Flawiusz pił i patrząc na starca mówił: — Jak jegomości szanuję, tak zgoła nic nie wiem. Obce sprawy nigdy mnie nie obchodzą.

Więc byłoby się za co gniewać na starostę?

— A jużci byłoby pewnie, bo mi posag żony do imienia zadławił. Ani na owinięcie palca mi nie zostawił. Już to go niby wygrał ode mnie... ale licho go tam wie, jaka to była gra? A cóż, nie pijesz?

— Owszem, piję — mówił, popijając, zamyślony młodzieniec — a to jegomość źle bardzo zrobiłeś, że z nim grałeś...

— A zapewne, że źle... ale czy to jedno złe się zrobiło? Człowiek jest głupi przez całe życie, a rozumu nabiera dopiero wtenczas, kiedy go już nie ma gdzie użyć...

— Proszęż jegomości? a starosta już był żonaty wtenczas, kiedy się jegomość z jego siostrą żeniłeś?

— A cóż to, nie wiesz? — spytał staruszek — przecie był wdowcem, tak jak i dzisiaj.

— Wdowcem był? a któż była jego żona?

— A licho ją tam wie... jakaś Francuzka podobno...

— I pozostały dzieci?

— A cóż mnie waść pytasz o takie rzeczy! Ja mu ich do chrztu nie trzymał. Ale słuchaj no, pij no ty tak jak trzeba, bo inaczej ci nie pomoże. A z takimi nudnościami nie ma co wcale żartować. Mnie raz, kiedy tak rozebrało, tom się nie ubrał aż za cztery tygodnie.

— Ale ja piję, piję... Proszęż jegomości, ale jak mnie się zdaje, to starosta nie musi mieć żadnych dzieci, bo ich koło niego nie widać...

— Ba! otóż to racja! przecież to nie zawsze tego już nie ma, czego nie widać. A waść widzisz wszystko? Nie widzisz, prawda? a ono przecie jest! o! — ale bo waść wcale nie pijesz, a kiedyś wyzwał, toż przecież trzeba dotrzymać. Czy waść nie zawsze dotrzymujesz, chociaż sam wyzwiesz?

Te słowa pomieszały Flawiusza. Zdawało mu się, że stary wie dokładnie o wszystkim.

Mogło to być w samej rzeczy bo pomiędzy Lwowem a Jaćmierzem chodziła poczta. Jędrzej miał swoich ludzi w jaćmierskim państwie, którzy mogli z łatwością utrzymywać komunikację pomiędzy nim a ojcem tak, że nikt o niej nie wiedział. Tak być mogło, ale Flawiuszowi się zdawało, że już tak jest niezawodnie. Zamyślił się nad tym — a tymczasem stary wypił jeszcze jedną lampkę i tak dalej mówił: — A waść zamiast rozmawiać ze mną, coś sobie myślisz. A ja waści powiadam, żebyś myślał i przemyślał, jak chcesz, to nic nie wymyślisz. Masz ty rozum, to prawda, ależ to wiedz o tym, że to niekoniecznie trza mieć perukę na łbie, aby także mieć rozum. Dobrał ty się do moich szafek misternie, i to prawda, ależ to jeszcze nie idzie za tym, abyś ty tam to znalazł, czego szukasz. O! — bo i to prawda.

— Ale mój jegomość kochany, ja tam wcale niczego nie szukam.

— Ot! gadaj sobie, napij no się ze mną, to ja tobie wszystko wypowiem.

I pił Flawiusz znowu ze starym, który tak mówił: — A czego ty tam szukasz po moich szafkach, he? A ty myślisz, że ja tego nie wiem? Wiem ja, mój kochany, niemało, a niebawem będę wiedział i więcej. A obaczysz, co wtedy będzie.

Będziemy tłuc Niemce, Francuzy, Angielczyki do reszty i precz to powybijamy spomiędzy siebie. Tak mi pisze Jędruś i tak powiada Rudziński, jego komisarz. A on wie dobrze, bo już sam bijał to tałatajstwo. Anoż ci tak radzę, żeby ciebie tu wtedy nie było, bo plejzer pewny, a może i co więcej. A po papierach próżno nie grzebaj, bo ci powiadam prosto, że nic nie wygrzebiesz. Napij no się ze mną, to jeszcze więcej usłyszysz.

Napiwszy się, mówił dalej: — Więc po papierach nie grzebaj... bo nic nie wygrzebiesz. Żebyś się na głowie postawił, to nie wygrzebiesz. A wsi także nie kupuj, bo jej nie kupisz. Nie tak to wyglądają ci, którzy wsie zakupują; nie mnie to puszczać takie bańki mydlane... A wsi nie kupuj, bo choćbyś kupił, to się w niej nie osiedzisz. Wybiją, wytłuką i napędzą do trzechkroć sto tysięcy na cztery wiatry!

cha cha cha! O! tak! bo to teraz już jest inaczej. Pisze mi Jędruś i tak mówi Rudziński. Będą bić, tłuc, mordować, że paździerze polecą. Co peruka, co trzewik, co żabota, w łeb, bo to na nic. Czysto ma być jak na dłoni, jak dawniej. Anoż więc i ty, Angielczyku! czuj duch w sobie i miej się na oku. Moja żona powiada, żeś ty zacny młodzieniec, może i to! Ernestynka cię chwali, niechaj i tak! I ja nie ganię, znał już ja gorszych od ciebie. Ale ci to nic nie pomoże.

Moja żona cię nie zasłoni ani Ernestynka, ani też ja. A list skarbnika także cię nie zasłoni. I z tym listem bardzo się nie chwal, bo to jest fałsz!

— Jak to fałsz, panie dobrodzieju? — zapytał Flawiusz.

— O! jak to fałsz! Fałsz po prostu i koniec. Bo tego listu nie pisał skarbnik. Chyba go nie znasz? A to on by mi Niemca przysyłał w dom? On by mnie kazał z nim jeździć po wsiach, aby go tutaj osadzić? On? tfu! a to chyba go nie znasz?

— Ale panie dobrodzieju...

— Ot! co mi gadasz! przecież znam skarbnika od wieków. Pomnę dobrze, jak wjechał niegdyś na starostę, jak go potem ożenił, jak i mnie też ożenił, ale nie z tą sekutnicą, którą tu widzisz, a której także już niebawem przyjdzie na koniec. Bo będą bić, tłuc, mordować do czysta.

Napij no się ze mną, to ja ci jeszcze co powiem.

Flawiusz już pił bez ceremonii — był on tak zirytowany w tej chwili, że mógł był pić całą beczkę i być pewnym swej przytomności — a stary mówił dalej: — A nuż to ciebie jakiś inny kaduk tu przysłał, ale pewnie nie skarbnik. Nie mam ja nic przeciw temu, siedź, choćby i do sądnego dnia...

Odkąd tu jesteś, jakoś i moja żona ugłaskała się trochę, i Ernestynka weselsza, i ja też odżył. Kto cię tu przysłał, nie wiem, ani nie pytam, bo masz rozum, nie powiesz. Ale i ja też niegłupi i także nie powiem. Ano tak tobie mówię, że cię chyba tu przysłał starosta. A sfałszowaliście list od skarbnika, bo to starosta mistrz do takich rzeczy, wiem ja też także i więcej. Alem ja się na tym poznał od razu. Nie mówię nic, bo co mi tam na tym? Śpiewaj sobie francuskie kuranty z moją żoną, ile ich chcesz, i owszem. Tańcuj koło Ernestynki, i na tym mi nic. I żeń się z nią, kiedy chcesz, i weź ją sobie za morze, a kiedy i matkę zabierzesz, jeszcze wam co dodam na drogę. Ale strzeż się, żeby się nie wydał ten fałsz. Bo skarbnik to kat na Angielczyki i wszystkie Niemce. Kiedy by cię wziął w swoją garść, to jenobyś kwiknął jak mysz i już po tobie. A dostałoby się i twemu panu... staroście... A po papierach darmo nie szukaj... bo tu już i starosta... a przecież nic...

Tu staruszkowi już zaczął znowu december ginąć — i bałamucił na piękne.

Flawiusz siedział nieruchomie w swym krześle i milczał. Słuchał on z uwagą tej bałamutnej gadaniny, myśląc, czy się stary z czym nie wygada — ale na próżno. To bowiem wszystko, co mówił, nie miało żadnego znaczenia ni związku, a wkrótce i to ustało. Staruszek umilkł i przechyliwszy głowę przez krzesło, usnął jak zwykle.

Flawiusz został jeszcze na swoim miejscu. Myślał on nad tym smutnym rezultatem tej pogadanki przy rozegrzanej fantazji. Mógłby był się śmiać kiedy indziej z tego wszystkiego, co słyszał — ale teraz nie było mu wcale do śmiechu. Byłby daleko prędzej mógł płakać. Tyle czasu tu strawił — i wszystek na próżno. W sprawie odzyskania swojego ojca stał on dziś na tym samym punkcie, na którym stał, wyjeżdżając ze Lwowa. Ba, gorzej jeszcze! Wtedy bowiem miał prawie pewność znalezienia potrzebnego mu dokumentu — dzisiaj stracił nawet nadzieję. I jeszcze nazwano go fałszerzem listu, człowiekiem obcym na własnej ziemi!

Flawiusz myślał nad tym — i łzy mu stawały w oczach.

I tak w tych myślach smutnych i łzawych minęła mu blisko godzina, i już dawno noc ciemna okryła całą komnatę. Flawiusz siedział w tej ciemnicy jak w grobie. Ale było mu tak ciężko i krwawo na sercu w tej chwili, że byłby może wolał, gdyby się już istotnie grób przed nim otworzył, niżeliby się miał jeszcze dłużej z ciężarom takiego życia błąkać po tym zimnym i obojętnym dla niego świecie.

Wszakże wkrótce wszedł ze świecą służący i dał znać, że czas do herbaty. Staruszek się przespał tymczasem, zbudził się, przetarł oczy i poprowadził gościa swego do salonu swej żony.

Ale w salonie nie było dzisiaj pani Rudnickiej. Rozchorowała się trochę przy marcowym powietrzu i zamknęła się w swojej sypialni. Jej miejsce zastępowała Ernestyna.

Przy herbacie toczyła się obojętna rozmowa; stary jegomość, pijąc jak zwykle kawę, także się czasem odzywał, ale wychyliwszy do dna swoją potężną sklenicę, zasunął się głęboko w miękki fotel wiedeński, odpędzał jak mógł uprzykrzony sen od mrugających swych oczu, lecz niebawem kapitulował i usnął jak najspokojniej.

Widząc to, Flawiusz rzekł do hrabianki: — Ile razy widzę Rudnickiego drzemiącego z taką łatwością, zawsze mu muszę zazdrościć.

— Och! jest czego zazdrościć!

— Jest pani, i bardzo. Sen łatwy i spokojny jest to niemałe szczęście.

— A czy pan możesz się na bezsenność uskarżać?

— Na najnieznośniejszą, jaka być może...

— W takim razie obadwa panowie bylibyście już osądzeni starym francuskim przysłowiem: Jeunesse qui veille...15 — Vieillesse qui dort...16 — Ale ja nie dokończę, bo to nieprawda. Pragnęłabym wszakże zapytać, skąd pan do bezsenności przychodzisz?

— Skąd ja przychodzę? O! pani! najnaturalniejszą drogą ze wszystkich. Komu tak ciężko dolega życie...

— Czy pan istotnie jego ciężar uczuwasz?

— O! bardzo! nieraz zdaje mi się, że już ani kroku nie potrafię postąpić dalej, a wtedy przychodzą te okropne bezsenne noce, które zabijają resztę sił jeszcze żyjących i przytłumiają resztę nadziei. I tak idzie wciąż od kolebki!

— Ha! to smutno zaprawdę! Ale wszystkim nam dzisiaj podobno nielekkie życie. Wszyscy upadamy na siłach i wszyscy tracimy nadzieję. Szczęśliwi jeszcze pomiędzy nami ci, którzy mają co tracić. Ale też dzisiaj nie może być już inaczej. Minęły wieki złote, o których wiemy tylko z ciemnych podań i pieśni — minęły srebrne, w których żyli jeszcze nasi dziadowie — na nas przyszły już wieki żelazne. Jak nóż tępy i gruby, który ziemię porze przed pługiem, jak zgięty lemiesz, który z ciężkością skibę odrywa i na bok odrzuca, tak nasze życie z trudem, ciężkością i pracą porze czas oporny przed sobą i odrywając od niego godziny, dnie i tygodnie, w przeszłość swoją odkłada. I gdybyż jeszcze tak jak po orce nastąpił siew pełen najpiękniejszych nadziei, a potem żniwa skrzętne i zbiory bogate, nie byłoby się co skarżyć na pracę życia; ale niestety! tak nie jest. My jesteśmy zaprzężeni do pługa i musim orać tylko dlatego, że stać nie możem na miejscu — siać nie będziem, bo mamy teraz tylko plewy po szpichrzach, a bez zasiewu jakichże możem spodziewać się zbiorów? — Czy tak pan myślisz?

— zapytała hrabianka — czy odgadłam ciężar pańskiego życia i ten ból pana, który go dręczy i sprowadza noce bezsenne?

— Pani jesteś wieszczką — mówił Flawiusz, patrząc w zamyśleniu jej w oczy — pani umiesz zgadywać myśli... Ale muszę pani powiedzieć, że ten ból jakiś, który mi czyni tak ciężkim życie, określiłaś pani tylko ogólnie: a on się składa z tysiąca drobnych szczegółów, które na pozór zdają się niczym, ale pomimo to są daleko dotkliwsze niż wszystko!

— O szczegółach nie możemy rozmawiać — powiedziała na to hrabianka — bobyśmy się musieli przed sobą spowiadać, a to nie zawsze możliwe. Ale na cóż nam tu szczegółów?

Podług mego zdania nawet nie zależy nic na nich. Czy te szczegóły są takie, czy inne, toż to na jedno wychodzi. Dosyć nam wiedzieć o tym, że te szczegóły są, i wiedzieć o tym, że się składają razem na boleść wielką, ciężką, zabijającą, która się nam wszystkim daje uczuwać. I że ją wszyscy czujemy, że się na nią skarżymy, że nawet pod nią upadamy czasami, to jest rzecz naturalna: ludzie jesteśmy, istoty słabe i wiotkie, chwiejność i błędy naszą naturą. Ale żebyśmy mieli pod takim bólem powiedzieć sobie z góry, że mu nie dotrzymamy i upadniemy, na to się wcale nie zgadzam. Bo my nie tylko ludzie jesteśmy, ale każdy z nas jest człowiekiem, każdy nim być powinien. A czy to jest człowiek, który nie może udźwignąć nawet ciężaru swojego życia? czy to jest człowiek, który sam siebie wskazuje na śmierć lub bezczynność?

— Wszystko pani przyznaję, co mówisz; ale pozwól, pani, abym zapytał, czy nie może zajść takie położenie, w którym człowiek być musi bezczynnym?

— Człowiek zakrzepły, bezsilny, stary.

— A młody?

— Nigdy.

Trwała chwilka milczenia, w której Flawiusz zapewne odgadywał niezupełnie jasne, a raczej zbyt ogólne znaczenie ostatnich słów Ernestyny, kiedy tymczasem spytała ona: — Czy pan jesteś innego zdania?

— Nie, pani, przyznaję się do tego samego. Bo tak jest w samej istocie. Kiedy człowiek bezsilny, stary, opuści ręce i pójdzie na bezczynny spoczynek, nietrudno mu się z tego usprawiedliwić. Siły się wyczerpują, obowiązki z czasem ustają, a i najświetniejsza rola człowieka, w społeczeństwie czy w kraju, często wskutek zmiany okoliczności ustaje: trudnoż wymagać od starego człowieka, ażeby ze starganymi siłami nowe brał obowiązki na siebie, nowy zawód zaczynał. Ale nie tak się ma z młodymi...

— Otóż to jest! — dodała prędko hrabianka — nie tak się ma z młodymi. Dalej nie mamy potrzeby iść za tą myślą, bo sama z siebie się snuje, ale to jeszcze dodać by można, że jak z pojedynczymi ludźmi, tak się ma także z całymi pokoleniami. W ostatnich, w najświeższych czasach wielka zmiana zaszła w usposobieniu moralnym nas wszystkich. Owionęła nas jakaś boleść głęboka, owładnęło nas jakieś rozpaczliwe znużenie. Skarżą się na to starzy, skarżą się także i młodzi. Starzy z tą boleścią i w tym znużeniu opuszczają głowy i ręce i chowają się w niedostępne nikomu kąty na zawsze — jest to w nich bardzo naturalne. Ale czy byłoby to naturalnym, gdyby tak także zrobili młodzi?

Flawiusz patrzał na Ernestynę i milczał. Ona zaś po chwili mówiła dalej: — Mówimy dziś o ważnych przedmiotach, ale to nie moja zasługa. Ale i nie pana także — dodała z uśmiechem — tylko... zgadnij pan, czyja? Kogoś tu nieprzytomnego, a to mego brata Jędrzeja.

— Jędrzeja? pani?

— Tak jest, Jędrzeja. Bo wiedz pan o tym, że kiedy Jędrzej z wojny powrócił, także był takim, jakby już nie mógł dźwigać ciężaru życia. Miałam z nim o to nieskończone dysputy, które, niestety! wcale go nie zmieniły. Przepowiadałam mu wszakże, że tak na zawsze nie będzie. I moja przepowiednia, ku mojej wielkiej radości, już się ziściła. Właśnie dzisiaj list odebrałam od niego, który mnie o tym przekonał. Jędrzej jest znowu pełen życia i wiary w przyszłość, z czego niezmiernie się cieszę. Bo też tak być powinno. Kiedyśmy z matką moją mieszkały czas jakiś w Paryżu, bywało w naszym domu mnóstwo młodzieży, nie przypominam sobie jednak, żebym pomiędzy nimi widniała choćby jedną twarz smutną. Czy pan zrobiłeś także to spostrzeżenie?

— Tak pani, młodzież francuska jest bardzo wesołą.

— Ale bo pan mi tak odpowiadasz, jakbyś mi właśnie chciał wykazać różnicę między młodzieżą francuską i naszą.

— Przepraszam panią, jakaś myśl niewesoła przeleciała teraz koło mnie...

— Otóż aby tę myśl niewesołą jeszcze dalej odpędzić, powiem panu jeszcze jedną wesołą wiadomość, a to tę, że Jędrzej niebawem do nas przyjedzie.

— Jędrzej przyjedzie — powtórzył Flawiusz — bardzo się będę cieszył, kiedy go obaczę... ale wątpię bardzo, aby mnie tu jeszcze zastał.

— Jak to? alboż pan nas już myślisz porzucić? a więc na niczym spełzły pańskie projekta? — zapytała Emestyna ze wzruszeniom.

— Jakie? pani?

— Żaden majątek tutejszy panu się nie podoba?

— O ile się przekonywam — odpowiedział Flawiusz z uczuciem pewnej goryczy — żaden nie jest istotnie do zbycia.

— A! to będzie prawdziwie nieodżałowana dla nas szkoda — mówiła smutno hrabianka — byłyśmy pewne, że pozyskamy w panu sąsiada... Ale kiedy tak, to muszę panu powiedzieć, że Jędrzej ma na zbyciu całe jaćmierskie państwo. Chce podobno sprzedać je całe, ale nie wątpię o tym, że można by go namówić i do sprzedania części...

Tu Ernestyna zaczęła po kolei opisywać osobne wioski, składające to państwo. Znała ona je dosyć dokładnie i wiedziała o wszystkim, tak jakby sama prowadziła administrację. Z jej opisów i różnych przy tym czynionych uwag widać było aż nadto jawnie, jak żywo pragnęła tego, aby się Flawiusz tutaj osiedlił. Radziła mu nawet w końcu, iżby w razie takim, gdyby żadnej z tych wsi nie chciał nabyć na własność, wziął z nich którą w dzierżawę — osiodławszy się w tej okolicy i rozpatrzywszy się dobrze, nietrudno będzie potem znaleźć coś odpowiedniego do kupienia na własność.

Ta myśl zastanowiła Flawiusza. Sprzedawszy swoją kamienicę w Warszawie, nietrudno mu ją było wykonać. Ta myśl podobała mu się nawet — otwierała ona pole do nowych i bardzo zajmujących widoków...

Jakoż mówił o tym z hrabianką i mówił w kierunku tychże widoków, które mu się stąd rozjaśniały. Ernestyna odgadywała te widoki i trafiając w nie swymi myślami, wzmacniała go w nich całymi siłami. Jakoż była to bardzo żywa, bardzo zajmująca dla nich rozmowa, ale nie swobodna zupełnie. Oboje czuli to w głębi serc swoich, że mogliby teraz całkiem swobodnie rozmawiać ze sobą, mogliby przypaść do siebie i uczuciem, i myślą na zawsze, mogliby założyć fundamenta do jakiejś pięknej, szczęśliwej, obopólnej przyszłości — ale nie mogli tego oboje, bo na obojgu ciążyło kłamstwo pewne, bo pomiędzy nimi murem stały pozory. I on, i ona uchodzili przed sobą za osoby bogate — a ani on, ani ona nimi w istocie nie byli. I on, i ona chcieli zrzucić ze siebie ten pozór, zawalający drogę wszelkiej szczerości i otwartym, podnioślejszym uczuciom — ale żadne z nich nie miało do tego odwagi. Flawiusz obawiał się skompromitować skarbnika, a na koniec i siebie — Ernestyna obawiała się matki, która właśnie na tych pozorach bogactwa budowała przyszłe jej szczęście.

Flawiusz spostrzegł się pierwszy, że tak, jak dziś rzeczy stoją, nie może się przyznać do swego rzeczywistego stanu i położenia — Ernestyna wiedziała o tym z góry, że swego ubóstwa otwarcie wyjawić nie może, ale chcąc ciężące na niej pozory bogactwa przynajmniej choć cokolwiek złagodzić, mówiła wiele o różnych innych pozorach, które tak często stają szczęściu ludzkiemu na drodze, a na koniec tak rzekła: — O! niech pan tylko nie myśli, że tam, gdzie są piękne i błyszczące salony, gdzie powietrze nasycone woniami, gdzie muzyka rozwesela umysły, gdzie swoboda na ustach i uśmiechy na twarzy, że tam wszędzie tak samo są swobodne i serca, że tam wszędzie jest szczęście. Na świecie naszym jest daleko więcej pozorów niżeli rzeczywistości — a niejednokrotnie pod powłoką szczerego złota nie masz nawet ani żelaza. Świat dzisiejszy jest jako teatr, na którym widzimy króle, książęta, pany, wspaniałe uczty, wesela, tańce — ale gdyby nam było wolno wejść za kulisy, widzielibyśmy tych książąt i panów, pożywających chleb czarny, często krwawymi zroszony łzami. Tak dziś jesteśmy wszyscy... gdybyż przynajmniej nie było pomiędzy nami takich, którzy nie z własnej woli, ale przymuszeni odgrywają te role kłamliwe na scenie życia! Ale i tacy są między nami, i moim zdaniem, ci są najnieszczęśliwsi ze wszystkich.

Flawiusz nie rozumiał odnośnego tych słów znaczenia i dziwił się tylko temu, mówiąc: — Pani mnie zarzucasz prawdami, które z ust pani zdumiewają mnie do najwyższego stopnia. Bo skądże do prawd takich mogłaś przyjść, pani...

— Z doświadczenia i z życia — odpowiedziała prędko hrabianka.

— Z doświadczenia i życia! — powtórzył Flawiusz, podnosząc rękę z rzeczywistym zdumieniem do góry. — Pani urodzona w domu takim bogatym i pieszczona przez rodziców i krewnych, wielbiona przez wszystkich...

— Miałam jeszcze pomimo to wszystko — przerwała znowu hrabianka — jak najprostszą sposobność uczucia prawd tych we własnym mym sercu. Widzisz pan tu najlepiej, że nigdzie nie obchodzi się bez mylących pozorów. A gdybym o tym mówiła z panem dalej, to byś pan jeszcze więcej się dziwił. Ale nie mogę mówić dalej, boby to wyglądało na skargę. A słowa skargi, jak nikt jeszcze nie usłyszał ode mnie, tak jestem pewną, że nigdy ich nie usłyszy.

Jestem na tej drodze silniejszą... nawet od pana.

To powiedziawszy z uśmiechem, spojrzała na zegarek i rzekła: — Wiele by się dało jeszcze o tym powiedzieć, ale niestety! już dziesiąta godzina; a dzisiaj tylko do dziesiątej wolno mi bawić w salonie. Gdybym się skarżyć umiała, otóż widzisz pan, zaraz by był powód do skargi. Ale zamiast skargi, dobranoc panu.

Flawiusz zerwał się z krzesła, aby jeszcze choć słów kilku powiedzieć, ale nim się to stało, Ernestyny już nie było w salonie.

Reszta wieczoru przeszła Flawiuszowi na myślach mozolnych, na nowych walkach ze samym sobą.

Przez ten czas, który bawił w Jaćmierzu, nie znalazł on tego dokumentu, którego szukał — ale znalazł serce ludzkie, które się otworzyło ku niemu. Zdawało mu się, że nie potrzeba by już więcej, jak tylko jeszcze jednej rozmowy, aby to serce pozyskać dla siebie na zawsze.

Wyobrażał sobie już naprzód, jak by mógł być wtedy szczęśliwym. Ale czy razem z sercem mógłby także pozyskać i rękę, która miała go uszczęśliwić? — było to wielkie pytanie.

Były niektóre podobieństwa, które mówiły za tym — ale było jeszcze więcej trudności, które się stawiały przeciw.

I te trudności były nawet tego rodzaju, że nie było się co długo namyślać, a przynajmniej teraz jeszcze nie było się nad czym namyślać.

Bo i po cóż tutaj przyjechał? Jaki zamiar, jaki cel miał teraz przed sobą? Nie dopiąwszy jednego zamiaru, porzucać go i przedsiębrać drugi, czy zgadzało to się z rozumem?

Jakoż postanowienie jego było wkrótce gotowe. Napisał list do skarbnika, którym go zawiadomił o wszystkim, czego doświadczył w Jaćmierzu. Szukanego dokumentu nie znalazł, ale też i nie nabył przekonania, żeby tego dokumentu całkiem nie było. Według jego domysłu mógł się ten dokument najprędzej znajdować w ręku Jędrzeja, u którego znajdowała się jakaś część familijnych papierów. W każdym razie, donosił on skarbnikowi, nie miał on już nadziei, ażeby sam, czy od ojca, czy to od syna, mógł ten dokument wydobyć — jakoż jemu już tylko zlecał tę sprawę i prosił o pamięć. Sam zaś, ażeby nie porzucać raz rozpoczętej drogi, nie wyczerpawszy wszystkich środków, mogących zaprowadzić do celu, postanowił udać się do Wiśnicza i tam na miejscu szukać dowodów na to, co lubo pewne i niezaprzeczone, tak trudne jednak było do dowiedzenia.

Napisawszy list taki i wyprawiwszy go pocztą, nie odwlekał już wcale swojej nowej podróży.

Z końcem miesiąca marca już go nie było w Jaćmierzu.

XXI Tymczasem kiedy Flawiusz, bawiąc na wsi, szukanego dokumentu wprawdzie nie znalazł, ale nowe w sercu obudził uczucia i równie nowe ujrzał przed sobą widoki — osobom, pozostałym we Lwowie, czas upływał prawie bez żadnej zmiany w ich dotychczasowych uczuciach i wzajemnych do siebie stosunkach.

Niemal największym całej reszty karnawału wypadkiem było to, że podkomorzyna bal dała u siebie. Bal ten udał się najpomyślniej. Wszystko, co było najznamienitszego we Lwowie, zgromadziło się tego wieczora na salonach podkomorzynej. Wystąpiła też ona świetnie i nieledwie nad możność — posprowadzała jeszcze mnóstwo sreber i drogich sprzętów ze swego i braterskiego domu — skarbnik sprowadził wina stare, jeszcze z ojcowskiej piwnicy — a przy serdeczności gospodarza i gospodyni uraczono gości tak dostatnio, a nawet szumno, że jeśli był kto we Lwowie, który nie wierzył w Stasi milion posagu, to po tym balu pewnie dał się nawrócić.

Bal ten jednak, a nawet i postępujący żwawymi za nim krokami post wielki nie zbliżył Jędrzeja ani o jedną myśl do tego stanowczego kroku, którego z takim upragnieniem oczekiwała podkomorzyna. Jędrzej jeszcze zawsze wisiał pomiędzy miłością dla Stasi a usiłowaniem spokojnego odsunięcia od siebie Melanii, tak samo, jakieśmy go przy odjeździe Flawiusza widzieli. Usiłowania te były nawet istotnie czynne, tak z jego strony, jak i ze strony chcącej się dla niego poświęcić wojewodzianki — bo jak on robił wszystko, aby ją powolnie we wszystkich uczuciach dla niebie ochładzać, tak ona także nie zaniedbała niczego, aby go przekonać, że dawno już z niego zrezygnowała — ale usiłowania te, zamykane zawsze w formach zbyt delikatnych i niewyraźnych, nie były w stanie sprowadzić żadnego skutku. Rodziły się stąd tylko coraz nowe nieporozumienia, a na prostą i szczerą otwartość, która jedynie mogła rozciąć ten węzeł nieporozumień, żadne z nich się zdobyć nie mogło.

Musiał tedy ten fatalny stan rzeczy dotrwać pomiędzy nimi aż do tego momentu, póki mu w pomoc nie przyszły wypadki.

Tak się zbliżył i przyszedł nareszcie ważny dla wszystkich dzień świętego Józefa.

Pierwsza połowa dnia tego mija zwykle na nabożeństwie i powinszowaniach. Z ojców i dziadów mamy zawsze tak wiele Józefów. Pani podkomorzyna miała tylko parę domów takich, gdzie jej potrzeba było być z gratulacją — i dlatego wcześniej wróciła do domu. Ale skarbnik ich miał kilkanaście i tak się pomiędzy nimi gdzieś zawieruszył, że już dawno obiadowa godzina minęła, a jego jeszcze w domu nie było. Dopiero koło godziny trzeciej pokazał się wreszcie i wszedłszy do pomieszkania swej siostry, gdzie już od dawna czekano na niego z obiadem, zaraz też zasiadł do stołu.

Przez cały czas obiadu opowiadał on po kolei to wszystko, co dzisiaj widział i słyszał, i był przy tym pełen żartów i najlepszego humoru. Skarbnik od kilku tygodni był co dzień w lepszym humorze. Poodszukiwał on przez ten czas wielu starych przyjaciół, pozyskał także niemało nowych, a częste z nimi pogadanki i wieczorynki, w ostatnich osobliwie czasach, prawie całkiem jego usposobienie zmieniły. Dawniej najczęściej kwaśny, a nieraz nawet tak gorzki, jakby go ciężka melancholia trapiła, teraz był swobodny na duszy i sercu, pełen życia i fantazji, jak młody. Podkomorzyna cieszyła się tym z całego serca i prześladowała go delikatnie, mówiąc, że przekwasiwszy całe zapusty, w poście się dopiero rozhulał — ale wiedziała ona o tym aż nadto dobrze, że musiały być tego jakieś partykularne przyczyny.

Tych przyczyn była ona niezmiernie ciekawa i z różnych stron podchodziła go o nie, ale ze starym konfederatem niełatwa była sprawa, bo na bardzo ciekawe pytania po prostu milczał, a na mniej ciekawe odpowiadał tak wiele i tak bałamutnie, że z nich się nie można było dowiedzieć niczego. Raz tylko jeden, kiedy miał kilkanaście osób na obiedzie u siebie i kiedy pod koniec tej szlachecko-wojskowej biesiady gęsto poczęły krążyć kielichy i zdrowia, zdawało się podkomorzynie, jakby już zgadła prawdziwy powód wesołości swojego brata — ale domysł ten, niczym nie utwierdzony pewnym, nie zostawił po sobie żadnego trwałego zdania.

Jednakże lubo podkomorzyna cieszyła się tym humorem swojego brata, sama nie dzieliła go wcale. Skarbnikowi minął karnawał smutno, a post wielki może mu otworzył jakieś nowe widoki, może w nim jakie nowe porozbudzał nadzieje — ale jej ani karnawał, ani post wielki nie przyniósł żadnej pociechy. Obydwie te epoki minęły dla niej, nie doprowadziwszy jej wcale do celu: Stasia zawsze jeszcze była nie zaręczoną — a oprócz tego dało się podkomorzynie teraz uczuwać jakieś takie zmęczenie, takie już zniechęcenie do tego gwarnego życia, że już prawie codziennie myślała o tym, żeby jak najprędzej na wieś powrócić.

Jakoż i teraz, przeszedłszy po obiedzie do głównej komnaty i usiadłszy w kąciku, rzekła do brata: — Wszystko to bardzo ładnie, bardzo się tutaj dobrze bawimy, ale czas biegnie niepowstrzymany, wiosna za pasem, a nam przed wiosną jeszcze trzeba by myśleć o powrocie do domu. — A na to skarbnik: — Otóż już znowu zaczyna pani siostrze być pilno do domu! Proszęż cię, jeszcze choć tyle cierpliwości, ile nam trzeba. Dałem ja tobie wyciągnąć się ze wsi, dajże ty mnie zatrzymać się w mieście. A zresztą, proszę cię, z czymże też powrócimy?

— Już to zdaje mi się, że z tym samym powrócimy za kilka tygodni, z czym byśmy powrócili i teraz.

— A kto to wie? tego nie można przewidzieć.

— Nic łatwiejszego, jak rzecz taką przewidzieć. Bo kto nie ma odwagi dzisiaj, temu jej czas nie przyniesie. Nie wiedziałam pierwej, dlaczego tej odwagi nie ma, i dziwiłam się temu, dziś wiem dlaczego i jeszcze więcej się dziwię.

— A co w tym, to cię przepraszam, ale się na to nie zgadzam. Gdybym był na miejscu Jędrzeja, postąpiłbym sobie tak samo.

— Nie mówże tego, bo jeszcze nie wiesz, jak on sobie postąpi — rzekła na to trochę niecierpliwie podkomorzyna — on się dziś waży, a na którą się stronę przeważy, tego jeszcze nie można powiedzieć.

— Może nie można powiedzieć, ale wiedzieć już można.

— Ja o tym nic nie wiem, bo on zawsze stoi w równej dystancji17 i od Stasi, i od Melanii. A co wiedzieć, gdzie się przechyli? Czy masz jakie dowody na to, że my mu bliżsi jesteśmy niż dom wojewody?

— Dowodów nie ma, ale mam wiarę. A zresztą, tu jest całkiem co innego. Przecież rzecz jasna, że on o nawróceniu się do Melanii ani myśli, bo gdyby myślał, to by dawno już zrobił.

Czy miałby w tym jakie trudności?

— A tutaj ma jakie trudności? Przecież widzi jak na talerzu, że tylko od niego wyczekujemy słowa. I tak jest, chociaż to nie jest po mojej woli. Bo ja mówiłam zawsze, żeby go trzymać z daleka i stawiać mu coraz nowe trudności — znam ja dobrze ten ród wasz uparty i wiedziałam, co by stąd były za skutki, aleście mnie przekreskowali i stanęło na waszym. Jeżeli teraz na pana Jędrzeja będziemy czekać rok albo i więcej i jeżeli jeszcze po roku uzna za lepsze ożenić 3się z wojewodzianką, to przynajmniej ja temu nie będę winna.

— Ale daj no pokój, moje kochanie, bo cię znów twoja niecierpliwość napada. A będziesz widzieć, że najniesłuszniej, bo już lada dzień ta historia się skończy. Ot! już dzisiaj i to z kilku ust nawet słyszałem tę wieść nieodmienną, że starosta bełski jest bardzo bliskim swego zamiaru. Powiadał ktoś nawet, że już się zrękowiny odbyły — inny zaś mówił, że się dziś odbyć mają, a ślub będzie po Wielkiej Nocy. I to mi się zdaje nawet bardzo podobne, bo wstąpiwszy do naszego cukiernika, zastałem tam cały stół zastawiony cukrami dla kogoś.

Pytałem, dla kogo by to było — nie chciał zrazu powiedzieć, ale przecie na koniec przyznał się pod sekretem, że to dla wojewody. O! toż to nie bez kozery. Nie masz w tym nic pewnego, ale być może — a że dziś czy jutro na tym się skończy, to nie ma kwestii. Mówiłem też o tym i ze samym starostą, a i on także jakiś był zagadkowy. Jakoż nie ma co o tym i mówić. A co mi też na myśl przychodzi! — zawołał skarbnik, uderzając rękami przed sobą — toż to ja zapomniałem być z powinszowaniem u chorążego.

— A czy jest pan chorąży?

— Nie widziałem go, ale mi powiadano, że właśnie tymi dniami powrócił.

— A mnie powiadano z pewnością, że go nie masz, tylko jego furgony przyszły, on zaś ma przyjechać aż po świętym Józefie.

— -Otóż to tak będzie pewnie, bo mnie znowu powiadał mój chłopiec, że widział imci Małdrzykiewicza w garkuchni, jako się raczył kiełbasą i kontuszówką. Musiał tedy zapewne przywieźć służbę i prowianty z Leska, a że pana jeszcze nie zastał, więc sobie hula po mieście.

— Ot! kiedy tu jest Małdrzykiewicz — rzekła na to podkomorzyna — dobrze by było, żeby się można z nim widzieć. Już ja od tak dawna nie miałam listu od siebie i nie wiem nawet, co się tam dzieje.

— I ja też już od kilku tygodni wyczekuję wiadomości na próżno, ale przez to nie będę się o nie pytał Małdrzykiewicza.

— Ale cóż też to ma do rzeczy? Czy ten, czy ów, to wszystko jedno, byleby się można coś dowiedzieć o domu.

— Ej! nie mu się tam co dowiadywać. Jak u mnie, tak u ciebie, jedno jest i to samo. Jedzą, piją i Pana Boga chwalą, bo cóż mogą dzisiaj robić innego?...

Wszakże wtem, kiedy to mówił skarbnik, wszedł służący i zapowiedział, że pan kapitan z Zagórza przyjechał i zaraz będzie służyć państwu — Pan kapitan przyjechał? zapytał skarbnik — i sam w swej własnej osobie?

— Jezus Maria! — zawołała prawie równocześnie z nim podkomorzyna — tam się pewnie musiało stać jakieś nieszczęście!

— Dlaczegoż zaraz nieszczęście?

— Ale co ty mówisz! — zawołała niecierpliwie podkomorzyna — nieszczęście jakieś się stało i to wielkie jakieś nieszczęście! Spalono mnie albo mnie zrabowano, albo bydło mi wypadało, albo coś podobnego, bo kapitan by tu nie przyjeżdżał. Hej! ale gdzież ten kapitan? powiadasz, że przyjechał, że zaraz przyjdzie, gdzież jest?

— Pana kapitana bryka tu zajechała — odpowiedział służący — a on sam wysiadł w mieście...

Fornal nie umie powiedzieć gdzie, tylko powiada, że przed jakimś wielkim domem, gdzie żołnierze stoją na warcie.

— Co on ma wstępywać po jakichś domach, gdzie warty stoją! co to jest takiego? — zawołała podkomorzyna, a na to skarbnik: — Wstąpił zapewne do plac-komendy, żeby się zameldować. Tak każe służba.

— Ale co tam taka służba, której tylko pusty tytuł pozostał! On u mnie służy i o mnie powinien najpierw pamiętać.

Na to zbliżyła się Stasia do matki, a lubo sama była przelęknioną do najwyższego stopnia, rzekła do niej: — Proszę mamy, niech mama się uspokoi. Cokolwiek bądź się tam stało, nie zginiemy przecież od tego.

— Ale dajże mi pokój! Nie zginiemy! Ty pewnie nie zginiesz z twoją krwią zimną... Hej!

proszę cię, biegaj mi zaraz za kapitanem. Jak go znajdziesz, weź dorożkę i przywoź go tutaj natychmiast. On jeszcze tam gotów znaleźć jakich kolegów i zasiąść z nimi do piwa.

Wszakże w tym momencie otworzyły się drzwi i wszedł sam kapitan do komnaty. Był on dziś w uniformie, frak granatowy, trójgraniasty kapelusz, szpada u boku, a nawet i czupryna przyczesana i przypięta grzebieniem. Tylko oko jedno pozostało przymrużone, a drugie mrugające jak zwykle, bo to się nie dało zmienić nawet i na galę.

Kapitan, jak wiemy, miał zawsze twarz nie tak uśmiechnioną, jak śmieszną, po której nie można było nigdy zgadnąć jego usposobienia — jakoż taki i teraz wszedł do komnaty i właśnie chciał poczynać swe powitania, kiedy go podkomorzyna zarzuciła mnóstwem zapytań: — Przez Pana Boga żywego — wołała ona — cóż też kapitan robisz! Przyjechałeś do mnie, a chodzisz gdzieś po komendach!

— No, no — mówił on na to — to nie mogło inaczej być! Jakże się Jadwisia ma? a pan major, jak się ma?

— Wszyscy się mamy nieźle — odpowiedziała prędko podkomorzyna — ale kapitan, jak się masz? co cię tu przypędziło? co nam przywozisz? tam się pewnie stało jakieś nieszczęście? — mówiła podkomorzyna, patrząc mu w oczy z takim wytężeniem wzroku, jakby go chciała przejrzeć na wylot.

Ale on tymczasem przeszedł pomału pomiędzy otaczającą go półkolem rodzinę, usiadł na krześle, zażył tabaki i odpowiedział: — No, no, pewnie, że dobrze nie jest, bo inaczej bym tu nie był przyjeżdżał... ale niech się Jadwisia nie martwi.

— Ale na miłość Boga, cóż jest? Spalono nas?

— A broń Boże! to nie...

— To zrabowano?

— A zrabowano... zabrano...

— Ale któż? kiedy? jak?

— Jadwisia proces przegrała, zapadł dekret, przyjechali i wzięli Zagórz i wszystko...

— Jezus, Maria, Józef! — zawołała na to podkomorzyna i w tej chwili opuściły ją siły. Jakby piorunem rażona zachwiała się, potoczyła się ku kanapie i na krzesło tamże stojące upadła.

Z głośnym płaczem i jękiem skoczyła zaraz do matki Stasia, z butelką wody przyleciał skarbnik, chwycił za szklankę sam przestraszony kapitan — ale podkomorzyna miała zanadto silne nerwy, aby się dać całkiem powalić omdleniu. Jakoż nim się jeszcze zdołano wziąć do środków trzeźwiących, sama zerwała się z miejsca i wybuchnęła w płacz taki głośny, jakby w nim już miała postradać życie.

— Otóż to masz! — wołała ona urywanymi słowami w tym płaczu — widzisz! widzisz, do czego nas doprowadził ten Jędrzej!... I teraz... teraz właśnie... kiedy ja występuję we Lwowie kiedy dają bale takie wystawne... oh! czemuż raczej mnie śmierć nie spotkała w tej chwili!...

Tak chodząc chwiejącymi się krokami wzdłuż i na poprzek, kładąc ręce przed sobą i zalewając się coraz nowymi łzami, wyrzucała ona z swoich ust konwulsyjnie drgających same takie wykrzykniki porozrywane, nie uważając wcale na to, co się działo koło niej.

Stasia oparta plecyma o framugę okna, zwiędła jak lilia burzą złamana i zakrywszy oczy obydwiema rękami, śród łez i spazmatycznego szlochania, była prawie bez przytomności.

Tymczasem skarbnik, zmarszczywszy tylko gęste brwi swoje jak Jowisz, lecz z wyrazem głębokiej boleści na twarzy, przystąpił do kapitana i spytał: — Ale proszę cię, jakże się to stać mogło! bo ja tego nawet pojąć nie jestem w stanie. Cóż za łotry, co za przeniewiercy są ci palestranci foralni!18 Kiedyż zapadł ten dekret?

— Kiedy zapadł, tego już nie wiem — mówił na to kapitan — alem go widział na własne oczy.

— Ależ to jest rabunek, to jest rozbój na gładkiej drodze!

— A tak! no tak! no, bo oni już się tak na wszystkich zawzięli! I u pana brata tam także niedobrze...

— Jak to i u mnie? a cóż tam znowu stało się u mnie?

— Także wszystko zabrali.

— Co ty mówisz! u mnie zabrali? a któż mógł zabierać co u mnie!

— A! to już tam od chorążego zapewne — mówił kapitan — przyjechali, zabrali. Bronił się podstarości i nawet bił się z nimi w dziedzińcu, ale to nie pomogło. Mieli żołnierzy, zrobili gwałt i taki zaprowadzili prowizorium...19 — Kapitanie! ty kłamiesz, to być nie może! Przecież chorąży...

— Ale tak jest! jak pana brata szanuję... Jedzie tu podstarości, zostawiłem go w Gródku...

— Przebóg żywy! — zawołał na to skarbnik, załamując ręce nad głową — to chorąży mnie tak zdradził haniebnie? A ja mu oddałem skrypt na sto tysięcy!

Wszakże nim jeszcze tych słów dokończył, podkomorzyna, która, stojąc na środku salonu, z półotwartymi usty, z osłupiałymi oczyma i prawie cała zakrzepła jakby posąg przestrachu i bólu, tej wiadomości słuchała — z głośnym, konwulsyjnym szlochaniem rzuciła mu się w ramiona.

Przełamany pierwszym, niespodziewanym ciosem takiego bólu, a zarazem i siostry ciężarem, skarbnik posunął się z nią razem o parę kroków i siadł na najbliższym fotelu. Nie utrzymana przez niego, zsunęła się po nim podkomorzyna i uklękając przy nim na ziemi, utuliła swoją bezwładną głowę na jego kolanach. Tak samo zaraz i Stasia tuż przy matce uklękła, chwytając się obydwiema rękami skarbnika. Zdało jej się zapewne, że już śmierć po nich wszystkich przychodzi — mieliby ginąć, niechby przynajmniej zginęli razem.

Siedząc tak w krześle i tuląc swoje sieroty obydwiema rękami do siebie, skarbnik podobno sam w tej chwili potrzebował przytułku. Widać przynajmniej było po nim, że był skostniały i nieprzytomny — patrzył on szklannymi oczyma w środek salonu i milczał.

Po chwili dopiero jego twarz się ożywiła cokolwiek, dwie łzy duże wytrysnęły mu z oczu i spłynęły po licach, a on sam, głowę zwieszając na piersi, wymówił dziwnie rozbolałym i prawie rozdartym głosem te słowa: — Jesteśmy w nędzy!

Ktokolwiek bądź byłby na tej surowej, ozdobionej bliznami, żołnierskiej twarzy te łzy obaczył i te słowa usłyszał, choćby jego serce było z kamienia, byłby się nie mógł wstrzymać od płaczu.

Podkomorzyna, szlochająca ciągle i drgająca na całym ciele jakby w konwulsji, zdaje się, że była zupełnie nieprzytomną w tej chwili i tych słów, wydających tak okropny wyrok na nich wszystkich, nie dosłyszała, ale Stasię przeszyły na wskroś te słowa. Jakoż podniosła ona głowę w tej chwili, podniosła twarz łzami zalaną do góry i patrząc na skarbnika, rzekła przez łzy do niego: — Wuju drogi! nie rozpaczajmy jeszcze. Poszlijmy po Jędrzeja, on nas nie opuści w takim nieszczęściu...

Ale skarbnik zdawał się tych słów wcale nie słyszeć. Patrzył on zawsze jeszcze osłupiałymi oczyma w środek komnaty, ale zdawał się już być sobie przytomnym, zdawał się wyobrażać sobie w tej chwili tę nędzę, w którą go dzień dzisiejszy przerzucił — jakoż pokiwał teraz głową i rzekł z wyrazem krwawego żalu: — Nie spodziewałem się nigdy, ażebym o żebraczym chlebie miał dochodzić do grobu!

Wszakże na to już nikt nie umiał nic odpowiedzieć — i istotnie grobowa cisza zaległa teraz komnatę.

Tej całej scenie przypatrywał się kapitan z daleka, ale z wielkim zajęciem. Zdaje się, że z początku nie przywiązywał on do tych wiadomości, które przywiózł, tak wielkiej wagi.

Wnosić to należało po sposobie i tonie, jakim te wiadomości opowiadał, a przypuścić to można nie tylko dlatego, że kapitan miewał często oryginalną logikę, ale i dlatego, że mógł mieć przesadzone wyobrażenie o stanie obudwóch majątków, co też podobno tak było w rzeczy. Lecz widząc teraz, jaki te wiadomości sprawiły skutek, wyobrażenie swoje zmienił od razu. Patrząc na ten ból niewymowny, który ukochane przez niego serca tak nielitościwie rozdzierał — i jego serce się także rozdarło i byłby płakał. Ale kapitan był z tych ludzi, którzy nie mają łez w swojej piersi i zamiast płakać, umieją o ratunku pomyśleć. Jakoż i on coś teraz pomyślał, i wziąwszy zaraz kapelusz, wyszedł na palcach z komnaty. Wszedłszy do przedpokoju kilka chwil ze służącym rozmawiał, ale niebawem wziął służącego ze sobą i wybiegł spiesznie do miasta.

Tymczasem kiedy kapitan za sprawami, wiadomymi tylko sobie samemu, biegał po mieście, w naszej komnacie, zamienionej teraz w świątynię boleści, usposobienia serc i umysłów przeszły w następną fazę i cała scena inną przybrała postać. I podkomorzyna, i skarbnik otrzeźwili się z tej martwoty, w którą ich pogrążyło pierwsze wrażenie nieszczęścia, i rozwiązawszy usta, puścili wolne wodze swym myślom. Niecierpliwa z natury podkomorzyna, nie umiała się pojąć w nowym swym położeniu. Tysiące najrozmaitszych uczuć i myśli opadało ją od razu i wybuchając to płaczem, to skargą, to żalem, to gniewem, szarpały całą jej istotę tak silnie, że zdawało się, jak by ją miały rozszarpać.

— Wszystko, wszystko, cośmy mieli najdroższego na świecie — mówiła ona, chodząc wielkimi krokami po komnacie i przyciskając co chwila chustkę do oczu — zostało zniszczonym, podruzgotanym na zawsze. Jesteśmy ubodzy, biedni, nędzni i na nędzę skazani na całe życie! I gdybyż to jeszcze było takie ubóstwo, jakie częstokroć spotyka innych!

Gdyby nas zniszczyła woda, ogień lub wojna, gdyby źli ludzie zresztą, ale bez pozoru naszej własnej winy! A tak, któż nam uwierzy? kto się ulituje nad naszą stratą, kiedy cały świat powie, żeśmy się sami zniszczyli we Lwowie? Oh! po cóż ja też, nieszczęsna, tu przyjeżdżałam! Gdybym była przynajmniej balu tego nie wyprawiała! gdybym była przynajmniej nie występowała z takim przepychem!... Teraz wstyd nam i hańba wobec całego towarzystwa, wobec całego świata! Urągać nam będą, za odstraszający przykład stawić nas będą wszystkim marnotrawcom!... A kto temu wszystkiemu winien? Kto mnie do tej podróży zniewolił? Kto mnie zmusił do tego, abym występowała w świecie? On! ten wietrznik bez czci i wiary, ten lekkomyślny bałamut, ten przeniewierca bez czci i sumienia! Oh! chybaby Pana Boga nie było na niebie, chybaby serc naszych nie widział i nie znał naszych uczynków, żeby na tę zbrodnię śmiertelną nie rzucił swojej pomsty i kary!

A kiedy tak podkomorzyna, bolejąc raczej nad chwilowymi niżeli ostatecznymi skutkami tego nieszczęścia, nie umiała się opanować w swoim wielostronnym wzruszeniu i każdą myśl przelotną, każde pobieżne uczucie głośnymi wypowiadała słowami — więcej siły nad sobą mający skarbnik przechadzał się prawie w milczeniu popod ścianą komnaty. Pomimo to wszakże widać było po nim, że cierpiał daleko głębiej niż jego siostra, twarz jego bowiem była od tego bólu wykrzywioną do niepoznania, ręce konwulsyjnie się rzucające, a z zesiniałych ust jego tylko czasem wyrywały się słowa, znamionujące to rozpacz najwyższą, to najgłębsze oburzenie na chorążego. Skarbnik nie mógł prawie uwierzyć, ażeby tak haniebnie z nim postąpił chorąży.

— Tak mnie stumanić — mówił on do siebie — podejść słodkimi słowy, obiecać wszystko, skrypt wyłudzić ode mnie, aby mnie okraść, zniszczyć i puścić z torbą na starość — tyżeś to mógł zrobić, chorąży! Ty, pan bogaty, posiadający miliony, potomek rodu, który takimi cnotami jaśnieje za naszych ojców i dziadów, ty wyciągasz dziś swoją rękę, aby twych braci okradać? Oh! cóż się to już nie stało z tym krajem!...

Wszakże tak mówiąc, rzucał czasem okiem na swoją siostrę i siostrzenicę, a widząc niepohamowaną rozpacz jednej i ciągle łzy drugiej, przystępował do nich po kolei, przyciskał je do swej piersi i mówił: — Nie płaczcie, nie skarżcie się biedne, nieszczęśliwe sieroty! Pan Bóg odwrócił od nas twarz swoją na chwilę, ale On nas nie zgubi, bośmy nie zasłużyli na to. Opuścili nas ludzie, ale jest nas troje, a my nie opuścimy się nigdy. Do dostatków, do fortun już nie wrócimy, ale jeszcze zawsze opędzimy się nędzy. Schowamy się w kącik jak najdalszy od świata, uciekniemy od tych ludzi, którzy by mogli naszemu ubóstwu urągać, będziemy się krzątać sami około naszego chleba, będziem pracować, będziem się modlić Bogu — a On się znowu do nas nawróci!

Słowa te jednak niewielką jeszcze, a nawet żadnej nie przynosiły pociechy. Podkomorzyna zaledwie zwracała na nie uwagę, Stasia była całkiem innymi myślami zajęta i nawet sam skarbnik tak mało wiary przywiązywał do nich w tej chwili, że ledwie je wymówił, znowu wpadał w swoje żałośne i rozpaczliwe wzburzenie. Jakoż nie ma się temu co dziwić — było to bowiem zanadto wielkie nieszczęście, aby go można było opanować i wznieść się nad nie tak prędko.

Wszakże kiedy się to działo w komnacie, dały się słyszeć jakieś głosy obce w anty kamerze.

W tej chwili wszedł służący i zapowiedział Jędrzeja.

Na odgłos tego imienia podkomorzyna stanęła jak wryta na środku komnaty, twarz jej gniewem nabiegła, roziskrzyły się oczy i zawołała: — Idź! pozamykaj wszystkie drzwi w domu... i nie pokazuj mi się na oczy! — Jednakże na te słowa Stasia się gwałtownie zerwała z kanapy i wybiegła na środek komnaty. Zdawało się, jakby chciała prosto do przedpokoju wylecieć, ale w tym momencie obróciła się ku niej matka i zatrzymała ją wzrokiem na miejscu.

Ale prawie w tej samej chwili otworzyły się drzwi z łoskotem i sam Jędrzej wbiegł do komnaty.

Jędrzej wyglądał w tej chwili tak, jakby z jakiej bitwy powracał. Ubiór na nim był w największym nieładzie, chustka rozwiązana na szyi, włosy wzburzone na całej głowie, twarz pomieszana do najwyższego stopnia. Dosyć było raz rzucić okiem na niego, aby się domyśleć, że już wiedział o wszystkim.

Jakoż nim jeszcze próg komnaty przestąpił, mówił biegnąc ku podkomorzynie: — Nie, pani! pani mnie nie możesz odtrącić w tej chwili! pani nie możesz odepchnąć tego, który przychodzi podzielić się z wami nieszczęściem...

Wszakże ledwie tych słów domówił, kiedy Stasia, nie uważając już wcale na to, jak sobie postąpi matka, z płaczem i jękiem żałości rzuciła się Jędrzejowi w ramiona. Jędrzej ją chwycił tak, jakby był na to naprzód przygotowany — jakoż to zbliżenie się tych serc dwojga do siebie, ten uścisk wzajemny był tak nagły, tak naturalny i taki nawet konieczny, że można było tylko patrzeć na to z współczuciem, ale niepodobna było nic przeciw temu. powiedzieć.

Jakoż oboje starsi patrzyli tylko na to z milczeniem na ustach, ze zdziwieniem na twarzy, ze łzami w oczach.

I minęła tak chwila, w której każdy tylko czuć umiał szczęście ogólne i swoje własne, ale nikt nie był w stanie ani słowa przemówić.

Wkrótce wszakże Jędrzej wypuścił Stasię ze swego objęcia i wziąwszy ją za rękę, uklęknął z nią razem przed podkomorzyną.

Po takiej scenie ze Stasią, chciał-li czy nie chciał, nie mógł inaczej postąpić.

Podkomorzyna podniosła ręce nad ich głowami i przez łzy nowe, które nadaremnie usiłowała powstrzymać, powiedziała te słowa: — Widzę, że nie my, ale sam Bóg kieruje naszymi losami... Błogosławię wam, moje dzieci, z całego serca... Taki tylko wypadek może mi da z czasem przeboleć tę wielką stratę, którą dzisiaj poniosłam, i zapomnieć te niezliczone cierpienia, które już i przedtem były moim udziałem...

Była to zapewnię przymówka do zachowania się Jędrzeja podczas jego konkurencji o Stasię.

Wszakże w ten moment przystąpił do nich i skarbnik i rzekł: — Niech wam Bóg błogosławi...

A kiedy Jędrzej wstał zaraz z kolan, on podał mu rękę, ścisnął go z całej siły i dodał: — Nie wątpiłem o tym nigdy, że się zawsze na koniec zbliżysz do tych, których serca z taką szczerością były dla ciebie otwarte; ale nie spodziewałem się tego, że się będziesz zbliżał do nieszczęśliwych... Lecz kiedy tak się stało, niech ci to Pan Bóg sowicie nagrodzi i obyś kiedyś pozyskał tyle miłości i szacunku u całego narodu, na ileś sobie u nas zasłużył...

Tak więc to niespodziewane nieszczęście, które tych poczciwych ludzi miało w wieczny pogrążyć smutek, zamieniło się nagle w jeszcze mniej spodziewane szczęście — a ich serca, które już się nurzały w krwawej boleści, nie widząc przed sobą żadnej nadziei, rozpłynęły się teraz w niewysłowionej radości.

Wszyscy też niebawem obsiedli stolik, ażeby trochę chłodniej o wypadkach dnia dzisiejszego pogadać.

Podkomorzyna i skarbnik, jeszcze zawsze pod wpływem tego nowego i tak gwałtownego wzruszenia, niewiele mogli mówić, Stasia, siedząc obok Jędrzeja, nic już mówić nie chciała — ale Jędrzej, który był naprzód na to wzruszenie przygotowany, był zupełnie swobodny i prawie sam tylko mówił. Mówił tedy najprzód w ogóle o nieszczęściach podobnych, jak one nieraz wiele robią hałasu i jak się zdają groźnymi na oko, a jak cała ta groza okazuje się próżną przy sprawdzeniu istoty rzeczy.

— Nie przeczę temu — mówił Jędrzej — że się tam coś musiało zrobić w Zagórzu, kiedy urzędnicy sądowi zjechali...

— Proszę pana — przerwała mu tutaj podkomorzyna ze smutkiem, jakby ze snu zbudzona — ale skądże pan się dowiedziałeś o tym nieszczęściu?

— Od kapitana.

— Od kapitana? — powtórzyła podkomorzyna — ale kiedyż? u Pana Boga...

— Kapitan był u mnie w tej chwili i nawet go zostawiłem u siebie.

— To kapitan pobiegł do pana z tą wiadomością! — zawołała na to podkomorzyna i porywając go jakby z przestrachem za rękę, dodała — i pan nie myślisz...

— Nic nie myślę — odpowiedział Jędrzej, a całując ją w rękę, zapytał — czy dosyć?

— Ach! dlaboga! pan gotów jesteś myśleć, że myśmy go sami do pana wysłali.

— Nie, pani — rzekł na to Jędrzej — tego myśleć nie mogę, bo wiem od samego kapitana, a zresztą widziałem po nim aż nadto jawnie, że tak nie było. Nie mogło tak być nawet, bo w takim razie byłabyś mnie pani od razu przyjęła... ale gdyby tak było, miałbym stąd jeszcze o jedną pociechę więcej, boby to było dowodem, że miałem ufność u pani...

Na te słowa podkomorzyna odetchnęła z głębi piersi — a Jędrzej mówił dalej: — Owóż więc jestem zdania, że jeszcze wcale nie wiemy, co się tam stało w Zagórzu.

Kapitan wiele mówi, ale jakoś mi to nie wszystko podobne. Pomiędzy państwem, jak mi się zdaje, także nikt nie jest jurystą. Pan major...

— O! już to ja — rzekł na to skarbnik — jakoś nigdy nie byłem do tego. Zabij mnie pan, a nic się nie dowiesz ode mnie. Jeszczeż na naszych prawach dawnych to się znam trochę, ale pomiędzy tą niemiecczyzną jestem jak w lesie...

— Tak... ale ja się znam na tym trochę i jestem pewny, że jeszcze tam nie jest nic tak bardzo złego w Zagórzu. Pieczętować, zamykać, zabierać, toż to tak zaraz nie można... wsi inaczej nie odbierają nikomu, tylko przez sprzedaż publiczną... jeśli wieś odbierają, to jeszcze przez to nie zabierają znajdujących się w niej remanentów... a jeśli zaprowadzają komu sądownie zarząd, to się to odnosi li do dochodów. Krótko mówiąc, ażeby się to stać mogło, co kapitan powiada, trzeba by na to, żebyś pani była przegrała kilka procesów od razu, trzeba by żeby była już dawniej zrobiona tej wsi detaksacja20, żeby wieś była wystawiona na sprzedaż publiczną i żeby była rzeczywiście sprzedaną. A czyż było to wszystko?

— Ale nie było nic zgoła. Przynajmniej ja nie wiem o niczym.

— No, toż to musi być w tym co innego. Ale jakkolwiek bądź, pokazuje się stąd, żeś pani w złe ręce oddała swe interesa. Nie ma się jednak tym co frasować, bo się to wszystko da jeszcze naprawić. Mam ja w Tarnowie mojego patrona, który jest człowiek zacny i pewny, znam się też sam cokolwiek na procederach podobnych i jak się wezmę do tego, jestem pewny, że się ta sprawa całkiem inaczej obróci. A gdyby nawet przyszło i Zagórz wykupić, to i to potrafimy. Mamy, chwała Bogu, środki i na to. Proszę tedy pani być przede wszystkim spokojną, tak jakby nic nigdy nie było; ja pani ręczę, że nic nie będzie.

— Bardzo panu dziękuję — mówiła podkomorzyna — bo mnie niezmiernie pocieszasz.

Bierzesz wprawdzie Stasię, a więc z nią razem i Zagórz, i rób sobie z nim, co ci się będzie podobać; ale zawsze by to było wielką dla mnie pociechą, gdybym jeszcze ja sama mogła te dobra wydobyć i oddać je Stasi w posagu.

— Wydobędziemy je pewnie — mówił na to Jędrzej, całując powtórnie rękę podkomorzynej — i oddamy je pannie Stanisławie, ażeby ona sama nimi rządziła.

— Tylko nie myśl doprawdy — rzekł na to skarbnik z uśmiechem — oddawać rządów twej przyszłej żonie, boby to pewnie połowa intrat poszła na kwiatki, a druga połowa na jałmużny dla dziadów.

— A wujaszek przeciwko mnie? — zapytała Stasia z filuternym uśmiechem.

— A jużci przeciwko tobie — rzekł skarbnik wesoło — bo tak się należy. Kobiety trza trzymać ostro i zawsze na nich mieć oko, tak jak ja miałem dotychczas na ciebie.

— Nic o tym nie wiem.

— Ba! bo też to w tym cała sztuka! Widzieć wszystko, a być nie widzianym samemu, to ja dawno już umiem. Ale chociaż wiem to i owo, to nie zawsze powiadam.

— Przecież o mnie by wujaszek mógł wszystko powiedzieć, gdyby wujaszek co wiedział, rozumie się...

— A może i wie?

— Ciekawam co?

— A wywołujesz wilka z lasu?

— Wywołuję.

— A więc go masz. A kapliczka świętego Jana? a Bernardyny? he? a dobrze to rozmawiać z kochaneczkiem przez okienko z karetki? he? a może też i karteczki sobie podawać? he?

— O! jak mamę kocham, to nie — odpowiedziała na to Stasia, ale ledwie mogła wymówić te słowa, tak była pomieszaną i pełna rumieńców.

Jędrzej niby włosy poprawiał w tej chwili, ale mu to tylko tyle pomogło, że twarz swoją zasłonił i sam nikogo nie widział.

— A! panno Stanisławo! — rzekła pomagając bratu podkomorzyna — tak to się modliło w kościele? dlatego to się nie opuściło nigdy mszy świętej?

— Jak mamę kocham — mówiła na to Stasia — żem tylko dwa razy rozmawiała z panem Jędrzejem z karety i to całkiem przypadkiem. Niechże powie pan Jędrzej.

— Cha cha cha! — zaśmiał się na to skarbnik — otóż świadczy się Cygan swoimi dziećmi!

Wszyscy się śmieli, a Stasia odezwała się do skarbnika: — Ale jak to wujaszek i taką maciutką rzecz wyszpiegował!

— A widzisz! — rzekł na to skarbnik — a tobie się zdawało w karecie, że cię nikt widzieć nie może oprócz Jędrzeja.

— Ale pan Jędrzej — odezwała się na to podkomorzyna — widzę, nie tylko otwarte szturmy umie przypuszczać, ale też zna się i na różnych podstępach?

— Ale kończy szturmem otwartym — rzekł Jędrzej, zebrawszy się na odwagę, i dodał powstając z miejsca — spodziewam się jednak, że mi pani tego małego podstępu tak bardzo za złe nie weźmie...

— Ale nie weźmie, nie weźmie! — przerwał mu skarbnik, a uściskawszy go po bratersku, dodał: — I nie mówmy już o tym! I o niczym już dzisiaj nie mówmy, co się nam stało dotychczas. Z dniem dzisiejszym niechaj wszystko złe przepadnie na wieki! Ot! i ja także straciłem w każdym razie najmniej trzykroć sto tysięcy i nigdy ich już nie odzyskam, a cieszę się z wami, jakby nic nigdy nie było i nic już nawet nie mówię.

Ale na to rzekł Jędrzej: — Pan major powiadasz, że straciłeś tyle, ale wiadomość ta jest podobno także przywiezioną przez kapitana, a ja tym kapitańskim wiadomościom jakoś całkiem wierzyć nie mogę.

— Cóż myślisz o tym?

— Myślę tak, że prowizorium w Bóbrce może być zaprowadzone, bo to jest podobne, jednak jestem zdania, że i to prowizorium mogło być zaprowadzone tylko wskutek jakiegoś nieporozumienia pomiędzy Mniszchem a jego pełnomocnikiem. Wszakże Mniszech panu dał słowo, że Bóbrkę przy panu zostawi? Tak mi pan powiadałeś?

— A tak, bo mi dał słowo najsolonniejsze.

— Jakże tedy pan możesz uwierzyć tak prędko, że Mniszech złamał swe słowo?

— Otóż to racja! nie znasz świata, mój drogi! Łamali słowo już inni...

— No, to nie idzie za tym. Obowiązkiem naszym jest myśleć dobrze o każdym, póki się nie przekonamy inaczej.

— Ale jakże chcesz! — mówił skarbnik — przecież wziął ode mnie skrypt na sto tysięcy...

— No, i pan myślisz, że go wziął na to, aby go zniszczyć, a pana puścić z kwitkiem?

— A jużci tak. Przecież wziął Bóbrkę, na której być miała ewikcja...21 — Ale proszę pana, jak można coś podobnego przypuścić?

— Mnie to samemu nie może pomieścić się w głowie, ale końcem końców tak jest.

— Ale co to jest? Nic nie jest! — mówił Jędrzej z zapałem — doszła pana wieść jakaś, która nie ma ani nóg, ani głowy, i pan dla tej wieści zmieniasz w jednej chwili swoje całe przekonanie o człowieku, którego przecież znasz od tak dawna. Proszęż pana, chorąży nie jest młody i jakim jest, już się dawno okazał: czy jest jaki wypadek w jego całym życiu, który by mógł upoważniać do krzywdzących go wniosków?

— Ja nie wiem istotnie... nigdy nic nie słyszałem... nawet przeciwnie...

— A więc skądże by się zmienił tak nagle? i kto? Mniszech; i dlaczego? dla stu tysięcy; czy to można dopuścić?

— Pocieszasz mnie, mój kochany Jędrzeju — rzekł na to skarbnik — toteż i ja sam, kiedy to sobie trochę chłodniej rozważam, jakoś nie mogę temu dać wiary... Ale bo to znów z drugiej strony, dzisiaj już doprawdy nie wiedzieć komu zaufać. Dawniej jakoś to było inaczej. Ale ten wasz świat młody to jakiś dziwnie odmienny...

— Odmienny być musi, bo żaden nie jest podobny drugiemu, ale czy gorszy jest także?

Skarbnik się wahał przez chwilkę, ale na koniec rzekł; — Ot! taki gorszy.

— Ej! panie skarbniku! popełniasz pan grzech niemały. Taki sam grzech pan popełniasz, sądząc tak źle o naszym świecie, jaki pan popełniłeś przez to, żeś dopuścił taką myśl o chorążym...

— O! proszę ciebie! tylko mi o chorążym jeszcze wiele nie gadaj. Bo ja go nie sądzę z pozoru, tylko z uczynku, o którym mam pewną wiadomość. A jeśli ten uczynek nie jego winą, toż przeciee g o rzeczą usprawiedliwić się z tego, ale nie m oą.

— To wszystko prawda, ale pozwól pan sobie powiedzieć, że do usprawiedliwienia się potrzeba czasu, a tu teraz ledwie dwie godzin temu, jak pan sam masz o tym zdarzeniu wiadomość...

Skarbnik chciał jeszcze replikować przeciwko temu, bo był tym zdarzeniem niepomału wzburzony, kiedy wtem wszedł służący i zapowiedział: — Jaśnie wielmożny chorąży koronny.

— Jak to? — zawołał skarbnik — cóż ty pleciesz?

— Jaśnie wielmożny chorąży koronny — powtórzył lokaj.

— A! — rzekł na to niewymownie uradowany Jędrzej — przecież nie przyjeżdża panu wziąć drugie sto tysięcy.

— Cóż tu zrobić? — spytała równocześnie podkomorzyna.

— Ha! trzeba przyjąć — odpowiedział skarbnik.

— A więc przyjmujże go już sam, a my uciekamy ze Stasią. Chodź, Stasiu!

To mówiąc, podkomorzyna wyszła z córką z salonu — a w tejże chwili wbiegł chorąży koronny.

Jeżeli Jędrzej był pomieszany, kiedy wchodził dziś do mieszkania podkomorzynej, jeżeli skarbnik sam na wiadomość o tych nieszczęściach był wzburzony do wysokiego stopnia, to chorąży był i wzburzony, i pomieszany jeszcze daleko więcej. Wbiegł on do komnaty z papierem w ręku, był cały drżący i jakby w febrze i z początku sam nie wiedział, co mówić.

— Panie majorze dobrodzieju! — wołał on zaraz ze drzwi — co się dzieje! co się dzieje!... czy pan już wiesz, co się stało?

— A wiem, niestety!

— Zmiłuj się pan, cóż myślisz o mnie? Do Bóbrki zaprowadzili ci prowizorium, bili się z twymi ludźmi, zrobili zajazd formalny... czy też kto słyszał coś podobnego? Ah! już ja ledwie oddycham, ledwie żyję!

— Niech no pan chorąży będzie łaskaw odpocząć — rzekł na to skarbnik, całkiem już ujęty tym pomieszaniem chorążego — nieporozumienie da się łatwo wyjaśnić...

— Poczciwy jesteś, kochany — mówił dalej chorąży — ale wyobraź sobie, żeby też mnie na starość spotkała taka hańba od moich sług własnych! Monsieur Rudnicki, je vous demande pardon22, że cię nie witam, ale patrz, jaki jestem zakłopotany. Imaginez-vous23, co mi zrobili ci ludzie! Wchodzę w umowę z panem Nieczują o sprzedaż Bóbrki, odbieram skrypt od niego na sto tysięcy, którym mu winien, nie możemy skończyć umowy, bo nas najeżdżają niespodziewani goście, i odkładamy ją do kontraktów. Pan Nieczuja odjeżdża, skrypt pozostaje u mnie i wszystko jest jak najlepiej. Tymczasem kiedy ja jestem w Wiedniu i ani mi się śnić może o czymś podobnym, ludzie moi wytaczają mu proces, zyskują prowizorium i zajeżdżają mu wieś.

Wracam dziś z Wiednia, wysiadam u siebie i nie wiem o niczym. I byłbym nawet nie wiedział Bóg wie do kiedy, gdyby nie poczciwy kuzyn pana majora, kapitan podobno, nie przyszedł do mnie i nie zawiadomił mnie o tym. Na szczęście moje właśnie tu jest Małdrzykiewicz, każę go wołać, pytam i kiedy się spodziewam, że mi to wszystko zaprzeczy, wyobraź sobie, nie tylko mi się przyznaje, ale jeszcze się chwali tym, jakby jakąś akcją najwaleczniejszą! Cóż mówisz na to? czy słyszał kto kiedy une chose pareille!24 Ach! ani się ubierałem, ani jadłem obiadu i jak jestem z drogi, tak przyjeżdżam do pana; ale zmiłuj się, cóż sobie myślałeś o mnie? co mogłeś myśleć o człowieku, który ci skrypt odebrał i wieś ci zajechał? — Otóż to są nasi dzisiejsi ludzie! proszę cię, panie Jędrzeju! zwróć twoją uwagę na to, bo to może być nauką dla ciebie. Masz także dobra obszerne i administrujesz je przez twoich pełnomocników, bierz sobie stąd miarę, czego się masz od nich spodziewać. Ach! ja się opamiętać nie mogę!

— Panie hrabio! — rzekł na to Jędrzej — śmiałbym zrobić uwagę, że to jest wyjątkowy wypadek, bo nie wszyscy pełnomocnicy są tacy sami...

— Ale wszyscy, wszyscy, jak ciebie kocham. Po wszystkich moich dobrach dzieje się tak samo, chociaż prawdę mówiąc, jeszcze mi się nigdzie nic podobnego nie stało. Bo czy też można się czegoś takiego spodziewać? I do tego jeszcze, kto mi to robi? oto ten sam Małdrzykiewicz, którego wydobyłem z nicości i z jakiegoś tam municypała25, którym był u mojego teścia, zrobiłem plenipotentem! Jeszczeż mi się upił dzisiaj i objadł się jakichś takich rzeczy, że wioząc go tu ze sobą w karecie, mdlałem przez całą drogę. Nie wiem doprawdy, co ci ludzie jadają...

— Czy pan chorąży przywiozłeś tutaj Małdrzykiewicza?

— A jużci przywiozłem... musiałem przywieźć... niechże mnie przecież wyświadczy przed panem... Ale tymczasem, proszę pana, zakończmy zaraz tę sprawę, bo ja nie chcę, żeby to się ciągnęło dłużej choćby tylko minutę...

— Panie chorąży! — rzekł na to skarbnik — pozwól pan sobie powiedzieć, że nie masz w tym nic pilnego. Sprawa jest wyjaśniona...

— To nic, to nic. Ona jest wyjaśniona już dawno, a przecież zaszły jeszcze z jej powodu takie smutne wypadki. Ja pana bardzo proszę, jeżeli mam tylko cokolwiek względów u pana, abyśmy to natychmiast skończyli. Przywożę tedy panu skrypt pański, ale ten skrypt już jest niepotrzebny, bo przywiozłem zarazem i pieniądze. Nie miałem ich pod ręką, ale posłałem zaraz do mojego bankiera i są. Proszę tedy je sobie odebrać — i to natychmiast.

Małdrzykiewicz czeka z nimi w antykamerze...

— Ale na cóż też to pan chorąży — rzekł na to skarbnik — napędziłeś sobie stąd tyle kłopotów! Miałbym prawo skarżyć się na to, bo czyż to ja niegodzien jestem ufności?

— Pan jej godzien jesteś bez kwestii, dałeś tego dowody. Ale ja jej nie jestem godzien, czego, niestety! także dałem dowody. Proszę tedy pana na wszystko, skończmy tę sprawę dzisiaj. Pan mnie tym uszczęśliwisz. I daję panu wszystko do wyboru, co tylko sam zechcesz.

Więc albo oddaję teraz sto tysięcy i zostawiam pana przy zastawie Bóbrki do śmierci, albo oddaję panu Bóbrkę na własność za ten skrypt i sumę zastawną. Wybieraj pan, co się podoba.

— Mości hrabio — rzekł skarbnik — wybór tutaj nietrudny. Chciałem dawno już nabyć ten majątek i trwam jeszcze dziś przy tej chęci. Ale zdaje mi się, że warunki kupna, podane w tej chwili przez pana, nie są ściśle odpowiednie wartości tego majątku...

— Jak to? czy za wysokie? a więc spuszczę z nich jeszcze.

— Ale do czegóż, panie hrabio? — zawołał na to skarbnik z uśmiechem — Bóbrka warta jest więcej...

— Więcej? a więc o cóż tu chodzi? ja panu ją oddam za to. Jeśli co więcej warta, proszę to przyjąć na satysfakcję ode mnie...

— Jak to na satysfakcję? — zapytał skarbnik.

— Na satysfakcję za szkody... Ale za szkody — mówił prędko chorąży — przecież porobiono tam szkody... Bito się przecież i w dziedzińcu, i w domu... podobno kogoś zabito... coś, zdaje mi się, spalono...

— Jeśli ludzi pobito i popalono — mówił na to skarbnik — toż to właśnie jest powód słuszny, aby odłożyć tę sprawę jeszcze...

— Ach! zmiłuj się pan... już ja dziś nic nie jadłem, jeszcze i spać nie będę w nocy...

Wszakże, na to wstał Jędrzej i tak powiedział: — Pozwólcie mi panowie, abym się wmieszał pomiędzy was jako rozjemca. Sprawy tej dzisiaj załatwiać ostatecznie nie można, bo i zanadto jest ważna, i jeszcze nawet niezupełnie znajoma, abyśmy ją mogli słusznie osądzić. Jesteśmy zresztą wszyscy zanadto wzruszeni i pod wrażeniem różnych gwałtownych wypadków, abyśmy mogli brać się do interesów. Ale dzisiaj przyjedzie podstarości pana majora i złoży nam raport o tym, co się tam stało w Bóbrce, noc nam powróci spokój i da czas do namysłu, a jutro rano postawimy się sami u pana chorążego i zakończymy rzecz ostatecznie. Czy zgoda na to?

— A nie można by dzisiaj?

— Ale już dzisiaj trudno... pan chorąży sam widzisz...

— Ha! to już zgoda! — odpowiedział chorąży — więc czekam panów u siebie jutro. A pana, panie majorze, na wszystko proszę, abyś mi łaskawie darował to, co się stało w Bóbrce, i nie chował dla mnie żadnej urazy. Bóg mi świadkiem, żem temu wcale nie winien...

— Ale panie chorąży, proszę być o to jak najzupełniej spokojnym. Jest to rzecz nadto jasna, aby o niej jeszcze wspominać...

— Bardzo tedy panu dziękuję... wracasz mi spokój i zdrowie... Żegnam więc panów tymczasem i czekam jutro...

To mówiąc, fatalny skrypt ów zostawił na stole i wyszedł wreszcie z komnaty.

Po jego wyjściu powróciła podkomorzyna ze Stasią i poczęto nową rozmowę o hultajstwie Małdrzykiewicza, a chorążego zacności. Zaciekano się także w domysłach nad tym, co się tam stało w Bóbrce, a stąd znowu potrącono o wypadki zaszłe w Zagórzu — i tak dzień ten, w gruncie rzeczy szczęśliwy dla wszystkich, zamiast być poświęconym wyłącznie tylko wylewowi uczuć wzajemnych i serc kochających, zaczął się stawać jak gdyby sesją dla spraw majątkowych i prawnych.

Wszakże śród tej rozmowy wieczór już zapadł i już z pół godziny rozmawiano przy światłach. Niebawem też zaczęli anonsować się goście. Przy pierwszym zaraz podkomorzyna zapowiedziała, że już dziś nie przyjmie nikogo. Ale Jędrzej się temu stanowczo sprzeciwił, mówiąc, że powinna, owszem, przyjmować wszystkich, a to po prostu dlatego, że może się jutro jakie wieści o tych nieszczęściach rozniosą, co w każdym razie niepotrzebne nikomu — a tym sposobem wszelkim podobnym wieściom już naprzód się zapobiegnie.

Ta myśl bardzo się podobała podkomorzynie, jakoż zaraz się na nią zgodziła.

Tedy jeszcze nadmienił Jędrzej, żeby nie wspominano o jego deklaracji przed nikim, bo i to niepotrzebne.

I na to także się wszyscy zgodzili.

A jak tylko nowego zameldowano gościa, którego podkomorzyna już bez kwestii przyjęła, Jędrzej, usprawiedliwiwszy się nieładem swojego stroju, pożegnał swoją przyszłą matkę i narzeczonę do jutra i opuścił ten dom, który już odtąd mógł uważać jakby swój własny.

Zszedłszy ze schodów, spotkał właśnie podstarościego, który z wiadomościami przyjeżdżał z Bóbrki.

XXII Takim tedy wypadkiem przechylił się Jędrzej stanowczo i faktycznie na stronę podkomorzanki.

Wypadek ten napełnił go w pierwszej chwili niewymowną radością. Jakoż miał on istotnie, i to nawet kilka powodów do tej radości: bo i dopełnił poczciwego uczynku względem podkomorzynej, i zyskał pewność posiadania uwielbianej przez siebie Stasi — i zresztą jakkolwiek bądź, wyszedł przecie na koniec z tego dwuznacznego i wątpliwego położenia, które, słuszne li czy niesłuszne, było dla niego do najwyższego stopnia nużącym. Do zupełnego szczęścia nie brakowało mu teraz już nic, jak tylko utrzymać się przy tej swobodzie umysłu i serca, bez której żadne szczęście nie może się nazwać zupełnym.

To wszakże nie było dla niego tak łatwym.

Zaraz bowiem w pierwszej chwili samotnego i chłodniejszego rozmysłu przyszła mu na myśl Melania. I jak wspomnienie tamtego dokonanego czynu napełniło go wielką uciechą, tak wspomnienie Melanii zamąciło i podkopało tę uciechę natychmiast. Jędrzej się uczuł niespokojnym, niepewnym siebie i nieledwie strwożonym.

Ale nie był to już teraz czas do niepokojów i trwogi. Los Melanii był już rozstrzygniętym w tej chwili, jakoż z tego względu nie było nawet o tym co myśleć. Nie rozstrzygnął się ten los wprawdzie na takiej drodze, jaką on sobie naprzód oznaczył, ale w tych okolicznościach nie mogło się stać inaczej. Jędrzej nie mógł się nie przechylić stanowczo na stronę Stasi, kiedy się dowiedział o jej nieszczęściu — w takim wypadku niepodobna mu było trwać dalej w delikatnych swych względach dla wojewodzianki — i to go wobec siebie całkiem usprawiedliwiało. Wszakże to mu nie przeszkadzało nic wcale mieć jeszcze teraz wzgląd na to, ażeby skutki tego wypadku stały się dla Melanii jak najmniej dotkliwymi. Jeżeli nas spotyka jakie nieszczęście lub niepowodzenie wiele nieraz zależy na tym, kto nam poda wiadomość o tym, w jakiej chwili i w jakiej formie? Mając tę myśl przed sobą, zdawało się Jędrzejowi, że gdyby się Melania o tym wypadku dowiedziała od kogo innego, byłoby to najgorsze, co by się stać mogło. On sam powinien być u niej, przedstawić jej całą rzecz tak, jak się miała w istocie, nie pominąć okoliczności, które ostatni wywołały wypadek, i rozbijając ostatecznie jej dotychczasowe nadzieje, stratę ich złagodzić przynajmniej otwartością i zachowaniem dla niej tej samej, w jakiej z nią tyle lat przeżył, przyjaźni. Tak postępując, Jędrzej był pewnym, że znajdzie u Melanii jeszcze zanadto szlachetności i prawdziwej przyjaźni dla siebie, aby nie potrafiła sumiennie prawdziwe położenie rzeczy ocenić i wznieść się nad nie z rezygnacją i siłą, godną wzniosłego jej serca.

Ale Melania miała daleko więcej szlachetności, rezygnacji i siły, niżeli Jędrzej mógł w najlepszym razie dopuścić.

Wiemy my o tym już dawno — ale dzisiejsze wypadki jeszcze nas lepiej w tym przekonaniu utwierdzą.

Kiedy więc Jędrzej z takimi myślami do siebie powrócił i właśnie miał zamiar przebrać się jak najprędzej, aby natychmiast do wojewody pojechać, zapowiedział mu jego służący, iż go tu czeka zaproszenie na wieczór do hrabi Rogalińskiego.

— Kto tu był? — spytał Jędrzej.

— Był sam pan hrabia, stanął z karetą na dole, pytał o pana, a kiedy się dowiedział, że pana nie ma, kazał mi powiedzieć, że pana prosi na dzisiejszy wieczór do siebie. Był także pan starosta bełski i także prosił, żeby pan był koniecznie u wojewody.

— A cóż starosta? — zapytał Jędrzej i jakoś dziwnie się nad tym zamyślił.

— Co to być może? — mówił on do siebie — nic innego, jak zaręczyny z starostą.

Wahał się nad tym przez chwilę, tysiąc uczuć odezwało się w jego sercu, sam nie wiedział, co robić, ale jakkolwiek bądź, ubrał się prędko i pojechał do wojewody.

Tymczasem rzecz tak się miała istotnie, jak się Jędrzej domyślał.

Dnia dzisiejszego w wieczór odbywały się zaręczyny Melanii ze starostą bełskim. Jakim sposobem to skojarzenie zostało doprowadzonym do skutku? kto albo co przeważyło wojewodziankę nareszcie na stronę starosty? dlaczego tę sprawę zresztą trzymano w takiej tajemnicy aż do ostatniego momentu — nikt nic o tym nie wiedział i nawet o to nie pytał. Nie widział nikt nawet potrzeby pytać się o to, bo wszyscy znajdowali to tak naturalnym, tak prostym, tak na koniec stosownym, jak tylko być może. Panna nie bardzo młoda, nie bardzo ładna i nie bardzo bogata idzie za starego, ale bardzo bogatego człowieka — czyż to pierwsze takie małżeństwo? I nawet więcej. Bo czyż to nie jest szczęście dla tej panny zyskać pewne, świetne i samowładne stanowisko w społeczeństwie? i czy nie szczęście jest dla jej męża dostać żonę z pięknego domu, wybornego wychowania, znamienitego rozumu, a z nią ozdobę, pomoc i pociechę na starość? — Tak jest w istocie, mówili wszyscy, i takim myślom też odpowiednia była fizjognomia całego dzisiejszego zebrania.

U wojewody tedy dzisiaj wszystkie na ścieżaj otwarto salony, odczyszczono draperie, lustra i brązy i oświecono a giorno26. Gości nie bardzo wiele, ale sam wybór i wszyscy w najwyższej gali. Ksiądz arcybiskup we fioletach, książę feldmarszałek w paradzie, starosta bełski w wielkim uniformie stanowym, wojewoda z gwiazdą Orła Białego — damy we francuskich jedwabiach, brabanckich koronkach, perłach, brylantach i złocie. Ślub miał się odbyć na wsi w zaciszu i dlatego starosta chciał zaręczyny uświetnić, i uświetnił je wedle swej myśli. Dodał on im jeszcze niemało świetności przez podarunki przedślubne, które złożył u nóg Melanii. A były to podarunki prześliczne: pierwsze miejsce pomiędzy nimi zajmował dyplom hrabiowski, uzyskany w tych czasach, dalej szły kolie, naramienniki, kolce, manele27, pierścienie, wszystko od pereł uriańskich, brylantów pierwszej wody i złota.

Oglądano te podarunki z zachwyceniem i ceniono na dwanaście tysięcy dukatów oprócz tego, co dyplom kosztował. O hojności o szlachetności, o miłości nawet starosty wobec takich dowodów nie było już co i wspominać — wszystkich serca się tym cieszyły, wszystkich umysły były uradowane, wesołe, wszystkie twarze rozpromienione, śmiejące, szczęśliwe.

A jakżeż przy tym wszystkim się zachowała Melania? — Melania była najweselszą z wesołych i najszczęśliwszą z szczęśliwych. Wyglądała ona dzisiaj już tylko jak cień tej Melanii, którąśmy niegdyś widzieli w Warszawie. Jej kibić nie miała może i czterech cali w przecięciu — na jej twarzy były tylko skóra i kości. Gdyby był wiatr na nią zawiał silniejszy, byłby ją uniósł ze sobą jak listek, gdyby leżała na katafalku, nie mogłaby wyglądać inaczej.

Jej ciało się ulotniło zupełnie — duch tylko jeszcze został się w szkielecie. Ale ten duch był jeszcze silny, a dzisiaj, podniesiony ważnością aktu i jakimś osobliwszym zapałem, nawet potężny. I duch ten władał w zadziwiający sposób tym już prawie bezsilnym szkieletem, i całą postać na pół umarłą natchnął życiem wiosennym. Z woli tego ducha jej twarz, lubo tak wybladła i wyniszczona, zdała się świeżą, pełną życia i szczęścia, jej oczy były pełne promieniejącego radością blasku, jej wszystkie ruchy pełne swobody, okrągłości i siły.

Zgromadzeni goście przystępowali co moment do niej, prawili jej najsłodsze grzeczności, chwalili w oczy jej piękność, świeżość, dowcip i humor — Melania odpowiadała na to jeszcze z większym humorem — a stąd tylko się jeszcze pomnażała powszechna wesołość i szczęście.

Śród tego czasu wszakże, kiedy wszystkie twarze tego zgromadzenia tak promienną jaśniały radością, od chwili do chwili, przez drzwi wpółotwarte komnaty przybocznej, pokazywała się twarz jakaś, która wyrazem swoim wcale nie odpowiadała tej ogólnej radości.

Była to twarz starej służącej Melanii, najpoczciwszej Krzywieckiej. Zaglądała ona co moment do głównego salonu i przypatrywała się z wielkim zajęciem swojej pani i gościom — ale im więcej wesołości widziała w tym zgromadzeniu, tym większym sama napawała się smutkiem.

Czasem twarz jej się wykrzywiała, jak gdyby ją ból największy przeszywał, co chwila wzruszała głową i ciężkie się jej z piersi wydobywały westchnienia, a kilka razy łzy jej nawet stanęły w oczach, z którymi starała się ukryć czym prędzej...

Cóż to było?

To była prawda, która często występuje widomie na scenie teatru, ale na scenie rzeczywistego życia musi się chować do komnat przybocznych.

Wszakże w tej chwili wszedł Jędrzej.

Pierwsza postać, którą szukał oczyma i znalazł, była Melania. Pierwsze wrażenie, które na nim w tej chwili zrobiła, było najokropniejsze. Szukając tej rumianej i za żywej Melanii, którą znał od dziecka i pożegnał w Warszawie, znalazł jej szkielet tylko — szukając czerstwej i zdrowej dziewczyny, z którą lata dziecięce przeigrał, znalazł jej cień tylko. W pierwszej chwili zdawało mu się, że nie na wesele tu przyszedł, tylko na pogrzeb — udawało mu się, że trup Melanii wstał z katafalku i zbliżywszy się do niego, podaje mu rękę. Ale jakżeż to Jędrzej był nieszczęśliwy ze swą wyobraźnią? Skąd mu takie uczucia, skąd takie myśli?

Jakoż istotnie te uczucia i myśli, nie mając żadnego innego prócz pozornego gruntu pod sobą, były tylko przelotne i rozproszyły się w oka mgnieniu. Zaraz na samym wstępie bowiem przystąpiła do niego Melania i podała mu rękę z taką serdecznością, z taką szczerą, siostrzaną przyjaźnią, na jaką tylko ona, tylko taka nieporównana siostra, zdobyć się mogła.

Zarzuciła go przy tym mnóstwem wiadomości o sobie, pytań o niego, a każde jej słowo było takie proste, otwarte, wesołe, głos jej tak czysty i pewny, całe wzięcie się takie naturalne, swobodne, że Jędrzej przy niej nowym życiem odetchnął i całym sercem podzielił jej szczęście.

Wzięła go potem Melania za rękę i zaprowadziła do stołu, na którym leżały podarunki przedślubne.

— Patrz pan! — mówiła ona — ile tu pereł, brylantów i złota! Ten pargamin zachowuje mi tytuł „Jaśnie Wielmożnej”. Majątek mojego męża daje mi stanowisko pomiędzy najbogatszymi. Mój mąż sam to jest anioł dobroci. Miałam z początku nie całkiem pewne o nim wyobrażenie, ma on zbyt wielu niechętnych; ale przekonałam się wkrótce, że jest to najzacniejszy człowiek, jakiego kiedykolwiek znałam w mym życiu. Najszlachetniejszy umysł, najlepsze serce dla wszystkich. A już dla mnie, jakim się dla mnie okazał, tego panu nawet nie potrafię powiedzieć. Wyobraź pan sobie, oprócz tych podarunków, które pan widzisz, urządził mi jeden pałac we Lwowie, drugi na wsi; sprowadził mi całą oranżerię kwiatów zza granicy, posprowadzał najwspanialsze powozy; wiedząc, że lubię książki, całą bibliotekę mi kupił, wiedząc, że lubię muzykę, przyjął nadworną kapelę — a nad to wszystko jeszcze połowę całego majątku swego mi na zawsze zapisał. I cóż pan mówisz na to? Czy spodziewałeś się pan kiedy — mówiła ciszej wojewodzianka — żeby ta brzydka, ta uboga zresztą i nie mająca nawet żadnego przed sobą widoku, Melania zrobiła taki los, takie szczęście, którego cały świat jej zazdrości? Patrz pan tedy, jak jestem szczęśliwą. Do mego szczęścia nie brakowało mi już nic, tylko żebyś pan przybył, żebyś zobaczył to wszystko i żebyś z moich ust własnych usłyszał, ile jestem szczęśliwą. I cóż, nie cieszysz się pan ze mną?

— I owszem, pani! nadzwyczajnie, nad wszelki wyraz się cieszę. Tylko to szczęście pani trafia mnie tak niespodziewanie, że jestem jeszcze cały pod wpływem tak silnego wrażenia, które nie dozwala mi wypowiedzieć tego wszystkiego, co czuję. Ja byłem zawsze tego pewny, że pani kiedyś musisz dostąpić takiego szczęścia, jakiego jesteś najgodniejszą ze wszystkich.

Nie spodziewałem się tego, ażeby sprawcą togo szczęścia stał się mój przyjaciel starosta, ale kiedy tak jest, cieszę się tym jeszcze o tyle więcej. Starosta mi jest nawet powinowatym...

— Ach! to prawda — przerwała mu w tym miejscu Melania — prawie zapomniałam o tym w tej chwili, a jest to rzecz taka ważna. Tym sposobem bowiem przyjaźń nasza, o którą się tak obawiałam, nie tylko się nie rozprzęże, ale nabierze nawet nowej spójni, nowego życia. A tak się zawsze obawiałam o jej utratę! Oh! jakże teraz się cieszę! I pan się cieszysz, nieprawda?

Pan mi nie odbierzesz tej tak miłej dla mnie przyjaźni, do której się przyzwyczaiłam od dziecka? Pan nas będziesz odwiedzał? Jeżeli będziemy blisko, będziesz naszym codziennym gościem, wszakże odtąd będziemy krewni — jeżeli zaś będziemy daleko, mój mąż będzie zawsze wiedział o panu, a te wiadomości i mnie będą dochodzić. Los pana będzie zawsze w wysokim stopniu obudzał nasze zajęcie, przyzwyczajoną jestem od lat niepamiętnych wszystko wiedzieć o panu, przykro by mi było teraz pozbawić się tej przyjemności.

— A jeżeli to obudzi zazdrość u męża?

— Ach! skądże znowu? przecież wie o tym, żeśmy byli ze sobą jak brat ze siostrą i stosunek nasz był tego rodzaju, że nie mogło się pomiędzy nami zrodzić ani podobieństwo tego uczucia, które powszechnie nazywają miłością? Cóż? czy nieprawda?

— Ja sądzę, że tak jest w samej rzeczy — odpowiedział odważnie Jędrzej — byliśmy siebie zanadto bliscy...

— A choćby nawet i dalecy — rzekła na to równie odważnie Melania — To i wtedy by nie przyszło do tego. Wie pan... mogę o tym dziś już mówić otwarcie... mnie to nawet parę razy nasuwało się na myśl, ale zawsze mi taki wypadał rezultat, że to jest niepodobieństwo...

Te słowa wymówiła Melania tak obojętnie, a przy tym z takim wyrazem prawdy, że Jędrzej mimo woli aż się roześmiał z radości.

A wszakże o to mu tylko chodziło!

Rozmawiając jeszcze chwilę z Melanią, przypatrywał się jej z uwagą. I nie mógł się sam sobie nadziwić, jak też mógł w niej znaleźć jakąś zatrważającą odmianę. Wyszczuplała, to prawda, ale wyszło to jej na korzyść. Przybladła trochę, ale nie straciła przez to świeżości. Jej cera była zdrowa zupełnie, jej usta były jak karmin różowe, widział nawet wyraźne na jej twarzy rumieńce...

Tymi wszystkimi spostrzeżeniami Jędrzej był niewymownie szczęśliwy. A kiedy te spostrzeżenia w tej samej chwili zamieniły się w przekonanie, radość jego wzmogła się do tego stopnia, że się nie mógł w niej posiąść. Nie widział on już potrzeby ani żadnych dalszych kroków ze swojej strony, ani nawet dalszej z Melanią rozmowy — całe jego pragnienie było, być w tej chwili przy Stasi, przycisnąć jej rękę do swego serca i powiedzieć jej z całą pewnością prawdy i czystością sumienia: — Szczęście nasze jest czyste jak niebo i zupełne jak świat!

Jakoż lubo to nie było bardzo w porządku, nie mógł on jednak wytrzymać i opuścił towarzystwo najpierwszy. Duszno mu było w tej klasycznej komnacie i był w niej zbędnym zupełnie...

Wybiegłszy stamtąd, spojrzał na zegarek i znalazł, że była dopiero dziesiąta godzina. O tej godzinie jeszcze we wszystkich większych domach czuwano. Jędrzej wskoczył czym prędzej do powozu i kazał się zawieźć do pani podkomorzynej.

Tymczasem u wojewody także już niedługo trwała biesiada. Wyszedł gość jeden, znalazł się niebawem i drugi, który poszedł za jego śladem. Za nim wyszedł trzeci i czwarty, a za kwadrans nie było już nikogo z obcych w salonie. Melania, zawsze taka gościnna i długie wieczory lubiąca, dzisiaj patrzyła całkiem obojętnie na wychodzących gości — zdawało się nawet, jak gdyby sama chciała ich się pozbyć czym prędzej.

Kiedy się wypróżniły salony, wojewoda przybliżył się do swojej córki, objął ją z powagą w swoje zaokrąglone ramiona i rzekł do niej te słowa: — Moja córko kochana! jest to potrzebą mojego serca powiedzieć tobie, że dzień dzisiejszy mam sobie za jeden z najszczęśliwszych, jakimi niebo obdarzyło me życie. Los twój przeważył się wreszcie na wątpliwej dotychczas szali i otworzył ci dawno już zasłużoną drogę do statecznego szczęścia i powodzenia. Jakiekolwiek do osiągnienia tego świetnego celu nasunęły nam się przeszkody, przemogliśmy je wszystkie rozsądkiem i roztropnością, a co nie było w naszej mocy, w tym nam Pan Bóg dopomógł. Wdzięczny Bogu za pomoc, wdzięczny tobie za uznanie słuszności rad moich, jestem zupełnie szczęśliwy.

Chwila ta była istotnie najklasyczniejszą tragedią.

Ale wysłuchawszy tej ojcowskiej perory, nie pozostało Melanii nic, jak pocałować go w ramię i wyjść w milczeniu do swojej sypialni.

Ale córka tak szczęśliwego ojca zaledwie miała już tyle siły, ażeby przejść przez jedną komnatę. Jak tylko próg przestąpiła, zachwiała się na nogach i omalże zaraz nie padła. Na jej szczęście wszakże czekała tam na nią jej wierna sługa i pochwyciła ją w swoje silne objęcia...

Przy tym sercu, ubogim w słowa, ale pełnym prawdziwej miłości, Melania odetchnęła cokolwiek i rzekła do niej po chwili: — Moja Krzywiecka, rozbierz mnie jak możesz najprędzej... Mam nadzieję, że mnie nieprędko będziesz znowu rozbierać... Ubierzesz mnie tylko raz jeszcze — a potem... już i ja będę szczęśliwą.

Kiedy Jędrzej do podkomorzynej przyjechał, trafił już trochę za późno. Damy te właśnie przed chwilą odprawiły ostatniego swojego gościa, a będąc obiedwie wypadkami i wrażeniami dnia dzisiejszego niesłychanie zmęczone, udały się na spoczynek. Silniejszy wszakże na takie rzeczy skarbnik jeszcze się trzymał na nogach. Zeszedł on właśnie do swoich komnat i zawezwał do siebie nakarmionego i ogrzanego już z drogi podstarościego, a postawiwszy między nim a sobą gąsiorek starego miodu, kazał mu zdawać sprawę z wypadków bóbreckich.

Atoli ledwie co podstarości zaczął swą powieść, kiedy cały jeszcze radosny, rozpromieniony i nieledwie śmiejący wpadł do nich Jędrzej.

— A to co takiego? — zawołał skarbnik — gdybym nie widział wesołości na twojej twarzy, to bym się ciebie przestraszył.

— Nie strasz się pan — rzekł na to Jędrzej wesoło — i owszem, ciesz się. Bo wyobraź pan sobie, skąd do pana powracam?

— No skądże?

— Wracam z z a r ęzy n.

— A toż znów z czyich?

— No, zgadnijże pan prędko — mówił Jędrzej, trzęsąc obydwie ręce skarbnika — ale pan, jak widzę, nie zgadujesz. Otóż panu powiem: panny Melanii z starostą.

— A! to osobliwsze zdarzenie.

— Osobliwsze, bez kwestii, ale czy pan wiesz, co to warte — pytał Jędrzej, wyczekując od niego najżywszego podziału swojej radości. Ale skarbnik na to odpowiedział mu z flegmą.

— A wiem. To wiele warte dla ciebie.

— Ale bo pan tak mówisz, jak gdybyś nie czuł wcale, jakie wielkie, jakie nieopłacone ma to dla mnie znaczenie.

Skarbnik milczał.

— No cóż? — mówił Jędrzej — czy pan nie zgadzasz się na to? czy pan masz coś przeciwko temu do powiedzenia? jeżeli pan masz, to mów przecie otwarcie.

— Przeciwko temu nic nie mam, ale do tego mogę powiedzieć: że szkoda Melanii.

— A toż dlaczego?

— Bo jej szkoda dla takiego starosty.

— Ale cóż też pan mówisz? To chyba nie znasz starosty. Nie jest to brylant, ale jest człowiek rozumny, wykształcony, bogaty, a przy tym, i co jest najważniejsza, gładki, dobrego serca i dobrego wychowania. Melania będzie z nim bardzo szczęśliwa. Będzie miała dom jeden z pierwszych we Lwowie, będzie opływać we wszystko, będzie gromadzić co najmądrzejszych ludzi w swoich salonach, będzie wyprawiać u siebie koncerty i muzykalne wieczory, będzie robić wojaże, a chociaż do tego wszystkiego byłby może przyjemniejszym mąż trochę inny, ale proszęż pana, czyż ma kto z nas to wszystko razem, czego by pragnął?

Melania wie o tym dobrze i ręczę panu, że nikt lepiej nie potrafi się zastosować do swego losu, jak ona. Jestem też przekonany, że nie mogło się dla mnie, dla niej i dla całego świata stać nic lepszego, jak to zamęście. Ja jestem raz na zawsze zaspokojony — a ona będzie najszczęśliwszą, jak tylko w tych okolicznościach być może.

— Ha! kiedy tak mówisz — rzekł na to skarbnik — to wierzę. Znam ja tego starostę może trochę lepiej od ciebie i wcale jego strony nie trzymam. Ale pomimo to nie zaprzeczam, że może on być najlepszym mężem. Niech im tedy Pan Bóg da szczęście — życzę z całego serca.

Ale siadaj no tu z nami, bo to zawsze bliższa koszula ciała. Mamy jutro być u chorążego, trza nam tedy wiedzieć dokładnie, co się tam stało w Bóbrce. Panie podstarości, zaczynujże tedy a capite28 twoje opowiadania.

Zabrali więc znowu wszyscy swe miejsca, a podstarości zaczął opowiadać owe zdarzenia.

Jakoż były to istotnie rzeczy ciekawe, które ze względu na dalsze losy skarbnika i nam wiedzieć potrzeba.

Owo więc, jak to wiemy już dawniej, Małdrzykiewicz miał starą złość do skarbnika i pragnął się zemścić na nim koniecznie. Jedyny możliwy sposób zemszczenia się na niezawisłym skądinąd i nie bardzo przystępnym skarbniku był ten, żeby mu Bóbrkę odebrać.

Małdrzykiewicz o tym wiedział i od lat kilku przedtem już w tym celu pracował. W połowie r. 1794 doprowadził on nareszcie do tego, że i pp. Grabowskich do kupienia tego majątku zachęcił, i chorążego do odebrania tego zastawu nakłonił. W przewidzeniu oporu ze strony skarbnika, wytoczył on mu już wtedy w imieniu chorążego proces, który zaraz z początku o tyle gorszy dla skarbnika wziął obrót, ile że stary żołnierz był natenczas pod swoją chorągwią w wojsku. Z końcem tegoż roku przybył na zamek Flawiusz. Małdrzykiewicz korzystał z tego i użył go do podniesienia niechęci chorążego przeciwko skarbnikowi — lekkomyślny, w samym sobie rozdarty i niewiele jeszcze naówczas nad swymi uczynkami zastanawiający się, Flawiusz dał się Małdrzykiewiczowi podmówić do tego, lecz w samej rzeczy nic nie popsuł ani naprawił. Skarbnik sam się potem rozmówił z chorążym i zrobił ów układ przedwstępny, któregośmy byli świadkami na leskim zamku. Ale natenczas zajechali chorążego goście i chorąży wyjechał z domu, nie dawszy względem Bóbrki żadnej innej dyspozycji Małdrzykiewiczowi, jak tylko tę, ażeby pp. Grabowskim odpowiedział, że Bóbrka im nie będzie sprzedana. Z tego tedy Małdrzykiewicz korzystał i doprowadził proces agitujący się przeciw skarbnikowi do końca. W pierwszych dniach marca uzyskał wyrok, a w parę dni potem zapowiedział podstarościemu, że nazajutrz przyjeżdża z komornikiem odbierać Bóbrkę.

Wiadomość ta sprawiła wielką konsternację w całym dworze skarbnika. Podstarości zasiadł z zięciem swoim, dyspozytorem29, do rady, co by tu zrobić w takim wypadku? Radzili w ten i w ów sposób, zapraszali do rady inną starszyznę, ale nic nie mogli uradzić. Ażeby panu dać znać o tym, było już późno, ażeby u Małdrzykiewicza zwłokę uprosić, nie mieli żadnej nadziei. A tu wstyd i hańba dać sobie zabierać fortunę w oczach całego świata! — Ale radzący zapomnieli zupełnie o tym, że jeszcze tam był ktoś trzeci w tym dworze, który także był wiernym sługą pańskim, który go nieraz w nagłych wypadkach ratował, a który także ma prawo do rady. A nie był tym sługą nikt inny, jak tylko ten niegdyś tak żartki, po całym świecie znany Nieczujowski Węgrzynek, który od najmłodszej młodości tak wiernie służył swojemu panu, który się bił z nim razem w konfederacji, który go wywiózł całego spomiędzy kilkudziesięciu szlacheckich szabel w Niżankowicach, który tyle własnych burd zrobił na świecie i który był zawsze gotów położyć głowę w obronie osoby i czci swego pana.

Węgrzynek teraz, także tak jak i pan jego, już się był znacznie podstarzał. Jego czarna czupryna nie dotrzymała mu placu i po części w różnych ciasnych potrzebach, po części samowolnie w spokoju ogołociła jego twardą głowę z ozdoby; twarz jego dzisiaj była jak stary but, połatany od samych kresek i zmarszczków, usta jego wybladły; tylko jeszcze oczy świeciły się dawnym blaskiem i siwe wąsy, co dzień starannie wyczernione i zakręcone, świadczyły o żywym jeszcze duchu jego dawnego junactwa. Ale to junactwo już się w nim dzisiaj znacznie uspokoiło. Powróciwszy z panem swoim z ostatniej wojny, gdzie jako żołnierz walczył w szeregach, doszedł do rangi sierżanta i zyskał piękny krzyż w nagrodę szalonego swojego męstwa, bardzo się na stare i nowe rany rozniemógł. Wyleczywszy się z nich, odzyskał siły, ale nie odzyskał dawnego humoru. Siedział też już najwięcej w swojej izdebce i zatrudniał się jak najspokojniejszym zajęciem. Grał na skrzypcach, harmoniki robił albo majstrował coś koło broni. Jeżeli rano wyszedł od siebie, to tylko na to, aby konie wierzchowe przejechać regularnie w rajtszuli30, a jeśli wieczór, to do podstarościego na pogadankę i piwko. Zawezwano tedy Węgrzynka do rady. Ale on, jak tylko wszedł na posiedzenie i jedną krótką mowę powiedział, zaraz się inaczej rozjaśniła ta sprawa i inny duch wstąpił w zgromadzenie.

— A co to? — mówił on — zajeżdżać, zabierać, dobrowolnie oddawać, kiedy pana nie ma w domu? a do czegóż by to było podobne? trzydzieści lat służę ja u mojego pana, a kiedym co nie wziął komu, ażeby jemu dać, to z jego własności pewniem nikomu nic nie dał. Owo i teraz tak będzie. Ktokolwiek przyjdzie i do czego bądź tylko rękę przyłoży, to ja jemu pokażę!

Taki był wniosek Węgrzynka. Oponował się jemu rozważny podstarości, ale dyspozytor się stanowczo przechylił — i tym sposobem Węgrzynek zyskał majoritatem31.

Jakoż kiedy nazajutrz rano Małdrzykiewicz przyjechał tylko z komornikiem i woźnym, ani mógł myśleć o wzięciu Bóbrki pod swoje rządy. Węgrzynek jak wąż jadowity wyskoczył ku nim, nagadał im, co mu się podobało, i nawet szablą im brzękał pod nosem.

Wszakże we dwa dni potem przyjechał Małdrzykiewicz z kilkunastą żołnierzy. Węgrzynek był na to przygotowany i miał uzbrojonych prawie wszystkich dworaków. Miał dwa srogie garłacze32, muszkiet i jedną flintę, a zresztą widły żelazne. Sam wziął pistolety za pas skórzany i szablę do ręki. Tego dnia, przewidując bitwę, ubrał się pięknie i zawiesił nawet swój krzyżyk na piersi — ale wszystko to nic nie pomogło. Była sroga bitwa w dziedzińcu, jeden żołnierz padł trupem, drugiemu oko wybito, komornikowi przestrzelono prawą łydkę i wszystkich prawie żołnierzy popstrzono grandkulkami, goździami, szrutem z owych srogich garłaczów — ale przeciw bagnetom trudno było wytrzymać. Po zawziętej i krwawej bitwie wszyscy ustąpili z placu, tylko jeden Węgrzynek dotrzymał. Nie ustąpił on ani piędzi ziemi nieprzyjacielowi, bił się mężnie jak rycerz starego świata — ale też męstwo swoje śmiercią przypłacił. Pchnięty bagnetem w pierś, runął na tym samym kawałku ziemi, którego bronił tak walecznie, i już więcej nie powstał.

— Wzięliśmy go czym prędzej z placu — kończył swoje opowiadanie podstarości — zanieśli do izby, położyli na łóżku, ale już nie było dla niego ratunku. Obrócił się jeszcze tylko do nas i powiedział te słowa: — Pożegnajcie mojego pana i powiedzcie mu, żem mu dopiero teraz zapłacił za to, com doświadczał od niego przez całe życie.

Żył jeszcze potem ze dwa pacierze i zaraz krew go zalała i skonał.

Dowiedziawszy się skarbnik o śmierci tego swojego sługi, srodze się zafrasował.

Zmarszczył brwi i czoło i śród głębokich westchnień łzy mu ciągle stawały w oczach.

Wypytywał się przy tym o najdrobniejsze szczegóły jego bitwy i śmierci i po kilka razy powtarzał: — Nie sługę to ja straciłem, ale najlepszego przyjaciela, jakiego miałem w tym życiu.

Takiego sługi ani ja, ani nikt już z nas mieć nie będzie, bo już minęły te czasy i nigdy już nie powrócą.

A potem przechadzał się samotnie po komnacie i mrucząc sobie ciągle pod nosem, nie chciał już słyszeć nic więcej.

Podstarości tedy już tylko Jędrzejowi dopowiedział, że przy tej okazji spaliła się stodoła i kilkoro koni zginęło, które pod żołnierzy pobrano. Tegoż dnia jeszcze cały dwór obłożono aresztem i brano na śledztwo, jakoż tamci jeszcze są ciągle na śledztwie, tylko jego uwolniono przed kilku dniami i dlatego dopiero teraz przyjeżdża.

Takie to były wypadki, które zaszły w domu skarbnika.

Opowiedziawszy je, podstarości udał się na spoczynek. Jędrzej chciał jeszcze zostać, aby skarbnika w jego smutku pocieszyć, ale skarbnik go sam wyprosił, mówiąc: — Jeżeliś łaskaw, to mnie zostaw samego. Pomodlę się za duszę mojego poczciwego Węgrzynka i to mi największą ulgę przyniesie. Czekam cię jutro rano.

Kiedy Jędrzej nazajutrz rano, podług danego przyrzeczenia, stawił się u skarbnika, zastał go spokojnego jak zwykle.

— Żal mi serdecznie mojego kochanego Węgrzynka — mówił skarbnik do niego — i Bóg sam wie tylko, czego bym nie dał za to, aby go wskrzesić. Ale Boska to wola, trudno się skarżyć na Niego. Trudno też i czas tracić na próżne żale, a zwłaszcza teraz, kiedy tyle spraw, tyle trudów mamy przed sobą.

Nie bawiąc też, udali się zaraz obadwa do chorążego. Z chorążym była sprawa łatwa i krótka. Skarbnik nabył od niego Bóbrkę na własność i zaraz na to napisano dokument.

Obydwie strony były z tego zadowolone — chorąży, że się ze wszystkich długów skarbnikowi raz na zawsze wywiązał — skarbnik, że już się uspokoił przynajmniej z jednej strony.

Ale nie o to tu tylko chodziło. Podkomorzynej sprawa była daleko ważniejsza i trza się było brać do niej bez zwłoki, a to o tyle więcej, ile że nawet nie wiedziano właściwie, jakie tam niebezpieczeństwo zagraża. Nie zostawiono tedy sobie już więcej jak parę dni ferii we Lwowie i skarbnik z Jędrzejem, zabrawszy kapitana i podstarościego ze sobą, pojechali wprost do Zagórza.

Podkomorzyna ze Stasią pozostały jeszcze na tydzień lub więcej w stolicy, częścią, ażeby jeszcze dobitniejszy zadać kłam prawdopodobnej wieści o jej wrzekomym bankructwie, częścią zaś po prostu dlatego, że niepodobna było im się wybrać tak prędko.

Tymczasem w Zagórzu, lubo nie takie krwawe, zaszły jednak daleko ważniejsze wypadki niż w Bóbrce. Podkomorzyna istotnie dwa procesy od razu przegrała. Wskutek takiej przegranej odebrano jej prawo dochodów i jednocześnie wystawiono Zagórz na sprzedaż publiczną. Z jednym z tych wierzycieli, a mianowicie z pierwszym, Jędrzej się w ten moment uporał i wypłaciwszy go, oddał Zagórz na powrót kapitanowi w administrację. Ale drugiego wierzyciela trzeba było dopiero szukać, bo go nie było na gruncie. Nie była to sprawa tak nagła, bo za sądów ówczesnych od takiego wyroku do egzekucji mijało zwykle dwa i trzy lata, ale Jędrzej nie chciał dłużej cierpieć takiego miecza Damoklesowego nad głową podkomorzynej i Stasi i postanowił natychmiast tego wierzyciela odszukać. Po załatwieniu tedy tych spraw zagórskich, które się dały na miejscu załatwić, rozjechał się bez zwłoki z skarbnikiem: skarbnik do Bóbrki, a on w swoją stronę.

Wierzyciel, którego Jędrzejowi było potrzeba, miał się znajdować w Tarnowie, tam tedy Jędrzej się udał, ale po drodze wstąpił i do Jaćmierza. Nie mając zamiaru bawić dłużej jak dzień jeden u siebie, użył on dnia tego na obejrzenie skutków, jakie sprowadziła jego nowa administracja. Jakoż skutki te zadowoliły go jak najzupełniej: wszystko było w jak największym porządku. Ale co daleko dziwniejsza, bo mniej spodziewana, to to, że jego macocha także, nie tylko że mu nie przyniosła żadnej nowej zgryzoty, ale nawet zwróciła jego uwagę bardzo przychylnie dla siebie. Daleka od dawnych gniewów i dąsów, spotkała ona go z odznaczającą się grzecznością i nieledwie z szacunkiem, nie uskarżyła się na nic, a nawet bardzo sobie chwaliła to życie spokojne, którego teraz używa. Jędrzej był tym niesłychanie zdziwiony, sam nie wiedział, czemu by miał przypisać tę zmianę; — ale się zdziwił jeszcze daleko więcej, kiedy się dowiedział, że Flawiusz tutaj bawił prawie przez półtora miesiąca.

Zdziwienia swego nie dał on do poznania po sobie, jak to było u niego zwyczajem, ale się wypytywał z wielkim zajęciem, co ten kawaler tu robił? — Kiedy mu powiedziano, że chciał jakiś majątek kupować, prawie temu nie wierzył, ale kiedy go pytano, czy Flawiusz nie mógł kupić majątku, nie przeczył. Flawiusza stosunki majątkowe nie były mu wcale znajome, wiedział, że nie jest bardzo bogaty, ale żeby go nie stać było na kupienie jakiejś ziemskiej własności, nie mógł powiedzieć z pewnością. Owszem nawet, z jakichś wieści niepewnych o jego realnościach w Warszawie i z tego wreszcie, że go ksiądz podkanclerzy używał do załatwiania niektórych spraw finansowych, miał on o funduszach Flawiusza daleko większe wyobrażenie, niżeli były w istocie: i dlatego nie tylko utwierdził obydwie kobiety w ich rozumieniu o jego zamożności, ale nawet powiedział nawiasem, iżby to bardzo dobrze było dla pana Flawiusza, gdyby się zbliżył do ziemi i do tych ludzi, którzy ją własnymi uprawiają rękami; ani ta ziemia, ani ci ludzie nie zepsuli jeszcze nikogo, a już niejedno serce, obrukane w miejskich kałużach albo spaczone za granicami kraju, oczyścili zupełnie i podnieśli do prawdziwej miłości. — Jednakże wypytywany o charakter, o przeszłość i całą istotę Flawiusza, nie dał żadnego zdania, nie powiedział źle ani dobrze. Przy tej rozmowie zwracał on bardzo pilną uwagę na to, czy też nie z większą ciekawością wypytuje się o Flawiusza Ernestyna niżeli matka, gdyby był tego dostrzegł, byłby się niezawodnie daleko szerzej o nim rozgadał i nie dopuścił Ernestynie mieć zanadto dobre o nim wyobrażenie — ale tak nie było: Ernestyna umiała także nie okazywać zawsze tego po sobie, co myślała lub czuła.

Nie odmieniwszy tedy w niczym dotychczasowych usposobień dworu jaćmierskiego dla Flawiusza, wyjechał w dalszą swą podróż. Podróż ta wszakże nie skończyła się na samym Tarnowie. Wierzyciel ten bowiem, którego szukał, nie mieszkał wcale w tym mieście. Był to szlachcic z Sędomirskiego, dawny sąsiad męża pani podkomorzynej, który tam będąc osiadłym, tam też się znajdował w tej chwili. Nie pozostało tedy nic Jędrzejowi, jak w Sędomirskie pojechać. Ale i na tym jeszcze nie skończyły się jego trudy. Odszukawszy bowiem na koniec owego wierzyciela, dowiedział się od niego, iż z nim samym tej sprawy załatwić nie może, był on bowiem tylko imiennym właścicielem tego długu, o który się procesował z podkomorzyną, a właścicieli rzeczywistych było kilku. Trzeba było tedy odszukiwać i tamtych, jeździć za nimi, zwoływać ich na konferencje, kłócić się, grozić, targować. W końcu końców dokazał wprawdzie tego, że tę trudną i zawikłaną sprawę ostatecznie załatwił — ale nim się to stało, pominąwszy już trudy, koszta, kłopoty, równające się prawie małej kampanii, minęło więcej niżeli sześć tygodni drogiego czasu i już wiosna nadeszła.

Wracając stamtąd, znowu wstąpił do siebie. Ale nie zastawszy tu żadnej zmiany takiej, która by go mogła zatrzymać, tylko przenocował i czym prędzej do Zagórza pośpieszył.

Tymczasem kiedy Jędrzej tam takie trudy przechodził, skarbnik tutaj także się niemało natrudził.

Kupiwszy Bóbrkę, tę samą Bóbrkę, którą nabyć na własność tak gorąco pragnął przez całe życie, zamiast się cieszyć tym teraz i wziąć się z zapałem do tych niezliczonych zmian i urządzeń, o których marzył, kiedy był tylko tej wsi zastawnikiem, dzisiaj nie znajdował w tym żadnej pociechy. — Myśli te, które po powrocie z ostatniej wojny jedynie go zajmowały, a wskutek których nie pragnął już dla siebie nic więcej, jak tylko zamknąć się w swoim dworku i reszty swego tak czynnego, a przecież tak nieszczęśliwego żywota dosnuć w modlitwach i rozmyślaniach — myśli te teraz go opuściły zupełnie i rozpierzchnęły się od niego bez śladu.

Dłuższy pobyt w stolicy rozbudził go z tego mniszego zamarcia, jego współtowarzysze broni ożywili w nim na nowo jego uśpioną fantazję, jego umysł rozjaśnił się nowymi widokami, jego serce wskrzesiło w sobie całkiem nowe nadzieje, jego krew się rozmarzła i zakipiała na nowo. Skarbnik już teraz nie myślał wcale, przeżywszy całe życie z bronią w ręku, na koniu, w ustawicznych walkach i poświęceniach, skończyć to życie jak dziad kościelny z różańcem w ręku albo jak minstrel śpiewający żałobne pieśni pod kratą uwięzionej kochanki.

Pięćdziesiąt lat miał dopiero i jeszcze go stać było i dalej na takie same życie, jak dotąd, a przynajmniej go stać było na śmierć inną.

Jakoż był to już jeden powód, dla którego zakupno Bóbrki żadną go nie napawało pociechą. Ale kiedy jeszcze do tego sam przyjechał do Bóbrki i obaczył tam swoich ludzi jeszcze dotychczas w więzieniu, i obaczył krew swego ukochanego Węgrzynka, jeszcze nie zakrzepłą w dziedzińcu: jego spodziewana pociecha zamieniła się w smutek, jego dawne przywiązanie do tego miejsca w nieprzezwyciężoną odrazę.

— Kiedym wyszedł natenczas przed ganek — mówił on nieraz o tym w czasach późniejszych — zawsze mi się zdawało, że widzę, jak mordują moich poczciwych ludzi; kiedym postąpił parę kroków w dziedziniec, zawsze stawał przede mną mój ukochany Węgrzynek, z rozciętą głową, z krwią buchającą strumieniami mu z piersi. Nie! gdyby mi kto był dodał jeszcze dwadzieścia wsi naokoło na własność, byłbym tam za nic nie siedział. Wieś ta, tak kochana niegdyś przeze mnie, obmierzła mi wtedy na zawsze. — A to był drugi powód, dlaczego mu to kupno nie sprawiło teraz żadnej pociechy.

Jakoż, obliczywszy się z sobą, wezwał państwo Grabowskich do siebie i po krótkiej umowie odstąpił im Bóbrkę na własność. Sam zaś, zabrawszy swoje sprzęty co lepsze i inwentarze, nie zapominając piwnicy, przeniósł się do Zagórza do swojej siostry.

— Kupię ci tutaj jaką wioskę przyległą i do Zagórza przyłączę, a ty mnie za to będziesz żywić do śmierci. Spodziewam się, że źle na tym nie wyjdziesz, bo trudno ja teraz podobno będę długo siedział na jednym miejscu.

Tak sobie skarbnik postąpił tymczasowo w swych interesach.

Śród tego czasu odebrał on także list od Flawiusza, z którego się dowiedział, że jego poszukiwania żadnego nie osiągnęły skutku. Wiadomość ta zasmuciła go trochę. Chciał on szczerze temu człowiekowi dopomóc i czy to w ten, czy w ów sposób nadać jego życiu jakiś prosty i pewny kierunek. W tym celu pojechał on sam do Jaćmierza i sam ze starym jegomością pogadał o tym obszernie — a lubo zaprzeczył jak najsolenniej jego domysłom, jakoby Flawiusz był od starosty przysłany po ów dokument, nie powiedział mu jednak, kto był właściwie ten Flawiusz. Żądał on tylko od starego zwrotu owego dokumentu, jako swojej własności. Ale ten dokument w samej rzeczy gdzieś się zatracił. Szukał go sam ojciec Jędrzeja po wszystkich swoich kryjówkach, ale go nigdzie nie znalazł. Skarbnik tedy z niczym odjechał. Smutno mu było, ale zresztą i nie bardzo się tym frasował. Podług jego widzenia rzeczy świat był teraz otwarty dla starych, za cóż by nie miał być takim dla młodych? — Skarbnik spodziewał się widzieć niebawem z Flawiuszem i udzielić mu ustnie swych myśli co do dalszego prowadzenia się w ważnej sprawie z starostą i jeszcze daleko ważniejszej sprawie własnego życia.

Kiedy więc Jędrzej z swojej podróży powrócił, zastał już i podkomorzynę, i skarbnika w Zagórzu.

Było wiele pociechy, wiele szczęścia. Wszyscy się czuli zadowoleni, swobodni, pełni najpiękniejszych nadziei na przyszłość.

Nie pozostało im nic już, jak tylko te nadzieje jak najprędzej urzeczywistnić, ażeby ich szczęście było zupełne.

Ale to się nie mogło stać tak prędko.

Kiedy się żeni człowiek zamożny, zamożnością swoją i stanowiskiem w społeczeństwie do pewnych form okazałych tradycjonalnie obowiązany, zawsze potrzebuje pewnego czasu na to, ażeby się we wszystkim do swego nowego położenia urządzić, ale Jędrzej potrzebował tego czasu jeszcze daleko więcej. Jędrzej nie miał właściwie domu w tej chwili. Miał pałac urządzony przyzwoicie, a nawet bogato, w Jaćmierzu i miał dom kawalerski w Górkach — ale jak ten był i zanadto opuszczony, i szczupły, aby można doń żonę wprowadzić, tak znowu tamten był obecnie przez macochę zajęty, a zatem tak jakby nie jego. Jędrzeja tedy zamiarem było zrobić jakieś pakta z macochą i od niej opróżnienie pałacu uzyskać. A że doprowadzenie tego zamiaru wedle jego rozumienia rzeczy miało przed sobą niemało trudności, więc rozumiało się samo przez się, że ślub Stasi miał się odwlec jeszcze na czas dłuższy i wcale nie oznaczony.

Ta odwłoka nie podobała się wprawdzie niecierpliwej podkomorzynie, uznała ona nawet potrzebę ile możności się temu sprzeciwiać, ale sprawiedliwość uwag Jędrzeja była tak jasną, że się wszyscy inni na nie z góry zgodzili — i podkomorzyna musiała się także zgodzić na końcu.

Tu musimy zrobić uwagę, iż lubo z dalszych wypadków zdawać by się mogło, że gdyby ta odwłoka nie miała miejsca, to by nie miały miejsca i następne wypadki — tak jednak w samej rzeczy nie było. Bo ślub w żadnym razie nie mógł nastąpić bez żadnej zwłoki — do takiego nagłego i niezwyczajnego kroku nie było żadnego powodu — a czy przygotowania do niego byłyby się odwlekły na parę miesięcy, czy na czas nieoznaczony, nie zmieniłoby to było dalszych losów Jędrzeja ani o jedną jotę. Ślub ten zresztą musiał się odwlec koniecznie, bo Jędrzej nie mógł go odbyć teraz z odpowiednimi swojemu towarzyskiemu położeniu formami, a podniesienia się nad te formy, co w dzisiejszych czasach już wszyscy umieją, nie rozumiał nikt jeszcze natenczas. Była tedy w samych wypadkach jakaś niewidoma ręka, która je prowadziła, niezawiśle od ludzi, tymi odwiecznymi drogami, na których każda przyczyna musi pociągnąć za sobą tylko odpowiednie swojej naturze skutki. Tę niewidomą rękę, wywierającą swoje przeważne wpływy na nasze losy, widzimy wszędzie — każdy z nas, choćby jak samodzielny w swoich myślach i czynach, musi jej podlegać koniecznie, a jeżeli kędy nie dostrzega nasze jej oko, nie jest tego przyczyną jej nieistnienie, tylko niedoniosłość naszego wzroku.

Ale powróćmy do zdarzeń.

Owo więc Jędrzej, zamierzając wejść w jakieś układy z swoją macochą o ustąpienie pałacu, myślał nad tym, jaką by jej miał za to ofiarować zamianę — a tymczasem siedział w Zagórzu. Każdego dnia miał niby to stamtąd wyjeżdżać, ale żaden nie przyszedł taki, w którym by wyjechał istotnie; — w takim położeniu tak się zdarza podobno wszystkim.

Wszakże już po upływie dni kilku zaszedł wypadek, który miał na później ważne wywołać skutki. Był to wypadek prosty; skarbnik jakieś listy odebrał, jeden ze Lwowa, a drugi od kogoś aż z mołdawskiej granicy.

Co by zawierały te listy, nikt o tym nie wiedział. Skarbnik je tylko Jędrzejowi odczytał i potem długą miał z nim rozmowę. Lubo ta rozmowa toczyła się w obecności podkomorzynej i Stasi, nie mogły jednak one z niej wyrozumieć wszystkiego. Widziały tylko, że skarbnik był zdecydowany zaraz jutro wyjeżdżać do pana Waleriana Dzieduszyckiego, który mieszkał w Jabłonnie w dzisiejszym Czortkowskiem — Jędrzej chciał jechać z nim także; — skarbnik go od tego odwodził, ale młodzieniec wpadł w taki zapał, że stary żołnierz go tylko uściskał, i nawet Stasia nie mogła się powstrzymać, aby go nie ścisnąć za rękę.

Jędrzejowi podobno chodziło więcej o przyzwolenie Stasi niżeli o przekonanie skarbnika, jakoż jak tylko to otrzymał, posłał zaraz do Jaćmierza po świeże konie i bagaże podróżne, a nazajutrz rano już ich obydwóch nie było w Zagórzu.

Wyjechali oni tylko na parę tygodni, ale minął jeden miesiąc i drugi — a ich jeszcze nie było.

Stasi było tęskno, podkomorzyna zaczęła się niecierpliwić — obydwie wyczekiwały przynajmniej listu.

Jakoż list nadszedł, ale ten wcale ich nie pocieszył. Skarbnik bowiem pisał z Jass i doniósł, że Jędrzej ni mniej, ni więcej tylko do Stambułu pojechał. Ale pocieszył ich przecież na końcu, zapewniając, że Jędrzej najdalej za trzy tygodnie powróci, a za drugich trzy tygodni będą obadwa już w domu.

Wszakże minęły i jedne trzy tygodnie, i drugie, a ich jeszcze nie było.

Podkomorzyna była zniecierpliwiona do najwyższego stopnia i już nawet zaczęła rozpaczać — ale Stasia znosiła ten rozdział spokojnie, z poddaniem się, z rezygnacją i męstwem, i umiała nawet jeszcze i matkę pocieszyć, powtarzając jej często: — Bądźmy spokojne i nie wysilajmy się wcześnie w rozpaczy; bo i cóż poczniemy natenczas, kiedy ich jeszcze dłużej będziemy wyczekiwać na próżno?

Stasia miała w tym słuszność — bo od tego czasu ani listu, ani wieści nawet o nich nie było.

XXIII Tymczasem kiedy nad dworem zagórskim tak ciężki panował smutek, grożąc jeszcze Bóg wie o ile smutniejszymi wypadkami na przyszłość, w świetnym i szklącym pałacu jaćmierskim także nie było wesoło.

Minęła zima nudno, jednostajnie i głucho — a lubo ją kilkutygodniowy pobyt Flawiusza rozweselił cokolwiek, nie uczynił on ją jednak ani w najodleglejszym porównaniu do tych zim podobną, jakie tu dawniej bywały.

Po zimie nadeszła wiosna.

Wiosna w Jaćmierzu była daleko piękniejsza niż wszędzie indziej. Starannie utrzymywane ogrody budziły się tutaj z zimowego letargu daleko wcześniej — i już wszystkie gazony były gęstą okryte zielenią, drzewa poubierane w listki i kwiaty, wiosenne kwiaty w pełni swoich świetnych kolorów, a ścieżki wysypane piaskiem i suche — kiedy gdzie indziej jeszcze wody z stopniałych śniegów stały w wielkich kałużach i czerniały się gęste błota po drogach. Pod koniec maja pałac jaćmierski z swoim pysznym ogrodem mógł się śmiało równać z każdą z najpiękniejszych will włoskich — i tylko żyć było tutaj, i trzymać czas na uwięzi, aby jak najpowolniej upływał.

Pomimo to jednak nie było tu wesoło, nie było życia. Czas upływał pomału, ale upływał nudno, ckliwo i nawet cierpko. Wszyscy mieszkańcy tego tak pięknego przybytku byli w niedobrym humorze — a sama pani w najgorszym.

Pani Rudnicka zaczęła się już przekonywać pomału, że owe piękne dnie zabaw i wesołości jaćmierskiej, które, jak każde szczęście, zdawały się być bez końca, już na zawsze minęły.

Wrócić je dzisiaj już nie było sposobu, a gdyby się nawet sposób wynalazł, już by się same nie powróciły. Nie tylko w dziejach, ale i w życiu naszym, raz przerwane, nigdy już potem takie same nie powracają wypadki. Czuła to pani Rudnicka, czuła z goryczą i smutkiem i nawet już się nie uciekała do złudzeń. Wszakże nie tylko to jedno było powodem jej teraźniejszej goryczy — zaszły bowiem i inne zdarzenia, które poszły na wspak jej dotychczasowym widokom. Brat jej, starosta bełski, był już po zrękowinach i lada dzień miał się ożenić. Z tym bratem swoim nie żyła ona nigdy w bardzo dobrych stosunkach.

Wychowani z daleka od siebie, znający się między sobą prawie tylko tyle jak obcy, nie mieli oni żadnej do siebie sympatii. Zaszły potem pomiędzy nimi spory majątkowe, które wypadły na korzyść starosty, a to ich już rozdwoiło do reszty. Pomimo to jednak pani Rudnicka utrzymywała z nim zawsze listowne, pełne grzeczności, relacje — i miała zawsze nadzieję sukcesji33. Nadzieja ta teraz została podkopaną do gruntu i zniknęła na zawsze... Tak samo także rozpierzchnęły się i te widoki, których ziszczenie zależało od jej pasierba. O jej widokach dawnych względem Jędrzeja, których było niemało, nie ma teraz już i co wspominać. Tamte widoki zamknęły się już natenczas, jak tylko Jędrzej z wojny powrócił.

Lecz potem jeszcze, kiedy już z wojny powrócił i nawet zarząd majątku z jej rąk odebrał, miała ona jeszcze nadzieję, że potrafi go skłonić do jakiejś dobrowolnej umowy, która w tych okolicznościach będzie jeszcze dla niej bardzo korzystną. Przykro jej było oswoić się z tą myślą, że w takim razie ten pałac, który do takiej świetności własnymi doprowadziła rękami, przyjdzie jej na zawsze opuścić — ale cóż było robić? — oswoiła się wreszcie z tą myślą i osłodziła ją sobie tą nadzieją, że za ustąpienie pałacu da jej Jędrzej albo te wioski, które miał na granicy szląskiej, albo przynajmniej jakąś sumę tak znaczną, że za nią będzie mogła kupić i równie ładnie urządzić jakąś nową dla siebie siedzibę. Ale tymczasem Jędrzej także teraz się miał żenić... Każda sprawa podobna, jeżeliby tylko trochę trudną być miała z bezżennym, to niezawodnie daleko trudniejsza z żonatym, ale już najtrudniejsza bez kwestii z takim, który dopiero miał przystępować do ślubu. Tacy ludzie zazwyczaj są samolubami w najwyższym stopniu, wszystkie ich myśli dążą tylko do tego, ażeby dla tej uwielbionej przez siebie oblubienicy wszystko, co tylko można, zgromadzić; gdyby mogli, zabraliby pół świata, aby jej oddać nad nim panowanie i władzę — i nie masz z nimi żadnej sprawy natenczas.

Wiedziała o tym pani Rudnicka i to ją w największą pogrążyło zgryzotę.

Te wszystkie zmiany w jej położeniu wywarły na nią wpływ taki zabijający, że ta niedawno jeszcze tak despotyczna matrona, która z karetki swojej trzęsła całymi setkami ludzi i całą tak obszerną fortuną, dzisiaj nie czuła w sobie nawet siły do jakiegokolwiek oporu... Dawna duma, energia, niezłomność woli i nawet wiara w swą władzę opuściły ją teraz zupełnie — kapitulowała przed nowym władcą i nowymi okolicznościami — i kapitulowała nawet najgorzej, bo na łaskę i niełaskę. Tak kapitulują na końcu ci władcy, którym się zdaje, że czas stoi na jednym miejscu, i którzy nie pojmują tego, że każdy dzień, każda niemal godzina przynosi ze sobą swe prawa, domagające się uwzględnienia i miejsca.

Ale jak niemal każdy z takich wyrzuconych ze swego stanowiska władców, lubo nie czuje już w sobie tej siły, która by mu mogła berło stracone przywrócić, myśli jednak zawsze nad środkami jakiejkolwiek przynajmniej rehabilitacji, tak i ta władczyni myślała jeszcze także nad tym, czyliby się nie dało utworzyć choć przynajmniej coś podobnego do straconego przez nią Edenu?34 Dziś był to jeden z najpiękniejszych dni, jakie przynieść jest w stanie nasza często tak blada wiosna. Zachodzące słońce świeciło jeszcze w całej swojej jasności na niebie majowym bez chmurki — po ogrodzie, ocienionym bujnymi klombami drzew i krzewin najwyborniejszych, roznosiła się woń jaśminu, fiołków i róży — w gęstwinie zarośli brzmiały całe chóry drobniutkich ptaszątek — z kąta ogrodu poczynały się już odzywać pierwsze tony strojącego już swą lutnię słowika — starannie utrzymane gazony podścielały swoje pyszne kobierce aż pod wystawę pałacu — i wszystko było tam tak pełne światła, swobody, życia, że najpiękniejszy salon zdawał się dzisiaj więzieniem.

Pani Rudnicka kazała się też wywieźć w swym krześle na wystawę. Ernestyna koło niej zabrała miejsce i toczyła się między nimi długa i nawet ważna rozmowa.

Macocha Jędrzeja przechodziła dzisiaj szczegółowo wszystkie fazy swojego upadku, od ostatnich dni dawnej swojej świetności i władzy, aż do dnia dzisiejszego, nie mającego już przed sobą nawet żadnej nadziei.

— Tak tedy wszystko — mówiła ona, pełna goryczy i smutku, ale nie próżna przy tym zwykłej swej złośliwości — wszystko nas na koniec zawiodło! Pan starosta bełski, a teraz już hrabia, kupuje sobie żonę młodą za moje pieniądze. Zapisał jej naprzód połowę fortuny i oddał jej wszystkie precjoza, które się zostały po mojej matce. Pan starosta się kocha!

Szczęśliwy człowiek! Lat pięćdziesiąt i cztery i miłość w tych latach, na to zaprawdę trzeba urodzić się w czepku. Ale niechaj pan Bóg da szczęście!... Żeby tylko kiedy tego szczęścia nie zamąciła jego własna, dziś odtrącona, sponiewierana, opuszczona familia! Żeby tylko kiedyś przed owym wyzłoconym pałacem, który będzie napełniać blask brązów i luster wiedeńskich, woń kwiatów, posprowadzanych z Francji, i tony kapeli nadwornej — żeby tylko przed tym pałacem nie pokazała się kiedyś jakaś stara żebraczka, w łachmanach nędzy, z torbami na plecach, i żeby się nie pokazało, że ta żebraczka, umierająca z głodu, to pana hrabiego rodzona siostra!... I żeby się też nie pokazał kiedy jaki młodzieniec, może także obdarty i wygłodniały, może zapity i obrukany błotem najszkaradniejszej kloaki, może dopiero co wypuszczony z więzienia i napiętnowany, i żeby się nie pokazało, że to syn pana hrabiego!...

— Matko moja! — zawołała na to Ernestyna z zapałem — to być nie może! Słyszałam o tym od mamy już parę razy, ale żeby tak było istotnie, nigdy temu nie wierzę. Żeby się ojciec zaparł własnego syna i żeby to zrobił mój wuj, człowiek taki szlachetny, wykształcony, bogatych! cóż by też już nie było na świecie?

— Bo wszystko jest na tym świecie — odpowiedziała na to dobitnie matka — wszystko, co tylko myślisz, i co się w twojej głowie nie będzie mogło pomieścić, i czego twoje serce przeczuć nie zdoła, wszystko tu jest między nami. O tym wiedz i pamiętaj przez całe życie.

Już ja jestem w odwrocie, mnie, któż wie, wiele lat jeszcze, a może miesięcy tylko błąkać się po tej pustyni, i mnie to już nie obchodzi; ale ty, która dopiero wstępujesz w to życie, pamiętaj sobie dobrze tę prawdę, bo ona ci się przyda co dzień, co godzina...

Na wspomnienie matki o bliskiej śmierci, Ernestynie łzy w oczach stanęły — widząc to, matka ucięła nagle i milczała przez chwilę, potem znowu zaczęła mówić: — Żeni się pan starosta, żeni się także pan Jędrzej. Tamten choć wie przynajmniej, co bierze, ale ten... Bóg wie po jakiemu. Młody człowiek, dobrego rodu, taki przystojny, takiej pozycji, takiej zresztą fortuny, zamiast się podnieść i uderzyć o jedną z najpiękniejszych familij, zagrzebywać się między szaraczkową szlachtę; zamiast wejść między tych, którzy przez koneksje35 i tytuły rosną w znaczeniu i nowymi środkami nową dla siebie i dla kraju budują przyszłość, pchać się pomiędzy tamtych, którzy przez upór swój niedorzeczny przy zwietrzałych opiniach niszczeją ciągle i muszą zniszczeć do reszty... a! to, przyznam się, wcale mi się nie zgadza z tym panem Jędrzejem, który przecież ma rozum i żyje ciągle w najpierwszym świecie.

— Śmiałabym na to powiedzieć — odezwała się Ernestyna — że Jędrzej musi także wiedzieć, co robi. Opinie bywają zwykle różne na świecie, a dopóki są opiniami, jeszcze zawsze nie można wiedzieć, która z nich pozostanie na zawsze opinią, a która przyjmie krew i ciało na siebie. W każdym razie jednak nie można pomówić Jędrzej a o to, żeby nie wiedział, co robi...

— Ale gdzie tam wie! nic nie wie. Złapali go, i koniec. Panna ma być podobno ładna, młoda, świeci się to, ot i dał się omamić. A w czym się sam nie omamił, oni go omamili.

Podkomorzyna to podobno energiczna kobieta, a ten skarbnik czy major to frant kuty na cztery nogi. Plecie Bóg nie wie co, form żadnych i niby głupi, ale ma on swój rozum. Ta szlachta mała, to tak jak chłopi — ledwie się z nimi dogadasz, zdaje ci się, że go zaprowadzisz, gdzie sama zechcesz, on się niby poddaje wszystkiemu, ale na końcu przecież się pokaże, że się nie na twoim stało, tylko na jego. Otóż tak także i z Jędrzejem zrobili. — Ale z tego sobie bierz przykład, że wszystko można zrobić, kiedy człowiek zechce i umie się poprowadzić. I nie myśl sobie, żeby cokolwiek bądź dobrego mogło się stać dla nas bez naszej pracy. Nic nie przychodzi nam darmo, wszystko trza wypracować, wyrobić. Nawet, ot! widzisz! nawet taki pomierny Flawiusz nie odda się sam dobrowolnie, bo i jego trza wziąć własną ręką...

Tu pani Rudnicka spoczęła chwilkę — a potem mówiła dalej: — O! co tego Flawiusza, to nigdy nie przeżałuję. Nie jest to to, com dawniej dla ciebie marzyła, i fortuna tam podobno nie taka wielka, jak nam się z początku zdawało, ale w każdym razie jest to partia przyzwoita, a dziś nawet i bardzo. Fortuna może niewielka, ale coś on ma, coś my mamy, coś nam da Jędrzej, a na koniec przecie coś jeszcze wykołacę i od pana starosty, a tak ziarnko do ziarnka, zrobi się miarka. I miarka dobra nawet, za którą będziemy mogli nabyć bardzo okrągłą fortunę. A że na tej fortunie Flawiusz poprowadzi się całkiem inaczej niż Jędrzej, że w inne wejdzie towarzystwo i całkiem inne sobie wyrobi znaczenie, za 3to ci ręczę. Ale co to mówić na próżno! pojechał i nawet nie ma nadziei, ażeby wrócił...

Ernestyna nie chcący westchnęła, a matka tymczasem mówiła dalej: — Nawet trudno się od kogo dowiedzieć, gdzie się podziewa? Jednak przecież może się jeszcze o nim dowiemy. Wiedząc gdzie jest, nietrudno będzie przez kogoś delikatnie go ściągnąć. Tylko proszę cię, wtenczas miejże rozum. Trzeba się wziąć jakoś do tego, żeby już przyjść raz do jakiegoś ostatecznego celu...

— Proszę mamy, nie mówmy o tym. To są rzeczy dalekie, a może nawet i niepodobne... A zresztą, co tu mówić? Gdybym się była Flawiuszowi podobała, byłby mi przecież dał to do poznania... a ja o tym nic nie wiem.

— To, moje dziecko, jeszcze nic nie dowodzi, bo ty nie rozumiesz tej sytuacji. Flawiusz, jakiego bądź tam jest pochodzenia, choćby nawet kiedyś i nobilitowany tutaj, zawsze się czuje być niższym od ciebie. Jesteś przecie hrabianka! To uczucie tedy odbiera mu śmiałość, zawiązuje mu usta, to uczucie nie pozwoli mu nigdy oświadczyć ci się formalnie, dopóki nie będzie miał z twojej strony dowodów na to, że zostanie przyjętym. Nikomu kosz nie jest miły, każdy rozsądny człowiek unika go, a Flawiusz ma nie tylko rozsądek, ale i rozum. To jest całe położenie rzeczy i trza je rozumieć.

— To być może, ja temu nie przeczę — mówiła na to Ernestyna — ale muszę tu zrobić uwagę, że ile mnie się zdaje, Flawiusz nie ma wcale myśli żenienia się. Ja z nim mówiłam wiele i o ile można było, poznałam go. Nie jest on tak łatwy do poznania, jak który inny z naszej zwykłej młodzieży: jego uczucia są głębsze, jego myśli sięgają wyżej i dalej, on cały jest jakoś więcej rozrzucony, wielostronniejszy, obracający się w daleko obszerniejszych granicach niż inni. Poznać dokładnie i zgłębić takiego człowieka, ja nie mogę mieć nawet pretensji. Ale przecież zdaje mi się, żem go zrozumiała przynajmniej cokolwiek. A z tego, com zrozumiała, widzę aż nadto jawnie, że o ożenieniu się wcale nie myśli. On jest dziś jakiś w sobie niepełny, czuje brak czegoś, czczość mu się daje uczuwać, czasem nawet jest cały zalany goryczą. Jaka jest temu przyczyna, ja tego nie wiem, ale stan ten pojmuję. Bo tak być może, a u niego nawet powinno... Młody człowiek, pełen sił, pełen zdolności, energii, zapału, mógłby coś robić, czymściś być, coś znaczyć na świecie, a nie robi nic i nic nie znaczy. Czyż w takich okolicznościach może być kontent ze siebie? może nie czuć czczości, a nawet czasem goryczy? — To jest mój domysł i jeżeli ten domysł jest prawdziwy, toż niemniej prawdziwy jest także ten, że nie myśli się żenić. Byłaby to nawet niedorzeczność z jego strony, gdyby myślał. Takich goryczy żona nie osłodzi, takich pragnień nie zadowolni — na taką boleść lekarstwem może być tylko świat i doświaczenie!

— Ot! jakieś filozofie się ciebie chwytają, których, doprawdy, nie wiem, gdzieś się wyuczyła.

Taką rozmowę prowadziły ze sobą te obydwie kobiety, kiedy wtem, o samym zachodzie słońca, na drodze prowadzącej do dworu dała się słyszeć trąbka pocztowa.

— Czy słyszysz? — zawołała na to pani Rudnicka — to on, to Flawiusz!

Ernestyna odpowiedziała na to tylko żywym rumieńcem.

Tymczasem w samej istocie był to Flawiusz.

Gdzież się Flawiusz przez ten czas cały obracał? co robił? dlaczego teraz znów do Jaćmierza powracał? — Na to wszystko trza nam odpowiedzieć pokrótce.

Owo więc Flawiusz, wyjechawszy z Jaćmierza w marcu, prosto do Wiśnicza pojechał.

Tam rzucił on się najpierwej na proboszcza i wikarego, ażeby pomiędzy nimi metryki swojej, wiadomości o ślubie swojego ojca lub jakiejkolwiek innej daty prawnej, odnoszącej się do tego wypadku, odszukać. Jadąc tam, bujnej wyobraźni młodzieniec znowu sobie wymarzył, że wszystko to już gotowe czeka na niego — ale im czarowniejsze było jego złudzenie, o tyle tylko boleśniejsze było rozczarowanie. Przy kościele nic podobnego się nie znalazło. Ostatnia jego bańka mydlana pękła, zostawując przed nim czyste powietrze. Pomimo to przecież Flawiusz jeszcze dni kilka zabawił w Wiśniczu. Szukał on tam najstarszych ludzi, ażeby od nich się czegoś dowiedzieć. Od nich jednak także się nic nie dowiedział. Niektórzy z nich tylko pamiętali jego dziadka staruszka, przypominali sobie jego matkę nieboszczkę, pokazali mu domek ten, w którym jego dziadek mieszkał i matka umarła. Flawiusz wszedł do tego domku i oglądał ze czcią jego ciasne izdebki. Z budowy domku i jego objęcia widać było, jak ubodzy musieli być ci ludzie, którzy tutaj mieszkali. Flawiusz oglądał wszystkie jego miejsca, wszystkie kąciki. Stawał przy tym oknie, przy którym jego matka siadywała z robotą we łzach i westchnieniach, kazał sobie pokazywać to miejsce, gdzie stało łóżko tej męczennicy, gdzie jego własna kolebka, gdzie wystawiono potem jego matki katafalk! — Wszystkie te przypomnienia, lubo były tylko opowiadane przez jakąś starą sąsiadkę, zdawały się wydobywać z jego własnej duszy, zdawało mu się, że sam sobie przypomina, że widzi siedzącego staruszka w kąciku, spłakanego krwawymi łzami nad swoją niedolą — widzi młodą, piękną jak anioł, ale jak śmierć wybladłą kobietę, pożywającą chleb czarny ze łzami — widzi ją potem konającą z nędzy i bólu, widzi światła otaczające jej trumnę... Przychodzą księża, biorą umarłą i wynoszą na wieczne mieszkanie — w pustych izdebkach słychać tylko echa cmentarnych śpiewów i widać bledniejące dymy kadzideł...

Wszystkie te myśli, te przypomnienia wzruszały jego serce do głębi, podnosiły jego całą istotę. Tak jest, podnosiły go coraz wyraźniej, a odkrywając mu te strony ludzkiego życia, w których nikną drobniutkie bóle o ród, nazwisko i przypadkową pozycję w jakimś kółku odrębnym, pokazywały mu coraz jaśniej owo niewidome wnętrze człowieka, w którym jedynie mieszka jego godność i wartość przed Bogiem. Jesteśmy wszyscy marnym tylko prochem i w proch się obróci to wszystko, co tylko samym świeci się oczom, co mile drażni słuch nasz, co się obraca z pompą w sztucznie uformowanych kołach, z wielkim względem na wszystkie pozory, ale bez względu na wyniosłość naszego ducha, na nieskazitelność sumienia, na czystość uczucia. Nie to, na którym szczeblu towarzyskiej drabiny stoimy, nie to, z jakimi dodatkami wymieniają nasze nazwisko, nie to, co o nas trzymają ludzie — ale to, czym w istocie jesteśmy, czym się wydać możemy przed Bogiem i samym sobą, to jest wartość nasza, której nikt nic ująć ani przydać nie może i która trwać będzie na zawsze. Tę wartość nabyć, ją wszelkimi siłami, poświęceniem i trudem podnosić, i na tej drodze iść tak daleko, jak daleko siły donieść potrafią — to jest pierwsze i ostatnie, to najwyższe przeznaczenie człowieka.

Takie i tym podobne myśli Flawiusz już dawno i nieraz miał w głowie — ale teraz odezwały się one z głębi jego własnego serca i zamieniły się w przekonanie. Był to zaprawdę niemały nabytek, był to znamienity postęp w sprawie tego przeobrażenia, które się już od dawna w nim odbywało.

Wskutek takiego postępu musiało się w nim oczewiście wyrodzić to ważne i konieczne już wreszcie postanowienie: dać już raz pokój tym pustym poszukiwaniom, tym próżnym gonieniem za jakimś rajem straconym, który, gdyby się nawet i dał odzyskać, to cóż dopiero przyniesie?... Trochę pieniędzy? kawałek nazwiska? — pieniądze obrzucone żółcią starosty — nazwisko otoczone dekoracją skandalu... i czy to warto nad tym stracić choćby tylko chwilę drogiego czasu?

Flawiusz postanowił sobie całkiem zarzucić tę sprawę — i na tej drodze był to krok jego ostatni.

Ale natomiast trzeba było obierać czym prędzej inną drogę, aby przecie coś zacząć, coś zrobić i nie stać już dłużej na miejscu. To wszakże nie było wówczas tak łatwo. Były to czasy, w których całe społeczeństwa kończyły swoje dotychczasowe role, całe narody nie widziały dalszej drogi przed sobą, a cóż dopiero się dziać mogło z pojedynczymi ludźmi? W każdym razie jednak znalezienia jakiejś roli dla siebie nie można się było spodziewać w Wiśniczu; wiedział też o tym Flawiusz i do Krakowa wyjechał, a stamtąd udał się do Warszawy.

Ale i w Warszawie nie było wiele widoku — miasto to znajdowało się wówczas w stanie przechodnim...

Pomimo to jednak znalazł Flawiusz dla siebie choć tymczasowe zajęcie.

Nie myśląc osiadać w Warszawie, kamienica jego nie była mu teraz potrzebną; i owszem nawet, mogła mu się stać tylko zawadą... Sprzedał ją Flawiusz.

Zajęty tą sprawą, nie zaniedbał on wszakże dopytywać się o swoich dawnych znajomych, odszukiwać przyjaciół. Mieszkając tutaj, miał on wielu przyjaciół pomiędzy tutejszą młodzieżą, którzy także, tak jak i on natenczas, mieli swoje zajęcia. Jeden z nich, Francuz rodem, pracował przy konsulacie francuskim, drugi i trzeci był przy urzędzie, czwarty i piąty w wojsku. Wszystkich ich dzisiaj tutaj nie było. Flawiusz dopytywał się o nich i dowiedział się, że tak jak i on także rozproszyli się po świecie. Ale dowiadując się lepiej, dowiedział się także, że każdy z nich, gdziekolwiek bądź się znajdował, coś robił, około czegoś się krzątał, pracował...

Flawiusz z zazdrością dowiadywał się o ich zajęciach i pracy — wszyscy byli czynni, tylko on jeden, założywszy ręce na piersiach, czekał, dopóki jakaś manna nie spadnie na niego z nieba...

Wstyd mu było tej bezczynności przed samym sobą. Popisał więc natychmiast listy do tych swoich przyjaciół, ażeby za ich pośrednictwem i dla siebie znaleźć zajęcie w świecie, i prosząc o niezwłoczną odpowiedź, kazał ją adresować do Jaćmierza.

Dlaczegóż do Jaćmierza? — Flawiusz miał do tego powody.

Przed zaczęciem jakiejś nowej kariery swojej, która kto wie gdzie oprzeć i na czym skończyć się mogła, chciał on koniecznie być jeszcze w Jaćmierzu. Ernestyna zrobiła na nim zanadto głębokie wrażenie, aby je mógł niepamięcią nagrodzić. Po starym skarbniku było to jedno serce ludzkie, które się szczerze otworzyło ku niemu... a w tym sercu było tyle prawdziwej przyjaźni, tyle otwartej sympatii dla niego, że jej nie mógł zapomnieć. Nimby miał rzucić się w ten wir światowy, z którego mógł albo jak gwiazda oczyszczona ognistą kąpielą wypłynąć, albo w nim przepaść na zawsze, niepodobna mu było nie widzieć raz jeszcze tej, która jak lilia wodna wychyliła się przed nim z topieliska i pokazała mu jasną twarz swoją, aby się w niej jak w zwierciadle obaczył. Flawiusz nie mógł sobie odmówić tej jeszcze pociechy i jechał z uczuciem głębokiej czci do Jaćmierza, jechał jakby do matki swojej po błogosławieństwo na drogę nowego życia...

Flawiusz więc z końcem maja znowu do Jaćmierza przyjechał — i przyjęcie to, jakiego doznał, przeszło jego wszelkie oczekiwania.

Pani Rudnicka witała go jakby swego — Ernestyna z umiarkowaną, ale nie tajoną uciechą.

Cały wieczór im przeszedł na tak ożywionej i serdecznej rozmowie, że biednemu sierocie zdawało się, jakby swoją własną rodzinę odzyskał. Zapomniał nawet w tej chwili o swojej obrazie ku matce Ernestyny; zapomniał nawet o tym, że to była siostra nielitościwego starosty...

Na takich samych serdecznych i ożywionych rozmowach minęło dni kilka. Przez te wszystkie dnie było Flawiuszowi tak swobodnie, tak cicho, tak lekko na duszy i sercu, że mógłby był przeżyć tak życie całe, nie czując potrzeby żadnej odmiany. Rozmowy jego, prowadzone z hrabianką o najróżniejszych przedmiotach, zdawały się w niczym nie przestępować granicy pospolitości — mówiono o tym, co samo z siebie się nasuwało, nie sadząc się ani na myśli osobliwe, ani na wyszukane frazesy, a przecież w tych rozmowach znajdował Flawiusz tyle wdzięku, tyle uroku i czuł na sobie jakiś wpływ ich tak osobliwy, że zdało mu się, jakby codziennie niebo było więcej błękitne, słońce co dzień jaśniejsze, kwiaty i trawki piękniejsze i jakby on sam pośród tego wszystkiego stawał się co dzień jaśniejszym i bielszym. Z tych rozmów wszystkich nie był on w stanie ani jednej myśli powtórzyć, nie przypominał sobie ani jednego szczególniejszego frazesu, a przecież całość ich tak głęboko się zanurzała w jego pamięci, że był pewnym tego, iż na łożu śmiertelnym jeszcze unosić się nad nim będzie ich urocze wspomnienie...

Wszakże po tych dniach kilku, tak pełnych swobody i szczęścia, a tak próżnych wszelkiej prywaty, zmieniła swoje dotychczasowe zachowanie się — nie Ernestyna — ale sama pani Rudnicka.

Nabiwszy sobie głowę i po prostu zrobiwszy sobie kaprys z tego, aby Ernestynę za Flawiusza wyswatać, a widząc, że Flawiusz sam żadnych dalszych kroków na tej drodze nie robi, zaczęła mu zrazu z lekka, lecz potem coraz wyraźniej dawać do poznania swe chęci.

Flawiusz z początku jakoś nie mógł tego zrozumieć; lecz kiedy jej przygrywki stały się wreszcie tak jasne, jak słońce, musiał zrozumieć.

Wypadek ten zastanowił go bardzo.

Nie bardzo jeszcze hartowny w swym odradzającym się charakterze, młodzieniec zaczął się chwiać i namyślać.

Tyle szczęścia i to szczęście tak łatwe i bliskie, że tylko rękę po niego wyciągnąć, aby go dosięgnąć?... Czy można się oprzeć takiej pokusie? — Żona młoda, kochająca, kochana, dostatki, pałace, życie miękkie, wygodne... a wreszcie i jedyna, ostatnia już droga, obiecująca odzyskanie ojca, który przez to stałby się wujem?... Czy można to wszystko odepchnąć?

I odepchnąć na to, aby się rzucić w odmęt losów niepewnych, wstąpić na drogę pełną trudów, niebezpieczeństw i pracy, nie dającą żadnej rękojmi dobrego końca — a mogącą przynieść głód, nędzę, może kalectwo, a może wieczne wygnanie?... Czy nie byłoby to prawie szaleństwem?

Flawiusz myślał nad tym i chwiał się.

Ale myślał on dzisiaj już wcale inaczej — bo on sam wcale innym był dzisiaj.

Przypatrywał się więc temu szczęściu z wielką rozkoszą. Było to szczęście, podług jego, mylnego wprawdzie cokolwiek, nie koniecznego wyobrażenia, zaprawdę wielkie dla niego, Był to prawie ten sam raj marzony przez niego, którego szukał niedawno...

Ale przypatrując się temu szczęściu, przypatrywał się dzisiaj także i sobie. I przypatrzył się okiem czystym, wolnym od uprzedzenia, i osądził się z całą surowością sumienia...

— I któż ja jestem? — mówił on do siebie — co zrobiłem dla kraju? co dla społeczeństwa, w którym żyję? co dla bliźnich, którzy są moją rodziną? — Gdzież moje prace, gdzie poświęcenia, gdzie owe trudy, które mi mogą dać prawo do odpoczynku i nagrody?

Nie masz ich nigdzie.

Jestem nędznym robaczkiem, który dopiero co wylazł ze ziemi... jeszcze znać na mnie plamy tych kałuż, w które mnie rzuciły losy zawistne... jeszcze nie masz za mną ani jednego uczynku, który by mi mógł być policzonym na karb mojej zasługi...

I za to życie, które mi zbiegło w pustych marzeniach, w namiętnych miotaniach się za wpływem, władzą, znaczeniom, w pochuciach za własnym szczęściem bez względu na innych łzy i cierpienia — za takie życie mam już sięgać po tak świetną, tak wspaniałą, tak czystą nagrodę?

Flawiusz myślał nad tym i drżał cały z wzruszenia.

Pierwszy to raz dzisiaj odezwały się w nim takie myśli, pierwszy raz takie uczucia — pierwszy raz dzisiaj w nim się odezwała pokora.

Był to moment nadzwyczaj ważny, najważniejszy w jego dotychczasowym życiu.

Był to punkt kulminacyjny jego rewolucji wewnętrznej — był to świt nowo wschodzącego słońca dla niego — był to pierwszy moment nowej epoki życia.

Dziwnie cicho, spokojnie i trzeźwo przepędził on jeszcze dni kilka w Jaćmierzu.

Odbywała się w nim wszakże jeszcze ciągle walka wewnętrzna.

Ale walka ta obracała się ciągle na jego korzyść. Z każdej utarczki z odradzającymi się w nim jeszcze pokusami wychodził zwycięsko, z każdej bitwy wynosił świeże trofea, aż na koniec pokusom sił i trofeów zabrakło...

Flawiusz wyszedł zwycięsko i przedstawił w samym sobie najwspanialszy fenomen zwycięstwa, jakie można odnieść w tym życiu.

Był on już teraz pewnym, że się nie poniży do bezczynności w tych czasach ciężkiej pracy i trudu, że się nie da karmić jak niemowlę lub niedołęga ręką dobroczynnej kobiety, że nie zagrzebie swojej ludzkiej godności w miękkich codziennego życia wygódkach — i czekał już tylko z niecierpliwością na listy.

Wszakże niebawem i te listy nadeszły i było ich dwa od razu. Jeden, datowany z Paryża, z hotelu Diesbach, a podpisany: Casimir de La Roche, a drugi z Lipsku z podpisem: Eliasz Tremo. Byli to obadwa jego dawni przyjaciele z Warszawy.

Tegoż dnia jeszcze Flawiusz był na wyjezdnym.

Kiedy się pani Rudnicka dowiedziała o tak nagłym zamiarze jego wyjazdu, ledwie mogła temu uwierzyć. Jakoż byłby Flawiusz musiał z nią odbyć scenę, która w żadnym razie nie mogłaby mu być przyjemną, ale właśnie dlatego, że wyjazd ten był tak nagły, dało mu się łatwo rzucić nań takie pozory, które uspokoiły żonę pana podkomorzyca i nie odebrały wcale jej urojonej nadziei.

Jednakże Ernestyna nie dała się ułudzić pozorom.

Zrozumiała ona Flawiusza już dawno — zrozumiała także tę podróż.

I dlatego właśnie, że ją tak zrozumiała, przyjęła wiadomość o niej z uznaniem, z rezygnacją, z pokorą.

Była milcząca i w ziemię patrzyła, kiedy Flawiusz żegnał się z matką.

Gdy kolej na nią przyszła, słów im brakło obojgu.

Flawiusz tylko patrzył w twarz jej wzrokiem tak przenikliwym, jak gdyby chciał z niej wyczytać wszystkie jej myśli i wszystkie uczucia.

I zdawało mu się nawet, jak gdyby słyszał jej słowa...

— Idź — mówiła ona — idź i powracaj czysty, pełen zasługi i chwały. W twoich walkach i trudach będę wszędzie przytomną, Bóg będzie ze mną i z tobą i powrócisz bez skazy. Lecz powróciwszy, pamiętaj o tym, żem ci rękę podała wtenczas, kiedy cię wszyscy opuścili...

Takie pożegnanie zdawało się słyszeć Flawiuszowi na własne uszy — i to go skrzepiło, to mu dodało siły, to było jego najpiękniejszym błogosławieństwem na drogę.

Za chwilę potem powóz Flawiusza już się toczył po ubitym gościńcu — było jeszcze słychać przez czas jakiś tony trąbki pocztowej, które nareszcie zgasły i ucichły w rozległej dolinie — lecz długo jeszcze było widać Ernestynę, stojącą na najwyższym wzgórku ogrodu i patrzącą błędnymi oczyma na drogę, prowadzącą na zachód.

Po jego odjeździe Ernestyna była przecież szczęśliwszą niżeli Stasia po odjeździe Jędrzeja.

Kiedy bowiem o Jędrzeju i wieść nareszcie zginęła i nie wiedziano już nawet, co myśleć — o Flawiuszu przecież od czasu do czasu donosiły się jakieś wieści do jaćmierskiego pałacu. I tak wiedziano zaraz, że we dwa tygodnie potem był w Lipsku. W miesiącu lipcu widział go ktoś z wojażerów krajowych w Paryżu i nawet przywiózł wiadomość o jego zamiarze powrócenia do Polski. Wiadomość ta jednak nie sprawdziła się, bo Flawiusz z Paryża wyjechał do Burgundii, a mianowicie do miasta Dijon, gdzie go widziano w mundurze oficera armii francuskiej.

XXIV Była to jesień — najpiękniejsza jesień, jaką kiedykolwiek można widzieć w tym kraju — najpiękniejsza chwila z całego roku, chociaż tak smutna niestety.

Jesień ta była jeszcze smutniejszą niż wszystkie...

Patrząc na słońce, zdawało się widzieć bladą twarz konającej dziewicy, która obejmowała ziemię swymi ramiony jakby chustą śmiertelną, aby ją uśpić na zawsze. Pod promieniami tego konającego światła drzewa traciły ostatnie swoje listeczki, najpóźniejsze kwiaty chyliły swe zwiędłe głowy ku ziemi, dalekie ściernie bielały się jakby straszne pokosy śmierci — gdzieniegdzie snuły się srebrne nitki pajęczyn, wróżąc długą pogodę — gdzieniegdzie wichr się zrywał jakby spod ziemi, zakręcił liściem suchym i z przeraźliwym świstem leciał na lasy, grożąc ulewą i burzą...

Bóg sam wie, co tam było w powietrzu. Nie zamącona pogoda mogła trwać jeszcze długo, ale i każda chwila mogła przynieść ze sobą orkany i zadać ostateczny cios najpiękniejszej nadziei...

Na takim dniu w popołudniowych godzinach, gościńcem prowadzącym od Pokucia ku Lwowu, toczył się powóz otwarty, pięcią tęgich koni ciągniony, i widocznie ile możności pospieszał. W tym powozie siedział po prawej stronie imć pan major Nieczuja, a po lewej Jędrzej Rudnicki.

Przecież już raz powracali z swojej dalekiej podróży!

Powrót ten cieszył niewymownie skarbnika. Obaczywszy wieże stolicy, zatarł ręce z radości i rzekł do swego towarzysza podróży: — Jesteśmy tedy już nareszcie we Lwowie! Zabawimy tu sobie dwa dni, pozałatwiamy nasze sprawunki, uściskamy naszych przyjaciół, wypijemy ad felix videndum!36 i dalej w nasze ukochane Sanockie! Tam dopiero nas czeka pociecha. Bo co to powie imć pani podkomorzyna, która już pewnie nas opłakała — a nuż dopiero Stasia! Będzie krzyku, hałasu wiwatów, a może i łez nie zabraknie — bo to u kobiet łzy ze żalu, łzy z radości, a czasem nawet i ze złości. Nuż tedy wyprawimy sobie wesele, co daj Panie Boże zdrowie! Choćby mi miała pęknąć cała moja piwnica, nie pożałuję. Trzeba panów braci uraczyć, żeby też i sami pamiętali, i żeby jeszcze ojciec miał co opowiedzieć synowi. A po weselu, moi kochani, valete!37 Bo to świat dziś idzie na wywrót: młodzi do kąta, a starzy w świat!

Ale Jędrzej słuchał tak skarbnika, jakby go wcale nie słyszał. Na jego twarzy malował się jakiś dziwny niepokój, to bladł, to czerwieniał, to wzdychał z głębi piersi, to rzucał koło siebie błędnymi oczyma. Przyznał się nareszcie do tego swemu koledze, mówiąc: — Coś mi jakoś dziwnie ckliwo na sercu. Prawie mi żal, żeśmy drogę obrócili na Lwów.

Tak mi się ciągle zdaje, jakby się tam co złego wydarzyło w Zagórzu. A może u mnie jakie znów nowe historie. Czy tylko ojciec...

— Ale ot! coś tam pleciesz! — rzekł na to skarbnik — ckliwo ci, a ja wiem, czemu ci ckliwo.

Bo tobie nie od dzisiaj już ckliwo. Tobie serce się dwoi. Jedna połowa cię ciągnie do Stasi, a druga za mną. Chciałoby się jeszcze trochę z szabelką pohulać. A co? czy nie zgadłem?

— O nie! wcale nie! — odpowiedział Jędrzej — jakkolwiek nie mam żadnej odrazy do wojny, czego już zresztą dałem dostateczne dowody, jednak jestem zdania, że teraz, mając rozległą fortunę...

— Ale oczewiście! — zawołał skarbnik — to tylko takim proletariuszom, jak ja, wolno się awanturować w takich dalekich imprezach...

— Ale że też Flawiusz — przerwał znów Jędrzej — że też Flawiusz w takich czasach tak się błąka bez celu! Jeśli starosta takie dla niego ma sentymenty, o jakich mi major powiadasz, a których ja się wcale po nim nie spodziewałem, a to plunąłbym już dawno na wszystko i nie marnowałbym czasu na bezskutecznych kwerendach38. Zwłaszcza też dzisiaj! Czyż to może być lepsza dla młodzieży kariera? Toż to, jak się dowiadujemy, dwudziestokilkoletni ludzie są pułkownikami, jenerałami! A gdzie taki jest awans, cóż znów u milion diabłów, żebym i ja też nie wyrąbał szlifów za kilka miesięcy? A gdyby nawet potem wszystko to się skończyło na niczym, toż zawsze szlify, w tej czy w owej armii zyskane, mają swoje znaczenie. Szlify zasługują się walecznością, a waleczność wszędzie jest w cenie.

— Bądź no o Flawiusza spokojny — rzekł na to skarbnik — wezmę ja jego ze sobą.

— Ale gdzie go tam weźmiesz — odpowiedział przesądny młodzieniec z przekąsem — piórka skrobać, finansiki praktykować, fulminować39 po kątach, a na koniec w burdzie ulicznej wziąć chorągiewkę do ręki, to jest; ale gdzie działa grzmią, gdzie ziemia drży, gdzie krew strumieniami się leje, chciałbym go widzieć dopiero.

— A jak obaczysz?

— A! to zapewne uwierzę.

Z tymi słowami wjechali obadwa podróżni do domu zajezdnego koło kościoła OO.

Bernardynów.

Zabrawszy pierwsze lepsze z próżnych pomieszczeń, jak tylko im walizy przyniesiono na górę, przebrali się obadwa czym prędzej i wybiegli w miasto. Każdemu z nich było pilno za różnymi sprawami, które trza było jak najprędzej załatwić, ażeby też zyskać jeszcze cokolwiek wolnego czasu dla przyjaciół i dobrych znajomych. Osobliwie zaś Jędrzej miał mnóstwo rzeczy na głowie. Straciwszy tyle czasu na tej nieprzewidzianej podróży, był już sam teraz przekonany, że jakkolwiek bądź się obrócą jego transakcje z macochą, nie czas już dłużej odwlekać ślubu. Uradzili obadwa ze skarbnikiem przez drogę, ażeby ten ślub odprawić w dzień świętej Katarzyny — a gdyby się to żadną miarą zrobić nie dało, to najdalej już na Trzech Króli, bo skarbnik ani sobie mówić dał o tym, aby miał jeszcze dłużej zabawić w kraju, a chciał przecie być świadkiem końca tej sprawy, która jego samego kosztowała tyle zachodu. Jednakże Jędrzej postanowił sobie wszystko poświęcić, aby dzień świętej Katarzyny połączył go ze Stasią. Była to właśnie rocznica dnia tego, w którym ją poznał w Warszawie — od tego czasu już minęło dwa lata! I od tego czasu nawet, kiedy obietnicę jej ręki uzyskał, już minęło pół roku, które Jędrzej z uszczerbkiem swojego szczęścia sprawom publicznym poświęcił; zdało mu się, że przecież już dosyć i zasługi, i trudu, i czas jest wielki po nagrodę posięgnać. Jakoż do tego, oby się ten ślub odbył w dzień świętej Katarzyny, nie było żadnej innej przeszkody, oprócz jednej macochy, z którą pakta o ustąpienie pałacu jeszcze nie były zrobione. Te pakta wszakże zdały mu się już teraz dość łatwo — postanowił bowiem w tym nagłym razie zaproponować pani Rudnickiej mieszkanie we Lwowie z odpowiednią jej wymaganiom pensją i był pewnym, że jej się to teraz dosyć podoba. Po rozpędzeniu Francuzów Jaćmierz się stał dosyć nudnym, rok cały samotnego w nim pobytu zrobił go jeszcze nudniejszym; — Lwów był zabawnym, a o ile by Lwów mógł być w ustach pani Rudnickiej jeszcze nie dosyć zabawnym, miał zamiar Jędrzej rozweselić go podwyższeniem pensji. I tak ta niegdyś dość trudna sprawa była teraz w rozumieniu Jędrzeja tak jak skończona — chodziło mu tylko o to, aby znaleźć zaraz odpowiednie dla macochy we Lwowie mieszkanie, nająć je i mieć je gotowym na zawołanie.

Za tym też najpierw wybiegł do miasta i już doszedł do Bernardynów... kiedy wtem jakiś tłum ludzi zwrócił jego uwagę.

Gawiedź uliczna zgromadziła się tłumnie i z hałasem, i krzykiem otaczała jakąś kobietę.

Kobieta ta, z piersią i szyją otwartą, z rozpuszczonymi włosami, trzymała cały pęk zielska i kwiatów w ramionach i z różnymi dziwacznymi gestami przemawiała coś do otaczającej ją pustej gawiedzi. Zdawało się, jakby to była jakaś kobieta szalona...

Zajęło to uwagę Jędrzeja i zbliżył się do tego tłumu. Kobiety tej widzieć nie mógł, bo gęsty tłum ją otaczał, przez który trudno się było przecisnąć, a więc stanął tylko jak mógł najbliżej i słuchał. Jakoż słyszał wyraźnie te słowa: — Puśćcie mnie! puśćcie! ach! jacy wy niedobrzy, nieczuli! I czegóż mnie tutaj trzymacie?

czemu mnie nie dajecie iść w moją drogę? Puśćcie mnie! patrzcie! tam panienka moja śpi w zimnej pościeli, tam trupy koło niej, tam straszno! Puśćcie mnie, niech ją przynajmniej otoczę kwiatami... niech ziela naścielę pod głowę... ach! puśćcież mnie, puśćcie!

I płakała biedna kobieta. A gawiedź rozpustna, półdzika, jak każda gawiedź na świecie, zdziwiała się nad nią.

— Wariatka, na! — wołano na nią — masz kwiatek dla twojej panienki! masz, pościel jej łóżko!

Ale Jędrzeja mrowie przeszło od stóp do głowy. Ten głos zdawał mu się znajomy.

Przecisnął się gwałtem przez tłumy i zajrzał w twarz tej kobiecie. Zajrzał i skostniał na miejscu.

To była Krzywiecka.

Na widok tej służącej Melanii, z rozdartą piersią, z rozpuszczonym warkoczem, z pomieszanymi zmysłami, oddanej na pastwę swawolnej gawiedzi, Jędrzejowi samemu wszystkie zmysły się pomieszały.

— Co to jest? — pytał on siebie samego, przyciskając zimną dłoń do rozpalonego czoła.

Ale w tym momencie dały mu się znów słyszeć słowa: — Panienka moja śpi w zimnej pościeli, tam trupy koło niej, tam straszno...

— Przebóg żywy! — zawołał Jędrzej — i wiedział już wszystko.

Melania umarła!

Ledwie sobie przytomny, wrócił on powolnym krokiem do siebie.

Ale wszedłszy do swego pokoju, zatoczył się już tylko jak pijany do kąta i upadł na sofę bez zmysłów.

Wszakże w owej chwili, kiedy Jędrzej się zbliżył do tego tłumu gawiedzi, aby obaczyć, co się tam działo, skarbnik, który razem z nim wyszedł był z domu i jeszcze nie był odszedł daleko, zbliżył się także do tego tłumu po drugiej stronie.

Przypatrywał on się tej kobiecie szalonej, przysłuchiwał się temu, co mówiła, ale nic nie rozumiał. Ciekawy jednak, co by to była za kobieta, obejrzał się koło siebie, a widząc jakiegoś podeszłego już mieszczanina, zbliżył się do niego i spytał: — Mosanie! a co to jest za kobieta?

— Szalona, panie.

— Ja widzę, że szalona, ale nie wiesz waść, co za jedna?

— O! a cóż bym nie wiedział? przecież ją znałem, kiedy była przy zmysłach. Ot! poczciwe kobiecisko! służyła ona niegdyś u nieboszczki wojewodzianki inflanckiej.

— Jak to u nieboszczki? Alboż imć panna wojewodzianka umarła?

— O! i kiedy! będzie już więcej juk dwa miesiące.

Wiadomość ta i skarbnika przeraziła cokolwiek. I żal mu było, i zniepokoiło go to do wysokiego stopnia. Chciałby był wiedzieć przynajmniej, co o tym mówią? — jakoż spytał znowu po chwili: — Proszę kogo, taka młoda osoba! A nie wiesz waść, co to było? czy chorowała?

— O! jużci bez choroby nie było, ale taka to była choroba! Ja tam nie wiem tego dokładnie, ale tak powiadają, że ze zgryzoty umarła.

Skarbnik na to brwi ściągnął, lecz pytał dalej: — A cóż ją tak zgryzło?

— Już to nie wiedzieć dokładnie, ale tak mówią, że dwie przyczyn było od razu. Jedna ta. że ją jej kochanek porzucił, a druga, że ją zmusili iść za innego. Otóż jak tylko odbyły się zrękowiny, jak się położyła do łóżka, to już więcej nie wstała... Szkoda jej, panie! Dobra to była pani, niedaleko ja od niej mieszkałem, toż napatrzyłem się nieraz, ile dobrego ludziom uczyniła. A i tej szkoda! boć i to było poczciwe pannisko. A jużci pewnie, że musiała być poczciwa i wierna, kiedy po śmierci swojej pani aż rozum straciła.

Wszystko to skarbnika jeszcze bardziej zmartwiło i zaniepokoiło już teraz do najwyższego stopnia. Zaczął się obawiać, aby ten wypadek, kiedy dojdzie do wiadomości Jędrzeja, nie wywarł na nim jakich szkodliwych skutków. Skarbnik myślał nad tym, jak by temu zaradzić — i zaradzenie to zdawało mu się sprawą tak ważną i nawet pilną, że postanowił dla niej wszystkie inne teraz poświęcić, zmyślić jakiś nagły powód do wyjazdu i zabrawszy Jędrzeja, natychmiast ze Lwowa wyjechać.

Takie postanowienie wziąwszy, nie szedł już nigdzie do miasta, tylko prosto wrócił do domu.

Wszakże tam już zastał Jędrzeja.

Siedział on teraz na sofie, z wyciągniętymi przed siebie nogami, z załamanymi przed sobą rękami, z oczyma wpatrzonymi nieruchomie w posadzkę.

Kiedy skarbnik wszedł, on ani spojrzał na niego, jakby go wcale nie widział.

To jeszcze więcej zaniepokoiło skarbnika. Przystąpił do niego i spytał: — Cóż tobie jest? dopiero co wyszedłeś i już powróciłeś.

Ale Jędrzej nie odpowiadał. Skarbnik go chwycił za ramię: — Jędrzeju! na Pana Boga! co tobie jest? czy tylko nie jakie plotki... czy może spotkałeś ten tłum gawiedzi przed kościołem?

— Czy i pan go spotkałeś?... — zapytał Jędrzej.

— Stamtąd powracam...

— Umarła?! — zawołał Jędrzej, chwytając silnie skarbnika za obadwa ramiona i patrząc mu w oczy tak, jakby się jeszcze spodziewał zaprzeczenia od niego.

Ale skarbnik milczał.

Wszakże w tej chwili Jędrzej odskoczył od niego i zakrywszy oczy obydwiema rękami, takim gwałtownym zaniósł się płaczem, jakiego nikt nigdy jeszcze nie widział. Zatoczył się zaraz na powrót na sofę i jeszcze płakał.

Skarbnik patrzał z żalem i współczuciem na niego, ale mu nic przeszkadzał.

Łzy ulgę przynoszą — myślał skarbnik i pragnął w duszy, aby tych łez było jak najwięcej, bo łzy stają się czasem nawet i lekarstwem.

Ale nie na wszystko łzy być mogą lekarstwem — są takie bole, w których łzy nawet ulgi przynieść nie mogą. Takiego też bólu pełen był w tej chwili i Jędrzej. Jakoż wkrótce łzy jego całkiem ustały. Wstał ze sofy i zaczął chodzić po izbie. Przechodząc się niespokojnymi i coraz więcej się chwiejącymi krokami, niby co chwila coś mówił, rękę podnosił do góry, otwierał usta i obracał się do skarbnika, ale nigdy nie powiedział ni słowa. Zdawało się, jakby mu głos zamarł w piersiach na zawsze...

Skarbnik patrzał na niego z niewymowną boleścią. A boleść ta była jeszcze o tyle głębszą, ile że pod wrażeniem tego tak straszliwego wypadku i wobec takich cierpień Jędrzeja nie czuł nawet w sobie dość odwagi i siły, aby się choćby słowem odezwać...

Wszak w godzinę potem Jędrzejowi rozwiązały się usta i głos się znalazł. Ale był to głos daleko straszniejszy niżeli poprzednicze milczenie. W milczeniu bowiem widać było, że zabijającymi go uczuciami targany młodzieniec, krwawy bój toczył z nimi; w tym boju mógł on jeszcze zwyciężyć, ale głos jego przekonywał dowodnie, że bój skończył się najstraszliwszą klęską dla niego. Jędrzej zaczął mówić, ale mówił od rzeczy...

Przeraziło to skarbnika jeszcze daleko więcej. Ale teraz już nie pozostał bezczynnym.

Rozebrał go prawie gwałtem, położył do łóżku i po lekarzy rozesłał. Jednakże i ta pomoc, lubo tak dzielna i prędka, nie przyniosła żadnego skutku — Jędrzej zapadł w tak silną gorączkę, że nie tylko musiano w niej widzieć zapowiedź dłuższej niemocy, ale w pierwszej chwili obawiano się nawet utraty zmysłów...

Wszakże w kilka dni potem obawy te ustąpiły zupełnie. Paroksyzm ton gorączkowy był raczej moralny niżeli fizyczny. Organizm ciała służył mu tylko za pole do objawienia się, ale sam został nienaruszony. Z całej choroby pozostało tylko wielkie zmęczenie, które jednak także było głównie moralne. Jędrzej porzucił łóżko, ale nie wychodził z pokoju. Był blady, zamyślony, smutny, siedział prawie ciągle na jednym miejscu i milczał.

Przez cały czas tej choroby i teraz jeszcze skarbnik nie odstępował go ani na jedną chwilę.

Stan jego teraźniejszy był mu dokładnie znajomy. Był to ból olbrzymiego rozmiaru, była to gorycz równająca się prawie truciźnie, która się rozlała po całej jego istocie — były to skutki odebranej wiadomości o śmierci Melanii — ale dlaczego te skutki doszły do tak wysokiego stopnia, nie mógł sobie tego wytłumaczyć wuj Stasi. Siląc się na wytłumaczenie sobie tego wypadku, wpadał na różne wnioski, na rozmaite domysły... Przy tych domysłach rzucał on nieraz dziwnymi oczyma na cierpiącego młodzieńca... ale milczał. Szanował jego boleść, miał współczucie dla jego cierpień.

Po kilku dniach wszakże zaczął sam Jędrzej się cokolwiek odzywać. Mówił o Melanii i zdawało się, jakby miał do niej pretensję o to, że z nim nie postąpiła otwarcie. Wspominał o wojewodzie i składał wprost całą winę na niego...

Skarbnik słuchał tego wszystkiego z uwagą, a lubo stąd jeszcze nie zyskał żadnego pewnego przekonania, jak się ta sprawa miała w istocie, widział stąd jednak, że jeżeli Jędrzej nie jest całkiem niewinnym tej śmierci, to ma przynajmniej współwinnych. W każdym zaś razie będąc przekonanym, że żal poniewczasie do żadnego słusznego nie wiedzie celu, pomagał Jędrzejowi ze wszystkich sił swoich, aby go podnieść nad to smutne zdarzenie i jego omdlałe siły do dalszej drogi w tę mozolną wędrówkę życia umocnić.

Jednak pocieszające słowa skarbnika niewielki jeszcze odnosiły skutek. Jędrzej bowiem był to jeden z tych ludzi samodzielnych, nie podlegających nikomu oprócz sobie samemu, których tylko własne, tylko wewnętrzne pobudki mogą skłonić do jakiegoś przekonania lub czynu. A w nim samym jeszcze teraz toczyła się walka. Widać było po nim, że już odzyskał władzę nad sobą, lecz widać było także, że jeszcze sam nie wiedział, do czego by miał użyć tej władzy...

Wszakże jednego z dni następnych przechyliła się w nim widocznie ta gra niepewna. Po długim i mozolnym myśleniu przetarł ręką zachmurzone swe czoło i tak mówił: — I czegóż ja myślę? czegóż się tak z sobą mozolę? Czy potrafię powrócić dzień choćby tylko wczorajszy? czy zdołam wskrzesić umarłą? — Co się stało, Bóg sam widzi najlepiej i On kiedyś będzie nas sądził. On powie, kto jest winien tej śmierci, która wydarła spomiędzy nas taką ofiarę. Gdybym był mógł to przewidzieć, byłbym pewnie wszystko poświęcił, aby ją uratować; ale dziś już za późno. Czyż mam własną śmiercią nagrodzić tę stratę, której przeszkodzić nie byłem w stanie?... Dajmy więc pokój próżnej żałobie. Odeszła od nas — a myśmy zostali. Kto wie, kto z nas szczęśliwszy?

Widząc w nim skarbnik taki zwrot myśli i uczuć, dopomógł mu całym sercem i całą wymową. Jędrzej się zbierał coraz lepiej na siłach, mówił za sobą coraz dźwięczniej i coraz wymowniej, a na koniec dodał: — Bo i cóż mi zresztą zostaje? Pomodlę się jutro na mszy świętej o wieczny spokój dla jej męczeńskiej duszy, odwiedzę grób jej... a pojutrze dalej w drogę, póki i nam także nie krzykną Sta viator!40 i nie połączą nas z tymi, którzy już spoczywają.

Takie postanowienie było rezultatem tej niebezpiecznej choroby i długiej walki, której koniec przez kilkanaście dni był tak niepewny.

Jakoż nazajutrz rano odprawiała się msza żałobna w kościele Bernardynów za duszę Melanii. Obadwa podróżni byli na niej przytomni. Obadwa modlili się, klęcząc przez całą mszę świętą, a Jędrzejowi nawet po kilka razy tak obfite łzy się puszczały z oczu, że musiał przerywać modlitwę i chustką twarz przed widzami zasłaniać.

Wszakże po mszy wyszedł on całkiem spokojny i nawet swobodny z kościoła. Skarbnik patrzał na niego z niewymowną radością. Poszli razem do miasta, zamawiali mieszkanie dla pani Rudnickiej na zimę, załatwiali inne sprawunki, a potem obiadował z kilką przyjaciółmi u restauratora i byli wszyscy nawet bardzo weseli. Po obiedzie skarbnik poszedł do miasta za dalszymi sprawunkami — a Jędrzej wziął dorożkę i pojechał na cmentarz.

Był to dzień mroźny cokolwiek, ale jasny i piękny jak cała jesień owego roku. Ale Jędrzej nie zważał wcale na czas i powietrze, on był cały w sobie zamknięty, cały oddany jak najtkliwszym wspomnieniom przyjaciółki swojego dziecięctwa. Jego serce było pełne czci religijnej dla tej nieszczęśliwej ofiary, pełne owej spokojnej, uroczystej żałoby, jakiej są zdolne tylko dusze czyste i wzniosłe. W jego głowie była tylko myśl jedna, a to myśl o tej rzewnej, głębokiej, z wnętrza serca wydartej modlitwie, którą odmówi na grobie Melanii...

Tak przejechał on całą Łyczakowską ulicę, zakręcił poza klasztor Pijarów i ani się spostrzegł, kiedy stanął przed bramą cmentarną i domkiem grabarza.

Ledwie wysiadł z powozu, usłużny grabarz sam wyszedł przeciwko niemu, oświadczając gotowość na jego usługi.

Jędrzej zapytał o grób wojewodzianki inflanckiej i kazał się doń zaprowadzić.

— Grób ten — opowiedział mu grabarz — Jw. pan sam znajdzie z łatwością. Leży on pod samą kaplicą po prawej stronie, stoi za nim krzyż wielki kamienny, na nim głaz stary, któryśmy położyli tymczasem, nim kamieniarze nagrobek skończą, a koło głazu jest cała fura zielska i kwiatów, którą tam naznosiła służąca nieboszczki.

— To ta służąca często tutaj przychodzi? — zapytał Jędrzej z rozrzewnieniem.

— Codziennie, panie, ani jednego dnia nie opuści. Nie wiem, co to będzie, jak przyjdzie zima...

Nie odpowiedziawszy nic na to, poszedł Jędrzej na cmentarz. Pomiędzy sarkofagi kamienne, szczerniałe krzyże, drzewka smutne bez liścia i brzozy płaczące, z których się składa to milczące miasto umarłych, szedł on pełen najtkliwszego wzruszenia i drżąc cały pod wrażeniem tych uroczystych uczuć, które przepełniały mu serce. Był on teraz w jednej z najpoważniejszych chwil swego życia: szedł powitać Melanię w grobie i pożegnać na zawsze... szedł oddać jej teraz tę cześć świątobliwą, której nie oddał za życia...

Wszakże niedługo trwała ta jego wędrówka. Wkrótce bowiem spostrzegł on ten krzyż wielki kamienny, który stał za jej grobem, obaczył grób świeży i całe pęki zielska i kwiatów około niego. Ale na grobie obaczył także jakąś kobietę.

Była to niewątpliwie Krzywiecka. Jędrzej ją poznał od razu. Siedziała ona na owym starym głazie, który położono tymczasem, miała rozpuszczone warkocze, szyję i piersi otwarte, i z kwiatów, i ziela wiła wieńce na swoich kolanach.

Obaczywszy ją Jędrzej, zastanowił się chwilkę. Tej drugiej ofiary tego straszliwego zdarzenia nie spodziewał on się tu spotkać. Widok jej zrobił na nim jakieś dziwne i prawie rozstrajające wrażenie. Owa cześć świątobliwa, owo pragnienie modlitwy, które jego serce przepełniało do tego momentu, pomieszało się w nim teraz z jakimś nieopisanym uczuciem, w połowie żalu, w połowie trwogi. Była to wszakże tylko chwilka. Jakoż niebawem wysunął on się spoza drzewek, za którymi się był zatrzymał, i zbliżył się wolnym krokiem do grobu i do Krzywieckiej.

Nieszczęśliwa służąca rzuciła nań okiem, ale nie przerywała przez to wcale swojej roboty, którą była niezmiernie zajęta — zdawało się, jakby ją przytomność czyjaś wcale nie obchodziła.

Nie tak wszakże było z Jędrzejem. Jego widok tej nieszczęśliwej, która aż do tego stopnia straciła zmysły, że nawet jego nie poznała, napełnił jeszcze tym głębszą litością nad tą drugą ofiarą. Patrzał na nią prawie ze łzami i sam nie wiedział, co mówić. Wszakże rzekł do niej po chwili: — Och! biednaś ty, moja Krzywiecka! Kto wie, czyli nie nieszczęśliwsza niż twoja pani.

— Pani, pani! — odpowiedziała na to Krzywiecka, nie odwracając wcale uwagi od wieńców — panienka trzeba mówić, bo to była panienka. Ale i pani także, o! wielka pani! wiele miała pereł i brylantów, złota, aż oczy się ćmiły. Ale jak umarła, to jej to odebrali. Zabrał, zabrał sobie to wszystko ten obrzydliwy starosta; bodajby nie żył! Ale on żyje i panuje jak dawniej, a moja biedna panienka w grobie. Tutaj w tym grobie zimnym, w jednej tylko atłasowej sukience, w którą jam sama ją ubierała. Zimno jej tam, biedaczce, straszno jej tam między trupami, och! gdyby mnie tam puścili do niej! byłybyśmy znów razem, tak jakeśmy były za życia. Ja bym wzięła dla niej ze sobą futerko gronostajowe, w którym chodziła w pokoju, i płaszcz sobolowy, w którym wyjeżdżała do miasta, ubrałabym ją, otuliła, ochuchała i byłoby jej ciepło przynajmniej...

— I w szaleństwie nawet poczciwa! — rzekł Jędrzej do siebie z współczuciem i spytał: — powiedzcie mi, moja Krzywiecka, i długo twoja pani chorowała?

— Och! niedługo, niedługo! Jak tylko się zaręczyła z starostą, zaraz się położyła do łóżka i już więcej nie wstała. Powiedziała mi wtenczas: „Moja Krzywiecka! rozbierz mnie jak możesz najprędzej; mam nadzieję, że mnie nieprędko będziesz znowu rozbierać; raz mnie tylko jeszcze ubierzesz, a potem... i już ja będę szczęśliwą”. I jak się położyła natenczas, to już tylko gasła, gasła, aż zgasła na koniec!

— I cóż mówiła podczas choroby? nie skarżyła się na kogo? nie chciała widzieć jeszcze kogo przed śmiercią?

— O! nie skarżyła się nigdy! nie skarżyła się nawet na tego, który ją zabił...

Jędrzej zadrżał. Ale w tej chwili zmienił się głos tej nieszczęśliwej kobiety i powiedziała dalej: — Ale jam się skarżyła, skarżę się dzisiaj przed ludźmi i oskarżę go kiedyś przed Bogiem, kiedy przed Nim stanę w dzień śmierci!

Te straszne słowa wstrzęsły całą istotą Jędrzeja. Dreszcz straszliwy go przeszedł od stóp do głowy, ciemno mu się w oczach zrobiło. Zdawało mu się, że już ta skarga jest zaniesiona przed Boga, że już się ziemia pod nim otwiera. Całej chwili mu trzeba było na to, aby do siebie powrócił.

Odzyskawszy przytomność, patrzał jeszcze przez chwilkę na Krzywiecką, a potem dziwnie łagodnym, prawie błagalnym tonem zapytał: — I za cóż byś ty się skarżyła na niego?

— Za co? — wykrzyknęła Krzywiecka szalonym głosem i zerwała się z miejsca, patrząc w oczy niepoznanemu dotychczas przez siebie Jędrzejowi. A kiedy tak patrzyła, straszne jej oczy zaczęły się coraz bardziej otwierać, twarz jej się wykrzywiła i nabrała okropnego wyrazu, po czym wyciągnąwszy rękę ku jego piersi, zawołała przerażającym głosem: — Ty?!... tyś zabójca mojej panienki!... — i z tymi słowami runęła juk nieżywa na ziemię.

Nie będziemy już dalej świadkami tej sceny. Przejdźmy do skarbnika.

Owo więc, kiedy to się działo na Łyczakowskim cmentarzu, skarbnik, nie wiedząc o niczym ani się spodziewając czego bądź złego, biegał jeszcze za ostatkami sprawunków aż do wieczora. Wieczór odszukał swoich przyjaciół i kolegów i z nimi się zabałamucił do późna.

Była już prawie północ, kiedy do siebie powrócił, ale jakież było jego zdziwienie, kiedy pomimo tak późnej godziny przecież jeszcze Jędrzeja nie zastał. W pierwszym momencie objęła go jakaś trwoga, jakieś niedobre przeczucie — zdawało mu się, że Jędrzej go oszukał, że nie strawił w sobie swojego bólu i pobiegł szukać nań lekarstwa gdzie za morzami.

Obawiając się zaś zanadto mocnego oporu z jego strony, wyjechał bez pożegnania. — Przypuszczenie to jednak było tylko chwilowe. Zastanowiwszy się nad nim chłodniej, niepodobna było przy nim pozostać: Jędrzej nie był dzieckiem, miał obowiązki na sobie, o taką dezercję nie można go było posądzić. Wszakże ta słuszna uwaga tylko tym większym niepokojem napełniła skarbnika. Myślał, myślał i nic nie mógł wymyśleć...

A tymczasem minęła pierwsza godzina, minęła druga, szło już na trzecią. O trzeciej wreszcie sen zmorzył starego i zasnął. Zasnął twardo i nie zbudził się, aż kiedy słońce już było wysoko. Pierwsze miejsce, na które spojrzał swymi zaledwie przetartymi oczyma, było łóżko Jędrzeja — ale łóżko to było próżne. Niespokojność jego doszła do najwyższego stopnia.

Zebrawszy się, jak mógł tylko najprędzej, wybiegł na miasto. Ale dobiegłszy do Bernardynów, zastanowił się.

Gdzież idę? do kogo? — pytał sam siebie skarbnik i w niespokojnym zamyśleniu nazad do swojej kwatery powrócił. Rzucił czapkę na stolik i rzekł do siebie: — Ha! niech się dzieje, co chce, tutaj już mi czekać na niego. Czy on, czy wiadomość o nim, tu tylko przyjść może.

Ale tak czekał jeszcze jedną godzinę i drugą, i trzecią, i wszystko na próżno.

Aż nareszcie koło południa wszedł Jędrzej.

Obaczywszy go skarbnik, ledwie mu się nie rzucił w objęcia — ale wziąwszy go lepiej na oko, zatrzymał się.

Nie mogło być inaczej. Przed tym Jędrzejem, który teraz wchodził do tej komnaty, każdy byłby się musiał zatrzymać — tak postać jego była poważną, tak wzniośle tragiczną.

Był on blady jak śmierć. Na jego twarzy był wyryty wyraz najgłębszej boleści. Ale w tej twarzy było widać zarazem, że duch jego, lubo przygnębiony olbrzymim ciężarem, dźwiga jednak ten ciężar — z najwyższym wysileniem, ale i z najwyższą godnością. Gdyby go było teraz zamienić w posąg, byłby to najwspanialszy pomnik, jakiego duch ludzki kiedykolwiek się może doczekać na ziemi. Człowiek, dźwigający na sobie cały świat bólu i nie uginający się pod tym ciężarem — owoż ten pomnik.

Z taką wzniosłą powagą przystąpił on do skarbnika i położywszy rękę na jego ramieniu, mówił głosem pełnym najgłębszej żałoby, ale zarazem uroczystym i silnym: — Słuchaj mnie, panie majorze, z uwagą, bo przychodzę do ciebie z moim ostatnim słowom. Nie sprzeciwiaj mi się, nie odpowiadaj, bo co powiem, jest nieodmienne. Bóg jest świadkiem moim, żem śmierci Melanii nie winien! Nie starałem się nigdy obudzić w niej miłość dla siebie, nie powiedziałem jej nigdy, żebym ja miłość czuł dla niej, nie dałem jej nigdy prawa do tego, aby liczyła na mnie. A przecież tak się stało! Melania umarła na skutek zawiedzionej miłości. Jam tej miłości nie winien, jam i śmierci nie winien — ale jestem tu czegoś koniecznie winien, bo czuję ciężar na sobie. Ja z żadnym takim ciężarem żyć nie potrafię! Serce mi się krwawi, pierś ściska — trzeba mi powietrza, trza burzy, trza ognia, bo inaczej zgniję sam w sobie i zginę!... Idę więc w ogień! — Ale ja jestem zobowiązany względem twej siostrzenicy. Nie mogę jej się oddać, jak jestem; bobym jej oddał półtrupa — a obiecałem człowieka. Rozwiązuję ją zatem ze wszystkich mi danych przyrzeczeń! Niech idzie za mąż i niech będzie szczęśliwą. Jeżeli wrócę i zastanę ją zamężną, błogosławić jej będę i będę szczęśliwy jej szczęściem. Tu masz spisaną moją ostatnią wolę; oddaj ją, gdzie należy.

A teraz bądź zdrów! W burzy i w ogniu, w życiu i w ostatniej chwili skonania pamięć wasza będzie mi najdroższą pociechą!

To rzekłszy, objął skarbnika w swoje ramiona, złożył gorący pocałunek na jego twarzy — i wydarłszy się z jego objęcia, zniknął z komnaty.

Skarbnik był jak odurzony.

Widząc Jędrzeja biegnącego szybkimi krokami do drzwi, wyciągnął tylko ręce za nim, jakby go chciał jeszcze zatrzymać — ale na próżno. Za kilka sekund słyszał już turkot powozu, który właśnie wyjeżdżał z oberży, unosząc ze sobą Jędrzeja nazad w te same strony, z których niedawno powrócił.

XXV Tymczasem kiedy taki niespodziewany obrót brały losy Jędrzeja we Lwowie — w Zagórzu panował ciągły smutek, niespokojność, obawa, a często nawet i trwoga.

Niecierpliwa podkomorzyna, będąca w dolegliwych zdarzeniach częstokroć nawet sama z sobą w niezgodzie, nie tylko nie umiała swych ustawicznych wzruszeń zwyciężać, ale nawet nie była w stanie przemilczać tych myśli, jakie jej też wzruszenia napawały co chwila.

Dziwna też, na jakie osobliwe nieraz wpadała domysły. Więc raz jej się zdawało, że skarbnik z Jędrzejem obadwa razem popłynęli do Francji i tam się zaciągnęli do wojska — i wtedy całą winę tego szalonego postępku przypisywała bratu. Drugi raz znowu wpadała skądeś na domysł, że ich niewierni Turcy pojmali w Stambule, powrzucali do więzień, powbijali na pale, poprzeszywali strzałami lub jakąś inną męczeńską zabili śmiercią — a wtedy już sama nie wiedziała, na kogo się skarżyć. Wszakże najczęściej i najmocniej ze wszystkich obaw podobnych straszyła ją myśl o tych strasznych chorobach, które często panują w Mołdawii i całej Turcji europejskiej. Takiej choroby ofiarą padł i jej mąż nieboszczyk, kiedy za podobnymi sprawami, jak skarbnik i Jędrzej, do tych fatalnych Jass się zapędził. Myśl o takim wypadku, mogącym łatwo i tych obudwóch napotkać, zdawała jej się najpodobniejszą do prawdy ze wszystkich, a Mołdawia, Jassy, żółte febry, zabijające gorączki były prawie codziennie w jej ustach.

Pomimo to wszystko jednak, pomimo rzeczywistych powodów do niecierpliwości i pomimo takiego przykładu w matce, Stasia, lubo Bóg wie sam tylko, ile w głębi serca cierpiała, umiała jednak znosić te cierpienia z wytrwałością, z pokorą i męstwem.

Może się to dziwnym wydawać komu, że młodziutka i zaledwie rozwijająca się dopiero latorośl była już w swojej młodości silniejszą od tego drzewa, któremu zawdzięczała istnienie i życie; może się to dziwnym wydawać komu, ale pomimo to, tak było w istocie i tak było nie tylko tutaj, ale w całej Polsce natenczas. Pokolenie to, które się wychowało i wzrosło za panowania Stanisława Augusta (jakiekolwiek panowanie tego króla przyniosło skutki gdzie indziej), było jednak we wszystkie moralne zasoby nieporównanie bogatszym od pokolenia tego, które się wychowało i wzrosło za Sasów. Z pierwszego z tych pokoleń nadzwyczajne okoliczności wycisnęły wszystkie złe i dobre jednostki na widownię publiczną — drugie nie miało już tak koniecznego ani skoncentrowanego pola do swoich popisów, i widzimy je rozrzucone prawie po całym świecie; — a okoliczność ta staje się bardzo ważną, a dla niektórych nawet nieprzepartą przeszkodą do sprawiedliwego tych obudwóch pokoleń porównania ze sobą i słusznego osądu. Lecz jeżeli, obeznani dokładnie z dziejami tych obudwóch pokoleń, weźmiemy je bez uprzedzenia na oko, nie możemy inaczej powiedzieć, jak tylko: że pierwsze z nich było zrębem pni popróchniałych i starych, pomiędzy którymi pozostało jeszcze cokolwiek drzew wspaniałych i świetnych — drugie zaś było młodym wprawdzie posiewem, ale pełnym siły żywotnej, energii i życia.

Jakoż jak Jędrzej był pod każdym względem doskonalszym i wyższym od swego ojca nawet natenczas, kiedy ten ojciec niby to walczył w konfederacji — jak Melania w zimne klasyczne formy ojca ministra potrafiła wlać żywe uczucie i poświęcenie — jak Ernestyna w marnotrawnych podróżach swój matki potrafiła znaleźć dla siebie naukę, a w jej licznych przywarach przestrogę — jak Flawiusz wreszcie znalazł dość siły w sobie, aby wyrzucić ze swego wnętrza brudną po staroście spuściznę — tak i skromna, i więcej zagonowa niżeli wielkoświatowa Stasia przynajmniej w tym przewyższyła swą matkę, że wyrobiła w sobie większą cierpliwość, większą pokorę i większą siłę do cierpień, która tak jej, jak i jej wszystkim rówieśnym, była, niestety! jeszcze daleko więcej potrzebna niżeli ich ojcom i matkom.

Nie wiemy jeszcze, jakie losy spotkają tę młodziutką dziewczynę w dalszym ciągu jej życia, nie wiemy zatem, o ile jej ta cierpliwość, pokora i siła być może jeszcze potrzebną, ale i teraz już widzimy, że bez niej byłaby się zaledwie obeszła. Z nią zaś, lubo może jeszcze tak upaść, jak każda inna: bo któż nie upadnie nareszcie pod ciosami srogich przeznaczeń? — jednak trwa jeszcze, a nie poddając się sama swoim cierpieniom i utrzymując jeszcze matkę przy siłach, coraz się wyżej wznosi, uszlachetnia, uzacnia i oddaje ze siebie samej najpiękniejszą cześć Panu Bogu, który ją między najwspanialsze swe dzieła policzył.

Tak stały rzeczy w Zagórzu, kiedy nareszcie dnia jednego skarbnik przyjechał.

Na jego widok podkomorzyna rzuciła mu się z konwulsyjnym krzykiem radości na szyję, Stasia przybiegła do niego i chwyciła go z zapałem za rękę — omalże go nie rozdarły pomiędzy sobą uradowane kobiety.

Jednakże radość ta wkrótce się uśmierzyła, kiedy się spostrzeżono, że nie masz ze skarbnikiem Jędrzeja.

Z nadzwyczajną niespokojnością, z obawą, z trwogą pytały o niego po kolei i podkomorzyna, i Stasia — a ta trwoga zamieniła się nawet w przestrach gwałtowny, kiedy skarbnik nie mógł jakoś na prędce słów dobrać, którymi by im mógł najskuteczniej niebytność jego wytłumaczyć i usprawiedliwić.

Obydwie kobiety były pewne, że Jędrzeja już nie masz na świecie. Żadna z nich nie śmiała tego wymówić, ale widać to było w ich głosie i twarzach.

Jakoż widząc to skarbnik, zniecierpliwił się wreszcie i rzekł dobitnie: — Ale, proszę was, nie desperujcie na próżno, kiedy wam mówię wyraźnie, że nie ma czego. Jędrzej żyje i jest zdrów jak lew, zdrowszy daleko ode mnie. A że nie przyjechał ze mną, miał do tego powody i nawet słuszne, bo inaczej byłbym się temu sprzeciwił. Dlaczego zaś nie przyjechał, i to wam powiem, tylko proszę was, dajcie mi przynajmniej odetchnąć.

Niespokojne kobiety już uwierzyły temu, że Jędrzej żyje, ale przecież jeszcze spoglądały z niedowierzaniem na skarbnika, a Stasia nawet odezwała się na to: — Ach! ale czemuż przynajmniej coś nie napisał?

— Otóż w tym masz dowód najlepszy — rzekł prędko skarbnik — że były to słuszne powody, dla których wyjechał, kiedy były tak nagłe, że nie miał czasu napisać.

Był to wprawdzie argument, ale przecież niedostateczny dla Stasi, jednakże już tylko z ciekawością spytała: — A czy był on teraz z wujaszkiem we Lwowie?

— Był ze mną we Lwowie i ze Lwowa wyjechał.

Stasia patrzała z niedowierzaniem na wuja. Spostrzegł to skarbnik i rzekł: — Nie wierzysz mi? Otóż cię zaraz przekonam.

To mówiąc, dobył paczkę papierów z zanadrza, rozwinął ją i wziąwszy testament Jędrzeja do ręki, zakrył cały tekst jego, a pokazując Stasi tylko datę i podpis, rzekł do niej: — No cóż to jest? jego to podpis czy nie?

— Jego...

— A data?

— Dwunastego nowembra41...

— Kiedyż to było?

— Dzisiaj mamy piętnasty, to trzy dni temu...

— A więc widzisz — zawołał skarbnik — trzy dni temu żył jeszcze i był przecie zdrów i cały, kiedy się własną ręką i tak pięknie podpisał.

— Ale gdzież on pojechał? On gdzieś daleko pojechał. On może na wojnę pojechał?

— Nie — rzekł skarbnik stanowczo — na wojnę nie pojechał, ale pojechał nieblisko.

— Gdzież on pojechał?

— On pojechał do Stambułu...

— O! Boże! — zawołała Stasia — znowu do tego szkaradnego Stambułu... znowu na takie niebezpieczeństwa...

— Ale cóż za niebezpieczeństwa! chyba nigdy nic nie słyszałaś o Stambule? To najpiękniejsze miasto z całego świata... A zresztą on w Stambule długo nie zabawi, bo stamtąd zapewne do Wenecji popłynie, a z Wenecji już lądem do nas powróci.

— Do Wenecji jeszcze popłynie? — pytała z coraz większym wzruszeniom Stasia — wujaszku! on nie do Wenecji, on na wojnę francuską pojechał.

— Ale nie! kiedy ci mówię, że nie!... A zresztą, gdyby się nawet i gdzie pobił troszeczkę, to czyż to zaraz ma ginąć? Moje dziecko! ja nie mam tyle włosów na głowie, w ilu bitwach już byłem — a przecież żyję. I jeszcze się bić będę, i jeszcze da Pan Bóg nie zginę, i złożę kości moje w ojczystej ziemi...

Stasia słuchała tego wszystkiego ze drżeniem, patrząc niepewnymi oczyma, to na wuja, to na matkę; lecz kiedy skarbnik jakoś w tej chwili widocznie jej wzroku unikał, a matce tylko ciężkie się z piersi dobywały westchnienia, nie mająca już o nic ani o nikogo oprzeć się Stasia, zachwiała się i rzuciwszy się z głośnym płaczem siedzącej matce do kolan, zawołała prawie rozdzierającym głosem: — Matko moja! ja jego nigdy już nie obaczę!

Długiego czasu potrzeba było na to, nim zdołano uspokoić rozżaloną dziewczynę.

Podkomorzyna sama, lubo także zniepokojona do najwyższego stopnia, zajęła się nią jednak z całą troskliwością macierzyńską.

Za pomocą skarbnika i różnych argumentów to naciągniętych do okoliczności, to zupełnie kłamliwych, uspokojono ją przecież przynajmniej o tyle, że przestała się skarżyć i zamknęła się w samej sobie ze swoimi myślami i uczuciami. Podkomorzyna znalazła już także tyle siły w sobie, żeby przynajmniej niepotrzebnymi lamentacjami nie przerywać powszechnego milczenia.

I tak zasiadła znowu cisza w zagórskim dworze, cisza poważniejsza daleko, niżeli była tu kiedykolwiek — ale była to cisza najsmutniejszej żałoby.

Tymczasem skarbnik pośród tej ciszy ustawicznie się krzątał i był ciągle czymściś zajętym. A lubo wszystkie jego teraźniejsze zajęcia były tak grubą tajemnicą pokryte, że nawet siostrze swojej, zawsze niespokojnej i zawsze ciekawej, nie dawał o nich żadnych objaśnień — to jednak, co mimo jego woli było widoczne dla wszystkich, naprowadzały na takie domysły, które nie mogły być niezgodnymi z rzeczywistością.

Owo więc sprowadził on najpierw kilka brył pięknych kamieni, sprowadził zarazem i kamieniarzy i zamknąwszy ich w osobnej w oficynach izdebce, nikogo do nich nie wpuszczał. Lubo ci kamieniarze mieli najsurowszy nakaz nie powiadania nikomu, co robią, i z początku cały dwór się domyślał, że skarbnik każe kuć dla kogoś kamienny grobowiec; dowiedziano się jednak od nich powoli, że kują tylko wielkie odrzwi kamienne z herbem i napisami. Jednocześnie też z nimi kowal zagórski robił drzwi wielkie żelazne, na olbrzymich wrzeciądzach, z zamkiem podwójnym i sztucznym. Kiedy zaś to się działo, skarbnik bardzo często zachodził do bliskiego o.o. reformatów klasztoru, tam z mnichami i przełożonym miewał długie narady, tam jakąś celę dolną oglądał i w tej celi kazał drzwi wybić większe, nową kratę wmurować w okno, nową nawet dawać podłogę. Domyślano się tedy z pewnością, że te drzwi i odrzwi do tej celi się robią i tak powiadano, że skarbnik myśli tam złożyć swe skarby i oddać je mnichom w opiekę. Czy zaś ma zamiar i sam tam zamieszkać, czy tylko chce tam swe skarby złożyć dlatego, że ma jakąś daleką i może niebezpieczną podróż przed sobą? — o tym jeszcze rozmaicie mówiono.

Jego inne zajęcia wszakże zdawały się za tym drugim przemawiać.

Śród tego czasu bowiem był on ciągle czynnym i za domem, i w domu. W domu, czego nigdy nie robił przez całe życie, przesiadywał często po parę godzin z piórem w ręku, pisząc listy, rozsyłając posłańców i wyprawiając całe pakiety korespondencyj na pocztę. Kiedy się podkomorzynie zdarzyło czasem w lot uchwycić posłańca i adresy tych korespondencyj odczytać, znachodziła na nich zwykle miejsca bardzo dalekie, a najczęściej Paryż, Strasburg, Dijon, Bazyleę, Wenecję — osoby zaś, do których te listy były adresowane, były zawsze obce i nieznajome. Dziwiło ją to niezmiernie, skąd jej brat, taki dotychczas domator, przyszedł do tak rozgałęzionych zagranicznych stosunków? — ale wiedząc z góry, że się o tym nie dowie od niego, milczała.

Jednakże przy tym nie zapomniał on i o stosunkach bliższych, krajowych. Jakoż pomimo takiego piórowego zajęcia, ledwie dzień który był taki, ażeby skarbnik gdzieś nie wyjeżdżał.

Czasem pojechał i bawił trzy dni, czasem cały tydzień nie było go w domu, a lubo sługa jego tak zawzięcie milczał o każdej podróży, jak i on sam, wiedziano przecież, że śród tego czasu był raz we Lwowie i był nawet w Krakowie. Kiedy zaś się zdarzyło, że w domu siedział, to i bez gościa się nie obeszło. Osobliwie młodzież sąsiedzka i dalsza często go odwiedzała, skarbnik ich przyjmował w swoich osobnych komnatach, bawił się z nimi i był zwykle bardzo wesoły, a często nawet wesołość jego dochodziła do tego stopnia, że z piwnicy swojej co najprzedniejsze specjały dobywał, z których potem tylko próżne wynoszono butelki. Jednakże skarbnik, który zawsze tak skąpił win starych i dobrych, teraz wcale ich nie żałował i nawet mówił nieraz przy siostrze: — Szkoda to tych sektów wybornych, które się tak długo w mojej piwnicy chowały, ale niech ich tam Pan Bóg!... kto wie, czyje jutro? a na wesele Stasine jeszcze mi ich zawsze zostanie.

W owym czasie był skarbnik także parę razy w Jaćmierzu. I o tych odwiedzinach nic nie wspominał przed siostrą i siostrzenicą, lecz kiedy ostatnim razem powrócił, tak mówił: — Byłem też wczoraj w Jaćmierzu, ale jakoś niedobrze tam idzie. Jegomość się trochę opamiętał i powstał na nogi, ale pije zawsze jak suseł. Dawniej pił na frasunek — a dziś na fantazję. Jednego dnia nawet tak ta fantazja się w nim nasrożyła, że chciał żonę precz z domu wyganiać; ot! do czego to przyszło! Ale już tam nie masz co i wyganiać. Jejmość bowiem zastałem haniebnie cichą i pokorniutką. Rozniemogła się nawet w tych czasach na piękne, a tu już maj za plecyma. Kto wic, co to być może? bo to mówiono dawniej: „Kiedy baba w maju słaba, pacierz mów”. Pamiętajcież mi o tym, żeby w takim razie jakoś Ernestynkę pocieszyć. Ona biedna, ona jest teraz sierota przy matce — a cóż dopiero byłoby wtenczas, kiedy by i tej matki nie stało?

Stasia słuchała tego z niewymownym zajęciem i prawie z rozrzewnieniem, a kiedy skarbnik skończył, zawołała z zapałem: — My ją weźmiemy do siebie!

— Zapewne, że ją będziemy mogły wziąść do siebie — rzekła na to matka — przecież nam miejsca dla niej i chleba nie braknie.

— Bo ja nie wiem, mamo — odezwała się na to tym ośmielona Stasia — czemu my dotychczas przynajmniej choć raz nie były w Jaćmierzu. Siedzimy tu jak w klasztorze, nie bywamy nigdzie, nie przyjmujemy nikogo u siebie i jeszcze sobie odmawiamy nawet stosunków z tymi, którzy tak bliscy są Jędrzejowi. Jestem pewną, że bywając w Jaćmierzu i przyjmując tych państwa u siebie, mielibyśmy w tym bardzo wiele pociechy.

— A zapewne... trzeba będzie tam kiedy pojechać...

— Jedźcie tam, jedźcie — rzekł na to skarbnik — kiedy się zostaniecie same, będziecie się wzajem pocieszać, aż póki my nie wrócimy i nie poczną się dnie naszego wesela i szczęścia.

Stasia tylko westchnęła, a podkomorzyna spytała: — A czy już i ty nas myślisz opuścić?

— Jestem już gotów ze wszystkim... jeszcze was tylko czymsiś pocieszę, a potem bywajcie zdrowe!

Jakoż istotnie skarbnik był już gotów ze wszystkim, co mu pozostawało do ułatwienia?.

Kamieniarze już dawno skończyli swoją robotę, a owe drzwi, odrzwia i zamki przeniesiono z oficyn do klasztoru. Co więcej, wszystkie rzeczy kosztowniejsze skarbnika, jego srebru domowe, kryształy, broń, zbroje stare i wszystkie cenniejsze ubiory były popakowane w skrzynie wielkie, a te skrzynie, pozamykane szczelnie, poprzenosiły się także już z wolna pod opiekę sług Bożych. W pomieszkaniu brata podkomorzynej pozostała już tylko jedna skrzynia żelazna, najmniejsza, lecz podobno najważniejsza ze wszystkich, którą wszakże jaki by miał los spotkać na końcu, jeszcze nikt nie wiedział ani się nawet domyślał.

Wszakże niebawem już, bo prawie w parę dni potem, skarbnik, powróciwszy rankiem z jakiejś niedalekiej wycieczki, popołudniu posłał konie i powóz do zagórskiego klasztoru.

Tym powozem i tymi końmi przyjechało trzech najstarszych mnichów do niego. Jeden z nich był to gwardian, a dwaj drudzy najpoważniejsi i najstarsi z braciszków. Skarbnik ich witał u progu z wielkim poszanowaniem — a potem zaprowadził do swojej komnaty i zamknął się z nimi.

Zamknąwszy się, naprzód ich częstował staropolskim zwyczajem i długo bardzo, zacnie i statecznie z nimi rozmawiał — aż nareszcie do rzeczy przystąpił i tak mówił: — Przewielebni ojcowie! Przez ten czas, jak tu mieszkam u mojej siostry i tak pilnie korzystam z waszego zacnego sąsiedztwa, mieliście niejednokrotną sposobność przekonania się, ile mi zależało na tym, abym waszą trwałą przyjaźń pozyskał. Pozyskawszy ją i wzbudziwszy między nami ufność wzajemną, pokochałem was tyle i upodobałem sobie w świętym przybytku waszym do tego stopnia, żem postanowił uprosić sobie u was kącik maleńki i w nim, w waszej bliskości, w spólnych z wami modlitwach i rozmyślaniach resztę mego żywota dokończyć. W zwykłym waszym miłosierdziu dla bliźnich, wzywających w imię Chrystusa Pana waszej pomocy, a w osobliwszej przyjaźni dla mnie, zezwoliliście na to i oddaliście mi jedną celę waszą na moje mieszkanie. Ta cela już jest opatrzona dostatnio, pomieszczona w niej moja cała chudoba i nie pozostaje już nic, jak tylko mnie samemu się do niej sprowadzić. Czy tak? jakże myślicie?

— A jużci tak — odpowiedzieli mnisi — oczekujemy jegomości z upragnieniem.

— Dziękuję wam bardzo — rzekł na to skarbnik — za wasze serca takie przyjazne dla mnie, ale wam muszę powiedzieć z żalem, że tak nie jest w istocie. Jeżeli Pan Bóg łaskawym okiem spojrzał i pobłogosławił tę przyjaźń, która się zawiązała pomiędzy nami, to nas pewnie na końcu i tym pocieszy, że nas znowu razem ze sobą sprowadzi; ale teraz jeszcze to bardzo daleko do tego.

— Jak to? to jegomość myślisz gdzieś jeszcze wyjeżdżać? — zapytali mnisi z zdziwieniem.

— Tak jest, moi kochani ojcowie — rzekł skarbnik — jadę i to w drogę tak daleką, że kto wie, azali z niej kiedy powrócę?

— Ależ panie majorze... — zaczął mnich jeden; ale major mu przerwał, mówiąc: — Nie sprzeciwiajcie się temu, bo taki jest palec Boży i takie jest przeznaczenie. Nim się na tę drogę, może już moją ostatnią, zdecydowałem, zastanawiałem się niepomału, azali tak być powinno. Ale znalazłem nieodmiennie, że być nie może inaczej. I słuchajcie mnie, zaraz wam powiem, dlaczego. Kiedym był młody i ojciec mi się kazał sposobić do różnych zawodów, jak to zwykle czynią zapobiegliwi ojcowie, mnie ani w głowie nie było myśleć o innym zawodzie, jak o rzemiośle rycerskim. Ale ojciec mi mówił: — „Piękny to zawód, ba!

najpiękniejszy na świecie; toż i ja go praktykowałem niemal przez całe życie. Aleć to zawód jest taki, do którego trzeba okazji, a czasem mija i więcej niż życie człowieka bez takowej okazji. Trzeba tedy mieć i drugi jakiś zawód za pasem”. — Tak mówił ojciec, a wskutek tego ks. Dudkiewicz mnie zaraz zasadził do Pandektów42 i Voluminów legum43. Piękne to rzeczy i te Pandekty, i one są obywatelowi potrzebne, ale natenczas jakoś dziwnie mi te bibuły śmierdziały, bo mi się zdawało tak, że kiedy się wyuczę, to już pewnie się na wiekuistego torbifera44 przestroję, a moja szabla zardzewieje na wieki. Sfrasowany tym najhaniebniej, ułożyłem się do snu. Długo sen mi przyjść nie chciał, ale nareszcie przyszedł i przyszedł taki, że warto było na niego poczekać. Bo owo w tym śnie pokazał mi się anioł wielkiej potęgi i dziwnej piękności, który na sukni białej miał pancerz sklący jak słońce, na głowie hełm wspanialszy niżeli hetmański, a w ręku miecz potężny i długi. Jakoż dotknął mnie on tym mieczem, ażem się zbudził. Obudziwszy się, kiedy obaczyłem taką postać wspaniałą przed sobą, ukląkłem. Ale anioł mi rzekł: — „Wstań a spojrzyj na ową drogę”. — Powstałem i popatrzyłem. Jakoż istotnie ujrzałem precz daleko przed sobą piękny bity gościniec, a na nim całe chorągwie pancerne i piechoty, i działa, które biegły i tam, i sam i spotykały się z nieprzyjacielem, a ten gościniec jak w jedną stronę, tak w drugą nie miał ani początku, ani końca. Tedy ów anioł wskazał mi mieczem ową daleką drogę i rzekł głosem wspaniałym: — „Po owej drodze będziesz chodził usque ad finem45” — A potem zniknął. Owóż taki był sen. — Za maluczko potem jużem był w samej rzeczy na owej drodze — i Bóg mi świadkiem, azalim nie trwał na niej statecznie. Kiedy tylko jeden żołnierz pokazał się na niej, kiedy tylko strzały doszły do moich uszu, pewnie mnie tam nie brakło. I tak było prawie trzydzieście lat! — Kiedym z ostatniej wojny powrócił, myślałem sobie; owóż i finis!46 Jużem i szablę rzucił do starej skrzyni, już mnie też i rany rozebrały na dobre i jakoś starość zaczęła się we mnie odzywać. Aleć niebawem wygoiły się rany, umilkła starość, rozglądnąłem się po świecie, obmacałem sobie ramiona, popróbowałem szabli; ba! jeszcze to jakoś idzie, jeszcze to nie jest finis! Tak więc, powiedzcież sami, przewielebni ojcowie, czy godzi mi się brać różaniec do ręki, kiedy ta godna jeszcze szablę udźwignąć? Czy nie pokarałby mnie Pan Bóg za to, żem zwątpił przed czasem? A co by powiedział ów anioł na to, który mi kres oznaczył wyraźnie, mówiąc: Usque ad finem? — Zważcież to sami przewielebni ojcowie i wedle natchnienia waszego osądźcie — a jeśli tak osądzicie, że to jest finis, to ja natychmiast od mej imprezy odstąpię i pójdę do was na pacierze za dusze zmarłe...

Ale ojcowie milczeli.

A wtedy skarbnik wstał z miejsca i pokazał im ową skrzynię żelazną, i rzekł: — Owóż to jest jeszcze jedna skrzyneczka, którą wam także oddam w opiekę. Ludzie światowi ulegają rozmaitym kolejom, a ich pomieszkania zniszczeniu — a domy Boże, za Boską i ludzką pomocą, są bezpieczne i wieczne. Dlatego wam powierzam tę skrzynkę. Jest to moja chudoba ostatnia — są tu pieniądze. Chcę to zachować dla siebie. Kiedy Pan Bóg pozwoli kiedyś cało powrócić, nie chciałbym też ręki do nikogo wyciągać. Powrócę wtedy do was i zostanę już z wami, a chciałbym, żebym miał jeszcze coś dla siebie i dla was. — A to jest mały woreczek, który za łaskę waszą i przyjaźń raczcie przyjąć ode mnie. Będzie tu trzy tysiące czerwonych; pokryjcie sobie klasztor nowym dachem, wymurujcie bramę nową i opatrzcie ją lepiej, a zresztą postąpcie sobie, jak chcecie. Proszę tylko, aby każdej soboty była odprawiana msza przed św. Marcinem na moją intencją. Jest też tu także w tej skrzyni mój testamencik, a to na każdy niespodziewany wypadek. Respektowały mnie jakoś kule dotychczas, a chociaż która się przybliżyła, to mnie tylko liznęła — ale teraz kto wie, jak będzie? Inne kule inaczej lecą; inne też lata, inna fortuna. Kiedy by więc przyszła pewna wiadomość o mojej śmierci, to macie sobie powiedzieć: raz! — a kiedy by przyszła druga wiadomość, to drugi raz! — a za trzecim zaproście siostrę moją albo siostrzenicę, albo kto będzie żywy z tej linii, a do niej dwóch zacnych sąsiadów, odrywajcie pieczęcie, otwierajcie drzwi i tę skrzynię, a dobywszy z niej testamentu, rządźcie tak, jak tam jest napisano. A o siebie się także nie bójcie, bo i o was tam pamiętano. To jest moja ostatnia wola. Tedy jutro na godzinę dziewiątą ranną proszę o mszę św. piękną, proszę o spowiednika i proszę mnie czekać u siebie — na pożegnanie. A teraz bywajcie mi ichmość zdrowi, bo jeszcze mam co do mówienia z moimi.

To rzekłszy, pożegnał osmuconych mnichów i sam został w komnacie.

W chwilę potem wziął list jakiś ze stołu i poszedł do komnat swej siostry. Obydwie kobiety siedziały w wielkim smutku w kąciku, bo już ze wszystkiego widziały, że lada chwila i ta ostatnia pociecha, którą znajdowały w skarbniku, usunie się od nich i pozostaną same tylko, ze swoimi łzami i tą nadzieją, którą położą w Bogu.

Ale skarbnik wszedł do nich z miną wesołą i trzymając list w ręku, rzekł do Stasi: — Otóż masz nareszcie i pewną pociechę. Czytajże sobie i powiedz sama, czy nie mam słuszności, zaręczając ci, że cię Pan Bóg pocieszy.

Stasia pochwyciła prędko list z rąk wujowskich, rozwinęła go i czytała, jak następuje: „Na wyżynach Monte-Zemoto 28 germinal47 r. IV.

Najukochańszy majorze! Twój list mnie doszedł w Nicei i sprawił mi niewymowną pociechę. Byłem wtenczas odarty i głodny jak najnędzniejszy żebrak, jak cała armia nasza — ale twój list mnie okrył i nasycił na długo, taką moc miały twoje słodkie słowa nade mną! — Co mi piszesz, że mnie tam z upragnieniem wyczekują serca kochające i wierne, wierzę — czuję to, ile szczęścia bym i im, i sobie przysporzył, gdybym do nich powrócił — ale jeszcze nie zaraz to będzie...” (Tu kilka wierszów jest jakby zalanych i wytartych w tym liście. Zdaje się, jakby były wytarte umyślnie, skąd sam ze siebie nasuwa się domysł, że musiało tu być jakieś wspomnienie o Melanii, które skarbnik zalał i zatarł umyślnie. Dalej zaś stoją następujące słowa): „... I nie mogłoby to być nawet w żadnym wypadku, bo któż kiedy, zdrów będąc, opuszczał taką kampanię? Nie przesadzam nic, jeśli mówię, że ledwie w rzymskiej historii znajdą się blade przykłady takich wojen, jaką jest teraźniejsza. Od czasu, jakem twój list otrzymał, ledwie w parę tygodni odprawiliśmy całą kampanię. Bitwy pod Montenotte, Millesimo i Dego nie były to bitwy zwycięskie, ale najświetniejsze tryumfy!... A wszystko to jest dziełem jenerała Bonaprte, który się zdaje być w samej istocie jakimś stworzeniem wyższym. Dwadzieścia i sześć lat ma dopiero, mały jak żaczek szkolny, chudy jak szczypka, a taki duch potężny w nim mieszka! W kilku tygodniach stał się on całej armii półbogiem.

Dosyć jest dla niej wiedzieć tylko, że on prowadzi, aby pójść za nim chociażby w piekło; a cóż dopiero, kiedy go przed sobą obaczy? — Wierzę teraz w wielkie wypadki. Ciągniemy dalej — i kto wie, gdzie się oprzemy! — Jeżeli kiedy warto było pierś swoją narazić na kule i miecze, to teraz. Starym jesteś żołnierzem, ale ani ci się śniło o podobnych zwycięstwach. Jeżeli zatem nie powróciłeś nazad do swojej dawnej myśli zamienienia kul ołowianych na różańcowe kaliwa48, to czym prędzej przybywaj. Wszyscy tu przybywają. Nawet Flawiusz jest tutaj i służył w artylerii z początku, ale pod Millesimo widziałem go sam z karabinem w ręku... Rozproszonych kilkudziesięciu Francuzów nawrócił i poprowadził w ogień. Ranny podobno, ale jest między tymi, których awansowano po bitwie. A kiedy tak, to zapewne pójdzie i dalej. Cieszę się z tego, że ci to mogę donieść i z niecierpliwością oczekuję tej chwili, kiedy mu będę mógł podać braterską rękę. Ale kto wie, kiedy się to stanie? Nie mamy czasu jeść ani spać — a cóż dopiero szukać siebie wzajemnie? — Ja służyłem z początku w kawalerii, ale z koniem to kłopot. Liche konie, a i tych nie było czym żywić. Przeszedłem więc do piechoty i w Nicei już byłem podporucznikiem, po Montenotte raz, a po Millesimo drugi raz awansowałem, i dziś prowadzę kompanię. Czwarty raz jestem ranny pod Dego, ale się trzymam; nie masz tu czasu chorować. Drugi list może nie tak łatwo mnie dojdzie, jak ten — a zatem ciebie samego oczekuję z niecierpliwością. Jeżeli żyć będę, w dywizji Augereau zawsze mnie znajdziesz. Piszę pod gołym niebem, prawie śród marszu, w obecności Alp, śnieżnymi głowami grających W morzu szafirów i promieni słońca... i stąd serdeczne pozdrowienie posyłam tym wszystkim, którzy choćby kiedyś tylko kochali moje to serce niewdzięczne!” Jędrzej Kiedy Stasia ten list przeczytała, zalała całą twarz swoją, cichymi łzami. Były te łzy jakby modlitwa dziękczynna Bogu za odebrany dar tak wielkiego znaczenia.

Przez długą chwilę wszyscy milczeli.

Stasia, całym duchem swoim, sercem i wszystkimi myślami przeniesiona na wyżyny gór włoskich, nie wiedziała nic, co się koło niej działo w tej chwili. Trzymając list w ręku, zbliżyła się machinalnie do siedzącego na krześle skarbnika i objęła go prawą ręką za szyję — zdawało jej się zapewne, że będąc bliżej swojego wuja, który tak bliskie stosunki miał z Jędrzejem, będzie tym samym bliżej Jędrzeja.

Podkomorzyna przechodziła się w zamyśleniu po komnacie i także milczała. Wszyscy byli podobno teraz na wyżynach Monte-Zemoto, w obecności Alp szczytnych, grających śnieżnymi głowami w szafirach i słońcu, w obecności młodej armii francuskiej, niosącej swoje zwycięskie sztandary na Północ i Wschód...

Jednakże podkomorzyna była pierwsza, która milczenie przerwała.

— Dziwne to drogi — mówiła ona — obiera dla siebie ten świat dzisiejszy! Młody człowiek, takiego imienia, fortuny, znaczenia i wszystkiego szczęścia około siebie, porzuca z rezygnacją to wszystko, porzuca ojczyznę, porzuca oblubienicę swoją, ażeby w krwawych trudach i znojach szukać zasługi i sławy! Dziwne to rzeczy, niebywałe jeszcze w tym kraju!

— Dziwne to rzeczy zaprawdę — rzekł na to skarbnik — ale zawsze nie takie, aby ich pojąć nie można. Dawniej narody i państwa żyły dla siebie i ludzie żyli także dla siebie; dzisiaj narody bratają się ze sobą, toż i ludzie się także bratają. Jakoż nie dość jest dzisiaj być poczciwym i zacnym w ciasnych granicach swojego zagona — pole się rozszerzyło — trzeba też coś uczynić i dla całej ludzkości, której wszyscy, z tego czy owego narodu, jednakowymi jesteśmy dziećmi.

A kiedy na to nikt nic nie odpowiadał, skarbnik objął kibić Stasi, zawsze przy nim stojącej, i popatrzywszy jej w oczy, zapytał: — I cóż ty na to, moja biedna Stasieńko! Jakiekolwiek bądź temu wypadkowi towarzyszą okoliczności i względy, sądzę jednak, że przecież ci to musi być przyjemnym, że twój Jędrzej na takim wielkim i pięknym polu zdobywa sobie sławę i zasługę.

A Stasia pochyliła na to główkę z pokorą i rzekła: — Przy takich wielkich rzeczach jestem tak małą, że mi nie pozostaje nic, jak tylko powtórzyć owe święte słowa, które mówią: — „Jestem najniższą służebnicą mojego Pana, nie moja, ale Jego wola niechaj się spełni nade mną”.

Wtedy skarbnik pocałował ją w czoło i rzekł: — Zachowujesz się tak, jakeś powinna, i dlatego możesz być pewna, że cię Pan Bóg nagrodzi.

I mówił potem dalej: — Jakoż myśli Pan Bóg już o tym, bo myślą także i ludzie — a do tych i ja też należę. Jestem bowiem zdania, że jakkolwiek Jędrzej już awansował dwa razy i nic by mu to nie szkodziło, gdyby się dobił i jeneralskiej godności, jednak mu to niepotrzebne. Nie wiem, co go tam zapędziło na tę wojnę, bo miał być tylko w Wenecji, ale tak sądzę, że krew jego własna, że chęć nienaganna i piękna pokazania się także na owym prawdziwym wielkim świecie nie dała mu patrzeć spokojnie, jak tam się inni bili. Ale tego już dosyć, bo nie to jest jego powołaniem. Kto ma taką fortunę, kto jest jednym z najpierwszych obywateli kraju, kto ma już i osobiste obowiązki na sobie i kto zresztą w tak młodym wieku tyle już poniósł trudów na drodze zasług publicznych, ten nie tylko już może, ale powinien pamiętać o sobie i pamiętać o innych. Postanowiłem tedy pojechać za nim, odszukać go i wam go tu przysłać, a ponieważ do tej podróży mam już wszystko gotowe, więc dziś was żegnam, a jutro jadę.

Wiadomość ta nie była niespodziewaną dla podkomorzynej i Stasi, a kiedy jeszcze do tego skarbnik w taki sposób cel tej podróży objaśnił, nie zrobiła ona na nich żadnego gwałtownego wrażenia. Nie wiedziały one same, czy smucić się odjazdem skarbnika, czy się cieszyć obiecanym powrotem Jędrzeja — i obydwie milczały.

Skarbnik korzystał z tego i uspokoił ich jeszcze więcej.

W tej mowie swojej wyłożył im zarazem i inne powody swojej podróży i powody, dla których przed tą podróżą rozporządza tak wszystkim, jakby przed śmiercią. Jednak i o to je uspokoił, mówiąc: — O mnie zaś samego nie bardzo się bójcie. Nie w moim to wieku czas rozpoczynać nową rolę na świecie i w nowej armii dosługiwać się nowych zaszczytów. Jeżeli się uda kontynuować starą rolę na starej drodze, to jestem gotów, ale we francuskich szeregach pewno mnie nikt nie obaczy. Może tedy i razem z Jędrzejem mnie tu obaczycie.

Połam zaś przystąpił do głównego rozporządzenia swoim majątkiem. W owej skrzyni żelaznej zostawił on bowiem tylko część swej fortuny i to część taką, od której prowizja mogłaby go wyżywić, kiedy na dewocji osiędzie — większą zaś część oddał zaraz podkomorzynie. Oddając zaś, prosił, aby ta suma spoczywała w jej rękach na wypadek jakiej potrzeby, czy to podkomorzynej, czy jego własnej, o czym by jej dał wiedzieć z swojej podróży. Oddał także podkomorzynie resztę swoich inwentarzów i ruchomości — i tak cały wieczór już przeszedł na rozporządzeniach na różne przewidzieć się dające wypadki.

Nazajutrz rano wszyscy udali się do klasztoru. Tam, w kościele tamtejszym, skarbnik się spowiadał i przyjmował Przenajświętszy Sakrament; była także msza święta, której wszyscy z nabożeństwem słuchali.

Po mszy świętej skarbnik zaprowadził siostrę swoją i siostrzenicę do owej celi, którą wybrał na teraz na schowanie dla swojej chudoby, a na potem na przytułek dla siebie samego.

Była to cela wielka, jasna, najpiękniejsza ze wszystkich. Prowadziły do niej odrzwi kamienne, bardzo pięknie i misternie wykute. Nad nimi był wyryty herb familijny skarbnika, a pod nim napis wielkimi literami w wypukłorzeźbie: „Grób Nieczui”.

— Ten mój przytułek doczesny — mówił skarbnik do siostry, czytającej ze łzami w oczach ten napis — nazwałem grobem, bo da Pan Bóg kiedyś szczęśliwie powrócić, w nim się żywy zagrzebię. Pożegnawszy moich braci zbrojnych, wejdę pomiędzy braci pobożnych i będę z nimi jak w grobie, póki Pan Bóg dozwoli żyć i nad grzechami tego żywota rozmyślać. Cela ta zresztą powinna być dla każdego, jako grób jest dla wszystkich, bo jej nikt nie ma tykać, jak grobu.

Wszedł potem z siostrą i starszymi mnichami do owej celi i pokazywał im wszystkie skrzynie, opowiadając, co z nich która zawiera i jak się z czym mają obchodzić na wypadek jego śmierci.

Potem zaś zamknął drzwi żelazne na obadwa zamki, jeden klucz oddał gwardianowi, drugi podkomorzynie, a na zamki pokładł swoje pieczęcie.

Po tej pracy skończonej czekało ich wszystkich w refektarzu śniadanie. Lubo ojcowie zastawili przed swoich gości co mieli najlepszego, jednak mało kto co jadł, ledwie który co mówił. Nie chciał też skarbnik przedłużać tej chwili, która była przykrą dla wszystkich — i pożegnawszy się prędko, prawie zniknął z klasztoru.

Po jego odjeździe podkomorzyna ze Stasia bawiły długo jeszcze w refektarzu klasztornym.

Nie chciało im się wcale odjeżdżać do domu — tak ten dom teraz zdawał im się pustym, wyludnionym i smutnym.

Jakoż od tego czasu z największym upragnieniem wyglądały każdego dnia sobotniego. W dniu tym jechały bowiem zwykle do klasztornego kościoła i tam słuchały mszy świętej, odprawiającej się regularnie na intencję skarbnika. Po mszy oprowadzał ich gwardian po klasztornym ogrodzie i rozmawiał z nimi to o skarbniku, to o wojnach włoskich i różnych owoczesnych wypadkach, o których zawsze miał świeże i bardzo szczegółowe nowiny. Tak częścią nabożeństwo na intencję skarbnika, częścią wiadomości z tych miejsc, do których uciekały wszystkie ich myśli i wszystkie uczucia, przywiązywały w ich oczach do każdego dnia sobotniego tyle przyjemności i tyle uroku, że im te dni były najmilsze i najpiękniejsze ze wszystkich. W tym sieroctwie i utrapieniu była też to jedyna pozostała dla nich pociecha.

XXVI Było to w roku 1797 na wiosnę.

Sławna ta wojna, w której największy jeniusz Francji, jak gdyby słońce z pian morskich, na widownię zaburzonego świata wypłynął — wojna, znana powszechnie pod nazwiskiem pierwszej kampanii włoskiej, była już tak jak skończona.

Kiedy jenerał Bonaparte, przed rozpoczęciem tej wojny, przybył do Nicei, ażeby objąć główną komendę nad armią konsystującą we Włoszech — zastał w niej ledwie trzydzieści tysięcy ludzi, odartych, głodnych, swawolnych i nie mających żadnego widoku. Stając na czele tych wiotkich i ledwie na nogach się trzymających szeregów, tak do nich przemówił: „Żołnierze! jesteście głodni i nadzy. Rząd winien wam wiele, ale nic dać nie może.

Cierpliwość i wytrwałość, która was nawet pośród tych skał nie opuszcza, zasługuje na podziw, ale nie daje sławy. Ja was zaprowadzę w najżyźniejsze równiny świata. Bogate kraje, wielkie miasta w wasze ręce popadną i przyniosą wam bogactwa i sławę. Żołnierze Włoch!

miałożby wam brakować odwagi?” Jakoż z tą garścią ludzi, nie odebrawszy ani dwudziestu tysięcy posiłków, stoczył on w przeciągu jednego roku czternaście bitew zwycięskich i siedmdziesiąt potyczek, zniszczył cztery armie cesarza Austrii, zdobył dwa tysiące dział i wziął sto tysięcy jeńca w niewolę, wyjarzmił całe Włochy północne i z nich dwie rzeczypospolite utworzył — a oprócz wiekopomnych laurów spod Lodi, Rivoli, Arcole i tylu innych, posłał jeszcze swemu rządowi trzydzieści milionów gotowych pieniędzy i trzysta arcydzieł sztuki, na które się trzydzieści wieków składało. Kapitulacja Mantui wreszcie, bronionej zawzięcie przez sędziwego jenerała Wurmsera, zamknęła ostatecznie tę najpiękniejszą ze wszystkich wojen, jakie ludzkość dotychczas zapisała w swych dziejach.

Pomimo takich klęsk, jednak niepokonana jeszcze zupełnie, Austria nie omdlała w swoich żylastych usiłowaniach oporu. Najwaleczniejszy z jej wodzów, młody arcyksiążę Karol, który dotychczas z niemałym szczęściem walczył z armią francuską nad Renem, zebrawszy wszystkie niedobitki nadreńskie i włoskie, ciągnął już ku Włochom zdobytym i zbliżał się do brzegów Tagliamentu i Piawy. Widząc to, równie determinowany jak ufny swojemu jeniuszowi zwycięzca, postanowił przerzucić się z armią swoją w austriackie granice — i albo ze szczytów Semmeringu, albo od bram cesarskiej stolicy podyktować punkta trwałego pokoju. Jakoż istotnie w miesiącu marcu przeszedł przez Piawę — a stoczona bezzwłocznie zawzięta bitwa nad brzegami Tagliamentu zniszczyła od razu wszystkie najpiękniejsze arcyksiążęce nadzieje. Bezoporny już prawie pochód zwycięzcy na austriacką stolicę sprowadził wreszcie cesarskich posłów do głównej kwatery francuskiej — i tak zawarte zostało najpierwej zawieszenie broni w Judenburgu, a potem podpisane preliminaria49 pokoju w Leoben, które w sześć miesięcy potem zamienione zostały w Campo Formio w formalny traktat pokoju.

Jednakże kiedy się to działo w granicach Austrii, we Włoszech zjawił się nowy nieprzyjaciel armii francuskiej i ukorzoną dotychczas swą głowę zaczął z coraz większym zuchwalstwem podnosić. A tym nieprzyjacielem nie był nikt inny, jak tylko ów, chytrze dumny i nieugaszenie francuskiej krwi chciwy, senat wenecki. Senat ten, arystokratycznokupiecki, obawiając się, już o swoje posiadłości na stałym lądzie, już o swoje piwnice, napełnione beczkami złota, patrzał od samego początku na te świetne zwycięstwa armii francuskiej z najgłębszą niechęcią — ale przy braku dostatecznej siły zbrojnej na lądzie, umiał tę niechęć równie głęboko zataić. Teraz atoli zmieniła się postać rzeczy — aż nią i wzajemny stosunek sił zbrojnych. Armia francuska znajdowała się teraz w górach Tyrolu i Karyntii — a we Włoszech pozostały tylko słabe i nieliczne załogi. Przeciwko tamtej armii ciągnął waleczny arcyksiążę i mógł ją wedle prawdopodobieństwa, branego z dawnych doświadczeń, zetrzeć i zniszczyć w tych górach — lecz nawet jaki bądź obrót by tam wzięło arcyksiążęce szczęście, zawsze ta armia, nową zajęta wojną, nie mogła teraz do Włoch powrócić — a załogi tutejsze były tak słabe, że senat wenecki mógł się z nimi nawet i własnymi siłami pomierzyć.

Była to tedy rzeczywiście najlepsza pora do zniszczenia wszystkich zwycięstw francuskich we Włoszech od razu i zdawało się nawet, że się istotnie tak stanie. Pomimo to wszystko jednak bardzo arystokratyczny, ale zupełnie nie rycerski senat nie podniósł otwartej wojny.

Zawsze podstępny i chytry, i teraz tylko podstępem i chytrością postanowił wojować. Jakoż zawiązawszy tajemne związki z duchowieństwem włoskim i szlachtą drobną, na żołdzie rządowym żyjącą, za ich skrzętną pomocą poburzył lud wiejski i miejskie pospólstwo.

Zaślepiona gawiedź dała się z łatwością rozbudzić, a kiedy szlachta i księża dali jej z samych siebie przykłady — zaczęły się mordy, nocne napady i rzezie. Zaprzysiężone śmierć wszystkiemu, co było francuskie — gdziekolwiek się mundur francuski pokazał, mordowano — gdzie były mniejsze załogi, napadano nocą i wycinano do nogi. Strach i popłoch się rozszedł po całym wojsku konsystującym we Włoszech: kraj tak wielki, lud w nim tak liczny, załogi tak rozrzucone, a rdzeń armii tak od nich daleko!

Wszakże nie dosyć na tym. Niepowściągliwy bowiem w swej zemście senat, zrobiwszy próbę na małą miarę, postanowił zrobić ogólne powstanie i w jednym czasie wytępić nawet ślad francuski w całych Włoszech. I powstanie to już się zaczęło udawać. Bergamo, Brescia, Salo, Cremona już powstały... i już zaczęła się burzyć nawet sama Werona.

W tym ostatnim mieście, jako jednym z największych, zaniosło się nawet na rzeź najokropniejszą ze wszystkich. W tym mieście, opatrzonym naówczas w baszty obronne i bramy mniej więcej silne, a przerżniętym na dwie części Adygą, stał jenerał Balland z dosyć słabą załogą. Uprzedzony o tym, co się działo po innych miastach i w kraju, miał on się na baczności; jakoż pozostawiwszy tylko silniejsze cokolwiek posterunki przy bramach, cofnął się z całą swoją załogą do baszt obronnych i zapowiedział już ruszającej się i niespokojnej gawiedzi: „że na pierwszy odgłos gwałtu miasto w perzynę obróci”. Pomimo to jednak ruch zwiększał się ciągle, przez wszystkie bramy napływały całe tłumy uzbrojonego ludu, po ulicach występowali mówcy, podniecający nienawiść i pomstę, na Piazza de Signori sami księża nawet, w komżach, z krzyżami w ręku kazali zemstę i wołali: — Śmierć jakobinom! — Działo się to w sam drugi dzień Wielkiej Nocy; — po południu zaczęła się rzeź. I była to rzeź istotnie najgwałtowniejsza ze wszystkich dotąd uskutecznionych we Włoszech. Nie tylko bowiem wymordowano wszystkie posterunki, pozostawione przy bramach, nie tylko pozabijano wszystkich Francuzów znajdujących się w mieście, ale nie wahano się nawet napaść na szpitale, gdzie pozabijano rannych i konającyh i wywleczone stamtąd ich trupy powrzucano do zakrwawionej Adygi. Na pierwszy widok wybuchu jenerał kazał dać ognia z dział i śmigownic — ale to w pierwszej chwili nie odniosło żadnego skutku. Bomby i kule latały po mieście, niektóre domy stały w płomieniach, starszyzna miasta drżała ze strachu — ale obcy miastu i obojętni na jego całość górale nie robili sobie nic z tego i prowadzili rzeź swoją dalej, póki jej nie doprowadzili do końca. Wieczorem ustała rzeź, ustał ogień działowy i zaczęły się parlamentacje, które trwały przez całą noc. Parlamentacje te jednak, prowadzone w imieniu miasta przez wysłańców weneckiego senatu, nie sprowadziły żadnego pomyślnego skutku — a nazajutrz rano, kiedy jedna część buntowników napadała załogi rozłożone po przedmieściach i okolicach miasta, a druga w mieście poczęła strzelać do Francuzów stojących na basztach, działa się musiały odezwać na nowo i dzień ten był tak samo straszliwy, jak i wczorajszy.

Wszakże kiedy ten krwawy bunt trwał jeszcze w mieście, a łuny pożaru znaczyły jego ślad straszny na niebie, wiadomość o nim rozniosła się lotem błyskawicy po komendach rozłożonych dokoła. Jenerał Kilmaine miał główne nad tymi komendami dowództwo. Nie było tu do stracenia ani jednego momentu. Jakoż ordynował on zaraz jenerałów Chabran i Lahoz, Victor i Baraguay d'Hilliers, ażeby ruszyli z miejsc swych i z wszystkich stron razem uderzyli na zbuntowaną stolicę. Pierwszy, który się z swoją dywizją zbliżył ku miastu, był jenerał Chabran. Podstąpiwszy pod bramę, nazwaną Porta Nuova, a zrujnowaną podczas wczorajszych zaburzeń, znalazł ją obsadzoną regularnym wojskiem weneckim, do zawziętej obrony gotowym. Zakomenderował do szturmu — a nim jeszcze komenda doszła do uszu wszystkich, pierwszy batalion piechoty już się rzucił na zastępy weneckie. Ale wenetowie, zanimby mieli dopuścić starcia się na bagnety, przywitali go gradem kul, jednocześnie rzuconym tak ze swoich szeregów, jak z murów... W tym pierwszym ogniu pułkownik, wiodący ten batalion do szturmu, Polak, nazwiskiem Liberadzki, pierwszą kulą trafiony, zginął na miejscu. Poginęło i wielu innych — i batalion się zburzył i zachwiał. Ale w tej chwili występuje pierwszy kapitan ze szeregu, młody, wysoki blondyn, zbiera batalion, szykuje go w oka mgnieniu i sam, z karabinem w ręku, na jego czele rzuca się na szyki weneckie. Za tym nowym dowódcą podniesiony na duchu batalion uderza z zapałem na zastęp nieprzyjacielski, łamie go, druzgocze na miazgę i wchodzi z tryumfem wewnątrz miasta — ale ów waleczny kapitan dotarł na jego czele tylko do bramy. Pchnięty kilkakroć bagnetami, bez kapelusza, w uniformie podartym, krwią własną zalany, upadł on w samej bramie i został na miejscu...

Tym kapitanem, który pierwszy ostrzem swego bagnetu wybił lukę w szykach nieprzyjacielskich i nie doczekał nawet tej chwili, kiedy je przełamano zupełnie — był nieszczęśliwy pokutnik za cierpienia Melanii, Jędrzej Rudnicki.

Kiedy w godzinę potem zburzone miasto było już całe w francuskim ręku i obliczano się tylko ze stratami poniesionymi w tym szturmie — za owym walecznym kapitanem powszechny żal objął wszystkich i niejedna łza padła nad jego śmiercią. Żołnierze jego kompanii, którzy wszyscy go czcili jak ojca i kochali jak brata, poszli natychmiast na pobojowisko, ażeby jego zwłoki odszukać i oddać mu cześć odpowiednią jego bohaterskiemu zgonowi. Lecz kiedy przyszli na to miejsce, na którym go upadającego widzieli, zwłok jego tam nie znaleźli — i nie znaleźli ich nigdzie na całym pobojowisku. Szukając jeszcze i jeszcze, i zawsze na próżno, powrócili nareszcie do miasta, mówiąc sobie po drodze: — Albo go już zabrał kto inny, albo może nie zginął, boć nie każdy już ginie, który upada na ziemię.

Tymczasem Jędrzej rzeczywiście nie zginął.

Nie znaleźli go jego żołnierze, bo go jeszcze przed nimi znalazł kto inny — i znalazłszy go, zaniósł na swoich barkach w najpiękniejsze miejsce, jakie mógł znaleźć na prędce.

Było to rzeczywiście jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie się mogło znaleźć najbliżej miasta.

Była to bowiem malutka wprawdzie, ale prześliczna willa z białego marmuru, postawiona o paręset kroków od bramy miejskiej. Było to prawdziwe pieścidełko tej wielkiej i nieśmiertelnej architektury, która gdzie indziej stawiała największe bazyliki i najpyszniejsze pałace, ale tutaj postawiła tylko klateczkę. Była to więc jakby drobna piosnka olbrzymiego Getego, zamieniona w marmur i postawiona w ogrodzie, pełnym róż i słowików, pomarańczowych drzew i kwitnących powojów...

Ale jak huk dział wypłoszył słowiki z ogrodu, tak jeszcze przedtem sama wieść o wojnie domowej wypłoszyła stąd ludzi. Ci ludzie wyszli stąd wcześnie i zabrali wszystko, co mogli unieść ze sobą. W pięknej willi, lśniącej białym marmurem w ogrodzie jak dziewica w kąpieli, było teraz pusto jak w grobie.

Ale rozpasana ręka domowej wojny nie szanuje czasem i grobów. Jakoż i tu, niemal wszędzie, były widne barbarzyńskie jej ślady. Połamane kwiaty i krzewiny w ogrodzie, czerepy podruzgotanych urn i potrzaskane tablice stołów witały przychodnia na samym wstępie. W wielkiej sieni, oświetlonej oknami złożonymi z szyb kolorowych, widać było krew na posadzce — krew to zapewne jakiegoś chytrze zamordowanego Francuza... W drugim pokoju i trzecim leżały porozrzucane na ziemi barłogi — prawdopodobnie legowiska zbuntowanych górali... W czwartej sali dopiero, zajmującej całą szerokość budowy, mającej jedną ścianę prawie całą z kryształu i komin przecudownej roboty, było widać kilka sprzętów niezbędnych i łóżko wielkie, z czarnego drzewa o złoconych kolumnach.

Do tej willi i do tej komnaty wniesiono zaraz po bitwie Jędrzeja. Jakiś oficer wniósł go na swoich barkach i złożył go na tym łóżku wielkim z czarnego drzewa...

Co się z nim potem działo, jak długo leżał, czy dzień, czy dni kilkanaście? nic o tym nie wiedział. Przez ten czas cały ciągły sen gorączkowy, głęboki, trzymał go w swoich objęciach.

W takim śnie można by całą wieczność przeleżeć — a po zbudzeniu się cała wieczność zdawałaby się tylko jednym momentem. W takim śnie przeleżymy kiedyś lat tysiąc lub więcej — a kiedy nas trąby odwalających groby aniołów zbudzą na sąd ostateczny, będzie nam się zdawało, żeśmy dopiero wczoraj umarli...

Ale Jędrzej miał się jeszcze z swego snu zbudzić w tym życiu. Jakoż jednego dnia, wczesnym porankiem, leżąc na wysoko wyścielonych poduszkach i mając głowę na bok obróconą i zsuniętą na sam brzeg łóżka, odetchnął głębiej i otworzył pomału zaspane oczy.

Nie wiedząc wcale, gdzie się znajduje i co się z nim dzieje, wytężył najpierw wzrok swój niepewny przed siebie, nie na to jeszcze, aby coś widzieć, ale żeby się przekonać, że ma wzrok jeszcze. Wszakże w tej chwili uderzył go w oczy jakiś przedmiot błyszczący, znajdujący się tuż prawie koło jego poduszki. Jędrzej przypatrzył się lepiej i znalazł, że była to epoleta, na której umieszczony był napis w języku włoskim: „Gli uomini liberi sono fratelli”50. Zadziwiło go to, epoleta ta bowiem zdawała się jakby wisieć w powietrzu — jednak rozpatrzywszy się jeszcze lepiej, nietrudno mu było rozeznać, że epoleta ta należała do munduru oficera, który siedział na jakiejś niskiej walizce tuż koło jego łóżka i przechyliwszy się na bok, a nogi wyciągnąwszy przed siebie, spał snem takim, jaki zwykł nas nawiedzać rankiem po nocy bezsennej. Jędrzej zaczął się tedy przypatrywać bliżej temu oficerowi — i w krótkiej chwili nie miał już żadnego wątpienia — był to Flawiusz.

Widok Flawiusza tutaj zrobił na nim zadziwiające wrażenie. Nie mógł on się zrazu połapać, co by to miało znaczyć i jakim się to stało sposobem? — Zaczął tedy przypominać sobie pomału, co mógł sobie przypomnieć. Ostatnia chwila, która stanęła najpierw przed jego pamięcią, była ta, w której pułkownik Liberadzki padł przed frontem batalionu i w której on zajął jego miejsce i rzucił się na czele tegoż batalionu na szyki weneckie. Pamiętał dalej darcie się jego własnego uniformu na prawym ramieniu i nastąpione zaraz potem silne uderzenie, jedno w prawą rękę, a drugie w głowę. W tym momencie się zachwiał, upadł i kiedy go do reszty opuszczała przytomność, przypominał sobie jakby przez sen, że go ktoś porwał na barki i uniósł ze sobą. To było wszystko, co mógł sobie przypomnieć — ale to było dostateczne do wyjaśnienia całej zagadki.

Widząc bowiem teraz Flawiusza, siedzącego koło jego łóżka, domyślił się od razu, że to nie kto inny, tylko on go uniósł z pobojowiska. Flawiusz, w dzień owej bitwy o samym świcie, przyjechał był z rozkazami od jenerała Kilmaine do jenerała Chabran, a nie mogąc już wrócić do swego wodza, bo dywizje w ten moment ruszały w marsz ku Weronie, został przy jenerale Chabran. Przez czas marszu był on przy sztabie, ale kiedy już pod murami miasta zaczęły się bataliony szykować do szturmu, Flawiusz wziął karabin do ręki — i tak go widział Jędrzej, rozmawiającego słów kilka z pułkownikiem przed frontem. Flawiusz tedy był zapewne w tym samym batalionie przy szturmie, co Jędrzej, i widząc go upadającego w bramie, rzucił karabin, a porwawszy rannego na swoje barki, uniósł go z placu.

Tak się Jędrzej domyślał — i tak też było w istocie.

Domysł ten wszakże zrobił na Jędrzeju bardzo głębokie i rozrzewniające wrażenie. Patrzał on teraz na tego człowieka, którego zawsze miał za nic, o którym zawsze z przekąsem, a czasem nawet z pogardą wspominał... a ten człowiek uratował mu życie! — Jędrzej myślał o tym i żal go zbierał niezmierny. Żal go zbierał jeszcze tym głębszy, kiedy widział, że Flawiusz miał mundur rozpruty na lewej ręce, a rękę grubą i obwiniętą — ta ręka była raniona.

I pomimo tych ran najpoczciwszy ten człowiek nie dbał o siebie samego, nie spał, nie jadł zapewne i przepędzał całe noce na nogach, ażeby pielęgnować tego, który się nigdy nie starał nawet o przyjaźń u niego! — Jędrzej o tym z głębokim żalem i z religijną skruchą rozmyślał, kiedy wtem Flawiusz chrapnął mocniej i obudził się także.

Spojrzał on na Jędrzeja, a obaczywszy, że ma oczy otwarte, prawie podskoczył z radości.

— Nie śpisz już? — mówił on z twarzą rozpromienioną — a więc victoria!51 Jakże się czujesz?

Ale Jędrzej zaledwie mógł odpowiedzieć, tak był wzruszony.

— Czy bardzo słabym się czujesz? — zapytał Flawiusz.

— Nie, przeciwnie, zdaje mi się, że mógłbym wstać nawet natychmiast.

— O! co to, to nie... Ty sam nie wiesz, ile ran masz na sobie... na to trzeba czasu... ale kiedyś się już obudził, to już jest dobrze. Wiedz bowiem, że dotychczas byłeś w tym stanie, że mogłeś się na to tylko obudzić, ażeby skonać. Tak mnie zapewnili lekarze. Ale kiedyś się zbudził i jesteś przytomny, zdrów będziesz...

— Ja zdrów będę — rzekł na to Jędrzej z uśmiechem — ale co się z tobą stanie, to nie wiem.

Nie śpię już od pół godziny i przypatruję się tobie z uwagą, ale proszę ciebie, czy można też, będąc sam rannym, tak się poniewierać? — Kiedy kto jest ludzkim bez granic, ten tylko wypełnia jeden z najpiękniejszych obowiązków człowieka; ale kiedy kto się poświęca bez granic... temu już nawet i podziękować nie można, bo na to słów nie ma w języku.

To mówiąc, wyciągnął rękę ku niemu — Flawiusz podał mu swoją — i tak się zeszły przecież nareszcie te ręce, a z nimi razem i serca, niegdyś tak bardzo rozdzielone od siebie.

I cóż ich połączyło ze sobą? Doświadczenia? Nieszczęścia? Przypadki? Nie wcale.

Połączył ich bowiem tylko trud krwawy, praca i poświęcenie się dla jednej, wspólnej a tak wzniosłej idei, że wobec niej zniknęły i musiały zniknąć wszystkie te drobnostkowe różnice uczuć i myśli, które w nieszczęściu i bezczynności urastają do rozmiarów przepaści, ale w krwawym trudzie, w rzetelnej pracy, w spólnym natchnieniu nikną zupełnie, tak jak w wieku dojrzałym nikną dziecięce wspomnienia.

W takim braterskim skojarzeniu ze sobą przeżyli obadwa młodzieńcy, dziś już starzy i doświadczeni żołnierze, dni kilkanaście.

Przeszli oni w pamięci całą kampanię, wszystkie bitwy, w których mieli udział obadwa, wszystkie potyczki, nędze i głody, które przebyli, zadowolenie i szczęście, którego niejednokrotnie doznali... Wszystko to przeszli w gawędkach swoich ze szczegółami i przeszli także wszystkie wspomnienia z kraju, z swojej młodości, z lat przeżytych w Warszawie, z wypadków, których byli świadkami i aktorami we Lwowie...

I nie było nic już nareszcie pomiędzy nimi, żadnego uczucia, żadnej myśli tak drobnej, z której by się nie wyspowiadali do dna swego sumienia i nie zasięgnęli rady od siebie. Jeżeli były kiedy pomiędzy nimi jakie różnice, jeżeli były jakie gniewy, pretensje, nieporozumienia, urazy, jeżeli mieli z tego powodu kiedyś coś do cierpienia — to teraz wszystko to się wyrównało i wygładziło, a ta przyjaźń, ta harmonia serdeczna, która ich teraz połączyła ze sobą, wytraciła nawet ślady wszelkich nieprzyjemnych wspomnień z tamtego czasu.

Przez te dni kilkanaście Jędrzej, opatrywany fizycznie przez najpierwszych lekarzy, a leczony moralnie przez pielęgnującego go ciągle Flawiusza, wzmógł się na siłach do tego stopnia, że już wstał z łóżka i mógł się po komnacie przechadzać. Jego liczne rany już prawie wszystkie się pogoiły, siły wracały przyśpieszonymi krokami i gdyby była nagła potrzeba, kto wie, czy już teraz nie byłby był w stanie wziąć karabin do ręki i poprowadzić batalion do szturmu. A już by był teraz mógł od razu prowadzić batalion, bo jego czyn bohaterski przy szturmie Werony przyniósł mu stopień majora.

Już też i pomieszkanie jego, i otoczenie wyglądało teraz inaczej. Właściciel willi, zamożny jakiś mieszczanin z Werony, umiejący cenić, tak jak i cały świat, poświęcenie się i waleczność, sam był przyszedł do niego, ofiarując mu gościnę w swej willi na tak długo, jak długo jej będzie potrzebował. Przy powróconym spokoju, nie obawiając się już, drugiej wojny domowej, kazał pownosić na powrót sprzęty i umeblować dom cały. Było to umeblowanie przepyszne, od aksamitów i złota do najpiękniejszych kwiatów w marmurowych donicach i żywych fontann wytryskujących w każdym pokoju. Do tego Jędrzej zaopatrzył się w służbę i niezłego kucharza, miewał codziennie gości u siebie, gości zacnych, kochających go i ceniących jego dobre imię i sławę. I goście ci bywali coraz liczniejsi, coraz weselsi, kwiaty coraz wspanialej kwitły w jego ogrodzie, słowiki coraz głośniejsze śpiewały mu pieśni... zgoła wszystko jakby się na to sprzysięgło, aby go otoczyć wesołością, radością, szczęściem — i tylko żyć mu było teraz — żyć szczęśliwie z dnia na dzień i ani myśleć o jutrze...

Pomimo to wszystko jednak Jędrzej nie był wcale wesołym. Przeciwnie nawet — był on co dzień smutniejszym. Jego twarz powlekała się jakby widomą i coraz grubszą żałobą, jego rozmowy z Flawiuszem stawały się coraz posępniejsze, a w jego sercu było tyle jakiejś nieodgadnionej goryczy, że nieraz śród najhuczniejszej biesiady siedział nieruchomy jak mumia za stołem, potem budził się nagle jak gdyby ze snu i uciekał w najodleglejszy kącik ogrodu. Kiedy zaś sam był w komnacie, stawał zwykle przy oknie otwartym i stał tak w zamyśleniu nieraz przez całe godziny. Patrzał niby w równiny, rozścielające się w dali zielono, ale jego myśli były zapewne gdzie indziej. I niezawodnie nawet gdzie indziej, bo po takim zamyśleniu zawsze mu się na końcu łzy cisnęły do oczu, czasem odchodził od okna, uklękał przed obrazkiem Madonny i modlił się we łzach i westchnieniach; — gdyby jego myśli były przy nim, w tych pięknych, szczęśliwych, na nowo ukonstytuowanych Włoszech, czegoż by się modlił lub płakał?

Musiały tedy się nasuwać jego pamięci kraje inne, inni ludzie...

Wszakże tę zmianę jego dostrzegł Flawiusz już dawno. Zgryzło to poczciwego i więcej nim niżeli sobą zajętego Flawiusza — wiedział on dobrze tego smutku przyczynę — i postanowił z nim o niej pomówić, i postanowił go z niej radykalnie wyleczyć.

Jakoż jednego wieczora, powróciwszy z miasta, kiedy go właśnie zastał na kolanach przed obrazkiem Madonny, siadł niedaleko od niego, a kiedy Jędrzej już się uspokoił po swojej wzruszającej modlitwie, rzekł do niego po prostu: — Słuchaj mnie, mój Jędrzeju. Powiedzieliśmy sobie już niby wszystko, a przecież jeszcze nie wszystko. Ty jesteś smutny, ciebie coś gryzie, ciebie coś trawi, stan ten, w którym się teraz znajdujesz, jest ci nieznośnym... trzeba to o tym pogadać. Czy wiesz, jaka jest tego przyczyna?

Jędrzej patrzał na niego przez chwilę, a potem spytał: — Mam ci powiedzieć?

— Spodziewam się przecież, że nie zechcesz tajemnicy robić przede mną.

— A więc ci powiem, przyznam się raczej, bo tylko przyznać się mogę do tego, co jest słabością, jest prawie niemocą, której nie mogę w sobie zwyciężyć. Oto, pókim był słaby, czułem się silnym; teraz zaś, kiedym wyzdrowiał, czuję się tak słabym, tak zupełnie bezsilnym, że trzeba mi się chyba leczyć na nowo. Ale czy jest na taką chorobę lekarstwo?

Czy jest lekarstwo jakie na tę krwawą tęsknotę, która mnie dręczy? Ach! a tak mi jest tęskno, tak czegoś smutno, tak mi gorzko na sercu, jak gdybym już miał konać za chwilę i nie widział żadnego ratunku. Dosyć już miałem chwil gorzkich w życiu, ale o takiej goryczy jeszcze nie miałem ani pojęcia.

— Bardzo pojmuję tę gorycz twoją — rzekł na to Flawiusz ze smutkiem — może też i ja nie jestem wolen od niej zupełnie... Ale ja co innego... Tobie trza myśleć o tym, jak by temu zapobiec.

— Otóż ci się przyznam — rzekł Jędrzej — że myślę o tym.

— Cóż myślisz?

— Myślę to najpierw, co każdy inny by myślał na moim miejscu. Myślę o podpisanych preliminariach w Leoben, myślę, że wojna się ukończyła, że się zamknęły od razu wszystkie i ogólne, i szczególne widoki, że dostałem wprawdzie batalion, ale że odtąd z tym batalionem będę gdzieś leżał na jednym miejscu... Bóg wie dlaczego i Bóg wie także, jak długo?

— Ano więc o cóż chodzi? Myślisz tak, jak z nas każdy, bo to wszystko jest prawda. Ale cóż stąd wynika?

— Stąd wynikać może tylko rzecz jedna dla mnie, mnie i tobie wiadoma.

— Ale ja mam jeszcze i o czym innym pomyśleć. Ja mam pomyśleć o tym, czy dosyć już...

— Czy dosyć? — zawołał Flawiusz na to, zgadując myśl jego pierwej, nim ją zdołał powiedzieć — i ty jeszcze myślisz, czy dosyć?

— Słuchaj mnie! — zawołał w tej chwili Jędrzej, porywając go silną ręką za ramię i patrząc mu w oczy — słuchaj mnie! robię cię moim kapłanem, sądź mnie tak, jak byś sądził siebie samego. Porzuciłem ojczyznę, fortunę, kochankę... i całe szczęście, jakiego się mogłem spodziewać na ziemi. Poszedłem w kraje obce i stanąłem w szeregach obcych natenczas mojemu sercu: byłem sześćdziesiąt i trzy razy w ogniu, trzy razy wyniesiono mnie z placu boju, mam siedmnaście ran na moim ciele, padłem nareszcie w objęcia śmierci i tylko tyś mnie jej wydarł... czy to wszystko jeszcze mało?

Kiedy Jędrzej mówił te słowa, głos jego drżał, jak struny harfy uderzonej gwałtownie — a kiedy kończył, gorące łzy całą twarz mu zalały. Wszakże niemniej wzruszony był Flawiusz.

W pierwszej chwili rzucił on się także ze łzami w jego ramiona i dopiero ochłonąwszy na jego piersi, odpowiedział mu głosem urywanym: — Jedź! o! jedź już czym prędzej i oddaj się tym, którzy na ciebie czekają. Jeżeli jeszcze jaki cień grzechu być może na tobie, ja go biorę na moje własne sumienie...

Jędrzej chodził potem przez długą chwilę po marmurowej komnacie i płakał. Lżej mu było już teraz na sercu, ale przecież jeszcze jakieś cierpkie mu dolegało uczucie. Jakoż stanął niebawem na środku i podniósłszy rękę do góry, zawołał z żalem: — O! czemuż tych wszystkich trudów nie wolno mi było ponieść dla samej sławy! Byłbym bohaterem, byłbym przynajmniej uzacnionym, uszlachetnionym własną zasługą człowiekiem — tak... jestem więźniem, który opuszcza galery. O ileż ty jesteś wyższym, ile szczęśliwszym ode mnie!

Było to zaprawdę bardzo smutne uczucie.

Jednakże Flawiusz usiłował go wyswobodzić z tego uczucia i zabrawszy głos wymowny i na prawdzie oparty, powiedział wszystko, co było można i co trzeba było powiedzieć o tym.

Jędrzej go słuchał z wielką uwagą.

Czy się przekonał wreszcie, czy zabrał z sobą od razu przyjemne i miłe, czy tylko pokutnicze wspomnienia z tej tak pięknej, tak wspaniałej, tak heroicznej kampanii? — to nie wiadomo; pewna rzecz jednak, że się rozweselił niebawem i rozmawiał z Flawiuszem, będąc w najlepszym humorze.

Śród tej rozmowy usiłował nawet namówić swojego przyjaciela, aby także już wojnę porzucił i z nim powrócił. Zachęcał go do tego wszelkimi siłami: przypominał mu sam Ernestynę, obiecywał protekcję u starosty, ręczył mu nawet za najlepszy obrót tej sprawy — ale Flawiusz się nie dał namówić.

Słuchał on go z żalem i mówił nawet ze żalem, widać było po nim, jak silnie przyciągało go serce do kraju — ale wola nie pozwalała na to.

— Położenia nasze były zawsze inne — rzekł on na końcu — i dzisiaj są inne. Nie wyrzekam się tego kraju, w którym światło dzienne ujrzałem, i powrócę kiedyś do niego, ale, jeżeli Pan Bóg wysłucha próśb moich, wrócę inaczej.

Jędrzej już nie sprzeciwiał się temu.

Nazajutrz rano tedy zarządzono natychmiast wszystko, co było potrzebne do uzyskania dymisji. Po podpisaniu preliminariów pokoju, zwłaszcza dla żołnierza, który tyle ran odniósł w ostatniej bitwie, nie nastręczało to żadnych trudności. Jędrzej tedy dostał dymisję i zabierał się do powrotu.

Chciał on przed wyjazdem widzieć się jeszcze ze skarbnikiem, o którym wiedział, że już jest także we Włoszech — ale było to prawie już niepodobna. Skarbnik bowiem do niedawna znajdował się wprawdzie w Mantui, ale teraz już był w marszu do Rzymu. Zabawił tedy Jędrzej już tylko tak długo w Weronie, póki Flawiusz się nie uwolnił od swojej tymczasowej adiutantury u jenerała Kilmaine, a kiedy to się stało i młody legionista musiał już ruszać także do Rzymu, obadwa przyjaciele pożegnali się ze sobą ze łzami i rozjechali się w swoje przeciwne drogi.

Rozjechali się w szczęściu — jeden w widokach spokojnego życia w objęciach kochającej go żony — drugi w widokach świetnej zasługi i sławy — ale Bóg sam wie tylko, czyli się spełnią te widoki... a nawet, czyli się jeszcze z sobą obaczą?

XXVII Tymczasem kiedy w dalekich Włoszech takie zachodziły wypadki, jakieśmy opisali w poprzedzającym ustępie — w kraju płynęły dnie, tygodnie, miesiące tak cicho, jak woda.

Nie była to wszakże cisza grobowa.

Ludzie ci bowiem, którzy siedzieli tutaj w tych górach i położystych równinach, żyli jak zawsze, całą duszą i sercem — tylko w tej chwili przycichli. A przycichli dlatego, ażeby mogli tym lepiej słyszeć odgłosy owych wielkich wypadków, które jakby wulkany wstrząsały światem obudzając wszędzie jakieś nadzieje, wszędzie oczekiwania. Nie było jeszcze naówczas tak szybkich dróg do otrzymywania wiadomości z całego świata, nie trzymano nawet gazet po domach; ale pomimo to wiadomości donosiły się do najodleglejszych zakątków, donosiły się ustnie, a im przez więcej ust przeszły, tym tylko do większych urastały rozmiarów, tym się stawały ciekawsze i nawet daleko piękniejsze. Nie szkodziło to jednak nikomu. Jeżeli bowiem jakiś homeryczny rapsod wojenny, opowiadany przez starcażebraka przy bramie kościelnej, a opisujący ze szczegółami krwawe zapasy niewidzianych olbrzymów, okazał się potem tylko ludowej fantazji utworem — jeżeli wieści, opowiadane pod sekretem przez mnicha kwestarza, a zapewniające, że armie tak liczne, jak gwiazdy na niebie, już zalały całe cesarstwo niemieckie i rozlegają się po prowincjach słowiańskich, okazały się tylko uprzedzającym wypadki życzeniem — jeżeli w końcu dramatyczne opowiadania szlachty, że takie a takie odprawiały się sceny między wodzami prowadzącymi wojnę, to powiedział cesarz niemiecki, a tak i tak mu na to odpowiedział Bonapart, były tylko zwyczajną, plastyczną pogadanką szlachecką — toż to nic nie szkodziło nikomu. Poetyczne zmyślenia ustąpiły miejsca prawdzie jeszcze dosyć zawczasu, a nie zostawiając po sobie żadnej goryczy ni rozczarowań, zostawiły raczej piękne wspomnienie, zostawiły czasem jaką piosneczkę, która, daleko piękniejsza niżeli znane dotychczas pieśni o „Filonie i Laurze” lub ukochanej „Justynie”, przyjmowała się po dworkach i chatkach jako kwiatki wiosenne, jako kwiatki cieszyła serca i jako kwiatki niewinne nie szkodziła nikomu.

Taka cisza spokojna, przerywana tylko czasem jakąś potworną wieścią, czasem prawdą, a pomiędzy tym piosnką albo modlitwą, panowała w kraju naówczas — i taka cisza także panowała w Zagórzu.

Jednak w Zagórzu zaszły niejakie zmiany od tego czasu.

Nie były to wprawdzie zmiany takie, które by miały swoje źródło tutaj na miejscu, ale się tutaj oparły.

Przyszły zaś mianowicie z Jaćmierza.

W Jaćmierzu bowiem, zaraz w kilka tygodni po odjeździe skarbnika do Włoch, pani Rudnicka umarła.

Po jej śmierci stary jegomość odetchnął całkiem i zaraz się znacznie odmienił. Przestał pić na frasunek, poodszukiwał swoje pogubione miesiące i stał się zgoła dosyć porządnym człowiekiem. Tylko znów dziwnym sposobem chwyciła go się jakaś mania pokuty. Za co by pokutował, sam podobno nie wiedział — rzecz jednak pewna, że się męczył modlitwami i suchotami po dwa razy na tydzień, sprowadzał mnichów do siebie, odprawiał z nimi rekolekcje, biczował się nawet i zamyślał o murowaniu jakiegoś kościoła. Towarzyszyła mu przy tym częstokroć jakaś melancholia tak czarna, że był jakby bliski zupełnego stracenia zmysłów, i wtedy obawiano się nawet o jego życie. Wszyscy ci ludzie owego czasu, którzy z końcem swojego życia doczekali końca owego stulecia, a życie swoje strawili w bezczynności albo w wyobrażeniach fałszywych, kończyli zwykle taką rozpaczą i skruchą.

Były to wszystko bardzo smutne ofiary wypadków, ale jeszcze daleko smutniejsze dlatego, że ich zaledwie można żałować.

Odmienił się tedy stary ojciec Jędrzeja i odmienił się z nim razem cały porządek domowy — ale się odmienił w ten sposób, że Ernestyna nie mogła wcale z nim się pogodzić. Została sama, co wszakże jeszcze byłaby może zdołała przenieść — ale te rekolekcje, te ciągłe śpiewy żałobne, te biczowania okropne, były dla niej taką plagą nieznośną, że ten piękny pałac jaćmierski, pomimo całej swej wystawności i wielu wspomnień przyjemnych, stał się dla niej gorzej niżeli klasztorem, bo prawie grobem.

Jednakże biedna, opuszczona sierota miała już teraz przyjaciół — i miała ich najbliżej w podkomorzynie i Stasi chociaż o tym nie wiedziała zupełnie. Podkomorzyna bowiem, lubo się jeszcze za bytności skarbnika tam wybierała, nie była jednak jeszcze w Jaćmierzu. Pani Rudnicka rozchorowała się już wtedy śmiertelnie — a niebawem potem umarła. Po jej śmierci podkomorzyna się namyślała, co by miała uczynić — nie znała ona Ernestyny i nie znała jej usposobień — ale przecież Stasia na koniec przemogła i obydwie panie pojechały odwiedzić sierotę.

Jeżeliśmy dobrze poznali te obydwie panienki, to nie będziemy wątpić ani na chwilę, że pomiędzy nimi od razu najżywsza się obudziła sympatia.

Wprawdzie pomiędzy nimi nie tylko pod względem niektórych wyobrażeń, ale po prostu pod względem całego wychowania zachodziła wielka różnica. Domorosła Stasia miała bardzo czyste i prawe uczucia, wielką wiarę i religijną pokorę, i zresztą dosyć rozsądku — u Ernestyny znajdowało się wszystko to także, ale w bardzo odmiennej mierze, bo wychowanka nowszej, postępowej oświaty miała prócz tego jeszcze i rozum, miała swoje własne opinie i na pewnych podstawach zbudowane zasady. Była tedy pomiędzy nimi bardzo wielka różnica.

Lecz na ich szczęście różnica ta leżała tylko w stopniu ich rozwinięcia się, w obszerności moralnego ich widnokręgu, a wreszcie w różnych moralnych przyborach — lecz w gruncie rzeczy były one jakby jedną istotą, to samo serce , ta sama dusza; a ich różnica da się najwłaściwiej w ten sposób określić, jeśli powiemy krótko, że Ernestyna była tylko jakby kontynuacją Stasi. — A więc nie tylko nie było żadnych przeszkód, ale owszem przeciwnie, były już w nich samych jak najmocniejsze powody, ażeby się pomiędzy nimi szczera zawiązała sympatia. A cóż dopiero powiedzieć o tym, że dzisiejsze ich położenia były tak jednakowe, ich tęsknoty, ich smutki, oczekiwania, nadzieje, tak prawie jedne i te same, jak gdyby istotnie nie w dwóch, ale w jednym i tym samym wy rodziły się sercu?

Zawiązała się tedy pomiędzy nimi rzeczywista sympatia, a jak to u młodych nigdy uczucia nie umieją się długo utrzymać w umiarkowanej mierze, tak i u nich z sympatii wyrodziła się wkrótce najtkliwsza przyjaźń.

Najpierwszym skutkiem tej nowo zawiązanej przyjaźni było to, że Ernestyna się przeniosła do Zagórza na stałe mieszkanie.

Było to prawdziwe, nieocenione nawet szczęście tak dla Ernestyny, jak i dla Stasi.

Tak tedy już sam Bóg to naprzód zarządził, że jeśli tych poczciwych ludzi miały różne spotykać nieszczęścia, toż w tych nieszczęściach nie zabrało im także i tyle pociechy, ażeby mogli te nieszczęścia wytrzymać.

Jakoż jeżeli Flawiusz, tam nad brzegami Adygi, uratował swojego przyjaciela od śmierci, jeśli go braterską opieką przyprowadził do zdrowia i na koniec wskrzesił prawie moralnie, absolwując52 go od pokuty, Bóg sam wie tylko, o ile urojonej lub sprawiedliwej; to tutaj dwie opuszczone sieroty ratowały siebie nawzajem ciągle, nie od śmierci, ale od zbytecznych bólów i cierpień, od niecierpliwości, tęsknoty i skargi...

I tak im minął rok cały, pomimo najsłuszniejszych powodów do głębokiej żałoby, w żałobie wprawdzie, ale bez łez, bez rozpaczy, bez zwątpień — i dlatego minął im prędko, nie zostawiwszy i śladu po sobie.

Przez ten czas oczewiście dom podkomorzynej był stekiem wiadomości z teatru wojny.

Wszystkie wieści, choćby najpotworniejsze, wszystkie plotki kwestarskie, przynoszone regularnie przez ks. gwardiana, wszystkie anegdoty szlacheckie o Bonaparcie i o legionach, o papieżu, o królach i książętach Italii zbiegały się tam najpierwej — wszystkie się tam gromadziły, szykowały, uzupełniały i stamtąd znowu się rozbiegały po świecie — ale tam także znachodziły swoje sprawdzenie lub zaprzeczenie. Panienki bowiem złożyły się wspólnie i utrzymywały gazety, i dostawały ich kilka niemieckich i polskich przez pocztę, a swoim nieprzebranym dowcipem umiały nawet to zrobić, że dostawały ukradkiem jedną gazetę francuską. Ernestyna czytała je wszystkie z nieustraszoną cierpliwością, a nie wzdrygając się nawet przed biuletynami, publikowanymi przez rząd francuski, znała wszystkie bitwy i wszystkie potyczki, jakby im była sama przytomną. Stąd mogła ona z wielką łatwością i prawdą prostować wszystkie wieści kłamliwe — i to jej niemało przynosiło pociechy i dawało jej wielką estymę u szanownych sąsiadów, ale zawsze to jeszcze nie była ta pociecha, której i jej, i Stasi było potrzeba. Gazety te bowiem przychodziły najpierwej bardzo późno i ks. gwardian dawno już rozpowiadał o jakiejś nowej bitwie, nim te gazety jeszcze o poprzedniczej zaczęły pisać — a po wtóre były one jakieś tak ogółowe w swych sprawozdaniach, że o Flawiuszu i Jędrzeju nie wspominały ni razu. Zawsze tedy jeszcze ze wszystkich, choćby najmisterniejszych środków dostawania wiadomości z teatru wojny, najświeższe z nich miewał ks. gwardian. Jakim sposobem do nich przychodził, tego nigdy nie mówił; — kiedy go o to pytano, zawsze wtedy tabakę zażywał, po zażyciu zaś kichnął raz regularnie, a czasem więcej razy, z którego to powodu życzono mu stuletniego zdrowia koleją; nim zaś podziękował wszystkim za tak zacne życzenia, już i zapomniano o zapytaniu.

Tak tedy nie wiedziano, skąd miał te wiadomości, ale rzecz pewna, że je miał zawsze i zawsze takie, że jakakolwiek czasem była ich forma i różne dodatki, rzecz jednak sama potwierdziła się potem nawet i gazetami. Jak więc Ernestyna u szlachty, tak znowu gwardian u panienek był w wielkim poszanowaniu — przez ten czas ile haftowanych poduszek, ile dywaników i kwiatów robionych dostał od nich dla swojego kościółka, tego by nikt nie wyliczył — ale też za to był tak regularnym w swoich odwiedzinach we dworze, że rzadko który dzień minął, aby się po południu nie stawił.

Panny go słuchały zawsze z wielką uwagą, lecz przy tym śledziły także pilnie twarz jego — gwardian bowiem był czasem dziwnie enigmatycznym53, nieraz utrzymywał coś takiego, co się zdawało nie mieć żadnej logiki, a częstokroć rzucił słów kilka całkiem niezrozumiałych i potem nie wytłumaczył ich nigdy. I tak w miesiącu marcu, kiedy już całe Włochy północne były zdobyte i wszyscy się tym cieszyli, że już wojna skończona, on był wciąż frasobliwy — a kiedy przyszła wiadomość o nowej wojnie w górach Tyrolskich i Karynckich, on był w najlepszym humorze i dziwne wywodził stąd koniektury54. Lecz za to w maju na nowo się zafrasował, przewidywał najgorsze rzeczy i nawet na samego Bonaparta zaczął niezmiernie wymyślać — na Bonaparta nawet, którego dotąd wielbił i pod niebiosy wynosił, chociaż mu nigdy nie mógł zapomnieć jego gróźb przeciw Ojcu Świętemu. Wszakże w miesiącu czerwcu jeszcze więcej gorzkim się zrobił. Wtedy bowiem była już pewna wiadomość, że nowo ukonstytuowane legiony pomaszerowały na Rzym, na apostolską stolicę — i ten wypadek całkiem zatruł gwardiana.

— Obaczycie państwo — mówił on wtenczas — że z tej wielkiej chmury ledwie mały deszcz będzie, bo takim imprezom nigdy Pan Bóg nie błogosławi. Ja się o Ojca Świętego nie boję, bo namiestnikowi Bożemu i włos z głowy nie spadnie — ale się boję i bardzo się boję o tych, którzy ku takiemu świętokradztwu rękę swoją podają. I obaczycie asaństwo, że kto tylko chrześcijanin prawdziwy, ten w takiej armii służyć dalej nie będzie. Pana Flawiusza nie znam i nic o nim nie mówię, ale za pana Jędrzeja ledwie bym nie zaręczył, że go tu lada dzień obaczymy.

Czy gwardian to mówił wskutek istotnych swoich przekonań, czy może był już natenczas uprzedzonym o powrocie Jędrzeja, to nie wiadomo — pewna rzecz jednak, że tak mówił i tymi kilką słowami tak się u Stasi zasłużył, że go z Ernestyną odprowadziła aż za bramę i bardzo prosiła, aby ich jutro nie zapomniał odwiedzić.

Ale dnia jutrzejszego właśnie gwardian nie przyszedł...

Było to przykro panienkom i dlatego z tym większą niecierpliwością oczekiwały go dnia następnego — ale dzień następny już się ku wieczorowi pochylił, a gwardiana nie było. Panny na niego czekały, wyglądały co chwila do okien, wychodziły nawet za bramę, ale to nic nie pomagało: na ścieżce prowadzącej od klasztoru do dworu ani cienia nawet nie obaczyły.

Zniecierpliwiło ich to na koniec i posłały po niego. Posłaniec wrócił niebawem, lecz nie tylko gwardiana nie przyprowadził ze sobą, ale przyniósł jeszcze i tę smutną wiadomość, że gwardian dnia dzisiejszego wyjechał i nie spodziewają się go aż jutro na noc. Na zapytanie, dokąd by pojechał? odpowiedziano, że do Jaćmierza podobno — co jeszcze smutniejsze uczyniło na panienkach wrażenie, bo się domyślały, że go stary jegomość wezwał na rekolekcje do siebie, z których zapewne nie wróci prędzej jak w niedzielę.

Nie pozostało im tedy nic, jak zrezygnować z konwersacji gwardiana na cały tydzień i czekać z cierpliwością niedzieli.

Ale gwardian tymczasem zaraz dnia następnego powrócił i natychmiast przyszedł do dworu.

Była to dla panienek niewymowna pociecha, jeszcze większa dlatego, że gwardian dzisiaj był w osobliwym humorze, pełen facecyj i żartów, z których sam się śmiał tak serdecznie, że aż ściany się trzęsły. Po chwili wszakże spojrzał na zegarek, siadł z powagą na krześle, umilkł i zaczął swoją tabakierę obracać w ręku. Był to znak nie bardzo dla panien pocieszny, bo gwardian, który tabakierę wydobył, kichnął i poważne powinszowania odebrał, zawsze już potem do poważnych przystępował przedmiotów i najczęściej wtedy z podkomorzyną o dawnych czasach rozmawiał. Rzekła więc na to natychmiast Stasia: — Och! już ta tabakiera nieszczęsna na plac wyjeżdża, będziemy miały kazanie. Czy ks.

gwardian nie ma już dla nas nic więcej?

— Może i mam — odpowiedział tajemniczo staruszek.

— No to mówże, jegomość! ach! jakiż pan jesteś niedobry!

— Może co powiem — odpowiedział znowu tak samo gwardian — ale muszę się pierwej namyślić.

Tu tabakierę otworzył, zażył solennie tabaki, kichnął regularnie jak zwykle i zaczęły się gratulacje.

Panienki przy tym znaczącym wzrokiem spoglądnęły na siebie.

Po tej solenności skończonej gwardian schował tabakierę za rękaw i tak zaczął: — Otóż przypominacie sobie asaństwo zapewne, com mówił przed kilką dniami, że to świętokradztwo jest podawać swoją rękę ku temu, ażeby przeciw Ojcu Świętemu podnosić wojnę i jego świętą stolicę oblegać.

— No, to już wiemy — przerwała Stasia — ale cóż nam tam z tego? Tam są teraz rzeczy ważniejsze. Słyszymy bowiem, że miasta włoskie się zbuntowały, że Wenecja wystąpiła przeciw armii francuskiej, że nowa wojna się wszczyna; czy o tym jegomość nie masz żadnych bliższych szczegółów?

A na to gwardian statecznie: — Może też i o tym są jakie szczegóły, ale przyjdą z kolei. Otóż mówiłem asaństwu wtenczas, że kto jest katolik, ten nie zechce służyć dalej w tak świętokradzkich szeregach i na stolicę apostolską nie pójdzie. Czy powiedziałem tak? pamiętacie asińdźki?

— Pamiętamy... ale cóż z tego?

— Otóż to z tego, że moja przepowiednia się sprawdza.

— Jak to się sprawdza? nie rozumiemy...

— Sprawdza się tak, że niektórzy żołnierze istotnie występują z szeregów i powracają...

— Ach! żeby to nasi mieli także takie poszanowanie dla apostolskiej stolicy! — rzekła na to Stasia z westchnieniem, spoglądając na Ernestynę. A gwardian mówił dalej: — A niektórzy już się nawet przebierają do domu...

— Skądże ks. gwardian ma te wiadomości — zapytała podkomorzanka w zamyśleniu.

— A niektórzy już nawet są blisko... jak mi o tym nieodmiennie donoszą. I owoż rzecz! — dodał staruszek, patrząc na Stasię i wskazując ręką jak gdyby na nią.

Stasię przeszło mrowie w tej chwili i serce jej uderzyło gwałtownie, jakoż chwyciwszy gwardiana za rękaw, zawołała: — Ale bo ksiądz gwardian coś wie, tylko nie chce powiedzieć... Toż nam powiedz, jegomość, czy powraca kto rzeczywiście?

— Wraca.

— Ale któż wraca?

— A powiedzieć asińdzce?

— Ach Boże!... czy Jędrzej wraca?

— Wraca.

— To być nie może! powiedz jegomość! pewnie wraca? gdzież jest?

— Ale kiedy powiadam, że wraca, to wraca, a jest niedaleko...

— Ale gdzież jest na miłość Boga! on już w Jaćmierzu jest?... jegomość tam jeździłeś do niego?...

Ale gwardian na to nie odpowiedział, tylko wstał z miejsca i przeszedł się powolnymi krokami ku oknu.

Wszystkie kobiety były jakby na ogniu — spoglądały na siebie i nie wiedziały, co mówić...

kiedy wtem w bramie dał się słyszeć turkot powozu.

Niepewność, niecierpliwość, oczekiwanie wzrosły do najwyższego stopnia — wszystkie trzy razem pobiegły za gwardianem do okna.

Ale zaledwie się to stało, kiedy się drzwi otworzyły z łoskotem i wbiegł Jędrzej do komnaty...

Dalej już nie mamy odwagi i nie potrzebujemy nawet opisywać tej sceny...

Łzy, radość, szczęście — jakiego jeszcze nigdy nie było w tym domu...

Kiedy pierwsze upojenia radości minęły, kiedy sobie opowiedziano na prędce co wszystkie ważniejsze ostatnich czasów zdarzenia i podziękowano serdeczną modlitwą Bogu za szczęście, które było jeszcze o tyle większe, o ile mniej spodziewane — pomyślano też zaraz o ostatecznym urzeczywistnieniu tego szczęścia, na które wszyscy tak długo czekali.

Nie było teraz już żadnych przeszkód do tego.

A zresztą Jędrzej, nauczony już jedną, choć najsłuszniejszą i prawie konieczną odwłoką, nie chciał teraz wiedzieć o żadnej. Nawet te parę tygodni, które do zapowiedzi były potrzebne, wydawały mu się za długie — jakoż wyrobiwszy w parę dni indult, przystąpił zaraz do ślubu.

Ślub ten się odbył w kościele zagórskiego klasztoru i odbył się jak najciszej, prawie nawet bez świadków. Podkomorzyna w uniesieniu swojej radości chciała huczne wyprawić wesele — ale i Jędrzej, i Stasia sprzeciwiali się temu stanowczo. Gdzie jest prawdziwe, czyste, głębokie uczucie szczęścia, tam powinna być cisza; — tańce, biesiady, ostentacje, hałasy w chwilach takich solennych są to zabytki jeszcze tych średniowiecznych czasów, w których ludzie żyli więcej zewnątrz niż wewnątrz i w których nie umieli pomieścić w sobie uczucia szczęścia bez okazania go światu przy odgłosie trąb i puzonów; — z postępem czasu, kiedy przy wzrastających cierpieniach ludzkie serce się musiało rozszerzyć, rozszerzyło się także i dla uczucia szczęścia, a widząc, że jego cierpień nikt nie podziela, i ono także nierade dzieli się swoim szczęściem.

Ślub tedy Jędrzeja i Stasi odbył się cicho — a po nim państwo młodzi odjechali wprost do Jaćmierza. Ernestyna została przy podkomorzynie w Zagórzu. Pomimo tego rozdziału jednak nie byli oni prawie nigdy rozdzieleni od siebie: kiedy bowiem podkomorzyna z hrabianką nie bawiła w Jaćmierzu, to młodzi małżonkowie przesiadywali u niej — i tak to szczęście, które ich wspólnie kosztowało tyle łez, cierpień i bólów, było dziś wspólnym ich dobrem, jak gdyby drugie słońce, które oświecało ich życie.

Taki szczęśliwy stan rzeczy trwał przez całe lato i całą jesień.

Przez ten czas wszakże Jędrzej miał niemało zajęcia. Przyszło mu bowiem regulować swoje majątkowe stosunki, które zastał dosyć w nieładzie. Temu nieładowi był on po największej części sam winien, bo te podróże dalekie, te wojny wreszcie, pochłonęły mu wszystkie gotowizny ojcowskie. Do tego jeszcze stary jegomość, podczas jego niebytności, pozwolił sobie także nie mieć względu na przyszłość i stąd znalazły się nawet i długi. Mógł on mieć wprawdzie łatwy ratunek, sprzedając majątek swój położony na granicy szląskiej, ale ten majątek przeznaczył on dawno dla Ernestyny i nie chciał go tykać. Znalazł się tedy w tym położeniu, że znowu chciał sprzedawać całe jaćmierskie państwo i już nawet kroki ku temu poczynił. Ale przeszkodziła temu i oparła się stanowczo podkomorzyna. Jakoż z jej woli sprzedano Zagórz natenczas — i tak Jędrzej nie tylko oczyścił się z długów, ale zaopatrzywszy się w wszelkie zasoby, zapewnił sobie jeszcze i z tej strony spokój i dobre powodzenie prawie na zawsze.

Pomimo to wszystko jednak, pomimo tego szczęścia, które się zdawało już tak być ugruntowanym i zaokrąglonym, że mu nie brakowało nic zgoła, Jędrzej nie był jednak szczęśliwym zupełnie.

Nie było tego widać po nim otwarcie, ale przecież jakaś chmurka osiadająca na jego czole, jakaś przemijająca tęsknota w oku, jakieś mimowolne westchnienie zdradzały go często — a zdradzały go przynajmniej w oczach kochającej go Stasi.

Obawiając się, aby przez to nie ściągnąć jakiejś rzeczywistej i dla wszystkich widomej chmury na pogodny horyzont ich szczęścia, nie pytała go ona otwarcie o przyczynę jego westchnień chwilowych, ale odtąd zaczęła go śledzić z pilną uwagą. Jakoż dostrzegła niebawem, że westchnienia dobywały się z jego piersi szerokiej tylko natenczas, kiedy dłuższy czas sam na sam z Ernestyną rozmawiał, albo kiedy mowa była o wojnie i wspomniano Flawiusza. To dostrzeżenie rozwiązało jej całą zagadkę. Jakoż tak się rzecz miała w istocie.

Jędrzej sam był szczęśliwym tak dalece, jak tylko można być szczęśliwym szczęściem domowym, ale Jędrzej miał ludzi bardzo bliskich i bardzo przez siebie kochanych, ci ludzie mogli i powinni byli być także szczęśliwi, a nie byli — a to przekonanie otwierało taką próżnię w jego nie znającym sobkostwa sercu, że w niej nie mogło się nic innego wyradzać, jak tęsknota i smutek. Tymi zaś ludźmi, których szczęście go obchodziło tak blisko, nie był nikt inny, jak Ernestyna i Flawiusz.

Emestyna nie była właściwie Jędrzejowi nawet i krewną, ale pomiędzy nimi zawiązała się jeszcze w latach dziecięcych tak dźwięczna, tak głęboka i tak wszechstronnie wykształcona miłość siostrzana, że Jędrzej nie tylko ją zawsze kochał jak siostrę ale tak ją znał całą, że umiał każdą myśl, każde najdrobniejsze uczucie czytać jawnie w jej twarzy. Ernestyna w dzisiejszym położeniu swoim zachowywała się tak, jak tylko mogła się zachowywać najszlachetniejsza istota pod słońcem: nie tylko bowiem nie zaniedbała żadnego środka, którym mogła okazać, jak jest szczęśliwą szczęściem Jędrzeja i Stasi, ale starała się nawet im ustawicznie dowodzić tego, że do jej szczęścia nic jej nie brakuje, nic jej więcej nie trzeba.

Będąc jedną struną tej harfy, która grała ustawiczny hymn wesołości i szczęścia, nie wydawała ona ze siebie nigdy ani jednego tonu, który by nie był strojnym do wspólnej harmonii: w jej oczach błyszczała ustawiczna wesołość, na jej ustach była zawsze swoboda i dowcip, ciągły uśmiech na twarzy, ona była najweselszą, najswobodniojszą ze wszystkich. Te zewnętrzne oznaki oszukały zupełnie podkomorzynę i Stasię — ale nie oszukały Jędrzeja.

Ernestyna mogła oszukać wszystkich prócz niego, Jędrzej czytał w jej sercu jakby w księdze otwartej — a im więcej w tym sercu wyczytał szlachetnego zaparcia się siebie dla innych, im więcej przez to znachodził ją godną nagrody, tym go więcej bolało, że tej nagrody sam jej przysposobić nie może, że ta jedyna możliwa nagroda tak jest daleko...

Jednak jeżeli niepomału go smucił obecny stan Ernestyny, to jeszcze prawie głębiej go dojmowały losy obecne Flawiusza. Wprawdzie Flawiusz znajdował się dziś na takiej drodze, że niby nie można było na nią narzekać. Flawiusz służył w wojsku i była wojna — czyż trzeba więcej? — Tak, istotnie, więcej nikomu nie trzeba. Ale pomiędzy wojskiem a wojskiem, pomiędzy wojną a wojną bywa często wielka różnica. A pomiędzy wojną prowadzoną w północnych Włoszech a wojną rzuconą do Włoch południowych i w najodleglejsze ich kąty była zaprawdę różnica. Pokój zresztą, w Campo Formio zawarty, nie tylko tę różnicę jasno wyświecił, ale głowom myślącym otworzył także oczy na rzeczy inne. Inne i bardzo inne, bo innym jest wielki bohater, występujący w obronie wielkiej idei — a innym wtedy, kiedy frymarczy tymi samymi krainami, których się zbawcą ogłosił... Te i tym podobne, z samego ówczesnego położenia legionów wynikające, uwagi postawiły w oczach Jędrzeja i położenie teraźniejsze Flawiusza w innym zupełnie świetle; i zdało mu się, że Flawiusz nic by na tym nie stracił, gdyby teraz swoją służbę porzucił. To przekonanie, oparte w samej istocie wówczas na bardzo prawdopodobnych wnioskach, było powodem, że Jędrzej jeszcze o tyle więcej zaczął się zajmować Flawiuszem. Młody ten człowiek, jego tak szczery, tak szlachetny przyjaciel, jego wybawca od śmierci, pasujący się ciągle z głodem, nędzą i krwawym trudem wojennym, bez żadnego pewnego widoku przed sobą... Młoda dziewczyna, usychająca z tęsknoty tutaj i nie widząca szczęścia dla siebie gdzie indziej, jak w urzeczywistnieniu swojej miłości, tracącej już prawie ostatki rozproszonej nadziei... Połączenie tych dwojga ludzi ze sobą, zapewnienie im bytu i szczęścia i nagrodzenie tym szczęściem tyle ich cierpień i bólów, znoszonych z taką szlachetnością, a tak zupełnie bez winy, było tedy na teraz jedynym Jędrzeja marzeniem, było jego nieugaszonym pragnieniem, które, kto wie, jaką byłby opłacił ceną, gdyby je mógł był ugasić.

Jakoż czynił on ku temu celowi różne zabiegi, różne usiłowania.

Ale niestety! wszystkie te usiłowania były z winy okoliczności tego rodzaju, że już z góry niewielką zapowiadały nadzieję.

Najpiękniejszą byłoby rzeczą, gdyby był Jędrzej mógł się dobrać do serca starosty bełskiego i jego przyjąć do współki w swoich usiłowaniach do sprowadzenia Flawiusza do kraju — ale to była niepodobna. Starosta bowiem zaraz po śmierci Melanii wyjechał do Paryża i do dziś nie powrócił. Bliżsi znajomi jego powiadali nawet, że z Paryża wyniósł się do Marsylii i tam się stale osiedlił. Wszystkie listy Jędrzeja, pisane do niego, zostały bez odpowiedzi.

I tak także bez odpowiedzi zostały listy do Flawiusza pisane. Zgłaszania się do niego na ręce prywatne nie przyniosły także żadnego skutku. Stan całej Europy był wtedy taki, że nie było żadnej pewnej komunikacji — i stąd miał Jędrzej, pomimo najlepszych chęci, jak najzupełniej związane ręce.

Tak minęło dwa lata z górą — i nadszedł nareszcie rok ostatni ubiegłego stulecia.

Ten rok był w ogólności taki sam prawie, jak te trzy lata, które go poprzedziły. Zmniejszył on nawet jeszcze i oczekiwania, a powiększył zwątpienia. Do głównych wypadków bowiem przybyła wprawdzie egipska wyprawa i 18 Brumaire — ale przybyło także owo smutne rozproszenie legionów, którego sceną była Marsylia, a które tyle goryczy rozlało po wszystkich sercach. Co miało dalej nastąpić, któż mógł odgadnąć? któż mógł rozplatać tę powikłaną siatkę zamierzonych wydarzeń, której wszystkie końce składających ją nici zbiegały się coraz więcej w rękę jednego człowieka?

Jednak jakkolwiek bądź — jeżeli tylko Flawiusz nie przyłączył się do wyprawy na San Domingo, o czym wszakże godziło się powątpiewać — to była to teraz najstosowniejsza pora do sprowadzenia go do ojczyzny. Jakoż, jak tylko wiadomości nadeszły o owym smutnym stanie, w jakim się znajdowały resztki legionów, rozłożone po okolicach Marsylii, Jędrzej zaraz nowe kroki poczynił ku temu. Porozpisywał listy do Flawiusza, do skarbnika i różnych innych kolegów, porozsyłał je rozmaitymi drogami, posłał nawet pieniądze na ręce jednego z paryskich bankierów. Wszystko to porobił on jeszcze z końcem roku 1799 — ale od tego czasu minęło kilka długich i najnudniejszych miesięcy, nadszedł ostatni rok minionego stulecia, zbliżała się już wiosna, przyszła już nawet na koniec — ale na wszystkie listy nie odpowiedziało nawet ani najgłuchsze echo. Cały dwór jaćmierski był w humorze posępnym, a często nawet i w smutku.

A tymczasem w Jaćmierzu była już wiosna...

I był to jeden z najpiękniejszych jej dni — dzień taki sam prawie, jakim był ten, kiedy Flawiusz tu po raz ostatni przyjechał, ażeby Ernestynę jeszcze raz tylko obaczyć i pożegnać na zawsze...

Więc tak samo, jak wtenczas, zachodzące słońce świeciło jeszcze w całej swojej jasności na niebie majowym bez chmurki — po ogrodzie, ocienionym bujnymi klombami drzew i krzewin najwyborniejszych, roznosiła się woń jaśminu, fiołków i róży — w gęstwie zarośli brzmiały całe chóry drobniutkich ptaszątek — z kąta ogrodu poczynały się już odzywać pierwsze tony strojącego swą lutnię słowika — starannie utrzymane gazony podścielały swoje pyszne kobierce aż pod wystawę pałacu — i wszystko było tak pełne światła, swobody życia, że najpiękniejszy salon zdawał się dzisiaj więzieniem.

Wszystkie też osoby, składające nieliczną pałacową załogę, wyniosły się do ogrodu i zabrały miejsca właśnie na owym najwyższym wzgórku, z którego Ernestyna niegdyś po odjeździe Flawiusza tak długo jeszcze patrzała na drogę prowadzącą na Zachód.

Na tym wzgórku stało w kole ośm ogromnych jaworów, które niegdyś stanowiły najdzikszy ustęp ogrodu i były tylko jego naturalną ozdobą. Ale pomimo to miejsce to było jednym z piękniejszych — stąd można było przejrzeć jakby na dłoni całą wielką, kilkumilową równinę, rozścielającą się aż pod Beskidy — stąd było widać drogę wiodącą ku Zachodowi — z Zachodu cały dwór tutejszy oczekiwał spełnienia swoich najpiękniejszych nadziei — i Jędrzej sobie upodobał to miejsce. Kazał tedy oczyścić i usypać ścieżkę wygodną do niego, boki wzgórka obsadził wiecznie kwitnącymi kwiatami, pomiędzy drzewami popostawiał kanapki, na środku stolik duży kamienny — i nazwał to miejsce, jak był zwyczaj u nas natenczas, Wzgórkiem Oczekiwania.

Tutaj tedy i dzisiaj całe towarzystwo zasiadło i prowadziło jak zwykle swoją codzienną rozmowę. Rozmowa ta, jeżeli jakich świeżych wiadomości nie było, kończyła się zwykle na tym, że Jędrzej zaczął opowiadać jakąś scenę z kampanii albo opisywać kraje i miasta, które widział podczas podróży i wojny. I dzisiaj także tak było.

Ale wtem, podczas jego opowiadania, dała się słyszeć na dalekim gościńcu trąbka pocztowa. Wszyscy zwrócili na to uwagę, bo chodziła tędy natenczas tylko piesza poczta listowa, ale zwrócili uwagę tylko na tony trąbki, które, rozchodząc się po szerokiej dolinie, z dziwnym jakimś urokiem i dźwiękiem odbijały się o gęste lasy szpilkowe, okrywające góry za pałacem jaćmierskim. Jednakże na Ernestynie odgłos tej trąbki zrobił jakieś dziwne wrażenie. Cała twarz jej się zmieniła, oddech zaparł się w piersi i oczy mimowolnie opadły ku ziemi. Zdawało się w tej chwili, jakby była w modlitwie. Ale nikt tego nie uważał...

Tymczasem tony trąbki się coraz więcej zbliżały, a nareszcie pokazał się powóz wielki podróżny, uprzężony czterema końmi, i powóz ten skręcił na drogę prowadzącą ku pałacowi.

Widząc to Jędrzej, rzekł do przytomnych: — Mamy jakiegoś gościa. Ale któż by to mógł być taki?

— Ktoś z daleka — zauważyła Stasia.

— A zapewne, że z daleka — rzekł Jędrzej — kiedy nie swymi końmi; ale w każdym razie chodźmy go witać.

Z tymi słowami zebrali się wszyscy i poszli ku pałacowi.

Powóz podróżny już był wtedy przed gankiem, wychodzącym na dziedziniec.

Jakoż nim jeszcze doszli do wystawy pałacu, wychodzącej na ogród, na tej wystawie pokazał się jakiś człowiek, po francusku i całkiem czarno ubrany, który stanął na wschodach, rozejrzał się po ogrodzie, a obaczywszy towarzystwo idące wolnym krokiem po ścieżce szerokiej, zaczął biec prawie ku niemu.

Za chwilę gość ten już spoczywał w ramionach Jędrzeja — był to Flawiusz.

Flawiusz wyglądał dzisiaj całkiem inaczej. Zmężniał do niepoznania, rozrósł się w barkach i zrobił się muszkularnym i silnym, na jego twarzy spalonej, oprócz wąsów i bakenbardów, widać było kresę głęboką i zgoła cały nie wyglądał już dzisiaj jak owa blada i wiotka roślinka, wypielęgnowana sztucznym ciepłem marzeń i namiętności drobniutkich, ale jak mąż dojrzały, wychowany śród trudów rzeczywistego życia i czynów.

Przybycie jego sprawiło wszystkim mieszkańcom jaćmierskiego pałacu niewymowną uciechę. Prócz Ernestyny, umiejącej bezustannie panować nad sobą, wszyscy też tę uciechę okazywali jawnie i oddawali się niepohamowanej radości.

I Flawiusz także cieszył się z nimi serdecznie i jawnie, widać było po nim, ile mu dzień dzisiejszy przynosił szczęścia — ale przecież przy tej radości zachowywał tyle powagi, tyle wstrzemięźliwości, że zdawało się, jakby do zupełnego szczęścia jeszcze mu czegoś nie dostawało albo przynajmniej, że ta powaga stała się jego stałym przymiotem.

Taką samą powagę czy wstrzemięźliwość zachowywał on także i we wszystkich swoich rozmowach. Co się tyczyło wojny, legionów, kolegów, przyjaciół i tak dalej, nie miał on nic do zatajenia przed nikim; ale co do swojej osoby, nikomu nic nie powiedział. Nawet dla Jędrzeja był on pod tym względem do tego stopnia zamkniętym, że nie zdradził przed nim ani jednej ze swoich dzisiejszych myśli, ani jednego uczucia — a kiedy go Jędrzej po kilkakroć to z tej, to z owej strony o niego samego zapytał, tak prędko i tak widocznie zawsze odpowiedź ominął, że jego przyjaciel stracił na koniec nawet odwagę zapytywania go o cokolwiek.

Było to Jędrzejowi niezmiernie przykro. Chciał on koniecznie przyczynę tego odgadnąć, ale było to niepodobnym. Wpadło mu na koniec w oko to całkiem czarne Flawiusza ubranie, które, ile że teraz już wcale niemodne, bardzo przypominało żałobę, jednak myśl o tym jeszcze tym mniej go mogła naprowadzić na jakiś domysł prawdopodobny i Jędrzej, mimo całej niecierpliwości, musiał umilknąć nareszcie i czekać cierpliwie, póki to, co mu się zdawało jakąś tajemnicę ukrywać, samo z siebie się nie rozwiąże.

Tak minęło dni kilka, a może zresztą i więcej.

Przez ten czas wszakże, uważali to wszyscy, Flawiusz, lubo nadzwyczaj poważny i coraz więcej milczący dla innych, nadzwyczajnie rozmownym i uprzedzającym był dla hrabianki.

Jego oczy obracały się za nią wszędzie jak słonecznik za słońcem, szukał jej towarzystwa widocznie i nawet skwapliwie, a kiedy mu się udało nawiązać z nią rozmowę sam na sam, mijały czasem całe godziny, nim potrafił ją skończyć.

Spostrzeżenie to cieszyło Jędrzeja i wszystkich — jakoż kto tylko żył w domu, każdy do tego pomagał, bo też nie było nikogo, kto by sobie z całego serca nie życzył jak najprędszego zbliżenia i połączenia się tych dwojga ludzi na zawsze.

Sprawa ta nawet zdawała się istotnie brać jak najlepszy kierunek — Flawiusz się stawał co dzień mniej poważnym, a więcej serdecznym — na Ernestynie nie było już ani śladu dawnego smutku — o czym Jędrzej przekonawszy się z wszystkich najpierwszy, z coraz większą pewnością oczekiwał dnia tego, w którym staną przed nim oboje i zapowiedzą mu swoje szczęśliwe postanowienie.

Jakoż istotnie dnia jednego z południa, właśnie w tej chwili, kiedy Jędrzej w swoim gabinecie z żoną i matką o tym rozmawiał, jak już ma wszystko przygotowane do tego. ażby szczęście swoich młodych przyjaciół zapewnieniem im dobrego materialnego bytu uzupełnić i ugruntować cali promienni szczęściem i ręka w rękę ze sobą, stanęli przed nim Flawiusz i Ernostyna.

Obaczywszy ich tak wchodzących, i Jędrzej, i podkomorzyna i Stasia domyślili się zaraz, że ta chwila solenna, której tak gorąco pragnęli, już nadeszła — i powstali wszyscy z miejsc swoich, drżąc pod wrażeniem miłego oczekiwania. Jakoż Flawiusz zaraz głos zabrał, mówiąc: — Kochany Jędrzeju! zastępujesz pannie Ernestynie ojca i matkę, jeżeli nie masz nic przeciw naszemu związkowi, udziel nam twego błogosławieństwa.

To mówiąc, chcieli przed nim uklęknąć, ale Jędrzej ich schwycił oboje i przycisnąwszy razem do swojej piersi, jak dziecko się nad nimi rozpłakał.

Przy tej scenie nikt się nie mógł od łez powstrzymać — i trwała chwila milczenia, w której było słychać tylko łzy głośne i wzajemne uściski.

Wszakże śród tych łez jeszcze i serdecznych uścisków Jędrzej głos swój odzyskał i tak mówił: — Błogosławię was z całej duszy mojej... z całego serca... Bóg widzi, ile szczęścia wam życzę... Bóg widzi także, że gdyby wam miało go braknąć, zawsze będę gotów połowę mego własnego odstąpić... Ale mam nadzieję, że tego nie będzie potrzeba... Wy sami posiadacie to wszystko obficie, co stanowi fundament szczęścia w małżeństwie — a czego wam nie dostaje, bierzcie ode mnie. Więc Ernestyna niechaj sobie zaraz odbierze majątek szląski, a ciebie, kochany Flawiuszu, proszę na wszystko, ażebyś mi pozwolił zastąpić ci opiekuna i ojca...

To mówiąc, podał mu rękę. Flawlusz ją objął i z całej siły uścisnął, ale odpowiedział na to: — Z całego serca ci dziękuję i wdzięcznym będę do śmierci za twoje najlepsze, nieporównane chęci. Wiem, jaką bym ci sprawił uciechę, przyjmując twoją ofiarę — i przyjąłbym ją pewnie, bo od takiego przyjaciela każdą pomoc przyjąć się godzi. Ale niestety!

okoliczności są takie, że ani ja, ani Ernestyna nic od ciebie przyjąć nie możem. Jesteśmy bowiem, jak na takie sieroty, jakimiśmy byli dotąd, aż zanadto bogaci...

Te słowa zrobiły na słuchających osobliwsze wrażenie. Nikt się ich nie spodziewał, nikt nawet nie zrozumiał. Jędrzej stal jakby zdumiony — i nie wiedział, co by miał mówić.

Widząc to Flawiusz, ujął za klapę swej sukni i rzekł do niego: — Ty się dziwisz temu, bo nie wiesz, skąd bym mógł tak nagle przyjść do majątku. Ale patrz, jestem w żałobie. Ta żałoba przyniosła mi niewymownie wiele boleści, największą może, jakiej kiedykolwiek doznałem w życiu; ale ta żałoba zrobiła mnie także bogatym...

— Przez Pana Boga! — zawołał Jędrzej więcej zdziwiony, niż przestraszony — miałażby ta żałoba być po twym ojcu?

— Tak jest — odpowiedział Flawiusz, spuszczając oczy ku ziemi — po moim ojcu, który umarł na moich rękach w Marsylii dnia piętnastego marca...

Tu Jędrzej chciał rozpytywać dalej Flawiusza, ale dalsza rozmowa stała się niepodobną: Flawiuszowi bowiem, po niedawnych łzach radości i szczęścia, stanęły teraz w oczach łzy bólu, z którymi, aby nie wywołać podobnego uczucia u wszystkich, musiał wyjść na chwilę do przyległego salonu. Kiedy uspokojony cokolwiek znowu do towarzystwa powrócił, już go nikt o nic takiego nie pytał, co by choć tylko z daleka przypomniało śmierć jego ojca — jakoż później dopiero opowiedział Jędrzejowi, jakim sposobem zeszedł się przecie na koniec z starostą i jakie były jego ostatnie chwile.

Była to długa i może nawet ciekawa historia — walka ta bowiem, jaka się w starym, zakamieniałym grzeszniku odbywa pomiędzy jego złymi nałogami a resztkami nie dobitego jeszcze sumienia, przedstawia zawsze zajmujący fenomen; — w tym razie jednak wystarczy także, jeżeli opowiemy ją krótko.

Owo więc śmierć Melanii sprawiła na staroście bardzo głębokie wrażenie. Oprócz mimowolnego ożenienia się z matką Flawiusza, chciał on się żenić dwa razy — dwa razy był już swego celu tak bliski, że tylko miał przystąpić do ślubu, ale obadwa razy jakaś ręka straszna, choć niewidoma, oderwała go gwałtem od ostatecznego spełnienia swoich nadziei. I oderwała go w sposób taki, jakby mu wyraźnie chciała powiedzieć, że nie powinien się kusić o takie szczęście: bo raz swoją pokusę omalże nie opłacił własną śmiercią na wojnie, drugi raz opłacił ją śmiercią swej narzeczonej. Opatrzność chciała koniecznie zrobić z niego poczciwego człowieka — ale on nie chciał. Ostatnie jednak zdarzenie otworzyło mu oczy i rozbudziło w nim oniemiały już prawie głos jego sumienia. Ażeby ten głos zagłuszyć, pojechał on do Paryża. Miasto to bywało niegdyś niezłym na takie choroby lekarstwem — ale nie stało się nim dla starosty. Nie był to bowiem już wówczas ów Paryż dawny, Paryż królewski, w którym starosta przepędził kilka lat swojej młodości... jakoż dzisiaj nie mógł on w nim znależć żadnej dla siebie pociechy. Wyjechał więc stamtąd na południe i osiadł w Marsylii. Ale głos jego sumienia powstawał coraz zuchwałej, a opanował go już prawie zupełnie, kiedy mu przyszły w pomoc inne wypadki. Wypadkami zaś tymi były najpierwej jego własna starość, która przy roztrwonionym zdrowiu sprowadziła za sobą coraz większą niemoc fizyczną, a po wtóre ciągłe i bardzo korzystne wieści o Flawiuszu, który się znajdował naówczas w południowych Włoszech, doprowadził już do stopnia podpułkownika i adiutantując przy głównym sztabie, znany i ceniony był prawie powszechnie. Tak to własnym sumieniem, to widokiem niedalekiej już śmierci, a zresztą i głównie osobistymi zaletami Flawiusza niewolony z kolei, postanowił nareszcie starosta uczynić zadość swemu obowiązkowi i zawezwał swego syna do siebie. Lubo pewny tego, że Flawiusz na pierwsze wezwanie zaraz do niego przyleci, byłby się jednak zawiódł na nim starosta, bo Flawiusz miał już teraz pewną drogę przed sobą i nie myślał wcale z niej zbaczać, ale tymczasem skończyła się właśnie kampania w południowych Włoszech i Fluwiusz w marszu przyszedł do Marsylii.

Tak więc sam los spełnił nareszcie to, co już tak dawno oczekiwało spełnienia — i spełnił właśnie natenczas, kiedy z każdego względu była najstosowniejsza pora do tego.

Jednakże lubo Flawiusz tak niespodziewanie i w jednej chwili odzyskał ojca, imię i znaczną fortunę, nie przyniosło mu to takiej pociechy, jakiej by się można spodziewać, przypominając sobie, z jaką gorączkową namiętnością niegdyś odzyskania tego wszystkiego pragnął. I była to rzecz bardzo naturalna. Dzisiaj bowiem byt on wcale innym człowiekiem i nie tylko inaczej się zapatrywał na znaczenie takich i tym podobnych dóbr doczesnych w tym życiu, ale też i położenie jego dziś było inne. Dzisiaj nie potrzebował on już koniecznie dziedzicznego imienia, bo je miał własne, własną pracą i trudem zdobyte — nie potrzebował także koniecznie fortuny, bo i te znalazł w swoim stopniu wojskowym i swoich zdolnościach — jeżeli więc które z tych dóbr odszukanych mogłoby mu było przynieść rzeczywistą pociechę, to tylko pierwsze, tylko odzyskanie straconego dla siebie ojca. Ale tego ojca odzyskał on w ten sposób, który go nie mógł wcale pocieszyć, odzyskał go bowiem prawie li na to, aby go pochować. Najszczęśliwszy tedy obrót tej sprawy, która mu się niegdyś zdawała najważniejszą kwestią życia, nie przyniósł mu takiej pociechy, na jaką teraz już z każdego względu zasłużył — ale musiało to być koniecznym, a nawet i sprawiedliwym, kiedy się z woli Bożej tak stało.

Jednakże jeżeli te odziedziczone bogactwa nie ucieszyły Flawiusza, to jeszcze mniej ucieszyły Jędrzeja. Nie dlatego, ażeby mu Jędrzej bogactw nie życzył, o czym nawet nie można pomyśleć, ale dlatego, że ta sukcesja odebrała jemu sposobność udowodnienia Flawiuszowi czynem, jak dalece go teraz kochał i cenił. Tą nadzieją, tą myślą Jędrzej się cieszył jakby najdroższym swego serca klejnotem, chwili tej, w której Flawiusza z Ernestyną połączy i własną ręką zbuduje podstawę ich materialnego bytu, oczekiwał on tak jakby swego zbawienia — a tymczasem ta chwila nadeszła i pozwoliła mu być tylko świadkiem tego szczęścia, którego pragnął być sprawcą. Kto sam na sobie tego doświadcza, jaką to jest rozkoszą czynić dobrze swym przyjaciołom, ten pojmie z łatwością, jaki to może przynieść smutek, kiedy już przygotowanego takiego czynu spełnić nie można — ale na taki zawód musiał sobie Jędrzej także czymś zasłużyć, bo Opatrzność, lubo w dziwne nieraz sposoby wymierza nagrody i kary, nie jest przecież nigdy niesprawiedliwą. Takie więc jeszcze drobne zawody i smutki towarzyszyły ostatniemu rozwiązaniu wypadków.

Były one wszakże zanadto drobne, ażeby mogły stanowczo zamącić to szczęście, które stanowiło o losie życia.

Jakoż do ostatecznego spełnienia tego szczęścia przystąpiono jak można było najśpieszniej.

Do ślubu Flawiusza z Ernestyną potrzeba było jeszcze dyspensy, bo hrabianka była mu ciotecznie-rodzoną siostrą — ale tę dyspensę, przy pierwszym o niej wspomnieniu, Flawiusz dobył gotową ze swojej teki podróżnej, bo będąc w Rzymie, naprzód ją sobie wyrobił.

Wypadek ten mógł wprawdzie rzucić na niego podejrzenie o zanadto wielką pewność siebie, a stąd może nawet o zarozumienie; ale ponieważ ten wypadek jeszcze daleko jawniej dowodził tego, jak Flawiusz zawsze niezmiennie myślał o tym. aby do Ernestyny powrócić — więc przyniosło to wszystko tylko tym więcej pociechy.

Już więc w parę tygodni potem przystąpiono do ślubu.

Flawiusz i Ernestyna, czując tak dobrze, jak Jędrzej, ile błyszczące pompy i niepotrzebne hałasy nie odpowiadają takiej solennej chwili, chcieli także, ażeby ich ślub się odbył w cichości — ale Jędrzej, zawiedziony we wszystkich swoich dobroczynnych nadziejach, nie chciał w żaden sposób odstąpić od tego, aby ich nie uczcić przynajmniej sutym weselem.

Jakoż istotnie kilkodniowe festyny, huczne biesiady i tańce z iluminacją ogrodu, przy której Wzgórek Oczekiwania jaśniał tysiącami lamp najpiękniejszych, uświetniły ślub młodej pary — i uświetniły go w sposób tak rozgłośny i dla wszystkich pamiętny, że jeszcze do dziś dnia błąkają się tu i ówdzie szczegółowe o nim wspomnienia.

Po ślubie państwo młodzi wyjechali do dóbr swoich, rozrzuconych w Lubelskiem i Bełskiem, obiecując wszakże odwiedzać często swoich przyjaciół w Jaćmierzu i nawzajem ich zapraszając do siebie, aby ile możności wspólnie się cieszyć tym szczęściem, które się nareszcie spełniło, ale kosztowało tyle poświęceń i ofiar.

EPILOG Taką jest tedy ta powieść, która się wplotła w życie ostatniego z domu Nieczujów przed jego wyjściem na wojnę.

Kończąc opowiadanie ostatnich jej zdarzeń, nie wspomnieliśmy nic o nim samym.

Nie stało się to wszakże przez zapomnienie — tylko dlatego, że wtedy nie było o nim żadnej wiadomości tak pewnej, żeby ją warto było powtórzyć. Wiadomo było, że miał udział w kampanii prowadzonej w południowych Włoszech, był w Rzymie i na brzegach Sycylii, przybył potem wraz z innymi do Marsylii, ale co by się z nim stało po owoczesnym rozproszeniu legionów, nikt z pewnością nie wiedział.

Od tego też czasu wieść o nim zginęła zupełnie — i na długo.

W głuchej ciszy mijały lata.

W tych latach, zwłaszcza natenczas, kiedy wojny francuskie przerzucały się w środek Europy, a na koniec i dawnej Polski dosięgły, przybiegały czasem jakieś echa niepewne o nim — ale te echa były tak rozmaite, że z nich nie można było przyjść do żadnej pewności.

Przyzwyczajono się wreszcie do tego, aby nic o nim nie wiedzieć — i wspominano go już tylko jakby jakąś pieśń lub legendę, którą niegdyś wszyscy znali i umieli na pamięć, lecz z czasem, nauczywszy się nowych, zapomnieli...

On już sam wtedy stał się jakby legendą. Wyobrażenia nowego świata napierały się gwałtem w krainę rzeczywistego życia, rugując wszystko, co z nimi nie licowało, w krainę podań i pieśni. Tak i o nim opowiadano sobie już prawdziwe, już pozmyślane powieści. Ową celę zagórskiego klasztoru, grób jego, oglądano ze czcią wprawdzie, takim pamiątkom należną, ale i z ciekawością także, młodemu pokoleniu właściwą, pragnącą nie tylko słyszeć, a wreszcie widzieć, ale i w i e d z i e ć także, co się znajduje pod tym napisem? co zamykają drzwi żelazne na takie zamki zamknięte? — Jakoż namawiano niejednokrotnie mnichów, aby otworzyli tę celę i rzeczy bezużytecznie leżące oddali na użytek publiczny. Budziły się bowiem już natenczas w ludziach te żądze, bardzo rozumne, ale niemniej materialne, które przede wszystkim innym pragną p o ż y t k u, a z których później wyrobił się duch i charakter dziewiętnastego wieku... Ale mnichowie zagórscy byli to ludzie starzy, mniej mający rozumu, a więcej serca, mniej żądzy pożytku, a więcej czci dla cudzej i własnej godności — i nie pozwolili poty otwierać celi, póki nie przyszła wieść potrójna o śmierci skarbnika...

I tak minęły wszystkie lata wojen i owych walk tytanicznych, w których się pasowały ze sobą główne żywioły dwóch światów.

I przyszedł wreszcie rok 1813.

Była to późna już jesień. Niebo się obciągnęło ciężkimi, deszczowymi chmurami, pod ustawicznymi słotami cała roślinność zwiędła i upadła ku ziemi, drogi porozkisały błotem, a na polach stały całe jeziora, pełne błotnistej wody, cała ziemia pływała jakby w mgłach nieprzejrzystych i zmroku: zdawało się, jakby się cały świat Boży, niedawno jeszcze tak słoneczny i jasny, cofnął w owe wieki pochmurne, o których nam tylko niezrozumiałe bajki przynoszą dzieje...

Owoż na takim dniu jednym owej chmurnej jesieni, drogą wiodącą od Sanoka ku Zagórzowi jechała furka chłopska, uprzężona parą maleńkich koników. Na tej furce, za plecyma ciągle batogiem ćwiokającego parobka, siedział starzec jakiś, czerstwy jeszcze, ale już białowłosy, wyprostowany niby, ale już przygarbiony. Miał on na sobie jakiś rodzaj kapoty, do starodawnego żupana podobnej, i ciemnego koloru czworograniastą czapkę na głowie, i w tym ubogim ubraniu siedział na owej furce, oglądając się z wielkim zajęciem po okolicy. Niektórym miejscom, niektórym górom przypatrywał się z takim wyrazem na twarzy, jakby je znał kiedyś dawniej i teraz się dziwił, że to wszystko jeszcze stoi na swoim miejscu. Wszakże jak po tej krętej pagórkowatej drodze co moment inne się jego oczom przedstawiały widoki, tak i na jego twarzy coraz inne się malowały wyrazy — w jego sercu zapewne coraz inne się odzywały uczucia — staruszek był jakby w ustawicznym wzruszeniu.

Kiedy klasztor zagórski obaczył, spojrzał na niego z żywym zajęciem i zastanowił się na chwilkę — wszakże niebawem się ocknął i kazał czym prędzej pośpieszać do dworu, sam zaś przeżegnał się, złożył ręce przed sobą i zaczął mówić modlitwę. Czy dziękował za coś swojemu Stwórcy, czy prosił o coś — trudno było odgadnąć.

Wkrótce potem furka się zbliżyła do dworu. Wszakże staruszek nie dał jej zajechać przed ganek, tylko się zatrzymał przy bramie, mówiąc do swego woźnicy: — Zaczekaj tutaj przy bramie. Ja tam sam pójdę pierwej — i dodał z westchnieniem — może mnie nie poznają? może ich już nie masz przy życiu!

Z tymi słowami zlazł z wozu i poszedł wolnym krokiem w dziedziniec.

W dziedzińcu odbywała się wtedy jakaś robota. Kończono budowę nowego spichrza i dużo ludzi kręciło się koło tego. Pod wielkim drzewem, na darmowej ławeczce siedział ekonom, który tej roboty doglądał. Była to potężna, barczysta figura, o czerwonych policzkach, sitarskim55 wąsie, w lisiej czapce na głowie, w płóciennym kubraku, na którym kurta z lisami, w jednej ręce bizun boćkowski, w drugiej różaniec. Do tej tedy figury zbliżył się staruszek i powitał ją jak zwykle po Bogu. Ekonom oddał mu powitanie, lecz nie ruszając się z miejsca, zaraz zapytał: — Czegóż waść żądasz?

— Chciałbym się z państwem obaczyć — odpowiedział pokornie staruszek — czy są w domu?

— Tu nie masz żadnego państwa — rzekł na to ekonom — tu ja sam mieszkam i koniec.

Państwo siedzą w Tarnawie.

— Jak to? to pan Rudnicki, pani podkomorzyna sędomirska zakupili Tarnawę?

— Pan Rudnicki! Pani podkomorzyna sędomirska! — powtórzył jakby z ironią ekonom — Waść, widzę, obcy tu jesteś. A toć pan Rudnicki nigdy tutaj nie mieszkał... jak mieszkał dawniej, tak i dziś mieszka w Jaćmierzu.

— Tedy w Jaćmierzu mieszka Rudnicki — powtarzał znowu z kolei staruszek — a pani podkomorzyna zapewne bawi przy dzieciach?

Wszakże kiedy to mówił podróżny starzec, zbliżyła się do niego jakaś młoda i wcale piękna kobieta, która, bardzo skromnie, lecz czysto ubrana, przypatrywała mu się już od niejakiej chwili z wielkim zajęciem. Kiedy zaś postawił to zapytanie ostatnie, ona się jeszcze więcej zbliżyła do niego i zapytała prawie naiwnie.

— A dlaczego się jegomość pytasz o panią podkomorzynę?

— Tak... — rzekł staruszek, przypatrując się nieznajomej kobiecie — chcę się z nią widzieć.

— A czy jegomość znałeś kiedy panią podkomorzynę?

— Czy ja ją znałem?... moje dziecko! daleko dawniej ją znałem, niżeli ty jesteś na świecie.

— Ej! — zawołała na to młoda kobieta, uderzając w ręce przed sobą i zaglądając w twarz staruszkowi — a czy jegomość nie jesteś dawny pan z Bóbrki? Imć pan skarbnik dobrodziej?

— Czy mnie znasz, moje dziecko?

— A jegomość to jesteś? — zapytała naiwna kobieta, chwytając go z radością za rękę.

— Tak, moje dziecko, ja jestem skarbnik, ale któż ty jesteś?

— Ach! to jegomość to jesteś! — zawołała teraz nieznajoma kobieta, ściskając go za obydwie ręce — jakże mi serce skacze z radości! Oh! toż ja jegomości przecie raz widzę! A jużem się tak modliła co soboty w kościele i tak Pana Boga prosiłam, żebym też choć raz jegomości widziała! Otóż Pan Bóg mojej prośby wysłuchał — i już widzę teraz mojego dobrodzieja! Bodajże jegomości Pan Bóg dał zdrowie i panowanie na wieki!

— Ale któż ty jesteś? moje kochanie — pytał skarbnik więcej rozczulony, niżeli zdziwiony tą poczciwą uciechą nieznajomej kobiety; ale ona przerwała mu prędko, mówiąc dalej: — A jegomość mnie nie znasz? nieprawda? bo mnie też i nie możesz znać, boć ja byłam jeszcze w kolebce natenczas, kiedy jegomość się był przybrał na wojnę. Otóż ja powiem jegomości, że ja jestem Marcjanna, córka jegomościnego dyspozytora z Bóbrki, a wnuczka podstarościego. A teraz już pamiętasz, jegomość? Toż to ja i jegomościna córka jestem po prawdzie, boś mnie jegomość do chrztu trzymał przez mego dziadka i dlatego mi dano na imię Marcjanna, bo jegomości Marcin przecie? nieprawda? I jegomość dałeś mi wtenczas sto pięćdziesiąt czerwonych na krzyżmo, to żeby jegomości Pan Bóg dał za to zdrowie! bo wiedz, jegomość, że mnie te pieniądze szczęście przyniosły: dostałam dobrego męża, który jest tutaj leśniczym, trzymamy sobie folwarczek, Pan Bóg nas błogosławi z jegomościnej łaski i jesteśmy szczęśliwi. A co dzień sobie jegomości z mężem przypominamy i co sobota regularnie bywamy w kościele, gdzie się msza święta odbywa za jegomości, aby zdrowo i prędko powrócił. Otóż jegomość taki wrócił! niechże jegomości Pan Bóg da zdrowie!

Jak umiała, tak okazywała swoją radość serdeczną ta poczciwa kobieta, a lubo przemowa jej nie była ani bardzo gładka, ani wymowna, trafiła ona skarbnikowi tak dobrze do serca, że mu aż łzy stanęły w oczach. W tym rozrzewnieniu ujął on ją obydwiema rękami za głowę i rzekł: — Niechże i tobie Pan Bóg da zdrowie, że mnie tak witasz poczciwie. Jeszcze też świat może nie zginie, kiedy takie serca się na nim chowają.

To mówiąc, patrzał na nią z głębokim rozrzewnieniem.

Marcjanna przypatrywała mu się ciągle z wielką radością, ale w tej chwili twarz jej obciągnęła się jakby wyrazem smutku, przy czym złożyła ręce przed sobą i zapytała głosem już nie wesołym: — Tak jegomość do nas powrócił!... ale cóż jegomość poczniesz teraz ze sobą? Bo ja muszę jegomości powiedzieć, ale niech się jegomość nie martwi... muszę jegomości powiedzieć, że pani podkomorzynej już nie ma na świecie...

— Nie masz jej? — krzyknął skarbnik — umarła! i dawno już umarła?

— Oh! już będzie lat może ze trzy — odpowiedziała ze smutkiem Marcjanna — ej! ale niech się jegomość nie martwi, taka była wola Pana Boga, cóż my biedacy możemy zrobić przeciwko temu?...

— Umarła siostra moja!... — powtórzył jeszcze raz skarbnik — a córka jej, a zięć, przecież żyją?

— O! państwo młodzi żyją i zdrowi, i dobrze im się powodzi... ale niechże się już jegomość nie martwi. Ot patrz jegomość! i mnie także moi pomarli. Dziadek już dawno, no! już też był w wieku! ale mój ojciec, taki młody jeszcze, a umarł! i matka moja, jeszcze młodsza, a także już nie żyje! pochowaliśmy ją w tym roku. Pan Bóg tak chciał, to i cóż robić! Ot i jegomość się nie martw, i nie martw się tym, co teraz poczniesz ze sobą. Słuchaj mnie, jegomość! co tam jegomości szukać gdzie u cudzych pożytku, chodź, jegomość, do nas, my go przyjmiemy z chęcią, z radością, my jegomości tak pielęgnować będziemy, jak ojca. Nie masz tam u nas pałacu ani dworu, ale mamy dwie czyściuteńkie izdebki i jedną zaraz uprzątniemy dla jegomości — a już co tylko w domu się znajdzie, a choćby też i z miasta sprowadzić, wszystkim będziemy gościć od serca. Będziesz jegomość u nas jak u Pana Boga za drzwiami.

Jać tam wiem o tym, że ojcowie chowają dla jegomości celę w klasztorze, ja się jej przypatrzyła, bo mi ją pokazano — ej! ale na co to jegomości! Tam drzwi takie straszne, żelazne, jak w turmie, tam i brzydki napis nad nimi. Kiedym go wyczytała, aż mnie mrowie przeszło po plecach. Jegomość by tam sam nie chciał mieszkać... A co, jegomość? ot! furka stoi, siądziemy zaraz i pojedziemy, a obaczy jegomość, że się jegomości u nas podoba!

I to biedactwo chciało się koniecznie dzielić swoim kawałkiem chleba z tym starcem, który niegdyś prawie niechcący wyrzucił kilkadziesiąt dukatów dla niej na krzyżmo. Ale taka wdzięczność bywa prawie zawsze w sercach prostych a prawych. Skarbnik słuchał tych słów z rozczuleniem, ale tej ofiary przyjąć nie mógł i nie miał zresztą potrzeby. Jakoż podziękował tylko serdecznie poczciwej Marcjannie za jej chęci najlepsze i obiecawszy ją niebawem odwiedzić, wsiadł na furkę i kazał się wieźć do klasztoru.

To był tedy w samej istocie skarbnik.

Jego żelazne zdrowie, jego niezłomny charakter, jego serce, zresztą nie umiejące pojąć życia bez poświęcenia, wytrzymały wszystkie te trudy wojenne, na które przez lat kilkanaście składały się nie tylko krwawa praca żołnierska, ale nieraz głody i nędze, czasem rany i dokuczliwe choroby.

I wytrzymał on to wszystko w tym wieku, w którym inni już ssą grzanki pod piecem i popijając je piwkiem lub miodem, rozmawiają tylko o wojnach, wysyłając na nie swoich młodych sąsiadów.

Starzec białowłosy i przygarbiony, wracał on dzisiaj z tych wojen tak dalekich i krwawych... oh! gdybyż był przynajmniej powrócił do swojego własnego ogniska! — ale on wracał do ciasnej, cudzej, zatrzymanej z łaski dla niego izdebki, w której zaledwie było tyle miejsca, ażeby się jeszcze raz na tej zapłakanej ziemi pomodlić i skonać.

Ale i to już było w owej chwili nagrodą — inni jego towarzysze i tego nie mieli.

Jakoż nie skarżył się na to zrezygnowany skarbnik.

Tylko przedsięwziął sobie zamknąć się zaraz w tym grobie swoim i więcej nigdy już z niego nie wyjrzeć.

Tak mu było tęskno, tak smutno na sercu — jego dawni znajomi i przyjaciele tak już wszyscy wymarli — cały świat jakoś zrobił się tak całkiem inny, że sam nie wiedział, co by mógł jeszcze mieć do czynienia na tym świecie.

Takimi uczuciami napojony już od tego momentu, jak przestąpił granicę kraju, a utwierdzony w nich jeszcze lepiej na dziedzińcu dworskim w Zagórzu, nie chciał on już nawet widzieć nikogo, nie chciał nawet widzieć Jędrzeja i Stasi — i zmierzał czym prędzej do swojego klasztoru.

Tu te smutne uczucia jeszcze bardziej się w nim utwierdziły; z całego bowiem zgromadzenia mnichów, których wszystkich znał dawniej, dziś już ani jednego nie było. Stary gwardian dawno już umarł — obadwa ci starzy ojcowie, którzy z gwardianem odbierali od niego jego depozyt, już także nie żyli, a reszta braciszków po części wymarła, a po części przeniosła się do innych klasztorów. A lubo jego cela była nie tknięta i nowy gwardian przyjął go jak można najgrzeczniej, jednak celi otworzyć nie chciał i nawet nie mógł, bo go nie znał zupełnie i nigdy nie widział na życiu. Trzeba tedy było do tego koniecznie Jędrzeja i trza było jechać do niego...

Podróż ta zdała się skarbnikowi niezmiernie przykrą, chciał ją już nawet listownie załatwić: tak już był wtedy kwaśnym, tak gorzkim, tak nie pragnął nic więcej oprócz spokoju.

Ale gwardian go przecie na koniec namówił i zabrawszy go na swoją brykę klasztorną, sam zawiózł do Jaćmierza.

Można sobie wyobrazić z łatwością, jaką jego przybycie sprawiło radość tym ludziom poczciwym, którzy go tak kochali i prawie czcili.

Jędrzej nie mógł mu miejsca znaleźć w całym swoim pałacu, Stasia nie odstępowała go ani krokiem, a cóż dopiero dzieci, których było większych i mniejszych kilkoro, a które wszystkie, nie widziawszy go nigdy, znały go przecież jak siebie samych i recytowały mu jakby pacierze różne historyjki z jego własnego życia?

Dom ten, pełen staropolskiej zacności, choć może trochę odmienną formą okrytej, to tak serdeczne przyjęcie, to zresztą tak oczewiste dowody, jak go tu ciągle kochano i wspominano, odżywiły wkrótce zachmurzonego skarbnika. Jego twarz się wypogodziła na nowo, na jego ustach osiadł uśmiech zadowolenia, jego serce było pełne radości i tego szczęścia, jakie mogło być jego udziałem.

Pomimo to jednak w dłuższych i poważniejszych rozmowach z Jędrzejem objawiał on tylko smutne myśli i równie smutne uczucia. Uważał to Jędrzej i widząc go trwającego przy swoim dawnym zamiarze zamieszkania w klasztorze, usiłował go odmówić od tego, ofiarując mu u siebie mieszkanie, a zresztą podsuwając mu myśl kupienia dla siebie jakiejś wioski na własność. Wszakże staruszek nie zgadzał się ani na jedno, ani na drugie.

— Żyć między wami — mówił on wtedy — może by mi było bardzo przyjemnie, ale tylko na krótko. Z czasem i ja wami, i wy mną byście się tylko znudzili. Nie masz już dzisiaj tych ludzi, z którymi bym mógł żyć tak samo, jak żyłem z tymi, którzy się ze mną razem porodzili i wychowali. A zresztą, już mi też nie do życia!

Słysząc to Jędrzej i widząc, że skarbnik ma nie całkiem prawdziwe wyobrażenie o ludziach, którzy dziś społeczeństwo składali, sprosił cichaczem wszystkich sąsiadów i wydał niespodziewanie sutą fetę na cześć skarbnika.

Zjechała się szlachta okoliczna tłumami — skarbnik ich wszystkich poznał od razu.

Było to prawie całkiem już nowe pokolenie.

Przypatrywał on mu się z początku z wielkim niedowierzaniem i ciekawością, ale przypatrzywszy im się z bliska, niebawem niedowierzanie porzucił. Była to bowiem prawie kubek w kubek taka sama szlachta, jaką była ta, która żyła za jego czasów. Taka sama wesołość, taż serdeczność, te same sentymenta, te same gardła nawet do starodawnego kielicha — tylko strój inny, formy cokolwiek inne i może inne powietrze...

Uważał to wszystko skarbnik i rozweselił się z nimi, był serdeczny, rozmowny i opowiadał różne wspomnienia z niedawnych wojen i dawnych czasów. W niektórych chwilach jego wesołość podnosiła się prawie do tego samego tonu, jak za najlepszych czasów — musiał mieć zapewne wtedy złudzenie, że ma i tamte czasy i tamtych ludzi około siebie — ale niestety!

było to tylko złudzenie. I spostrzegł się w tym dosyć wcześnie staruszek.

Jakoż jak tylko skończyła się feta i porozjeżdżali się goście, i on do Jędrzeja z pożegnaniem przystąpił, mówiąc: — Dobrze mi tu między wami, że mi już nie może być lepiej: ale wyście młodzi, jam stary.

Wam do świata, a mnie już do grobu. Żyjcie tedy, bawcie się, jeżeli możecie, i niech was Bóg błogosławi — a ja pójdę do mojej celi i będę Pana Boga prosił, ażeby życie wasze nie było tylko samą zabawką.

Wszystkie usiłowania Jędrzeja, aby go odwieść od tego zamiaru, nie przyniosły żadnego skutku.

Skarbnik trwał stale przy swoim — i wyniósł się do swojej celi klasztornej.

Tam zamieszkał i trawiąc czas na pobożnych modlitwach i rozmyślaniach, długo, bardzo długo nie wydalał się ani za mury klasztorne.

Później dopiero, kiedy wojny ówczesne całkiem się skończyły, kiedy się już przetrawiły ich skutki i znowu się odbudowała jakaś niby spokojna równowaga w umysłach i sercach — staruszek zaczął się od czasu do czasu pokazywać po okolicznych dworach i dworkach.

Przypatrywał się on natenczas z uwagą żyjącym ludziom, badał ich uczucia i myśli, porównywał ich z ludźmi dawnych wieków i opowiadał często dłuższe i krótsze powieści z życia ich ojców i dziadów.

Był on wtedy jak gdyby patriarcha tej górskiej krainy, był żyjącą kroniką wszystkich zdarzeń publicznych i familijnych, a poświęcając się jeszcze i w zgrzybiałej starości poczciwej służbie około dobra swych bliźnich, nie usuwał się od żadnej, choćby najdrobniejszej usługi — i jeśli nie był zachęcającym przykładem do naśladowania cnót starożytnych, to był przynajmniej żywym ich przypomnieniem, rozjemcą sporów rodzinnych, a często nawet sędzią do rozgraniczenia wiosek sąsiedzkich, które znał wszystkie jakby swoją książkę nabożną.

Jak długo tu żył jeszcze na tej czynnej dewocji, nie mogliśmy dojść żadnym sposobem.

Rok jego śmierci jest niewiadomym.

Pewna jest jednak, że żył jeszcze długich lat kilka, tu umarł i pochowany był w tutejszym kościele, gdzie, jak wieść niesie, postawiono mu bardzo piękny nagrobek, z szczegółowym jego prac i służb wszystkich napisem.

Wszakże niebawem potem klasztor tutejszy się spalił — i wszystkie jego pamiątki, wszystkie groby nawet zagrzebane zostały w popiołach.

Takiemu losowi uległ także i grób tego rycerza-rolnika, który, strawiwszy życie całe w krwawych trudach i poświęceniach, tutaj na koniec odpoczął i zasnął w Bogu na wieki.