Krewni : ELTeC edition Korzeniowski, Józef (1797-1863) 176017 COST Action "Distant Reading for European Literary History" (CA16204) Zenodo.org ELTeC ELTeC release 1.1.0 ELTeC-$textLang ELTeC-$textLang release 1.0.0 Krewni https://polona.pl/item/krewni-powiesc-t-1,NTMzNjIzMzQ/3/#info:metadata Krewni Korzeniowski, Józef Wilno: Zawadzki 1857

Polish Converted by checkUp script for new release JR convert to ELTeC-1

Józef Korzeniowski

KREWNI

Tom I

I

Nie wiemy, czy któremu z czytelników naszych zdarzyło się przejeżdżać z Chełma do Włodawy okolicą piaszczystą, leśną i nieżyzną, gdzie na środku drogi, między tymi dwoma miastami, które każdy zna to z opisów podróżnych, to z opowiadania tych, co admirowali cudne położenie pierwszego i zastanawiali się nad mchem handlowym drugiego, leży ubogie miasteczko Sawin, o którym pewnie mało kto słyszał, a tym mniej kto widział i poznał. A jednak w to ustronie zapadłe i głuche musimy zaprowadzić czytelników naszych, gdyż tam rozpoczyna się ten ustęp z dziejów naszego życia, z którym na pożegnanie ich występujemy; i tam pod koniec tej historii, którą radzi byśmy zrobić interesującą, a nawet użyteczną, powrócić będziemy musieli.

Sawin składa się z kilkudziesięciu domów, po większej części drewnianych, zabudowanych w wielki kwadrat, przedstawiający niby rynek, na którego środku jest karczma. Pomiędzy tymi domami są dość porządne i czyste dworki, mniej więcej podobnej formy, o czterech oknach ozdobionych wazonikami lewkonii i geranium, o drzwiach we środku, z niskim z przodu ogrodzeniem z furteczką, za którymi tu i ówdzie ogródek, gdzie dominują malwy, floksy i słoneczniki, a z tyłu zabudowania gospodarskie, złożone z niewielkiej stodoły, ze spichlerza, zamkniętego wielką kłódką, ze stajenki na parę koni, z obórki na kilka krów i innych pomniejszych chlewików.

Mieszkańcy tego rolniczego miasteczka niewiele sobie łamali głowy na wymyślenie nowych form architektonicznych dla siwych siedzib; i jak jeden wybudował, a drugi obaczył, że mu tak dobrze, naśladował więc sąsiada, dając tylko większe lub mniejsze rozmiary pomysłom jego — w miarę zamożności swej i potrzeby. Stąd ta jednostajność, która jednak nie robi przykrego wrażenia, gdyż równie w ozdobach zewnętrznych ogródków, w czystości obejścia, w całości dachów, okien, jak iw porządku wewnętrznym okazuje się wielka rozmaitość, odpowiadająca gospodarności i zamożności tych, co dworeczki te zamieszkują.

Oprócz rynku jest tam jeszcze parę mniej pokaźnych ulic, a z tych najdłuższa i najładniejsza znajduje się na drodze wiodącej do Włodawy. Ale uliczki te złożone są prawie całkiem z chat pomniejszych i mają więcej pozór wsi nieźle zabudowanej i zamożniejszej aniżeli miasteczka. Tam mieszkają sami tylko mieszczanie, gospodarze rolni, mający po kilka i kilkanaście morgów gruntu, kiedy w dworkach rynku mieści się cała arystokracja tego miejsca, to jest: burmistrz, poborca i pisarz, nauczyciel elementarny i jego szkoła, a nade wszystko właściciele majętniejsi, mający po dwie, po trzy i więcej włók ziemi, a między tymi dwóch lub trzech herbowych, z których zwłaszcza jeden należał do rodziny wysoko w hierarchii szlacheckiej położonej i niepoślednie w kraju urzęda piastującej.

Ale najpiękniejszą ozdobą tego miejsca jest kościół, od wjazdu ze strony Chełma z prawej strony leżący. Kościół to murowany, niezbyt obszerny i niebogaty; lecz okrążony zewsząd tak pięknym szeregiem starożytnych lip, tak zielona wokoło otacza go murawa, w takim zaciszu pod cieniem tych drzew leży cmentarz, niskim obwiedziony parkanem, że miło jest zbliżyć się do tego domu bożego i do tego dziedzictwa umarłych i pomodliwszy się podumać tam czas niejaki, przysłuchując się tajemniczej rozmowie, jaką prowadzą między sobą te stuletnie świadki zabiegów, pracy, uciech, namiętności i płaczu tych, których na koniec pod swe skrzydła dla stałego pokoju i wiecznego przygarnęły odpoczynku.

Probostwo leży obok. Jest to co do formy i rozmiarów prawie taki sam dworek, jak inne, i tym się tylko od nich różni, że ma przed drzwiami wchodowymi ganek na dwóch słupkach oparty, z ławeczkami do siedzenia; że zabudowania gospodarskie są większe; że za nimi jest dość obszerny ogród warzywny i fruktowy, a przed gankiem dziedziniec spory, oparkaniony, z furtką prowadzącą do kościoła, zasłany cały prześliczną murawą i w jednym rogu ocieniony tak rozłożystymi i spojonymi w górze trzema lipami, że najżywsze promienie lipcowego słońca nie mogą przebić tego zielonego sklepienia i wygnać chłodu spod tej rozkosznej altany, gdzie sobie proboszcz często to z książką, to z gośćmi swymi przesiaduje.

Parafia do probostwa tego należąca jest obszerna co do rozległości; ale że okolica ta zamieszkana jest po większej części przez unitów, a nawet w samym miasteczku jest ich większa połowa, niewielkie więc proboszcz ma dochody i poprzestawać musi na tym, co mu daje gospodarstwo, kiedy niekiedy ślub jakiego w okolicy zamieszkałego szlachcica, czasem chrzciny nowego ziemi tej obywatela, a najczęściej pogrzeb którego z katolików mieszkających w miasteczku, co — jak tam zwykle mówią — poszedł ochłodzić się pod lipy i z dawnymi pogadać sąsiadami.

Ale ta szczupłość dochodów nie odbierała humoru księdzu Maciejowi Zielenkowskiemu, który już lat kilkanaście w parafii tej mieszkając, przestawał zawsze na tym, co mu Bóg dał, utrzymywał, jak mógł, w porządku kościół i dzielił się jeszcze z biednym, jeżeli który stanął przed jego progiem i widokiem prawdziwej nędzy do serca jego przemówił. Był ,to bowiem człowiek w gruncie dobry i uczciwy, a choć czasem gderał, choć nieraz moralizował tych, którym się chciało płakać, zawsze jednak w końcu zmiękczył się widząc wielką jaką boleść i albo pomógł oddając ostatni grosz, jaki miał, albo niósł pociechę religijną, umacniając duszę cierpiącą w wierze i ufności w miłosierdzie Tego, który jeżeli dziś zasmuca, to jutro niespodziewaną przygotuje ulgę i pocieszenie. Toteż nikt się nie zrażał jego zmarszczonym czołem, nasuniętymi brwiami i gburowatym głosem, z jakim z początku przyjmował tych, co do niego przychodzili. Owszem, wszyscy znali jego serce, a morały i ofuknienie nawet, bez którego się czasem nie obeszło, przyjmowali z cierpliwością i pokorą.

To jego usposobienie poszło stąd, że ksiądz Zielenkowski znał doskonale swoich parafian, wchodził w ich życie, w ich położenie, widział ich wady i nałogi, wiedział dobrze o sąsiedzkich ich nienawiściach, o sprawach, jakie ich dwoiły, o namiętnościach, jakie zagnieżdżały się w ich sercach, a stąd przewidywał klęski, jakie im zagrażać mogą. Nim się tedy co złego stało, wzywał ich do siebie, moralizował i surowo upominał, gdy kto tłumaczył się nieprawdą lub rady jego i przestrogi przyjmował z dąsaniem lub lekceważeniem; a gdy przyszła bieda, klęska przepowiedziana ziściła się i nieszczęśliwy stawał przed proboszczem prosząc o pomoc albo radę, wtedy zawsze zaczyniał od tego, że go sfukał, że się okrutnie zmarszczył i nie chciał niby słuchać, mówiąc: "Sameś sobie winien, mówiłem ci, ostrzegałem, ale co to wam gadać. Ja swoje, a ty swoje. Teraz masz. Dobrze ci tak. Jak Kuba Bogu, tak Kubie Bóg. Idź sobie po radę i pociechę gdzie indziej. Nie słuchałeś wtedy, teraz już poniewczasie." Zawsze się jednak na tym kończyło, że serce wyszło na wierzch i że nieraz płakał z tymi, których widział przed sobą zbolałych i płaczących. Wszakże rad swoich lubił udzielać nie tylko tym, od których sądził się wyższym nauką i doświadczeniem życia, ale i takim, którzy się mieli za oświeconych, za znających świat i ludzi, prawił nieraz verba veritatis równie co do ich życia, ich stosunków familijnych, wychowania dzieci, a nawet co do ich interesów majątkowych. Niektórzy z takich przyjmowali uwagi księdza z należytą względnością, widzieli bowiem, iż w gruncie ma na celu ich własne dobro i interes ich dobrze zrozumiany; ale inni, zarozumialsi lub czujący się rzeczywiście do wad i win, które im wytykał, nazywali go wścibskim i unikali jego morałów tym bardziej, im bardziej czuli, że ma rację i że to, co przepowiada, w rzeczy samej stać się może.

Przy tym wszystkim był on spokojnego, a nawet wesołego usposobienia i gdy czasem kto wieczorem do niego przyszedł, a zwłaszcza latem pod lipy, lubił pogawędzić o tym, co się działo w miasteczku i w okolicy, a niekiedy pośmiać się z możniejszych, którzy nie słuchają jego przestróg, nazywają go wścibskim, gdyż o tym doskonale wiedział, a tymczasem jak głupie owce lecą w ogień, gdzie kudły swe osmalą.

Nie był on wcale uczonym, chociaż miał kilkanaście dobrych książek i przeczytywał je po. raz drugi i trzeci, gdy był wolnym od zajęć w parafii i od zabiegów gospodarskich, którym oddawał się chętnie i z wielką pilnością. Ale ksiądz Zielenkowski był trochę poeta i wierszyki okolicznościowe składał często i z łatwością. Ulotnych tych rymów, którymi winszował imienin, nowego roku i wesołego alleluja; przez które wzywał czasem sąsiadów, z którymi bliżej żył, na obiadek, na podwieczorek lub zimą na mariasza lub warcaby; przez które wstawiał się do burmistrza to za nauczycielem swej szkoły, aby mu regularniej wypłacano pensję, to za innym jakim uciśnionym, który wzywał jego pośrednictwa lub protekcji; przez które w nagłym jakim razie prosił z możniejszych swych parafian o furkę siana dla swych krówek lub o jaki korczyk owsa dla swych koników — zebrała się już była w owym czasie, o którym mówimy, tak znaczna liczba, że gdyby się był znalazł . jaki wydawca, mielibyśmy zupełnie takie dwa tomiki, jakie już w poezjach Molskiego z wielkim pożytkiem dla literatury posiadamy.

Ksiądz Maciej Zielenkowski miał już z pięćdziesiąt lat; był słusznego wzrostu, chudy, wypukłych pleców, ręce miał żylaste i czerwone, którymi chętnie gestykulował, a stopy duże, które prosto przed sobą i dość niezgrabnie wyciągał. Włosy już siwe i nisko przystrzyżone, pokrywały już jego dużą głowę, czoło miał niskie i marszczące się, brwi wielkie, spadające na oczy, co dawało twarzy jego śniadej i niezbyt ujmujących irysów wyraz surowy, który na pierwszy rzut oka odstręczał i tym mniej pochlebne dawał wyobrażenie o łagodności jego charakteru, że i w głosie nie było słodyczy, ale owszem jakaś twardość i niby gburowatość. Wszystko to jednak nikło przy bliższym jego poznaniu. Gdy się rozrzewnił, łagodniały jego rysy, czoło się wygładzało i podnosiło, brwi rozsuwały się i pozwalały widzieć głębokie uczucie w jego oczach, często łzą zroszonych. Gdy się znowu rozgadał i rozweselił, cała twarz jego piękniała niejako, a uśmiech czasem filuterny, czasem dobroduszny, pociągał każdego do ufności i zniewalał do przyjacielskiego wylania się.

Ksiądz Maciej latem i zimą chodził zawsze w czapce wysokiej, rogatej z siwym barankiem, w długim surducie z grubego sukna, a w święto w zwykłej księżej sutannie z pelerynką; trzcinę miał zawsze w ręku, a choć nie dbał o elegancję w zwierzchnim swym odzieniu i obuwiu, widać jednak, że do czystości wielką przywiązywał wartość, gdyż ta obwódka płócienna, która okrążała jego halstuch pod brodą, była zawsze czysta i jak śnieg biała. Równie starannie utrzymaną i składaną była wszelka bielizna kościelna. Nie wziął on nigdy na siebie zbrudzonej i zmiętej alby, a komże, w których występował czy na ambonę, czy przy chrzcinach, czy za trumną, choćby najbiedniejszego ze swych parafian, świadczyły, że na nie nie żałowano mydła i że pod pilnym i umiejętnym były żelazkiem.

Wikariusza ksiądz Maciej nie miał. Zbyt ubogie było probostwo, aby go na taki ekspens stało. Ale za to wierną miał pomoc i posługę gorliwą, równie w gospodarstwie swym, jak i w kościele, w całej rodzinie Dudzinowskich, która od lat kilkunastu na probostwie mieszkała i zespoliwszy się ze wszystkimi interesami księdza, podzielając serdecznie wszystko dobre i złe, które mu się wydarzało, starała mu się dogadzać i we wszystkim umniejszać kłopotów.

Rodzina ta składała się z męża, żony i jednego chłopca. Błażej Dudzinowski był prawie równego wieku z proboszczem. Przez zapatrywanie się na swego pryncypała przejął on jego ruchy, jego chód, sposób mówienia, a nawet wypukłość pleców, a donaszając zawsze jego ogromne buty, rogate czapki i niejeden surdut, gdy się już wycierał i zagrażał dziurami, był w oczach wszystkich alter ego księdza Macieja i nieraz z daleka, gdy szedł szerokimi krokami i trzymał przed sobą laskę, starannie z kory ostruganą dla większego do trzciny proboszczowskiej podobieństwa, za niego był brany. Pan Błażej rozmaite pełnił funkcje.

W kościele był on zakrystianem i organistą, w gospodarstwie był ekonomem i gumiennym, a kiedy niekiedy w razie potrzeby, zwłaszcza gdy ksiądz proboszcz jechał do chorego, aby go na ostatnią podróż umocnić lub gdzie nowonarodzonego chrześcijanina do kościoła bożego wprowadzić, pełnił sam obowiązek woźnicy. I wtedy, gdy mieszkańcy Sawina postrzegli na bryczce dwie rogate czapki, dwa ciemne surduty i dwoje wypukłych pleców, jedne na siedzeniu, a drugie na koźle, wiedzieli dobrze, że ktoś umiera albo się narodził, a stąd do smutnych lub wesołych rozmów mieli pochop i materię.

Skoro świt już pan Błażej był na nogach; obszedł całe gospodarstwo, dopilnował nakarmienia koni i bydła, wyprawił dwóch parobków w pole, gdy była pora i potrzeba, i zajrzawszy do każdego kąta, szedł pod lipy, gdzie ksiądz proboszcz odmawiał pacierze, aby mu zdać raport, jak całe obejście zastał i jak wczorajsze jego dyspozycje wykonał. Potem obudziwszy syna swego Jasia, trzynastoletniego i przytomnego chłopaka, szedł z nim razem do kościoła. Gdy uprzątnęli dom boży, pozamiatali wszędzie i pościerali kurzawę, pan Błażej, przygotowawszy w zakrystii wszystko, co do mszy świętej, która się codziennie o godzinie wpół do ósmej odprawiała, było potrzebnym, szedł wraz z synem na śniadanie, a potem, skończywszy już funkcję zakrystiana, oddawał się cały urzędowi ekonoma. Przejrzał więc spichlerz, wydawał, co było komu potrzeba, notował każdy ekspens dla podyktowania później księdzu i zapisania w książkę rachunkową, pilnował młócenia lub jechał w pole, w miarę pory roku i rodzaju zajęcia gospodarskiego, jakie ona nastręczała.

W niedzielę i święto wstawał jeszcze raniej, gdyż. z gospodarstwem musiał się ułatwić od razu, a resztę dnia był już tylko usłudze kościoła oddany. Toteż, gdy się zbliżała godzina jedenasta, o której ksiądz proboszcz punktualnie kończył kazanie i wychodził z sumą, pan Błażej, który już wszystko do ceremonii tej przygotował i ubrał już w czyste komeżki dwóch chłopaków ze szkoły, którym z kolei służenie do mszy przypadało, wymusztrował ich należycie, nieraz to tego, to owego pociągnąwszy za ucho, gdy się który gapił i przestróg jego nie słuchał, stawał co chwila we drzwiach zakrystia i poglądał ku ambonie, aby z gorętszych ruchów księdza i z podniesionego głosu jego mowy zrobić ów naturalny wniosek, że się domówienie zaczyna. Wtedy brał z powagą laskę, na której był okręcony stoczek , ściągał za kutas lampę, wiszącą przed wielkim ołtarzem, i zapaliwszy sześć świec, schodził ze stopni, zatrzymywał się zawsze w jednym i tymże samym miejscu, obracał laskę, przygaszał nogą stoczek i stawiał przy drzwiach zakrystii.

Przy nim był Jaś, także w najparadniejszą ubrany komeżkę, i który chociaż w takie dni do mszy nie służył, ale sam tylko miał przywilej stawać z trybularzem, jako baczniejszy i lepiej z manipulacją jego obeznany. Wtedy pan Błażej, upomniawszy jeszcze raz syna, aby na wszystko w zakrystii dawał baczenie, sam udawał się do wypełnienia głównego' swego obowiązku, od którego tytuł organisty nosił. I trzeba było widzieć, z jaką pewnością doświadczonego i pewnego sztuki swej artysty szedł przez kościół, z jaką impozycją poglądał na obecnych, którzy się przed nim rozstępowali, jak szybko mimo wieku wbiegał na schody i z jaką miłością poglądał na klawisze i na dudy, które zdawały się tylko oczekiwać jego ręki, aby się odezwać głosem mającym podnieść pobożne uczucia obecnej w kościele rzeszy. Był on tu w swoim żywiole i gdy usiadł, gdy obu rękami zaczesał naprzód włosy, potem potarł dłonie, potem uśmiechnął się do klawiszów, rzekłbyś, że to który z naszych fortepianistów, którzy siadają do instrumentu z tym przekonaniem, że pod palcami ich ożyje zamarły Liszt i nieśmiertelny Szopen wstanie z grobu jak żywy. O grze jego i śpiewie nie ma już co i mówić i czytelnicy . domyśla się zapewne, że człowiek taki dla chwały bożej i utrzymania honoru parafii nie mógł żałować rąk, a tym bardziej głosu i starał się usilnie, aby ceremonia odbyła się okazale i z uroczystością godną tego miejsca, gdzie proboszcz taki jak ksiądz Maciej Zielenkowski celebrował, a on, jako druga po nim osoba, odpowiadał mu głosem organów i donośniejszym jeszcze głosem własnych swych piersi i celebry tej dopełniał.

Ale jakkolwiek pan Błażej nieocenionym był dla proboszcza człowiekiem, miał i on wadę świadczącą o ułomności natury ludzkiej. Ksiądz Maciej mógł się wszędzie na niego spuścić, w każdym zdarzeniu zaufać jego czujności i przywiązaniu, mógł go posłać w pole, na sianokos, do lasu, wyprawić do odleglejszych nawet parafian w interesach choćby najdelikatniejszych; ale po nic w świecie nie mógł go posiać na miasteczko. Jak wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, tak dla pana Błażeja wszystkie drogi w Sawinie prowadziły przez karczmę. A skoro raz wpadł w otwartą paszczę tej Scylli , zawsze się jakoś zasiedział, zawsze się zagadał to z tamtejszym propinatorem, to z którym z parafian, równie podległym tym samym natury naszej zboczeniom. A choć go sumienie gryzło, choć odwróciwszy się do kąta, dawał sobie ze złości policzki, pociąg był jednak tak silny, że czas na spełnienie interesu, za którym był posłany, przemijał, a pan Błażej zamiast wrócić do proboszcza i zdać raport z poselstwa, przemykał się cichaczem, aby nie widziano, że się nie trzyma na nogach. Tak zygzakiem i za pośrednictwem to płotu, to parkanu, dopadł stajenki i wiązki siana i tam już dostawszy się, chrapał szczęśliwie póty, póki go żona nie odszukała.

Nigdy wszakże gorliwszym i czynniejszym nie był, jak po takim upadku, którego się niezmiernie wstydził. Dlatego to proboszcz patrzył przez szpary na tą słabostkę człowieka, bez którego by się już obejść nie mógł, starał się tylko usilnie podawać mu jak najrzadziej okazje do złamania tego uroczystego słowa, jakie dawał jemu, żonie i sobie samemu, że go już i sam diabeł powrozem do karczmy nie zaciągnie. Tak wszakże słowa tego dotrzymywał, jak skrytykowani autorowie dotrzymują przyrzeczeń, jakie sami czynią, że wszystkie pióra i kałamarze powyrzucają za okno.

Żona pana Błażeja, Agnieszka, którą krócej daleko scharakteryzujemy, była gospodynią domu. Wprawdzie i ona nie była bez ale, gdyż gospodarowała zanadto głośno, była prędka, zła i kłótliwa; ale ta lewa strona jej usposobienia kompensowała się tym, że była oszczędna, dobra kucharka, że robiła doskonale rosół i sztukę mięsa, że barszcz przyprawiała tak, jakby żaden kucharz nie potrafił, a nade wszystko, że lubiła niezmiernie czystość w kuchni i w pokojach, w naczyniu kuchennym i kredensowym, a szczególniej w bieliźnie, równie księdza proboszcza, jak i kościelnej.

Były to ważne przymioty, już nie mówiąc o wierności i przywiązaniu, dla których proboszcz znosił cierpliwie jej gderania, jej hałasy, jej fochy, których nawet jemu nie szczędziła. A chociaż czasem pan Błażej podnosił głos także i uczył ją mores, najczęściej jednak oba natuliwszy na uszy jednakowe swe czapki, ustępowali z placu i wtedy krupiło się na Jasiu, jeśli się niebacznie nawinął na ten moment, w którym matka nie miała na kim spędzić złości, co ją trawiła. Obity chłopak najniewinniej, szedł z płaczem do ojca i do proboszcza, a ci widząc, że już po burzy, wracali do domu i zastawali już Agnieszkę krzątającą się spokojnie, witającą ich z (uśmiechem i przepraszającą proboszcza, że się uniosła. Męża pani Błażejowa nie przepraszała nigdy, trzymając się w tej mierze zasady większej połowy żon naszych, które utrzymują, że zawsze mają rację.

Najbliższym sąsiadem, a można powiedzieć serdecznym przyjacielem proboszcza, którego staraliśmy się dać poznać szczegółowo czytelnikom naszym, a to ze względów, jakie sami później uznają za słuszne, był pan Sebastian Zabużski, ów szlachcic wysoko skoligacony, o którym wyżej wspomnieliśmy. Niedaleko od kościoła, od wjazdu do Sawina ze strony Chełma, leżał jego dworek i całe obejście stanowiące najznaczniejszy w całym miasteczku folwarczek. Dworek był taki jak i inne, silniej tylko i staranniej oparkaniony, z bramą wjazdową dobrze zamykaną, z dziedzińcem większych rozmiarów i mającym z boku lamusik z grubych belek, z dębowymi drzwiami, pod którym znajdował się loszek murowany i sklepiony. Ale za to stodoła, spichlerz, obory i stajnie przenosiły wielkością dom mieszkalny i okazywały staranniejszego i zamożniejszego od innych gospodarza. Jakoż pan Sebastian miał w dziedzicznym swym posiadaniu cztery włóki dobrego gruntu, z półtory włóki łąk pięknych i korzystnie położonych, a nadto kilkadziesiąt morgów opałowego lasu, który na potrzeby domowe najzupełniej wystarczał.

Mająteczek ten, opatrzony dostatecznym remanentem i stosowną liczbą rąk, do uprawy roli i zwiezienia jej plonów potrzebną, wystarczał mu na życie niezależne, tym. bardziej że to był szlachcic dumny, który na tym zakładał swój honor, aby nikogo o nic nie prosił i nikomu nie był nic winien. Tak więc . się (rachował, ale przymierzał potrzeby swe i wydatki do przychodu, że mu zawsze wystarczało na opłacanie i dobre wykarmienie służby męskiej i żeńskiej, na której gospodarstwo jego leżało, na dobrą łyżkę strawy i kawałek mięsa dla niego, a i dla gościa, jeśli się zdarzył, na odzienie skromne, ale całe i czyste, a nawet na utrzymanie w Hrubieszowie dwóch synków, którzy właśnie w tym roku, od którego opowiadanie to rozpoczynamy, trzecią klasę szkoły tej powiatowej kończyli.

Pan Sebastian miał już pięćdziesiąty siódmy rok. Miernego był wzrostu, ale silnej budowy i żelaznego zdrowia, które umiarkowane życie, surowe obyczaje i ruch ciągły na otwartym i świeżym powietrzu utrzymywały w stanie kwitnienia i (rokowały mu późną i czerstwą starość. Gdy mu zazdroszczono wielkiej siły w rękach i w nogach, jaką posiadał, doskonałego apetytu, z jakim sprzątał skromne i proste obiadu swego potrawy, odpowiadał zawsze: "Umiem być starym, mospanie, i to cały mój sekret. Wiem, wiele mam lat, o czym inni zapominają. Nie używając nigdy wszystkich sił, jakie mam, ekspensując tylko dochód, nie tykam kapitału i tym sposobem przygotowuję sobie wielkie uciechy małym kosztem, a unikam wielkich boleści, poświęcając małe rozkosze. Inni w moim wieku, poczuwając w sobie reszty sił młodych, durzą się, że odmłodnieli, i chwytają za przynętę rozkoszy, którą im stawia natura często na to tylko, aby się ich prędzej pozbyć. Ja, mospanie, nie zapominam o tym, że życie nasze ma dwa dzieciństwa, ale nie ma dwóch wiosen. Przy tym Pan Bóg ustrzegł mię od dwóch największych nieprzyjaciół zdrowia i długiego życia, tj. od wielkiej nędzy i od wielkich dostatków. Pierwszy bowiem rujnuje przez to, że jest wszystkiego za mało, drugi przez to, że jest wszystkiego zanadto. Otrzymałem w udziale mierność, która jest matką pokoju, swobody i zdrowia. Jeżeli więc przychodzi potrzeba nagła i nieodbita, mogę jej zadośćuczynić, a gdy rozum się przyćmi i serce ogarnie pokusa, znajduję nieprzezwyciężoną przeszkodę w niemożności. Chcesz waszeć mieć tak silne ręce jak moje i nogi tak wytrzymałe i niezmordowane, dajże im robotę, żeby nie zgnuśniały i nie zaklęsły; chcesz tak jak ja zrepetować wazę barszczu i półmisek kaszy i zrazów, to pamiętaj o tym, że człowiek karmi się chlebem dwa lub trzy razy na dzień, a powietrzem w każdej sekundzie życia. Nie siedź więc w izbie zaduszonej, ale szukaj świeżego oddechu na polu, na łące i w lesie, a tam znajdziesz siły i apetyt."

Takie były mniej więcej zasady pana Sebastiana, które w rozmaitej formie lubił wyrażać w rozmowie i od których bardzo rzadko, i to pod jakimiściś szczególnym przymusem, odstępował. W ogólności był to człowiek niezmiernie panujący nad sobą. Przy tak ogromnej sile, jaką w nim admirowano, gdyż nabrawszy w garść orzechów laskowych, rozmiażdżał je tak, że mało który został nie rozgnieconym, przy prędkości i gniewliwości wrodzonej, nie uniósł się nigdy do tego stopnia, żeby albo sługę, albo które dziecko uderzył. Jeśli już musiał ukarać, karał wtedy, gdy ochłonął, i to nigdy ręką ani laską, ale giętkim i nieszkodliwym prętem lub rózgą. Kiedyś, w młodszych latach, mało nie zabił jakiegoś drągala policzkiem, który moi wymierzył, i to go tak przestraszyło, że odtąd w każdym przystępie gniewu ta chwila stawała mu się obecną.

Pan Sebastian, który żadnej nie znał choroby i ciągłym cieszył się zdrowiem, nie był jednak ani pełnym, a tym bardziej otyłym. Owszem, oprócz pleców, które miał dość szerokie, wydawał się szczupłym w swej budowie; ale muskuły jego były tak stężone, takiej mocy, że dotknąwszy się jego ramienia wyżej łokcia, zdawało się, że się dotyka czegoś wyrobionego z brązu lub z żelaza. Trzymał się prosto, chodził z mocą, pewnością i szybko; mówił z powagą, zwięźle i stanowczo. Twarz miał dosyć czerstwą, choć pozbawioną rumieńca; a ten koloryt jej zdrowy i męski tym więcej uderzał, że wysokie jego czoło było gładkie i niezmiernie białe.

W niebieskich oczach jego, patrzących prosto i śmiało, był wyraz rozumu i zastanowienia, a siwe już włosy i siwiejące zawiesiste wąsy dodawały powagi i wdzięku rysom jego foremnym i znaczącym. Był to typ prawdziwie polskiego i szlacheckiego oblicza, z którego dziś nawet wnieść było można, że w młodym wieku musiał być bardzo przystojnym, a nawet pięknym mężczyzną.

Nosił się niezmiernie skromnie, ale ubraniem swym nie udawał ani uboższego, ani bogatszego, niż był w istocie. Codziennym jego odzieniem była kapota, zapinająca się na dwie strony, ze stojącym, odkładanym kołnierzem, z sieraczkowego sukna pomiernej ceny. Na zimę miał takie same ubranie, podszyte lisami. Płaszcz, także sieraczkowy, służył do drogi i na słotę. Latem nakrywał głowę białym, niedrogim kapeluszem, a w zimie czapką z odwijanymi klapami z siwego baranka, którymi w czasie wielkiego zimna mógł osłonić twarz i uszy. Jedną tylko miał porządną bardzo suknię, co do kroju taką samą jak sieraczkowa kapota, ale z czarnego i cienkiego sukna. Tę nadziewał tylko w czasie wielkiej jakiej uroczystości, na Wielkanoc, na Boże Ciało i w ogóle w czasie procesji, gdy niósł baldachin nad księdzem proboszczem, lub w czasie jakiej ważniejszej wizyty, którą musiał oddać.

Ojciec jego był daleko majętniejszym; ale przez różne okoliczności stracił fortunę swą jeszcze za młodu, tak że pan Sebastian przywykł do biedy, i po śmierci ojca i po spieniężeniu ostatków majątku tyle tylko dostał, że mógł kupić sobie ów folwarczek w Sawinie, w którym osiadł. Stryjecznych swych braci, możnych co do fortuny, wysoko położonych co do znaczenia, gdyż jeden z nich był kasztelanem, a drugi referendarzem, znał tylko z daleka i do żądnego z nich po nic się nigdy nie udawał.

Okolica Sawina jest gniazdem familii Jelewskich. Było ich tam dwóch rodzonych braci i trzy siostry, trzeci zaś, Paweł, ich stryjeczny. W kilka lat po zamieszkaniu swym w tym miejscu, gdy się już pan Sebastian zagospodarował, opatrzył w dobytek i wszystkie porządki w domu potrzebne, gdy postrzegł, że wystarczy i dla niego, i dla kogoś jeszcze, z kim by się pracą swą i losem podzielił, obejrzał się za kobietą, którą by mógł pokochać i do domu swego wprowadzić, jako pomoc, ozdobę i pociechę.

Za pośrednictwem proboszcza, z którym zaprzyjaźnił się zaraz, skoro ten parafię swą objął, poznał się z Jelewskimi.

Oba rodzeni bracia dziwnie mu się nie podobali. Stryjecznego ich Pawła nie było już. Miał to być człowiek z sercem, ale hulaka, trochę szuler i utracjusz. Nadwerężywszy swoją fortunę, oddał resztę pod zarząd stryjecznych braci, sam wstąpił do wojska, wyszedł z (pułkiem w głąb Rosji i tam gdzieś przepadł bez wieści. Starszy z dwóch tu zamieszkałych, pan Piotr, był fanfaron i udawał pana; drugi, Marcin, był znowu obrzydły skąpiec i łapigrosz. Najmłodsza siostra, Herminia, była wprawdzie ładna i niegłupia, ale jeszcze zbyt młoda, zanadto się nadstawiająca, zanadto pragnąca się stroić i patrząca wyżej, niżby w miarę malutkiego posagu swego patrzeć była powinna; najstarsza zaś, Teresa, (poczciwe serce, pełne dobroci i czułości, opłakująca rzewnymi łzami każde nieszczęście, komukolwiek by się przytrafiło, miała wiele bardzo zalet moralnych, ale na nieszczęście była brzydka, mała i ułomna. Średniej, Marianny, nie było wówczas przy rodzinie. Miała ona gdzieś w Lubelskiem przyjaciółkę, przy której wolała bawić. Przy takich okolicznościach zapoznanie się to i powtórzone kilkakrotne odwiedziny na nic się nie zdały, i pan Sebastian postanowił zaczekać, azali przypadek nie nasunie mu na oczy kogoś takiego, co by i swymi związkami rodzinnymi, i swoją osobą lepiej jego wymaganiom i oczekiwaniu odpowiedział.

W parę miesięcy takiego oglądania się na prawo i na lewo, odebrał raz od proboszcza zaproszenie na podwieczorek. Wyszedłszy od siebie, postrzegł przed probostwem powóz pana Piotra Jelewskiego. Bardzo mu to było niemiło, bo chciał się od nich całkiem usunąć, i już miał zamiar wrócić. Ale Pan Bóg zrządził inaczej. Proboszcz postrzegł go z daleka, wyszedł naprzeciw niego i dawał mu znaki rogatą swą czapką, że go wzywa. Trudno już było cofnąć się, i pan Sebastian poszedł. W rzeczy samej zastał pod lipami pana Piotra Jelewskiego, panią Piotrową, pannę Teresę i jeszcze jakąś młodą osobę, której nie znał. Nie mówiono mu wcale, kto to taki, rozmowa się toczyła, ale pan Sebastian nie mógł oczu odwrócić od tej młodej panny, której twarz, głos i ułożenie od razu mu jakoś przypadły do oka i do serca. Nie była zbyt młoda, miała rysy foremne, wejrzenie łagodne, głos miękki i słodki, a wiele razy się odezwała, odezwała się rozumnie i poczciwie. Wszystko to bardzo mu się podobało. Przysunął się więc do niej, zaczął z nią rozmawiać i w ciągu rozmowy pokazało się, że to jest trzecia panna Jelewska, owa Marianna, której nie znał.

Zrazu przykro mu to było, bo nie czuł żadnej sympatii do całego tego gniazda. Ale gdy w nocy zaczął myśleć i rozmyślać; gdy panna Marianna stała mu ciągle przed oczami, tak że ani rusz wyrugować jej nie można było z myśli, po kilku dniach takiego rozmyślania i walki pojechał do pana Piotra raz, potem we dwa dni drugi raz, potem zaczął jeździć co dzień i nareszcie, po dwóch miesiącach, proboszcz pobłogosławił mu przy ołtarzu, pan Błażej na całe gardło zaśpiewał Veni Crea~, tor i panna Marianna, którą pan Sebastian całą mocą swego energicznego serca pokochał, którego ona pokochała całą duszą, pełną tkliwości, oddania się i poświęcenia, weszła do skromnego dworku męża, aby się stać jego światłem, pociechą i uszczęśliwieniem. Pan Sebastian miał wówczas czterdzieści dwa lat, żona zaczyniała dopiero rok dwudziesty piąty. Mimo tę różnicę wieku nie było szczęśliwszej pary.

Ale szczęście to trwało tylko lat kilka. Marianna, urodziwszy panu Sebastianowi dwóch synów, zaczęła upadać na siłach. Wprawdzie wielka miłość do męża i dzieci umacniała ją tyle, że obowiązkom swym żony, gospodyni i matki czyniła zadość. Ale to wysilenie wyczerpało jej życie zwolna i stopniami, tak że w siódmym roku ich pożycia, w rocznicę tego dnia, kiedy weszła do domu męża, którego twarz jaśniała wówczas radością i nadzieją długiego szczęścia, wyniesiona była na cmentarz, na który prowadził ją proboszcz, który od płaczu i łkania nie mógł śpiewać pieśni pogrzebowej, a za nią szedł mąż, który wprawdzie nie płakał, ale na którego skamieniałej i milczącej twarzy ci wszyscy, którzy go znali, czytali więcej, niżby łzy i szlochanie powiedzieć mogły.

Nieszczęście to człowieka, którego wszyscy szanowali, choć mało kto znał go z bliska, zrobiło wielkie wrażenie. Ludzie prości, nie zaprzątnieni całkiem doczesnymi interesami, nie przesiąkli egoizmem, nie goniący to za zyskiem, to za jaką brudną uciechą, to za jaką zdobyczą próżności, wówczas kiedy mimo nich przechodzi pogrzeb, i nie oswojeni tak z tym widokiem, jak mieszkańcy wielkich miast, uczuli mocno tę klęskę, dotykającą człowieka, który według ich mniemania niczym na nią nie zasłużył. To dawało im tak wiele do myślenia, że się nieprędko uspokoili. A gdy który jeszcze, przechodząc wieczorem mimo cmentarza, obaczył pana Sebastiana klęczącego nieruchomie jak posąg przy grobie żony i mającego po jednej i drugiej stronie dwóch synków, klęczących ze złożonymi rączkami, ślicznych i zamyślonych jak pokutujące aniołki, nie mógł się wstrzymać od łez i wróciwszy do domu lub spotkawszy jakiego sąsiada, rozpowiadał, co widział, i znajdował nieraz takie słowa, jakich by się nikt po jego ukształceniu i sposobie życia nie spodziewał. Nie tylko więc przykład życia i postępowania pana Sebastiana był użytecznym dla miasteczka, ale nawet jego klęska podała niejednemu poważniejsze pryśli i do zastanowienia się nad sobą przywiodła.

Nikt wszakże nieszczęścia tego głębiej nie uczuł i obfitszymi nie oblał łzami, jak siostra zmarłej, Teresa. Zacna ta kobieta, upośledzona powierzchownie, skrzywdzona przez braci, traktowana przez bratową i jej dzieci tak, jak to najczęściej osoby próżne i zepsute traktują istoty bezbronne i niepokaźne, mimo przykrości, jakich doznawała, oddana była całkiem na usługi rodziny i kochała ją miłością bezinteresowną i nie odpłacaną. Jedna tylko Marianna znała całą wartość tego serca, które wszyscy inni napełniali goryczą i upokorzeniem. Toteż Teresa lgnęła do niej ze szczególnym przywiązaniem, w ostatnich jej chwilach nie odstępowała od jej łoża, a po powrocie z cmentarza, widząc, że pan Sebastian był zupełnie złamany, że chodził tylko w milczeniu lub siedział bez ruchu po dwie i trzy godziny, tak iż zdawał się zupełnie zapominać o sobie, o dzieciach i o gospodarstwie, postanowiła już nie opuszczać tego domu, który Bóg tak ciężko dotknął, i stać się matką prześlicznych chłopczyków, których serdecznie pokochała nie tylko przez pamięć siostry, ale i dla nichże samych.

Nic więc panu Sebastianowi nie mówiąc, zostawiając go jego myślom i bólowi, a potłumiwszy, jak mogła, swój własny, objęła cały zarząd domu, ulokowała się w pokoju dzieci, które wzięła pod swój kierunek, w gospodarstwie wydawała dyspozycje i starała się dojrzeć wszystkiego w miarę sił i czasu, a gdy po kilkunastu dniach postrzegła, że pan Sebastian nic nie mówił i nie tylko tacite na wszystko pozwalał, ale owszem, zdawał się z wdzięcznością na jej zajęcia i usilność poglądać, posłała po resztę manatków swych panieńskich do pana Piotra i tym sposobem na stałe już zamieszkanie instalowała się w osieroconym, po siostrze domu.

Przyjaźń proboszcza, czas, ten najlepszy lekarz wszelkich ran serca, to uspokojenie, jakie mu dawał widok gorliwości i poświęcenia Teresy, wreszcie hartowna natura pana Sebastiana przyprowadziły go po kilku miesiącach do dawnego stanu. Zrobił się on wprawdzie poważniejszym, jeszcze surowszym dla siebie i mniej mówiącym, ale odzyskał dawną działalność i oddał się znowu zwykłym swym zajęciom. Wdzięczny Teresie za usługę, jakiej od niej w najboleśniejszej chwili doznał, uprosił ją, żeby nie opuszczała już do śmierci jego domu zostawił jej zarząd wewnętrzny i opiekę nad dziećmi i z daleka tylko nad tym czuwając, wspierał ją swoją powagą i mocą.

W takim stanie były rzeczy aż do tej chwili, gdy potrzeba było chłopców odwieźć do szkół. Po naradzie z proboszczem; zdecydował się oddać ich do Hrubieszowa, jako do miejsca, które było najbliższym, najtańszym, i gdzie proboszcz miał znajomego i przyjaznego sobie nauczyciela, którego szczególnej opiece dzieci powierzone być mogły. Ale gdy przyszedł ten fatalny moment, szczególniej dla panny Teresy, która z zapuchłymi od płaczu oczami co chwila tuliła do siebie to Eugeniuszka, to Ignasia, a ci nawzajem rozpływając się we łzach, rzucali się do nóg cioci, jakby szli na stracenie, i ratunku jej wzywali, pan Sebastian, niekontent z takiego rozpieszczenia swych synów, w których rad był swój własny hart widzieć i moc swą zaszczepić, lękając się, aby takie sceny, rozmiękczające ich naturę, nie powtarzały się w każde święta i wakacje, na które by dzieci przywoził do domu, nic nie mówiąc paranie Teresie o swych zamiarach, odwiózł synów do Hrubieszowa, ale ulokował ich z tym warunkiem, że ich nie weźmie ani na jeden dzień do siebie, póki szkół nie ukończą.

Tak to szło przez półtrzecia roku, w ciągu którego to czasu pan Sebastian po trzy i cztery razy na rok odwiedzał swoich synów, czasem proboszczowi dawał konie, aby się przejechał, obaczył ich, przeegzaminował; ale mimo próśb, łez i dąsów ciotki Teresy, mimo wyrzutów, że jest ojcem twardym i nieczułym, do których się czasem w żalu swym uniosła, nie dał się skłonić do złamania swego postanowienia i ani razu dzieciom pod dach rodzinny zajrzeć nie pozwalał. Ale rok był dla pana Sebastiana zanadto ciężkim. W zimie padło mu kilkanaście sztuk bydła, oziminę musiał przeorać i jarym zasiać nasieniem, zbyt sucha wiosna nie obiecywała żadnego zbioru siana, tak że spodziewany plon i z niego dochód, według prawdopodobnego obliczenia, ledwie mógł wystarczyć na liche utrzymanie domu i remanentu, na opłacenie sług i innych ciężarów, jakie wnosił. O utrzymaniu w szkołach chłopców nie mógł pan Sebastian i pomyśleć i z wielkim swym zmartwieniem postanowił ich odebrać i z kontynowaniem ich edukacji do lepszego poczekać czasu. O tym kłopocie swym nieraz rozmawiał z proboszczem, który go pocieszał, jak mógł, i wreszcie dodawał: "Przywieź no, panie Sebastianie, dzieci tu, a potem obaczymy, co Pan Bóg da".

Wskutek tej rady przyjaciela i wskutek tego przekonania, że inaczej być nie może, objawił pan Sebastian pannie Teresie, że zaraz po świętym Janie jedzie do Hrubieszowa i przywozi chłopców do domu. Przy tym prosił ją, aby dla nich przygotowała stancyjkę obok siebie, przyrządziła łóżka i stolik do pracy. Radość stąd poczciwej ciotki była niezmierna.

Nie wchodziła ona w to, jak ciężka konieczność zmusiła biednego ojca do tego kroku; ale ta myśl, że pieszczoszków swych będzie miała obok siebie, pod swoim okiem, że będzie mogła ich myć i czesać, stroić i moderować , upominać i ściskać, pieścić i karmić różnymi przysmakami, odbierała jej sen i nie dawała spocząć na chwilę. Krzątała się więc od rana do nocy; uprzątała pokoik, kazała w nim ze dwa razy myć podłogę, ustawiała i przesuwała sama łóżeczka, stoliki i stołki; na strychu gdzieś wyszperała stare szaragi, które kazała pozbijać, wyszorować i ustawić przy wolnej ścianie, aby mieli gdzie kłaść surduciki i płaszcze. A gdy wszystko było gotowe, wzięła się dopiero do pieczenia obarzaneczków, posypanych siekanymi migdałami i cukrem, sucharków, pierniczków; smażyła w miodzie orzechy, przesmażała ostatki przeszłorocznych konfitur, aby nie skwaśniały; słowem, co tylko miłego im, dobrego i smacznego wymyślić mogła, a na co ją stało, wszystko na przyjęcie tak drogich gości było przygotowane. Pan Sebastian dnia czerwca wyjechał. Cały dwudziesty ósmy niepokoiła się panna Teresa niezmiernie, a przed wieczorem tego dnia, obliczywszy mile, czas potrzebny do wybrania się i sądząc, że co chwila nadjadą, co kwadrans prawie wybiegała za bramę i patrzyła ku drodze od Chełma. Ale widać, że ważna jakaś zaszła przeszkoda, kiedy tego dnia nie przyjechali. Epoką tą, pamiętną w życiu tej kochającej istoty, i epoką, od której się właściwie opowiadanie nasze zaczyna, miał być dopiero dzień czerwca roku pańskiego .

II

Owóż tego dnia, który się jej wydał niesłychanie długim, panna Teresa, na serio już niespokojna i zatrwożona, położywszy po obiedzie parę razy kabałę, która niepomyślnie wypadła, przypominając sobie sny, jakie miała tej nocy, a nade wszystko usłyszawszy wycie żałosne psa, faworyta pana Sebastiana, serdecznie się rozpłakała. Na to nadszedł proboszcz, który także myślał już to i owo, dlaczego sąsiad nie wraca, kiedy odległość tak niewielką, a egzamen publiczny i rozdanie nagród dzieciom musiało się odbyć przedwczoraj lub wczoraj. Ale gdy postrzegł pannę Teresę tonącą we łzach, domyśliwszy się ich powodu i chcąc jej dodać serca, ukrył obawy, jakie i jego trapić zaczynały, i swoim zwyczajem, zaczynając od zburczenia tych, których później pocieszał lub którym rozumne dawał perswazje, rzekł:

— To, to, to! już beki. Potrzebna rzecz! ni. daj, ni pójdź rozlewać się we łzach, jak gdyby Bóg wie co się zrobiło. Wstydź się asanna, panno Tereso. To obraza Pana Boga, nic więcej.

— Kiedyż bo mi serce pęka, księże proboszczu! — rzekła witając go i całując w rękę.

— To, bo to i bieda — odpowiedział ksiądz Zielenkowski siadając — że pannie Teresie ziaraz serce pęka, byle tam gdzie szyba w oknie pękła u dziesiątego sąsiada albo rozbił się garnek z mlekiem. Dobrze to mieć czułe serce i umieć uczuć każdą rzecz, która się wydarza nam lub bliźnim; ale pamiętać potrzeba, że łzy są tak jak deszcz. Kiedy w miarę spada na ziemię, to i ona urodzajniejsza, i powietrze jest świeższe i zdrowszte. Wtedy miło odetchnąć i spojrzeć na zielone pole i na liście drzew, gdy na nich stają krople, bo te im dodają i czerstwości, i wdzięku. Ale kiedy się zacznie kapuśniaczek i rozleje się trzydniówka, to z tego ani pożytku, ani ozdoby. Wszystko ginie i wymaka, a na ziemi robi się tylko błoto, nic więcej.

Panna Teresa uśmiechnęła się, że jej płacz przyrównał do kapuśniaczku, i otarłszy twarz, jakby w tej myśli, żeby z niej zetrzeć błoto, o którym wspomniał, rzekła:

— Wiem ja to i sama, że to ludziom wydaje się śmiesznym, że mnie tak byle co rozrzewnia, i przyznaję się do tej wady, z której już trudno mi się poprawić. Miałam wiele powodów do płaczu i nauczyłam się płakać nad sobą i nad drugimi. Pan Bóg dał mi kochające serce, a nie dał mi nie takiego, za co by mię ludzie nawzajem kochali. A to jest podobno zawsze tak, księże proboszczu, że kiedy kto wiele kocha, a drudzy nie oddają mu tego, co on im daje, to i wiele płacze; gdyż nie mając pociechy od nikogo, szuka jej we łzach, które zrazu płyną z powodów słusznych i ważnych, a potem byle co wydobywa je, bo zawsze są na pogotowiu. Ale tu, księże proboszczu, powodem moich łez nie jest ani szyba pęknięta, ani garnek rozbity.

— A cóż takiego? — zapytał proboszcz z zajęciem, sądząc, że miała jaką wiadomość, od brata.

— Pan Sebastian nie przyjeżdża, choćby dawno już powinien być w domu — odpowiedziała, mocując się z sobą — i chłopców mych nie ma, których nie wiedzieć dla jakiego widzi mi się, wypędził od siebie na całe trzy lata i oddał Bóg tam wie na czyje ręce. A któż zgadnie, dlaczego sześć mil tam, sześć mil nazad jedzie tak długo? Może który z nich zasłabł i zamęczył się nauką, a może którego już i nie zastał wcale — i znowu łzy na samą tę myśl potoczyły się z ócz jej potokiem.

— To, to, to! panno Tereso! panno Tereso! — zawołał ksiądz, robiąc spiralną palcem prawej ręki, podnoszącym się coraz w górę.

— Me jestem ja przesądna — mówiła dalej parana Teresa — i nie powiem, żebym zupełnie wierzyła temu, w czym serce niespokojne szuka wiadomości, jakiej nie ma, i uspokojenia, jakiego pragnie. Ale kładłam dziś kabałę i wypada jak najgorzej. Dziesiątka treflowa, która znaczy chorobę lub śmierć, staje ciągle przy walecie kierowym, którym jest Eugeniuszek. Śnił mi się także pożar tej nocy, ale ani jednej iskierki nie widziałam, ani jednego płomyczka, choćby takiego jak świeca zapalona, ale tylko dym gęsty i czarny, jak gdyby się paliło mokre siano. A toż wycie żałosne Kruczka, które ot i teraz ksiądz proboszcz słyszy, czy nie może mię przestraszać i Bóg wie jakie podawać myśli? Nakarmiłam go dziś sama i nikt go ani uderzył, ani go Białka nie ukąsiła, co czasem się zdarza. A to pies mądry i przywiązany do pana Sebastiana. Któż wie, może przeczuwa, że się panu jego co złego stało.

— Słuchałem cię, panno Tereso, cierpliwie — odpowiedział proboszcz, spojrzawszy jednak nieznacznie w okno i zmarszczywszy brwi, gdy postrzegł, że w rzeczy samej Kruczek stał w bramie, podniósł łeb w górę i wył przeraźliwie — ale muszę ci powiedzieć, że popełniasz grzech przeciw pierwszemu przykazaniu dziesięciorga, które przecież musisz umieć. Czy panna Teresa tego nie wiesz, że przykazanie to zakazuje wszelkich wróżb, guseł i zabobonów, jakimi człowiek sam durzy siebie . albo inni chytrzy, i przebiegli durzą go dla zysku lub wyprowadzenia go w pole?

Cóż jest kabała, co ów dym senny, co wycie psa, który może głodny lub chory, jeżeli nie taka wróżba, nie mająca żadnego związku z tym, o czym dowiedzieć się chcemy? Żleś stasowała karty i dlatego parę razy dyska treflowa przyczepiła się do waleta kierowego; nie mogłaś dobrze spać i dlatego marzyło ci się i to, i owo. Prawda, że człek rad by podnieść tę zasłonę, która przed nim zakrywa to, co go obchodzi. Ale nie powinienże o tym pamiętać, jak mądrze to Bóg urządził, że nie dał nam czytać w przyszłości ani przejrzeć oddalenia? Cóż by się z tobą działo, panno Tereso, gdybyś teraz na przykład mogła widzieć cały Hrubieszów jak na dłoni i gdyby, co nie daj Boże, doprawdy albo które dziecko było chore, albo pan Sebastian sam zaniemógł? Dopiero to byś szlochała i łamała ręce, widząc obydwoma oczami złe, a nie mogąc ruszyć się z miejsca i lecieć natychmiast z pomocą i pociechą. Wtenczas znowu narzekałabyś na Pana Boga, że ci dał tylko tak niedołężne nogi, które by cię i za trzy dni nie dowlekły tam, gdziebyś chciała być za kilka minut, i wołałabyś na gwałt o skrzydła, i chciałabyś być nie człowiekiem, ale ptakiem. A nie mogąc nim zostać, albobyś bluźnała w żalu, albobyś się poddała rozpaczy i sama w niej zginęła. Oj! nie poprawiajmy Pana Boga w tym wszystkim, co On dla naszego dobra i pokoju tak mądrze ustanowił, ale uczmy się raczej Jego przykazań i porośmy Go, aby od nas usuwał pokusę, która by nas ciągnęła do sprzeciwiania się im do niezgadzania się z Jego świętą wolą.

— Niechże się dzieje Jego święta wola, jak w tym tak i we wszystkim! — rzekła panna Teresa uspokojona słowy księdza i pocałowawszy go w rękę za daną jej naukę, obtarła łzy i uśmiechać się zaczęła. Wtedy proboszcz dodał:

— Otóż tak to lubię. Dobrze bardzo trzymam o sercu człowieka, kiedy do jego głowy przystaje proste i nieuczone słowo kapłana, wyciągnięte nie z jakichciś osobliwych mądrości światowych, ale po prostu z katechizmu. Dajmy więc pokój, panno Tereso, tej trosce, którą się niepotrzebnie trapiłaś, a usiądźmy sobie przed domem, gdzie właśnie teraz mamy cień i chłód, i patrząc ku bramie, wyglądajmy naszych kochanych podróżnych. Któż wie, może Bóg sprowadzi ich zdrowych i wesołych prędzej, niż myślałaś, i przekona cię, że lepiej było ufać Jego łasce i czuwaniu nad każdym, niż się pytać kabały i trwożyć snami i wyciem psa, który ot patrz, już jakoś weselszy, kręci ogonem i do zwykłej z Białką zabiera się swywoli.

Panna Teresa nie miała nic przeciw propozycji; wynieśli więc sobie po krzesełku, usiedli przed progiem i patrząc w otwarte wrota dziedzińca i nasłuchując, czy nie rozlega się na drodze turkot kół i stąpanie rączo biegnących koni, gawędzili o różnych rzeczach, które z głównym przedmiotem ich myśli najściślejszy miały związek.

Na takiej rozmowie przeszło im z parę godzin, a gdy już słońce zaczęło się chylić i czas było księdzu iść na pacierze, nie okazując niespokojności, która i jego trapić zaczynała, podniósł się z krzesła i nałożywszy rogatą swoją czapkę, wsparty na lasce, gotował się pożegnać pannę Teresę, której zmartwienie stawało się coraz widoczniejszym i która tylko w obecności księdza proboszcza moderowała się, jak mogła. Ale gdy ksiądz rzekł jej:

— No, do widzenia, panno Tereso, bądź dobrej myśli, Bóg łaskaw — a ona z tych słów wnosząc, że i jemu pewnie ciężko na sercu, głośnym ryknęła płaczem, Kruczek zestrzygł uszy, zakręcił ogonem, zaszczekał, Białka mu zawtórowała i oboje polecieli pędem strzały za bramę. I w kilkanaście sekund potem dał się słyszeć turkot i parskanie koni, i za chwilkę pokazały się we wrotach trzy głowy bułane, dalej bryczka, a w niej dwie główki jasne, ostrzyżone, sporych już studencików, rozkwitłych jak maki, śmiejących się jak wiosna, patrzących roziskrzonym okiem na dach rodzinny, wspartych jedną ręką na . ramieniu furmana i jedną nogą już tylko stojących w bryczce, aby mogli natychmiast z niej wyskoczyć, skoro tylko konie zatrzymają się przede drzwiami domu. Jakoż ledwie furman zdołał ściągnąć cugle, a już oba była na ziemi, już w objęciach cioci, już całowali ręce proboszcza, już oglądali się na ten dom, gdzie najpierwszy oddech wyszedł z ich piersi, czy taki sam, jak był przed ich wyjazdem. Pan Sebastian nie tamował uniesienia swych dzieci ani radości łez ciotki Teresy. Przywitał się owszem jakoś serdeczniej niż zwykle i z nią, i z proboszczem. Czuł on bowiem zawsze pustkę w domu, jaką nieobecność dzieci robiła, choć tego nie okazywał; a teraz widząc ich szczęście, słysząc to szczebiotanie malców, którzy nagadać się nie mogli, jakoś zmiękł i sam i nie wstydził się okazać tych uczuć, które go na ten rozkoszny widok przejęły.

— Jak oni porośli, miły Boże! — wołała panna Teresa, ściskając z dziesiąty już raz to jednego, to drugiego — a prawie równi wzrostem, tylko że Ignaś jakiś szerszy w plecach.

— Bo też i mocniejszy, ciociu, od Eugeniusza — mówił Ignaś — powalę go, jak nic.

— Jak to? starszego brata? — mówiła panna Teresa. — Co też ty gadasz, Ignasiu!

— Dlatego my się kochamy, moja ciociu — rzekł Eugeniusz — a on, prawda, powali mnie czasem; ale to wtenczas" kiedym zamyślony i nie bardzo mi się chce swywolić.

— To tak jak matka, która także się czasem zamyślała — mówiła ciocia, całując znowu siostrzeńca, że zamyślaniem się przypominał siostrę. — I jak on się zrobił do matki podobny! Nieprawdaż, księże proboszczu? A ten, to czysty ojciec — dodała, klepiąc Ignasia po czerstwych policzkach — tylko mu wąsów brakuje.

— Nim mu wąsy urosną — rzekł pan Sebastian, spojrzawszy jednak z ukontentowaniem na młodszego syna — daj nam co przekąsić, panno Tereso, bo nas czymściś fatalnym nakarmili w Chełmie i diabelnie skąpo. Nie moja to porcja wcale.

Panna Teresa pobiegła zająć się przyrządzeniem wieczerzy, która, na wszelki przypadek zadysponowana, była już prawie gotowa; chłopcy poszli za nią i dostawszy po obarzaneczku, po sucharku i po jednym jeszcze całusie, polecieli po wszystkich kątach domu; a proboszcz dowiedziawszy się, że przyczyną spóźnionego powrotu było tylko to, że akt publiczny odbył się dopiero wczoraj, że upał dzisiejszy i mały interes zatrzymał pana Sebastiana w Chełmie do godziny trzeciej, pożegnał sąsiada i poszedł do siebie.

Powrót ze szkół! pierwszy wieczór, pierwsza noc w domu! co to za czarowne słowa! ile się w nich mieści wspomnień, ile uczuć odbierających sen i apetyt, ile najprawdziwszych uciech, ile rozwinienia sił ciała i ducha przy tej swobodzie domowej, w porównaniu z niewolą szkoły, przy tym uśmiechu i pieszczocie, jaką malec odbiera wszędzie i od wszystkich, w porównaniu z surową twarzą nauczyciela, z karcącym wiecznie słowem inspektora, z zimnym, a często gniewliwym obejściem gospodarza lub gospodyni. Nigdy serce tak nie biło żadnemu tryumfatorowi rzymskiemu, kiedy laurem okryty, stał na złocistym rydwanie, a za nim szedł szereg jeńców, co mieli jęk swój śmiertelny dołączyć do okrzyków ludu witającego zwycięzcę, jak serce dwunastoletnie bije w piersiach drugoklasisty, kiedy wpada kłusem na dziedziniec domowy, stojąc na parokonnym wózku i jak tryumfalną chorągwią powiewając listem pochwalnym do matki, która naprzeciw niego biegnie, do cioci, co do niego wyciąga ręce, a czasem do babuni, która nie mogąc pospieszyć za innymi, błogosławi go z daleka i gdy wszyscy go ściskają, czekając swojej kolei, mówi tymczasem po cichu Pod Twoją obroną.

Nie bądźcież barbarzyńcami, ojcowie, i nie psujcie dziecku waszemu początkowych dni wakacji niewczesnym egzaminem; powstrzymajcie waszą gorliwość o dalszy jego popis w salonie i o powodzenie w świecie, niebaczne matki, i nie męczcie go wokabułami francuskimi i wymówkami o złą pronuncjację ; bo to jest chwila tak szczęśliwa, jakiej mu później nie da bogactwo ani honory, ani szept pochlebny pięknego koła, jeśli będzie znakomitym tancerzem, ani oklask tysiąca rąk, jeśli będzie znakomitym autorem.

Pan Sebastian, jakkolwiek surowy dla siebie i dla dzieci, umiał się postawić na ich miejscu, patrzył z ukontentowaniem na ich uniesienie i radość i dał im zupełną swobodę. Już więc o świcie nazajutrz i dni następnych byli na nogach; nie było kącika w domu i w całym obejściu gospodarskim, którego by nie obejrzeli. Poznali się z konikami, które przez te trzy lata porosły i poszły do zaprzęgu i pracy; poprzyjaźnili się z parobkami, którzy pozwalali paniczom dosiąść to bułanka, to siwosza. W oborze przepatrzyli cały dobytek, dowiedzieli się o stratach, poznali (przymioty wszystkich krówek i historię byczków, które zostawili swobodnymi cielętami, a które już dziś dźwigają jarzmo. Odwiedzali z ojcem pola, sianożęć i lasek swój, który znali tak dobrze, a którego chłód po trzechletnim niewidzeniu wydał im się tak rozkosznym i tak zdrowym! Na probostwo biegali po kilka razy na dzień, a interesując się każdym najdrobniejszym szczegółem gospodarstwa księdza, którego szanowali i kochali, nie mogli się nagadać z panem Błażejem, który im chętnie rozpowiadał wszystkie te dzieje, quorum pars magna fuit , tj. których był sprężyną, którymi kierował i które do najpomyślniejszego dla proboszcza końca doprowadzać starał się. Słowem, nie było dzieci szczęśliwszych w owym czasie, jak byli synowie tego ubogiego szlachcica, który zacnością swego życia i postępowania umiał ich zrobić przedmiotem powszechnego zajęcia i sympatii; który umiał tak utrzymać swój dom, że im żadne kwasy, żadne krzyki i gniewy gospodarskie nie psuły humoru i nie zapędzały ich do kąta, jak to zwykle bywa, pókiby burza domowa nie przeszła; który nie dał im nigdy uczuć szczupłości swych środków, ale i nie podał tej myśli, że inne dzieci mają więcej sukienek, wygód lub uciech i rozrywek. Wychowani w mierności, przywykli do skromnego mundurka, do prostej i pożywnej strawy, do łakoci i przysmaczków li domowych, widzący tylko surową, ale nie ciążącą troskliwość ojca, serdeczną życzliwość proboszcza, wielką i pieszczotliwą miłość ciotki, ani pomyśleli o tym nigdy, że potrzeba mieć więcej, niźli miał ich ojciec, aby dzieci były szczęśliwe, jak jakie królewskie pamięta, i miały prawdziwy raj na ziemi.

Zostawmyż ich w tym stanie i w tym złudzeniu, lepszym niż prawda, a poznajmy się bliżej z tymi chłopczykami, którzy obadwa jednocześnie, czego się zapewne czytelnicy nie domyślili, mają być bohaterami naszego opowiadania.

O jedenaście miesięcy różniący się co do wieku, gdyż Eugeniusz zaczynał rok czternasty, a Ignaś trzynasty, byli prawie równi wzrostem, siłą i rozwinięciem umysłowym. Oba skończyli klasę trzecią, oba wyszli z nagrodą i od początku pobytu w szkołach tak postępowali razem nierozdzielnie, że jeżeli się zdarzało, że raz starszy, innym razem młodszy był prymusem, to zawsze miał obok siebie brata, który był drugim uczniem w Masie. Zwierzchnik szkoły i nauczyciele cenili ich zarówno, bo żadnemu nie mieli nic do zarzucenia, a koledzy kochali ich i uważali zawsze za koryfeuszów, równie w szkole, jak i na placu zabawy, bo żaden z nich stosunkowo do wieku nie był silniejszym, przytomniejszym i zręczniejszym czy do piłki, czy do innej gry, jak Ignaś w każdej porze i jak Eugeniusz wtedy, kiedy się rozweselił i kiedy zapomniał o poważniejszym jakimś; myśleniu, któremu się czasem oddawał. Równie dobrego serca oba, pomagali chętnie mniej zdolnym kolegom w nauczeniu. się lekcji, w rozbiorze łacińskim i niemieckim, w. objaśnieniu zadań i przykładów z arytmetyki i jeometrii. We wszystkich sporach i sprzeczkach zawsze oni byli sędziami i nie było przykładu, aby który z nich wydał jakiś niesprawiedliwy wyrok lub tnie stanął murem w obronie słabszego i skrzywdzonego. Starsi nawet co do lat tej samej klasy uczniowie, a czasem i czwartoklasiści, odwoływali się do ich zdania i zwykle poprzestawali na tym, co wyrzekł albo mądry, jak go nazywali, Eugeniusz, albo idziemy, według danego mu przydomku, Ignaś. Te epitety, które każdy prawie uczeń ze szkół wynosi, a które im często na całe zostają życie, dowodziły i tu trafności sądu, przenikliwego ocenienia przymiotów i śmiałości w wyrzeczeniu swej myśli w tej młodzieży nie zepsutej, nie umiejącej ani krzywdzić, ani pochlebiać i nie patrzącej jeszcze na kolegów przez te okulary, jakie później świat każdemu z nich miał nałożyć.

Jakoż w rzeczy samej mądrość czternastoletnia charakteryzowała Eugeniusza. Zastanawiał się on nad każdą rzeczą, zdawał sobie sprawę z tego, co mówi i robi; kiedy rozsądzał jaką sprzeczkę, to zawsze pokazał, dlaczego tak lub inaczej. o rzeczy tej sądzi; gdy któremu radził, jak ma postąpić, jak się w czym wytłumaczyć, to mu zawsze okazał dowodnie, dlaczego taką, a nie inną daje mu radę. Przy tym brał się czasem do książeczek, jeżeli jaką dostał, ćwiczenia swe obrabiał pilniej, z pewnym wyrozumowaniem przedmiotu, a co najważniejsza, nie nudził się nigdy, gdy był sam, i wtedy oddawał się myślom wychodzącym za obręb jego zwyczajnego życia i spraw studenckich, które innych wyłącznie zajmowały. Co sobie wtedy myślał, tego zapewne i sam nie wiedział i nie był w stanie opowiedzieć, gdzie przebywa duchem; ale nie tylko on czuł w sobie tę skłonność do jakiegoś bezprzedmiotowego bujania po świecie szerszym niż ten, który go otaczał, ale i inni postrzegli w nim to usposobienie, od którego go szczególniej brat odwodził żartami i wciąganiem go, czasem gwałtem, do koła wesołych i swywolących kolegów. Wszakże to nie przeszkadzało mu bynajmniej ani do pilności w wypełnianiu swych obowiązków, bo lekcja była u niego zawsze rzeczą pierwszą i przy ogromnych zdolnościach niewiele go kosztowała, ani w zabawie i grach studenckich, bo skoro raz się rozochocił i rozigrał, szalał tak, jak i inni, i nie ustępował żadnemu ani w ochocie, ani w zręczności, ani w sile.

Ignaś znowu był w rzeczy samej dzielnym we wszystkim. Pierwszy do lekcyj, pierwszy do zabawy i swywoli, wszędzie rej prowadził i nie dał się nikomu w niczym uprzedzić. Nie . bardzo się on zastanawiał nad tym, co mówił i robił, ale instynktem praktycznym trafiał zawsze do celu, i nim. inny wyrobił swoje zdanie, jakby tu postąpić, co by powiedzieć, Ignaś od razu prawie i bez myślenia wypowiedział je, i wypowiedział tak, że nie było co zarzucić i każdy zgodzić się musiał. W postanowieniach swych był wytrwalszym od brata i co raz przedsięwziął, to dokonał, nie zważając nawet na perswazje Eugeniusza i rozumne jego dowody. Najwięcej go zastanawiała praktyczna strona życia, przypatrywał się chętnie każdej robocie mechanicznej, pojmował wszystkie manipulacje szybko i dokładnie, i gdy lekcja już była umiana, nie był czas ani wspólnej rekreacji , ani jakiej cząstkowej zabawy; gdy Eugeniusz czytał co lub zamyślony siedział, on sobie coś strugał, robił jakieś cacko dla dzieciaków gospodyni, przyrządzał im małe stoliczki, stołki, grodził płotki w ogródku, podpierał palikami upadające kwiatki lub biegł do sąsiedniego stelmacha i tam siadał na kobylicę, wypraszał sobie strug i majstrował z równym zapałem, energią i dzielnością, z jaką wyścigał innych w bieganiu lub powalał na ziemię nawet starszych, ale mniej zręcznych i zwinnych. Oprócz powyższej różnicy między braćmi była jeszcze i ta, że Eugeniusz był delikatniejszym w swych gustach niż Ignaś, który szczególniej na istotę rzeczy uważał nie patrząc na formę, w jakiej się mu przedstawia. Eugeniusz nigdy sam nie użył i nie znosił w innych żadnego grubiańskiego słowa. Ignaś mniej zważał na ten brak wychowania w kolegach, byle tylko grunt serca był w nich dobry.

W odzieniu był Eugeniusz staranniejszym i dbalszym o czystość i formę. Lubił, żeby surducik leżał na nim porządnie, żeby chusteczka była ładnie zawiązana, żeby czapka była wyczyszczona i nie pomięta. Na wszystko to Ignaś nie tyle zważał, chociaż także szanował sukienki, ale nie przez tę skłonność do pewnego rodzaju elegancji, która widoczna była w starszym, tylko przez tę myśl gospodarską, żeby dłużej trwały i żeby ojciec na próżno nie ekspensował. Gdy przyszła pora owego błota hrubieszowskiego, które często do bajecznej dochodzi głębokości, Ignaś grzązł w nim ze śmiechem i swywolą i nieraz umyślnie zaszargał się więcej, niżby należało. Dla Eugeniusza było to prawdziwe zmartwienie, brzydził się tym nieporządkiem miejskim i tak wybierał drogę, że przychodził do klasy najmniej od wszystkich uczniów zabłocony. W jedzeniu także był wykwintniejszym. Nie wszystko mu smakowało, a gdy nie miał w czym wybrać, wolał często głód przyciexpieć, niż go zaspokoić potrawą, która w nim wstręt obudzała, nie tyle materiałem, bo do prostego jadła i w domu przywykł, jak przyrządzeniem brudnym i niesmacznym. Oba chłopcy byli prawie jednakowego zdrowia; a choć niepodobni do siebie z rysów twarzy, bo starszy przypominał matkę, a młodszy był do ojca podobny, byli jednakowo piękni.

Twarzyczki foremne, czerstwe i rumiane, zęby białe, uśmiech ujmujący i śliczny mieli obydwa. Ale Eugeniusz miał czoło wyższe, okryte ciemniejszym włosem, oczy piwne, w których był czasem wyraz zamyślenia, kiedy Ignaś był jasny blondyn, z niebieskimi oczami, którymi patrzył zawsze śmiało i przytomnie i nie spuszczał ich nawet przed surowym wejrzeniem ojca, którego bał się niezmiernie i czcił przede wszystkim.

Kochali się oni nie tylko jako bracia, ale i jako koledzy szkolni, byli wszędzie nierozdzielni, nieśli sobie zawsze wzajemną pomoc i słowem, i czynem, i miło było patrzeć na tych dorodnych chłopaczków, odciśniętych zgrabnymi i jednakowymi mundurkami, kwitnących zdrowiem, wesołych i rozgarnionych, kiedy szli gdzie razem, trzymając się za ręce; kiedy przysłuchując się jakiej rozmowie ojca z proboszczem, wspierali się jeden na drugim i tak oba stali w milczeniu; kiedy w niedzielę, w nowe odziani komeżki, z różowymi jak ich twarzyczki wstążkami, służyli przy sumie i srebrnym swym głosem, rozchodzącym się po kościele, odpowiadali tak, iż widno było, że 'rozumieją słowa, które tak dobitnie i z taką pewnością wymawiają. Toteż od ich przybycia mieszkańcy Sawina i okoliczni sąsiedzi nie mogli się nagadać o tych dzieciach, które każdy ojciec stawił za wzór swoim i których niejeden panu Sebastianowi zazdrościł.

Ale im częściej dochodziły do uszów parna Sebastiana pochwały jego synów, im bardziej i sam rozpatrywał się w ich przymiotach i zdolnościach, tym cięższa gniotła go troska, że te dary boże mogą pójść marinie, że ta bujna niwa, jeżeli uprawianą nie będzie, może zarosnąć chwastem i zdziczeć bez pożytku. Rachował więc i obrachowywał swoją sperandę, a im mniejsza wypadała cyfra, tym frasobliwszym oddawał się myślom. Widział to dobrze proboszcz i nieraz z sobą o tym rozmawiali.

— Nigdym, mosanie, nikomu nie zazdrościł dochodów — mówił raz pan Sebastian — i wiem o tym dobrze, że żeby człek przeżył te lata, jakie mu Pan Bóg naznaczył, w pokoju i bez wielkiego kłopotu, to mu zawsze więcej potrzeba rozsądku jak pieniędzy. Rzadko też one starczą, choć są w wielkiej liczbie; bo zwykle, gdzie ich jest dosyć, tam znowu jest za mało tego, co jest od nich lepsze, a przez co miarkują się potrzeby ludzkie i urządza się życie tak, aby była grobla wedle stawu, aby woda przez nią nie przechodziła i nareszcie nie podziurawiła jej i nie zerwała ze szczętem. Nigdym też nie narzekał, a choć mi Pan Bóg dawał jednego roku więcej, drugiego mniej, nie powiedziałem sobie jeszcze ani razu, że jest za mało. Jak krawiec, mosanie, tak kraje, jak mu sukna staje, tak i ja mogłem i umiałem przykrawywać moje potrzeby według postawu, jaki mi się dostał; a choć suknia była raz trochę dłuższa, znowu trochę krótsza, odziewała jednak dostatecznie i przystawała mi zawsze do stanu. Ale przyszła kryska i na Matyska — dodał pan Sebastian, kiwnąwszy głową i z wyrazem twarzy, w której było więcej smutku niż rezygnacji. — Gdyby tu szło o mnie samego, anibym o tym mówił, anibym się frasował. Na barszcz i na kaszę jeszcze mi wystarczy, a kapota, choćby się wytarła i podziurawiła, to chciałbym widzieć tego, co by śmiał powiedzieć, żem do tych dziur przyszedł nie przez zrządzenie boskie, ale przez własną ospałość i niedbalstwo. Ale takim dzieciom, jakie mi Bóg dał, nie móc podać ręki; takie drzewka, na które popatrzeć miło, nie móc przesadzić na grunt im właściwy i gdzieby się bujniej rozrosły niż tu, gdzie zdziczeją i okryją się wilkami; nie móc ich okrzesać, podeprzeć i wypielęgnować według ich doskonałej natury — to jest dopiero, mosanie, boleść, jakiej jeszcze nie doznawałem, i taka, co mię zapewnie nie zegnie i nie przyprowadzi do szemrania przeciw sprawiedliwości bożej, ale mię może złamać i zgruchotać, a bodaj czy nie odbierze im przed czasem i tę podporę, jaką dziś mają.

Te słowa, zakrawające prawie na rozpacz, drżenie głosu, okazujące, z jakiej głębi jego serca wychodzą, przy tym parę łez, które tym bardziej przenikały, że spadły na twarz człowieka, co nie tylko ciałem, ale i duszą wydawał się żelaznym i pełnym hartu, tak proboszcza wzruszyły, że ścisnąwszy tylko rękę starego przyjaciela i czując, że i jego powieka zwilża się łzą współczucia, nic zrazu nie odpowiedział. Po niejakim dopiero czasie, zebrawszy się z myślami, podniósł głowę i rzekł: — Rozumiem ja to, kochany sąsiedzie, bardzo dobrze, że położenie twoje jest ciężkie i że serce ojcowskie musi cię boleć, bobyś chciał dzieciom swym nieba przychylić. I nie ma co mówić, warte one wszelkiej pieczołowitości rodzicielskiej, warte wszelkiego starania i poświęcenia, tak są miłe; a takimi darami ciała i duszy uposażył ich Pan Bóg, iż zdaje się, że wyraźnie powiedział do ciebie, ich ojca: oto masz rolę, na której wszystko się urodzi, zasiejże ją nasieniem zdrowym i pożywnym; oto masz piękne latorośle, podwiązujże je, obracaj ku słońcu, zasłaniaj od złego wiatru, a będziesz miał słodkie jagody, które i ciebie ucieszą, i ludziom będą miłe i pożyteczne. W tym to, kochany sąsiedzie, wola Jego jest widoczną. Kształcić drogich tych chłopców i pielęgnować powinieneś. Ale czy do takich samych granic Bóg w mądrości swej kształcenie ich chciałby mieć posunionym, do jakich serce twe ojcowskie, idące za natchnieniem potrzeb i widoków ziemskich, posunąć by je pragnęło, to jeszcze jest rzecz wątpliwa; bo w takim razie Bóg, dawszy im tak piękne zdolności i dary, dałby ci oraz i środki, abyś je rozwinął jak najdalej i doprowadził do tego kresu, do jakiego tylko doprowadzić by się dały. Widno więc, że inne są Jego cele, kiedy tych środków nie masz, i że nie na to ich tak udarował, aby byli uczonymi i sławnymi wedle świata i jego doczesnej mądrości. Nie masz więc czego tak bardzo się frasować, kochany sąsiedzie, i poddawać się myślom tak trapiącym, które jeśli cię i nie złamią, jak to grzesznie prawie powiedziałeś, to mogą nadwerężyć twą siłę i podkopać twe zdrowie. Prócz tego, zastanowiwszy się nad tymi obowiązkami, jakie Bóg wkłada na rodziców, to powiem ci sumiennie, jako świadek twojego życia i jako twój spowiednik, znający najgłębsze głębie twojej duszy, żeś obowiązkom tym już zadośćuczynił i dalej jeszcze zadość im czynić i zdołasz, i zechcesz. Nie wpoiłżeś w twych synów miłości i bo jaźni Boga, co jest rzeczą główną i fundamentalną? Nie umiejąż pacierza, nie rozumiejąż dokładnie katechizmu i nie znająż wszystkich szczegółów służby bożej? Egzaminowałem ich w tej mierze i mogę cię upewnić, że byle nie zapomnieli tego, co dziś wiedzą, to im wystarczy i nadal, aby byli dla innych, a nawet starszych od siebie, przykładem i wzorem. Niejeden już, patrząc na nich, kiedy klęczą i modlą się, mówił mi: "Jakie to pobożne dzieci!" Uważałem to i sam, a i ty, kochany sąsiedzie, pewnieś to postrzegał, bo jużci nie od kogo to mają, tylko od ciebie, że gdy są w kościele, to wiedzą o tym, że się znajdują w domu bożym, gdzie ciało powinno być pokorne, a myśl oderwana od ziemi unosić się z gorącą modlitwą do nieba. A dalej, nie nauczyłżeś ich poznawać, co dobre, a co złe w czynnościach i myślach ludzkich, co znowu jest drugim ważnym obowiązkiem rodziców. Jeśli który się z nich odezwie, to aż miło słuchać, tak zdrowo i według miłości bliźniego sądzi o tym, co widział, co się tam zdarzyło w owych sprawach szkolnych i studenckich, z których już wnieść można, jak będzie sądził i o innych. Nie widaćże ze wszystkiego tego, co pochwalają, a co ganią, że mają wstręt do kłamstwa, do wykrętów i wszelkiego występku, a zachowali tę niewinność, jaką ich chrzest święty przyodział? Nie kwitnąż ich twarze rumieńcem i siłą życia? Nie widnoż z ich oczu, że jak dusza ich, która się przez nie wyraża, czysta i zdrowa, tak i ciało ich niepokalane żadnym brudnym pożądaniem, nieodpowiednym ich wiekowi? I nie mogło być inaczej; boś dopełnił, panie Sebastianie, najgłówniejszego obowiązku ojca: oto we wszystkim dawałeś im dobry przykład. I jeśliby któremu przyszła jaka myśl i chęć zdrożna, nie może sobie powiedzieć: zrobię to, bo tak i mój ojciec robi. Uspokój się więc, bo nie masz sobie nic do zarzucenia. Chowaj ich tak, jakeś dotąd chował, ucz ich żyć własnym swym życiem i zacnością swych zasad, a bądź pewny, że wyrosną na ludzi miłych Bogu, użytecznych sobie i drugim. Co się zaś tycze tej nauki, która by dała chleb jednemu z nich lub obydwóm, bo prawdę powiedziawszy, w folwarczku twoim, panie Sebastianie, byłoby im za ciasno, to któż wie? może i na to znajdzie się jaki sposób, jeżeli w tym Wola Pana Boga, A tymczasem przyślij no ich do mnie, to się jakoś z malcami twymi pokombinuję i powtarzać będziemy to, czego się nauczyli, żeby nie zapomnieli, a w niektórych rzeczach pryncypalnych, jako to: w łacinie, w historii i w pisaniu po polsku, to może pójdziemy i dalej.

Całej tej długiej perory słuchał pan Sebastian ze spuszczoną głową i z uwagą, do której czuł się obowiązanym, nie tyle może dla mocy dowodów, którymi ksiądz starał się go pocieszać, 'jak raczej dla tego współczucia, które widne było w jego głosie i postawie. Gdy przyszło do ostatnich słów, pan Sebastian podniósł głowę, ścisnął mocno i z, uczuciem rękę proboszcza i rzekł:

— Księże Macieju! jesteś zacnym kapłanem i najlepszym przyjacielem. Perswazje twoje przyjmuję i dziękuję ci za nie, bo gruntowne i frasunek mój oddają w ręce Boga, w których jest wszystko, i łaska i odrzucenie, i nagroda i kara. Ale oświadczenia twego dla mych chłopców przyjąć nie mogę, bo to byłoby zanadto. Czas twój należy całej owczarni twej, a nie dwóm tylko, owieczkom, i to jeszcze nie w tym, co się ich zbawienia tycze. A jeślibyś miał dla nich poświęcać chwilę odpoczynku twego, to stąd nie ulgę miałbym, ale nowy kłopot, że będąc twym przyjacielem, zamiast nieść ci w czymkolwiek pomoc, staję ci się ciężarem.

— To, to, to! — rzekł proboszcz, nasunąwszy brwi i z ofuknieniem — czy to ja z nimi będę po całych dniach bakałarzować, czy co? Wstydź się, panie Sebastianie, że ci takie skrupuły przychodzą do myśli. Na godzinkę co dzień chcę ich mieć u siebie i basta, nie więcej. Na to stanie mi czasu, choćbym miał dwa razy większą parafię i dwa razy większe gospodarstwo. A za pracę żadną tego nie uważaj, bo to satysfakcja uczyć takie bystre dzieci, którym ledwo co powiesz, to już i zrozumieli, i w których głowach nie ginie żadne słowo, tak jak w dobrej roli nie zmarnuje się by najmniejsze ziarno.

— Jeżeli już taka wola twoja, księże proboszczu, to na jedną godzinkę przystaję i dziękuję ci za tę ulgę, jaką dziś sercu memu dałeś i swoim słowem, i swoim czynem — rzekł wzruszony pan Sebastian i uściskawszy rękę księdza, poszedł do domu.

Ale proboszcz, jakkolwiek czuł wewnętrzną radość, że mu się udało i pocieszyć sąsiada, i przynieść mu jaką taką ulgę, zrozumiał to jednak dobrze, że i słowa jego nie mogły mu odjąć zupełnie myśli owych trujących, z jakimi patrzył na przyszłość swych dzieci, i pomoc, jaką mu ofiarował, była tylko tymczasową i wcale niedostateczną. Jął więc myśleć i rozmyślać, jakim by sposobem zaradzić tej biedzie radykalnie i stanowczo i uwolniwszy poczciwego ojca od troski o jednego przynajmniej syna, dać mu możność zajęcia się drugim i pokierowania go własnymi siłami.

Przyszło mu najpierwiej na myśl, że panna Teresa miała niewielki kapitalik w listach zastawnych, stanowiący cały jej fundusz na stare lata a oddany jej przez braci Piotra i Marcina Jelewskich, niby jako całkowita scheda, przypadająca na nią po odtrąceniu wszystkich kosztów jej wychowania, jej utrzymania przez lat tyle w domu pana Piotra itd. Przyjęła to poczciwa kobieta bez żadnej reklamacji, a choć wiedziała dobrze, że likwidacja ta wyglądała gorzej niż aptekarski rachunek i że się jej należało ze sześć razy więcej, nic jednak nie mówiąc, była i za to wdzięczną. Wiedział proboszcz, jak wylaną była panna Teresa dla krewnych, od których ani miłości, ani sprawiedliwego ocenienia swych cnót nie doznała. Takie mając przekonanie o sercu tej zacnej istoty, którą najszczerzej szacował, pomyślał proboszcz, czy nie powiedzieć by jej, w jakim położeniu znajdował się pan Sebastian i czym by mu ulżyć można. Ale w tym planie, który zrazu uderzył go, jako najprostszy i najłatwiejszy do uskutecznienia, spotkał się z jedną ważną przeszkodą. Nie wątpił on wcale, że panna Teresa oddałaby ostatnią sukienkę, byleby ją przekonał, że to będzie z dobrem jej siostrzeńców, których tak mocno kochała; ale z drugiej strony nie wątpił także, że pan Sebastian całą mocą swej woli odrzuci jej ofiarę i żadną prośbą i perswazją nie da się skłonić, aby kobietę bezsilną, upośledzoną od natury i nie mogącą szukać przytułku u krewnych, co ją obdarli i radzi są, że już sobie od niej raz na zawsze umyli ręce, pozbawiał funduszu, który na przypadek jego śmierci stałby się jej jedyną ucieczką. Z tych powodów plan ten stanowczo odrzucił.

Z kolei i przez właściwe umysłowi ludzkiemu kojarzenie się wyobrażeń, przyszli mu na myśl wujowie malców, których mu tak żal było zostawiać bez edukacji i bez rozwinięcia tych zdolności, jakie w nich widział. Jeśli wykołatam — mówił sobie w duchu — ze trzysta złotych od jednego i ze trzysta od drugiego, to i wystarczy na ten ciężki rok, a dalej, to już jakoś Pan Bóg poradzi. Pan Piotr miał wprawdzie syna i córkę, ale posiadał dobrą wieś i robił wiele niepotrzebnych wydatków na udawanie pana, na przejażdżki niepożyteczne do Lublina w czasie karnawału, na stroje dla żony, która nawet na mszę do Sawina przyjeżdżała w piórach i atłasach i draba jakiegoś w galonach miała za sobą w kościele. Otóż, jeśliby mu wyperswadował, żeby każdy niepotrzebny wydatek tylko o dziesięć złotych umniejszył, zebrałaby się pewnie kwota, którą mógłby przyjść w pomoc człowiekowi, którego żonę także po żydowsku obliczył. Pan Marcin znowu był prawie bogatym, tak był oszczędnym, tak żałował sobie na wszystko.

Ale zastanowiwszy się, że próżność i skąpstwo są to zdrożności, wysuszające ze szczętem serce ludzkie ze wszelkiego współczucia na niedolę bliźnich, że zagłuszają sumienie i robią człowieka egoistą, ślepym na cudzą biedę i głuchym na wszelką prośbę i perswazję; że pan Piotr wziąłby jeszcze i cudze, żeby stracić, a pan Marcin obdarłby i rodzonego brata, żeby schować; przypomniawszy sobie, jak postąpili z bratem swym Pawłem i z siostrami; a nade wszystko wiedząc doskonale, że pan Sebastian odstrychnął się od nich zupełnie, że miał ich za ludzi złych i nieuczciwych, że wolałby pewnie umrzeć z głodu, niż być obowiązanym takim, których nie szacował, odstąpił i od tej myśli, tym bardziej że miał jak najmocniejsze przekonanie, że słowa jego byłyby daremne i że poniżyłby się tylko na próżno, próbując skłonić do czegoś dobrego tych, których szatan już opanował i na dwóch najpotężniejszych powrozach ciągnął do siebie.

Smutnym więc był proboszcz przez kilka dni następnych i to szukanie środków, których wynaleźć nie mógł, to rzucanie myśli na prawo i na lewo, a spotykanie wszędzie trudności i przeszkód, które się zwyciężać nie dawały, odebrało mu humor zupełnie. Jedyną jego pociechą była ta godzina, kiedy chłopcy przychodzili na lekcję, kiedy patrzył na te twarzyczki śliczne i śmiejące się, kiedy w oczach ich widział radość, jeśli im powiedział coś takiego, czego jeszcze nie wiedzieli, kiedy im dał co czytać i przekonywał się z ich głosu i urobienia każdego słowa, że rozumieją dobrze, co czytają, a egzaminowani nazajutrz z tej samej rzeczy, opowiadają ją i gładko, i dokładnie,' i z takim zajęciem, iż widocznym było; że nie tylko słowa schwycili, ale że i rzecz sama, i to, co w niej było najważniejszym, utkwiło w ich głowach i sercu. Ale im bardziej przekonywał się, że to są diamenty, które koniecznie trzeba oszlifować, aby cudownym uderzyły blaskiem; im bardziej zadziwił się, kiedy wyłożywszy im raz naukę o dobrych uczynkach i kazawszy to samo napisać, znalazł rzecz wyłożoną porządnie, dowodnie, a przepisaną czysto i ortograficznie, szczególniej w tym, co mu podał Eugeniusz; tym więcej znowu zaczął rozmyślać nad środkami, jakby temu zaradzić, żeby chłopcy tak rzadkiego usposobienia nie zależeli pola.

Te myśli trapiły go najwięcej w nocy, kiedy się obudził, gdyż wtedy zwykle nie mógł prędko zasnąć powtórnie. A że imaginacja ludzka najsilniejszą jest w takiej porze, kiedy działaniu jej żaden przedmiot zewnętrzny nie przeszkadza, zaczął więc poczciwy ten przyjaciel marzyć, jaką by karierę w świecie zrobić mogli, gdyby skończyli szkoły, jak należy, i gdyby tym sposobem to wszystko dobre, które w nich ręka boża zasiała, doszło do właściwej dojrzałości. Raz puściwszy się tą drogą, wyobraził ich sobie dorosłymi młodzieńcami, jednającymi sobie szacunek i miłość ludzką, tak przez piękną powierzchowność, jaką mieli, jak i przez rozum, naukę i obyczaje, co wszystko rozwinęłoby się w nich pewnie do wysokiego stopnia.

Puścił ich potem w świat i między ludzi i z tą łatwością, z jaką my, powiesciopisarze, usuwamy trudności i zawady sprzed kroków naszego bohatera, jeżeli się nam podoba poprowadzić go szczęśliwie, torował im drogę i posuwał ich z jednego stopnia na drugi, coraz wyżej i wyżej, tak że jednego zrobił uczonym zwierzchnikiem jakiegoś wysokiego zakładu naukowego, drugiemu, według praktyczniejszego jego usposobienia dawszy zawód administracyjny, podniósł go do wysokiego urzędu, zrobił radcą i referendarzem, okrył go znaczeniem i honorami. "A cóż? — mówił sobie wtedy w duchu — wszystko to być by mogło i nic by to nie było nowego, żeby Zabużscy poszli wysoko. Imieniu temu nieobce honory i godności. Wszak i tak jeden Zabużski jest referendarzem, a drugi nawet był kasztelanem."

Gdy proboszcz przyszedł do tego wniosku, zaczął mocniej zastanawiać się i myśleć o tych krewnych pana Sebastiana; a chociaż ich nie znał ani z charakteru, ani z usposobienia ich dla biednego szlachcica, z którym łączyła ich tosamość krwi i nazwiska, a do którego jednak nigdy się nie zgłaszali, sądził jednak, że uderzywszy do ich serca i przedstawiwszy im smutną konieczność człowieka, który się im nigdy nie naprzykrzał, można by wykołatać jaką taką pomoc, a przynajmniej tyle rocznego zasiłku, żeby choć dla jednego z malców na utrzymanie go w szkołach wystarczało. Tą myślą tak sobie nabił głowę, tak się tym zaprzątnął, że czując wszelką niemożność przywołania snu na nowo, wstał, zapalił świecę, i chodząc po pokoju zacierał ręce z radości i dziękował Panu Bogu, że mu zesłał myśl tak szczęśliwą. Żeby zaś ukuć żelazo, póki gorące, i nie dać wystygnąć temu uczuciu, które serce jego napełniało, osądził, że najprostszą będzie rzeczą i najkrótszą do dojścia do celu drogą napisać do jednego i do drugiego z tych panów, określać im położenie pana Sebastiana, jego zacność, jego uczciwość, klęskę, jakiej doznał, dać oraz poznać przymioty dzieci, wymownie i do serca wypowiedzieć, że jeżeli nie dla względów ludzkości i pokrewieństwa, to przez wzgląd na samo imię, mające się przez nich podnieść w znaczeniu i sławię, należy podać im rękę. Postanowił więc eo instante usiąść do stolika i wśród ciszy nocnej i pod wpływem tej inspiracji, jaką ona daje, ułożyć brulion wspólny do obu braci, który miał jutro, mutatis mutandis , przepisać na czysto i nic nie mówiąc panu Sebastianowi, według adresu wyprawić.

Ale myśli ludzkie inaczej wyglądają w głowie, gdy się snują tłumnie, gdy jedna drugą wyprzedza i jedna drugą przerasta lub podpiera, a inaczej na papierze, kiedy szykują się jak żołnierze w linii, kiedy każda staje osobno i może być obejrzana od stóp do głowy, czy przypada do szeregu, czy jej nie brakuje albo ręki, albo nogi, czy ma dosyć wzrostu i siły, aby nie zeszpeciła miejsca, na którym stoi i wytrzymała ciężar, jaki na nią włożono. Niejeden autor, nawet z najbardziej zakochanych w sobie, przekonał się, jak zdradzieckim zwierciadłem jego duchowej postaci jest papier; a i ksiądz Maciej także, napisawszy parę ćwiartek, gdy je potem odczytał, postrzegł, że opisy jego niedokładne, dowody niemocne, odezwy do serca krewnych jakieś zimne i nie przenikające tak, jak przenikały wtedy, kiedy' były w nim, w jego sercu, kiedy były duchem i tchnieniem gorącym i żywym, a nie miały jeszcze na sobie tego ciała, jakie im piórem swym nadał, a które wystudziło je, pokrzywiło i pokoślawiło zupełnie. Niekontent więc z siebie, odsunął papier, wstał i znowu zaczął chodzić. A że już był z siebie niekontent, wszystko mu do myślenia przeszkadzało: i podłoga, która skrzypiała, i zegar, który stukał, i szafa z książkami lepiej niż list jego napisanymi, i świeca, którą potrzeba było objaśniać, a która mu wciskała w oczy to belki w ścieli , to plamy z odpadłego tynku na ścianach. Żeby więc usunąć wszystkie te przeszkody, zatrzymał zegar, zagasił świece i otuliwszy się dobrze, położył się na wznak na łóżku. I stało się to, czego niejeden z nas piszących doświadczył. Myśli nie wyprostowały się, nie nabrały ani lepszej formy, ani większej mocy; ale sen powrócił i w kwadrans potem ksiądz Maciej spał jak zabity.

Gdy otworzył oczy, a był już duży dzień,. wszystkie sęki, garby i koślawizny jego wczorajszej pracy, stanęły przed nim od razu i oczepiły się jego głowy tak, że się od nich opędzić nie mógł. Usiadł więc na łóżku, przeżegnał się i zmówiwszy pacierz, powiedział sobie: "Próżna to praca, i może być nieskuteczna.

Jeżeli mi się nawet uda dobrze napisać, a napiszę obszernie, to znudzę; jeżeli krótko, to nie zrozumieją dobrze ani ważności rzeczy, ani gwałtowności potrzeby. Zresztą na list można odpowiedzieć zaraz, a można odpowiedzieć i za pół roku, bo on nie stoi nad karkiem i nie dopomina się o respons. Przy tym to taki poseł, przed którym nie ma potrzeby spuszczać oczy i wstydzić się, gdy się zamyka ucho i serce cna jego głos i odrzuca się prośbę, którą on słusznie zanosi i o zadośćuczynienie jej domaga się. Wcale jest inaczej, gdy poseł jest żywy, któremu trzeba w oczy spojrzeć, a który śmie i umie wypowiedzieć wszystko, co i mnie się prędzej uda, bo łatwiej jest wygadać się, jak się wypisać. Pojadę więc sam. Tak będzie i lepiej, i prędzej. Do kasztelana stąd nie tak daleko. Obaczę najpierwej, co też ten powie. Jeśli się okaże chętnym, to i sam napisze do brata, aby z nim do tej uczciwej i ludzkiej spółki należał. Odprawi mię z kwitkiem, ha! to nie ja się zawstydzę przed Bogiem i sobą samym i jutro już będę wiedział, czy się uda, czy nie uda dopomóc przyjacielowi."

Ucieszony tym planem ksiądz Maciej, zerwał się na nogi młodymi siłami, ubrał się co prędzej, a gdy organista przyszedł z dziennym raportem, kazał mu przygotować bryczkę, trzy konie i zapowiedział, że pojedzie na dwa dni, i to zaraz po mszy. Potem zwykłym porządkiem odmówił przepisane pacierze, wpół do ósmej stanął przed ołtarzem, a obracając się do małej liczby obecnych przy Dominus vobiscum, gdy widział na środku kościoła klęczącego z pokorą pana Sebastiana, a obok niego ze złożonymi rękami Eugeniusza i Ignasia, tym goręcej i ze łzą w oku prosił Boga, aby mu się poselstwo jego udało. Skończywszy nabożeństwo, wymknął się co prędzej przez zakrystię, żeby się z panem Sebastianem nie widzieć, a gdy bryczka zaszła i pani Błażejowa dawszy mu jaki taki zapasik, upominała, aby byle czego nie jadł na popasach i w gościnie, wsiadł ksiądz Maciej poglądając z uśmiechem na dworek przyjaciela, nasunął rogatą swą czapkę i nie uwiadomiwszy nikogo, dokąd i po co jedzie, w imię boże wyruszył.

III

O półpiąty mili od Sawina leżała majętność kasztelana, między Dubienką i Opalinem. Miał on większe jeszcze dobra w innej stronie Podlasia, które wziął po żonie, ale zwykle mieszkał w Zabużu, tak nazwanym zapewne przez mieszkańców tamtej strony rzeki. Tam sobie kasztelan szczególniej upodobał, raz dlatego, że to był spadek po ojcu i że nazwanie odpowiadało jego nazwisku, a także, iż tu miał dom obszerny, piękny, z ogrodem bardzo ładnym i że rezydencja ta leżała nad samym Bugiem, tak że z okien widać było sunącą się tę falistą wstęgę i można było porachować wszystkie tratwy i bajdaki , które piękną tę rzekę ustawicznym ożywiały ruchem. Do Żabuża tedy udał się ksiądz Maciej. Przybył on na miejsce jeszcze za dnia, zostawił w karczmie swoją bryczkę i konie, a dla dowiedzenia się o składzie domu, o charakterze osób, słowem, dla zrekognoskowania pozycji, którą miał gorliwą przyjaźnią i chrześcijańską wymową zaatakować, udał się na probostwo, pewny, że od sumiennego kolegi, znającego dostatecznie serce i usposobienie tych, których był pasterzem i spowiednikiem, dowie się najlepiej, jak i z której strony wziąć się do dzieła.

Ponieważ wieś ta składała się po większej części z mieszkańców grekounickiego wyznania, cerkiew więc unicka była właściwie plebanią i znajdowała się we środku wsi, a kościółek katolicki, niewielki, ale prawie nowy i z gustem zbudowany, jako przeznaczony dla dworu, dla oficjalistów i małej liczby okolicznych mieszkańców tegoż wyznania, stał blisko domu dziedziców, który tam nazywano pałacem, i był niejako pałacową kaplicą. Tuż przy kościółku znajdowało się i mieszkanie kapelana, które się nazywało probostwem. Od karczmy do owego probostwa najkrótsza i najprzyjemniejsza droga prowadziła przez ogród dworski i tę księdzu Maciejowi ukazano.

Gdy zacny ten protektor bohaterów naszej powieści wszedł między piękne drzewa i klomby gdy rzucił okiem na obszerne gazony, starannie utrzymane, na ścieżki dobrze ubite i usypane żwirem, na rzadkie kwiaty, zdobiące te miejsca, gdzie stały zgrabne i biało pomalowane kanapki, ławeczki, i nareszcie doszedł do tego miejsca, skąd odkrywał się dom o kilkunastu ogromnych oknach, obszerny, wysoki i ozdobnie wyglądający, pomyślał sobie, że tu jest porządek, że jest zamożność, że zatem ludzie, którzy mają tyle dla siebie, iż mogą takim kosztem utrzymać i zdobić swoją siedzibę, nie będą żałować małej cząsteczki swoich dochodów, aby krewnemu, który ich nigdy o nic nie prosił, podać rękę w tak naglącej potrzebie.

Gdy tak rozmyślał i patrzył ku dworowi, postrzegł, że ze drzwi parapetowych, zapewne do jakiejś sali należących, wyszło cztery osoby: mężczyzna już niemłody, poważny i pańską mający minę, chłopczyk może czternastoletni, żywy i ruchawy, dalej jakiś chudy i długi jegomość, trochę przygarbiony, jakby śledzący ruchy chłopczyka i dający mu napomnienia, na które malec nie bardzo zdawał się zważać, i na koniec ksiądz, co łatwo poznać było z sukni. Ksiądz to był młody, przystojny, wyprostowany; jego sutanna zgrabnie przykrojona dobrze go opinała, kapelusz nowy i buty wyglansowane połyskiwały z daleka, a ręka okryta była rękawiczką i trzymała cienką i zgrabną laseczkę. Chociaż ta elegancja, w duchownym koledze nie bardzo się podobała księdzu Maciejowi, domyślając się jednak, że to musi być ów kapelan miejscowy, do którego dążył, zatrzymał się w miejscu, oczekując na grupę, która się do niego zbliżała. Ale w pewnej jeszcze od niego odległości kompania ta rozdzieliła się. Stary ów pan, wziąwszy chłopczyka za rękę, poszedł z nim na prawo, a ów długi jegomość z młodym księdzem szli prosto ku temu miejscu, gdzie na nich ksiądz Maciej oczekiwał. Młody kapelan, postrzegłszy nieznajomego, poznawszy także po sukni i po minie, że to kolega, przyspieszył kroku i skłoniwszy się grzecznie, rzekł:

— Jegomość dobrodziej zapewne z interesem do pana kasztelana? Właśnie poszedł z synem swym na przechadzkę.

— Mamci ja wprawdzie ważną sprawę do pana kasztelana — odpowiedział ksiądz Maciej, trochę rozbrojony wyrazem twarzy łagodnym i rozumnym młodego księdza a także jego przywitaniem, które było bardzo grzeczne i uprzedzające. — Ale rad bym wprzódy pomówić z tutejszym proboszczem.

— Jeżeli z księdzem dziekanem Bazylewskim — rzekł młody kapłan uprzejmie — to mogę jegomości dobrodziejowi do niego służyć. On mieszka w środku wsi, przy kościele tutejszej parafii; a jeżeli z kapelanem tutejszego katolickiego kościółka, to tym jestem ja, ksiądz Augustyn Mlecki, do usług.

— To, to, to! ja też domyśliłem się tego — odpowiedział ksiądz Maciej. — Więc wielmożnego pana dobrodzieja, jeżeli łaska, proszę na krótką konferencję. Jestem Maciej Zielenkowski, proboszcz niedalekiego stąd miasteczka Sawina.

— Służę więc księdzu proboszczowi do siebie — rzekł młody kapelan z większą jeszcze uprzejmością — i cieszę się bardzo, że mam sposobność poznać kapłana, w którego ślady daj Boże nam wszystkim młodym wstępować.

— Dziękuję, dziękuję — odpowiedział ksiądz Maciej i idąc obok księdza Mleckiego myślał sobie: „Nie bardzo by ci się chciało ustroić się w moją czapkę i buty i zdjąć te ładne rękawiczki, jakich ja, jak żyję, nie miałem".

— Panie Bogumile! — rzekł ksiądz Augustyn do owego długiego jegomości, który się przyzostawał — prosimy z sobą. Konferencja nasza z księdzem proboszczem zapewne nie potrwa długo, a miło nam będzie potem pogawędzić razem, ponieważ masz teraz wolną chwilkę od twego obowiązku — i obracając się do księdza Macieja, dodał rekomendując:

— Pan Bogumił Orlicki, eksprofesor matematyki i fizyki, a obecnie nauczyciel młodego kasztelanica.

— Bardzo mi miło, bardzo miło poznać waćpana dobrodzieja — rzekł nasz proboszcz, a spojrzawszy na twarz pedagoga bladą, poważną, trochę nieukontentowaną, ale pełną wyrazu, pomyślał sobie: "Tym lepiej, i jego rada i zdanie może mi się przydać".

Domek kapelana był niedaleko. Stał on tuż przy kościele i prawie w ogrodzie, tak mały oddzielał go tylko kanalik i na nim mostek zgrabny i malowany. Dziwnym się to trochę wydało naszemu proboszczowi, którego oczy przywykły do starych murów kościoła, do drewnianych i trochę pokrzywionych ścian swojego dworku, gdy obaczył niewielką tę świątynię, kształtną i bielutką, wznoszącą się na miejscu czystym, zamiecionym, usypanym piaskiem, obwiedzionym ładnymi sztachetami; gdy rzucił okiem na domek plebana, murowany, imający drzwi lakierowane z brązowym zamknięciem, w oknach ładne wazony z kwiatami i firanki, a zewnątrz ich żaluzje zamiast okiennic; gdy wszedł do pokoju i obaczył meble zgrabne i połyskujące od czystości, kanapkę okrytą materią, a przed nią pod ładnym stolikiem śliczny dywanik. A choć parę szaf pełnych książek mówiły także, że młody ksiądz nie tylko próżności światowej hołduje, pomyślał jednak sobie proboszcz z westchnieniem: „Jeżeli tak u księdza, cóż musi być u senatora, a jeżeli tu wszyscy myślą tylko o tym, żeby dogadzać swoim oczom porządkiem, czystością i kosztownością sprzętów, to choć może i mają dużo, ale muszą tyle wydawać, że tam na dobry uczynek zostaje bardzo imało albo nic wcale." Jak pierwej widok porządku i zamożności ucieszył go, że ci, do których się udawał o pomoc, mają skąd jej udzielić, tak znowu ta uwaga odebrała mu nadzieję pomyślnego skutku i zasępiła jego czoło. Usiadł więc, nasunąwszy brwi, na wskazanym sobie miejscu na kanapie i namyślał się, czy otworzyć się ze swym projektem, czy nie, przed ludźmi, którzy przywykli do ciągłego dostatku i łatwego zaspokajania wszelkich zachceń, może nie pojmą jego dobrych chęci dla przyjaciela i słowa jego przyjmą zimno i bez współczucia.

Nim się ksiądz Maciej namyśli i zdecyduje, powiedzmy parę słów o tych dwóch osobach, które do tej ważnej rozmowy należeć miały.

Ksiądz Mlecki pochodził z zamożniejszego domu, i majętnych rodziców. Wychowany był w dostatkach, miał w dzieciństwie i w szkołach wszystkie potrzeby swoje zaspokojone, tak że żadnej biedy nigdy nie znał i nie widział. Przywykł on za młodu do tego wszystkiego, co miłe oku, wygodne i ładne. Elegancja więc stała się jego potrzebą, jego nałogiem, tym bardziej że miał matkę elegantkę, kobietę piękną i wykwintną, która nie cierpiała nic ani na sobie, ani obok siebie, co by raziło jakimściś zaniedbaniem, co by było ordynaryjnym, a tym bardziej brudnym i nieczystym, i która ten gust słowem i czynem w dzieci swe wszczepiła. Gdy jednak takie jej życie, przenoszące dochody, zrujnowało majątek, zapędziło w grób ojca i zmusiło czterech pozostałych synów do szukania sposobu utrzymania się, najmłodszy z nich, Augustyn, który dla rozruchów krajowych uniwersytetu warszawskiego dokończyć nie mógł, a był wówczas słabowity, delikatny, do spokojnego zajęcia i pracy umysłowej skłonny, skoro tylko było można, wszedł do akademii duchownej i przed rokiem otrzymał święcenie. Że kasztelan był w związkach znajomości, a nawet przyjaźni z jego rodzicami, a stary kapelan jego umarł i miejsce to zostało opróżnionym, widząc przypadkiem w Warszawie u jednego ze znajomych młodego księdza, jakoś w parę tygodni po jego prymicjach i nie mającego jeszcze żadnego planu, co z sobą zrobi i gdzie się uda, przypomniał go sobie i pogadawszy z nim, i postrzegłszy, że młody człowiek pięknie się ukształcił, że zamiłował naukę i spokojność, zaproponował mu miejsce u siebie. Nie obiecywał mu wprawdzie znacznego dochodu, ale całkowite i przystojne utrzymanie, a nade wszystko dobre towarzystwo, dostatek książek i przyjacielskie obejście się. Ksiądz Augustyn przyjął z największą chęcią propozycję tak miłego i uprzejmego pana i tym chętniej pospieszył do Zabuża, że wiedział, że miejsce to należy do najpiękniejszych w okolicy,że dom cały słynie z porządku, gustu i elegancji, że chociaż sama kasztelanowa jest kobieta dumna i imponuje wszystkim w domu, a nawet mężowi, ale że to osoba pełna edukacji, gruntownej cnoty i pobożności.

Nie zawiódł się ksiądz Mlecki w swoich oczekiwaniach, zastał domek swój przygotowanym na swoje przyjęcie, umeblowanym gustownie i z wygodą, co go niezmiernie ucieszyło; zastał kościółek opatrzonym we wszystkie potrzeby i bogato, i pięknie; w całym domu i jego obejściu widział porządek, czystość, gust i nawet wykwintność, do której przywykł i którą lubił; kontent więc z pierwszego wrażenia, jakiego doznał, doświadczając grzeczności od wszystkich, nawet od samej pani, co było rzeczą główną, mając wszystkie potrzeby swoje zaspokojone nawet wystawnie, oddał się z gorliwością obowiązkom swym, zjednał sobie prędko szacunek wszystkich i przywiązał się do domu, w którym mu było tak dobrze. Był to więc młody człowiek, imający rzeczywiste zalety, przewyższające daleko wadę zbytecznej troskliwości o ubranie, sprzęty i wygódki życia, która w samej rzeczy w duchownym jest wadą, która słusznie proboszczowi naszemu na pierwszy rzut oka niekorzystne dała o nim wyobrażenie, a którą mu wlało wychowanie, a, utrzymywał w nim widok i tryb domu, w którym się znajdował.

Należał on do małej liczby duchownych młodszego pokolenia, urodzonych i wychowanych w domach zamożniejszych, którym stosunki familijne pomagają do utorowania sobie drogi w hierarchii kościelnej, jeżeli z edukacją i miłymi formami zewnętrznymi łączą (prawdziwą naukę i prawdziwą pobożność, a nie poprzestają tylko na tym, że mogą z gustem wyidealizować prosty strój księży, że umieją znaleźć się w salonie, a nawet spowiadać damy po francusku. Ksiądz Mlecki wiedział wprawdzie o tym, że protekcja dam jest zawsze i wszędzie potężną 'sprężyną powodzenia; ale z drugiej strony, przypatrzywszy się także i tym, od których kierunek młodego kapłana i posunięcie go na wyższe stopnie zależy, przy układności swej zewnętrznej starał się i o nabycie głębszej nauki, i o ugruntowanie się we wrodzonych mu cnotach chrześcijańskich, które by go i starszym duchownym, a mniej patrzącym na gładkie znalezienie się, zaleciły.

Uczył się więc, pracował, pisał, modlił się gorliwie i przykładnie, żył skromnie i obyczajnie, był miłosiernym i spieszył wszędzie z pomocą i pociechą, gdzie była obecność jego potrzebną; słowem, był to młody kapłan, miły, uprzejmy, z dobrym sercem i dobrą głową, którego chętnie sympatii czytelników naszych przedstawiamy, choć może im się także, jak i księdzu Maciejowi, jego glansowane rękawiczki i laseczka, którą miał w ręku, nie podobały.

Pan Bogumił Orlicki, ów nauczyciel młodego panicza, pod względem zewnętrznych form i dbałości o swój strój i powierzchowność, był niejako odwrotną stroną księdza Mleckiego. Ani myślał on nigdy, co na siebie wdziewał, i nie spojrzał nawet, czy suknia, którą bierze, wyczyszczona, czy nie. O formę jej także nie dbał wcale. Jak mu krawiec zrobił, tak nosił, byle surdut niekusy, fircykowaty, byle był dostatni, byle mu koniecznie zakrywał kolana i nigdzie go nie gniótł, nie cisnął i myśleć o sobie nie kazał. Chustkę na szyi zawsze miał białą, co przy niemożności codziennego jej zmieniania, robiło ją czasem brudnawą. Rękawiczki jego były zwykle (przechodzone, a niekiedy i poprute; kapelusz kładł tylko w jakichściś ekstraordynaryjnych zdarzeniach, i to taki, który nigdy nie był nowym, a zwykle chodził w czapce, często nawet na tył głowy nasunionej. Na stole jego i w szafie jego własnej był wielki nieład. Książki i papiery leżały tam na kupie, pióra i kałamarze w różnych kierunkach, a piasek był wszędzie i łączył się z pokrewną sobie kurzawą, którą nie zawsze pan Bogumił dał zmieść i sprzątnąć służącemu, przeznaczonemu do ich usług.

Sługa ten miał rozkaz od pani, aby pokój panicza i stół nauczyciela utrzymywał czysto i w porządku, aby zmiatał i składał, wiele razy pan Orlicki się odwinie, żeby ile możności utrzymać ład, do którego chciała syna swego przyzwyczaić, a który, naśladując swego nauczyciela, mógł złego nabyć nałogu. Czasem nawet, wszedłszy do pokoju syna i znalazłszy na stoliczku jego porozrzucane książki i seksterna , składała je sama i nieznacznie przycinając nauczycielowi, mówiła do chłopca: "Jak będziesz miał tyle nauki i zasługi, co pan Orlicki, to ci wolno będzie rozrzucać książki i papiery i mieć na stole uczony nieład; . a że się na to nie zanosi, bo się niechętnie bierzesz do nauki, to przyuczajże się zawczasu przynajmniej do porządku." Pan Bogumił zrozumiał dobrze, do kogo piją, czasem odchrząknął tylko i nic nie odpowiedział, a czasem i odciął się pani, której on jeden tylko z całego domu najmniej ulegał.

Ten rodzaj abnegacji i niedbania o to, jak się wyda i pokaże drugim, był jedyną wadą, którą mu czasem w poufnej między sobą rozmowie rodzice ucznia jego wyrzucali. Bo zresztą szacowali go niezmiernie i umieli cenić jego gorliwość, jego naukę, jego umiejętność udzielania tego, co umiał, i tę chęć gorącą, aby syn ich korzystał jak najwięcej, aby nabył gruntowniejszych wiadomości i uniknął tej ogólnej wady domowej edukacji, że jest powierzchowną, płytką i kończy się na blichtrach, które świecą tylko w kompanii i robią z takiego panicza szczebioczącą i różnojęzyczną papugę.

Pan Orlicki, zostawiony sam sobie w czternastym roku życia, własnymi siłami przebył szkoły, ucząc drugich, korepetując lekcje bogatszym, przepisując skrypta to uczniom, to nawet nauczycielom. Tak utrzymywał się, jak mógł, i przez to nabył wprawy w uczenie, zamiłowania tego ciężkiego rzemiosła, ale oraz nałogu pracy i wytrzymałości na brak wszelkiej wygody i wszelkiej uciechy. Takim samym sposobem, bez niczyjego wsparcia i pomocy, z większą tylko trudnością, jako w mieście wielkim i drogim, z usilniejszą jeszcze walką z pokusami, które toż miasto na każdym kroku nastręczało, przebył uniwersytet w Warszawie i skończył go w roku ze stopniem magistra filozofii. Ponieważ zaś zawód nauczycielski był jedyną karierą, jaką iść pragnął, a miejsca wówczas żadnego nie znalazł, czekać zaś nie miał o czym, wstąpił do pijarów, sądząc, że tu zawsze znajdzie i kierunek, i pokój, i odpowiednie skłonności swej pedagogicznej zajęcie.

Jakkolwiek ludzie, do których towarzystwa wszedł, byli szanowni i uczeni, ale czy to dla oszczędzenia młodemu akademikowi czasu, aby go miał więcej na studia teologiczne, czy dla nauczenia przyszłego zakonnika pokory, czy może dla jakich drobniejszych powodów, intrygi lub czyjej bądź zazdrości, co jest wszędzie, przeznaczyli go do pierwszej klasy i tam kazali mu uczyć arytmetyki, jeografii i kaligrafii. Nie podobało się to magistrowi filozofii, który w uniwersytecie za najpierwszego uchodził matematyka, i pan Orlicki, wytrzymawszy półtora roku, pomnożywszy tylko swoje wiadomości częścią teologicznych nauk, do których się gorliwie przykładał, złożył sukienkę i na świat powrócił. Przecierpiawszy cokolwiek biedy z właściwą mu wytrwałością, nieraz o kawałku suchego chleba, w wytartym surducie, w izdebce nie ogrzanej i półtora tylko stołka mającej, przeczekawszy najgorsze chwile, po niejakim czasie wypłynął na wierzch i dostał się do tego żywiołu, do którego był stworzony i za którym wzdychał. Gdy w jednej ze znaczniejszych szkół wojewódzkich zawakowała posada nauczyciela matematyki i fizyki, pan Orlicki otrzymał ją za pośrednictwem swojego profesora uniwersyteckiego, którego był okiem w głowie, i do roku żył sobie spokojnie i uczył gorliwie i użytecznie.

Później przypadek zdarzył, że się poznał z kasztelanem, którego syn zaczynał rok dziesiąty, a dla którego rodzice nie szukali ani Francuza, ani Szwajcara, ani Holendra, ani Szweda, ale takiego, co by go nie przerodził i nie przekształcił, lecz rozwinął w nim swojskie pierwiastki i dał mu gruntowną naukę, jeżeli ją przyjąć będzie zdolnym. Kasztelanowi podobał się eksprofesor, zaproponował mu więc miejsce u siebie, które pan Orlicki przyjął i do Zabuża w końcu roku przybył. Chociaż go z uprzedzającą grzecznością przyjęto i otoczono staraniami i wygodą, dziwnym się jakoś zrazu wydało to życie dworskie człowiekowi przywykłemu do niezależności, jaką daje oznajomienie się z biedą, umiejętność pokonywania jej niewielkimi środkami, śmiałe zaglądanie jej w oczy, kiedy przychodzi, a stąd niezbyt wysokie cenienie dostatków i tych, co posiadając je, zbyt wielką do nich przywiązują wartość.

Ta walka ustawiczna z najpierwszymi potrzebami życia, do jakiej się od młodości zahartował, zrobiła go cokolwiek demokratą, dla którego te wygody, jakimi go otoczono, wydały się rzeczą zbyteczną, a grzeczność wymuszoną i niemiłą. Szczególniej nie mógł przywyknąć do obejścia się samej kasztelanowej której duma przebijała się przez te formy łaskawe, z jakimi go traktowała, której zasady czysto arystokratyczne, z jakimi nie ukrywała się wcale, raziły go niezmiernie i każdy ukłon, jaki jej oddawać musiał, czyniły prawdziwą męczarnią. Ale wkrótce, oswoiwszy się z tym trybem domowym, którego duszą były porządek, łatwość w obejściu i przyzwoitość w każdej rzeczy, zająwszy się obowiązkiem, który mu dawał dużo do czynienia, widząc w ojcu swojego ucznia wdzięczne uznanie swych trudów i czasem serdeczniejszą poufałość, a w żonie jego postrzegłszy rzeczywiste cnoty i prawdziwy dla siebie szacunek, przywykł do tego wszystkiego, co go otaczało, nauczył się wybaczać kasztelanowej jej wygórowaną dumę i cenienie nad wszystko swojego rodu, przywiązał się do swego ucznia, choć ten nie odpowiadał jego chęciom i gorliwości, i nie myślał już starać się o posadę publiczną, choć wiedział, że prośba jego i zabiegi nie byłyby daremne.

Taką była owa druga osoba, do narady tej należeć mająca.

Po kilku minutach milczenia, gdy ksiądz Mlecki postrzegł, że gość jego ma niby zakłopotaną minę i spuściwszy oczy, mnie swoją czapkę, rzekł:

— Może ta rzecz, o której mamy mówić, wymaga tajemnicy, to służę księdzu proboszczowi do drugiego pokoju. Pan Bogumił daruje, że go na chwilkę zostawimy.

— Bynajmniej — odpowiedział ksiądz Maciej. — Owszem, rad będę posłyszeć zdania obydwóch panów w tej rzeczy, która nie jest właściwie moim własnym interesem, ale tak dobrze jak moim przez moc przyjaźni, która mną powoduje, i przez miłość chrześcijańską, która mnie czyni śmiałym i gotowym znieść nawet odmówienie i złe przyjęcie.

— Od kogóż to ksiądz proboszcz możesz obawiać się złego przyjęcia? — zapytał ksiądz Mlecki z uśmiechem.

— To, to, to! jużci nie od panów — odpowiedział proboszcz. — Was mam prosić tylko o niektóre objaśnienia i o radę, a rady udziela każdy chętnie, a nawet i nieproszeni dają ją obficie i szczodrze. Ale. ja tu przyjechałem prosić o zasiłek pieniężny, o wyznaczenie rocznego funduszu. A to już inna rzecz wcale. Każdy sądzi, że ma rozumu więcej, niż mu potrzeba, i dlatego nieskąpo udziela go i drugim; ale każdemu, choćby był najbogatszym, zdaje się, że ma pieniędzy za mało dla siebie, a stąd, jeśli mu ich kto chce jeszcze ująć, to za niemiłego uważając go gościa, nazywa go natrętem i nieznośnym żebrakiem i jeszcze to jego łaska, jeśli tego nie powie głośno i z ofuknieniem biedaka, który przyszedł z nadzieją, a odchodzi ze wstydem. Jak ja odejdę od pana kasztelana, tego właśnie nie wiem i chciałbym, żebyście mi panowie dali cokolwiek poznać i jego samego, a szczególniej ją, bo to u nas w Polsce wszystko od czepka zawisło, abym wiedział, czego się spodziewać i do jakiej miary żądania moje podnieść. W każdym razie pójdę i spróbuję, ale zawsze wołałbym odejść ze skutkiem jakim takim niż z żadnym.

Pan Orlicki uśmiechnął się, słysząc ten wstęp rozwlekły trochę i niezupełnie matematyczny, a ksiądz Mlecki zapytał:

— O cóż tedy idzie właściwie? Niech ksiądz proboszcz szczegółowiej nam rzecz całą objaśni.

— Krótko panom dobrodziejom powiem — rzekł na to ksiądz Maciej. Ale nie krótko, jak zapowiedział, lecz owszem z właściwą sobie dokładnością i wywodami, które naturalnie uczyniły opowiadanie jego przy dłuższym, opisał pana Sebastiana, jego charakter, jego sytuację, jego stosunek pokrewieństwa z kasztelanem i referendarzem, jego trzymanie się w oddaleniu od bogatszych krewnych, aby biedą swą nie robił im wstydu i nie żenował ich dumy; potem przeszedł do skreślenia jego miłości rodzicielskiej i jego smutku, jaki mu daje tegoroczna klęska, która stawia go w zupełnej niemożności dalszego edukowania dwóch synów, którymi go Pan Bóg obdarzył; dalej zaczął opisywać przymioty i zdolności tych dzieci, i tu szeroko rozwodził się nad ich postępem w naukach, nad ich rozsądkiem, pobożnością i obyczajnym znajdowaniem się w każdym czasie i miejscu; na koniec, przeszedłszy do stosunków przyjaźni, jaka go od lat tylu z panem Sebastianem łączy, i do przywiązania, jakie ma do jego dziatek, tak upodobanych wszystkim uczciwym ludziom, którzy je znają, oświadczył, że bez wiedzy przyjaciela, który by mu na to nigdy nie pozwolił, przybył tu z natchnienia bożego, azali nie uda mu się tej biedzie zaradzić i skłonić kasztelana, aby sam lub łącznie z bratem wyznaczył fundusz roczny, który by jako tako wystarczał na utrzymanie tych chłopców w gimnazjum, co by im dało kierunek w świecie i przyniosło zaszczyt imieniowi, jakie noszą.

Oba obecni spojrzeli na siebie, gdy mówiący wreszcie skończył, i nie spieszyli się jakoś z odpowiedzią; wtedy ksiądz Maciej, zsunąwszy brwi, dodał:

— To, to, to! Panowie coś milczycie i poglądacie na siebie.

Źlem się może wybrał z moją nieproszoną gorliwością i odejdę zapewne z kwitkiem. Pan Sebastian lepiej podobno znał swoich krewnych, kiedy mu nawet przez myśl nie przeszło, aby się udał do którego bądź z nich i wyciągnął do nich rękę w tej biedzie, która go uciska. A jednakże widzę tu wszędzie porządek i dostatek; wszystko się tu zieleni i śmieje, wszędzie widno, że jest nie tylko na potrzebę, ale i na zbytek, od którego, gdyby choć troszkę ująć, jeszcze by wszystko zostało i porządnym, i pięknym, i okazałym, a do tych wszystkich ozdób przybyłaby rzecz najpiękniejsza i najokazalsza, to jest dobry uczynek. Ale widać, że to jest jedyny zbytek, za którym panowie tutejsi nie gonią, którego nie łakną, i zdaje im się, że się bez niego obejść mogą.

— Mylne ksiądz proboszcz dobrodziej — odpowiedział ksiądz Mlecki — masz o właścicielach tutejszych wyobrażenie. Porządek, który tu uderza wszędzie i który w rzeczy samej lubią, staranne zdobienie miejsca z natury pięknego, na co nie żałują, kosztuje ich wprawdzie niemało; ale sądzę, że wedle ich stanu nie należy to do zbytków, lecz do istotnej potrzeby, a jest nawet dobrym przymiotem, za który należy ich szacować. Jużci lepiej jest wydawać na uporządkowanie i ozdobienie swojego domu, swojej majętności, gdyż to zostaje, trwa i czyni widok kraju powabniejszym i milszym, niż rozrzucać tak pieniądze, jak rozrzucają je inni panowie, a nawet szlachta, na fraszki, które giną, na zbytki stołu, które szkodzą i trują, na szumienie za granicą, co wszystko przepada i śmiesznymi nas czyni. Ale cała ta kształtność i ozdobność wszystkiego, coś już ksiądz proboszcz dobrodziej widział, a nawet ta okazałość, jaką jutro wewnątrz domu obaczysz, nie przeszkadza dobrym uczynkom, które po większej części przez moje ręce przechodzą i o czym najlepiej powiedzieć mogę. Dają oni niemało równie swoim włościanom, jak i obcym, i sądzę, że jegomość dobrodziej w reklamacji swej, która czyni zaszczyt jego sercu, nie doznasz wielkiej trudności.

Proboszczowi naszemu wyjaśniło się czoło, poprawił się na kanapce i rzekł:

— Za prędki więc sąd wydałem i przyznaję się do grzechu. Niech mi to Pan Bóg odpuści przez wzgląd na moje dobre chęci i natchnie kasztelana według słów pańskich, którymi dajesz mi wielką otuchę.

— Jedną tylko zrobię uwagę dodał ksiądz Mlecki. — Ponieważ jegomość dobrodziej powiedziałeś, że żądasz od nas nie tylko objaśnienia, ale i rady, radziłbym więc prosić tylko kasztelana o jednorazowe wsparcie dla dzieci krewnego, nie zaś o wyznaczenie stałego na utrzymanie ich w szkołach funduszu. Ten porządek, jaki tu ksiądz proboszcz dobrodziej widzisz zewnątrz, panuje u nas wszędzie, a szczególniej w rachunkach. Bo jużci nie są to magnaci, dla których by parę tysięcy wydanych niespodzianie i z popędu bądź serca, bądź próżności, były kroplą w morzu i nie robiły różnicy., U nas tu każdy grosz spodziewany, a jak wiadomo, w gospodarstwie nie zawsze dochodzący, ma swoje przeznaczenie z początku roku i tego trzymają się ściśle. Jest tam wprawdzie w tym budżecie rubryka i na dobre uczynki, ale ile wiem, przy ciężkim teraźniejszym przednówku i klęsce, która nie tylko pana Sebastiana dotknęła, niewiele tam już co zostało. Kasztelan ma najlepsze serce; znajdzie on kilkaset złotych i stamtąd, i ze swoich kieszonkowych, ale wątpię, aby chciał obowiązywać się nadal, tym bardziej że w tym roku ekstraordynaryjny jeszcze ponieśli wydatek, gdyż kasztelanowa dla słabości córeczki swej wyjechać musiała za granicę i nieprędzej jak za parę miesięcy wróci.

Ksiądz Maciej spuścił głowę, pomyślawszy, że jeżeli z taką tylko jałmużną powróci, to jej pan Sebastian nie przyjmie, a pan Orlicki odchrząknąwszy, odezwał się w te słowa:

— Taką samą radę i ja księdzu proboszczowi dobrodziejowi ośmielę się udzielić. Nawet więcej powiem: może by wcale nie wyrażać, czego waćpan dobrodziej żądasz i nie wskazywać drogi, jaką by się potrzebie tego zacnego przyjaciela pańskiego, a krewnego pana kasztelana, zadosyćuczyniło, ale wprost opisać tylko stan rzeczy, dać mu wyobrażenie, jakie to są dzieci i czego warte, i spuścić się na to, co mu serce jego natchnie!

Zawsze jednak okoliczność tę przedstawić należy tak, żeby widział, że on jest ostatnim refugium krewnego swego i że potrzebie tej zaradzić należy skutecznie. Jednorazowego wsparcia proponować nie wypada z następujących powodów: naprzód, że nie będziesz waćpan dobrodziej mógł oznaczyć ilości, jakiej żądasz i jaka jest konieczną; po wtóre, że jeżeli wetknie ci w ręce cokolwiek bądź, co się okaże niedostatecznym, nie wypadnie ci oddać i powiedzieć, że to za mało; a po trzecie, że z lada jakim datkiem, który by wyglądał jak jałmużna, nie będziesz śmiał stanąć przed panem Sebastianem, który, ile widzę z opisania waćpana dobrodzieja, daru tego nie przyjąłby i zamiast się ucieszyć, uczułby się obrażonym w tej uczciwej dumie biedaka, przywykłego polegać na własnej pracy i pomocy boskiej, którą ja aż nadto pojmuję.

Ksiądz Maciej, uderzony tymi słowy, spojrzał na twarz bladą i surową mówiącego, która mu się w tej chwili wyrazistszą jeszcze wydała, i ścisnąwszy jego rękę, rzekł:

— To, to, to! zgadłeś waópan dobrodziej i przemknąłeś uczucia przyjaciela mojego. Powiem nawet panom dobrodziejom, że cokolwiek mi się dla niego wyrobić uda, zawsze stanę przed nim ze strachem i myślę nad tym, jak mu rzecz objawić, aby zamiast podziękowania nie sfukał mię i nie rozgniewał się na dobre, żem się bez jego wiedzy porządził.

— Dlatego też potrzeba — odpowiedział pan Bogumił — aby rzecz miała formę taką, która by okazywała współczucie i życzliwość, jaką krewny dla krewnego mieć powinien. Gdyby można pana kasztelana skłonić, żeby do pana Sebastiana napisał, że oto: dowiedziawszy się, w jakim znajdujesz się położeniu i słysząc, że masz dziatki, które Bóg wielkimi obdarzył zdolnościami, proszę cię, abyś przyjął taką a taką roczną kwotę, która, jak sądzę, dostateczną będzie dla utrzymania ich w gimnazjum lubelskim, aż do skończenia ich edukacji i ukształcenia się tak, aby mogli przynieść honor imieniowi naszemu itd. — to byłoby i skutecznym, i wcale nie obrażającym.

— Oj! byłoby, byłoby — zawołał ksiądz Maciej, zacierając ręce — i żeby to można skłonić go do takiej ofiary!

— W tym to i trudność, księże proboszczu dobrodzieju — odpowiedział pan Orlicki, nie zmieniając wyrazu swej twarzy — że się to zrobić nie da i nie dla tych przyczyn porządku i ścisłości w rachunkach, o których tu ksiądz Augustyn wspomniał. Z rubryk budżetu można by wystąpić i byłoby nawet i z czego; ale kasztelan nie odważy się nigdy na krok tak stanowczy i na taką samowolność niezwykłą u nas, zwłaszcza teraz, kiedy żony jego nie ma w domu i nie tak prędko powróci.

Ksiądz Mlecki widząc, że pan Orlicki zabiera się do wyjawienia rzeczy, jak są, i raz wpadłszy na tę drogę, nie będzie nic obwijać w bawełnę, jak to zwykł był czynić, zaczął chrząkać i kręcić się na krześle, aby w wykryciu przed obcym stosunków domowych zrobić go delikatniejszym. Ale matematyk nie zważał na te znaki, a mając zawsze na sercu wyniosły umysł kasztelanowej, który i jemu nieraz dawał się uczuć, tak dalej mówił:

— Nasz kasztelan jest to najlepszy w świecie człowiek; mogę śmiało powiedzieć, to perła między równymi mu i zamożniejszymi od niego co do majątku panami. Obaczysz go waćpan dobrodziej jutro i przekonasz się, że to, co mówię, nie ma żadnej przesady. Ujmie cię on od razu i postawi tak, jak gdybyś go znał nie wiem od wielu lat, taka jest uprzejmość w jego obejściu, taka słodycz w jego charakterze, taka delikatność w jego uczuciach. Przy tym rozum oświecony, wiadomości nie brak, zamiłowanie nauki, sztuki i wszystkiego, co piękne i użyteczne. Zajęty też jest ciągle to porządkowaniem i zdobieniem swojego mieszkania i ojczystej tej siedziby, to czytaniem, to malowaniem, to lepieniem z gliny biustów, i posążków. Stąd życie domowe i towarzystwo tych, którzy go otaczają, jeśli ich szacuje, przenosi nad błyszczenie między równymi i nie ma tych pańskich narowów, tego pięcia się nad poziom i patrzenia z góry, które odstręcza od większej liczby naszych panów nas wszystkich, cośmy się nie urodzili w pałacu, a jednak o suchym kawałku chleba i przy łojowej świeczce dorównali im głową i sercem.

Te ostatnie słowa wymówił pan Orlicki mocniej, jakby rad był, że mógł je wypowiedzieć i spojrzawszy na proboszcza, który go słuchał z zajęciem, tak kontynował:

— Ale przy tych wszystkich przymiotach nieoszacowany ten człowiek ma wadę, która w sprawie waćpana dobrodzieja stanie się zaporą nieprzezwyciężoną; wadę wielką i że się tak wyrażę, wspólną wielu a wielu u nas mężom, równie panom, jak chudopachołkom. Boś to waćpan dobrodziej dobrze powiedział, że u nas w Polsce wszystko stanowi czepek.

Gdy się ksiądz Mlecki znowu poruszył i odchrząknął, pan Bogumił dodał:

— I nie ma tu co prawdy obwijać w bawełnę; po prostu powiedziawszy, nasz zacny kasztelan w najrozciąglejszym znaczeniu tego słowa boi się żony.

— Szanuje ją raczej, a nie boi się — przerwał ksiądz Mlecki, łagodząc rzecz z właściwą sobie delikatnością.

— Nie powiem i ja, żeby to było zupełnie jej winą, iż czując w sobie moc woli i charakteru, ujęła w swe ręce wszystkie nici zarządu domowego i zrobiła się głową domu — orzekł pan Orlicki. — Jest to więcej ujemna strona męża, że się dał owładnąć i postawił się na takim podrzędnym stanowisku. Alę fakt jest ten, iż dziś nie odważy się na żadne rozporządzenie bez jej zezwolenia, a tym bardziej nie odważy się na takie, które by wychodziło ze zwyczajnej kolei, jaką ona raz oznaczyła. Na tej to zasadzie stanowczo odradzam waćpanu dobrodziejowi proponować oznaczenie stałego funduszu na utrzymanie tych dzieci, bo się to na nic nie zda i kasztelan, choćby miał w duszy najlepsze chęci, nie ośmieli się na taki krok, który by był wyraźną herezją.

— W zbyt niekorzystnym świetle stawisz, panie Bogumile, kasztelanową — rzekł ksiądz Mlecki, kiwając głową i z uśmiechem nieukontentowania. — Nie jest ona wprawdzie tak popularną, jak jej mąż, ale ma rzeczywiste cnoty, dla których nie podobna odmówić jej poszanowania.

— Wiem o tym — odpowiedział żywiej pan Orlicki. — I gdyby było inaczej, nie długo bym tu popasał; gdyż zbyt różnimy się w naszych pojęciach o wielu rzeczach, abyśmy bez wzajemnego dla siebie szacunku mogli z sobą wytrzymać. Jest ona żoną uczciwą i wierną i była taką zawsze, choć była młodszą, i była niebrzydką; jest dobrą matką, gorliwą o wychowanie swych dzieci i starającą się dać im gruntowną naukę, nie zaś blichtry pańskie; jest porządną gospodynią, wyrozumiałą panią, a nawet miłosierną i modlącą się przykładnie chrześcijanką, na to wszystko zgoda; ale się urodziła księżniczką i o tym w żadnym zdarzeniu, w żadnym miejscu, nawet w kościele, i względem nikogo, nawet względem męża, nie zapomina. Ta wygórowana duma rodowa, przy dużym wzroście, przy postawie okazałej, a nade wszystko przy silnym charakterze i męskim rozumie, daje jej i tę imponującą minę, którą się w pewnych zdarzeniach zbroi jak pancerzem, którą nawet męża zapędza w kąt, a ten poczciwiec, aby miał spokojną głowę do książki, do pędzla i innych swych zatrudnień, nauczył się już ustępować w milczeniu i złożył w jej ręce mężowską swą władzę. To miałem jej zawsze do zarzucenia i to zarzucam jej dziś, ponieważ z okazji tej sprawy, o której mówimy, i do rzeczy tej przyszło. Ja wprawdzie na to jej stawanie na książęcych szczudłach nie bardzo zważam i imponować sobie nie daję, bo i ja mam moją dumę, którą nazwę dumą suchego kawałka chleba, ale zawsze mi to przykro, że w tym domu, gdzie tyle jest dobrego i zacnego, gdzie tak dbają o porządek i ład we wszystkim, wywrócony jest najgłówniejszy porządek domowy, to jest, że ten słucha, co powinien rozkazywać. Że zaś tak jest, temu nie zaprzeczy i ksiądz Augustyn, choć może rzecz tę w innym widzi świetle; a stąd waćpan dobrodziej wnieś, czym miał rację tak radzić, jakem poradził, i co jeszcze raz powtarzam.

— Jeżeli tedy tak się rzeczy mają — rzekł proboszcz, zsunąwszy brwi i biorąc swą rogatą czapkę — to nie pozostaje mi nic, jak podziękować panom dobrodziejom, żeście mię oświecili, i dawszy za wygraną moim pięknym nadziejom, wrócić cicho do domu, nic nie mówiąc panu Sebastianowi, gdziem był i po com jeździł.

— Wcale nie, wcale nie, księże proboszczu! — rzekł pan Orlicki. — Ja jestem przeciwnego zdania i radzę zostać do jutra.

Przez ten czas da się uskutecznić plan, nad którym już dawno myślałem, a który dziś tym gorliwiej poprę, że się przez to zrobi ulga uczciwemu człowiekowi i krewnemu, który mię już i przez to uchwycił za serce, że czuje swą godność, choć ma tylko sieraczkową kapotę, i nie narzuca się tym, którzy nie powinni by o nim zapominać dlatego, że on o nich zapomniał.

— Mówże waćpan dobrodziej, mów — zawołał proboszcz rozjaśniając lice, a potem machnąwszy ręką, dodał — ale cóż! kiedy ta niefortunna nieobecność pani kasztelanowej może i tu stanąć na zawadzie.

— W tym zdarzeniu nie stanie — odpowiedział pan Bogumił — Plan bowiem, który zaraz przełożę, jeżeli będzie użytecznym dziecku pana Sebastiana, będzie bez porównania użyteczniejszym jej synowi; a ona, jakem powiedział, jest matką dobrą i rozumną i nie weźmie za złe mężowi, że się porządził bez jej wiedzy w tym, co już nie cierpiało zwłoki, o czym mówiłem już z nią nieraz, a co chłopcu jej tak ważną przyniesie korzyść. Zresztą ja całą rzecz wezmę na siebie, gdyż w tym jest i mój interes, który bym zawsze przeprowadzić musiał, gdybym miał dłużej zostać nauczycielem w tym domu. Ksiądz Mlecki domyśla się zapewne, co mam mówić.

— Bez wątpienia — odezwał się aprobując ksiądz Augustyn — ze stanowiska pedagogicznego byłaby to rzecz bardzo użyteczna dla obudwu chłopców, a nauczycielom ułatwiająca niezmiernie ich trudny zawód.

— Edukacja domowa — mówił dalej pan Orlicki — przy najkorzystniejszych warunkach zawsze jest gorszą od publicznej, to wiadomo. Ale najgorszą jest wtedy, kiedy jest tylko jeden syn, i dlatego to jedynaki, wychowane w domu, nie udają się prawie nigdy. Emulacja jest bodźcem do wszystkiego, równie dla starych, jak i dla młodych, równie dla ludzi, jak nawet dla zwierząt. Trzeba bardzo rączego konia, żeby szedł szybko sam jeden w hołoblach i nie potrzebował podniety. A leniwszy nawet, z drugim gorącym sprzężony, rwie się z kopyta i unika batoga. Tak jest i z dziećmi, a szczególniej z chłopcami. Uczeń mój nie jest bez zdolności, ale mógłby bez porównania więcej skorzystać, niż dotąd skorzystał, a to dlatego, że nie miałem najwalniejszego środka podniecenia w nim ochoty i gorliwości. Kary, pokuty itd. są to już rzeczy ostateczne, których używać nie lubię i których używać nie należy, bo się dziecko z nimi oswaja, traci wstyd i twardnieje moralnie, że się tak wyrażę, pod ręką, która go ustawicznie karci. Ale jak będzie miał obok siebie kolegę, który każde słowo moje pojmie, zrozumie, wszystko wykona i prędko, i z zapałem, z każdej rzeczy zda sprawę tak, że panicz poczuje, że go tamten wyprzedza, to i sam pomknie się jak ów koń leniwy, a raz poznawszy, że ma siły i możność, pójdzie już i sam i rozwinie się o tyle, o ile mu Bóg dał zdolności i usposobienia. Oprócz tej ważnej korzyści naukowej, jeszcze mi ten plan zapewnia i korzyść moralną, która mi bardzo leży na sercu. Oto widzę, że uczeń mój wdał się nie w ojca, ale w matkę. Dobrze by to było, żeby zachował moc jej woli i charakteru, bo z tymi przymiotami wyrósłby na prawdziwego mężczyznę. Ale ja postrzegam ze smutkiem, że malec przejmuje te imponujące miny z niższymi, które co dzień widzi, że się przypatruje często owej mitrze książęcej, którą ma na wszystkich biletach matki, na jej książkach, nawet na Naśladowaniu Chrystusa , na naczyniach stołowych, na powozach itd., że zatem rozwinie się w nim ta sama duma rodowa, jaka ją trawi, i przywiązanie do rzeczy, w gruncie niewinnej, ale czczej i nie dającej żadnej wyższości ani wartości temu, kto jej skądinąd nie ma. Otóż jeżeli będę miał obok niego biednego chłopca, który pod każdym względem okaże się i wyższym, i lepszym, przytrę mu tym sposobem te książęce rożki, które mu zaczynają wyrastać, i może tym sposobem wyrośnie na człowieka, który pojmie to, że dziś trzeba czegoś więcej, jak być dobrze urodzonym, żeby mieć szacunek i miłość ludzką. Jakżeż, zgadzasz się waćpan dobrodziej, abym w tym sensie pomówił z kasztelanem? Bo zresztą ja tę rzecz, jako ułatwiającą o połowę moją pracę i starania, biorę całkiem na siebie. Ksiądz Augustyn, który podziela w tej mierze moje zdanie, dopomoże, a waćpan dobrodziej jutro przyjdziesz do gotowego.

— Moi szanowni panowie! — rzekł ze wzruszeniem poczciwy proboszcz — jakżebym nie miał radować się i nie winszować sobie, żem tu przybył, gdyby rzecz tak ważna dla jednego z synów mojego przyjaciela przyszła do skutku. Drugiemu poradziłoby się jakoś inaczej; bo Bóg dobry, a w ciężkich okolicznościach początek tylko trudny.

— Proszęż mi teraz powiedzieć — mówił pan Orlicki, którego twarz rozjaśniała się tak, jak gdyby w rzeczy samej coś mu się pomyślnego zdarzyło — który z tych chłopaków pana ! Sebastiana zdolniejszy, pilniejszy, pracowitszy i obyczajniejszy?

— Oba oni — rzekł ksiądz Maciej — równie zdolni, równie pilni, oba w szkole szli zawsze równo i to ten, to ów był zawsze pierwszym uczniem w klasie. Oba też równie poczciwe dzieci, pobożne i obyczajne. Ale starszy ma więcej zastanowienia i bardziej rozwinięty, jako starszy, młodszy daleko żywszy i trochę mniej zważający na to, co mówi i robi. Jak zaś' jest zastanawiającym się i jak już usposobionym starszy, to waćpan dobrodziej będziesz mógł przekonać się sam. Trzy dni temu wyłożyłem im raz tylko naukę o dobrych uczynkach i kazałem to samo napisać. Otóż patrz waćpan dobrodziej, co mi wczoraj przyniósł.

Tu ksiądz Maciej wydobył zza sutanny ćwiczenie Eugeniusza i dał je panu Orlickiemu. Pedagog wziął półarkusz na wszystkie cztery strony zapisany, przypatrzył się naprzód charakterowi i wprawnej ręce, pokiwał głową z uśmiechem, potem zaczął czytać. W ciągu czytania widać było ukontentowanie na jego twarzy, w kilku tylko miejscach ołówkiem, który leżał na stoliku, poprawił interpunkcję, a skończywszy i oddając papier księdzu Mleckiemu, rzekł:

— Patrz no, księże Augustynie, jak ten uczeń klasy trzeciej pisze i co to musi być za główka, która tak myśli swoje szykuje i tak jedną z drugiej wywodzi; Nie jest to tylko robota pamięci, to zaraz widno. A jak się nazywa ten malec?

— Eugeniusz — odpowiedział proboszcz.

— Więc zgoda na Eugeniusza — rzekł pan Bogumił podając rękę księdzu Maciejowi, który ją serdecznie uścisnął. Potem powstawszy, dodał: — Teraz idę brać się do dzieła, a ksiądz proboszcz niech sobie odpocznie po tym niepokoju, jaki mu jego gorliwość o cudze dobro dała. Proszą tylko wierzyć, że chciałbym zasłużyć na szacunek i przyjaźń człowieka, który takim jak waćpan dobrodziej umie być przyjacielem.

To powiedziawszy i uściskawszy raz jeszcze rękę proboszcza, który mu uścisk ten całym sercem oddał, poszedł. Ksiądz Augustyn, dowiedziawszy się od swego gościa, że nie pija herbaty, ale przywykł na noc coś lekkiego przekąsić, posłał do pałacu, aby cokolwiek przyrządzono. Potem ulokowawszy starego w ładnym pokoiku, który miał naprzeciwko, poszedł z nim do karczmy, zabezpieczył jego konie, kazał jego tłumoczek przenieść do siebie; a gdy wybiła dziesiąta i wszystkie potrzeby i ciała, i duszy były zaspokojone, ksiądz Maciej położył się lekki na sercu i jakoś kontent z siebie i zasnąwszy prędko, spał do samego rana cicho i spokojnie, jak gdyby anieli czuwali nad snem człowieka, który przez cały czas poprzedni nie myślał o sobie i z miłości chrześcijańskiej pozbawiał się snu troską o drugich.

IV

Nazajutrz o godzinie czwartej już proboszcz nasz był na nogach. Ubrał się więc nie budząc nikogo i poszedł przejść się i odetchnąć świeżym ranku powietrzem. Tym piękniejszym jeszcze wydał mu się ogród, że był orzeźwiony chłodem nocy, że na trawach i listkach stały krople rosy, w których łamały się promienie wschodzącego słońca, że żaden jeszcze zakręt ludzki nie psuł tej ciszy, którą przerywało tylko świegotanie ptasząt, skaczących wesoło po gałązkach zielonych i wietkich, cieszących się, że się obudziły i że żyją, i wdzięcznym pieniem dziękujących Bogu za te kropelki, które ich poją, za te ziarnka, które ich karmią, a których ani siać, ani zbierać nie potrzebowały. Obszedłszy cały ten obszar, gdzie wszędzie widać było i hojność natury, i staranność ręki ludzkiej, admirował i symetrię w założeniu ogrodów, spacerowego i fruktowego, budynków mieszkalnych, oranżerii i gospodarskich, nie przeszkadzających sobie nawzajem, i szczęśliwy wybór miejsca na wzgórzu nadbrzeżnym, tak że najobfitszy nawet wylew Bugu nie robił szkody, a pomnażał tylko okazałość widoku. Gdy obszedł dom z drugiej strony, postrzegł na obu jego końcach dwa ogromne okna z obszernymi gankami, z których zwłaszcza jeden, zapewne do apartamentów kasztelanowej należący, zastawiony był mnóstwem kwiatów. Domyślił się proboszcz, że to musi być ulubione miejsce właścicielów tego domu. Jakoż i sam nie mógł się napatrzyć na piękny i ujmujący widok, który się przed okiem jego rozciągał.

Od domu do samej prawie rzeki szła pochyłość zielona, czysta, jakby każda trawka sadzona była ręką ludzką; na prawo i na lewo leżały cudne gaiki, a gdzieniegdzie wyniosłe drzewa, spoza których wyglądały dalsze budynki; naprzeciwko migotały fale Bugu, połyskując tu i ówdzie jaskrawszym odbłyskiem i jednostajnie i spokojnie pluskając o brzeg obrobiony, odarniowany, zielony i mający w kilku miejscach to klombik kwiatowy, to grupę niewielką topoli i pod nimi ławeczkę, to luźne i nie obronione żadnym cieniem siedzenie. Za rzeką zaś, małą w tej porze, widać było szeroką przestrzeń piasku, dalej wioskę nadbrzeżną, której nieszykowne zabudowania, czarne dachy i nie bielone chaty przez oddalenie wydawały się malowniczymi; a tło widoku, ile oko zasiągnąć mogło, stanowiły zabużne lasy, pomiędzy którymi widać było tu krzyż cerkwi i białe ściany jakiego dworu, tam przebijała się jasna woda Bugu, połyskująca z daleka jak srebro.

Patrząc na to wszystko, pomyślał proboszcz: „Dobrze mówił ksiądz Mlecki, że gdyby wszyscy starali się ozdabiać w miarę sił swoje siedziby, a nie tracili pieniędzy na to, co ginie i marnie przepada, jakżeby to kraj nasz wyglądał!" Usposobiony już i tak dobrze dla gospodarzów tego domu tą nadzieją, jaką mu dano, tym większego nabrał dla nich szacunku, a wdzięczny Bogu za wszystkie łaski, jakie na dobrych rozlewa, wrócił do mieszkania kapelana i z tym większym przeniknieniem wziął się do brewiarza i modlił się nie tylko usty, ale szczerym i gorącym sercem.

Gdy skończył pacierze, wszedł do niego ksiądz Augustyn, powitał go uprzejmie i zapytał, czy nie zechce mszy świętej odprawić? Było to właśnie intencją księdza Macieja, gdyż powinności tej nigdy nie opuszczał, chyba zmuszony niemożnością. Poszli więc razem do otwartego już kościółka, którego prostota, gustowne urządzenie i bogate aparata, co mu wszystko młody kapelan z upodobaniem pokazywał, zbudowały starego kapłana i o właścicielach miejscowych, nie żałujących dla chwały bożej, jeszcze lepsze dały wyobrażenie.

Chociaż ksiądz Maciej nie był wielkim znawcą sztuki i oko jego przywykło do tych niekształtnych malowideł, jakie miał u siebie i jakimi wszystkie nasze kościoły, a szczególniej po miasteczkach i po wsiach, napełnione, jednakowoż uderzył go dziwną prawdą i wyrazem obraz w wielkim ołtarzu znajdujący się, a wyobrażający Chrystusa, oddającego klucze kościoła . chrześcijańskiego Piotrowi. Była to piękna kopia obrazu Guida , znajdującego się w Luwrze. W dwóch drugich ołtarzach i na ścianach kościoła było więcej ładnych malowideł, między tymi niektóre ręki samego kasztelana. Wszystko to zastanowiło go wielkim podobieństwem do natury i ciągnęło wzrok jego, choć nie umiał sobie zdać sprawy, dlaczego mu się podoba. O godzinie siódmej wyszedł ksiądz Maciej ze mszą, którą odprawiwszy wobec kilkunastu słuchaczów płci obojej, do mieszkania kapelana powrócił. Ale księdza Augustyna nie zastał w domu; powiedziano mu, że pan kasztelan po niego przysłał i że tam poszedł. Domyślał się proboszcz, że go zapewne wezwano dla naradzenia się w sprawie, co go tak mocno interesowała, i niecierpliwie oczekiwał jego powrotu.

Tymczasem lokaj pałacowy przyniósł mu kawę na srebrnej tacy i ze wszystkimi przyborami, tak pełnymi elegancji, że ksiądz Maciej patrząc na to, kiwał głową, uśmiechał się i myślał sobie, co by na to powiedziała Błażej owa, która ma pewną słabość do jakiegoś zakopconego i wyszczerbionego imbryczka i zawsze utrzymuje, że w takim tylko kawa udać się może. Tymczasem pokazuje się, dodał sobie w duchu, że i ze srebrnego imbryka może być dobra i smaczna, a choć śmietanka w garnuszku polewanym, jak ją praży organiścina, smakowiciej jakoś wygląda, i ta ujdzie, choć z tego zgrabnego i figlarnego dzbanuszka. Z bogactwa tych przyborów jeszcze inny ksiądz Maciej zrobił sobie wniosek. "Musi już i kasztelan wiedzieć, że tu jestem, pomyślał sobie, i zapewne przyjmie mnie przychylnie i łaskawie, kiedy mnie tak wspaniale traktuje". Ta uwaga ukrzepiła jego nadzieje i zmniejszyła niepokój, który go już zaczynał trapić, gdy żaden z jego wczorajszych doradców nie pokazywał się.

Nareszcie już po godzinie dziewiątej przyszedł lokaj z pałacu i oświadczył mu, że go pan kasztelan prosi do siebie. Udał się więc ksiądz Maciej za posłańcem, mówiąc sobie po cichu Pod Twoją obronę; przeszedł kilka wspaniale umeblowanych pokoi i nareszcie znalazł się w narożnej sali, właśnie tej, której wielkie okno wychodziło na ganek i Bug, a która była biblioteką i pracownią kasztelana. Tam też zastał go przy sztaludze, z pędzlami w ręku, malującego jakiś obraz z wielką pilnością i zajęciem. Gdy ksiądz Maciej z bijącym sercem zatrzymał się przy drzwiach, kasztelan nie odwracając się od swej roboty rzekł:

— Proszę, proszę bliżej, księże proboszczu! Weź sobie krzesełko i usiądź. Za maleńką chwilkę służyć ci będę, tylko mi ten palec koślawy, który mi dziś spać nie dał, wyjdzie prościej i naturalniej. Na to trzeba tylko kilka rysów szczęśliwych; ale oto idzie, żeby na nie trafić.

Ksiądz Maciej nie pojął jakoś tej troski artystycznej, która zepsuła sen kasztelanowi, i usiadłszy, przypatrzył się naprzód malującemu panu, a potem pokojowi, w którym się znajdował.

Kasztelan był średniego wzrostu, miernej tuszy, ale jeszcze kształtny i nie złamany wiekiem; rysy jego były foremne i miłe, włosy siwe, czoło wysokie i trochę łyse; ubiór miał na sobie ranny, skromny, ale wygodny i zgrabny. Gdy potem rzucił okiem wokoło siebie, postrzegł dwie całkowite ściany zastawione szafami, w których było mnóstwo książek, porządnie i a na nim dosyć książek, papierów i rysunków; przy drugim zaś oknie na podstawku drewnianym coś mającego formę ludzką, czego jednak rozeznać dobrze nie mógł, bo było obwinięte mokrym płótnem. Z kupy gliny rozmieszonej, która obok leżała, i przypomniawszy, co pan Orlicki mówił, że kasztelan i z gliny lepi, domyślał się, że to musiał być jakiś posąg, podobny do kilku posągów marmurowych i gipsowych, które dalej, przy ścianie wolnej od szaf, stały. Cała ta inspekcja nie trwała więcej jak kilka minut, po których upływie kasztelan położył paletrę i, pędzle, odstąpił w tył parę kroków i przypatrzywszy się swojej robocie, rzekł:

— No, teraz ujdzie! — potem zwracając się z uśmiechem, do księdza, który powstał, ścisnął go za rękę i dodał: — Przepraszam cię, księże proboszczu, za. moją niecierpliwość artystyczną doprowadzenia rzeczy do tego stopnia, żeby zaspokajała oko. A teraz pomówimy o interesie. Ale wprzódy bądź. łaskaw przeczytaj to i powiedz mi otwarcie, czy tak będzie dobrze?

To powiedziawszy, głosem dźwięcznym, czystym i ż uprzejmością, która starego chwyciła za serce, zbliżył się do stołu i oddał mu. list, w którym ksiądz Maciej wyczytał następujące słowa:

"Panie Sebastianie!

"Dowiaduję się z ukontentowaniem, że ci Bóg dał dwóch synków, których szczodrze w zdolności i inne przymioty ciała i duszy uposażył. Winszuję ci z całego serca, że masz tę pociechę i że to wspólne imię, jakie nosimy, spada na dobre głowy i poczciwe usposobienia moralne. Jeżeli się to nie sprzeciwi twoim zamiarom i myślom dalszym w pokierowaniu twych dzieci, to podaję ci projekt, którego przyjęcie będę uważał za wielką z twej strony przysługę, za którą będę ci niezmiernie obowiązanym. Mam ja także syna, równego wieku z twoim; staram się, aby edukacja jego szła gruntownie i porządnie, i Bóg mi dał nauczyciela, którego każdy ojciec może mi pozazdrościć, pełnego nauki i najuczciwszych zasad. Ale usiłowania nasze nie biorą takiego skutku, jaki osiągnęlibyśmy niewątpliwie, gdyby mój Staś nie był sam : jeden, gdyby miał obok siebie towarzysza, który by go pilnością swą zachęcał, a swym postępem podniecał jego ambicję i ochotę utrzymywał. Otóż proszę cię jak najusilniej, panie Sebastianie, aby twój starszy syn wychowywał się z moim. Nie będzie on dla nas żadnym ciężarem; owszem, z tego, com ci wyżej otwarcie powiedział, widzisz dostatecznie, że się stanie ułatwieniem, ulgą i pomocą w tym, co jest najważniejszym życia naszego zadaniem. Bądź więc łaskaw, nie odrzucaj mojej prośby i wierz, że choć się mniej znamy, niżby należało, zawsze jednak szacuję cię z całego serca, a nawet ten kaprys, który cię przed kilkunastu laty od nas odstrychnął, uważam za jeden przymiot więcej, który mię skłania, że pierwszy się do ciebie odzywam i oczekiwać cię będę wraz z synem twym, upewniając cię zawczasu, że znajdziesz otwarte serce dla siebie i dla twego dziecka i gotową do uciśnienia was rękę.

Twój życzliwy krewny i sługa

Kaźmierz Zabużski".

— Jaśnie wielmożny kasztelanie! — rzekł proboszcz wzruszony — tylko takie serce, jakim Bóg jaśnie wielmożnego pana obdarzył, mogło natchnąć te delikatne słowa, które nie wiem kogo by nie rozbroiły i pokazały, że człowiekowi, co tak oszczędza serce imające przyjąć łaskę, można zaufać, że ta łaska będzie zupełną i wymówioną nigdy nie zostanie.

— Znam ja trochę pana Sebastiana — odpowiedział kasztelan uśmiechając się — i wiem, że z nim nie można inaczej. Harda to dusza, ale w moich oczach tym większego za to godzien szacunku. Pokrewieństwo, choć dalekie, jest zapewne rzeczą świętą i wkłada obowiązki, od których grzechem jest wyłamywać się i lekce je ważyć. Ale wieleż się to razy zdarza u mas, przy takiej nierówności fortuny pomiędzy krewnymi, że jeżeli jednemu uda się podnieść i poróść w dostatki czy przez pracę, czy przez jaki szczęśliwy przypadek, czy przez dobre ożenienie, to biedniejsi narzucają mu się gwałtem, założywszy ręce patrzą mu tylko w dłonie, a jeśli tyle nie da, żeby mogli leżeć do góry brzuchem i żyć wygodnie, to go nazywają egoistą i nieraz gniewem i gorzkimi wyrzuty zatrują mu niejedną chwilę, i nareszcie zamykają serce jego zupełnie. Pan Sebastian od pierwszej młodości polegał zawsze na sobie samym i dlatego nawet usunął się od mas i nie zbliżył się do żadnego ż nas, abyśmy nie myśleli, że po to przyszedł, abyśmy mu co dali. Zasługuje więc na to, abym teraz z wszelką delikatnością przyszedł mu w pomoc, kiedy jej potrzebuje. I niewiele mię to kosztowało tak napisać, jakem napisał, bo to jest rzeczywista prawda. Jego syn, jeżeli jest takim, jak mówisz, księże proboszczu, będzie prawdziwym dobrem dla mojego, który koniecznie potrzebuje bodźca i emulacji, bo ambicję ma i bardzo wyprzedzać się nie da. Nie mam więc w tym takiej zasługi, jaką mi przypisujesz. Twoja większa, księże proboszczu, żeś się tym zajął, i dziękuję ci szczerze, że się tym sposobem obu nam dogodzi. Staraj się tylko, żeby stary nie skrupulizował jeszcze i teraz i przywoził mi prędko syna.

— Spodziewani się — rzekł proboszcz, patrząc z zajęciem na piękną i szlachetną twarz człowieka, który się tak po prostu, a z taką prawdą tłumaczył — że najdalej za tydzień pan Sebastian przyjedzie tu z synem. Domyśli się on zapewne, żem ja na to kazanie dzwonił, i może mię sfuka, ale mniejsza o to, byle się rzecz zrobiła.

— Jeszcze jedno chciałem dodać — mówił kasztelan biorąc małą paczkę, która przy liście przygotowana już leżała — alem się bał wspomnieć o tym w liście, żeby całej sprawy nie zepsuć. Straty, jakie pan Sebastian poniósł w dobytku swym, chybiona ozimina i siano, jak mi mówił pan Orlicki, postawi starego w niemożności oddania i drugiego syna do szkół. A szkoda by, bo to ma być także chłopak zdatny i żwawy. Nie mogę ja dać wiele, ale tu jest trzysta złotych, które na opłacenie pierwszego półrocza wystarczą. Niech ksiądz proboszcz weźmie ten fundusik do swojej dyspozycji i niby od siebie pożyczy panu Sebastianowi, jak przyjdzie pora, a nie będzie miał innego zapasu. Jeżeli to później odda, to proszę przyjąć, ale zawsze trzymać to u siebie na wszelki przypadek gwałtownej jakiej jego potrzeby. Przyślę ja potem księdzu proboszczowi i więcej trochę, co bądź łaskaw, zawsze na ten cel chowaj i zrób się niby kapitalistą — dodał z uśmiechem — pożyczającym bez procentu.

— Sto za sto odda Pan Bóg jaśnie wielmożnemu panu — rzekł proboszcz.

— Takiemu przyjacielowi należy się więcej i czci od ludzi, i błogosławieństwa od Boga — rzekł kasztelan ściskając rękę proboszcza, który z rozrzewnienia nie zdobył się na odpowiedź. — Nie zostanie ksiądz proboszcz z nami na obiedzie?

— Och! dziękuję jaśnie wielmożnemu panu — odpowiedział stary — ale pośpieszać muszę do domu. Ba, nawet chciałbym mieć skrzydła, żeby co prędzej dolecić.

— Rozumiem i tę niecierpliwość i nie nalegam — mówił kasztelan — ale sierpnia mamy tu odpust w naszym kościółku; jeżeli nic nie przeszkodzi, to serdecznie proszę przybyć do nas i odśpiewać nam sumę.

Ksiądz Maciej przyrzekł z wdzięcznością, pożegnał zacnego człowieka, który go ujął i związał na zawsze, i nie spojrzawszy nawet na te wszystkie piękne rzeczy, które widział w pokojach, tak był uradowany i zajęty pomyślnym skutkiem swego poselstwa, udał się szybkim krokiem do mieszkania księdza Augustyna. Tam zastał obydwóch swych przyjaciół, za których pośrednictwem wszystko mu poszło jak z płatka i zrobiło się więcej, niż nawet mógł marzyć. Przywitali go oba z uśmiechem, wiedząc naturalnie, jak się rzecz odbędzie, a on dziękował im z całego serca i mówił z zapałem o przyjęciu, jakiego doznał, o uprzejmości, rozumie i sercu kasztelana, o którym pan Orlicki, jak się wyraził ksiądz Maciej, nie powiedział mu wczoraj i połowy tego, co opowiadać należało.

Wkrótce przyniesiono niewielkie, ale smaczne śniadanie, którym nasz proboszcz opatrzył się na drogę, i pożegnawszy zacnych ludzi, których pokochał, i piękne Zabuże, gdzie tyle serdecznej doświadczył radości, wsiadł na bryczkę i trochę niby na bakier nasunąwszy rogatą swą czapkę, ruszył do domu. W ciągu drogi ułożył sobie cały planik, jak postąpi w zakomunikowaniu tej nowiny, którą uważał za tak pomyślną i stanowczą; a że przyjechał jeszcze za dnia i miał czas rozmówić się z Błażej ową, wydał więc na jutro stosowne rozporządzenia i gdy się wszystko uspokoiło, usiadł w poetycznym niby usposobieniu przy swym stoliku i następny zapraszający liścik do sąsiada swego napisał:

Gdy chłód i twardo, miły sąsiedzie!

Jedzie się dobrze i prędko jedzie;

A w skwar lipcowy, noga za nogą,

Wlec się mil kilka piaszczystą drogą,

To taka męka, że jej nikomu

Nie życzą; lepiej niech siedzi w domu.

Lecz złe, gdy minie, jakoś mniej boli,

Nawet o przeszłej wspomnieć niedoli

Miło jest człeku, bo go nie smuci

Ta myśl, że bieda znowu powróci.

I mnie dziś lekko, serce coś rade,

Gdyż wiem, że jutro już nie pojadą;

Stąd i koncepta dobre się rodzą.

Ot, przyjdź, sąsiedzie! i niech przychodzą .

Chłopcy, i ciotka niech swą pończochą

Weźmie i w chłodku podrobi trochę.

Zapraszam wszystkich na podwieczorek,

Na jaki stanie i co ma dworek.

Uczta jak uczta — nie będzie wiele;

Lecz się murawa u nóg rozścielę

I lipy swoim szumnym sklepieniem

Zewsząd nas zdrowym otoczą cieniem.

A gdy sprzątnąwszy księże przysmaczki,

Pójdą swywolić kochane żaczki,

My pogawędzim sobie po cichu,

Przy chłodnym piwku lub przy kielichu

Starego miodku, choć Błażejowa

Gdzieś go w sekrecie pod kluczem chowa.

Lecz dziś w humorze organiścina;

Nie łaje męża, nie bije syna,

A stąd i dla mnie niezła otucha,

Że się uśmiechnie i udobrucha,

I wydobędzie z kryjówki trunek,

Co ojcom z czoła spędzał frasunek,

Co i nam, gdy go użyjem w miarę,

Przyda wesela na godzin parę.

A jak tam, dalej rzeczy się złożą,

To już zostawmy na wolę bożą.

Ten, co dał chmury, i słońca doda,

Bo w jego ręku deszcz i pogoda.

Wypolerowawszy dobrze sens i rym i odczytawszy parę razy głośno i niby z deklamacją, wpisał ksiądz Maciej swój wierszyk do dużej księgi, w której był już ich zbiór niemały i która miała tytuł "Rymy ulotne i inne przygodne a składne, jak się zdarzyło, zabawki przez księdza Macieja Zielenkowskiego, proboszcza sawińskiego, i w tymże mieście Sawinie po większej części spisane". Potem przepisał je oddzielnie, zapieczętował i postanowił raniutko odesłać według adresu. Widać, że ksiądz Maciej był bardziej kontent ze swej pracy niż kasztelan z koślawego palca, bo mu ta zgryzota artystyczna, która tamtemu spać nie dawała, nie przerwała snu aż do rana. Pan Sebastian, który nie wiedział, dokąd proboszcz jeździł, i nie domyślał się wcale, że w całej drodze był nim tak serdecznie zajęty, zadziwił się trochę poznawszy ze słów przyjaciela, że jest w dobrym humorze, i sądząc, że mu się coś pomyślnego zdarzyło, niecierpliwie oczekiwał chwili podwieczorku, żeby się z nim podzielić radością, której sam miał tak mało. Gdy więc przyszedł z panną Teresą, staranniej niż zwykle ubraną, i z chłopcami, którzy niecierpliwiej jeszcze niż on wyglądali tych przysmaczków, o których ksiądz Maciej pisał, postrzegł na twarzy proboszcza, którego już zastali pod lipami, że w rzeczy samej jest coś, co ma na sercu i z czym niedługo ukrywać się potrafi. Ścisnąwszy więc jego rękę i siadając za przygotowanym już stołem, na którym stała i buteleczka wydobyta spod klucza pani Błażejowej, i lampeczki do miodu, gdyż kielich, w liście znajdujący się, był tylko dla rymu, rzekł:

— Cóż się to stało, księże Macieju, żeś mam, mosanie, znikł, nie powiedziawszy nikomu, dokąd i po co jedziesz, abyśmy wiedzieli, czy cię jaki kłopot, czy co pomyślnego wyciągnęło z domu? Ale dzięki Bogu, widzę, że pierwszego nie ma i nie było, kiedy i traktujesz powróciwszy, i nadto ładnymi wierszami na traktament zapraszasz.

— To, to, to! — odpowiedział proboszcz uśmiechając się — takie to i wiersze, taki i traktament. Zwyczajnie kantyczkowa. poezja i księże przysmaki. Ale proszę, proszę, bo serce lepsze niż rymy i niż kurczęta, które się coś dziś nie udały. Ale śmietana świeżutka i chłodna, a i pirożki będą zapewne dobre, bo to moja Błażejowa szczęśliwsza w tej mierze niż my, co piszemy czasem wierszyki. Nam się dziś udadzą, a jutro nie, jej zaś pirożki zawsze doskonałe. No, chłopcy! bierzcie się do dzieła! Kiedy się uczyć, to uczyć, a kiedy jeść, to jeść. Do wszystkiego trzeba się brać z ochotą, wyjąwszy do tego, co serce i sumienie potępia. Panie Sebastianie! nie patrz no tak na mnie, a weź się do tej oto połówki z pępuszkiem, a ty panno Tereso, do tej z wątróbką, a śmietany nie żałujcie, bo jest dzięki Bogu dosyć. O mojej zaś podróży powiem teraz tylko tyle, że mi się udała, i lepiej nawet, niżelim się spodziewał; reszta potem, jak sobie podjemy i zapijemy miodkiem, który wydobyłem przecież z karceresu, w którym go trzymała organiścina, jakby w jakim Szpilbergu, gdzie pono jak wrzucą więźnia, to o nim i zapominają.

Pan Sebastian patrzył w rzeczy samej niby z podziwieniem na rozjaśnioną twarz księdza Macieja, który jakoś i mowniejszym się zrobił, kiwnąwszy więc głową i biorąc kurczę i śmietanę, rzekł:

— Chwałaż Bogu! że ci się udało, księże Macieju! coś zamierzył, i żeś mam wrócił zdrów i wesół, chociaż spiekłeś się na słońcu.

— Bo w skwar lipcowy, noga za nogą, wlec się mil kilka, piaszczystą drogą, to wielka męka — rzekł Ignaś, śmiejąc się i patrząc filuternie w oczy proboszczowi.

— To, to, to! — zawołał uradowany proboszcz, klepiąc chłopca po rumianej twarzyczce — więc i ty czytałeś! i zapamiętałeś? widzisz go, aj, chłopcy, chłopcy.

— I ja, księże proboszczu, czytałem — odezwał się Eugeniusz — i także zapamiętałem.

— No, cóżeś ty zapamiętał? ciekawy jestem — zapytał ksiądz Maciej.

— Wiele zapamiętałem — odpowiedział Eugeniusz, spojrzawszy poważniej i z uśmiechem, w którym nie widać było pustoty dziecinnej — ale powiem tylko to:

Uczta jak uczta — będzie niewiele;

Lecz się murawa u nóg rozściele

I lipy swoim szumnym sklepieniem

Zewsząd nas chłodnym otoczą cieniem.

— A także koniec, księże proboszczu:

A jak tam dalej rzeczy się złożą itd.

— Otóż widzicie państwo — mówił uradowany autor, że go na pamięć umieją i cytują — co to on spamiętał i co mu się podobało! Dobrze, chłopczyku, dobrze! — dodał, głaszcząc go po głowie. — Widać, że wierzysz, iż wszystko mamy z rąk Boga, i dobre, i złe, że zawsze i wszędzie dzieje się tylko Jego święta wola, której z pokorą poddać się powinniśmy. Jeśli umiesz Kto się w opiekę, to wiesz, że kto ufa i wierzy, na lwa srogiego bez obrazy wsiędzie i na ogromnym smoku jeździć będzie. Pamiętajże o tym zawsze, abyś był ufnym i stałym, jak przyjdzie co złego, a pokornym i wdzięcznym, jak cię co szczęśliwego spotka, bo to wszystko od Pana Boga. Eugeniusz pocałował go w rękę, dziękując za naukę, a ksiądz Maciej, spojrzawszy na myślącą twarz chłopczyka, pomyślał: "Szkoda, że pana Orlickiego nie ma!" i obracając się do panny Teresy, którą to przywiązanie jego do siostrzeńców, za którymi przepadała, do łez rozrzewniło, rzekł:

— To, to, to! panna Teresa już i płacze!

— Takie łzy, księże proboszczu, nie szkodzą — odpowiedziała uśmiechając się.

— Szkodzić, nie szkodzą — odpowiedział ksiądz Maciej — ale jak zaczną lać się na talerz, to będą pirożki z długim sosem, jak czasem szczupaka dają.

Ten koncept proboszcza rozweselił wszystkich, nawet pan Sebastian, którego tkliwość panny Teresy często niecierpliwiła, uśmiechnął się i swoje słówko dorzucił. Panna Teresa tłumaczyła się, a stąd poszła rozmowa to o tym, to o owym, póki się podwieczorek nie skończył. Gdy talerze i półmiski były już prawie czyste, rzekł znowu Ignaś, figlarnie patrząc na księdza Macieja:

— A teraz żaczki pójdą swywolić. Jak ksiądz proboszcz napisał, tak powinno być co do joty.

— Naturalnie, naturalnie — mówił ksiądz Maciej — co się wam należy, tego wam nikt nie odbierze. Przysmaczków już nie ma, więc nogi za pas, i dalej.

Ignaś pociągnął brata za połę, oba pocałowali księdza w rękę, dziękując za podwieczorek i pobiegli. Wtedy proboszcz dodał:

— Oj! panie Sebastianie! takie ci Bóg dał dzieci, że gdyby je jaki król miał, to by je pewnie więcej cenił niż wszystkie brylanty swojej korony.

— Wiem ci ja o tym, co one warte — odpowiedział pan Sebastian wzdychając — i wiem także, co by warte były, gdy bym mógł dopomóc ich rozumowi do wzrostu i do rozwinienia.

Ale trudno, trzeba się podobno wyrzec tej nadziei i pilnować tylko, aby zdrowo i bez zepsucia wyrośli ciałem i nauczyli się wydobywać pożywienie z roli, kiedy inszego sposobu do życia dać im nie mogę.

— To, to, to! — zawołał proboszcz, nalewając miód w lampeczkę i podając ją sąsiadowi — kto tam wie, jak tym wszystkim Pan Bóg rozrządzi! Dzieją się często rzeczy niespodziewane i nie przychodzi czasem człowiekowi do głowy, z której; strony promień słońca zabłyśnie. A zdarza się i to, że kiedy człowiek zwątpi zupełnie i ma rzecz jaką za przepadłą, aż tu ona ni stąd, ni zowąd znajdzie się w jego ręku. To właśnie w tych dniach i mnie się przytrafiło, i stąd to ów dobry humor, który we minie postrzegłeś, panie Sebastianie, a który w rzeczy samej rozjaśnił moje myśli i rozweselił serce. Choć prawdę powiedziawszy, nie dlatego, że się mnie udało, bo jest rzecz drobna i niewiele znacząca, ale że stąd biorę otuchę, że i w innych ważniejszych troskach może przyjść niespodziewana pociecha i ułatwienie, o jakim człek ani myśli.

— Cóż to ci się zdarzyło, księże Macieju? — zapytał pan. Sebastian. — Proboszcz uśmiechnął się, kontent, że tak sztucznie rzecz obwija w bawełnę, i odpowiedział:

— Ot, miałem kilkaset złotych u jednego dłużnika pod Dubienką. Lat to już temu ze sześć, jak te pieniądze trzymał u siebie i nie oddawał, choć częste pisałem listy. Miałem już sumkę moją za przepadłą i już myślałem sobie: cóż robić! nie odda, to jużci pozywać nie będę. I nie tak mi żal było pieniędzy, jak opinii, jaką miałem o uczciwości człowieka, i żem mu zawierzył. Ale jakoś to się o tym zapomniało i ani dług, ani dłużnik nie przychodzili mi do głowy. Aż tu, przed kilku dniami stanął mi w myśli pan Cyprian jak żywy i tak się mnie oczepił, żem go się pozbyć nie mógł. Co to może znaczyć, myślę sobie, gdy mi się to już uprzykrzyło. Czy nie umarł lub czy nie jaki to instynkt, żeby się znów upomnieć, a odda. To ostatnie jakoś mi więcej przemawiało do przekonania. A że już tyle razy pisałem daremnie, myślę sobie znowu: przez . posły wilk nie tyje, pojadę lepiej sam. Otóż tak postanowiwszy, wsiadłem i pojechałem. I wyobraź sobje, panie Sebastianie, sprawdziło się. Od pierwszego słowa poszedł do kantorka i z wielkimi przeprosinami za zwłokę, wyliczył mi pieniądze.

— Winszuję ci, księże proboszczu! — rzekł pan Sebastian, patrząc bystro w oczy przyjacielowi, który spuścił swoje i wzroku jego wytrzymać nie mógł, zawstydziwszy się tej improwizacji, chociaż źródło jej było tak poczciwe i szlachetne. Po krótkim milczeniu proboszcz znowu rzekł:

— Na noc przyjechałem do Zabuża, ponieważ tamtędy droga lepsza i karczma porządna. Co to za śliczny majątek, panie Sebastianie! a jak to tam wszystko okazałe i piękne! — jest na co spojrzeć.

— Kasztelan, to człek bardzo porządny, i lubi, żeby koło niego było wszystko ładne i z pańska — mówił pan Sebastian bez żadnego śladu jakiejś niechęci lub pretensji za to, że tamten bogatszy. — A i żona jego, choć to, jak wiem, kobieta harda i pyszna tą mitrą, pod którą się urodziła, ale ma być także dobra gospodyni i pani z gustem, w czym dobrała się z mężem. Nie byłem ja tam wprawdzie już lat z osiemnaście, bo to za wysokie progi na moje nogi, ale słyszałem, że i dom, i ogród przyprowadzili do wielkiej okazałości. A choć to tak blisko i choć wiem, że pan Kaźmierz przyjąłby mnie i grzecznie, a może i z sercem, gdyż znam go z tej strony, ale mnie jakoś ciekawość nie bierze. Boję się, mospanie, jejmości, przed . którą pono mąż zwija chorągiewkę i rządzić się jej jak szarej gęsi pozwala.

— Jakie między nimi stosunki, tego nie wiem — odpowiedział proboszcz. — Ale co do kasztelana, to powiem ci panie Sebastianie, że to jest człowiek taki, jak daj Boże, aby wszyscy nasi panowie byli. Co to za grzeczność, co za sposób przyjęcia i zobowiązania, tego wypowiedzieć nie zdołam.

— Więc poznałeś go, księże Macieju? — zapytał pan Sebastian ciekawie.

— Przypadkiem — odpowiedzał proboszcz, znowu spuszczając wzrok do ziemi — przyjechałem jeszcze za dnia i ciekawość' mię wzięła obejrzeć ogród, przypatrzeć się domowi i z bliska obaczyć kościół, który mię z daleka zastanowił i formą, i nowością. Otóż w ogrodzie spotkałem kasztelania. Szedł z synkiem, z jego nauczycielem i z kapelanem. Sam do mnie zagadał, zapytał, skąd jestem; a gdym mu powiedział, że z Sawina, uprzejmie mnie powitał i poszliśmy już razem, rozmawiając tak, jakbyśmy się od dziesięciu lat znali. W ciągu tego spaceru i pokazywania mi najpiękniejszych miejsc i widoków na Bug i drugi brzeg jego, wszczęła się rozmowa o tobie, panie Sebastianie.

— O mnie? a toż skąd i na co? — zapytał pan Sebastian.

— Po prostu z interesowania twoim zdrowiem i powodzeniem — odpowiedział ksiądz Maciej. — Kasztelan rozpytywał się, czy ci ta usilna praca, za którą notabene mocno cię szacuje, nie cięży, czy jej siły twego ciała wystarczają, bo co do hartu duszy, dodał, to wiem, że ten mu dopisze w każdym zdarzeniu; zapytywał o twoich chłopców, i musiałem mu ze szczegółami opowiadać o ich wieku, zdolnościach, wychowaniu itd. Ja trochę rozgadałem się, bo to wiesz, jak to dla mnie miła materia, i mogę cię upewnić, że kasztelan słuchał mię z największą uwagą. Ale nie tylko on, i ów nauczyciel, człek poważny i jak potem dowiedziałem się, uczony i gorliwy, słuchał mię pilnie i różne nawet tyczące się dzieci twych zadawał mi kwestie. Gdym skończył i zaczął mówić z kapelanem tamtejszym, wtedy ów nauczyciel wziął kasztelana na bok i coś z sobą długo rozmawiali. Nazajutrz, po mszy świętej, którąm w kościółku tamtejszym odprawił, zaprosił mię kasztelan do siebie i de noviter. wszczął rozmowę o tobie i o twoich dzieciach. Ale ot, masz tobie! — dodał proboszcz uderzając się w czoło — zagadałem się, a o najważniejszej może w tym wszystkim rzeczy zapomniałem. Kasztelan dał mi list i bardzo mię obligował, abym się przyczynił, żeby ta prośba, którą tu do ciebie zanosi, skutek swój wzięła. Weź to, panie Sebastianie, przeczytaj i daruj, żem nie od tego zaczął.

— Prośba pana Kaźmierza do mnie? Cóż to znowu gadasz, księże Macieju — odpowiedział zdziwiony i niespokojny szlachcic, nie wiedząc, co ma o tym myśleć. Ale proboszcz nic nie odpowiadając, wetknął mu list w ręce, a sam odwrócił się odsapnąwszy, jakby po ciężkim trudzie, i ocierając pot z czoła, jakby z gorącej łaźni wyszedł.

Pan Sebastian zaczął czytać, ręce mu drżały i widać było wzruszenie na jego twarzy; a gdy skończył, położył list na stole, wsparł głowę na ręku i łzy zaczęły padać na papier, który przed nim leżał. Proboszcz patrzył z daleka; a widząc, że to właśnie chwila, w której żelazo rozgrzało się do czerwoności i że da się ukuć, przystąpił i rzekł:

— Cóż to tam takiego kasztelan napisał, panie Sebastianie, że cię tak dotknęło?

Ale pan Sebastian nic nie odpowiadając, popatrzył nań tylko wzrokiem, w którym był wyraz czy żalu, czy wdzięczności, i schowawszy list, ścisnął mocno rękę proboszcza i poszedł. Na drugi dzień, w czasie mszy, uważał ksiądz Maciej, że klęczał jak zwykle wraz ze synami i gorąco się modlił. A gdy się msza skończyła, długo jeszcze nie wychodził z kościoła, dopiero gdy proboszcz skończył śniadanie, przyszedł pod lipy i obok niego usiadł. Twarz jego była spokojna i poważna, ale. nie widać w niej było nieukontentowania, którego się zacny ten przyjaciel obawiał. Po chwili milczenia wziął rękę proboszcza i rzekł:

— Księże Macieju, nie odpowiedziałem ci wczoraj, jak może należało, bo mię i twoja przyjaźń, i postąpienie pana Kaźmierza przyprowadziło do takiego stanu, w którym człek nie jest panem swego serca i swego języka i może powiedzieć albo za wiele, albo za mało. Zostawiłem sobie czas do refleksji i rozważenia, czy to, co mię spotyka, mam uważać za łaskę i miłosierdzie boże, czy tylko za pokusę ulżenia sobie kosztem dziecka, które mi Bóg dał nie na to, abym je pozbywał z domu i rzucał między obcych ludzi. Ale zastanowiwszy się, że wszystko to pochodzi od ciebie, księże Macieju, żeś umyślnie po to jeździł, abyś mi tę ulgę zrobił; bo nie zapieraj się, gdyż nie zwiedziesz mię tymi manowcami, po których chodziłeś wczoraj; że zatem musiało ci to przyjść do głowy z natchnienia bożego, bo przyszło z natchnienia tej przyjaźni, która nie może skądinąd pochodzić tylko z nieba i ma źródło święte, a żadnym widokiem ziemskim nie skażone, poddaję się tej konieczności, która mię uciska, i przyjmuję łaskę pana Kaźmierza. Ciężkieć to wprawdzie dla mnie słowo, ale widać, że i w tym jest wola boża, kiedy i ten ciężar na plecy moje wkłada i stawia mżę w takim położeniu, że muszę dziś cudzej użyć pomocy, chociaż miałem to zawsze za obowiązek i za cnotę stać na własnych nogach i radzić sobie w każdym zdarzeniu własnymi siłami. Nie odrzucam tedy tej pomocy, abym nie zgrzeszył dumą i znowu kosztem własnego dziecka nie dogadzał swojej ambicji. Dwie wszakże okoliczności wstrzymują mię od ostatecznej decyzji. Pan Kaźmierz, według dobroci i zacności swego serca, bo wiem, że serce jego dobre i zacne, osłodził to lekarstwo, które mi w tej potrzebie mojej podaje, i łaskę, jaką mi świadczy, nazywa przysługą z mojej strony, za którą nie ja jemu, ale on mnie ma być obowiązanym. Nie jestem ja tak w ciemię bity, abym się na tym nie poznał, chociaż znowu nie jestem tak zatwardziałym, abym nie uczuł, ile warto takie szczędzenie bolącego serca. Jednakowoż, powiedz mi, księże Macieju, gdyż musiałeś się tam przypatrzeć bliżej tym okolicznościom, czy w tym wszystkim jest choć i cień prawdy i czy w rzeczy samej chłopiec mój może się tam na co przydać synowi pana Kaźmierza.

Tu proboszcz nie potrzebując już żadnych ostrożnych omówień, szczegółowo i z całą prawdą opowiedział panu Sebastianowi, jak się 'rzecz miała; że projekt oddania Eugeniusza na wychowanie do domu kasztelana nie wyszedł od niego, ale od nauczyciela, którego charakter, umiejętność oraz znaczenie i ufność, jakie tam ma, obszerniej opisał; że wezwany do kasztelana, zastał już wszystko ułożonym i list gotowy; że równie ze słów pana Orlickiego, jak i ze słów samego kasztelana powziął najgruntowniejsze przekonanie, że bytność tam Eugeniusza i tę emulację, jaką jego usposobienie i pilność zrodzi, uważają oba za rzecz niezbędną, że zatem przysługa ze strony pana Sebastiana, jeżeli tam odda syna, nie jest tylko prostą delikatnością i okryciem świadczonej łaski, ale stanie się rzeczywista i prawdziwą przysługą. Ten wywód i te racje, którym ksiądz Maciej nie potrzebował dawać piętna prawdy, gdyż były istotną prawdą, uspokoiły pana Sebastiana. Rzekł więc znowu:

— Teraz, powiedz mi, księże Macieju, czy wszystko to stało się za wiadomością, wolą i zezwoleniem kasztelanowej?

Proboszcz uczuł, że to jest kwestia drażliwa, której nie zaspakajające rozwiązanie może cały jego budynek wywrócić do góry nogami. Nie tracąc jednak głowy i nie lękając się, aby przydłuższym cokolwiek wyłożeniem znudził swego słuchacza, zaczął znowu od szczegółów tej rozmowy, jaką miał z panem Orlickim i księdzem Augustynem; powtórzył w głównych rysach obraz kasztelanowej przez nauczyciela skreślony; a nie usuwając z niego jej dumy rodowej i przewagi, jaką ma nad mężem, rozwodził się więcej nad jej dobrymi przymiotami, a szczególniej nad tym, jak gorliwą i rozumną jest matką. Dodawszy nadto tę okoliczność, że pan Orlicki nieraz już z nią o potrzebie tej emulacji mówił, że ona sama uznawała jej konieczność, że położył jej nawet za warunek dalszego pozostania w ich domu, aby do syna swego przybrali zdatnego towarzysza, zrobił ten wniosek, że kasztelanowa, dowiedziawszy się o wyborze męża, nie weźmie mu za złe, że się bez niej porządził, ale owszem, okaże się wdzięczną i wartość takiego dziecka jak Eugeniusz niewątpliwie oceni.

— Być to może, że tak będzie, jak mówisz, księże Macieju — rzekł pan Sebastian. — Chociaż to jest także prawdą, stwierdzoną doświadczeniem, że kobiecie przywykłej do samowolności nikt nie dogodzi, tylko ona sama. I żeby mąż, którym nauczyła się rządzić, i nieba jej przychylił, to ona i z tego nieba nie będzie kontenta. Ale kiedy Bóg miłosierny tak te rzeczy złożył, że właśnie w tej porze, kiedy mię taka przycisnęła niedola, pokazała się tak nagląca potrzeba i tam, gdzie bieda nie zagląda, to zapewne i tę trudność usunie, a może i jej serce, dla dziecka mego skłoni. Niech się więc dzieje wola Jego święta. Oderwę od mego łona ten klejnot, który do niego przyrósł; a ty zacny przyjacielu, prześlij przy ołtarzu pańskim modlitwę do Boga tak czystą i gorliwą jak twoja przyjaźń, aby ten polor, jaki temu klejnotowi memu cudze ręce dadzą, był takim, jaki by mu dała miłość ojca, gdyby był w stanie powinności swej dopełnić. Dziękuję ci tedy, księże Macieju! — i wziął jego rękę, i drżąc cały, ściskał ją w swoich, a proboszcz płakał, widząc wzruszenie tego żelaznego człowieka i czując, ile cierpieć musi to serce, kiedy hart jego pęka d bólu pokonać i utaić nie może.

Piątego więc dnia, po dostatecznym opatrzeniu sukienek i bielizny, po ułożeniu i uporządkowaniu książeczek i seksternów, nie bez potoków łez ze strony panny Teresy i propozycji, aby Ignaś jechał, a nie Eugeniusz, jako zdrowszy, weselszy i mniej przypominający matkę, nie bez, rzewnego płaczu obu chłopców, którzy się raz pierwszy w życiu rozdzielali, pojechał Eugeniusz z ojcem, ustrojonym w paradną swą suknię, smutnym, ale oswojonym już z tym cierpieniem, któremu milczenie nakazał.

Kasztelan przyjął go z otwartymi rękami, sercem braterskim i tą właściwą mu uprzejmością, z której usunął wszelki ślad owej pańskiej łaskawości dla niższych, często gorszej od dumy i zimnego obejścia się. Eugeniusza, który mu się bardzo podobał ż piękności, ułożenia i odpowiedzi, karesował i ośmielał. Zaraz kazał poprosić pana Orlickiego i księdza Augustyna i zarekomendował im i ojca, i nowego ich ucznia. Stasiowi polecił poznać się prędko z kolegą i krewnym, być dla niego grzecznym, kochać go i naśladować w jego pilności i postępowaniu. Słowem, wszystko obeszło się tak, jak tylko można było żądać i spodziewać się po człowieku tak dobrym i tak wychowanym. Uspokajało to pana Sebastiana i ośmielało Eugeniusza, póki ojciec był obecnym. Ale zaraz po obiedzie, pan Sebastian pożegnał kasztelana, polecił dziecko swe panu Orlickiemu, a gdy go zacny ten i wchodzący w położenie takiego ojca człowiek odprowadził wraz z Eugeniuszem do karczmy, a konie już były założone i parobczak siedział na koźle, stary pochwycił syna swego w objęcia, utulił go przy piersiach tak, jak gdyby go już nigdy widzieć nie miał, i wskoczywszy na bryczkę w milczeniu, nie obzierając się nawet, pojechał.

Powrócił więc Eugeniusz do pałacu z nauczycielem, który starał się go rozrywać rozmową i wypytywaniem się, co umie i jak daleko w każdym przedmiocie postąpił. Tłumił w sobie chłopak żal i odpowiadał z całą przytomnością. Wieczorem poszedł na spacer ze wszystkimi, a choć widział, że Staś nie poufali się z nim i zimno i hardo mu odpowiada, nie poddawał się jednak i krzepił się, jak mógł, aby go nie nazwano mazgajem, który nigdy ludzi nie widział. Gdy się ciemno zrobiła i wszyscy mieli iść spać, zaprowadzono Eugeniusza do dużego pokoju, gdzie miał tymczasowo nocować, nimby stancja przy mieszkaniu pana Orlickiego urządzona była. Sługa zasłał mu łóżeczko, zdjął buciki i mundurek do wyczyszczenia i poszedł. Wtedy dopiero roztropny i myślący Eugeniusz, gdy mu nikt nie przeszkadzał, gdy nikt na niego nie patrzył, zaczął rozmyślać o położeniu swym i o tym wszystkim, co widział.

Otworzywszy okno i patrząc na księżyc pływający nad Bugiem i łamiący się w jego falach, zaczął on porównywać przeszłość z teraźniejszością. A gdy wyobraził sobie w myśli ten wspaniały i wielki dom, te obce twarze, które na niego jakoś zimno i bez miłości patrzyły, gdy mu się potem przypomniał dworek ojcowski i probostwo i jak tam było wszystko swojskie, wszystko znane, a choć drobne i proste, ale tak miłe, tak tkwiące w sercu i w myśli, gdy wspomniał o ojcu, o księdzu Macieju, o cioci Teresi, o wiernym i nieodstępnym towarzyszu każdej pracy szkolnej, każdej zabawy, każdej swywoli, o serdecznym swym i ukochanym Ignasiu, wtedy głośnym zapłakał płaczem, wyciągał ręce do płynącego spokojnie księżyca i duszą rozbolała wołał do siebie tych wszystkich, których nie było, a których tak serdecznie kochał. Ale nikt nie odpowiadał na to jego rzewne wezwanie. Drzewa tylko z daleka szumiały, wiatr poruszał materialną firanką u okna, a w ogromnym pokoju było pusto i głucho. Wstrząsł się więc biedny chłopczyna, czując się tak osamotnionym, zamknął okno i upadłszy na kolana, modlił się długo i gorąco. Modlitwa ukoiła cokolwiek jego troskę, a sen dopełnił reszty. Rzuciwszy się na łóżko, jak był ubrany, utulił twarz w poduszkę, którą jeszcze łzy moczyły, zasnął prędko snem trzynastoletnim i spał smaczno i twardo aż do rana.

V

Pan Sebastian wrócił do domu smutny i przygnębiony. Krótko i nie wdając się w szczegóły, odpowiadał zapytującym go, jak zostawił syna, jak go przyjął kasztelan, jak znalazł nauczyciela. Pannę Teresę zbył kilku słowami, dodając, iż się pokaże, co z tego będzie. Proboszczowi zaś, nie chcąc mu psuć tej radości, jaką w nim widział, że się robota jego udała, mówił tylko, że mu kasztelan okazał serce braterskie, że pana Orfickiego znalazł człowiekiem gruntownym, dobrym i że mu się zdaje, iż to dziecku jego wyjdzie na dobre. Proboszcz jednak zmiarkował, że ta konieczność, w której się znalazł, złamała go, że się uczuł upokorzonym i że w ogóle chciałby był zapomnieć o tym, co się stało. Nie wszczynał więc już rozmowy o Eugeniuszu, ale zajmując się codziennie z Ignasiem powtarzaniem lekcyj i wprawą w pisanie po polsku, wychwalał ciągle jego pilność i zdatność, a gdy się wakacje zbliżały do końca, nie przestawał mówić o koniecznej potrzebie wysłania go do szkół, gdyż grzechem by było, aby tak zależał pole. Czuł to pan Sebastian i sam; ale obrachowując swoje środki, wątpił, czy będzie mógł zadośćuczynić tej potrzebie i zaspokoić gorące serca swego życzenie. Wtedy proboszcz z ogródka i z największą ostrożnością zaczął napomykać o zasiłku, który u niego leżał; rozwodził się o przyjaźni w ogóle, dowodząc, że wyższe jej znaczenie objawia się dopiero wtedy, kiedy można pospieszyć z pomocą przyjacielowi; że kiedy Bóg skruszył serce jego mniemanego dłużnika, że oddał to, co on miał już za przepadłe i bez czego się doskonale obchodził, to jest znak, że darowanej tej sobie sumki na swoją potrzebę użyć nie powinien i nie użyje, ale uważa ją i uważać będzie za środek, który opatrzność złożyła w jego ręce, aby spieszył z pomocą tam, gdzie ona jest istotnie i gwałtownie potrzebną. Takimi i tym podobnymi perswazjami skłonił wreszcie proboszcz pana Sebastiana, że wziął od niego trzysta złotych sposobem pożyczki, obowiązawszy się oddać najdalej za rok, które na ulokowanie Ignasia w Hrubieszowie, gdzie miał szkołę powiatową ukończyć, użyte zostały.

Tym tedy sposobem oba bracia mieli zabezpieczoną dalszą edukację i postawieni zostali na dwóch odmiennych drogach, które gdzie i jak ich zaprowadzą, to się w dalszym ciągu opowiadania naszego pokaże.

Żal Eugeniusza prędko przeminął. W młodym wieku szybko się zacierają wrażenia przeszłości, chociaż nie giną wcale. Umysł dziecka jest tak giętki, tak wrażliwy, że wszystko, co je otacza, wybija się na nim żywym i silnym piętnem i pokrywa dawniejsze wrażenie nową i jaskrawą warstwą. I tak jest póty, póki dla człowieka obecna chwila jest droższą jak przeszłość, póki oko jego patrzy ciągle w godziny, które nadchodzą, a nie cofa się myślą do tych, co już upłynęły i zatarły się niby na zawsze. Ale im bardziej człowiek zachodzi w lata, im mniej mu obiecuje dzień jutrzejszy, im droższym się staje wczorajszy, tym żywiej w myśli swojej rozbudza minione smutki i uciechy, tym chętniej sięga myślą coraz dalej i dalej, poza troski dojrzałego wieku, poza uniesienia młodości, aż do tych uciech i kłopotów dziecka, których osiemnastoletni młodzieniec nie byłby w stanie przypomnieć, a które siedemdziesiątletni starzec widzi tak jasno i żywo, że nieraz wspomnienie ich ożywia łzą jego przygasłe oko lub uśmiech niewinnej radości na usta jego sprowadza.

Eugeniusz oswoił się wkrótce z tym wszystkim, co go otaczało, a że umysł jego był z natury usposobionym do pokochania tego wszystkiego, co piękne, czyste i foremne, podobał mu się ten porządek, ta składność i elegancja, której nie miał wyobrażenia, a wszystkie te rzeczy piękne i gustowne, w których sztuka myśl swą objawiła, uderzały jego oczy i silne na duszy jego robiły wrażenie. Chociaż nie wiedział i nie pojmował, co mu się w nich podoba, dlaczego mu tak miło na nie patrzeć, ale jak tylko odbył wszystko, co do niego należało, i był wolnym, szedł do pustych salonów, przypatrywał się obrazom, admirował posągi z marmuru, których było kilka, dotykał kosztownych materyj, ciesząc się ich blaskiem, ich farbą i wzorzystym deseniem i wpajał w myśl swą formy zgrabne mebli, kandelabrów i innych sprzętów, które tam zamożność i gust właścicieli nagromadziły.

Nie przychodziło mu nigdy do głowy, żeby cenić te rzeczy dlatego, że kosztowne, ale lubił na nie poglądać i o nich myśleć dlatego jedynie, że ładne, że foremne, że cieszą jego oko i sprawiają mu jakieś wewnętrzne ukontentowanie, z którego nie zdawał sobie sprawy. Takiego samego wrażenia doznawał i w ogrodzie, i nieraz w czasie spacerów zamiast swywolić i biegać, szedł zwolna lub siadał w najpiękniejszym miejscu i przypatrywał się z uwagą zielonym jak aksamit gazonom, różnobarwnym kwiatom, kształtnie ułożonym i pozaginanym klombom i gaikom. Murawę piękną widział on i na probostwie, prześliczne lipy ocieniały cmentarz sawiński i dziedziniec księdza Macieja, ale tam znalazło się zawsze coś brudnego i niekształtnego, co go raziło. Tu wszystko uporządkowane, obrobione, ułożone szykownie, zaokrąglone tak, że gaik zdobił zieloną płaszczyznę, że kwiaty podnosiły barwę murawy, że ścieżki czyściutkie wiły się łagodnie i ciągnęły za sobą oczy, że wszystkie budynki odpowiadały swym kształtem i urządzeniem temu tłu, na którym się odbijały. Nie wiedział on i tu, co go zajmuje i cieszy, ale czuł, że mu tam dobrze i stopniami zapominał o probostwie i dworku ojcowskim, a przynajmniej nie tak często o nich myślał i z mniejszą do nich rwał się tęsknotą.

Do tego uspokojenia przyłączyło się i zajęcie, któremu z właściwą sobie oddał się pilnością i zapałem. W wielu rzeczach Staś był dalej niż on posunionym, chociaż niektórych znowu nie umiał tak jak on gruntownie i porządnie. Otóż chęć dopędzenia towarzysza w tym, w czym go wyprzedził, pokazania nauczycielowi i koledze swej pojętności, swej uwagi, silnie go zajmowała i nie dawała czasu tęsknić i płakać. A dzienniczek jego, gdzie było wszędzie "bardzo dobrze, bardzo pilnie, z chwalebną usilnością" itd., cieszył go tak, że ani chwili nie próżnował i żadną nie zajął się myślą, póki wszystkiego nie odrobił dokładnie, nie utkwił sobie w pamięci należycie, nie przepisał czysto i foremnie, aby ten wyraz "bardzo" stawał koniecznie przy każdym zdaniu i sprowadzał mu pochwały pana Orfickiego, zachęcające słowo księdza Augustyna i karesy i pogłaskanie kasztelana, który coraz widoczniejszą okazywał mu przychylność.

Wprawdzie te pochwały, które Eugeniusz ciągle odbierał, rozdrażniały z początku Stasia i czyniły go hardziejszym. Ale gdy raz Eugeniusz, nie zrażając się jego zimnym obejściem i paniczowskimi kaprysami, namówił go, że się z nim razem nauczy, i odkrył mu sekret, jakim sposobem lekcja prędko włazi w głowę, tj. żeby na ten moment oddać się jej całkiem i o wszystkim innym zapomnieć; a Staś przez ciekawość usłuchał i powtórzył raz nieźle, drugi raz jeszcze lepiej, za trzecim razem doskonale, i w dzienniczku swoim także „bardzo dobrze" otrzymał, znikła i ta jedyna przykrość, jakiej Eugeniusz" w domu krewnego doznawał. Wprawdzie Staś nie mógł mu zastąpić Ignasia, ale stawał się coraz grzeczniejszym, coraz poufalszym i już nie patrzył nań z góry lub z pewnym rodzajem zawiści, ale owszem zaczął się do niego garnąć i nabierał coraz większej ochoty do pracy.

Szło to zwolna i stopniami, jak wszelka przemiana na lepsze; nie zawsze panicz mógł przezwyciężyć lenistwo, bez dąsania się jednakże i przycinków dawał się namawiać do wspólnego uczenia się, a nareszcie widząc, że mu to zawsze wychodzi na dobre, sam zaczął szukać jego pomocy i objaśnienia,. Skutek ten, pedagogicznie przewidziany przez pana Orlickiego, cieszył go niezmiernie, a pochwały, jakie Staś odbierał, dając mu to przekonanie, że je winien biednemu kuzynkowi, skłaniały ku niemu jego serce, Eugeniusza zaś wielką napawały radością. Tym sposobem pobyt jego w domu kasztelana stawał się coraz przyjemniejszym; podobało mu się wystawne życie, smakowały wykwintne potrawy, lubił patrzeć na piękne do nich przybory; ładne sukienki, które mu kasztelan sprawić kazał, spacery w pięknym koczu lub na zgrabnym kucyku cieszyły go, coraz bardziej zacierało się wspomnienie skromnych domowych uciech i nikła tęsknota za prostym, pochylonym dworkiem, chociaż tam był ojciec, ciocia Teresia i kochany Ignaś, chociaż serce jego nie straciło ani na włos tej gorącej miłości, jaką ogarniał drogie ich oblicza.

Tak było do przybycia kasztelanowej. Powrót jej zmienił znacznie stan domu. Zdawało się, że przybyło w dwójnasób ludzi, zajęcia, zachodu; że wszystkie struny tej liry, które dawniej poodciągane brzmiały sobie swobodnie, dziś wyprężone do dwa razy wyższego tonu, dźwięczały z pewnym wysileniem i jękiem pod jej ręką. Kasztelan znikł z pierwszego planu, nikt o nim ani pomyślał, wszystkie oczy zwrócone tylko były na panią, wszystkie uszy wytężone na rozkazy, które od niej tylko wychodziły. Żaden z oficjalistów, żaden ze sług domowych nie wiedział, co mu się dostanie, pewny był tylko, że nie pochwała i aprobacja, gdyż pani znajdzie wszędzie coś zmienić, coś poprawić, coś naganie. Jest to zwykła metoda kobiet, czujących swoją władzę, nie wierzących w rozum męża i imających się za coś lepszego od niego.

Kasztelanowa trzymała się jej zawsze, ale nigdy z większą ostentacją i energią, jak po każdym swym powrocie do domu. Dawała ona wtedy uczuć każdemu i wszystkim, że jest sprężyną tego zegara, który bez niej źle pokazuje godziny, że jest duszą tego ciała, które bez niej traci właściwy ruch, właściwą regularność pulsów i porządek funkcyj, nadających mu kolor zdrowia i moc nie zagrożonej upadkiem egzystencji. Wprawdzie należy jej oddać tę sprawiedliwość, że porządek i ład, jakim dom ten jaśniał, wiele jej był winien, gdyż jak już wiemy, była ona dobrą gospodynią, miała wyższe ukształcenie, rozum praktyczny i trafny rzut oka na wszystko, co doprowadzało do celu, jaki sobie założyła. A celem jej nie była wcale owa dziecinna próżność wielu pań naszych, zasadzających całą dumę na błyszczeniu fraszkami, na świetnym stroju" na przyjmowaniu u siebie najpierwszych osób i podejmowaniu ich zbytkownym, którym przesadziłaby tych lub owych, a olśniła wszystkich. Jej celem było uporządkowanie interesów, postawienie się w zupełnej 'niezależności do jakich bądź wypadków, podwojenie zamożności przez porządek i regularność w najdrobniejszych szczegółach, a przez zewnętrzny wyraz tej zamożności w ozdobach swej siedziby, w elegancji i guście sprzętów, pokazanie wszystkim, iż jest taką, że odpowiada jej stanowisku w hierarchii obywatelskiej, a nade wszystko jej własnemu imieniowi i urodzeniu, czego nigdy nie spuszczała z oka i z myśli.

Widziała ona w mężu swym rozum, wyższe ukształcenie, zacność charakteru i szlachetne popędy serca, ale mając go za niższego od siebie w urodzeniu, nie dowierzała jego zdolności w kierowaniu barką domową i mogąc, wzięła od razu ster w swe ręce, aby ją zaprowadzić do tego portu, do którego zaprowadzić ją chciała. Ponieważ zacny ten, ale może za słaby człowiek nie miał czy chęci, czy siły, obronienia się od tej przewagi, kasztelanowa okazywała ją zbyt jawnie, zwłaszcza w takich zdarzeniach, o jakich obecnie mówimy, i dla utrzymania jej w domu nie wahała się nawet ubliżać mu, jeżeli nie słowy, to czynem, odmieniając jego rozporządzenia i niszcząc to, co on bez niej postanowił. Ta kardynalna wada ćmiła wysokie jej przymioty i wpłynęła niekorzystnie na wychowanie jej dzieci, szczególniej syna, któremu natura, więcej niż córce, dała jej własne usposobienie.

Kasztelanowa kochała dzieci swe rozumnie, nie pieściła ich wcale, nie starała się przerodzić je na nie wiedzieć jakie egzotyczne rośliny i usposobić li tylko do błyszczenia na tak nazwanym wielkim świecie miłością obczyzny i pogardą tego wszystkiego, co swoje. Owszem, chciała ona im dać gruntowne wychowanie, oprzeć je na uznaniu i ocenieniu tego, co w kraju własnym i jego obyczajach jest dobrym i szanownym, wpoić w nich religię, oświecić ich prawdziwą nauką, a dawszy im środek do jej nabycia nauczeniem obcych języków, nie dać im oraz pogardy swojego, i dla tej przyczyny nie mówiła do nich inaczej jak po polsku, nie pozwalała szczebiotać pomiędzy sobą po francusku, nakazując używać tego języka jedynie . dla wprawy, i to z tymi osobami, które do tego były przeznaczone. Wszakże przy tych zasadach zdrowych i szlachetnych, okazujących jej wyższość moralną i umysłową, nie mogła się obronić od przymieszania tego, co zbawienny ten kierunek, edukacji krzywiło i zgubnie na syna jej wpłynęło. Kasztelanowa nie przeminęła żadnej okoliczności, aby nie upomniała dzieci swe do pamiętania w każdym miejscu i czasie, nie o tym, jakie imię noszą, gdyż ona wstydziła się prawie nazwiska swego męża, ale o tym, z jakiej matki się rodzą i do jakiego rodu przez nią należą.

Wyraz ten „arystokracja" ma dwa znaczenia. Raz oznacza on (pierwszeństwo w czymkolwiek bądź dobrym i użytecznym, a także w urodzeniu i należeniu do rodzin przodkujących innym dawnością, zasługą przodków, zostawioną po nich puścizną, sławą itd. Pod takim względem arystokracja jest rzeczą zacną, w każdej społeczności konieczną, a uczucie wartości i wpływu, jakie położenie takie daje, jest bardzo naturalnym i nic nagannego w sobie nie ma.

Drugi raz "arystokracja" znaczy wygórowaną dumę, pochodzącą z nierozumnego przywiązania do swojego rodu i imienia, przenoszącą herb i tytuł nad wszelką zasługę osobistą, rodzącą w sercu, przesiąkłym tak zdrożnym uczuciem, przesądy i uprzedzenia kastowe, które prowadzą do pogardy wszelkim innym stanem, do pomiatania każdym, kto nie jest z takiej samej gliny, do zatarcia w duszy, skądinąd wysoko uposażonej, tego uczucia chrześcijańskiego braterstwa, jakiego nas nauczyła religia.

Język nasz ma dwa cieniowania na wyrażenie tych dwóch tak różnych znaczeń. Kiedy mówimy, że ten lub ta należy do najpierwszej w kraju arystokracji, wyrażamy pewien rodzaj szacunku, jaki każdy ma dla osób wysoko położonych i noszących imię, które cały naród zna i poważa. Kiedy zaś mówimy: to arystokrata, lub — arystokratka, wyrażamy pewną niechęć która się rodzi w każdym na widok zbytecznego cenienia takiej rzeczy, która jest raczej przypadkiem, a nie zasługą i która nie daje żadnego prawa do wynoszenia się nad innych.

Bliższe przypatrzenie się naszej społeczności przekonywa, że u nas mężczyźni należący do arystokracji są bez porówna nia mniejszymi arystokratami niż kobiety. Szkoły publiczne łączą ich i bratają od najpierwszych lat z młodzieżą rozmaitego pochodzenia, przekonywając paniczów, że biedaki mają często lepszą głowę, i serce niż oni; służba publiczna stawi ich na równi z ludźmi nie mającymi ani herbu, ani tytułu i zmusza niekiedy do ulegania takim, których może w duchu mają za niższych od siebie, ale którym jednak okazują względy i szanują ich władzę i znajomości; w życiu prywatnym, sprawy domowe stawią ich w stosunkach z rozmaitymi klasami, a interes zmusza ich do względności i grzeczności dla tych, od . których pomyślny jego kierunek zależy; zresztą w życiu zwyczajnym panowie mieszają się ze szlachtą, z urzędnikami, z kupcami itd., i czy to na ulicy, czy w ogrodzie publicznym, czy w jakim bądź miejscu, gdzie się zgromadza publiczność, zmuszeni są do wzajemnej grzeczności i ustępstwa, nie mogą potrącać innych i okazywać komu bądź pogardę i lekceważenie, gdyż takie dogodzenie swej dumie można często opłacić zdrowiem, a nawet życiem.

Wszystko to daje im dobre przyzwyczajenia, zbliża ich do tych, których los postawił daleko niżej w krainie pracy, zasługi i wybijania się na wierzch własnymi siłami, uczy ich więcej cenić położenia społeczne, których trudy i wartość lepiej znają, wraża w ich serca więcej chrześcijańskiego braterstwa i przekonywa ich, że jakkolwiek wygodnym i pożądanym jest to stanowisko, na którym stawia majątek i urodzenie, zasługuje także na szacunek i takie, które sobie człowiek przez trud, przemysł lub talenta wyrobi.

Przeciwnie, kobiety wychowywane są w odosobnieniu, pod okiem matki przypominającej im ciągle, aby pamiętały czym są, aby się nie poufaliły z niższymi; otoczone są nieprzerwanie widokiem dostatku, używają tylko rzeczy kosztownych; widzą grzeczność i poufalsze obejście tylko z krewnymi lub równymi im rodem i majątkiem; a oprócz takich nie znajdując wokoło siebie tylko istoty przeznaczone do usług i nadskakiwania, dla których można być łaskawym, ale którymi i pomiatać można bezkarnie; nie pojmując nawet, że oprócz tych, co im równi, i tych, co im służą, są jeszcze inne klasy niezależne, stojące na własnej pracy, na własnej zasłudze, wyrabiają w sobie to najmocniejsze przekonanie, że są czymściś daleko lepszym i wyższym od ogółu społeczności, że jedyną rzeczą, którą należy najwyżej cenić, jako dającą wartość i znaczenie, jest ród, tytuł i majątek, że z takimi tylko, którzy się w podobnych urodzili warunkach, może ich łączyć stosunek przyjaźni, poufałości i przywiązania.

Dla innych mają tylko dumne i zimne obejście; jeżeli je co do zbliżenia się zmusza, mają czasem łaskawość, którą obrażają nie wiedząc nawet o tym, mają i 'miłosierdzie, często szczere i płynące z serca, ale często także i takie, jakie jest w modzie; w ogóle jednak nie czują i nie widzą żadnej różnicy między swym oficjalistą a najpoważniejszym urzędnikiem, który nie jest równym im panem, między swą garderobianą a najszanowniejszą kobietą, która nie jest tak nazwaną damą.

W takich wzrósłszy wyobrażeniach, modyfikujących się w miarę indywidualnego usposobienia, tkliwości i dobroci serca, przenoszą je i w dalsze życie; a rzadko zmuszone do oświecenia się w tej mierze sprawami publicznymi, do których nie należą lub należą tylko niekiedy tajemnie lub sposobem intrygi, w interesach domowych zwalając całe chodzenie i odpowiedzialność na mężów; na ulicy osłonione karetą, w teatrze lożą, w kościele nawet osobnym krzesłem lub zamkniętą na klucz ławeczką, nie przychodzą nigdy do zmiany opinii, w której zrosły, i do nabycia innego przekonania, które stało się ich naturą. Stąd to wynika, że kiedy mężczyźni, panowie, mają przyjaciół między szlachtą, urzędnikami, uczonymi, artystami, z którymi łączy ich najpoufalsze obejście, żadna pani nie zniży się do takiej przyjaźni, a nie było jeszcze u nas przykładu, aby która miała przyjaciółkę poufałą w kobiecie, która by nie była wysoko urodzoną. Stąd w nierównych związkach małżeńskich, na które de mamy wyrazu i które radzi nieradzi musimy nazywać obcym nazwaniem, bez porównania więcej jest mezaliansów ze strony mężczyzn arystokratów aniżeli ze strony kobiet arystokratek.

W tym ostatnim względzie ta jeszcze zachodzi różnica, że kiedy pan łączy się z córką szlachcica, z córką kupca, urzędnika lub artysty, podnosząc ją do siebie i okrywając świetnością swego imienia, zapomina o różnicy, jaka pomiędzy nimi egzystowala, nie wymawia jej nigdy, że do niej zszedł, i byle zasługiwała na jego miłość i szacunek, ma ją za równą sobie i jako dla takiej wymaga czci i uszanowania od wszystkich, swoich krewnych i przyjaciół. Kobieta wysokiego rodu przeciwnie, jeżeli ją miłość lub inna jaka okoliczność skłoni do oddania swej ręki szlachcicowi, urzędnikowi lub jakiego bądź, innego powołania mężczyźnie, nie zapomina nigdy czym była, przy każdej okoliczności stara się wydobyć na jaw swój tytuł i ród, w jakim się urodziła, w obliczu krewnych swych i przyjaciół wychodzi co moment spod tego cienia, który na nią pospolite nazwisko męża rzuciło, przy każdej sprzeczce małżeńskiej nie oszczędzi mu wymówki, że się do niego zniżyła, a choć go kocha, chociaż mu wierna, nie może mu w duchu darować tej słabości, jaką ją natchnął i która ją skłoniła do zapomnienia o wysokim stanowisku, na jakim ją urodzenie postawiło.

Taką właśnie arystokratką była kasztelanowa i takie jej było postępowanie z mężem. Uważamy to za ujemną stronę tej kobiety, obdarzonej zresztą tak wysokimi przymiotami, rozumu i charakteru, że jej powszechny szacunek i cześć jednały nawet tych, którzy ją otaczali i doświadczali wpływu tej słabości, której ani rozumem swym, ani mocą swej woli, pokonać nie mogła, a co gorsza, pokonywać nie chciała. Urodzona w książęcym domu, wychowana przez matkę wysoko skoligaconą, jedynaczka, ze znacznym posagiem, do dwudziestego dziewiątego roku życia nie oddała nikomu swej ręki, nie znajdując w konkurentach, którzy przed nią stawali lub, takiego imienia, z którym byłoby warto zamienić się na swoje, lub takiego rozumu i innych przymiotów, które by dopełniały to, czego imieniowi nie dostawało.

Zostawszy panią swej woli po śmierci rodziców i widząc nadchodzący ów krytyczny rok, który jest jakby Rubikonem dla każdej panny, nad którym każda staje zamyślona, wahając się, czy go przejść, czy nie przejść bez zmiany losu i imienia, zdecydowała.się oddać rękę swą szlachcicowi, który choć już nie pierwszej młodości, pociągnął ją ku sobie powabem postaci, ułożenia, rozumu, grzeczności i tych wszystkich miłych przymiotów, jakimi jaśnieją czasem u nas ludzie majętni, zdolni i dobrze wychowani. Chociaż nie bez wewnętrznej walki z dumą rodową, dała się zwyciężyć miłości i zapomniawszy na chwilę, że jest księżniczką, stała się tylko kobietą kochającą, oddaną szczerze i bezwarunkowo powinnościom swym żony i matki, a nawet szczęśliwą tym szczęściem, jakie uczucia te dają każdej, czy jest wielką panią, czy prostą wyrobnicą. Ale wkrótce ocknięta z pierwszego oczarowania, jakie daje miłość, obejrzawszy się, czym była i czym są inne równe jej urodzeniem panny, postrzegłszy w mężu swym brak charakteru i energii, usposobienie spokojne do zajęcia się nauką, sztuką i domem, a stąd bratanie się z uczonymi, z literatami, z artystami — wniosła, że ma gusta gminne, że nie ma żadnej ambicji, że jeżeli zostawi rzeczy, jak są, mąż jej będzie wiecznie tylko panem Kaźmierzem Zabużskim, a ona tylko Klarą Zabużską i nic więcej.

Ta myśl legła jak ołów na jej sercu i skłoniła ją do energiczniejszego kierowania krokami człowieka, który sam nie chciał iść naprzód, a tym samym i ją przytrzymywał na takim stanowisku, do jakiego się nie urodziła i które ją wstydziło. Szczególniej zaś to nazwisko, jakie nosiła" gryzło ją jak jaki wyrzut sumienia, tym bardziej, gdy pomyślała, że mąż jej ma brata w służbie publicznej, który jest płatnym, że ma dalszych krewnych, to samo imię noszących, którzy nawet nie mają ;majątku, ale własnymi rękami ciągną pług i słomianym okrywają się dachem. Postanowiła więc przydać jaki taki tytuł do tego imienia, które samym tytułem uczciwości i nieskażonego honoru jeszcze w oczach jej nie miało żadnej ceny. Wystarała się więc, że mąż jej otrzymał kasztelanię. To uspokoiło ją cokolwiek, ale nie oczyściwszy go z tego grzechu pierworodnego, że nie pochodził z równego jej rodu, nie podniosło go bynajmniej w jej opinii i nie wyrobiło mu przebaczenia za to wykroczenie, że zdołał obudzić w niej takie przywiązanie, iż się tak dalece dla jego miłości zapomniała. Upadek ten, gdyż rzeczywiście miała to za upadek, nagradzała sobie zupełną przewagą we wszystkim, jaką jej wziąć pozwolił, okazywaniem jej w każdym kroku i miejscu, a szczególniej wobec swych krewnych, przypominaniem mu, ile jej winien, i wrażaniem w serca dzieci tej myśli, że cały zaszczyt, jaki mają i mieć będą ze stosunków familijnych, z niej przede wszystkim na nich spływa.

Że przybycie takiej pani do domu, po trzechmiesięcznej nieobecności, mogło zrodzić niepokój we wszystkich, a nawet w mężu, który się porządził bez jej wiedzy i ubogiego krewnego w dom swój przyjął, łatwo jest pojąć. Ten niepokój kasztelana był tym większy, że gdy jej o decyzji swej względem Eugeniusza doniósł, gdy chłopczyka tego z najlepszej strony opisał i o skutku, jaki współzawodnictwo to na Stasiu i zrobiło, uwiadomił, odpisała mu dość obojętnie, a nawet w liście jej były następujące słowa:

„Cieszę się, że to przynajmniej dobry skutek robi, gdyż widziałam to sama, że jakiś środek do podniecenia w Stasiu małej ochoty i zapału do nauki był koniecznym. Zawsze jednak nie sądzę, aby tak bardzo wiele na tym stracił, gdybyś był zatrzymał się do mego powrotu i wybór towarzysza dla naszego syna mnie zostawił. Przecież jestem matką i wychowanie moje nauczyło mię rozróżniać te względy, na jakie baczyć należy, aby środek tak hazardowny, jakim jest przypuszczenie do kompanii poufałości z moim dzieckiem chłopca gminnego pochodzenia, zamiast pożytku nie przyniosło szkody. Szczególniej to mi się nie podoba, że malec ten jest synem szlachetki, który jest podobno twoim krewnym. Nosi on takie same nazwisko, jakie Staś ma od ciebie i co może złe za sobą pociągnąć konsekwencje. Malec ten widząc, że się tak nazywa jak i jego towarzysz, może się dopuścić zbytecznej poufałości, jakiej mieć nie powinien i co mu o jego pozycji w naszym domu fałszywe da wyobrażenie; a Staś znowu widząc, że i pod słomianą strzechą rodzą się tacy, którzy się tak jak i on nazywają, może stracić tę ambicję, jaką w niego wpajam, a która posłuży mu kiedyś do dystynkcji w świecie i do niezawstydzenia tych krewnych, jakich mu Bóg dał przeze mnie. Chociaż więc nie wątpię, że ten środek, jaki ście obmyślili z panem Orlickim, będzie skutecznym, wolałabym, aby to było dobre jakie i potulne dziecko innego zupełnie nazwiska, na przykład syn jakiego z naszych oficjalistów, który by wiedział o tym, że jest sługą, tak jak i jego ojciec, że powinien tylko nieść pomoc w pracy i zachętę swojemu młodemu panu, a nie rościłby sobie żadnych pretensyj do równości i byłby wdzięcznym za łaskę, jaką odbiera, mogąc się edukować razem z tym, u którego kiedyś będzie mógł mieć i kawałek chleba. Jakkolwiek więc nie aprobuję twego wyboru, a szczególniej z tego względu, że to jest twój krewny, że zatem żadnej wdzięczności spodziewać się nie możemy, a tylko żenować mnie to będzie, nie chcę jednak robić ci przykrości i zezwalam, aby został do mojego przybycia. Piszesz mi o tym dziecku tyle dobrego, że może się skłonię do zostawienia go i nadal przy synu naszym i zajęcia się jego losem, jeżeli się przekonam, że na to zasługuje i że bytność jego dla Stasia nie stanie się szkodliwą. Uprzedzam cię jednak, że gdybym cokolwiek postrzegła, co mi się nie podoba, nie będę się wahała usunąć go i usunę natychmiast. Sądzę bowiem, żem poświęceniem moim dla ciebie zasłużyła na twoją ufność, żem ci wlała to przekonanie, że cokolwiek robię, to robię dla podniesienia domu, w który weszłam, i zaszczytu nazwiska, które przybrałam."

Kasztelan uśmiechnął się tylko przeczytawszy ten list, a przyzwyczajony do podobnych przysmaków i nauczywszy się wybaczać jej tę słabość dla innych cnót i przymiotów, którymi jaśniała, nie miał jej tego za złe i żadnego stąd nie powziął do niej żalu. Wszakże wstydząc się pokazać ten list panu Orlickiemu i księdzu Augustynowi i niepokojąc się o to przyjęcie, jakiego biedny chłopczyna dozna, uwiadomił ich tylko, że żona jego cieszy się dobrym skutkiem bytności Eugeniusza w ich domu i pozwala, aby i nadal (pozostał. Nawiasowo tylko i jakby od siebie prosił ich, aby przy okazji ostrzegli chłopczyka, jak ma przy niej postępować, a szczególniej żeby zachował właściwą jego położeniu skromność i nie okazywał się, zwłaszcza w jej obecności, zbyt poufałym ze Stasiem, gdyż to mogłoby go narazić na jakąś wymówkę, która by i jemu samemu była przykrą.

Zrozumieli oni obaj gdzie jest źródło tej obawy, jaką kasztelan wyraził, i Eugeniusz otrzymał stosowne ostrzeżenie. Słuchał on tych uwag ze spuszczonymi oczami, serce mu drżało, a dopadłszy kącika, gdzie nikt na niego nie patrzył, popłakał sobie trochę, czując, choć sam nie wiedział dlaczego, że sama myśl o tej pani, co miała lada dzień przyjechać, uciska go i strachem napełnia.

Przyjechała wreszcie w październiku z córką i guwernantką Francuzką, poważniejszego wieku, którą w Dreźnie znalazła. Wszyscy wyszli na jej spotkanie przed dom i Eugeniusz wyszedł także. Ale gdy wysiadła z karety i witała się z mężem, gdy Staś rzucił się do niej, całując jej ręce, a potem witał się z siostrą, ściskał ją i zaraz różne nowiny domowe opowiadać jej zaczął; gdy pan Orficki i ksiądz Augustyn, także obecni powitaniu, przystępowali do niej z uszanowaniem, Eugeniusz, stojąc z daleka, przypatrywał się z bijącym sercem tej kobiecie, słusznej, okazałej, wyrazistych i surowych, chociaż niebrzydkich rysów, w czarnym ubraniu, przy którym śniadawa jej twarz tym wybitniejszą się wydawała, i wraził sobie w myśl tę postać tak, że chociażby ją ten jeden tylko raz widział, już by jej pewnie nigdy nie zapomniał.

Ubrany on był ładnie i czysto, prawie tak jak Staś, w kurteczce czarnej i zgrabnej, z kołnierzykiem wyłożonym białym . i gładkim, z otwartą szyją, z odkrytą głową, na której błyszczały tylko ciemnoblond włosy, dłuższe niż je nosił w szkołach, ale uczesane gładko i odgarnięte z szerokiego i zamyślonego czoła. Chociaż w duchu drżący i trochę zlękniony, nie miał jednak twarzy skrzywionej lub nadąsanej i niezgrabnej a miny.

Owszem, w ślicznej twarzyczce jego, z której znikł trochę rumieniec, był wyraz jakby smutku i osierocenia, a w całym ułożeniu było skromne oczekiwanie, aż go z kolei zawołają. Postrzegł Eugeniusz od razu, że Staś, skoro się przywitał z siostrą, zaraz jej o nim mówił i że Jadwisia zwróciła ku niemu duże, czarne i błyszczące oczy, patrzyła nań ciągle, słuchając szczebioczącego brata, i potem odwróciwszy się, coś mu mówiła, zapewne o nim; ale czy przychylnie, czy niechętnie, nie bardzo go w tej chwili zastanawiało. Cała jego uwaga zwrócona była na kasztelanową, gdyż i to dostrzegł, że ona go widzi, że witając się z mężem, z synem, z panem Orlickim i księdzem Augustynem, przedstawiając mężowi guwernantkę, kilka razy ku niemu spojrzała i bystrym objęła go wzrokiem. Czekał więc, aż mu dadzą znak, aby się także zbliżył. Ale skoro się pierwsze powitanie skończyło, co trwało z kilka minut, kasztelanowa wyprostowała się, podniosła głowę i poszła do pokojów, nie tylko nie przywoławszy Eugeniusza, żeby do niego coś przemówić, pogłaskać i ośmielić, ale nawet na niego nie spojrzała więcej.

Został więc biedny chłopczyna sam jeden między sługami, wypakowującymi powóz, a widząc, że o nim wszyscy zapomnieli, pobiegł do ogrodu, objął ustronne i zakryte krzewami drzewo, jakby chciał z jego pnia wywołać współczucie, i przytulając twarz swą do zimnej jego kory, serdecznym płaczem ulżył sercu, które jakiś nieopisany ból uciskał.

Gdy się wszyscy zebrali na herbatę, a Staś opodal bawił się z siostrą, rzekł kasztelan do żony:

— Moje życie! nie zwróciłaś uwagi na tego chłopczyka, o którym ci pisałem.

— I owszem, widziałam go — odpowiedziała obojętnie — powierzchowność ujmująca, stał z daleka i skromnie, jak był powinien. Nie podoba mi się tylko, że ubrany jednakowo ze Stasiem. Nie sądzę, abyś go chciał utrzymywać na równej z synem naszym stopie. To może być szkodliwym i dla niego.

Różnicę, jaka między nimi znajduje się, należałoby zachować i powierzchownie.

— Różnica ta widoczna i tak, pani dobrodziko! — rzekł pan Orlicki, czerwieniąc się i nie mogąc się doczekać odpowiedzi kasztelana.

— Zapewne w pilności i w zdolnościach — odpowiedziała kasztelanowa przygryzłszy wargi, ale nie chcąc drażnić pedagoga.

— Zgadłaś pani myśl moją — rzekł pan Orlicki — chociaż dodać muszę, że od czasu, jak on tu jest, i ta różnica umniejsza się widocznie. Gdyż Staś jest daleko pilniejszym i zdolności jego rozwijają się razem z ochotą.

— Widzę mówiła dalej kasztelanowa z uśmiechem — że to faworyt pana Orlickiego. Bardzo będę rada, jeżeli skutek pokaże, że na to zasługuje. A ponieważ panowie ułożyliście, że to ani jemu, ani Stasiowi nie zaszkodzi, że będzie wyglądał jak jaki panicz, niech tak zostanie.

— Nie pozwoliszże mu tu przyjść do nas, moje życie? — rzekł kasztelan dość nieśmiało.

Kasztelanowa milczała, jak gdyby nie do niej mówił. Pan Orlicki, oburzony i tą uległością męża, i tą uporną pychą żony, powstał z miejsca i wziąwszy czapkę szedł ku drzwiom. Zrozumiała dobrze kasztelanowa, co go podniosło z krzesła i co wypędza z pokoju, i zmiarkowawszy, że może na zawsze zrazić człowieka, którego szacowała i który tak użytecznym był dla jej syna, rzekła niby z prośbą:

— Niechże się pan Orlicki sam nie fatyguje. Staś pójdzie i każe go zawołać. Idź Stasiu! — A gdy Staś pobiegł, obracając się do męża dodała: — Jakże się ten fenomenalny chłopczyk nazywa?

— Eugeniusz, mamo — rzekła Jadwisia, która przystąpiła do krzesła matki.

— Skądże ty to wiesz? — zapytała surowo kasztelanowa.

— Staś mi mówił — odpowiedziała dziewczynka spuszczając oczy.

— Proszę z nim nie wdawać się w żadne rozmowy — rzekła upominając matka. — To nie jest kompania dla ciebie. Stasiowi służy on do pomocy, dlatego może z nim przebywać przy lekcjach i czasem się z nim bawić.

Pan Orficki postrzegłszy, że kasztelanowa zrozumiała jego poruszenie, przestając na tym, wrócił, usiadł na dawnym miejscu, ale już się więcej nie odzywał. W kilka minut przyszedł Staś i Eugeniusz wszedł za nim. Zatrzymał się on z daleka i czekał, aż kto do niego przemówi.

— Chodźże tu bliżej, Eugeniuszku! — rzekł wreszcie kasztelan, zdobywając się na odwagę, a widząc, że pan Orlicki wlepił w niego wzrok, w którym widoczny był zarzut nie darowanej słabości, dodał łagodnie: — Przywitaj się i siadaj na swoim miejscu.

Chłopczyk blady i drżący ukłonił się kasztelanowej, która na niego spojrzała niby łaskawiej, nie mówiąc jednak ani słowa, i usiadł obok pana Orlickiego. Rozmawiano o różnych rzeczach, o przygodach podróży, o miastach, przez które przejeżdżali i które widzieli bliżej, bawiąc w nich po dni kilka i kilkanaście. Kasztelanowa opisywała różne ich osobliwości, ich zamożność, ich zbiory, kościoły itd.; mówiła ładnie, płynnie i rozumnie, Eugeniusz słuchał z uwagą i gdy mówiła, nie spuszczał z niej wzroku. Oczy jego nabierały życia, cała ich piękność stawała się widoczną i uderzającą; patrząc na nią bystro i ciekawie, zdawał się zapominać, że to ta sama pani, której się tak bał i która go tak obojętnie i prawie nieludzko przyjęła. Postrzegła kasztelanowa to rozumne ożywienie ślicznej twarzy chłopczyka, po której i myśl się rozlała i którą rumieniec okrasił; podobało się jej, że ją z taką słucha uwagą i łaskawszy jeszcze jej wzrok padł na biedne dziecko, które przed godziną czuło cały ciężar sieroctwa i opuszczenia.

Takie było pierwsze przyjęcie bohatera naszego przez tę wcale niepospolitą kobietę, która na dalszy jego los i cały kierunek życia tak przeważnie wpłynęła. Następne dni nie zmieniły bynajmniej jej postępowania. Była zawsze obojętną, patrzącą z daleka, egzaminującą każdy jego krok i odezwanie się; jeżeli kiedy do niego przemówiła, to tonem surowym, sucho, nawet niekiedy ostro, zwłaszcza gdy postrzegła zanadto śmiałe zbliżenie do jej dzieci na spacerze lub w zabawie chłopców, do której się i Jadwisia przyłączyć chciała. Ale nigdy nie spytała o jego zajęcie; odwiedzając syna, nigdy nie zajrzała do jego dzienniczka; nie pochwaliła go za nic i nie ośmieliła żadnym karesem, żadnym dobrym słowem, choćby nawet takim pogłaskaniem, jakim się głaszcze pieska, który przymila się i służy.

To jej postępowanie nie miało źródła w jakiejś zawziętości do niewinnego dziecka, które nie dysponując sobą, nie ze swej woli znalazło się pod jej dachem. Zanadto ona miała rozumu i szlachetnego podniesienia ducha, aby go znienawidziła za to, co nie było jego winą, lub nie uznała jego wartości i przymiotów, przez które stawał się synowi jej pożytecznym. Ale chciała pokazać mężowi i panu Orfickiemu, że nie powinni byli tak ważnej rzeczy przedsiębrać bez niej, że się porządzili za prędko, że dla niej nawet, przenikliwszej od nich obu, potrzeba długiego czasu, aby się przypatrzyła chłopcu, który miał być nieodstępnym jej syna towarzyszem, czy się w nim nie okaże coś gminnego, czym by się ten jej syn skaził, czy się nie rozwinie jakaś zła skłonność, która by mu rzeczywistą przyniosła szkodę. Dla zrobienia więc przykrości ludziom dojrzałym, którym chciała dać uczuć swoją władzę i przewagę, nie wahała się przez czas niejaki poświęcić pokój i swobodę niewinnego dziecka i utrzymywać go w ciągłym od siebie oddaleniu i ustawicznej obawie jej nieukontentowania.

Takie usposobienie względem siebie osoby tak ważnej w domu, od której wszystko zależało, napełniało Eugeniusza niewymownym smutkiem, zrobiło go lękliwym, niezgrabnym, niezręcznym i nieprzytomnym w odpowiedziach, przytępiało jego zdolności i odbierało mu do wszystkiego ochotę. Jakkolwiek bardzo młody, ale, jak wiemy, był to chłopczyk roztropny, zastanawiający się nad tym, co go otaczało, i szukający każdej rzeczy powodów i przyczyn. Widział on przychylność kasztelana i wnosił sobie, że go lubi za to, że jest grzecznym, pilnym, że co tylko mu każą, zrobi prędko i dokładnie, że Staś z nim i przy nim jest i pilniejszym, i więcej daleko korzysta. Przychylność pana Orlickiego tłumaczył sobie przez to, że mu żadnego nie daje kłopotu, że go słucha z uwagą, że go pojmuje od razu.

Zresztą nie dziwiło to go wcale, że go pan Orlicki lubi, bo przyzwyczajony był do przywiązania swych nauczycieli i wiedział o tym dobrze, ze zwykle dobrzy nauczyciele do dobrych przywiązują się uczniów. Ale za co go kasztelanowa nie lubiła, dlaczego obchodziła się z nim tak ostro, dlaczego się jej tak okropnie bał, tego sobie wytłumaczyć nie mógł; i tym więcej go to dręczyło i uciskało, że nie widział żadnego sposobu, czym by sobie mógł ją zjednać, w czym się poprawić, żeby się na niego nie gniewała, jakim być, żeby była łaskawszą, żeby mu i teraz było tak dobrze jak pierwej, żeby mógł być weselszym i swobodniejszym. Te myśli trapiły go po pacierzu, gdy się położył, i zwykle rozmyślania takie kończyły się łzami, z którymi zasypiał.

W tych utrapieniach miał Eugeniusz tę jedną pociechę, że Jadwisia zdawała się widzieć jego smutek i czasem, gdy mogła, okazywała mu więcej życzliwości niż nawet Staś, który chociaż nie był dla niego złym ani postępował z nim tak hardo, jak z początku, ale nie zważał na jego przygnębienie i żadnej nie okazywał mu sympatii. Jadwisia przeciwnie, wiele razy przechodziła koło niego, zawsze mu powiedziała albo "Dobrydzień, Eugeniuszku", albo "Dobry wieczór", albo przysunęła mu nieznacznie jaką książkę z obrazkami, gdy siedział sobie z daleka i nikt do niego nie mówił; albo gdy przybiegła do Stasia, to prosiła Eugeniusza, żeby jej pokazał i swój dzienniczek i cieszyła się, że tam wszędzie takie piękne świadectwa, zachęcając i brata, żeby mógł się także czym podobnym pochwalić. W głosie jej, gdy mogła do niego kilka słów przemówić, była zawsze dobroć, a w spojrzeniu jej widział wyraźnie, żeby go rada pocieszyć, pogadać z nim o nim samym, zapytać się, dlaczego smutny i przygnębiony.

Poznawał to Eugeniusz, że ma w niej przyjaciółkę taką, jakim był kasztelan, do którego była podobna, i serdecznie był za to wdzięczny pięknej i delikatnej dziewczynce, której wiotka postać, twarzyczka blada, uśmiech miły, ale także smutny, stawały mu zawsze w myśli jako pociecha i umocnienie, wiele razy czuł się odepchniętym, zapomnianym albo postrofowanym i zawstydzonym za to, że się zanadto przybliżył, że usiadł nim mu kazano, że się dotknął lub z większym zajęciem przypatrywał się jakiej pięknej rzeczy, która oko jego i skłonność estetyczną nęciła.

Jadwisia we wszystkim była obrazem ojca. Taka sama łagodność i dobroć, takaż uprzejmość dla wszystkich, taki sam uśmiech i spojrzenie. Podobne nawet miała rysy i odziedziczyła po ojcu jego piękność. Oko ciemnie, duże i prześliczne, miało wyraz dziwnie słodki i przenikający, a włosy zupełnie czarne, z błękitnym odbłyskiem, były tak bujne, gęste i długie, że zdawały się ciężyć jej delikatnej i kształtnej główce i całą jej postać naginać ku ziemi. Kończyła ona wówczas dwunasty rok; była słuszna, ale tak szczupła i jakby ulotna, że się zdawała podobniejszą do cienia pełnego wdzięku i doskonałych kształtów, jak do żywej i zapowiadającej długie życie istoty. Choć nie miała żadnej wady organicznej, choć nie ulegała żadnej ciężkiej chorobie, była jednak zawsze bladą; różowe tylko miała usteczka i kiedy niekiedy rumieniec tak lekki, że się zdawał nawianym i padającym od innego przedmiotu odbiciem; płeć zaś jej była tak przeźroczystą, że przez rączki, gdy je podniosła do światła, można prawie było przejrzeć, jak przez jaką delikatną tkankę.

Widok tego ślicznego dziecka ujmował, ale smutno i rzewnie. Widać, że usposobienie melancholiczne było właściwym tej duszy, w tak wątłym umieszczonej ciele. Ten jej stan, chociaż nie przeszkadzał jej rozwinięciu umysłowemu, gdyż była dziwnie roztropna, pilna i pojętna, napełniał wielką obawą rodziców i dlatego kasztelanowa tego lata jeździła za granicę, aby się poradzić najcelniejszych niemieckich i francuskich lekarzy. Uspokoili oni trwożącą się matkę, upewniając, że nic zagrażającego dalszemu wzrostowi panienki nie widzą; radzili tylko, aby miała dużo ruchu, aby się znajdowała jak najczęściej na świeżym powietrzu i nie oddawała się wysilającej pracy.

Stosownie do tego kasztelanowa starała się uorganizować edukację Jadwisi, myśląc raczej o tym, żeby ją umocnić, niż żeby jej dać obszerne wiadomości i talenta, przez które mogłaby jaśnieć na świecie. Uczyła się więc języków więcej praktycznie, rozmawiając i czytając, lekcyj muzyki nie brała wcale, rysowała sobie, ile chciała, więcej dla zabawki i dlatego, żeby jak najczęściej być z ojcem, którego kochała nad życie, a kilka tylko lekcyj brała razem z chłopcami, to jest: nauki religii u księdza Augustyna, języka polskiego i historii u pana Orlickiego.

Wtedy matka znajdowała się prawdę zawsze przy tych lekcjach, które podwójne dobro przynosiły Eugeniuszowi, raz, że go umacniało zbliżenie dziewczynki, która zawsze znalazła sposobność coś mu pocieszającego powiedzieć; a po wtóre, że sama kasztelanowa słuchała najczęściej z uwagą, gdy się tłumaczył, że wówczas twarz jej łagodniała i spojrzenie jej łaskawsze padało na chłopca, którego to ośmielało tak, że gdy mówił, na nią patrzył, jak gdyby chciał przed nią tylko popisać się i tą pilnością swą i darami, jakie mu Bóg dał, wyprosić sobie u niej choć kroplę spółczucia i życzliwości. Wszakże to uznanie wartości Eugeniusza nie zmieniało bynajmniej jego położenia. Była to tylko dla niego chwilowa ulga, bo zresztą obejście się z nim kasztelanowej zostało, jak i dawniej, zimnym, obojętnym i surowym tak dalece, że trzy miesiące od jej przybycia upłynęło, a jeszcze od niej nie słyszał żadnego dobrego słowa; żadnego by najlżejszego karesu nie otrzymał.

Ale gdy kasztelanowa widziała, jak to jej postępowanie martwi męża, jak niecierpliwi i jak przykrym jest panu Orlickiemu, sądząc, że ich już dostatecznie za wykroczenie ich i obrazę swej władzy ukarała, przekonawszy się nadto, ile prawdziwej korzyści towarzystwo tak dobrego i zdatnego chłopca synowi jej przyniosło, postanowiła stopniami zdejmować klątwę z jego niewinnej głowy i życie jego w domu swym znośniejszym uczynić.

Raz weszła do pokoju syna, gdy pana Orlickiego nie było, a chłopcy przygotowywali się na lekcję arytmetyki o wyciąganiu pierwiastku sześciennego. Kasztelanowa usiadła sobie spokojnie przy stole nauczyciela, wzięła jakąś książkę i zaczęła czytać. Staś stał przy tablicy, pisał, mazał, skrobał się w głowę, poziewał; widać, że mu się i nie chciało pomyśleć, i nie pojmował jeszcze dobrze, o co to tam właściwie w tym wyciąganiu pierwiastku idzie. Eugeniusz już dawno był gotów i co innego robił. Ale że nie śmiał usiąść przy kasztelanowej, pókiby nie kazała, stanął przy swoim stoliczku i patrzył na robotę kolegi. Po chwili rzekł:

— Nie tak, Stasiu! nie tak, tak nie dojdziesz do końca. Powinno być bez reszty.

— Czy ja wiem — rzekł Staś — dlaczego powinno być bez reszty.

— Dlatego, że sześcian zupełny.

— Jak to zupełny? — zapytał panicz ziewając.

— To ty jeszcze niedobrze to rozumiesz, Stasiu! — rzekł Eugeniusz — poczekaj, ja ci to jeszcze raz wytłumaczę.

— Wytłumacz, proszę cię — odpowiedział Staś — dałem słowo panu Orlickiemu, że dziś lekcję umieć będę tak jak ty. Nie tyle mi idzie o te głupie pierwiastki, które nie wiem, na co są i do czego przydać mi się mogą; ale jak już dałem słowo, to dotrzymać muszę, żeby tam nie wiem co.

Kasztelanowa uśmiechnęła się nieznacznie, słysząc tę rozmowę, a Eugeniusz przystąpił do tablicy, starł robotę kolegi i zaczął wykład całej nauki. Naprzód objaśnił mu, co potęga w ogólności, a co pierwiastek, kiedy potęga zupełna i kiedy pierwiastek zupełny, a kiedy tylko przybliżony. Potem przypomniał, co kwadrat, co sześcian i z ilu części każdy się z nich składa. Wszystko to, co mu wytłumaczył, kazał powtórzyć, potem zręcznymi pytaniami jeszcze go wybadywał, czy każdą rzecz dobrze rozumie, i gdy otrzymał odpowiedź niedokładną, powtarzał objaśnienie z wielką cierpliwością i precyzją. Gdy już zasady były wyłożone, gdy mu przypomniał, jak się wyciąga pierwiastek kwadratowy, kazał mu zrobić sześcian zupełny i potem od niego wrócić do pierwiastku, z którego powstał, domagając się, aby wszędzie objaśnił przyczynę, dlaczego tak, a nie inaczej robi.

Wszystko to trwało ze trzy kwadranse. Kasztelanowa siedziała i słuchała z największą uwagą. Gdy Staś jeszcze jeden przykład odrobił już zupełnie sam i bez żadnej pomocy, rzucił kredkę i klaszcząc w ręce, zawołał:

— Teraz nie boję się pana Orlickiego. Nie powie, że nie umiem dotrzymać słowa. Dziękuję ci, Eugeniuszku! rozumiem już wszystko doskonale.

— Źle by było, mój Stasiu! — rzekła wówczas kasztelanowa — gdybyś nie zrozumiał. Eugeniuszek wytłumaczył ci to tak dobrze, tak jasno i tak cierpliwie, że i ja zrozumiałam.

Ten głos jej łagodny, to słowo pochwały, ten wyraz "Eugeniuszek", który raz pierwszy z ust jej wyszedł, tak przeniknął biednego chłopca, który się już nigdy tego szczęścia nie spodziewał, że mu się łzy z oczu polały. Widząc to kasztelanowa, spojrzała na niego życzliwie i zbliżywszy się i kładąc rękę na, jego głowie, dodała:

— Nie płacz, moje dziecko! kontenta z ciebie jestem. Ucz się i pracuj dalej, jak teraz pracujesz, a będziesz kiedyś dobrym nauczycielem i zapewnisz sobie przyzwoite utrzymanie.

Chłopczyk odurzony taką łaską całował jej rękę i płakał; ona pogłaskała go jeszcze po twarzy, uściskała syna, przykazując, aby Eugeniuszka naśladował, i poszła. W przedpokoju spotkała wracającego nauczyciela i wyciągając do niego ręką, rzekła z uśmiechem:

— Dziękuję panu, panie Orlicki, za tego towarzysza, jakiego synowi memu dałeś. Zastaniesz go tam pan we łzach, ale sądzę, że to są łzy radości.

Tym to sposobem pierwiastek sześcienny wpłynął na położenie naszego bohatera i wrócił najszczęśliwszemu wiekowi tę swobodę myśli i zapomnienie o troskach, nieodłącznych od dalszej wędrówki naszej na ziemi, co tak potrzebnym jest do wzrostu ciała i duszy, jak potrzebnym jest świeży ranek dla rozwijającej się rośliny, jak potrzebną jest wieczorna rosa, która zmywa z nie umocnionych jeszcze listków gryzącą kurzawę dzienną i nowym życiem i siłą delikatną ich tkankę przenika. Od tego dnia Eugeniusz ożywił się i ośmielił łaską pani, która mu ją coraz widoczniej okazywała. Ochota jego do nauki podwoiła się, pilnował Stasia gorliwie, żeby każdą lekcję umiał dobrze; Jadwisi, która czy z potrzeby, czy może tylko dla zrobienia mu przyjemności, prosiła go czasem o objaśnienie, tłumaczył z jakąś radością, której nie pojmował, to pierwsze działania arytmetyki, to niektóre lekcje z historii, to jej pomagał w rysowaniu kart jeograficznych, przez co jej naukę jeografii ułatwiał. Kasztelanowi, który już śmielej okazywał mu swoje przywiązanie, czytywał gazety polskie, wtedy kiedy ten malował lub biust jaki lepił. A nawet do tego stopnia wziętości przyszedł, że kasztelanowa, słysząc u męża jego czytanie, gładkie, jasne i zrozumiałe, kazała mu raz przyjść do siebie po skończeniu lekcyj i czytać sobie jakąś ciekawą i nauczającą książkę polską, a ona i Jadwisia, zajęte robotą, pilnie go słuchały. Nic go tak nie cieszyło, jak ten honor, który otrzymał, jak ta łaska kobiety, której niechęć przezwyciężył, której nie przestał bać się i drżał na każdą chmurkę, jaką na czole jej postrzegał, ale którą zaczynał szanować i czuć dla niej wdzięczność i przywiązanie.

VI

Szybko i niepostrzeżenie przeszedł rok od przybycia Eugeniusza do domu kasztelana. Miło i wesoło schodziły mu dni na pracy, na korzystaniu z rozumnego i obszernego wykładu nauk; na przypatrywaniu się rzeczom pięknym i gustownym; na przysłuchiwaniu się rozmowom ludzi tak oświeconych i interesujących się tym wszystkim, co się ważniejszego i ciekawszego działo na świecie; na zabawach, gdzie każdy ściśle strzegł przyzwoitości i miary; na przywykaniu do tych form wyższego towarzystwa tak gładkich i ujmujących; wreszcie na oswojeniu się i zamiłowaniu tych wszystkich wygód, jakie miał, tej piękności i ozdoby w przyborach równie stołu, jak odzienia, mieszkania i tego wszystkiego, co pańskiemu życiu przydaje okazałości i powabu. Z natury usposobiony do porządku, czystości i pewnej elegancji, co już i w szkołach objawiał, przylgnął on bez trudności, a nawet z wewnętrznym ukontentowaniem do tego życia, jakie go otaczało, i polubił te złocone i piękne ramy, w które je zamożność i gust oprawiają, aby się tym powabniejszym wydało i tym wyraźniej od biedniejszego kołatania się na tej ziemi w troskach i niedostatku odróżniło.

W drugiej połowie lipca, z oficjalistą kasztelana jadącym za interesami w strony Krasnegostawu i Zamościa, przyjechał Eugeniusz na kilka dni do domu. Ignaś już tam był na wakacjach z patentem szkoły powiatowej, którą chlubnie ukończył. Eugeniusz w pierwszej chwili uradował się niezmiernie widokiem ojca, ciotki, proboszcza, a szczególniej Ignasia. Oba chłopcy nagadać się z sobą nie mogli, ale wkrótce postrzegli, że się już nie tak dobrze, jak dawniej, rozumieją. Ignaś prawił mu o kolegach, o nauczycielach, o wszystkich wypadkach i przygodach, jakie się w tym ostatnim roku zdarzyły w szkole; postrzegł jednak, że to jakoś nie bardzo interesuje Eugeniusza, który nawzajem widział to dobrze, że się Ignaś nie zachwyca opisami tych wszystkich wspaniałości, tego dostatku i bogactwa, wśród którego żyje, a o czym młodszemu bratu starał się najpochlebniejsze dać wyobrażenie. Prawie zmartwił się Eugeniusz widząc, że Ignaś przerywał mu ustawicznie swoimi opowiadaniami, że naprzeciw okazałości dworu stawiał prostotę i swobodę dworku ojcowskiego, że nie okazywał najmniejszej chęci poznania tych pałacowych delicyj ani ciekawości widzenia tych srebrnych naczyń, z których Eugeniusz pijał kawę i herbatę, tych jedwabnych krzeseł, na których siadał, tych pięknych i wysokich koczów, w których jeździł. Kochali się oni serdecznie, ale po kilku dniach wspólnego z sobą przebywania poczuli oba, że myśli ich innymi i odstającymi od siebie zaczęły iść drogami.

Proboszcz kontent był bardzo z Eugeniusza, rozgadawszy się z nim o różnych rzeczach i postrzegłszy, jak wiele się nauczył, jak znacznie się rozwinął, jak zdrowe i pewne ma zdanie o takich rzeczach, których nie znałby pewnie aniby o nich słyszał, gdyby był przebył ten rok zwyczajnie, na rozmaitego gatunku zabijających gramatykach, a nie w towarzystwie ludzi tak światłych i tak żywo interesujących się tym wszystkim, co w życiu naszym jest rzeczywiście ważnym, co jest dobrym i pięknym. W tym sensie mówił on o Eugeniuszu z panem Sebastianem, który słuchał pochwał tych w milczeniu, gładząc wąsy i nie podzielając radości księdza Macieja, który dziełem swym niezmiernie się cieszył. Nie objawił pan Sebastian swej myśli, ale w duszy nie podobało mu się naprzód, wykwintne i paniczowskie ubranie Eugeniusza, w którym mu. wprawdzie było bardzo ładnie, ale staremu wydało się, że chłopiec to wie, że do powierzchowności swej większą już, niż. warto, przywiązuje cenę, że ojcowska kapota i mundurek brata wydają mu się czymściś biednym, niewłaściwym jego usposobieniu i takim, do czego by nie chciał już wrócić.

W innych rzeczach postrzegł także jego wykwintniejsze gusta i tę przykrość, jaką synowi jego robił widok pobielonych ścian w izdebkach małych i zastawionych prostymi sprzętami z dębu i lipy. Przy śniadaniu zdało mu się, że się Eugeniusz krzywił na cynową łyżeczkę, którą musiał mieszać kawę, a przy obiedzie uważał pan Sebastian, że jadł bardzo mało, że wziął ledwie kilka łyżek barszczu, który jednak był smaczny, że pogmerał tylko w zrazach i kaszy hreczamej ze słoninką, którą dawniej tak lubił, a której ogromną porcję stary sprzątnął i nie znajdował, aby potrawie tej czego bądź brakowało. Wszystko to napełniało go jakimściś smutkiem, który jednak pokrywał, i prawie żalem, że się dał nakłonić do wypuszczenia syna spod swego oka, do przeszczepienia na. inny grunt, gdzie się może zmienić jego natura, gdzie może wprawdzie wybujać, ale przywyknie do atmosfery, która według jego wyobrażenia nie jest tym prostym i zdrowym powietrzem, do jakiego się zrodził.

Nie dawał jednak pan Sebastian wprost żadnych w tej mierze upomnień synowi, bojąc się, aby nie naprowadził go na myśli, których może nie ma, i zamiast naprawić rzeczy, nie pogorszył jej jeszcze.

Gdy jednak panna Teresa, która nie mogła się swoim Eugeniuszkiem nacieszyć, której wszystko się w nim podobało — i tak ładnie zaczesane włosy, i kołnierzyk tak ślicznie wyłożony, i kurteczka z cienkiego sukna — ściskając i pieszcząc siostrzeńca, mówiła: „Mój drogi chłopaczek! Jak to wygląda, jak jakie paniątko! Jak mu ślicznie w tej kurteczce, jak zgrabnie w tych trzewiczkach" itp. — gdy Eugeniusz to tego, to owego nie jadł, a ona dodawała z pewnym rodzajem dumy: "Gdzie jemu teraz do pirogów z serem i do kapusty z kiełbasą! Czy on na takich rzeczach wykarmiony, mój kochany gagacik! Jemu potrzeba pasztetów, marcypanów i francuskiego ciasta" itd. — wtedy pan Sebastian zniecierpliwiony, marszcząc czoło, głosem surowym i stanowczym mówił:

— Moja panno Tereso! gadasz trzy po trzy i wmawiasz w chłopca rzeczy, które mu się nie śnią. Wie on, mosanie, bardzo dobrze, że się urodził do grubego sukna, a nie do sajety , jeżeli własną pracą i usposobieniem się do lepszego stanu nie będzie mógł sobie zarobić i na lepsze odzienie niż ojcowska kapota, w której także dobrze jest, kiedy za nią nie trzeba nikomu się kłaniać i wysługiwać. Ładnie jest człeku w każdej sukni, kiedy odpowiada jego stanowi, kiedy nie pożyczona i kiedy można w niej każdemu śmiało spojrzeć w oczy. A i cienkie sukno źle pokrywa próżniaka, który wstydzi się grubej sukmany i pracy, a nie wstydzi się cudzej łaski, przyjmuje sukienkę z pańskiego grzbietu i na marcypanik, który spada z pańskiego stołu, czeka jak piesek, który służy. Każdy z nas prosi codziennie Pana Boga, aby mu dał chleb powszedni, ale nie prosi o torty i pasztety, którymi i panowie nie co dzień żyją, a dopieroż takie biedaki jak Eugeniusz. Jeszcze on wprawdzie dziecko i nie rozumie życia, ale wie o tym dobrze, że nie przysmaki, a zwłaszcza dane z łaski, przynoszą siły i zdrowie, ale własny kawałek chleba, na który trzeba zarobić i który dopiero wtedy smakuje. Że nie jadł dziś z wielkim apetytem pirogów, to zapewne dlatego, że mu się jeść nie chciało i żeś go tam może, panna Teresa, jakimi przysmaczkami ze swojej szafki okarmiła. Nie taki on głupi, jak się pannie Teresie wydaje, żeby czekał tu na francuskie ciasta i bał się powalać sobie gębę kapuśniakiem, który dawniej zajadał, wiedząc zwłaszcza, że ojciec i na taką strawę musi w pocie czoła zapracować.

Te ostatnie słowa pan Sebastian wymówił dobitniej, patrząc surowo i bystro synowi w oczy. Panna Teresa umilkła i jak zwykle pomyślała, że ojciec zanadto jest srogim dla . takiego dziecka, które i powierzchownością, i sercem, i głową zasługiwało tylko na pieszczotę i miłość. Ale czternastoletni Eugeniusz, który przez rok żyjąc między obcymi i widząc, zwłaszcza z początku niechęć tej, od której jego pokój i swoboda zależały, nauczył się czytać z twarzy jej, co myśli i co waży każde jej słowo, zrozumiał tę uboczną naukę i odgadł, dlaczego ojciec od kilku dni był dla niego obojętniejszym i surowiej się z nim obchodził. Roztropny chłopczyk czując to dobrze, że mu się dom ojcowski i wszystko, co w nim widział, nie tyle już podobało jak dawniej, kiedy nic lepszego nie znał, wniósł, że ojciec musiał to w nim postrzec i że mu to musi być przykro. Zawstydził się więc w duszy i przez te kilka dni, które jeszcze został w domu, nie okazał żadnej niecierpliwości powrócenia tam, gdzie go nabyte tak prędko nawyknienie ciągnęło, bawił się wesoło z Ignasiem i podzielał jego serdeczne zajęcie wszystkimi szczegółami ojcowskiego gospodarstwa, zajadał ze smakiem obiad i wieczerzę i dostrzegł z radością, że się oblicze ojca, którego się bał i którego niezmiernie kochał, rozjaśniło, że zatem w tej jego skłonności do pańskiego życia, którą objawił, musi być coś złego, kiedy się to ojcu nie podobało i oziębiło dla niego to serce, w którym wiedział, że jest tyle gorącej miłości. Ten jego domysł sprawdził się przy pożegnaniu. Gdy się rzucił ojcu do nóg, wtedy stary podniósł go, z dziwnym jakimściś i niezwykłym mu wzruszeniem tulił go do piersi, ściskał i całował, jak gdyby go już nigdy nie miał obaczyć, i nareszcie puszczając ze swego objęcia, rzekł:

— Jedź już, chłopcze, jedź. Niech Bóg i Jego święci czuwają nad tobą! Ucz się wszystkiego, co dobre, co ci otworzy drogę w życiu, co ci da chleb powszedni, co ci się przyda, czy będziesz miał nad sobą wysoki dach, czy niską i słomianą strzechę. Szanuj tych, co ci okazują serce i przychylność, ale nie równaj się z nimi. Nie przywiązuj się do marnych rzeczy, bez których oni być nie mogą. Strzeż się, abyś nie rozmiękczył swego ciała, bo i dusza twa rozmięknie i zlęknie się biedy, która stoi za plecami każdego. Nie zapominaj, z jakiego wyszedłeś gniazda, i nie oblepiaj się piórkami, które nie twoje. Pamiętaj, mój synu! — dodał, całując jeszcze raz jego . głowę. — że Bóg błogosławi tylko takiej drodze, którą ojciec przeżegnał, wyprawiając dziecko swe od siebie. Ja żegnam twoją w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Idź nią tedy śmiało, choć mnie nie będzie, ale niech cię zawsze wspomnienie rodzicielskiego domu, praca i życie ojca twojego ostrzega, jeżeli z niej zboczysz i ukochasz zbytek, próżnowanie lub, czego Boże uchowaj, zechcesz zarabiać nie trudem głowy lub ręki, ale pochlebnym językiem i spodlonym i zaprzedanym sercem.

Wszyscy obecni, słuchając tych słów, drżącym, ale przenikliwym wymówionych głosem, płakali. Eugeniusz płakał także, a choć nie pojmował jeszcze dobrze, co ojcu takie podało myśli, dlaczego wziął tak serio i tak głęboko uczuł to, co i on miał za uchybienie, ale nigdy za rzecz tak dalekich konsekwencyj, utkwił sobie jednak w sercu przestrogi ojcowskie i często o nich rozmyślał.

Pan Sebastian po wyjeździe syna był niepocieszonym. Humor jego zmienił się zupełnie. Walka, jaką z sobą staczał, była widoczną. Ten stan jego pogorszał jeszcze niedostatek środków do kontynowania edukacji Ignasia, którego obrócił do gospodarstwa, myśląc z żalem, że chłopiec tak zdatny, tak ożywiony i praktyczny, będzie musiał zagrzebać swe zdolności w kącie takim jak Sawin i poprzestać na tym, czego się w szkole powiatowej nauczył. Wprawdzie proboszcz nalegał i prosił, aby ten dług, który mu pan Sebastian zaraz po żniwach oddał, użyty był znowu na wysłanie Ignasia do gimnazjum, ale stary i słuchać o tym nie chciał i tak rzeczy zostały do jesieni.

Przy końcu października pan Sebastian zapadł na zdrowiu. Nie chorował on nigdy, i tym niebezpieczniejszym okazało się zapalenie, które go od razu z nóg zwaliło. Co właściwie było powodem choroby, postępującej szybko i gwałtownie, czy wewnętrzne jakie cierpienie, którego przemóc nie mógł i które pokrywać starał się, czy zbytek pracy i niezaszanowanie się przy pierwszym objawieniu się niemocy, oznaczyć było trudno; dosyć, że gdy za staraniem zmartwionego proboszcza przybył lekarz z Chełma, już było za późno. Objawił on, że chory może jeszcze kilka dni pociągnąć, ale że przełamać złego nie podobna, że zatem potrzeba go przygotować do polecenia duszy swej Bogu, a majątku i dzieci ludziom.

Ze łzami w oczach proboszcz przystąpił do tak trudnego obowiązku. Pan Sebastian, przytomny na umyśle, wysłuchawszy przyjaciela, przeżegnał się i rzekł:

— Niech się dzieje wola boża. Starałem się tak żyć, żeby mię śmierć nie przestraszała. Jak śmiało zawsze patrzyłem w oczy ludziom, tak śmiało spojrzę na oblicze tej, co mię zaprowadzi przed sąd Boga. Nie jestem bez win, ale wierzę w nieskończone miłosierdzie Tego, co serce moje utworzył ułomnym i grzechowi podległym. Jego łasce polecam moją duszę, Jego opiece moich chłopców, których starałem się w bojaźni bożej wychować. Tu na ziemi, ty, przyjacielu, będziesz ich opiekunem i zastąpisz im moje miejsce, póki będą potrzebować rady i opieki.

Gdy proboszcz przyrzekł, że jak nad własnymi dziećmi czuwać nad nimi będzie, dodał pan Sebastian:

— Każ, księże Macieju, przywołać burmistrza i nauczyciela szkółki, podyktuję ci przy nich testament, którego sam napisać już nie mogę.

Gdy wezwani przybyli, pan Sebastian podyktował ostatnie swe rozporządzenie w trzech punktach. W pierwszym zupełny zarząd majątku swego oddał proboszczowi aż do pełnoletności Ignasia; w drugim bezwarunkową opiekę nad dziećmi swymi, z wyłączeniem wszelkiego wpływu i mieszania się krewnych tak jego, jak i żoninych, poruczył temuż proboszczowi, zostawiając to jego uznaniu, czy ma Eugeniusza zostawić w domu kasztelana, czy go stamtąd odebrać i razem obu braci edukować w szkołach. W trzecim obowiązał równie opiekuna, jak synów swych, gdy przyjdą do pełnoletności, aby panna Teresa miała do śmierci przytułek i schronienie pod ich dachem.

Gdy akt ten został podpisany, złożył go w ręce burmistrza, a ściskając dłonie proboszcza, dodał:

— Dziękuję ci, księże Macieju, za twoją przyjaźń. Bóg widzi, że nie sądzę się jej godnym i tym pokorniej wznoszę myśli do nieba, dziękując Stwórcy memu za tę łaskę, jaką mię na ziemi obdarzył. Prosiłem co dzień w pacierzu o miłość ludzką i ta prośba, widać, że nie była daremną, bo dosyć dla człowieka i w życiu, i przy śmierci, aby jedno takie serce jak twoje . było przy nim. Na jutro rano, jeżeli jeszcze jest czas., proszę cię, księże Macieju, w innym charakterze. Zapomnij o tym, że przychodzisz do przyjaciela, a jako sędzia przychodź do człowieka, który odkryje ci swoją duszę, abyś ją rozgrzeszył i umocnił. A teraz zostawcie mię z sobą samym; obrachuję się ze swym życiem, abym był gotów do drogi.

Wszystko to wymówione było z pokojem i z mocą duszy, która do gruntu serca przenikała obecnych. Nazajutrz odbyła się spowiedź i przyjęcie świętych sakramentów. Obrzęd ten uroczysty i zbawienny jeszcze bardziej uspokoił pana Sebastiana; a choć choroba postępowała niezmiernie szybko, zaduszenie się wzmagało, oddech stawał się coraz prędszym i trudniejszym, znosił on stan swój z dziwną mocą; mówił, ile mógł, z taką przytomnością, że proboszcz nie mógł wstrzymać łez, widząc to chrześcijańskie poddanie się woli bożej i tę ufność człowieka, który w ostatnich chwilach dochował tę niezłomność charakteru, jaką miał w ciągu życia, i ani niecierpliwym jękiem nie zdradzał bólu ciała, ani trwożnym westchnieniem nie okazał zwątpienia i upadku ducha.

Zaraz po oświadczeniu lekarza, że choroba jest nieuleczoną, posłał proboszcz po Eugeniusza. Ale pan Błażej, który po niego jeździł, przywiózł tylko list od księdza Augustyna, że kasztelaństwo z dziećmi wyjechali na zimę do Warszawy, gdzie chłopcy edukację swą kontynować będą i skąd Eugeniusz miał do ojca napisać. Był to cios bolesny dla pana Sebastiana, ale przyjął go z poddaniem się i rzekł:

— Przeżegnałem drogę jego, gdy stąd wyjeżdżał. Widać, że to było natchnienie boże. Czułem ja wtedy, że już drugiego chłopca mego nie obaczę więcej. Księże Macieju! napisz mu, żem go błogosławił umierając. Niech nie zapomni moich ostatnich przestróg, bo mu się przydać mogą.

Tego samego wieczora, pożegnawszy przyjaciół, pobłogosławiwszy Ignasia, oddał ducha Bogu pan Sebastian. Człowiek rzadki ze swej prawości i charakteru, surowszy dla siebie jak dla drugich, niezłomny w swych zasadach, szanujący stan, w jakim się urodził, i bojący się zrobić mu ujmę albo cudzą krzywdą, albo cieniem jakiej bądź podłości.

Całe miasteczko szło ze czcią za skromną trumną, za którą tuż postępowała panna Teresa, trzymając za rękę zanoszącego się od płaczu Ignasia. Złożono pana Sebastiana obok żony i wkrótce w cichym dworku jego panna Teresa tylko krzątała się ze łzami w oczach, Igniaś siedział w kąciku i myślał, co z sobą począć, a nad mogiłami jego rodziców lipy szumiały, jakby wyrażając powitanie się z sobą tych dwóch dusz, połączonych już na wieki i związanych tym mocniej sieroctwem dzieci, które na ziemi zostawiły.

Proboszcz, objąwszy zarząd domu nieboszczyka i jego interesów, ciągnął dalej gospodarstwo, jak zastał, i w dawniejszym utrzymywał je porządku. Nikt z krewnych mu nie przeszkadzał, gdyż oba bracia panny Teresy, wiedząc o szczupłości funduszu, który pan Sebastian zostawił, i zmiarkowawszy, że z opieki nad tą pozostałością nie tylko się im nic nie okroi, ale może im tylko przybyć kłopotu dosyć i zwali się na ich głowy ciężar edukacji chłopców i utrzymania siostry, siedzieli oba cicho, jak gdyby o śmierci szwagra nie wiedzieli. Co widząc proboszcz i domyślając się, że zapewne z tego powodu żaden z nich nie pokazuje się nawet w miasteczku, dla zaspokojenia ich, a może dla zawstydzenia ich obojętności, doniósł im, że przed dwoma tygodniami pan Sebastian umarł i opiekę . nad pozostałym majątkiem i dziećmi zostawił jemu z tym wyraźnym zastrzeżeniem, aby się do Jego rozporządzeń tak co do funduszów, jak i dalszego kierunku synów jego nikt z krewnych nie mieszał.

Wtedy dopiero oba, wiedząc, że jest pora popisania się z sercem i ofiarowaniem usług i pomocy, w tym przekonaniu, że gotowość ich przyjętą nie będzie i wszystko skończy się na słowach, rozpisali się z żalami swoimi nad stratą człowieka, którego wysoce poważali, oświadczając, że gotowi by byli zająć się i jego majątkiem, i dziećmi, ale gdy z przykrością dowiadują się, że im nie ufał, muszą poprzestać na dobrej chęci, której nie tają przed nikim, aby ludzie, sądzący zwykle z pozorów i chętnie wierzący złemu, nie myśleli, że w rzeczy samej zapomnieli, że biedne te sieroty są dziećmi ich rodzonej siostry i że ich serce dla nich jest zamknięte.

Ksiądz Maciej gorzko się tylko uśmiechnął czytając oba te listy, które go prawie jednocześnie doszły, a ze stylu i treści zmiarkował, że oba dyktował pan Piotr, który miał się i za pana, i za polityka, a bezdzietnemu bratu, sknerze, o którego funduszach wielkie miał wyobrażenie, nadskakiwał, chociaż nie miał dla niego ani przywiązania, ani szacunku, narzucał mu się zawsze ze swymi radami, choć go ten o to nie prosił, i czuwał nad nim, jak tylko mógł najpilniej, aby się nie ożenił, zawsze w tej myśli, że jeżeli nie on sam, to dzieci jego będą spadkobiercami tych skarbów, które pan Marcin zbierał, dusił i przed okiem wszystkich jak najstaranniej chował. Nie zniszczył wszakże ksiądz Maciej tych listów, jakkolwiek o ich nieszczerości był przekonany, ale złożywszy je starannie, zamknął do swojej szufladki na dalszy czas, sądząc, że mu się mogą kiedyś przydać, jeżeli nie dla tej gotowości, którą w duszy miał za szczere kłamstwo, to dla zawstydzenia hipokrytów, jeżeli udawszy się do nich w jakiej potrzebie swych wychowańców, otrzymałby wykrętną odpowiedź, jaką był pewny, że otrzyma.

Napisał także ksiądz Maciej i do kasztelana, uwiadamiając go o śmierci przyjaciela i polecając Eugeniusza dalszej jego łasce i opiece. Wszakże dodał, że gdy testamentem pana Sebastiana naznaczonym został opiekunem małoletnich jego synów, z zupełnym prawem zarządzania dalszym kierunkiem ich wychowania, prosi go tedy, aby mu raczył donieść, jakie są jego intencje względem Eugeniusza, czy są z niego kontenci, czy nie będzie dla nich ciężarem, czy szczupły fundusz, jaki pozostał po ojcu, ma rozdzielić pomiędzy dwóch synów jego, czy użyć go na edukację tylko 'młodszego, co chociaż nie przyjdzie bez trudności, ale jako tako wystarczy.

Wkrótce odebrał ksiądz Maciej odpowiedź kasztelana, pełną serca i żalu o przedwczesnym i niespodziewanym zgonie krewnego, dla którego szczery miał szacunek. Pan Kaźmierz oświadczył naprzód ogółowo, że oboje bardzo są kontenci z Eugeniusza, że całą jego dalszą edukację, zupełne utrzymanie i zajęcie się dalszym jego losem i umieszczeniem na świecie tak, aby mu było dobrze, biorą na siebie; dalej dodał, że już Eugeniusz wie o stracie, jaką poniósł, że jego żal i miłość, jaką miał dla ojca, tym więcej ich ujęła; że żona jego, która polubiła go szczerze, sama o nieszczęściu tym go uwiadomiła i oznakami swego przywiązania stara się go pocieszać i żal jego utulić. List ten, który proboszcza uspokoił, niezmiernie go oraz ucieszył, kończył się bowiem tymi pochlebnymi słowy: "Przekonany jestem, że nieboszczyk nie mógł w lepsze ręce oddać opieki nad dziećmi swymi, jak powierzając ją przyjacielowi takiemu, jak waćpan dobrodziej dla niego byłeś. Nie wyjdzie mi nigdy z pamięci ta chwila, kiedym waćpana dobrodzieja poznał i dowiedział się, po co do domu mego przybyłeś. Powziąłem zaraz wysokie wyobrażenie o was obu; bo jeżeli bezinteresowne przywiązanie zawsze i wszędzie było rzeczą rzadką, tak że w dziejach ludzkości policzyć można tych, którzy się tym sposobem kochali, że w każdym razie nieśli sobie wzajemną pomoc, to nigdzie nie jest rzeczą rzadszą jak u nas, gdzie interes jest sprężyną wszelkiego działania, wszelkich oznak przychylności i kieruje niemal każdą przysługą, jaką jedni drugim oddajemy.

"Waćpan dobrodziej jesteś wyjątkiem z tego prawidła, z którego nie wyjmuję i siebie. Kto wie, czybym był oddał tę przysługę krewnemu, do jakiej mię gorliwość przyjacielska waćpana dobrodzieja skłoniła, gdybym był nie miał tej myśli, że chłopczyk, którego do domu mego wezmę i któremu z moim synem edukować się pozwolę, temuż synowi memu arcypożytecznym się stanie. Ta interesowana z mojej strony gotowość byłaby dostateczną, abym się w nadziejach mych zawiódł. Ale Bóg łaskaw, i zapewne to czystość serca waćpana dobrodzieja sprawiła, że wszystko dotąd idzie jak najlepiej, że Eugeniuszek we wszystkim dobrym jest dla syna naszego wzorem, przykładem i zachętą.

„Dziękuję więc jeszcze raz waćpanu dobrodziejowi za to, że go mam w domu moim, i powtarzam, com wyżej wyraził i co jest postanowieniem równie moim, jak i mojej żony, że się dalszym losem jego zupełnie zajmiemy. Żebym zaś choć w części zbliżył się w bezinteresownym zajęciu się i drugim synem śp. pana Sebastiana, posyłam tymczasowo złotych reńskich, które mogą się przydać na ulokowanie go w gimnazjum. Sądzę bowiem, że waćpan dobrodziej podzielasz w tej mierze moje przekonanie, iż to jest rzeczą konieczną. Już i dla tej przyczyny nie należałoby go zostawiać w domu i poprzestać na tej szczupłej nauce, jaką otrzymał w szkole powiatowej, że Eugeniusz będzie miał wychowanie bardzo staranne i takie same, jakie synowi naszemu damy. Nierówność tedy wykształcenia w dwóch braciach może być szkodliwą ich braterskiej miłości. Nie pojmując się głowami, nie pojmą się i sercem, i to może ich dla siebie zobojętnić i przyłączyć do tej niesłychanej u nas liczby krewnych, którzy się nie rozumieją i stają się dla siebie zupełnie obcymi.

"Chociaż nie będę mógł być obecnym na radzie familijnej, którą waćpan dobrodziej zbierzesz dla zachowania żądanych przez prawo formalności, proszę mię tam zamieścić jako jej członka. Za przybyciem moim do Zabuża podpiszę protokół tej rady, a niniejszym upoważniam waćpana dobrodzieja do działania na moim miejscu, zatwierdzając z góry wszystko to, co postanowisz. Proszę mi donieść, co się zrobi z bratem Eugeniuszka, gdzie i w jakiej szkole umieszczonym zostanie. Powtarzając raz jeszcze zapewnienie najszczerszego szacunku, jaki mam dla osoby waćpana dobrodzieja, mam honor" itd.

Skoro rada familijna, na której pan Piotr i pan Marcin Jelewscy szeroko i głośno rozwodzili się ze swym żalem, że im działać dla dobra dzieci nie wolno, zatwierdziła głównym opiekunem księdza Macieja, jak tego testament wymagał, zawołał on Ignasia do siebie i oznajmił mu, że za kilka dni odwiezie go do Lublina do gimnazjum. Chłopak ucieszył się niezmiernie i ucałowawszy rękę księdza, pobiegł do cioci zwiastować jej tak dobrą nowinę. Gdy panna Teresa zaczęła mocno płakać i narzekać, że zostanie samą i opuszczoną, Ignaś pomyślał trochę i potem rzekł:

— Poczekaj no ciociu! przychodzi mi dobry projekt. Pobiegnę zaraz do księdza proboszcza, i jeżeli się zgodzi, to i ty, ciociu, pojedziesz do Lublina, i będziemy tam razem.

— Cóż ty imasz za projekt? — zapytała kiwając głową parana Teresa.

— Doskonały, ciociu! — odpowiedział czynny i praktyczny chłopczyk. — Widziałem ja w Hrubieszowie, jak takim samym sposobem jeden mój kolega postąpił i udało mu się pomóc matce, i z nią być razem. Musiał, prawda; przysiedzieć fałdów z trzema pierwszoklasistami, których matka przyjęła, i oprócz tego, że się sam uczył, i ich jeszcze uczyć; ale to niewielka sztuka. Czy to ja jednemu korepetowałem i z drugiej, i z trzeciej klasy! A swoich lekcyj nauczę się prędko, czasu będzie dosyć, a ochotę będę miał zawsze, bo za to będę z tobą, ciociu, i ty będziesz naszą gospodynią.

Panna Teresa uściskała go serdecznie, a proboszcz, któremu Ignaś tego samego dnia plan swój rozwinął, pokiwał głową i rzekł:

To, to, to! widzisz go, jaki mądry! ani wiesz, jaki to ten Lublin, jaki tam porządek w szkołach, czy pozwolą takiemu jak ty smarkaczowi brać się do uczenia drugich, a już zaraz i projekt ma, i gotów wykonywać, co pomyślał. Ale dobrze, żeś pomyślał przynieść ulgę ciotce własną pracą i sobie radzić — dodał ksiądz Maciej pogłaskawszy Ignasia — tylko, że to widzisz, mój chłopcze, w każdym projekcie jest dwie rzeczy: myśl i jej wykonanie. W myśli wszystko jest łatwe, wszystko się uprząta, co zawadza, wszystko zaś to, co pomaga, zgartuje się i zbiera; bo w głowie, która coś ułożyła, są zaraz i środki na każdy przypadek. Ale jak przyjdzie do wykonania, oho! to już inna rzecz. Tam przeszkód bez liku i każdą trzeba wprzódy poznać, zważyć i napocić się z nią, nim ją usuniesz; tam środków potrzeba wiele, a każdy powinien być taki, żeby wystarczył i sprawił żądany skutek.

— A cóż to wielkiego, proszę księdza proboszcza — rzekł czternastoletni przedsiębierca. — Jak Sakowski zrobił w Hrubieszowie, tak i ja zrobię. Najmiemy dwie stancje z kuchenką; w jednej będzie mieszkać ciocia, a w drugiej ja z trzema uczniami z pierwszej, a choćby i z drugiej klasy. Potrafię ja im objaśnić każdą lekcję i nie polenię się pewnie.

— Na to potrzeba wiedzieć naprzód, czy ci pozwolą mieć trzech uczniów — rzekł proboszcz.

— Jak mnie przeegzaminują, to pozwolą — odpowiedział chłopczyk z determinacją. — Michałowskiemu, który przeszłego roku zdał egzamen do piątej, pozwolili, chociaż w patencie hrubieszowskim nie miał i połowy "celujących", jakie ja mam.

— Dajmy, że pozwolą — mówił dalej proboszcz — skądże wiesz, że zaraz będziesz miał tych trzech uczniów, co ci zapłacą? A stancję trzeba nająć, trzeba graty przewieźć, trzeba żeby ciotka z kuchnią i sługą pojechała i wszystko to trzeba żywić z gotowego. A gdzież ta gotowizna? Czy ją masz?

Ignaś zamyślił się, potarł ręką czoło, potem rzekł:

— Wie ksiądz proboszcz, jak zrobić?

— No, jak? — zapytał stary, patrząc nań z uśmiechem.

— Folwarczek nasz puścić w dzierżawę, to i gotowizna będzie, i ksiądz proboszcz będzie miał daleko mniej kłopotu z gospodarstwem.

— To, to, to! — zawołał proboszcz, robiąc palcem zwykłą spiralną. — Patrzaj! patrzaj! jak to jemu zaraz do głowy przychodzi dobra myśl. Ej! chłopcze, chłopcze, co z ciebie będzie! Dzierżawa, łatwo to powiedzieć. Już i ja o tym myślałem i w rzeczy samej byłoby dla ciebie więcej gotowego grosza. Ale skąd tu wziąć dzierżawcę? Myślisz, że tak tupnąć nogą, to zaraz jak grzyb wyjdzie spod ziemi uczciwy i gospodarny człowiek z gotowizną w kieszeni? Na to trzeba czasu i starania. Nie chciałbym lada komu oddać w ręce wasze dobro, żebym potem waszą krzywdę miał na sumieniu. Ale to się zrobi, tylko poczekawszy, jak się co porządnego zdarzy. A wtedy i dalsze twoje projekta względem przeniesienia się ciotki mogą przyjść do skutku, jeżeli masz chęć pracować i zawczasu myśleć o tym, abyś na świecie dał sobie radę własnymi siłami.

— O! że mam, to mam. Może ksiądz proboszcz być pewnym — odpowiedział czerwieniejący się Ignaś, patrząc śmiało w oczy zacnemu kapłanowi.

— Jest to chęć szlachetna i Pan Bóg ci pobłogosławi, a ojciec ucieszy się w grobie, że masz takie myśli, które go przez całe życie nie odstępowały — dodał proboszcz i sam wzruszony i patrzący z przywiązaniem na ładnego chłopczyka, z którego ócz na wspomnienie ojca łzy się potoczyły. Potem dodał: — Tymczasem pojedziesz sam. Ulokuję cię, jak będę mógł najlepiej. Rozpatrz się, jak to tam rzeczy idą, obrachuj sobie dobrze, co będzie kosztować utrzymanie, kiedy i ciotkę, i kilku chłopców jeszcze będziesz miał na głowie. A jak się dasz poznać z pilności i obyczajów, to ci i zwierzchnicy chętniej pozwolą pomagać sobie własną pracą, i rodzice śmielej oddadzą ci dzieci, jak im te dzieci powiedzą, że to najpierwszy uczeń z piątej klasy, który z pierwszą nagrodą przeszedł do szóstej.

— Prawda — rzekł Ignaś pomyślawszy — tak będzie najlepiej, jak ksiądz proboszcz mówi, tylko trzeba pierwszą nagrodę w piątej klasie dostać. Kto to wie. Nie święci garnki lepią. Może i mnie się uda.

— Jak Pan Bóg dopomoże i da zdrowie i chęć wytrzymałą i niezłomną — dodał proboszcz — Bez pomocy boskiej nie ma nic i choćbyś był świętym, to garnka nie zlepisz. No, idżże teraz i przygotuj się do spowiedzi. Jutro przede mszą czekać cię Będę w konfesjonale, a po mszy dam ci komunię świętą. Tak się umocnij chłopczyku w dobrych twych zamiarach, a z łaską bożą udadzą ci się i wyjdziesz na ludzi.

— A kiedyż pojedziemy, księże proboszczu? — zapytał Ignaś całując go w rękę.

— Za trzy dni — odpowiedział proboszcz.

Ignaś wrócił do panny Teresy, opowiedział jej całą swą rozmowę z księdzem Maciejem, uspokoił ją, że najdalej za rok będą razem, a tymczasem przyjedzie na Wielkanoc i na wakacje, i wziął się do zbadania swojego sumienia. Z początku przeszkadzały mu jego piękne projekta; wyobrażał sobie to miasto, do którego miał się udać, a którego nie znał, przyszłych swych zwierzchników i kolegów; myślał, jak to on będzie gospodarzem domu, jak będzie odpowiedzialny za postęp i obyczaje uczniów, których mu powierzą, i po tej nitce rojeń, co go uniosły aż do tego poczucia własnej siły i możności stania się użytecznym sobie i drugim, przyszedł do przypomnienia ojca, którego duchowi sprawi to pociechę i radość, jeżeli duchy doznawać jej mogą. To wyobrażenie niedawno obecnego, a dziś pod ziemią leżącego ojca, rozrzewniło go tak, że upadł na kolana, zaczął się modlić i myślą przechodził wszystkie czynności, czy były takie, żeby je pochwalił ten, którego stratę opłakiwał. Tym sposobem przygotował się do spowiedzi, którą odbył ze skruchą, a przyjąwszy święty sakrament, spokojny i pełen nadziei, wziął się do spakowania swoich rzeczy i książek.

Piątego dnia był już Ignaś w Lublinie; nazajutrz po przybyciu swym zdał egzamen, a we trzy tygodnie potem już wszyscy nauczyciele klasy piątej znali Ignacego Zabużskiego, który na początku następnego miesiąca siedział już pierwszym w pierwszej ławce i jako znak swej godności prymusa otrzymał w dozór dziennik szkolny, i miał sobie powierzoną gąbkę i kredę.

VII

Jakkolwiek interesującym jest dla każdego myślącego człowieka widok stopniowego rozwijania się młodej głowy. i chwila obudzenia się ze snu serca, które zaczyna poczuwać w sobie siły i dążenia, jakich nie pojmowało w szczęśliwych latach, wzrostu i formowania się, że jednak większość woli spojrzeć na obraz już gotowy, niż usiąść spokojnie w pracowni mistrza i przypatrywać się, jak pod jego ręką rosną formy, jak kontury nabierają miąższości i barwy, jak powstają postaci żywe i mówiące, dlatego i my, nie przypisujący sobie tyle sztuki, abyśmy opisaniem tej wewnętrznej i tajemniczej roboty ducha zająć mogli, wolimy od razu przekroczyć lat kilka i postawić bohaterów naszych przed oczy czytelników takimi, jak się urobili w miarę indywidualnego usposobienia swego i zewnętrznych wpływów, którym każdy z nich ulec musiał. Parę listów jednego i drugiego, które rąk naszych doszły, zastąpią opowiadanie i dadzą nam poznać obu braci, którzy w tak odmiennych warunkach wzrośli i w części dojrzeli, a których dalszym losem radzi byśmy z serca zająć szczególnie tych z czytelników naszych, co dopiero stanęli na progu świata, których nadzieje są jeszcze nieskończone, bo nie przeszli przez zawody doświadczenia, których dusza jest jeszcze pełną ufności i wiary, bo nie dotknęli jeszcze własnymi rękami tych wszystkich mar, co na tle przyszłości rozwijają przed ich okiem tak cudowne kształty i barwią się wszystkimi kolorami prawdy i życia.

Dnia czerwca roku tak Eugeniusz pisał do brata:

"Drogi mój Ignasiu!

"Pozawczoraj przybyliśmy do Warszawy i rozpatrzywszy się trochę w tym miasteczku, jak je panna d'Arnaud nazywa, w tym miłym mi miasteczku, w którym przepędziłem kilka zim i które ma coś w sobie tak pociągającego, że choć się je nie zawsze żegna z żalem, zawsze się je wita z radością, siadam, żeby z tobą pogadać, żeby się przed tobą wyspowiadać, żeby ci udzielić wszystkich nowin, które się mnie tyczą, i żądać nawzajem od ciebie, abyś mię uwiadomił, co myślisz, co marzysz, czego się spodziewasz, co przedsiębierzesz. Uśmiechniesz się zapewne, czytając, że żądam historii twoich marzeń, od ciebie, który jesteś człekiem czynów, któryś nigdy nie budował zamków na lodzie, tak jak ja, ale zawsze myślał tylko o tym, co można wykonać i rękami własnymi urobić. Pamiętam to dobrze, kiedyśmy byli razem, że kiedym ja myślał o niebieskich migdałach, ty przez ten czas robiłeś stoliczki lub krzesełka, które cieszyły małą Bazylidę i ściągały ci podziękowanie jej matki, kiedy moje bańki pękały w powietrzu i ani mnie, ani nikomu nie przynosiły uciechy i pożytku. W piętnastym roku życia jużeś sobie urządził coś na kształt domu własnego w Lublinie, już mogłeś ciotce dać kącik u siebie, już stałeś na własnych nogach i nie dbałeś o niczyją łaskę, kiedy mnie śniły się projekta i plany, do których wykonania nie takich potrzeba było sił, jakie miałem i za którymi goniąc, czekałem, aż mi podadzą jeść i pić, aż mię ubiorą i rozbiorą, aż zajedzie powóz i przewiezie mię wśród zielonych pól i cienistych lasów, aby ręce i nogi były w pokoju, a głowa tylko aby miała swobodę i czas bujać po szerokim świecie i lecieć myślą tam, gdzieby najczynniejsze i najbieglejsze ręce nic ująć i nic rzeczywistego zlepić nie mogły.

"Szczęśliwszyś może, kochany Ignasiu, ode mnie, że czujesz zawsze ziemię pod stopami swoimi, chociaż nie mogę powiedzieć, żeby mi było źle być takim, jak jestem. Ty zapewne widzisz lepiej i wyraźniej wszystko to, co cię otacza, żywiej uderzają twoje oczy światła i cienie przedmiotów, których dotykasz, ale za to czujesz pod ręką swą wszelką chropowatość i nieraz musisz odwrócić oczy od brudu i koślawizny, które są za blisko, aby nie raziły i nie bolały. Ja mogę tylko patrzeć w oddalenie i lubię to zlewanie się kształtów, które wypełniam i urabiam myślą według mej fantazji, a ta barwa liliowobłękitnawa, bliższa nieba niż ziemi, jaką się tam wszystko przyobleka i zdobi, czaruje moje oczy i nie razi ich niczym zbyt mocnym, wy datnym i jaskrawym. Tak już widać nas Pan Bóg stworzył, a jak nam z tym będzie dalej, to czas pokaże.

"Ale chociaż nie okazywałeś nigdy usposobienia poetycznego, nie przeskoczysz tej epoki młodości, w której nawet Kepler i Lejbnic musieli być choć trochę poetami. Skończyłeś dziewiętnaście lat, kochany Ignasiu, i dlatego mogę cię zapytać, czy marzysz, o czym i o kim marzysz? Wiek, w którym jesteśmy oba, ma swoje prawa, spod których wyłamać się nie zdołamy. Bóg złożył w sercu młodym tyle świeżości, taki zapas sił na przebycie dalszej drogi życia, że każdy, jakkolwiek się wychował, czuje w sobie więcej, niż rzeczywiście może; doznaje chęci, które go z właściwej mu kolei wypychają; nie wątpi o niczym i dlatego dąży naprzód i naprzód, nie mierząc odległości, a środki, jakie ma, dopełniając tymi, które mu głowa rozkołysana do rąk podaje. I jak nie ma wierzyć w ich rzeczywistość, kiedy ciało jego nie zużyte i jak w młodym dębie pełne soków i siły; kiedy dusza jego zdrowa, nie dotknięta żadną zgnilizną, śmiało się wznosi do nieba i rozlewa po ziemi; kiedy ma przed sobą całą przyszłość i wierzy, że jeżeli jeszcze dotąd nie znalazł, to pewnie znajdzie ten punkt, gdzie oprze ów drąg, którym świat poruszy.

"Donieś mi więc o tym wszystkim, kochany Ignasiu, a ja, marzyciel ex professo , dla twojej miłości zstąpię na ziemię, wydobędę z kryjówki mej cały zapas doświadczenia, jakiegom już nabył, który tam musi być tym większy, że go nie używam dla siebie i że on tam pewnie rośnie coraz, jak kapitał złożony na procent składany. Będę ci więc radził i pokieruję twym lotem albo raczej twym biegiem uskrzydlonym, bo pewny jestem, że ty choć się puszczasz, nie wzbijasz się jak skowronek z piosnką rozlegającą się pod niebem, ale rozstawiwszy skrzydła pędzisz jak struś, nie oddalając się od ziemi i czując zawsze pod nogami swymi jej twardą i bezpieczną podporę.

"A teraz, ruszywszy ramionami i uśmiechnąwszy się ironicznie z mojej zarozumiałości, słuchaj, co ci powiem. o sobie. Nigdy nie zgadniesz, choćbyś nie wiem, jak myślał, jaki tu względem nas wykluwa się projekt, który właśnie jest powodem, żeśmy w najpiękniejszej porze opuścili Zabuże i do Warszawy przyjechali. Projekt to dla mnie tak ważny, tak pełen czarujących obietnic, że mi spać nie daje i stoi ciągle przed oczami, jak ukochane oblicze, którego każdy rys, każde wyrażenie czy radości, czy zamyślenia, czy złego humoru przytomne jest myśli i rysuje się w najdrobniejszych zmianach przed okiem duszy. Jeszcześ się nie domyślił, o co idzie, i nie radujesz się wraz ze mną, i nie marzysz, tak jak ja, niewysłowione rozkosze i zachwycenie, któremu nie wiem jak i kiedy położyć granice. Otóż ci powiem, że tu idzie ni mniej, ni więcej tylko o wysłanie nas, Stasia i mnie, do Włoch pod okiem i opieką księdza Augustyna, którego już musisz dobrze znać, bom ci o nim tyle razy już pisał. Wyobraźże sobie teraz we Włoszech mnie, wielbiciela wszelkiej piękności, kochającego kształt i formę.

w każdej rzeczy, na którą patrzę i której się dotykam!

"Nie wiem, kto natchnął tą myślą kasztelanową; sądzę, że ksiądz Augustyn, który ma nad nią wielką przewagę moralną; który chociaż młody, dziwnie się wyrobił i pod względem religijnym, i estetycznym, i siłą swego religijnego uczucia, któremu umie dać formę równie poważną, jak ujmującą, opanował prawie ducha tej kobiety, który z latami nabiera tęgości i oporu i każdemu innemu wpływowi stawi czoło harde i wolę niezłomną. Kasztelan, choćby mógł pojąć tak zbawienny zamiar, choćby najmocniej chciał, byłby tego sam nie dokazał. Panu Orlickiemu, którego przed pół rokiem pożegnaliśmy i który dziś wykłada wyższą matematykę i jeometrię wykreślną w jednej ze szkół wyższych Królestwa, nic by podobnego do głowy nie przyszło. On by nas był wyprawił nie tam, gdzie króluje piękność i sztuka, ale tam, gdzie panuje rozum i algebra.

"Otóż pewny jestem, że tę wielką radość, jakiej dziś doznaję, winienem nie komu innemu, tylko temu miłemu, pełnemu światła, pobożności i dobroci kapłanowi, którego serdecznie kocham i który mi też przywiązanie moje wzajemną odpłaca życzliwością. Przypominam sobie, żeśmy przed trzema miesiącami w poufnej pogadance mówili o tym wrażeniu, jakie ta klasyczna kraina, ta ojczyzna wszystkiego, co było i jest wielkim na ziemi, musi sprawiać na każdym, który z sercem nie zajętym próżnością ziemską i z głową świadomą tego, co było, staje przy tej kolebce przyszłości ludów, której, strzeże religia i wiara, i przy tej trumnie przeszłości, której strzeże historia i ukazuje, co i dlaczego pozostało z tego olbrzymiego życia wieków, które tam pochowane. Ksiądz Augustyn westchnął tylko i zawołał: "Ach, mój kochany! co by to było za szczęście dla nas obydwóch! dla mnie, jako kapłana, dla ciebie, jako miłośnika sztuki i piękności. Rzym już od roku spać mi nie daje".

"Widać więc, że ta myśl jeszcze głębiej wówczas wniknęła do jego duszy i że od tej chwili zaczął nad jej urzeczywistnieniem pracować. Uważałem częste jego konferencje z kasztelanem, częstsze słyszałem rozmowy ó Włoszech, do których zawsze pytaniami swymi dawała powód panna Jadwiga, poetka i artystka w duszy, chociaż ani piórem, ani ołówkiem nie umie dać ciała swojej myśli. Czy ta jej ciekawość pochodziła od niej samej, czy z insynuacji ojca i księdza Augustyna, tego nie wiem; dosyć, że zaspakajając ją, albo kasztelan ze wspomnień swych dobywał obrazy, które nam najwyższą przynosiły rozkosz, lub ksiądz Augustyn, posiłkując się swym oczytaniem, dawał szczegóły, które mnie zapalały, a na które nawet Staś, prozaiczny i do materialnego przepychu i używania skłonniejszy niż do ideałów, okazywał się nieobojętnym. Przyszło do tego, że raz nawet kasztelanowa odezwała się, że dobrze by w synu jej obudzić uczucia wyższe i mniej ziemskie widokiem tych skarbów geniuszów, którym religia udzielała natchnienia, wprzód nimby zwiedził inne kraje, w których rozum i przemysł ludzki więcej myślał o ziemi niż o niebie. Uchwycono się widać tej myśli, że podróż naszą zaczniemy od Włoch, gdzie mamy przebyć rok cały, a potem pojedziemy dalej.

"Otóż to tym sposobem, kochany Ignasiu, przyszło do projektu, który się właśnie teraz obrabia ostatecznie i który mnie tak szczęśliwym i gadatliwym zrobił. Ale ty mi tego nie weźmiesz za złe, żem ci tak wiele napisał o rzeczy, która może dla ciebie nie ma tyle uroku, co dla mnie. Musiałem podzielić się z tobą moją radością, jakbym podzielił się smutkiem, gdybym go miał, bom ci przyrzekł wyspowiadać się ze wszystkiego, co czuję, com myślał, czegom doznał. Nie skończę więc jeszcze na tym i idę dalej. Nie wiem, jak przyjmiesz przyznanie, które ci jeszcze zrobię, ale zrobić je muszę, bo mi zbyt cięży, a z nikim oprócz ciebie podzielić się nie mogę tą tajemną czy tęsknotą, czy szczęśliwością, która może maluje się na moim czole, ale której nigdy jeszcze głośno, nawet przed sobą samym nie wymówiłem, gdyż czym ona jest, doprawdy nie wiem.

"Otóż wyobraź sobie, mój Ignasiu, przez jak dziwne i niewytłumaczone przeszedłem sprzeczności. Na tydzień przed naszym wyjazdem, gdy mię ksiądz Augustyn zawołał do siebie i rzekł z twarzą, z której jaśniała radość: "No, kochany Eugeniuszu! jedziemy więc do Włoch; idzie tylko o paszporta, reszta wszystko załatwione". Wtedy rzuciłem mu się na szyję, płakałem z radości, skakałem w uniesieniu i musiałem pasować się z sobą, żeby utaić swe szczęście i nie zdradzić się przed kasztelanową, która jeszcze woli swej nie objawiła i o której nikt prócz męża i księdza Augustyna nie wiedział. Kiedy zaś raz zapowiedziała nam przy śniadaniu, że za parę dni wyjeżdżamy do Warszawy, a stamtąd my trzej udamy się do Włoch na rok cały, dziwny ogarnął mię smutek i gdybym był nie czuł się do obowiązku wyrażenia wdzięczności mej tej zacnej pani i jej mężowi, że mię nie wyłączają od tej podróży, że taki koszt dla ukształcenia mego podejmują, byłbym uciekł i skrywszy się gdzie w najciemniejszym kącie ogrodu, byłbym płakał nie łzami radości i szczęścia, ale łzami jakiejś dziwnej tęsknoty, której nie pojmuję, i bólu, którego sobie wytłumaczyć nie umiem.

"Dziś już to w części przeszło; dziś już jestem panem moich myśli, to jest o tyle, że bez oglądania się na to, co zostawiam za sobą, unoszę się za nimi na laguny Wenecji, między ryżowe pola Florencji, między groby i pomniki starego Rzymu, i wszędzie wyobrażam sobie cuda, na których samą myśl serce mi bije i głowa się zawraca. Ale tego dnia, o którym ci wspomniałem, i później przez dni kilka, znikła piękna Italia z mojej imaginacji, cała Europa zmalała i zbiegła się w jakąś niewyraźną plamkę, od której odwracałem oczy, a Zabuże urosło do kolosalnych rozmiarów, okryło się niewysłowionym wdziękiem, oświeciło się tak cudnym słońcem, żem się na nie napatrzeć nie mógł, żem z niego wyrwać nie umiał mego serca, które jakby przyrosło do tych gajów, do tej zieloności, do tego zwierciadła Bugu, gdziem tyle razy widział odbijające się niebo, a ieraz myślał i czuł, że to jedyny jego obszar, pod którym może mi być dobrze, który nie zapłynie chmurami, co rzucą cień ponury na resztę mojego życia.

"Skądże się to wzięło, kochany Ignasiu, że mi to miejsce wydało się w tej chwili dziesięć razy piękniejszym, niż było kiedykolwiek w moich oczach, niż zapewne jest w rzeczy samej? Prawda, że te ogrody, te łąki, te drzewa, te czyste fale, zawsze inne i zawsze te same, złączone są ze wszystkimi wspomnieniami mego dzieciństwa. Tum się wychował, tu wyrósł, tu pierwszy raz moja dusza zaczęła rozumieć wzniosłą mowę stworzenia i zdawać sobie sprawę z tych dziwnych objawów życia natury, co mię zawsze pociągało swym wdziękiem, ale było tajemnicą dla mojego oka i serca, pókim się nie nauczył pojmować źródła jego piękności i nie podniósł się myślą aż tam, skąd wszelkie życie i wszelki jego urok wypływa.

Wspomnienie więc tych chwil mogło obudzić we mnie żal za tym miejscem, gdziem się ocknął ze snu, poznał siebie samego i we wszystkim, co mnie dawniej cieszyło ślepo i instynktownie, zaczął upatrywać przedwiecznego mistrza i korzyć się przed Jego duchem wielkim i nieśmiertelnym.

"Ale wieleż to razy i dawniej z tymi samymi uczuciami podziwu i wdzięczności dla Stwórcy słuchałem szumu tych topoli i dębów, ustawicznego pluskania tych fal uchodzących, szmeru tych żywych i niezliczonych istot, dla których ogród ten był całym światem; wieleż razy w tym głosie tajemniczym, który mię ze wszystkich stron dochodził, słyszałem jakby pobożne westchnienie do Boga jakiejś powszechnej duszy natury; wiele razy w zmroku wieczora, przy tym gasnącym i niewyraźnym świetle, kiedy wszystkie kolory zlewają się w jedną barwę i wszystkie kształty zbiegają się w jedną jakąś ogromną i fantastyczną postać, siedziałem w milczeniu i zdawało mi się, że natura umyślnie na to zapuszcza na swoje dziwy tę uroczystą zasłonę, aby dopomóc do zebrania się memu duchowi, aby go ośmielić do jej rozdarcia i do przypatrzenia się innym dziwom nieskończonej mądrości., które za nią leżą, a wówczas wyraźnie i widomie ukazać mi się miały. Nigdy przecież nie przyszło mi do głowy, że na całym obszarze ziemi nie znajdę miejsca, którego barwy i kształty byłyby równie czarujące, które by mi wyraźniej mówiło o tej odwiecznej piękności, wcielającej się w życie widome, którego niebo byłoby bliższym mojej duszy i obiecywałoby mi szczęśliwość, jakiej pragnąć powinienem i którą jedynie zaspokoić się zdołam. I wtedy ja, którym był tak bliskim otrzymania tego, czegom jedynie pragnął, płakałem łzami tęsknoty i żalu i zdawało mi się, że tracę to, co było najlepszą częścią mojej istoty, i zostawiam tam wszystko, co mogłoby przyszłości mojej nadać wartość i cenę.

"Wytłumaczże mi teraz tę sprzeczność uczuć, tę chwilową wprawdzie, ale tak wielką, i dającą do myślenia niezgodę chęci, ten burzliwy powiew jakiegoś wiatru pełnego mocy, który podał przeciw biegowi moich myśli i zatrzymał na czas niejaki ich cały pęd i dążenie? Wprawdzie doświadczyłem już ja tego i na sobie, chociaż niedawno żyję, że i piękności sztuki nie zawsze jednakowe na mnie, a zapewne i na każdym, czynią wrażenie. Do miejsc, na które patrzymy, do dzieł ludzkich, które nas zastanawiają, przymiesza się zawsze coś z nas samych. To, co zmysły widzą, przekształca się niejako wewnątrz nas i budzi tam obraz idealny, odpowiadający naszemu chwilowemu usposobieniu, naszym myślom, uczuciom, słowem, całej naszej wewnętrznej istocie więcej może niż prawdzie zewnętrznej, która przez to nieraz albo zaciemnia się chmurą naszego serca, albo rozświetla się tym blaskiem, jaki z nas samych pada na przedmiot, którego zarysy podnosi. Być może, że i ja wówczas byłem w takim usposobieniu. Ale skąd się wzięło, co roznieciło we mnie tę łunę, która padła na to piękne miejsce mego wychowania i oświeciła je tak, że mi się wydało najcudniejszym zakątem na całej ziemi, a wszystko, co było dalej i bliżej za jego granicami — pustką niemą i głuchą, bez wartości i uroku?

"Otóż to w tym jest cała zagadka, którą chciałbym rozwikłać! Słowo, które ją rozwiązuje, przestrasza mnie; z drżeniem trwogi a razem i szczęścia wymawiam je w duszy; a jednak czuję to, że się mogę tylko łudzić, jak dziecko nie pojmujące nieskończonej odległości, któremu się zdaje, że zaraz za lasem jest niebo. Byłożby to niebo tak bliskim mnie, któremu oprócz imaginacji i serca dał Bóg przecież i dosyć rozsądku, aby odsunąć od siebie marę, która przybiera cechy prawdy i rzeczywistości, jeżeli nią nie jest? Osądź sam, kochany Ignasiu, i wysłuchaj cierpliwie tej pierwszej, a może i ostatniej spowiedzi, którą poddaję praktycznemu rozumowi twemu, nie w tej myśli, aby mię rozgrzeszył, ale żeby mię umocnił w tej walce, jaką staczam z pokusą.

"Domyślasz się zapewne, co ci mam powiedzieć, a ja czuję to, że się domyślasz po tym rumieńcu wstydu, który oblewa moją twarz, w tej chwili, kiedy to piszę. Byłażby to inna piękność, wyższa, objawiająca więcej Boga i Jego nieskończoność, niż ją objawia otaczająca mię ziemia i wiszące nade mną niebo, którąm tam wszędzie widział, kiedym z takim żalem, z takim bólem głębokim i silnym odrywał serce i oko od tych pięknych gajów, od tych róż, które się rozlegały po aksamitnej murawie, od tych fal, które niejako wykołysały moje myśli i pojęcia? I lękam się, i pragnę, aby tak było w rzeczy samej, aby słowem rozwiązującym tę zagadkę, która może się stać zagadką całego mojego życia, był ten wyraz czarodziejski, przez który świat ten żyje, trwa i jest tak pięknym; wyraz, który w całej swej pełności i potędze jest tylko w Bogu, przez który człowiek na ziemi o tyle tylko do Niego się zbliża, o ile go ma w sobie i objawić jest zdolnym. I cóż by to wreszcie było dziwnego, żeby ten śpiew miłości, rozlegający się po całym stworzeniu, odezwał się i w moim dwudziestoletnim sercu, kiedy wszystko, co mię dotąd otaczało, naciągało i stroiło jego struny, aby zabrzmiały tą harmonią, która dopełnia życia?

„Pod moim okiem i ze mną razem wyrosła i dojrzała istota rzadka i dziwna, jakiej podobnej nie spotkałem między kobietami, którem widział i poznał. Są piękniejsze foremnością rysów, wyrazem fizjonomii, kiedy je ożywia jakie uczucie, uderzy jaka myśl, jaki obraz, jaka mocniejsza i gorętsza chęć podobania się i ujęcia. Ale ta piękność ich jest jakby napływowa, nie ich własna; jest to niby cudny jakiś refleks, padający na ich twarz od zewnętrznego światła, który trwa póty, póki to światło nie usunie się i nie zamgli. Jej piękność nie potrzebuje żadnego wysilenia, żadnej zewnętrznej pobudki, żeby się objawiła oku każdego, kto na nią uważniej spojrzy; jaśnieje ona zawsze na jej twarzy, jakikolwiek jest stan jej myśli, jakiekolwiek usposobienie jej duszy; bo jest w niej samej i z jej głowy zajętej ciągle myślami wyższymi i oczyszczonymi z drobnostek życia, z jej imaginacji rojącej tylko to, co piękne i wzniosłe, z jej serca pozbawionego wszelkiej próżności i pychy, miłującego gorąco wszystko dobre i szlachetne, przechodzi do jej oka, rozlewa się po jej twarzy i ubiera jej rysy i fizjonomię. Otrzymała ona ten dar boży, który małej liczbie kobiet się dostaje; Bóg dał jej ten wyraz, który trwaniem swym ciągłym i pokojem, przypomina najwięcej ową piękność, jaką mieć muszą nieziemskie istoty i jaka może zajaśnieje na naszym czole, gdy pot pracy i kurzawa ziemi z niego spadnie, gdy zaczniemy żyć tam, gdzie wszystko czyste, jasne i nieskończone.

"Jakże chcesz, aby widok ciągły takiej kobiety, aby Jej rozwijanie się, na którem patrzał i w miarę mojego własnego rozwijania się coraz więcej pojmował, aby ta dobroć i współczucie, jakie dziecko dziecku, panienka przychodząca do samopoznania siedemnastoletniemu chłopcu, kobieta dojrzała przedwcześnie siłą ducha, mężczyźnie dojrzałemu także przed czasem — może dlatego, że pod jej okiem dojrzewał — okazywała, nie obudziły we mnie uczucia, które może jest tylko uwielbieniem, może przyjaźnią bezwarunkową i świętą, a może tą potężną miłością, która czasem staje przede mną z obliczem pełnym światłości i uśmiechem, a czasem jawi się jako straszydło z groźbą na czole, z szyderstwem i wzgardą na ustach.

"Do tej stanowczej chwili, w której dowiedziałem się, że ją stracę z oczu na lat kilka, że przez czas mojej nieobecności przyjdzie zapewne to, co przyjść musi, że ją stracę na zawsze — nie zastanawiałem się nigdy nad tym, com dla niej czuł i jak to przywiązanie, które dla niej miałem, ta cześć, z jaką korzyłem się przed jej wyobrażeniem, wpłynie na dalszy mój los, do czego zwróci moją głowę i serce. Szczęśliwy pod tym słońcem, które mi ciągle świeciło, nie pomyślałem o tym, co się ze mną stanie, gdy zajdzie na długo, gdy mi zabraknie tego światła, którego blask ozdabiał wszystko, co mię otaczało, i tego ciepła, które przenikało całą moją istotę, pod którego wpływem rosła i dojrzewała. W jej postępowaniu ze mną nie było także nic, co by mię mogło obudzić z tego błogiego stanu i dać poznać, że to jeszcze nie dosyć, że mogę się spodziewać większego szczęścia i urościć sobie jakieś prawo do tych oznak dobroci i przyjaźni, którem zawsze dotąd uważał za łaskę,

za dowód tylko jej wyższości, za ten konieczny wypływ jej anielskiej natury, co ją prowadził mimo woli do opiekowania się sierotą, do ozłocenia gorzkiej czasem jego doli wejrzeniem przyjaźni i uśmiechem współczucia. Dopiero wtedy, gdy nam powiedziano, że jedziemy, że jedziemy daleko i na długo, postrzegłem, że radość, jaka przy pierwszym objawieniu woli kasztelanowej błysnęła na mojej twarzy, okryła chmurą jej czoło i powlekła bladością niezwyczajną jej lice. Popatrzyła ona na mnie jakby z wymówką, jakby z wyrazem boki i wyrzutu, że cieszę się, iż ją porzucam. Było to jedno mgnienie, chwilka krótka, ale wymowna, którąm ja tylko uchwycił i zrozumiał, bo zaraz powstała i wyszła, i w kilkanaście minut dopiero powróciła z pokojem na czole, ale z widocznym śladem, że tylko co otarła łzy, które się nacisnęły do jej oka.

"O mój kochany Ignasiu! pojmujesz ten stan, w jaki mię wprawił ten widok. Nigdy mi się nie wydała tak piękną, nigdy postać jej słuszna i giętka nie miała więcej gracji i powagi i nigdy żadna najparadniejsza suknia nie wydawała tak jej foremnej i ulotnej kibici, jak ten prosty, jasnobłękitny szlafroczek, który ją wtedy odziewał; nigdy bujne jej włosy świetniej nie jaśniały i nie obejmowały lepiej swym hebanem jej bladego jeszcze czoła, jej lica, na które czy walka ze wzruszeniem, czy wstyd, że mu się na chwilę poddała, wydobyły lekki, różowy rumieniec; nigdy głos jej nie brzmiał słodziej i harmonijniej i uśmiech nie zdradzał więcej dobroci i serca, jak gdy patrząc na mnie tak, jakby starała się przeniknąć, czy ją pojmuję, wyrażała swoją radość, że się dogodzi mojemu najgorętszemu życzeniu; że to właśnie jest kraina, gdzie moje pojęcia o piękności i sztuce rozwiną się ostatecznie i do zupełnej przyjdą dojrzałości.

"Czy to wszystko było w rzeczy samej tak, jak mi się wydało, któż to zaręczy? Ale mógłżem wtedy rozbierać i rozważać, kiedy na sam domysł, na samo przypuszczenie, że szczęście tak nieopisane mogło być moim udziałem,

uderzony byłem blaskiem, który olśnił mię i wszystkie władze duszy pomieszał i zmącił. Uczułem tylko smutek wielki, ból niewysłowiony na tę myśl, że oto schodzi do mnie, jak anioł z obłoków, a ja odwracam się, uciekam i tracę ją z oczu na długo, a może na zawsze. Wtedy to utkwiłem ją sobie w myśli taką, jaką widziałem powracającą, ze łzą w oku, z zamyśleniem i pokojem na czole bladym i objętym w krucze jej sploty, z łagodnym i melancholicznym uśmiechem na ustach, w tym błękitnym szlafroczku, co jak szata udarta z błękitu niebios, owiewał jej kibić i okrywał postać jej kształtną i ulotną. Taką widziałem ją potem w każdym zakącie Zabuża, to wychodzącą do mnie z cienistych klombów, to błąkającą się pomiędzy różami, to siedzącą w zamyśleniu i dumającą o mnie pod starym dębem, który szumiał nad jej głową, to płynącą po wierzchu fal Bugu i igrającą z promieniami księżyca, które się łamały w jego kryształach. Dlatego to zapewne, mój kochany Ignasiu, wszystko mi się wydało tak pięknym, z tego to zapewne źródła wypływało to światło, co mnie takim objęło urokiem, stąd to zapewne ten żal, ten ból głęboki, żem opuszczał to miejsce, gdziem miał to, co mi było najdroższym, gdziem mógł kochać i korzyć się przed pięknością, która mogła mi podać gorącą rękę i żywym i wymownym okiem ukazać na niebo, a biegł czcić martwe płótno, dotykać zimnego marmuru, grzebać między ziomkami i gruzami, które może odpadły od jakiego pałacu przemocy lub od jakiego schronienia brudnej i ziemskiej uciechy.

"Był to stan gorączkowy, który naturalnie nie trwał długo. Już na drugi dzień widziałem ją taką, jaką była zwykle, spokojną, dobrą, poetyzującą razem ze mną, cieszącą się tą radością, jakiej mam doznawać, pełną czasem tego entuzjazmu, który miał ogarnąć moją duszę. Pod tchnieniem tego pokoju i burza mojego serca ucichła, wróciła dawniejsza radość, z którą wyglądam widoku starej Italii; żal za Zabużem znikł, bo unoszę z sobą tę aureolę,

która nad nim świeciła, bo obraz jej, jaki się utkwił wtedy w mojej duszy, nie odstępuje mię ani na chwilę, i kto wie, co będę widział na płótnach Rafaela i Coreggia, czy ich Madonny, czy odbicie tej anielskiej twarzy, która jest we mnie. Jestże to miłość, kochany Ignasiu, czy tylko braterskie przywiązanie, czy tylko przyjaźń pełna czci i uwielbienia? Sam nie wiem. Opuszczam ją bez bólu, lecę myślą niecierpliwą tam, gdzie jej nie ma, bez rozpaczy przypuszczam, że ją zastanę żoną innego, i ani mi przychodzi do głowy, aby mogła być moją; a jednak pewny jestem, że obraz jej nie odstąpi mię, że wszędzie, gdziekolwiek obaczę coś pięknego, wielkiego, coś godnego czci i uwielbienia, obaczę ją także; że w każdej chwili szczęścia lub smutku, stanie przy mnie widomie, poda mi rękę i wejrzeniem współczucia i przyjaźni podwoi moją radość, i zdejmie z czoła mego smutek i zwątpienie.

"Rozwiążże to zagadnienie, matematyku, sprowadź te mary do ich rzeczywistego znaczenia i zmysłem praktycznym wynajdź, co z tego wszystkiego wypaść może dla mnie i gdzie mię to zaprowadzi? Uprzedzam cię tylko, że nie do bonifratrów, bom nigdy nie myślał zdrowiej i silniej jak teraz, nigdym nie widział jaśniej jak dziś, kiedy do tego zewnętrznego światła, które pada na świat boży, przybyło jeszcze to światło, które wychodzi ze mnie, a źródło ma w tym obliczu, jakie w duszy mej noszę.

"Bądź zdrów, mój drogi Ignasiu, a odpisz mi prędko, bo twój list może mię już nie zastać w Warszawie".

Odpowiedź Ignasia była takiej treści:

"Kochany Eugeniuszu!

"Żądasz ode mnie rozwiązania kwestii, którą ci się podobało nazwać zagadką, a która wcale nią nie jest. Z całej tej poetycznej i pięknej banialuki, którąś mi przysłał, widzę dobrze, że i ty nie masz stanu swego za zagadkowy, że go owszem pojmujesz dostatecznie, ale starasz się wmówić w siebie coś innego i uczuciu, o którego naturze aż nadto jesteś przekonany, nadajesz inne, mniej straszne nazwisko. Zasmuciłeś mię bardzo, kochany Eugeniuszu, i do tej troski, jaką mam o dalszy swój kierunek na świecie, przydałeś jeszcze troskę o ciebie i obawę, aby ta gorączka, która cię trawi, nie rozwinęła się do tego stopnia, że ci odejmie wszelką siłę do tej walki, jaka ci będzie potrzebna i jaką zaczynaj zaraz z całym postanowieniem, skoro się ujrzysz za rogatkami Warszawy. Inaczej, jeżeli i nie zajdziesz do bonifratrów, to niedaleko zajdziesz w życiu, skrzywisz swoją drogę i zwichniesz nawet te skrzydła, które ci Bóg dał, abyś się na nich podniósł nad ziemię i tam odezwał się pieśnią, co by ucieszyła pracujących pod tobą, co by podniosła oczy ich do nieba, ukrzepiła nadzieją i choć tym sposobem stała się ludziom miłą i użyteczną.

"Wolałbym ja, żebyś był lekarzem, adwokatem lub czymkolwiek bądź, byle nie poetą. Wszakże, jeżeli już masz być poetą, starajże się mieć swobodę i wesołość skowronka, który zawsze był najmilszym dla mnie śpiewakiem. Przenosiłem go od dzieciństwa nad słowika i nie chciałbym, abyś wyszedł na tego romansowego i płaksiwego trelarza, który mnie rzadko cieszył, a najczęściej gniewał i nudził. Taka zaś miłość, jakiej pozwoliłeś wejść do serca i w nim się zagnieździć, może cię zaprowadzić w krzaki i ciemne zarośla, gdzie będziesz wiecznie świstał na tę samą nutę i gadał, i kwilił o tym, co ciebie tylko obchodzi, co ciebie tylko boli, a co innych nudzi i jest im obojętnym. Nazwij to herezją, nazwij matematyką, nazwij czym chcesz; ale zapomnij o tej miłości nierozsądnej i szalonej, a szczególniej nie strój jej ani w sukienki przyjaźni, ani w niewinną koszulkę braterskiego przywiązania, bo to wszystko są maski, pod którymi się ona chowa, zasłaniając rączkami swe oblicze, od którego tym prędzej odwrócić się powinieneś, im piękniejsze jest, im cię bardziej pociąga i wabi!

"Jest to zapewne rada niezmiernie prozaiczna, łatwiejsza do dania jak do wypełnienia, o tym wiem bardzo dobrze. Ale chociaż sam nie wypróbowałem jeszcze sił swoich w takiego rodzaju zapasach, zwyciężałem się już nieraz w moich zachceniach i zawsze mi do tego najwięcej dopomogła arytmetyka. Skoczysz zapewne, przeczytawszy to słowo, jakbyś kawałek lodu uchwycił. Ale siądź i porachuj ze mną. Miłość, powiesz, jest potężną i mimowolną. To prawda; ale miłość jest dobrem, nie złem, bo jest piękna i płynie z nieba; złe zaś jest brzydkie i pochodzi z ziemi. Jeżeli tedy miłość jest dobrem, powinna tym, co się kochają, dać szczęście, pokój, rozjaśnić ich oczy, aby widzieli dalszą swoją drogę, ukrzepiać ich siły, aby nią śmiało i bezpiecznie postępować mogli. Kiedyż więc ona da to szczęście, ten pokój, to jasne widzenie przyszłości dwojgu młodym ludziom, którzy się pokochali? Oto wtedy, kiedy się pobiorą, kiedy wobec Boga i ludzi będą mogli iść razem, dźwigać wspólnymi siłami wszystkie ciężary i usuwać wspólnie wszystkie zawady i ciernie, jakie na drodze swej spotkają.

"Jestże takim to uczucie, które w sercu twym powstało zapewne bez twej wiedzy i woli i może uróść do wielkiej potęgi, jeżeli się nie opatrzysz i postępu jego nie wstrzymasz? Będzieszże mógł być mężem panny Jadwigi? A ona czy będzie mogła i czy zechce być twoją żoną? Wszystko to są kwestie, które rozwiązać nie trudno, zastosowawszy zwłaszcza do nich rachunek. Skończyłeś dwadzieścia lat, a ona ma dziewiętnaście. Tyś jeszcze za młody, ona już dojrzała i nie będzie mogła czekać, aż z młokosa staniesz się mężczyzną, a choćby nawet zaczekać chciała, nie pozwolą na to rodzice i jej położenie. Tyś szlachcic i ona szlachcianka; nazwiska wasze nie tylko równe, ale nawet takie same. W tym nie byłoby trudności. Ależ ta mitra książęca, która ze strony matki nad jej nazwiskiem szlacheckim wisi! Zdołaszże ją usunąć, gdy ją trzyma ręka tak silna, jak ręka kasztelanowej, choćby nawet panna tego chciała, co jeszcze wątpliwe, i dopomagała ci do tak wielkiego zwycięstwa nad przesądem, nad pychą rodową, nad tymi wszystkimi namiętnościami, w których nie ma nieba ani troszki, ale za to ziemia z całą swą siłą podnosi je jak tarczę, która odeprze twoje ataki. Bardzo wątpię, bardzo wątpię. Dodaj do tego i to, co się najłatwiej daje wyrachować, a co i chłopi, i mieszczanie, szlachta i panowie, a nawet poeci i matematycy obrachowują i obrachowywać powinni. Cóż ty masz? Nic, tylko skrzydła i piosnkę w piersiach; a ona ma dobra i kapitały. Czymże wypełnisz tę próżnię kieszeni, która was zawsze zrobi nierównymi, chociażbyś we wszystkim innym przenosił ją głową.

"Tak więc, biedny Eugeniuszu, to proste postawienie przy sobie okoliczności, ta wymowniejsza od twych frazesów arytmetyka najjaśniej ci dowodzi, że pobranie się wasze jest niepodobnym, a nadzieje twe są to gruszki na wierzbie, nic więcej. Jeżeli jeszcze przyzwiesz na pomoc jeometrię i przypomnisz sobie wszystkie przypadki tej prostej, ale wybornej nauki o przystawaniu trójkątów, która do twojego położenia tak dobrze zastosować się daje, przekonasz się, że ta miłość nie obiecuje ci ani szczęścia, ani pokoju, bo was nie połączy, ale owszem rozdzieli, bo nie ma ani jednego warunku, który by was do siebie mógł zbliżyć i porównać was z sobą zdołał. Jeżeli ci tedy nie da szczęścia, da ci koniecznie niedolę, gdyż tu środka nie ma; odbierze ci swobodę na długo lub na zawsze, zwichnie twoje najlepsze chęci i wyczerpnie siły na sięganie po to, czego dosięgnąć nie możesz. Tym sposobem stanie się ona nie dobrem, ale złem, nie uczuciem pięknym i z nieba płynącym, ale jakimściś brzydkim i samolubnym ziemskim zachceniem, które cię poniży i od którego, jak od jakiej zmory, przybierającej postać i pozór prawdziwej miłości, powinieneś odwrócić oczy i odżegnać się uczciwym postanowieniem i przedsięwzięciem męskim i rozumnym.

"Na tym kończę te wszystkie wywody i perswazje, które, daj Boże, aby trafiły do twego przekonania. Sameś winien, jeżeli wszystko to trąci cokolwiek klasą. Napisałeś: "Rozwiąż to zagadnienie, matematyku!"

Rozwiązałem je więc jako niedawny student, który dziś oglądając się po szerokim świecie, żałuje serdecznie swej ławki szkolnej i z ukontentowaniem wraca do tego wszystkiego, czego się na niej nauczył. Żartuj więc sobie z moich argumentów, jeśli ci się podoba; ale, na miły Bóg, spojrzyj na świat własnymi oczami, a nie przez pryzmat tej niebieskiej sukienki, tej bladoróżowej twarzy, tych czarnych oczów i hebanowych włosów, które wyrzuć z serca i myśli. Jeżeli kochasz prawdziwie sztukę, jeżeli chcesz być użytecznym sobie i drugim, korzystajże z zapałem z tej okoliczności, jaką ci podaje podróż, oddaj się pracy i nauce i nie gniewaj się na mnie, że tak przemawiam, jak gdybym nie był od ciebie młodszym i wiekiem, i ukształceniem. Bo któż wie, kochany Eugeniuszu, czy nie jestem starszym — doświadczeniem? Czy przebierając się własnymi siłami przez ciernie i głogi życia, nie nauczyłem się jego sekretów lepiej niż ty, któryś chodził od niechcenia po ścieżkach żwirem ubitych, między klombami, które tylko bawiły twoje oczy, któryś nie miał nic do zrobienia, nic do wywalczenia, bo wszystko ci dano zrobione i gotowe. Czyś na tym zyskał, czy stracił, to się dopiero później pokaże, jak sam piszesz. Ja jednak nigdy żałować nie przestanę, żeś nie siedział obok mnie i dalej na ławce szkolnej tak jak dawniej w Hrubieszowie; żeś się nie wychował tak jak ja, biedak, między równymi nam biedakami, ale wydelikatniał jak panicz i puścił się myślą, a może i wrósł sercem w świat, który nie jest twoim i który cię zawsze za przybysza i natręta uważać będzie. Lecz dosyć już o tym. Teraz powiem ci o sobie.

"Wiesz, że po skończeniu gimnazjum rok jeszcze siedziałem w Lublinie, mając u siebie czterech chłopaków na stancji i stole, których mi na prośbę ich rodziców i dalej trzymać i uczyć pozwolono. Tymczasem pozbywałem się powoli swoich gratów, przygotowywałem ciotkę do opuszczenia miasta, które niezmiennie polubiła dla sąsiedztwa pp. wizytek, gdzie bardzo często bywała; i pracując bardzo ciężko, mogę powiedzieć, nad dziećmi, którym nie chciało się uczyć, rozmyślałem nad tym, co z sobą dalej zrobię, jak się obrócę na świecie, jakiemu oddam się zawodowi? Nauczycielstwo stanęło mi kością w gardle i wyrzekłem się wszelkiej myśli szukania w tym zawodzie stałego zajęcia i stałego funduszu na przyszłość. Gdybym jeszcze miał za co przygotować się tak, żebym mógł mieć nadzieję, a raczej pewność otrzymania publicznej posady w jakiej znaczniejszej szkole, może bym się był odważył spróbować szczęścia i wdałbym się był gdzie do uniwersytetu. Ale z tym, co mieć mogłem, trudno się było ryzykować i puszczać na niepewne. Dałem więc za wygraną wszelkiej pedagogii, tak publicznej, jak prywatnej, dociągałem tylko do końca roku szkolnego, aby uczciwie wyjść z przyjętych zobowiązań, a gdy się skończył, sprzedałem resztę moich ruchomości, odprowadziłem ciocię Teresię do wizytek, gdzie sobie zamieszkała, niosąc pomoc w gospodarstwie tych szanownych kobiet i utrzymując się, co do odzienia swego i innych potrzeb, z tego fundusiku, jaki ma, a sam udałem się do miejsca naszego urodzenia, postanowiwszy wziąć się do roli i pracować na swoim tak, jak pracował i utrzymywał się nasz ojciec.

"Nie widziałem Sawina lat trzy. Biedne to miasteczko wydało mi się wcale inaczej niż wtedy, kiedyśmy tam przyjechali na wakacje z Hrubieszowa. Niestety! ja wyrosłem, a tam wszystko zmalało; moje oczy nauczyły się patrzeć: dalej i szerzej, myśli szukały jakichściś dróg rozleglejszych, jakichściś zawodów, gdzieby te nagromadzone w głowie i sercu siły i środki przydać się mogły, a tu wszystko było tak ciasne, tak ograniczone, żem wkrótce zmiarkował, że to miejsce nie dla mnie, że trzeba jeszcze gdzie indziej się wypróbować, przez inne jeszcze przejść szkoły, nimbym mógł się tak zasklepić i w tej małej i ciasnej skorupie oddychać swobodnie i znaleźć to uspokojenie, jakie tam znajdował nasz ojciec. Przy tym i materialne znalazły się trudności, które mi nie pozwalały zagrzebywać się w tym zakącie, choćbym nawet był starszym, choćbym już był przeszedł przez próby życia, pragnął odpoczynku i na niego zasłużył.

"Folwarczek nasz, z którego od świętego Jana wyprowadził się dzierżawca, przez te kilka lat podupadł i zmarniał pod jego zarządem. Pokazało się, że to był trochę szachraj, przy tym wielki niedbalec, że zapuścił ziemię, porujnował budynki, tak że przyprowadzenie wszystkiego do dawnego stanu wymagało nakładu, którego naturalnie nie miałem. Jeszcze większego nakładu i kapitału potrzeba było na bydło, konie, narzędzia gospodarskie itd., czego wszystkiego nie było. Ksiądz Maciej martwił się tym stanem naszego mająteczku, ale mu zaradzić nie mógł. Cóż tedy miałem począć? Oto uspokoiłem troskę kochanego opiekuna naszego, żem jeszcze za młody na gospodarza, że innym sposobem dam sobie radę, a on niech znajdzie jakiego uczciwego dzierżawcę, który by miał swój własny remanent, i który by dla swojej wygody i interesu starał się przyprowadzić dom i zabudowania gospodarskie do lepszego porządku. Warunki to były trudne; ale jakoś prędko wynalazł się człowiek zamożniejszy, który je przyjął i obowiązał się dopełnić ich sumiennie i uczciwie.

"Takim sposobem, kochany Eugeniuszu, zostałem prawie bez dochodu, bo mam zaledwie kilkaset złotych; ale za to uspokoiłem sumienie księdza Macieja, któremu dziury naszych dachów, powybijane okna, poobalane parkany spać nie dawały, i może uspokoiłem cień naszego ojca, który tak przywiązany był do tego miejsca, gdzieśmy się porodzili, i które wystarczało jego umiarkowanym chęciom, a dawało tyle zajęcia jego energicznemu ciału i energiczniejszemu jeszcze duchowi. Jeżeli cię to zająć zdoła, tak jak mnie interesuje, donoszę ci, że niedawno odebrałem list od księdza Macieja, w którym uwiadamia mnie, że wszystko tam idzie jak najlepiej, że dzierżawca ów jest w rzeczy samej człowiek uczciwy, dobry gospodarz, że co obiecał, dotrzymuje, że w rachunkach jego nie ma ani trzech groszy fałszywie podanych, żebym nie poznał dziś ani domu, ani obejścia, co wszystko niemal tak wygląda, jak wyglądało wtedy, kiedyśmy byli dziećmi. Dzieją się jeszcze, jak widzisz, cuda na świecie.

„Nie mając co robić w domu, a prawdę mówiąc, nie mając tam nawet co jeść, bo między wyjściem jednego dzierżawcy, a przyjściem drugiego, była to pustka w nic nie opatrzona; nie chcąc być dłużej ciężarem księdzu Maciejowi, który mię i tak przez kilka tygodni karmił, pożegnałem Sawin, pomodliłem się gorąco na grobie rodziców za ciebie i za siebie i puściłem się w świat szukać kawałka chleba.

"Zapytujesz mnie, czy marzę, o czym marzę? Z tego com ci opisał, widzisz, że i wówczas, kiedym dopiero zaczynał osiemnasty rok, już musiałem marzyć. A o czym? — Oto o tym zajęciu, które mi da chleb powszedni; o tej pracy, która odnowi na moim grzbiecie opuszczający mię surdut, podreperuje płaszcz, którego podszewka przepuszczała już watę, o tych środkach, które odnowią cokolwiek moją bieliznę i moje buty postawią w możności odpierania powierzchnią swą błota i wilgoci. Wszystko to rzeczy niepoetyczne, ale kiedy ich nie ma, trudno wtedy marzyć o niebieskich migdałach. A może to i na lepsze wychodzi młodemu, kiedy go bieda zmusza i przyzwyczaja zastanawiać się nad prozą życia i oglądać się po świecie dla wyszukania, gdzie jest droga, którą dojdzie do tych rzeczy nieładnych i niepoetycznych, ale bez których nic pięknym się nie wyda. Niejednemu dostatek, który go karmi i odziewa bez jego wiedzy i przyczynienia się, wychodzi na gorsze, bo pozwala niedołężnieć wszystkim jego siłom, które do zupełnego z czasem przyjść mogą uśpienia.

"Ale tu nie o tym mowa. Chciałem ci tylko dać poznać, że nie miałem wówczas, a nie mam i dziś czasu bujać po świecie marzeń; że nie mam czasu przypatrywać się smukłym kibiciom, białym i błękitnym sukienkom, niebieskim i czarnym oczom, lnianym i hebanowym włosom. Na twoje więc zapytanie "o kim marzysz?" odpowiadani ci wprost, że o nikim, i to właśnie dlatego, że nie mam czasu. Wielu ze skargą wymawia te słowa; a niejeden nie wie o tym, że byłby weselszym i zdrowszym, spokojniejszym i śmielszym, gdyby tnie miał czasu troszczyć się o fraszki i obawiać się zmiany losu i fortuny. Ale dość tych uwag. Powiem ci teraz, co robię, jak się utrzymuję i co dalej zamyślam począć.

"Domyślisz się, że mając tylko kilkadziesiąt złotych w kieszeni, nie mogłem się brać do niczego takiego, co by mi obiecywało dalsze widoki, a nie dawało zaraz dochodu i pomocy. Musiałem więc na razie chwycić się znowu nauczycielstwa jakkolwiek mi się sprzykrzyło i nie odpowiadało memu usposobieniu, które innego wymaga pola. Przypadek zdarzył, że właśnie jedna matka przywiozła źle przygotowanego synka do Lublina, dokąd udałem się najpierwej, i chciała go koniecznie umieścić w klasie trzeciej. Po egzaminie naznaczono go do pierwszej. Mama rozgniewała się i postanowiła wrócić z paniczem do domu. Ale trzebaż było kogoś wziąć, żeby chłopiec nie próżnował. Zarekomendowano mnie i ugodziłem się za półtora tysiąca złotych. Czy ty wiesz, Eugeniuszu, co jest półtora tysiąca złotych dla człowieka, który ma trzy koszule i donasza ostatnią parę butów? Pewnie nie wiesz i choć nauczycielem twoim był znakomity matematyk, sumy tej nie byłbyś w stanie zrachować, tak ogromną, tak niewyczerpaną się wydaje. Dostałem z góry blisko trzecią część mojej rocznej pensji. Mogłem się tedy jakkolwiek oporządzić i uspokoić, mając na rok cały zapewnione utrzymanie. Ale przybywszy do tego domu, postrzegłem wkrótce, że mnie tu gorzki spotka zawód, że z tej wielkiej sumy nie wszystko mi się dostanie, że bodaj, czy mi nie przyjdzie poprzestać na tym, com wziął od pani z początku, gdy mię szczodrobliwością swoją zachęcić, a może i złapać chciała.

Dziwneż bo u nas są postacie, których ty nie widzisz, i szkoda, że nie widzisz, bobyś może z nich lepiej niż ja korzystać potrafił.

"Majątek ładny i mógłby być intratnym, gdyby choć trochę więcej porządku, a mniej próżności; gdyby ci ludzie, którym Bóg dał wszystko, co trzeba, zajmowali się tym, czym się zajmować powinni, a nie tym, co się na nic nie zda, a tylko śmiesznymi ich czyni. Ale tu pan, zamiast gospodarować, zbiera numizmata, stare szable, czaszki i różne wykopaliska, przepłaca te wszystkie osobliwości, a na parobków, na dobre pługi, na sieczkarnię i młockarnię pieniędzy nie ma. Pani maluje, admiruje naturę i na najpiękniejsze łąki każe wypędzać krowy, jako ożywiające pejzaż i robiące okolicę malarską. Wiele zaś ma tych krów, nie wie; jaki z nich dochód i czy jest jaki, także nie wie. Byłoby to jeszcze pół biedy; ale te zdobyte osobliwości, odmalowany bukiet lub widok, trzeba komuś pokazać, przed kimściś pochwalić się. Stąd zapraszanie gości, częstowanie ich, stąd potrzeba galonów dla lokaja, ładnej porcelany i fajansów, błyszczących świeczników i lamp kosztownych; bo i pan, i pani lubią, żeby wystąpić całą gębą, jeżeli już występować. Łatwo się domyślisz, że to wyczerpuje dochód, bo te wszystkie niepotrzebne wydatki stoją w budżecie na pierwszym miejscu, nakłady gospodarskie i podatki idą dalej, opłata ludzi jeszcze dalej, a zapłata tak nazwanego korepetytora jest na samym końcu. Dostaje mi się więc z mojej gaży bardzo niewiele, a choć tu już jestem więcej niż rok, jeszczem i połowy nie wybrał.

"Dlaczegoż się ich trzymasz? — zapytasz. Zapewne, powinien bym był dawno porzucić; bo chociaż nie mogę powiedzieć, żeby to byli ludzie źli, nieuczciwi, ale gniewa mię i niecierpliwi naprzód to, że nie robią tego, co powinni, i że niedorzeczne amatorstwo przekładają nad obowiązek; po wtóre, dojmuje mi niedostatek wielu rzeczy, a tnie mogę grosza ciężko zapracowanego wycisnąć; a nareszcie do ostateczności przywodzi mię mój uczeń, nieuk i próżniak, nad którym pocę się i mozolę, a widzę, że to na próżno, że ani ja, ani żaden święty z gliny tej garnka nie ulepi. Wszakże łatwiej jest powiedzieć sobie: porzucę i pójdę, niż porzucić i pójść, kiedy jeszcze nie wiem, dokąd mam się udać i z czym wyruszę w drogę.

„Położenie tedy moje, jak widzisz, nie jest do zazdrości. Jednak nie martw się nim, gdyż bądź co bądź nie zostanę tu długo. Za kilka tygodni mam odebrać swoją należytość; przyrzekli mi to solennie. Jeżeli nawet nie odbiorę wszystkiego, umyśliłem opuścić ten dom antykwariusza i artystki i udać się z jakim takim zapasikiem, jaki zbiorę, do Warszawy. Odwagę mam, pracy się nie boję, złotych gór nie przywykłem sobie obiecywać, ale coś mi zawsze mówi, że tam, gdzie tyle ludzi żyje i kieruje się, i ja się zmieszczę i pokieruję. Do czego się tam wezmę, jeszcze nie wiem, jeszczem nad tym nawet dobrze nie myślał i nie zastanawiał się. Zresztą, cóż by mi tu pomogło myślenie, kiedy przedmiot jego nie może być wyraźny i ściśle oznaczony. To są takie rzeczy, które trzeba widzieć, dotknąć ich, żeby się przekonać, czy to mara i widziadło, czy coś takiego, co ma duszę i ciało, co ująć i do siebie przygarnąć zdołam.

"Tak więc najdalej we wrześniu spodziewam się być w Warszawie. Szczęśliwym będę, jeżeli cię jeszcze zastanę, chociaż z drugiej strony wolałbym, żebyś jak najprędzej wyjechał. Jeżeli więc nie obaczymy się tak prędko, jedź zdrów, kochany Eugeniuszu! Umocnij się duchem przeciw pokusie, która cię zwodzi i jak owe widma bajek, których słuchaliśmy kiedyś razem, może cię zaprowadzić na jakieś trzęsawisko, gdzie ugrzęźniesz tak, że ci nawet te skrzydła, na których lubisz bujać ponad ziemią, nie pomogą. Ściskam cię z całej duszy i wyglądać będę twego powrotu, który daj Boże, aby mi cię oddał zdrowym i takim, jakim bym cię chciał widzieć".

"P. S. Nie pisz już do mnie do Sosnówki, boję się bowiem, żebym się z twym listem nie rozminął; ale jeżelibyś się nie mógł mnie doczekać, zostaw do mnie pożegnalny i pocieszający mię liścik w domu kasztelana, w którym oznacz mi dokładnie mieszkanie pana referendarza oraz mieszkanie ciotki naszej Herminii.

"Jeszcze ci tu jedną muszą zrobić wymówkę. Od śmierci naszego ojca, raz tylko byłeś w Sawinie. Zapewne nie zależysz od siebie, ale w ostatnim roku twojej bytności w Zabużu mogłeś i powinieneś był wyrwać się choćby na parę dni dla odwiedzenia księdza Macieja. Nie sądzę, abyś zapomniał o tym, że jemu to winieneś, że masz takich opiekunów, którzy ci dali wychowanie i utrzymują cię na równi ze swym synem. Byłaby to niewdzięczność, do której zapewne nie jesteś zdolnym. Aleś się zapomniał, kochany Eugeniuszu, rozbujał w sferach wyższych i roztrzepał w pogoni za tą nieszczęśliwą gwiazdą, która cię odprowadza od ziemi. Jest to błąd, który postaraj się naprawić. Ksiądz Maciej mówił mi, nasunąwszy brwi i pokrywając żal, który widać czuje głęboko: "To, to, to! Eugeniusz spaniał, zapomniał o mnie. A nie godziłoby się, nie godziłoby się". Nic na to nie odpowiedziałem, bo cóż było odpowiedzieć, kiedy miał rację, alem się mocno zawstydził za ciebie. Napiszże do niego przed wyjazdem, ale napisz tak, jak na to zasługuje ten najlepszy przyjaciel naszego ojca, ten człowiek tak rzadki, w prostocie swej tak niepospolity, którego serce, choć je chropowata okrywa powłoka, świeci w moich oczach jak brylant w ołowianej oprawie".

VIII

We wrześniu tegoż samego roku stanął dyliżans w Gończycach, na trakcie lubelskim i na połowie drogi między Lublinem i Warszawą. Dyliżans był wewnątrz pełny, a na wierzchu, gdzie są także trzy miejsca, trochę tańsze i niezbyt wygodne, zwłaszcza w porze chłodnej i dżdżystej, siedział młody człowiek dość słusznego wzrostu, okryty zszarzanym cokolwiek płaszczem i poglądający ciekawie na tę dolinę, mającą z jednej strony dom pocztowy, z drugiej wielką oberżę, i która mogłaby być dziwnie piękną, gdyby choć trochę ręka ludzka i zmysł porządku postarały się ją ozdobić i oczyścić. Młodzieniec to był bardzo przystojny, regularnych rysów, świeżej i zdrowej cery, z czołem białym i szerokim, które objęte było włosami blond, dość nisko, ale zgrabnie przystrzyżonymi. Jasne wąsiki zaledwie puszczały się na wierzchniej wardze, ale już zaczynały dodawać męskości jego twarzy i odpowiadały wejrzeniu pięknych jego, błękitnych oczów, pełnemu śmiałości i determinacji. Ubiór nie okazywał wielkiej zamożności, ale gdy odrzucił płaszcz i powstał na dyliżansie, wyciągając się i prostując, widać było surducik czysty, zapięty i zgrabnie obejmujący jego słuszną i kształtną kibić, z której łatwo było poznać siłę i tę pewność ruchów, jaką daje umysł przytomny i niezaspana dusza. Czytelnicy domyślają się, że to był Ignaś Zabużski, jadący do Warszawy i z tej wysokości, na której siedział, poglądający na szeroki świat, który się roztaczał przed jego okiem w nieogarnionych przestrzeniach, a na którym jednak nie wiedział, gdzie i jak się pomieści.

Gdy konie już były zaprzężone, wyszedł z domu pocztowego jakiś mężczyzna słuszny, już niemłody, z wyrazem twarzy szlachetnym, ale niby pańskim, w wierzchnim ubraniu dość ciepłym, ale zagraniczną jakąś mającym formę, z kołdrą flanelową na ręku i torbą podróżną z jasnej skóry, z zameczkiem kształtnym i świecącym. Równie mina, jak i strój okazywały człowieka bogatego, zdradzały pana przywykłego do zagranicznych zwyczajów, form i podróży. Gdy się zbliżył do konduktora, stojącego przy powozie, ukazując na puste miejsce obok naszego bohatera, rzekł:

— Więc tam, panie konduktorze?

— A jużci tam — odpowiedział konduktor — innego miejsca nie ma. Proponowałem tu niektórym młodszym panom, czyby się nie chcieli zamienić, ale żadnemu to ani w głowie.

— A, któż pana o to prosił? — rzekł ów jegomość uśmiechając się. — Jak kto zapłacił, tak ma prawo siedzieć.

— Zapewne — odpowiedział konduktor — ależ tam jaśnie wielmożnemu hrabiemu będzie niewygodnie.

— Niejednemu, mój panie — rzekł hrabia — jest niewygodnie, jeżeli się spóźnił. Ale sam sobie winien; musi przestać na tym, co zastał.

— I to prawda, jaśnie wielmożny panie — odpowiedział konduktor. — Lepiej by było na świecie, żeby każdy był kontent z tego, co ma.

— Rad nierad musi być kontent ze złotówki, kto nie ma dukata — mówił hrabia i zaczął włazić na wysokie siedzenie, które mu się dostało.

Ignaś, który słyszał tę rozmowę, kontent z towarzysza, który mu się dostawał, powstał z miejsca, podał mu rękę i pomógł do wejścia na wierzch dyliżansu. Hrabia grzecznie mu podziękował, usadowił się na drugim końcu koziołka, nie tak niewygodnego, jakby się jakiemu pieszczochowi zdawać mogło, okrył sobie kolana i nogi kołdrą i zapaliwszy sygaro, zaczął się przypatrywać młodzieńcowi, który obok niego siedział, kiedy niekiedy tylko nań skromnie poglądał i widocznie sam rozmowy rozpocząć nie śmiał.

Gdy powóz ruszył, hrabia po niejakim czasie obracając się do towarzysza swego, rzekł:

— Nie jest tu tak źle, jak się konduktorowi zdawało.

— Zwłaszcza wieczorem, panie hrabio — odpowiedział Ignaś — kiedy wilgoć przybije kurzawę.

— Pan jedziesz tak od samego Lublina? — zapytał hrabia.

— Dla dwóch przyczyn — odpowiedział Ignaś — raz, że innego miejsca nie było...

— To przyczyna istotna — mówił hrabia z uśmiechem — i wszystkie inne ustąpić jej muszą.

— Dla mnie i druga jest istotną, panie hrabio — rzekł nasz bohater — a może nawet istotniejsza od pierwszej.

— A ta jest?

— Jest ta — mówił Ignaś patrząc mu bystro w oczy — że miejsce to jest tańsze, a mój fundusz bardzo szczupły i nie wiem, jak prędko i jakim sposobem odnowić go zdołam.

Hrabia popatrzył z zajęciem na ładnego młodzieńca, który się tak otwarcie tłumaczył, i rzekł:

— Wszelki ubytek w funduszach, jaki człowiek ponosi, odnawia się i zapełnia dwojakim sposobem. Albo dochodem od tego kapitału, jaki mu Bóg dał w ziemi i gotowiźnie, albo od tego kapitału, jaki mu dał w zdolnościach i pracy. Pierwszego pan zapewne nie masz.

— Nie mam wcale — odpowiedział Ignaś stanowczo.

— A drugi? — zapytał hrabia.

— Sam go ocenić nie mogę — rzekł młodzieniec czerwieniąc się. — Ile jest i jak wiele to przynieść może, także nie wiem. Zależeć to będzie od sposobu, jak użytym zostanie to niedostateczne zapewne przygotowanie, którem odebrał w szkołach, i to myślenie nad drogami życia, do czego mię od czternastego roku zmuszała ta okoliczność, żem zostawiony był własnym siłom. Gdyby dochód mój — dodał Ignaś z wyrazem postanowienia — zależał od odwagi, jaką mam, podjęcia się każdej pracy i od chęci wykonania jej dobrze i sumiennie, miałbym wiele.

Hrabia słuchał go z uwagą, popatrzył nań ze współczuciem, potem wyciągając rękę, ścisnął podaną sobie dłoń młodzieńca i rzekł:

— Poznajmy się lepiej. Jak się pan nazywasz?

— Ignacy Zabużski — odpowiedział Ignaś.

— Czy krewny kasztelana i referendarza Zabużskich? — zapytał hrabia.

— Pokrewieństwo jest, ale dalekie — odpowiedział młody człowiek.

— Czy pan na tej okoliczności budujesz jakie nadzieje? — mówił hrabia.

— Żadnych, panie hrabio — odpowiedział Ignaś. — Pana referendarza nie znam wcale i nie wiem nawet, czy o nas słyszał. Kasztelan jest człowiek zacny i dobry, o tym wiem. Ale u niego wychował się mój brat; nie śmiałbym więc narzucać mu jeszcze nowego obowiązku, jeżeli to jest obowiązkiem krewnych pomagać tym, którzy sami sobie radzić powinni.

— Dobrze pan robisz, że więcej polegasz na sobie jak na innych — trzekł hrabia. — Wszakże udaj się pan do nich, przybywszy do Warszawy. Niekoniecznie tu o to idzie, żeby pomóc datkiem, pieniędzmi. Taka pomoc bywa nawet często szkodliwą temu, który ją odbiera, a przykrą jest temu, od którego się jej wymaga. Ale pomóc młodemu radą, rekomendacją, otworzyć mu drogę i nauczyć, jak ma nią iść, żeby się nie zbłąkał, to jest obowiązkiem każdego krewnego, który ma znaczenie i którego słowo i prośba mają pewną wagę. Panowie Zabużscy oba są w takim położeniu, i nie sądzę, aby takiej pomocy panu odmówili. Czy masz pan jeszcze kogo znajomego w Warszawie?

— Nikogo, panie hrabio — odpowiedział Ignaś — oprócz jednego przyjaciela i kolegi z Lublina, który od dwóch lat jest aplikantem w komisji skarbu.

— I ta znajomość — rzekł hrabia — przyda się panu, bo cię przekona, jak wiele sił i czasu marnuje się na aplikacji, na ciśnieniu się do urzędów, których nie może być tyle, ilu jest żądających i potrzebujących chleba; na wyglądaniu, często przez kilka lat daremnym, awansu lub śmierci tych, co się uwzięli siedzieć na jednym miejscu i umierać nie chcą. Czy pan myślisz na tej samej drodze próbować szczęścia?

— Zdaje mi się, że innej nie ma — odpowiedział Ignaś patrząc mu w oczy z ciekawością, co też na to odpowie.

— Próbuj pan — rzekł hrabia — jesteś, jak uważam, młody człowiek czynny, przytomny i energiczny. Może cię ocenią, może przypadek zrobi w tym gęstym szeregu jaką lukę" którą ci się uda zapełnić. Ale mnie się zdaje, że są jeszcze inne drogi, po których prędzej można dojść do celu. Tylko nie wiem, czy pan zastanowiłeś się już dobrze nad tym, co właściwie jest tym celem, do którego dążysz. Zapewne, że nie. Otóż powiem panu. Jeżeli celem tym jest władza, a przy tym sfera użytecznego działania, to zapewne nie ma innej drogi, jak służba publiczna, jak podnoszenie się stopniowe z urzędu na urząd, póki kiedyś, pod koniec życia, dojdziesz do tego, coś zamierzył, zapewnisz sobie byt wygodny i utrzymanie przyzwoite i dostateczne do śmierci. Ale tu początek jest niezmiernie ciernisty, postęp nadzwyczaj powolny i ryzyko niesłychane. Więcej bowiem zależy od szczęścia, od przypadku, niż od zasługi, pracy i zdolności. Żeby ten zawód przejść, potrzeba trzech rzeczy: naprzód zasobu pieniężnego w młodości, żeby wytrzymać czas, często kilkoletni, służby bezpłatnej; po wtóre, wielkiego zasobu cierpliwości, żeby się nie zrażać żółwim postępem i pomaleńku, co kilka, co kilkanaście lat, podnosić się z jednego stopnia na następny; nareszcie wielkiego zasobu filozofii, żeby widząc się już bliskim celu, z zimną krwią przepuścić mniej zasłużonego, który przejdzie panu przed nosem, i usiądzie na tym miejscu, do któregoś całe życie dążył. Czy pan masz wszystkie te nieodzowne do tej drogi warunki?

— Zdaje mi się — odpowiedział Ignaś, który słuchał z ukontentowaniem tych słów jasnych i zdających się być wypływem praktycznego rozumu i doświadczenia — że nie mam żadnego z nich, a szczególniej nie mam pierwszego, bez którego drogi tej zacząć trudno.

— Nie dlatego wystawiłem tę rzecz z takiej strony, żebyś się pan zrażał — rzekł hrabia — bo pierwszy warunek może się znaleźć przy pomocy krewnych i znajomych, a nade wszystko przy innej pobocznej pracy, do której pan możesz być zdolnym. Pozostałe dwa mogą panu być niepotrzebne. Możesz być jednym. z tych szczęśliwych, którzy przy zdolności i zasłudze postępują szybko i nie dają się wyprzedzać nikomu. Wszakże widząc, żeś młodzieniec rozsądny i patrzysz na świat zdrowymi oczami, nie chciałem pana łudzić obrazem zwodniczym, który by ci dał nadzieje mogące się wcale nie ziścić. Każda rzecz ma dwie strony i najbezpieczniej jest widzieć obedwie. Przy takiej znajomości łatwiej jest ustrzec się złego wyboru lub wybrawszy złą drogę i widząc, dokąd dalej prowadzi, można jeszcze cofnąć się w porę i szukać innej.

— Nieskończenie wdzięczny jestem panu hrabiemu, że mię raczysz oświecać — rzekł Ignaś z wyrazem prawdy i przekonania. — Zastanawiałem się ja nad tym wszystkim i sam, ale niedoświadczenie okrywa zwykle myśli młode jakąś mgłą, przez którą nie wszystko widać jasno i wyraźnie. Dziś, z łaski pana hrabiego, starszym jestem o lat kilka.

— Bardzo się cieszę — rzekł hrabia — że to, co mówię, taki robi skutek. Idźmy więc dalej. Drugim celem, jak dla pana, może być wyrobienie sobie pewnego stanu, nabycie biegłości czy w jakiej nauce, czy w sztuce, czy w handlu, czy w przemyśle, czy wreszcie w jakim rzemiośle. Bo każda praca jest uczciwą, każda biegłość i postawienie się na wyższym stopniu w którymkolwiek z wyżej oznaczonych zawodów, da panu utrzymanie, nawet lepsze, niż daje urząd, i niezależność, jakiej żaden urząd nie daje wcale. Otóż do takiego celu prowadzi dróg bardzo wiele. Możesz pan być naprzód lekarzem albo prawnikiem. Zostawszy lekarzem, możesz być zaraz pewnym jakiego takiego utrzymania i przy dalszej sumiennej pracy, ciągłym doskonaleniu się, w jakim szczęśliwym przypadku, który pana wydobędzie z tłumu, możesz przyjść do imienia i do majątku. Bo uważaj pan, że w zawodzie lekarskim te dwie rzeczy zawsze razem chodzą. Imię bez dochodów, wielki dochód bez imienia jest w medycynie tylko wyjątkiem, a nie regułą. Skończywszy znowu kursa prawne w jakim uniwersytecie, możesz pan albo prywatnie zajmować się z korzyścią dla siebie i dla drugich, albo w sądownictwie utorować sobie prędszą drogę i zajść nawet daleko. Wszakże do obu tych zawodów — dodał hrabia, patrząc bystro w oczy młodemu człowiekowi — potrzeba nie tylko zdolności i przygotowania, które pan zapewne masz, ale nadto osobnego usposobienia, a nade wszystko czasu i funduszów, żeby przez lat kilka utrzymać się w miejscu obcym i dalekim.

— Ufam sobie — rzekł Ignaś — że gdybym miał powołanie, wydołałbym tym trudnościom, jakie nauki tak obszerne przedstawiają. Ale mię nic nie pociąga ani do medycyny, ani do prawnictwa. Przy tym, jeżeli mi ciężko będzie wyżyć w Warszawie, jakżebym wyżył gdzie indziej?

— Nie ma więc co o tym mówić — odpowiedział hrabia — i trzeba szukać jeszcze dalej. Gdzie indziej handel i przemysł przedstawia dla młodych aspirantów fortuny obszerne pole; u nas jest ciaśniej, a nawet bardzo ciasno, ale jednak przebić się można. Zakładają się fabryki różnego rodzaju sukien, kortów, płócienek i płócien; powstają fabrykacje cukru z buraków, mamy Szteinkellera, mamy Evansa, Frageta i innych.

W każdym z tych zakładów młody człowiek z głową, z wolą energiczną i z jakim takim przygotowaniem w mechanice lub buchalterii, może się pomieścić. Wszakże i tu spotkają pana znaczne trudności. Naczelnicy zakładów fabrycznych wolą pomocników już gotowych jak przygotowujących się; wolą zawsze Niemca jak Polaka. Jako sami przybysze, wierzą więcej w rozum, sumienie, a szczególniej w pilność przybyszów. Naszych młodych ludzi, którzy pokończyli szkoły, boją się, jako paniczów, okazujących dużo pretensyj, a mało pracowitości. Czy mają rację, czy nie, w to nie wchodzę; ale nie byłbym dalekim od sądzenia, że to w nich przekonanie powstało nie tylko z patriotycznego przesądu, ale i z niejednej próby, na której ten i ów sparzył się i ostrzegł kolegów. Trudność ta wpływem protekcji i głosem jakim poważnym, któremu by ci panowie uwierzyli, dałaby się przełamać, ale na to potrzeba, aby rekomendowany zapomniał o tej pretensji, jaką u nas każdy młody, umiejący cokolwiek, ma, że już wie wszystko, aby nie bał się poniżyć pracą ręczną, aby się nie wahał wziąć do młota, hebla i pilnika, aby schował na same dno kuferka swój dyplom szlachecki, swój patent z klasy VII gimnazjum, ale aby się okazał gotowym robić wszystko, nie zrażał się podrzędną rolą, jaką mu dla wypróbowania go moralnie i technicznie dadzą, i uczył się własnymi rękami wykonać to, co teoretycznie bardzo dobrze rozumie. Naczelnicy takich zakładów byliby niezmiernie głupi, ograniczeni . i nie pojmujący własnego interesu, gdyby dostawszy takiego młodzieńca, który by miał odwagę tym sposobem zaprzeć się samego siebie, nie zwrócili na niego uwagi, pozwolili go maltretować i zamknęli oczy na szybki postęp nawet w technicznym wykonaniu, jaki by pewnie zrobił. Taką zaś przebywszy szkołę, mając głowę do pomysłu i rękę umiejętną do wykonania go i postawienia swej myśli na nogi, można nawet u nas być pewnym dalszej kariery, a przy szczęśliwych okolicznościach nawet fortuny i wpływu na ogół przemysłowych przedsiębierców i samych przedsięwzięć. W Anglii tym sposobem kształcą się inżynierowie, mechanicy, naczelnicy owych niezliczonych fabryk i zakładów, które konsumują i wydają miliony. Jak dalece to tam upowszechnione, powiem panu przykład. Poznałem się w Londynie z jednym takim spanoszonym inżynierem, który miał niedaleko od miasta zakład ogromny, wyrabiający rozmaite machiny, a przede wszystkim rolnicze. Powiózł on mnie tam, jako przemysłowego gospodarza, dla obejrzenia tej fabryki i wybrania kilku narządzi, które mi były potrzebne. Gdyśmy . weszli do ogromnej kuźni, po niejakim czasie spomiędzy wielu robotników wystąpił młody, przystojny człowiek, ubrany jak inni, zasmolony jak inni, któregom uważał wszedłszy, jak z zakasanymi rękawami, czarną i żylastą ręką trzymał w potężnych obcęgach rozpalone żelazo, a drugą obrabiał je młotem. Podał on zasmoloną dłoń panu zakładu, który mi w nim zarekomendował swego syna. Młodzieniec ten, wykształcony, przystojny, dziedzic milionów, poddał się ciężkiej nauce, przechodził od warsztatu do warsztatu, nie opuszczając jednego póty, póki sam nie umiał wykonać tego, co się na nim robi. Sądziszże pan, że tam ktokolwiek pieścił go i jako panicza traktował? Bynajmniej. Gdy potrzeba było coś przynieść i nam pokazać, starszy zawołał syna swego pryncypała, posłał go po to, czegośmy żądali, i mówił do niego takim tonem, jakby do innego zwyczajnego robotnika. Można by to uważać za oryginalność angielską. Ja to uważam za pewien rodzaj wyższości i w ojcu, i w synu. Taki ojciec mógł zebrać miliony, a taki syn pewnie je podwoi. Cóż pan na to? — dodał hrabia, szykując sobie nowe sygaro i zapalając je.

— Jest to nowe okno, któreś mi pan hrabia na drogi życia otworzył — odpowiedział Ignaś. — Na skłonności puszczenia się którąkolwiek z nich nie brakłoby mi wcale, gdyż od dzieciństwa zabawkami moimi były roboty ręczne i chętniej nawet zostałbym stolarzem jak mecenasem. Ale czyby mi nie brakło na takiej odwadze, jakiej tu potrzeba, na zaparciu się, nie powiem tej miłości własnej, ale tego przekonania, że nauczyłbym się tego za tydzień, czego mnie uczyć zechcą przez parę miesięcy, na poddaniu się kierunkowi i władzy ludzi prostych, nieokrzesanych, niższych ode mnie i sercem, i głową, a wyższych tylko wprawą ręki i umiejętnością, jaką daje nałóg, tego jeszcze nie wiem, na to stanowczo odpowiedzieć nie mogę. Od czternastego roku życia pracuję na siebie, przebyłem już wiele i upokorzeń, i doświadczeń, ale zawsze od takich, których uważałem za wyższych od siebie i którzy w rzeczy samej byli wyższymi. Tu bym musiał podwójnie naprężyć moją wolę i zahartować ją tak, jakbym hartował to żelazo, które bym urabiał. Czy mi na to wystarczy sił, nie wiem, doprawdy nie wiem.

— Spróbuj pan, spróbuj — rzekł hrabia, poglądający z ukontentowaniem na piękną twarz Ignasia, którą rumieniec okrasił — im przez silniejszy ogień przejdziesz, tym czystszym wyjdziesz i wolniejszym od tego żużla przesądu, próżności i fałszywego wstydu, który zagłusza metal i robi go nieużytecznym. Czy przemysł, czy które z rzemiosł wyższych i zakrawających cokolwiek na sztukę, doprowadzi pana tam, dokąd każdy uczciwy i zdolny człowiek dążyć powinien, zawsze będziesz u celu. Żeby nabyć biegłości w czymkolwiek bądź użytecznym i korzystnym, żeby tym sposobem zapewnić sobie niezależność i przy jakich bądź okolicznościach być panem swojej przyszłości, i stać na własnych nogach, warto przez parę lat ukorzyć młodą i hardą głowę i poddać się próbie, która pod względem moralnym może wyjść na dobre.

Ignaś chciał widać na to odpowiedzieć, ale po chwili, spuścił oczy i milczał. Hrabia postrzegł jego intencję i rzekł:

— Chciałeś pan coś mówić. Mów pan śmiało i otwarcie, co sądzisz o tych radach, jakie ci daję?

Młody człowiek spojrzał wtedy na niego z takim wyrazem, jakby go chciał przeniknąć i zapytał:

— Czy pan hrabia przestaniesz tylko na tych radach, jakie mi dać raczyłeś?

Hrabia uśmiechnął się i odpowiedział:

— Nazywam się Adam S. Mieszkam na Senatorskiej ulicy, we własnym domu. Znajdziesz go pan łatwo.

— Więc to z hrabią Adamem S. los pozwolił mi spotkać się — zawołał Ignaś podwójnie uradowany.

— Przyznaj pan, że oryginalnie. Na budzie dyliżansu — rzekł hrabia śmiejąc się.

— Być może, że oryginalnie, ale pozwoli mi pan hrabia z tej oryginalności losu wnieść, że mi sprzyja — odpowiedział młodzieniec, a wyraz wdzięczności i nadziei błysnął w jego oku. Hrabia ścisnął jeszcze raz jego rękę z nie tajonym współczuciem, a gdy w tej chwili stanęli przy stacji, na tym skończyła się ta ważna dla jednego z bohaterów naszych rozmowa.

Nazajutrz koło godziny siódmej rano dojeżdżał Ignaś do Warszawy. Ranek był pogodny i świeży; podnoszące się słońce złociło krzyże kościołów i połyskiwało jaskrawo na szybach niezliczonych okien, z których widok na Wisłę migającą z dala na prawo i na lewo. Hrabia drzemał, a młody człowiek otuliwszy się swym płaszczykiem, patrzył w zamyśleniu na rozległą przestrzeń, począwszy od Wilanowa do cytadeli, to ozdobioną smukłymi topolami, to ciemniejącą gęstymi bukietami ogrodów, to piętrzącą się rozmaitymi budynkami, rozlicznej formy i wielkości, pomiędzy którymi łatwo mu było rozróżnić kościoły po kopułach i wieżach, gmachy rządowe i zamek po ich rozległości i wspaniałej architekturze, i te proste kamienice, wysokie i ciasne, z mnóstwem okien i okienek, gdzie się utula rój ludzi, gdzie się chowa tyle potrzeb, tyle pracy starającej się je opędzić, tyle nędzy, często niewinnej i nie zasłużonej, i tyle występków, które różnymi drogami do niej prowadzą.

Długo rozmyślał on o swej rozmowie z tym człowiekiem, którego praktyczny rozum i postępowanie miało w sobie coś niezwyczajnego. Zastanowiło to roztropnego i lubiącego przypatrywać się ludziom młodzieńca, że ten możny pan, należący do najznakomitszej i nie pokalanej niczym w dziejach naszych rodziny, nie okazywał właściwej panom próżności i dumy; że bez skrzywienia się zajął miejsce przeznaczone dla biedaków; że tak. dobrze znał niższe stopnie życia i tak po ludzku wchodził w położenie młodego, który tylko z odwagą i nadzieją w sercu, bez żadnej materialnej pomocy i podpory, wstępował w te rozległe szranki i do ciężkich gotował się zapasów. Powtarzał on sobie w myśli jego rady, ważył i rozważał każde jego słowo, a przypomniawszy sobie, jak prędko i chętnie zrozumiał ostatnie jego zapytanie, pomyślał, że w każdym razie znajdzie w nim, jeżeli nie pomoc pieniężną, o którą postanowił nie prosić go nigdy, to zdrową radę i skuteczną protekcję. Z tych wszystkich uwag zrobił ten wniosek, że opatrzność czuwa nad nim, kiedy mu znajomość takiego człowieka zesłała, że zatem nie powinien tracić serca, ale owszem, ukrzepiwszy się i umocniwszy silnym postanowieniem do przedsięwzięcia każdej uczciwej pracy, jaka mu nastręczy drogę pokierowania się, rozpocząć to nowe życie z odwagą i nadzieją.

Póki był daleko jeszcze do celu, póki go cienie nocy otaczały i zajmowało szczególniej to, żeby już jak najprędzej przybyć na miejsce, odważnym był, ufnym i śmiało patrzył w przyszłość. Ale gdy się przed jego okiem rozwinęło to zarzeczne wzgórze, zasłane tylu budynkami; gdy pomyślał, w jaką wejdzie ciżbę, ile to tam tysięcy ludzi obcych mu zupełnie, obojętnych, zimnych na jego najlepsze chęci, zajdzie mu drogę, zacznie go popychać, potrącać i zrzucać z tej ścieżki, którą sobie obierze; gdy minąwszy rogatki uczuł pod sobą hurkot niegościnnego bruku, a zbliżając się do mostu posłyszał gwar i huk niedalekiego miasta, które budząc się do życia, szumiało jakby jaka głębia, mająca go pochłonąć; gdy wjechawszy w ulicę postrzegł tylu idących tam i na powrót; a nikt nie zwracał uwagi na ich potężny powóz, nikt na niego nie patrzył, nikt nie zainteresował się tą myślą niepewną i trwożną, która leżała na jego czole; owszem, każdy się spieszył, każdy zajęty był tylko sobą i obojętnie wymijał lub rozpychał tych, co mu zawadzali; serce mu się ścisnęło, wszystkie piękne nadzieje znikły, zwątpienie i trwoga ogarnęły męską jego i dotąd tak odważną duszę i gdyby się był nie wstydził, byłby zapłakał, pomyślawszy, że tu nie znajdzie żadnej ciepłej dłoni, żadnego bijącego współczuciem serca, ale że wszystko będzie tak zimnym i twardym jak te kamienie, co były pod nim i obok niego. W takim usposobieniu stanął Ignaś na dziedzińcu pocztowym. A gdy zsiedli i hrabia skłonił mu się, poszedł ku bramie od Nowosenatorskiej ulicy, rzucił worek swój do dorożki, wsiadł i pojechał, nie obejrzawszy się nawet na towarzysza, który go śledził wzrokiem, biedny chłopak uczuł się zupełnie opuszczonym i dopiero wtedy pomyślał ze strachem, że ma tylko czterysta złotych w kieszeni i że w tym natłoku ludzi, zamieszkujących tą otchłań, w której się znalazł, nie ma żywej duszy ani znajomej, ani przychylnej.

Wszakże ten stan nie trwał długo. Było to jakby odurzenie na widok tylu rzeczy niezwyczajnych i nowych, które na chwilę odebrało mu przytomność i sercu jego odjęło siłę i energię. Gdy dyliżans został wypakowany i Ignaś obaczył kuferek swój i tłumoczek u nóg swych przy schodkach drzwi stancji pasażerskiej, pomyślał, że trzeba się naprzód gdzieś ulokować, a potem wspomniawszy, że ma tu przecież przyjaciela, który go nauczy, jak się na pierwszy raz obrócić, że ma ciotkę, która mu może nie odmówi swojej protekcji, że wreszcie ma hrabiego, który w ostatecznym razie będzie jego ucieczką, przyszedł jakoś do siebie i dowiedziawszy się od konduktora, że najtaniej i najbliżej może się ulokować w Hotelu Smoleńskim na Bednarskiej ulicy, tam kazał zanieść swoje rzeczy i za czterdzieści groszy na dobę dostał pokoik, nie bardzo pokaźny, nie bardzo opatrzony we wszystko, co było potrzebnym, ale na pierwszy moment dający dostateczny przytułek.

Gdy się przebrał i wypił śniadanie w pierwszej kawiarni, jaką znalazł, była dziesiąta. Sądząc, że o tej porze nie zastanie kolegi, który już zapewne musi być w biurze, zaczął się od razu dopytywać do komisji skarbu. "Dalej", odpowiedział pierwszy, którego zaczepił; "prosto", odpowiedział drugi; "za bankiem na prawo", mówił trzeci; a wszyscy śpieszyli, wszyscy byli tak zajęci, tak obojętnie rzucali mu te słowa niedokładnego objaśnienia, że mu się znowu serce ścisnęło i pomyślał: "czy i ja będę takim, czy tu wszyscy tacy?" Stanął wreszcie w sieniach wspaniałego gmachu; obejrzał się na drzwi na prawo i na lewo, i tu i tu napisano: "Nie wolno wchodzić". Zatrzymał się więc, namyślając się, co zrobić. Zjawił się wtedy woźny. Ignaś grzecznie mu się ukłonił i zapytał go, gdzie pracuje pan Aleksander Kański.

— Kto to pan Aleksander Kański? — odpowiedział woźny, spojrzawszy jakoś spod oka na młodego człowieka w niepokaźnym surduciku, w czapeczce i bez rękawiczek.

— Aplikant w komisji skarbu — odpowiedział Ignaś.

— A, aplikant — rzekł woźny, machnąwszy ręką. — Nie znam — dodał, nie patrząc już na pytającego, i poszedł dalej.

Na pierwszym piętrze ten sam napis na drzwiach, podobna rozmowa z drugim woźnym, który spieszył z papierami pod pachą. Smutno się zrobiło bohaterowi naszemu, gdy pomyślał, jak małą, jak nic nie znaczącą i zarzuconą tu musi być postać i osoba aplikanta, kiedy go nawet woźni nie znają. Stanąwszy więc przy oknie myślał nad tym, czy iść dalej, czy nie dopytywać się już więcej i czekać godziny trzeciej, aż przyjaciel wyjdzie z biura i wróci do domu. Wtedy otwarły się drzwi i wyszedł jakiś poważny mężczyzna w mundurowym fraku, z papierami w ręku. Ignaś ukłonił mu się grzecznie, on mu oddał ukłon i uprzejmie zapytał, czego sobie życzy?

— Przybywam z Lublina — odpowiedział Ignaś — mam tu kolegę i przyjaciela, który aplikuje w komisji; chciałbym się z nim na chwilę obaczyć.

— Jego nazwisko? — zapytał ttrzędnik.

— Aleksander Kański — odpowiedział młodzieniec trzymając w ręku czapeczkę.

— Chodź pan za mną — rzekł z grzecznością urzędnik i weszli do sali obszernej, zastawionej stolikami i biurkami, przy których rozmaici to siedzieli, to stali temperując pióra, to przewracając papiery, to pisząc z zajęciem. — Proszę się tu zatrzymać — dodał ów urzędnik i poszedł dalej.

Ignaś czekał kilka minut, przypatrując się w milczeniu tym panom, z których żaden na niego nie spojrzał. Ale grzeczność wyższego urzędnika, porządek biura, złagodziły to przykre wrażenie, jakie ta obojętność niższych na nim zrobiła.

Wkrótce wyszedł z drugiej sali Oleś Kański, z pokrowcem z szarego płótna na prawej ręce, z piórem za uchem, a postrzegłszy kolegę z daleka, uśmiechnął się uradowany, wziął go za rękę i wyprowadził z sobą do sieni. Tu dopiero przyjaciele rzucili się sobie w objęcia i serdecznie się uściskali.

— Jak się masz Ignasiu! — rzekł po chwili Kański, przypatrując się koledze — wyrosłeś, zmężniałeś; ale coś masz minę smutną i zamyśloną.

— Cóż to dziwnego — odpowiedział Ignaś — przybyłem tu z gołymi rękami i nie wiem, jak i gdzie się obrócić. Jest o czym pomyśleć.

— Śmiej się z tego — odpowiedział aplikant. — Nie takie to straszne, jak się z początku zdaje. Znajdzie się i ręka poczciwa, która pomoże, i droga, która się otworzy. Ot, patrz na mnie, stoję już prawie na nogach i prawie pewny jestem, że mi nie trudno będzie pójść dalej. Wiele masz zapasu?

— Odliczywszy ekspensa drogi — odpowiedział Ignaś — nie wiem, czy mi czterysta złotych zostanie.

— Pi, pi, pi! — zawołał Kański — toś ty pan w porównaniu z innymi. Ja miałem tylko trzysta niespełna, jakem przyjechał do Warszawy; a jednak wybrnąłem i idę śmiało.

— Więc ci dobrze jest? — rzekł Ignaś uradowany powodzeniem przyjaciela.

— Doskonale — odpowiedział zaufany w przyszłość swą młody człowiek — mam już diety. Tysiąc złotych na rok. Ale to nie potrwa długo. Za pół roku pójdę na etat. Niewielka to rzecz, ta pierwsza pozycja wynosi tylko tysiąc dwieście albo półtora tysiąca, ale dobre i to przy innym szczęściu, które mnie czeka. Najdalej za dwa lata będę miał najmniej trzy tysiące pensji.

— Więc nawet szczęście cię czeka — zapytał Ignaś kiwając głową.

— I jakie jeszcze — rzekł Kański. A potem, gdy ten sam urzędnik przeszedł i choć nic nie powiedział, ale spojrzał jednak ze znaczeniem na rozmawiających młodych ludzi, Kański dodał: — To mój protektor, najlepszy w świecie człowiek i ma tu wielkie znaczenie. Ale ostry i akuratny. Uważałeś, że spojrzał na mnie tak, jakby niekontent był, że tak długo rozmawiam. Do widzenia więc, kochany Ignasiu! Po obiedzie przyjdę do ciebie i pogadamy szeroko i długo.

Gdy Ignaś zapytany uwiadomił kolegę, gdzie stanął, i nawzajem wypytał się, którędy ma iść na Leszno, gdzie było mieszkanie kasztelana, młodzi ludzie rozeszli się, uściskawszy się raz jeszcze i umówiwszy się, że się obaczą z sobą o godzinie czwartej punktualnie.

Od komisji skarbu kilka kroków tylko miał Ignaś na Leszno. A że mu znajomy był numer domu, którego szukał, znalazł go prędko i stanął przy drzwiach oszklonych, którymi paradne, kobiercem wysłane schody, były zamknięte. Serce mu jakoś dziwnym sposobem biło na tę myśl, że może obaczy brata, którego lat tyle nie widział; że ten brat, przywykły do pańskiego życia, do innego ubrania, do innego znalezienia się może nie znajdzie w nim tego, czego się spodziewa, może zawstydzi się jego prostego surducika, jego czapeczki i nie lakierowanych butów; że może niekontent będzie, że mu się pokaże takim, jak jest, a jeżeli jeszcze to przywitanie będzie miało miejsce wobec syna kasztelana, może mu to sprawi przykrość zamiast radości, może nie będzie śmiał lub chciał okazać mu tyle przywiązania, ile widział w jego liście i ile sam czuł w swej piersi. Jeżeli zaś Eugeniusz przyjmie go po bratersku, jeżeli rozgadawszy się z nim pozna, że i on czasu nie tracił, jeżeli zechce zaprezentować go kasztelanowi, jego dumnej żonie, jego dzieciom, które może nigdy nie widziały z bliska studenta z gimnazjum, zakłopotał się nie pomału uczciwy, ale także dumny chłopak, czy nie dozna jakiego upokorzenia, czy się potrafi znaleźć, czy w rzeczy samej jakim niezgrabnym ukłonem lub niestosownym słowem nie zrobi wstydu bratu. Wszystko to wzruszyło go tak, że nieśmiało i drżącą ręką pociągnął za dzwonek z rączką porcelanową, na której było napisane "Pierwsze piętro".

Po niejakim czasie coś stuknęło we drzwiach, ale nie otworzyły się i nikt nie wychodził. Zadzwonił więc Ignaś po raz drugi. Znowu coś stuknęło we drzwiach, dały się słyszeć kroki w sieniach i z góry odezwał się głos gburowaty:

— Któż tam u diabła dzwoni i dzwoni! Pchnąć drzwi, kiedy otwarte.

Pchnął więc Ignaś drzwi i wszedłszy na górę, obaczył przed sobą starego jakiegoś sługę w kamizelce tylko, bez chustki na szyi i ze ścierką w ręku.

— Czego aspan chcesz? Państwa nie ma w mieście. Są na wsi — rzekł sługa, patrząc z lekceważeniem na młodego człowieka, który na jaśnie wielmożnego nie wyglądał.

— A pan Eugeniusz Zabużski? — zapytał Ignaś.

— A, to chyba, że do pana Eugeniusza — rzekł sługa. I obejrzawszy raz jeszcze bohatera naszego od stop do głów, dodał: — I pana Eugeniusza nie ma. Pojechał z paniczem i księdzem Augustynem za granicę. A któż aspan taki?

— Jestem Ignacy Zabużski, brat Eugeniusza — odpowiedział młodzieniec czerwieniąc się, że go tak lekko traktuje człowiek, trzymający w ręku pańską ścierkę, a stąd pomiatający tymi, którzy tego honoru nie mają.

— Aha, brat pana Eugeniusza! — mówił dalej sługa, którego ta wiadomość nie zrobiła wcale grzeczniejszym. — Toż go aspan nieprędko obaczysz, bo oni dopiero za dwa lata powrócą, a może i więcej zabawią, kto jego tam wie.

— Kiedyż mój brat wyjechał? — zapytał Ignaś.

— Panicz wyjechał jakoś zaraz po świętym Janie i brata aspana wziął z sobą — rzekł sługa, widocznie z intencją pokazania mu, że jego brat był w tej podróży podrzędną osobą. Ignaś zaczerwienił się znowu i rzekł mocniejszym głosem i z wejrzeniem, w którym wyrażał się gniew i obraza.

— Wiem o tym, że Stanisław Zabużski wziął z sobą krewnego swego Eugeniusza Zabużskiego. Nie potrzebowałeś mię o tym uwiadamiać. Chciałem tylko wiedzieć, kiedy wyjechali. Ale musiał tu mój brat zostawić do mnie list; proszę mi go oddać, jeżeli jest.

— A jest, proszę pana —.rzekł sługa grzeczniej i otwierając mu drzwi dodał — niech pan wejdzie i usiądzie. Ja zaraz przyniosę.

Wszedł Ignaś do przedpokoju, który był duży, widny i tak umeblowany, jak były najparadniejsze gościnne pokoje w tych domach, w jakich się dotąd znajdował. Nie zastanawiało to jednak młodego człowieka, który zajęty tą gorzką myślą, przez jakie to Eugeniusz musiał przechodzić upokorzenia w tym domu, gdzie słudzy takim tonem o nim mówią, więcej zmartwiony jak rozgniewany, rzucił się na krzesło i czekał, nie patrząc nawet na meble, piękne swoją prostotą i wyrobieniem, i na prześliczne sztychy, szczególniej wyobrażające konie i myślistwo angielskie, którymi ściany były zawieszone. Po kwadransie może, wszedł ten sam lokaj już w surducie, w chustce na szyi i oddał mu list Eugeniusza. Ignaś uśmiechnął się, widząc tę zmianę, jaką wywołało jego śmielsze znalezienie się, i nie zmieniając pozycji, przebiegł prędko list brata i łza błysnęła w jego oku. Gdy skończył, schowawszy list, rzekł tylko: „Dziękuję ci, kochanku", i poszedł spiesznie, jakby go piekło na tej przedpokój owej posadzce i na tych pańskich kobiercach, którymi schody były zasłane.

List Eugeniusza zamykał tylko te słowa:

"Dnia czerwca r. Warszawa. "Za parę dni wyjeżdżamy. Już wszystko gotowe. Czekamy tylko na siostrę kasztelanowej, hrabinę Z., która pragnie jeszcze widzieć siostrzeńca, którego bardzo kocha. Oby jak najdłużej przybycie swe odwlekała! Pojmujesz, dlaczego mi nie pilno, dlaczego mi żal rzucać to słońce, które mię ogrzewa, które mi rozjaśniło świat boży tu, gdzie świeci, gdzie promienie jego tak blisko na mnie padają. Nigdy mi Warszawa nie wydała się tak piękną, nigdy twarze swoich nie były mi tak miłe. Przed kilku miesiącami pragnąłem gorąco innego nieba, innego kraju, innych ludzi. Dziś boję się tej chwili, w której mowa polska przestanie brzmieć w moich uszach, w której dźwięki obce ostrzegą mię, żem już daleko odbiegł od tego wszystkiego, com kochał tak mocno od dawna, chociaż teraz dopiero, gdy przychodzi rzucić to, co było tak drogim, co tym droższym się staje, im bardziej odsuwa się ode mnie, zdaję sobie sprawę z moich uczuć, ze stanu mojej duszy. Rozumiesz mię, drogi Ignasiu, i pojmujesz to dobrze, z jaką radością zostałbym, gdyby mi powiedziano: zostań; z jaką niecierpliwością wyglądałbym twego przybycia, z jakim uniesieniem rzuciłbym się w twoje objęcie.

„List twój czytałem z uwagą. Pełny on rozsądku i serca. Wziąłem go z sobą i odczytam jeszcze raz, gdzie indziej, dalej; gdzie będę miał więcej czasu, więcej swobody do pomyślenia nad sobą. Wtedy zastanowię się może i nad tym rachunkiem, który przytaczasz, i nad tą jeometrią, której podobało ci się trochę może naciągane dać zastosowanie. Dziś rozbierać tego wszystkiego nie mogę. Liścik ten zostawiam u sługi, który zawsze zostaje w Warszawie i pilnuje mieszkania kasztelana. Boję się więc, żeby go stary gdzie nie zarzucił i dlatego nie rozpisuję się i nie rozbieram tych wszystkich uwag, które robisz, a na które, jakkolwiek rozsądne, byłoby co odpowiedzieć. Zaraz po przybyciu do Warszawy i po odebraniu tej karteczki, napisz do mnie, do Rzymu, poste restante. W połowie listopada już tam zapewne będziemy. Przyłącz swój adres, z dokładnym oznaczeniem ulicy i numeru domu, żeby się mój list nie zabłąkał. Będzie on długi, wypowiem ci w nim wszystkie wrażenia, jakich doznawałem i doznawać będę, żałując tego, com stracił, i patrząc na to, co choć nowe, choć może wielkie i ciekawe, ale nie wiem, czy mi wynagrodzi oddalenie się od rodzinnego kąta, do którego serce przyrosło i do którego myśl stęskniona ciągle powracać będzie. Bywaj zdrów, kochany Ignasiu! niech ci Bóg szczęści w twoich zamiarach i postawi cię na takiej drodze, która by cię wykierowała na człowieka, jakim przy rzadkim usposobieniu twoim być możesz.

Twój na zawsze Eugeniusz".

"P. S. Dziękuję ci za. dobrą radę. Sam już to sobie wyrzucałem, żem z Zabuża nie dojechał do księdza Macieja i nie uściskał tej szanownej ręki, która mię wprowadziła na tę ścieżkę, po której idę. Jaki będzie skutek tej mojej wędrówki, nie wiem, gdyż czasem, zwłaszcza teraz, robi mi się bardzo ciemno przed oczami. Zawsze jednak intencje zacnego człowieka były najlepsze, za które wdzięczność mu zachowam dozgonną. Napisałem do niego tak, jak mi dyktowało serce, wspomnienie jego dobrodziejstwa i tej rzadkiej przyjaźni, jaką miał dla naszego ojca.

"Referendarz mieszka na Nowym Świecie. Numeru nie pamiętam, ale łatwo znajdziesz jego mieszkanie po wskazówce, jaką ci podam. Między Warecką i Chmielną, z prawej strony, jest dom, zdaje mi się zielonkawy. Może się mylę w jego kolorze; ale idąc tamtędy, patrzaj tylko w okna na pierwsze piętro. Gdzie obaczysz pąsowe materialne firanki, ze złotymi frędzlami, i złote bulionowe kutasy, wiszące na złotych sznurach, a pod tym złotem i materią dwie panny wystrojone, patrzące przez kurymetki na ulicę o każdej porze dnia, wyjąwszy godziny czwartej, to jest pory obiadu — tam mieszka referendarz. Nie chcę cię uprzedzać. Obacz i napisz mi, jak ci się to wyda.

"Ciotka Herminia mieszka na Podwalu, z prawej strony przy aptece, na pierwszym piętrze. Wolałbym, żeby mieszkała na drugim. Byłem u niej tylko raz tego roku i nie pójdę już wyjeżdżając. Wszystko to, co ją otacza, nie podoba mi się. Warszawa wprawdzie wymaga pewnego rodzaju elegancji. Jest to choroba tego miasta, zwłaszcza pięknej jego połowy, ale wolałbym nie widzieć u ciotki naszej aksamitnych mebli, ślicznych brązów i tylu materialnych sukien. Co to jest i jak jest, nie wiem. Bałem się dochodzić i pytać, żeby się nie dowiedzieć czegoś takiego, co by mię mocno zabolało. Obacz wszakże i donieś mi. Możem się pomylił i na próżno się przeląkł. Nie wiem, co bym dał za to, żeby tak było. Wszakże to siostra naszej drogiej matki, siostra tej nieocenionej cioci Teresa, która mię tak kochała, do której pisałem także i obiecałem jej kilka pamiątek z Rzymu, ręką ojca świętego poświęconych. Ucałuj jeszcze raz ode mnie ]ej ręce i nogi i upewnij ją, że obietnicy mej święcie dochowam.

Bądź zdrów, bądź zdrów, drogi Ignasiu! Dziwnie mi jakoś na sercu. Łzami zachodzą oczy i ręka drży, tak że pióra dłużej utrzymać nie może. Niestety! już teraz nie zapytuję cię, co to jest i dlaczego. Wiem o tym dobrze. Tego tylko nie wiem, czy ci takim powrócę, jakim mnie mieć pragnąłeś, czy takim, jak wyjeżdżam. Brędzej to ostatnie..., a wtedy, co będzie, to Bóg jeden, wie i rozrządzi, jak Jego łaska i miłosierdzie".

Gdy się Ignaś znalazł na Placu Teatralnym, było po pół do pierwszej i głód dawał się uczuwać. Rozmowa najzwyczajniejsza w świecie, którą notujemy tu tylko dlatego, że ma tyle wartości, co słup drogowy mający rękę z napisem, ukazała mu, gdzie się ma udać i oszczędziła wypytania się, do którego szczególnej nabrał odrazy.

— Jak się masz? — rzekł jeden spotkawszy się z drugim, oba młodzi i przystojnie ubrani.

— Jak się masz? — odpowiedział drugi.

— A która to już godzina? — i oba spojrzeli na zegar ratuszowy.

— Oho! już blisko pierwsza. Czas co przekąsić. — A dokąd idziesz na obiad?

— Naturalnie, do Karczewskiej. Niedrogo tam, niewykwintnie, ale przynajmniej smaczno.

— Ja pójdę do Marego — rzekł drugi, przyglądając się swoim eleganckim rękawiczkom.

— Nie na moją to kieszeń, bądź zdrów. — Do widzenia się — rzekł drugi.

Podali sobie ręce i rozeszli się. Bohater nasz poszedł za pierwszym i znalazł się u Karczewskiej. Rzeczywiście nie było tam wykwintnie, ale pełno i zapach dobrego barszczu rozchodził się po sali. Za przykładem swego przewodnika Ignaś kazał sobie także dać obiad. Dziewczyna, której dysponował, spojrzała na jego czapeczkę, na ręce. bez rękawiczek i rzekła:

— Obiad kosztuje dwa złote. — Ignaś dobył dwa złote i oddał jej z góry, a wtedy dziewczyna ukazując mu miejsce, dodała: — Niech pan siada.

Obiad był prosty, gospodarski, ale smaczny. Zapewne najlepszą jego przyprawą była wczorajsza podróż na budzie dyliżansu i dzisiejsze kursa, jakie odbył po Warszawie; wszakże Ignaś wyznał sobie, że dawno z takim nie jadł apetytem, i kontent był, że od razu odkrył miejsce, gdzie tak tanio, a tak smaczno posilić się można.

Gdy wrócił do stancji, odczytał jeszcze raz list Eugeniusza. Zmartwił się on gorzej jego prostotą niż dawniej poetycznym polotem pierwszego. Z tych słów skreślonych naprędce, widział Ignaś wyraźnie, że Eugeniusz już nie tai przed sobą samym stanu swego serca i że musiał postrzec jakiś szczególny znak przychylności ze strony panny Jadwigi, który nadzieje jego pokrzepił i miłość rozpłomienił. Przestraszyło to niezmiernie roztropnego chłopca i biorącego rzeczy, jak są; widział bowiem dobrze, że najwyraźndejsza wzajemność panny, tak wyższej wszystkim tym, co świat ceni, nic bratu jego nie pomoże, owszem pogorszy stan jego i pokój jego zatruje. Ale na to nie było żadnej rady i rzecz tę trzeba było zostawić czasowi. Wszakże troska ta o brata jaskrawsze jeszcze światło rzuciła na pierwsze jego własne kroki w Warszawie i tym wydatniej mu pokazała, co w tym wszystkim, co widział i czego doświadczył, było przykrym i odstręczającym.

Na takich rozmyślaniach zeszło mu parę godzin, nim Kański przybył. O godzinie czwartej usłyszał Ignaś jakieś śpiewanie, jakieś obce uchu jego wyciągania i zagięcia tonów, czystym wszakże i ładnym tenorowym głosem robione. Był to piękny motyw z Łucji . Bohater nasz zrozumiał tylko, że to nie jest pieśń krajowa, gdyż opery żadnej w życiu swym nie widział i z tej strony wcale wycywilizowanym nie był. Gdy więc zaczął się w najlepsze przysłuchiwać, drzwi się jego otwarły i stanął w nich Kański w pozycji Edgara, kończąc wyrzuty, jakie w sławnym sekstecie kochance swej czyni. Miał on na sobie ładny tużurek, elegancką chusteczkę, nowy kapelusz i rękawiczki, które zdawały się tylko co wziętymi ze sklepu. W jednej ręce trzymał sygaro, a w drugiej trzcinkę, na której był śliczny piesek ze słoniowej kości. Tużurek jego był rozpięty, a na kamizelce materialnej, wzorzystej, błyszczał łańcuszek złoty od zegarka.

Ignasia uderzył ten ubiór kolegi, a nade wszystko humor wesoły i ta mina tak niefrasobliwa, tak pełna nadziei, iż zdawało się, że jest pewnym wygranej, jak gdyby miał cztery tuzy w ręku. Był on szczerym Kańskiego przyjacielem, kochał go tym koleżeńskim przywiązaniem, które tylko w młodym wieku i na ławce szkolnej zawiązuje się i potem trwa przez całe życie; a jednak widok tak pomyślnego położenia i tak szczęśliwego usposobienia nie ucieszył go wcale, owszem, tknął go jakimściś przykrym przeczuciem, że to wszystko pozór, że to wymuszone, przedwczesne, i jak prędko przyszło, tak prędzej jeszcze pójdzie. Kilka słów o tym koledze bohatera naszego pozwolą nam czytelnicy. Resztę dopowie rozmowa, która się między nimi zawiązała.

Aleksander Kański, szlachcic z patentem heroldii, był synem propinatora z Wajsławic. Ojciec miał się nieźle, ale był skąpy i przy tym liczną obarczony familią. Najstarszego syna doprowadził do klasy piątej w Lublinie, a potem oporządziwszy go jako tako na cały rok, dawszy piętnaście rubli srebrnych do rąk i krzyżyk na drogę, puścił go w świat o własnych siłach. Ta wspólność położenia zbliżyła obu chłopaków do siebie, chociaż Oleś Kański był starszym od Ignasia prawie o lat trzy i właśnie w tej chwili, kiedy o nim mówimy, dwudziesty trzeci rok kończył. Poprzyjaźnili się więc oba prędko, pomagali sobie wzajemnie to w lekcjach, to w sposobie wygrzebywania się z biedy; a choć Ignaś przewyższał przyjaciela zdolnością, pilnością i pracą i widoczna była różnica w ich charakterach, związek ich jednak był nierozerwany aż do ukończenia gimnazjum i przedłużał się później przez korespondencję, tak utrzymywaną, że zawsze jeden o drugim wiedział, gdzie się obraca i co przedsiębierze.

Główną cechą charakteru Aleksandra Kańskiego było to, że nie wątpił nigdy o pomyślnym obrocie tego wszystkiego, co przedsiębrał, że każdy połysk nadziei brał za fakt dopełniony i na tym gruncie, jakby na jakiej opoce, zamki swoje budował. Z tego względu zdawał się on należeć do familii Bonapartych, tak wierzył w swoją gwiazdę. Ignaś był daleko roztropniejszym, zimniejszym, więcej wyrachowanym. Stąd poszło, że po ukończeniu gimnazjum rozdzielili się. Bo gdy Kański, wyprosiwszy od ojca kilkaset złotych naprzód oporządził się w Lublinie, pełen nadziei, że mu ta powierzchowność do utorowania sobie dalszej drogi pomoże, a potem mając niespełna trzysta złotych w kieszeni, puścił się śmiało do Warszawy; to Ignaś, jakeśmy to widzieli z jego listu, starał się naprzód dopełnić swych zobowiązań względem uczniów, jakich miał, i względem ciotki, którą kochał, potem nie hazardując nic, chciał doświadczyć swoich sił w gospodarstwie; potem widząc, że to zawód nie dla niego, postanowił pracą, z którą był oswojony, przysporzyć sobie do dalszej drogi taki zasób, żeby przynajmniej przez niejaki czas był pewnym swojego jutra. Nie jego w tym wina, że trafił na takich ludzi, którzy nie już płonne jakieś nadzieje, ale prosty i uczciwy rachunek zrobili niedostatecznym i zawodnym. Zawsze jednak mógł spokojniej oczekiwać przyszłości, bo miał więcej niż kolega wówczas, gdy przybył do Warszawy; bo miał krewnych, których wprawdzie nie znał, ale na których mógł choć trochę polegać; wreszcie miał do tysiąca złotych z folwarczku, które w ostatecznym razie mogły go dojść całkowicie, gdyby napisał do księdza Macieja, aby wszelkim nakładom i (reperacjom położył koniec.

Nie mając tych wszystkich środków, gdyż ojciec zapowiedział mu, że na żaden list z prośbą, choćby o trzy grosze, nie odpowie, stanął Kański półtrzecia roku temu na tym samym dziedzińcu pocztowym, świszcząc i śpiewając, na którym ostrożniejszego Ignasia tak ciężkie i smutne opadły myśli. Nająwszy sobie stancyjkę na Starym Mieście na cały kwartał i zapłaciwszy z góry, zaczął od chodzenia na teatr, od zaznajomienia się z młodymi aplikantami i od dowiadywania się, gdzieby mu i do kogo udać się należało. I ten, i ów nazywał mu właśnie tego urzędnika z komisji skarbu, któregośmy widzieli, mieniąc go człowiekiem Biurowym i ścisłym, ale dobrym, wchodzącym w położenie młodych ludzi i mającym wpływ i powagę.

Kański nie widział go nigdy w życiu, nie miał żadnego listu, żadnej rekomendacji, ale widząc, że dno jego woreczka zaczyna pokazywać swoje wyschłe oblicze, uzbroił się w odwagę, w patent heroldii i świadectwo urodzenia, i z gimnazjum i ubrawszy się, jak mógł, najczyściej, z ufnością w swoją gwiazdą poszedł do pana naczelnika. Minę miał dobrą i śmiałą, więc lokaj nie odprawił go zwykłym: "Nie ma pana". Stanąwszy przed poważnym i bystro patrzącym mu w oczy człowiekiem, opowiedział otwarcie, kto jest, czego żąda i dlaczego do niego się z prośbą swoją udaje. Naczelnik wysłuchał go cierpliwie, potem przejrzał Jego świadectwa, potem dobywszy z teki jakiś referat, kazał mu usiąść i przepisać na czysto. Kański pisał ładnie, czytelnie, prędko, a nade wszystko pisał ortograficznie. Usiadł więc z odwagą, a naczelnik tymczasem wyszedł do drugiego pokoju,. skąd dochodził brzęk filiżanek i łyżeczek i gwar kilku głosików dziecinnych. Oczywiście było to śniadanie. Gdy się skończyło i pan K. weszedł, robota była gotowa. Przejrzał ją naczelnik i dawszy mu drugi papier ze stemplem, kazał napisać prośbę do komisji, której treść mu wskazał. Tymczasem przeglądał, nic nie mówiąc, papiery swojej teki i przepisany ów referat do niej włożył. Gdy prośba była gotowa, przeczytał ją, położył na wierzchu datę, we środek wsunął wszystkie świadectwa Kańskiego, schował to wszystko do teki, zamknął ją i kiwnąwszy mu głową, rzekł:

— Przyjdź pan do biura w sobotę. — Tyle tylko powiedziawszy, wziął tekę, kapelusz i poszedł. Młody człowiek oszołomiony, odurzony i pełen nadziei wybiegł za nim. Tego dnia poszedł zaraz na teatr i w międzyakcie, a conto przyszłego powodzenia, zjadł u Lursa filiżankę lodów, za którą właśnie byłby jutro miał obiad, bo kosztowała czterdzieści groszy. Ale Kański o tym nie myślał, wierząc i pewnym będąc, że wkrótce będzie co najmniej naczelnikiem stołu.

W sobotę po dziesiątej zjawił się w biurze. Tam kazano mu złożyć deklarację bezpłatnej aplikacji, napisać curriculum vitae i wykonać przysięgę. Co wszystko gdy dopełnionym zostało, wskazano mu stół, przy którym miał pracować, i najbliższego zwierzchnika, którego miał słuchać. Dotąd wszystko szło gładko.

Ale szczupły zasób wyczerpywał się, pokusy warszawskie wyciągały złotówki, a żadna natomiast nie przybywała. Zafrasował się więc na serio młody człowiek, ścisnął woreczek swój z ostatkiem gotówki i rzucił się do innej pracy, która by mu pomogła do utrzymania się. W biurze byli z niego kontenci, w każdej bowiem rzeczy, którą przepisał, nie potrzeba było ani jednej komy poprawić. Ta reputacja dokładnego przepisywacza, zwłaszcza w wydziale, gdzie było do czynienia z cyframi, gdzie najmniejsza pomyłka czyniła referat nieużytecznym, dała mu cokolwiek dochodu. Było tam dwóch paniczów, którym nie chciało się robić i którzy pisali z roztargnieniem. Dla pokonania ich niedbalstwa obarczano ich umyślnie robotą i pozwolono niektóre rzeczy brać do domu. Wszystko to przepisywał Kański, a młodzi ludzie płacili mu dobrze za spędzone nad papierami nocy.

Wkrótce zdarzyła się korepetycja matematyki, która mu dała tyle, że mógł wyżyć i już po nocach pracować nie potrzebował. We trzy kwartały później urzędnik jeden z Lublina, dobrze mu znajomy, translokowanym został na wyższą posadę do Warszawy. Obaczywszy się z Kańskim, zaproponował mu u siebie stół i stancję, byle wieczorami dopilnował dwóch synków jego, pomieszczonych w klasie trzeciej gimnazjum, żeby każdą lekcję dobrze umieli i żeby im ułatwiał zrozumienie matematyki i łaciny. Przyjął on chętnie tę propozycję i tym sposobem zabezpieczony w najistotniejszych potrzebach życia, oddał się z tym większą przytomnością umysłu pracy biurowej.

Pilność ta, akuratność w godzinach, chętne i prędkie wykonanie wszystkiego, co mu polecano, przy ciągłym czuwaniu nad nim i śledzeniu jego postępów przez owego naczelnika, którego względy i łaskę zjednać sobie potrafił, sprawiły to, że gdy się rok bezpłatnej aplikacji skończył, Kański otrzymał tysiąc złotych diet, z wielkim podziwieniem, a może i zazdrością niektórych kolegów, którzy po dwa i trzy lata w tej samej sekcji na próżno pracowali. Potem otrzymał pochwałę i obietnicę, że pierwsze miejsce etatowe, jakie się zdarzy, będzie mu konferowane.

Łatwo sobie wyobrazić, jak uszczęśliwionym był młody człowiek, mający stół, stancję i tysiąc złotych dochodu, i jak wiara jego w tę gwiazdę, co go dotąd tak zwycięsko prowadziła, ugruntowaną została.

Tysiąc złotych, to fundusz ogromny dla człowieka z głową i doświadczeniem. Obrachowawszy się dobrze, przekonał się Kański, że coroczne oporządzenie nie będzie go więcej kosztować jak czterysta kilkadziesiąt złotych, a sześćset blisko zostaje jeszcze na przypadek utraty miejsca, które mu dawało stancję i wyżywienie. Znalazł się uczciwy krawiec, który wziąwszy do siebie nominację młodzieńca i otrzymawszy poręczenie dwóch owych bogatszych kolegów, oporządził go od. stóp do głowy i rąk, bo mu nawet kupił kapelusz i pół tuzina rękawiczek, a za to odbierał sobie co miesiąc pewne kwantum. z procentem od wyłożonego kapitału. Teatr już go nie tyle kosztował, bo się z nim obeznał i chodził tylko na sztuki nowe; od innych pokus i wydatków wstrzymywał się; tym tedy sposobem postawiwszy się na nogi, nie pozwalając sobie żadnego opuszczenia się w służbie, z groszem przy duszy, z nadzieją i wiarą w przyszłość, żył sobie wesoło i tym weselej, że przed pół rokiem zrobił znajomość, dla której o teatrze i wszystkich innych rozrywkach zapomniał i która otworzyła przed nim szerokie pole do rojeń o przyszłym szczęściu i powodzeniu we wszelkich zamiarach.

Aleksander Kański był brunet, z ciemnymi oczami, pełnymi życia; rysy miał foremne, płeć czerstwą i zdrową, odbijającą. gorącym kolorytem przy ciemnych wąsikach, które mu się puszczać zaczynały, i przy białych zębach, które chętnie pokazywał śmiejąc się często, jako człowiek, do którego się fortuna uśmiechała. Wzrostu był średniego, ale zwinny i zgrabny. Idąc zawsze sobie śpiewał, rozmawiając w ciągłym był ruchu. Wtedy tylko siedział spokojnie, a ręka biegła po papierze, kiedy przed nim leżał referat, z którym potrzeba było na godzinę oznaczoną wyspieszyć. Takim był przyjaciel Ignasia.

IX

Gdy się skończyło przekleństwo Łucji i jej rodziny i Kański, imitujący głos i ruchy Dobrskiego , postąpił kilka kroków ode drzwi ku oknu, jakby chciał opuścić scenę, i potem obrócił się żywo na towarzysza i postrzegł jego zafrasowaną miną, rzekł:

— Cóż tak na mnie patrzysz zasmucony. Dziwisz się może, że śpiewam? Czemu, nie mam śpiewać, kiedy mi dobrze na świecie i będzie jeszcze lepiej.

— Winszuję ci z całego serca — odpowiedział Ignaś ściskając jego rękę.

— Bal co tam winszuję; o mnie już nie ma co mówić — rzekł Kański, postawiwszy uważnie swój kapelusz i zdejmując rękawiczki, które weń wrzucił, a na wierzchu ułożył do równowagi swoją laseczkę. — Ja bym już chciał tobie winszować, co zapewne wkrótce nastąpi. Bo tu młody człowiek z twoją i głową i z twoją chęcią do pracy musi się pokierować. Tu tylko takim źle, co choć skończyli szkoły, ale nie nauczyli się w nich ani czytać, ani pisać, co bazgrzą jak kury i ile wyrazów, tyle myłek robią. Jakże chcesz, żeby do czegoś doszli, kiedy się od tego zaczyna. O ciebie się nie boję. Ty piszesz lepiej ode mnie, a ja przecie wszystko to piszę, co do rady administracyjnej idzie.

— Nie każdemu się tak udaje, jak się tobie udało — rzekł Ignaś. — W rok dostałeś diety.

— Tysiąc złotych, kochanku, to nie żarty! — zawołał Kański śmiejąc się i wyciągając nogi, odziane w eleganckie buciki — przy tym mam stół i stancję darmo, to jest, że nie płacę, tylko wieczorami przygotowuję do lekcyj synów Jaźnickiego, któregoś musiał znać w Lublinie.

— Zapewne, to bardzo dosyć na początek — rzekł Ignaś. — Ale jeżeli tak co dzień chodzisz wystrojony jak teraz, to ci i te tysiąc złotych nie wystarczą.

— Gdzie tam — odpowiedział Kański, bawiąc się łańcuszkiem od zegarka. — To nie tak wiele kosztuje, jak myślisz. Co rok oporządzam się i wydaję na to niespełna połowę mego dochodu. Na codzień donaszam przeszłoroczne ubranie, a w kuferku mam nowe i świeże, jak z igły, od święta i wizyty. Teraz umyślnie wystroiłem się, żeby się przed tobą pochwalić i pokazać ci się w świątecznym garniturze. Bo też to dla mnie wielkie święto, twoje przybycie. Poczciwy mój Ignalku! — dodał Kańskd wyciągając do niego rękę — nie mogłeś nic lepszego zrobić jak to, żeś przyjechał.

Młodzi ludzie uściskali się, a Ignaś rzekł:

— Nawet do zegarka już przyszedłeś?

— Zegarka jeszcze nie mam — odpowiedział Kański serio — dopiero jest łańcuszek. Zegarek będzie, jak pójdę na etat, co wkrótce nastąpi. Łańcuszek potrzebniejszy niż zegarek, który siedzi w kieszeni, a łańcuszek błyszczy na kamizelce i każdemu mówi, że to człowiek porządny. Nie uśmiechaj się, nigdzie może nie sądzą tak o człowieku z powierzchowności, jak tu, w Warszawie. Szczególniej ważna ta dla człowieka kierującego się klasa ludzi, jakimi są lokaje urzędników i woźni biur: tak cię zawsze pisze, jak cię widzi. Przyjdź w porządnym tużurku, z kapeluszem na głowie, w glancownych rękawiczkach, z laseczką w ręku i z łańcuszkiem na kamizelce, choćby zegarka nie było; mów głośno i nie zająknij się wymawiając nazwisko pańskie, to z tobą pogada, objaśni cię i zaraz zamelduje. Przyjdź w surduciku wytartym, a broń Boże w czapce i bez rękawiczek, to cię weźmie za jakiegoś natręta, za chłopaka ze sklepu lub terminatora, powie ci bez ceremonii: "Nie ma pana", i drzwi ci zatrzaśnie przed nosem.

— Czegoś podobnego doświadczyłem już dzisiaj — rzekł Ignaś.

— Toteż, jakem cię obaczył — mówił dalej Kański — w biurze naszym z czapeczką w ręku i bez rękawiczek, przestraszyłem się. Zmiłuj się, pójdziemy zaraz kupić kapelusz, rękawiczki i laseczkę. To najpierwszy sprawunek, jaki powinieneś zrobić. Bez tego nie postąpisz i kroku naprzód.

— Muszę się obrachować z mymi funduszami — odpowiedział Ignaś.

— Nie masz się czego rachować — mówił Kański powstając żywo. — To koszt niewielki, a rezultat ogromny. Ale pierwej powiedz mi otwarcie, co myślisz robić?

— A cóż — odpowiedział Ignaś — twój przykład zachęca mię. Zacznę od aplikacji, postaram się przy tym o jaką korepetycję; cokolwiek także będę miał z domu, i tak przepcham może początek, który naturalnie nie może być łatwy. Nie wiem tylko, gdzie i do kogo się udać?

— Poczekaj — odpowiedział Kański — ja się jutro dowiem, czy nie ma u nas miejsca. To byłoby najlepiej, raz, żebyśmy byli razem, a po wtóre, że w komisji skarbu, gdzie czynności są tak rozgałęzione, jest ruch urzędników największy i najprędzej, jeżeli nie tu, to gdzie indziej, choćby na prowincji pomieścić się można. Przy tym ty, coś się zawsze przykładał do matematyki, człowiek rachunkowy i przytomny, prędko się tam dasz poznać. W hotelu nie zostaniesz?

— Nie chciałbym — odpowiedział Ignaś.

— Niespokojnie tu i drogo — mówił Kański — możemy znaleźć za mało co więcej stancyjkę ze stołem, a przynajmniej ze śniadaniem. Obiad za złoty i groszy trzy możesz mieć w naszej restauracji.

— Jak to w waszej restauracji? — zapytał Ignaś.

— Bo my tu mamy swoje własne restauracje — odpowiedział Kański — gdzie się prawie sami tylko aplikanci stołują. I każde biuro ma inną. Zaprowadzę cię tam jutro, obaczysz i poznasz się. Wielu jest nygusów, ale poczciwych i zdolnych chłopaków więcej. Prawie wszyscy żyją nadzieją, a choć ona mało komu tak dopisuję, jak mnie dopisała, weseli są jednak i nie tracą odwagi. Poznać się z nimi potrzeba, żeby na ciebie nie patrzyli jak na raroga, kiedy pomiędzy nich wejdziesz. Zresztą od nich najlepiej dowiedzieć się można, czy nie ma gdzie jakiego prywatnego zajęcia, jakiego pisania, jakiej lekcyjki, której by który z nich podjąć się nie mógł. Gdyż w takim razie każdy z nas ma za obowiązek rekomendować kolegę tam, gdzie sam pomieścić się nie chce lub nie może.

— To bardzo pięknie — rzekł Ignaś ożywiając się — obowiązkiem jest tych, co tą samą idą drogą, dzielić się zapasem z tymi, którym go zabraknie. Tak robiliśmy w szkołach, pamiętasz.

— Bo też powiem ci — odpowiedział Kański ściskając rękę przyjaciela — tylko młodzi są prawdziwymi kolegami. Przypatrzyłem się już trochę temu, jak coraz wyżej ci, którzy tą samą idą drogą, idą z daleka od siebie. Nic tak bardzo ludzi nie dzieli, jak służba w tym samym biurze. Jeżeli który ma przyjaciela, to pewnie nie tam, gdzie służy. Ale nam jeszcze do tego daleko. Czy masz tu kogo znajomego w Warszawie?

— Oprócz ciebie, nikogo — rzekł Ignaś..— Mam dalekiego krewnego, referendarza Zabużskiego, ale tego nie znam. Mam ciotkę rodzoną, Herminię Tonicką, ale tę widziałem kiedyś w dzieciństwie, jak była panną, i ani ja jej nie pamiętam, ani ona mnie nie pozna, a może poznać nie zechce.

— Więc to rodzona siostra tej poczciwej cioci Teresi? — rzekł Kański z jakąś dziwną miną, która uderzyła Ignasia. — Nieoceniona ciocia Teresia! jakie ona doskonałe pirożki leniwe robiła, jak kochała tych wszystkich, co ciebie kochali! Cóż ona teraz tam robi bez ciebie? Kogo karmi i pieści?

— Siedzi sobie spokojnie u panien wizytek i modli się, żeby mi Pan Bóg dopomógł — mówił Ignaś. — Potem wziąwszy za rękę Kańskiego, dodał: — Słuchaj Olesiu, kiedym wspomniał o ciotce Herminii, zrobiłeś taką minę, która imię zatrwożyła. Czy o niej co wiesz?

— Lepiej obacz sam — rzekł Kański. — Plotek jest na świecie dużo. Może to nieprawda, com o ładnej elegantce, pani Herminii Tonickiej, słyszał. Nie przyszło mi wówczas na myśl, że to twoja ciotka, i to, co mówiono, mignęło się jakoś, mimo moich uszów, że nawet dobrze nie pamiętam.

— Nie chcesz mię zmartwić — mówił Ignaś, puszczając jego rękę.

— Przekonaj się, obacz — dodał Kański. — Jeżeli wpadniesz na jaki domysł i zechcesz mi powiedzieć, jaki ci się zdaje, wtedy i ja powiem ci, com słyszał. A teraz mówmy o czym innym. Lubisz teatr?

— Boję się zaczynać od rozrywek — odpowiedział Ignaś, cokolwiek zasępiony i kombinujący słowa Kańskiego ze słowami listu Eugeniusza — żebym nie skończył na głodzie i nie musiał bez butów uciekać z Warszawy.

— Śmiej się z tego — odpowiedział Kański. — Ja zacząłem od teatru, a widzisz jednak, żem i nie głodny, i mam ładne buciki od Jagera, którego ci rekomenduję. We wszystkim jest miara, a przy pracy rozrywka koniecznie potrzebna. Wszakże dziś nie warto ekspensować. Jakieś liche sztuczki grają, w których żadnego z celniej szych aktorów nie obaczysz. Rzeczy te trzeba robić z wyrachowaniem i ze znajomością. Parę złotych stracić nie żal, kiedy się człowiek zabawi i ucieszy. Beze mnie nie puszczaj się, chyba obaczysz na afiszu Lukrecją albo Łucją z Lamermooru, albo Normę, wtenczas ruszaj śmiało, ale na górną galerię, gdzie śpiew najlepiej dochodzi i gdzie niewiele kosztuje. A Dobrskiego koniecznie trzeba słyszeć!

I tu znowu Kański zaczął śpiewać: Mira Norma , robiąc odpowiednie gesta i wydobywając z piersi swych tony ładne i czyste. Ignaś tymczasem przechadzał się po pokoju i myślał o tej ciotce, od której spodziewał się pociechy, miłości i rady, a która może tylko wstydem okryje jego czoło i wstrętem napełni jego serce. Kański postrzegł stan jego i biorąc rękawiczki z kapelusza i naciągając je z miną człowieka, który wie, jak się nowe rękawiczki naciągają, rzekł:

— Słuchaj Ignasiu, widzę, żeś wpadł na jakiś niemiły temat. Porzuć te myśli, które nie mają gruntownej zasady. Warto tę rzecz zbadać, a przekonawszy się, że jest źle, zapomnieć o krewnej, bez której wychowałeś się i wyrosłeś i bez której i dalej iść możesz. Oto pójdźmy lepiej po nasze sprawunki, a potem zaprowadzę cię na herbatę do jednej pani, której znajomość będzie ci miłą.

— Któż to jest ta pani? — zapytał Ignaś — wolałbym zacząć od jakiej innej znajomości.

— Obaczysz, jak i z tej będziesz kontent — odpowiedział Kański i żywy rumieniec wystąpił na jego lica — opisywać ci nic nie będę, uprzedzać cię nie chcę. Powiem ci tylko, że możesz być pewnym serdecznego przyjęcia. A ja niczego bardziej nie pragnę jak tego, żebyś takim okiem spojrzał na to wszystko, co tam postrzeżesz, jakim ja patrzę.

— Kochanku! — rzekł Ignaś patrząc mu w oczy — czerwienisz się i coś niejasno się tłumaczysz. Czyś ty się w jakie głupstwo nie wplątał? Bój się Boga, tak wcześnie! na samym początku swej drogi!

— O, ba! — zawołał pański z zaufaniem — za pół roku najdalej będę na etacie, pójdę szybko, bo chcę iść szybko. Ale chodźmy. Rozprawa na jutro; jutro także powiem ci, co masz z sobą zrobić.

Kański nałożył kapelusz z najlepszą miną, wziął w rękę laseczkę, obejrzał surducik Ignasia, czy czysty, i poszedł naprzód, a bohater nasz w czapeczce swej za nim. W pół godziny potem szli oba Krakowskim Przedmieściem ku Zamkowi, trzymając się pod ręce, oba w nowych kapeluszach i rękawiczkach, z ładnymi laseczkami, oba śliczne chłopaki, na których piękne warszawianki chętnie się oglądały.

Na Świętojańskiej ulicy, naprzeciwko dzisiejszego kościoła księży pijarów, jest wysoka kamienica o czterech piętrach, wąska jak wszystkie inne, bo tylko o trzech oknach, a piąta z rzędu od tej, w której się urodziła Henrieta Duval , matka sławnej niegdyś Orzelskiej. Kamienica ta pamiętna jest tym, że była własnością czterech po sobie idących metrykantów , z których ostatnim był Walenty Skorochód Majewski, znany ze swych badań, z postrzeżeń meteorologicznych i znajomości sanskrytu. Dlatego to nad głównym wejściem od ulicy Piwnej był wyrobiony orzeł, jako herb, którego używali wysocy urzędnicy akt publicznych. Kamienica ta ma dotąd trzy ciekawe napisy. Pod trzecim piętrem, w całą szerokość domu napisano wielkimi literami: Adsto vestibulo Terapii; sic res mea tuta; ne collapsa ruam, sustinet ipse Deus . Widać, że dom ten był . pod skrzydłem i opieką jezuitów, którzy byli naprzeciw. Pod drugim piętrem stoi napis: Regia Sarmatiae meliores construet aedes si careant cives hospitis officio.

Co znaczy, że pałac królewski niech sobie lepszy dom wystawi, jeżeli nie będzie miał gdzie podziać obywateli zgromadzających się na sejmy i inne zjazdy. Wiadomo bowiem, że kwaterunek taki znosić musiały, domy starej Warszawy; że zaś był uciążliwym i że od niego ten, o którym mówimy był uwolniony, świadczy trzeci napis nade drzwiami znajdujący się: Regis et Rei publicae beneficio liberata ab hospite ex officio, oneribusque civilibus et militaribus . Dziś dom ten jest własnością prywatną. Na dole, jak we wszystkich domach Świętojańskiej ulicy, sprzedają się skóry, podeszwy i wszelki materiał dla szewców i rymarzy. Na piętrach zamieszkuje uboga i z pracy żyjąca klasa mieszkańców, tym biedniejsza, im bardziej się idzie w górę pod latarnię, która oświeca schody.

Pod tym domem stanęli oba młodzieńcy i wszedłszy na korytarz obszerniejszy tu niż w innych sąsiednich kamienicach i prowadzący na mały dziedziniec, stamtąd zaś do drugiej jego części, wychodzącej na ulicę Piwną, weszli na schody ciemne i brudne, które jednak nie były wąskie i miały po obu stronach potężną dębową balustradę. Dopiero na trzecim piętrze wyjaśniło się cokolwiek, widać było ślady szczotki i znaki, że tam porządniejsi zamieszkują ludzie. Gdy stanęli przy drzwiach, prowadzących do mieszkania od frontu, rzekł ciszej Kański, opierając się o balustradę schodów:

— Poczekaj, odpocznę trochę. Strasznie tu wysoko i zawsze mi serce bije, wiele razy tu wchodzę.

— Wątpię, żeby to od schodów — mówił Ignaś uśmiechając się. — Biedny Olesiu! ze wszystkiego widzę, że to jakieś wielkie głupstwo, z którego nie wiem, czy wyjdziesz cały.

— Nie bój się — odpowiedział Kański, kładąc rękę na sercu. Teraz właśnie nie o sobie myślę. Moja droga rozwidniła się. I jeżeli tylko zdrów będę i nie stracę głowy, dojdę pewnie tam, gdzie zamierzyłem. — Zapewne, jeżeli, nie stracisz głowy — rzekł Ignaś.

— Cicho! — przerwał mu towarzysz, biorąc go za rękę; i w tej chwili dał się słyszeć duecik z dwóch czystych, świeżych i ślicznych głosików, co jakby oderwane od wyższych sfer, nauczywszy się od skowronków ich przenikających i wysokich trelów, zstąpiły na ziemię, aby ją na chwilkę rozweselić i z niebem pobratać. Gdy się ten duecik skończył, którego ani Kański, ani Ignaś nie znał, dało się słyszeć szczebiotanie jakby dwojga szczęśliwych dzieci, potem głośny śmiech, potem znowu odezwał się jeden głos śpiewając z Don Żuana: La ci darem' la mano , drugi mu odpowiadał na wpół śmiejąc się, na wpół śpiewając, aż póki się cudny w swej prostocie i melodii duet nie skończył.

Młodzi ludzie stali oba milcząc i wstrzymując oddech w piersiach, aby jakim znakiem swej bytności nie spłoszyć tych nietutejszych ptaszków, co nie tylko zakochanego widocznie Kańskiego, ale i Ignasia głosem swym oczarowały. Gdy wszystko ucichło, Kański otworzył z lekka drzwi i weszli. W pokoju było parę szaf za szkłem, a w nich rozmaite stroje kobiece; przy każdym oknie stały krosna i na nich robota, na stole rozrzucone były tiule, gazy, wstążki i kwiaty, a przed dużym zwierciadłem zakrywającym cokolwiek drzwi i ustawionym tak, że w nim nie widać było wchodzących, stały dwie panienki, jednego wzrostu, jednego zapewne wieku, zupełnie do siebie podobne i dziwnie piękne. Wzrost ich był niewielki, kształty niezmiernie foremne, ruchy pełne zgrabności i wdzięku, włosy ciemne i rysy tak na pierwszy rzut oka powabne i ujmujące, że Ignaś zdumiał się i oczu od nich oderwać nie mógł. Jedna z nich była w paradnej materialnej sukni, koloru jabłkowego, wygorsowana, w stroiku na głowie mężatki, bogatą ozdobionym koronką i ubranym w kwiaty pąsowe, które przy jej czarnych włosach, jasnym . czole i śnieżnym i pełnym gorsie prześlicznie się wydawały. Druga w prostej, płócienkowej sukience, z białym fartuszkiem, z włosami gładko uczesanymi, przypinała jej bertę do gorsu i bukiecik z takichże kwiatów, jakie zdobiły stroik. Gdy ubranie było skończone, wtedy wystrojona spojrzała w zwierciadło, uśmiechnęła się do siebie, widząc się zapewne tak ładną, a druga zakładając ręce z komiczną powagą i przechyliwszy główkę, rzekła:

— Bardzo tak jaśnie wielmożnej pani do twarzy. Wtedy tamta kiwnęła jej głową z pańska i rzekła:

— Dziękuję ci, kochanku, żeś mi się starała dogodzić. Będę o tobie pamiętać. — Potem obie parsknęły głośnym śmiechem, rzuciły się sobie w objęcia i ściskać się zaczęły.

Ale w tejże chwili jedna ż nich spojrzała ku drzwiom i postrzegła dwóch młodych ludzi, którzy tam stali blisko siebie, trzymając się za ręce, oba zamyśleni, oba zachwyceni tym widokiem niewinnej ślicznych dziewczątek swywoli. Ta, co ich postrzegła pierwsza, chwyciła za rękę drugą, przyglądającą się jeszcze swemu ubraniu i zawołała:

— Paulinko! patrz!

Paulinka, obaczywszy niespodziewanych gości, krzyknęła i uciekła do drugiego pokoju. Druga zatrzymała się chwilkę, podniosła ciemne, błękitne oczy na nieznajomego sobie ładnego młodzieńca, potem obracając się do Kańskiego, rzekła niby z wymówką:

— Zszedłeś pan nas tak niespodziewanie! któż tak robi? Trzeba było przynajmniej chrząknąć, wchodząc, kiedyś pan zastał drzwi otwarte. Bawże pan za to sam swego gościa, póki mama nie przyjdzie.

— Ależ panno Julio!... — rzekł Kański.

— Nic nie słucham, gniewam się — odpowiedziała i poszła za tamtą.

Gdy się drzwi za nią zamknęły i młodzi ludzie zostali sami, Ignaś pierwszy się odezwał:

— Cóż to za śliczne stworzenie!

— Tamta? — odpowiedział Kański z błyszczącym wzrokiem.

— Tamta także — mówił Ignaś czerwieniąc się z lekka. — Ale ta! co to za oczy, jakie spojrzenie, niby groźne, a jednak tak miłe. Jak żyję, takich oczu nie widziałem.

— Też oczy tylko stanowią między nimi różnicę — rzekł Kański prędko i ciszej — i prześliczna brodawka, którą tamta ma tu, przy nosku. Zresztą nie można by ich rozróżnić, tak są do siebie podobne.

— To siostry? — zapytał Ignaś.

— Tamta starsza od tej o godziną — odpowiedział Kański. — To bliźniaczki, kochany Ignasiu, równie dobre, równie skromne, wesołe i pracowite; ubóstwiają swoją matkę, a piękne jak aniołki, kochają się między sobą tak, jak tylko aniołowie w niebie kochać się mogą.

Ignaś położył rękę na czole i zsuwając ją na oczy, rzekł:

— A takeś mi niby obojętnie o nich mówił! Bodaj cię, nie uprzedziłeś mię, co obaczę.

— Chciałem ci zrobić siurpryzę — odpowiedział Kański, kontent z wrażenia, jakie widok ten sprawił na przyjacielu. — Powiedziałem ci przecież, że będziesz kontent z tej znajomości. Teraz i ja kontent jestem, że mi to przyszło na myśl zaraz cię tu przyprowadzić, bo widzę, że takim samym okiem patrzeć na nie będziesz, jak ja patrzę.

— No, takim samym, nie wiem — odpowiedział Ignaś poglądając ku drzwiom. —Ty kochasz tamtę, przyznaj się.

— A ty tę kochać będziesz, obaczysz — rzekł Kański czerwieniąc się.

Ignaś nie zaczerwienił się, ale pobladł i odpowiedział kiwając głową:

— Nie, nie, nie. To głupstwo. Mam dopiero dwudziesty rok i dostanę może miejsce aplikanta, gdzie za cały dochód będę miał parę liber papieru i paczkę piór! Do czego by to doprowadziło?

— Kto bo te rzeczy tak bierze — mówił Kański — a od czegóż czas i praca. Główna rzecz otworzyć sobie drogę, wierzyć w siebie i znaleźć taką gwiazdę, co by ci na tej drodze świecić chciała.

— Bredzisz — odpowiedział Ignaś zamyślony — ja nie umiem budować zamków na lodzie. Ja potrzebuję mieć coś czarno na białym, żebym się na cokolwiek odważył. Rachunek, kochany Olesiu, to najpewniejsza nadzieja; bez arytmetyki nie ma pewnego jutra; a jak nie ma pewnego jutra, nie ma pokoju i szczęścia.

— Wiara, wiara, Ignasiu, w przyszłość, to najpotężniejsza dźwignia — mówił Kański, kładąc rękę na ramieniu przyjaciela.

— Wiara w opatrzność i pomoc bożą, wiara w sercu, że Ten, co dał życie, pobłogosławi uczciwym chęciom i spoconemu czołu — odpowiedział Ignaś ożywiając się. — Ale rozsądek w każdym kroku i przedsięwzięciu i kredka w ręku. Bez tego nie ma ratunku. Żaden cud nie zatrzyma szaleńca, co samochcąc rzuca się w przepaść. Lecz przestańmy o tym, bo mię to boli i straszy. Już mam dwóch takich wariatów, których kocham i o których się lękam, Eugeniusza i ciebie. Nie chcę być trzecim.

Kański umilkł, a Ignaś rzuciwszy, okiem na wszystko, co było w pokoju, dodał:

— To jakieś, widać, modniarki?

— Matka ma niewielki kapitalik — rzekł Kański — którego dochód powiększają pracą. Nie jest to zakład publiczny i głośny. Pracują prywatnie, ale że robią pilnie, akuratnie, z gustem i nie zdzierają nikogo, znane są w celniejszych domach i mają roboty dosyć, która im pomaga do uczciwego życia i pomogła do wychowania tych prześlicznych dziewczątek. Patrz, i pianino jest, i nuty są, i książeczki także. Matka to rzadka kobieta.

— Jakże się nazywa? — zapytał Ignaś — boś mi tego jeszcze nie powiedział:

— Nazywa się Jelewska! — odpowiedział Kański.

— Jelewska! Jelewska! — zawołał Ignaś biorąc go żywo za rękę. — Bój się Boga człowieku! nie żartujesz?

— Dlaczegożbym miał żartować — odpowiedział Kański, cokolwiek zadziwiony wzruszeniem Ignasia. — Nazywa się Anna Jelewska, a tam Paulina i Julia Jelewskie, jej córki.

— To by była rzecz szczególna! — mówił Ignaś trąc czoło.

— Cóż takiego? — zapytał Kański.

— Czyż zapomniałeś — odpowiedział pierwszy — że moja matka Jelewska, że ta ciocia Teresia, którą szanujesz i kochasz, Jelewska!

— A prawda, prawda, nie przyszło mi to na myśl — rzekł Kański i uderzając się ręką w czoło, dodał: — Otóż ze mnie roztrzepaniec, że też mnie to podobieństwo nazwisk nie uderzyło i nie zapytałem się nawet, jaki to Jelewski był mężem tej pani. Kiedyż bo przy tych czarnych oczach panny Pauliny to się o bożym świecie nie myśli i Bóg wie, gdzie człowiek jest sercem i duszą. Ale dowiemy się wkrótce; bardzo być może, że to twoje krewne.

— Dałby Pan Bóg! — rzekł Ignaś i twarz jego rozpromieniła się dziwną radością.

Wtedy weszła matka, z paczką sprawunków pod pachą, kobieta już niemłoda, blada, rysów na pierwszy rzut oka niekształtnych, niewielkiego wzrostu i znacznie ułomna. Gdy się pierwsze przywitanie i rekomendacja skończyła i Ignaś z zajęciem przypatrywał się jej bliżej, postrzegł, że prześliczne oczy zostały jej jeszcze i że były takie same, jak te, co go w pannie Julii uderzyły, że uśmiech pełen wdzięku i głos, okazujący pewną serdeczność i dobroć, zmieniały zupełnie twarz tej kobiety, gdy mówiła, że ją w tym nawet wieku robiły niebrzydką i zjednywały dla niej tych wszystkich, których ująć chciała.

— Gdzież to moje panny? — zapytała siadając i wskazując miejsce swym gościom.

— Uciekły — rzekł Kański — i już blisko pół godziny, widać z namowy panny Julii, siedzą w drugim pokoju i nie pokazują się.

— Musiałeś pan coś przeskrobać — mówiła z uśmiechem pani Jelewska — bo choć Julcia swywolna, ale niegrzeczną by nie była, zwłaszcza przy obcym, którego pierwszy raz widzi.

— Toteż właśnie za karę zostawiła nas tu — mówił Kański — i kazała mi samemu bawić gościa, któregom przyprowadził. A cała moja wina ta, żeśmy zastali drzwi nie zamknięte na klucz, że drzwi cichuteńko otwierają się i nie skrzypią, i żem nie chrząknął wszedłszy.

Pani Jelewska zaśmiała się, a Kański mówił dalej:

— Ale proszę pani, jak miałem chrząknąć, kiedy nam się udało być świadkami ślicznej sceny. Zastaliśmy pannę Paulinę wystrojoną jak. na bal i udającą wielką panią, a pannę Julię udającą pociesznie modniarkę, która stroi elegantkę i pochlebia jej, że jej tak bardzo do twarzy.

Pani Jelewska obejrzała się na stół i rzekła:

— Ach! to zapewne Paulinka przymierzała ubranie jenerałowej, które jej na poniedziałkowy bal do zamku gotujemy. Co też to za swywolnice!

Gdy to matka mówiła, drzwi od bocznego pokoju otwarły się i obie siostry, jednakowo zupełnie ubrane, podobne do siebie jak dwie kropelki rosy, objąwszy się wspólnie, weszły z uśmiechem na ustach i z figlarnym i wesołym wejrzeniem tych osobliwych oczów, które je jedynie rozróżniały, a były jednakowo piękne i błyszczące.

— Chodźcie, chodźcie — rzekła matka, patrząc z miłością na śliczne dziewczęta — i nawzajem przeproście pana Aleksandra i jego przyjaciela, żeście ich tak zostawiły.

— Nie mogłam się tak pokazać, moja mamo — mówiła Paulina — byłam w cudzych piórach i służyłam Julci za manekina do przymierzania tej parady, co nie dla mnie.

— A ja musiałam naprzód rozebrać Paulinkę — mówiła żywiej Julia — i ostrożnie poskładać te bogactwa, z których pani jenerałowa powinna być bardzo kontenta, nieprawdaż, panie Aleksandrze?

— Zapewne — rzekł Kański — jeżeliby choć przez pół w tym wszystkim tak wyglądała, jak panna Paulina, to powinna być kontenta.

— Otóż ma mama sąd o sukni, i sąd zupełnie bezstronny! — mówiła panna Julia uśmiechając się i poglądając na siostrę zarumienioną i na Kańskiego, który z niej nie spuszczał oczów. — A potem, trzeba mamie wiedzieć, że pan Aleksander...

— Resztę już wiem — przerwała matka i obracając się do Ignasia i wskazując na dzieci swe, dodała:

— Córek mych rekomendować panu nie potrzebuję. Zarekomendowały się same, trochę niegrzecznie, bo panów nie przyjęły, jak należało; ale proszę im to darować, kiedy się tłumaczą. — Potem ukazując dzieciom, swym Ignasia, mówiła: — Pan Ignacy Zabużski, kolega szkolny i przyjaciel pana Aleksandra.

Panny skłoniły się, a Julia znowu spojrzała na Ignasia takim samym wzrokiem, jak wtedy, kiedy wychodziła. Ignaś zapłonił się, a matka przypatrując mu się ciekawie, rzekła:

— Przepraszam, że przy pierwszej znajomości, wdaję się w takie zapytania, które mię z bliska interesują. Nazwisko pana mocno mię obchodzi. Stryjeczna siostra nieboszczyka męża mego była za Zabużskim.

— Marianna — rzekł Ignaś drżąc ze wzruszenia. — To moja matka.

— A mężem moim był Paweł Jelewski — mówiła ze łzami w oczach.

— Mój krewny — zawołał Ignaś patrząc z dziwnym zajęciem na rozrzewnioną kobietę i ściskając jej ręce. — Więc ja tu znajduję rodzinę? Więc pani mię przyjmiesz jako bliskiego, więc to... to będą moje siostrzyczki.

Potem rzucając się na szyję Kańskiego i ściskając go ze wzruszeniem, którego źródła jeszcze nie pojmował, zawołał:

— O przyjacielu! niech ci Bóg płaci za tę chwilę szczęścia, jaką mi dałeś. Oto moja ręka, Olesiu! ja twój do śmierci; tego momentu nigdy ci nie zapomnę.

Jaka była ogólna radość, łatwo sobie wyobrazić i my rozmazywać jej i psuć słowami nie chcemy. Matka poglądała na niego z wyrazem przywiązania, objęła nawet jego głowę i pocałowała go w czoło. Paulinka, która kochała Kańskiego, ucieszyła się niezmiernie, że jej kuzynek jest jego tak serdecznym przyjacielem, i ze swej strony przypisując kochankowi tę radość, jakiej doznawała, podziękowała mu serdecznym ściśnieniem ręki. Gdy dano herbatę, krzątała się koło Ignasia, częstowała go najlepszymi ciasteczkami, które się znalazły w mgnieniu oka, i co moment nazywała go braciszkiem.

Przy tym ożywieniu tak była piękna, tak wdzięczny rumieniec okrasił jej lica, tak się roziskrzyły cudne jej oczy, że Ignaś nie dziwił się wcale temu oczarowaniu, jakie padło na jego przyjaciela, i miał go za wytłumaczonego, że o wszelkim rozsądnym rozważaniu dalszych skutków takiej miłości zapomniał.

Mniej radości, mniej uniesienia okazywała żywa zwykle i energiczniejsza Julcia. Nie tak śmiało garnęła się do Ignasia. jak jej siostra, poważniej przyjęła tę wiadomość, że to jej krewny, niby na chwilę posmutniała, a ten wyraz "brat, bracie, braciszku", który Paulinka wymawiała z talią umyślną wystawą, jakby nie chciał wyjść z jej ust i piersi. Ignaś tego wszystkiego nie uważał; on był nad wszelki wyraz szczęśliwym. Ale widział to Kański i zanotował. Pierwsze to jednak wrażenie przeminęło; wkrótce i Julka wróciła do zwyczajnego swego humoru; gadali i bawili się, śmieli się i śpiewali, i ani postrzegli, jak uderzyła dziewiąta i bęben na placu przed zamkiem dał się słyszeć. Wtedy Kański, który o obowiązkach swych rzadko zapominał, przypomniawszy, że ma jeszcze dziś wysłuchać lekcyj swoich malców, porwał za kapelusz, pożegnał się i Ignasia wyprowadził. I matka, i córki zaprosiły ich na jutro na obiad, który miał być punktualnie o trzeciej, i pożegnały równie uprzejmie, równie serdecznie obydwóch.

Pod kolumną Zygmunta przyjaciele się rozeszli, a Kański obiecał wyprosić się jutro z biura o godzinie dwunastej i przyjść do Hotelu Smoleńskiego z tym wszystkim, o czym się dowie. Ignaś został sam jeden. Stał on jeszcze długo na placu, patrząc na migające tu i ówdzie światła, przysłuchując się gasnącemu coraz i ucichającemu ruchowi miasta i z głową pełną najwdzięczniejszych obrazów, z sercem pełnym uczuć, jakich jeszcze nigdy nie doznawał, poszedł zwolna do stancji. Z godzinę jeszcze chodził po pokoju i myślał, aż zmęczony przeszłą bezsenną nocą, drogą, bieganiną po mieście i tak niespodziewanymi wzruszeniami, jakich doznał, rozebrał się prędko, rzucił się na twarde i źle posłane łóżko i mimo to wkrótce zasnął.

Wszakże nim zasnął, widział dobrze rozsądny i wyrachowany Ignaś, że ciemne, błękitne oczy, obwiedzione długą rzęsą, czarną jak heban, schylały się ku niemu i mrugnęły mu słodko na dobranoc.

Nazajutrz Ignaś obudził się o godzinie ósmej. Skoro otworzył oczy, stanęły w myśli jego wczorajsze obrazy i te miłe, te piękne twarze odrysowały się żywo i napełniły go szczęściem i wdzięcznością dla Stwórcy, który sierocą drogę jego takimi zasłał kwiatami. Nie wątpił on już, że mu się powiedzie, gdy taki początek pokrzepił i wzmocnił jego nadzieje. A przynajmniej w każdym razie będzie pewnym, że w dobrych tych. sercach znajdzie współczucie, że będzie miał gdzie się użalić, gdy mu się nie uda, że znajdzie pociechę i umocnienie, gdy mimo pracy i usiłowania nie dojdzie do niczego takiego, co by dalszy jego los zapewniło. Nigdy on jeszcze nie doznawał tej radości, jaką daje przywiązanie krewnych. Oprócz bowiem ciotki Teresy, pozostałych nawet nie znał. A tu niespodziewanie znalazł takich, jakich nawet wymarzyć sobie nie mógł: nie obojętnych, nie zimnych od egoizmu i zajęcia sobą, nie bogatych, do których by nie miał śmiałości, ale dobrych, wylanych, pracujących na kawałek chleba, tak jak i on pracować będzie, a nade wszystko nie bardzo bliskich, co go jakoś dziwnie cieszyło, za co najwięcej w duchu dziękował Panu Bogu, choć wyraźnie nie śmiał sobie powiedzieć, dlaczego mu ta ostatnia okoliczność tak miła, dlaczego całe jego szczęście byłoby insze, mniejsze, a może nawet zepsute, gdyby ten stosunek pokrewieństwa był bliższym i ciaśniejszym.

W takich myślach, takimi przejęty uczuciami, ubrał się co prędzej, poszedł na ulicę Świętojańską, spojrzał na zielonkawą, wysoką kamienicę, przeczytał pilniej napis: Adsto vestibulo Templi itd., na który wczoraj mniej zważał, i popatrzywszy w okna trzeciego piętra, w których tylko białe poruszały się firaneczki, przesłał myślą kuzynkom swoim dobrydzień, i wszedł do fary , gdzie w kaplicy Matki Boskiej ukląkł i serdecznie się pomodlił. Potem udał się na kawę, na rogu Podwala; a posiliwszy się, gdy obaczył, że dopiero dochodzi dziesiąta i do południa jeszcze daleko, zamiast oczekiwać przybycia Kańskiego w stancji, postanowił pójść od razu do ciotki Herminii i zaspokoić się w tej gryzącej trosce, która go szczerze i mocno trapiła.

Przed wskazaną mu w liście Eugeniusza apteką postrzegł piękny kocz. Ciemnoszpakowate konie w srebrzystych szorach żuły wędzidło i biły o bruk potężnymi kopytami; furman w granatowej liberii, ze złotymi sutymi galonami, siedział z pompą na koźle i w rękach okrytych białymi rękawiczkami trzymał elegancki bicz, którego jedwabnym końcem poświstywał. Widok tego powozu tknął jakoś Ignasia, chociaż sam me wiedział, skąd mu się wzięła ciekawość przypatrywania się rzeczy tak zwyczajnej w Warszawie. Postawszy przez niejaki czas, zapytał woźnicę:

— Czyj to powóz, kochanku?

— Bankiera Geldsona — odpowiedział furman machnąwszy biczem tak, że konie się poruszyły i wyrzuciwszy łbami, nadstawiły uszy.

— Piękny ekwipaż! — rzekł znowu Ignaś, żeby coś powiedzieć i pokazać, że nie darmo zapytywał.

— Aj waj! czy to u nas takie są? — odpowiedział furman z uśmiechem i szydząc widocznie z pochodzenia swojego pana, od którego grubo był płatny.

Bohater nasz nie śmiał już dalej wypytywać się, chociaż coś mu szeptało, żeby się dowiedzieć, gdzie i u kogo jest tu właściciel tego ekwipażu. Wszedł więc do apteki i zapytał młodego człowieka, preparującego lekarstwa, gdzie mieszka pani Tonicka.

— Obok z prawej strony, na pierwszym piętrze — odpowiedział młodzieniec i dziwnie się jakoś uśmiechnął.

Wszystko to ubodło Ignasia tak, że gdy stanął na pierwszym piętrze, serce mu okropnie biło i ręka drżała, kiedy brał za dzwonek. Przez chwilę zawahał się, czy pociągnąć za rączkę, czy nie? Czy wyrzec się wyjaśnienia tej tajemnicy, która mu ciężyła, czy przekonać się od razu o prawdzie i potem zapomnieć raz na zawsze o tym stosunku, co ich tak blisko łączył. Ale równie słowa Eugeniusza, jak i słowa Kańskiego były wątpliwe; wyrażały tylko podejrzenie, które mogło być mylnym i pozbawiłoby go tej rozkoszy, jakiej by doznał, przekonawszy się, że w życiu jego krewnej nie ma nic zdrożnego, że w jej przywiązaniu znajdzie dopełnienie tego szczęścia, jakie mu się na samym wstępie w tym miejscu obcym i gdzie tak łatwo zgubić się można, uśmiechnęło. Tą potrzebą serca swego umocniony, pociągnął śmiało za dzwonek.

Po kilku sekundach otwarły się drzwi i Ignaś wszedł do niewielkiego, ale bardzo porządnego przedpokoju. Przed nim stał mężczyzna już niemłody, niezbyt słuszny, otyły, z wielką wykwintnością ubrany. Na głowie miał kapelusz, w ustach doskonałe sygaro, którego dym roznosił miły zapach, w ręku trzymał kosztowną laseczkę i ogromny arkusz francuskiej gazety. Wielka, brylantowa szpilka tkwiła w batystach jego koszuli, z aksamitnej kamizelki wyglądał misterny łańcuszek od zegarka, a buty lakierowane połyskały jak zwierciadło. Całe to ubranie, równie jak twarz ciemna, z grubymi i wydatnymi rysami, okazywały człowieka, o którego fortunie i pochodzeniu nie można było wątpić ani na chwilę. Jakkolwiek bohater nasz nie miał jeszcze doświadczenia i nie widział ani w Lublinie, ani na wsi przemożnych naszych warszawskich magnatów, którym zabiegłość i przemysł stały za herb i urodzenie, pewnym był jednak, że widzi przed sobą bankiera Geldsona, owego "aj waj!", z którego drwił sobie jego własny furman. To go tak zmieszało, że nie wiedział, co powiedzieć.

Pan Geldson, bo w rzeczy samej to był on, spojrzał jakoś podejrzliwie na ładnego młodzieńca i wyjmując z szerokiej gęby sygaro, rzekł z właściwym tym panom przyciskiem, przez który starają się dać poznać, że dobrze mówią po polsku:

— Czego pan tu sobie życzył?

— Przepraszam — odpowiedział Ignaś —.musiałem się pomylić. Powiedziano mi, że tu mieszka pani Tonicka.

— Nu, ona tu mieszka, ale czego pan od niej chcesz? — zapytał bankier, podnosząc głowę i mierząc wzrokiem młodzieńca, na którego twarz krew występowała.

— Chciałem się z nią widzieć — odpowiedział Ignaś śmielej i dumniej.

— A któż pan jesteś za jeden, że się chcesz z nią widzieć? — zapytał bankier.

— Nazywam się Ignacy Zabużski, przybyłem wczoraj do Warszawy i mam potrzebę widzenia się z panią Tonicką — mówił Ignaś.

— Wczoraj pan przybywasz? To dobrze — mówił bankier. — A z jakich pan Zabużskich? Czy nie z tych, co z nich jeden jest mój przyjaciel, kasztelan?

— Jestem daleki krewny kasztelana — odpowiedział Ignaś — z jakich zaś pochodzę Zabużskich, to pani Tonicka będzie lepiej wiedziała niż pan, który nie wiem, dlaczego mnie tak egzaminujesz.

— Nu, to nie jest żaden egzamen — rzekł bankier krzywiąc się — ja się tylko tak spytam. Ale chodź pan tu bliżej, to ona może do pana wyjdzie.

I obróciwszy się, poszedł naprzód, nie zdejmując wcale kapelusza. Bohater nasz chciał po prostu uciec, tak mu się serce ścisnęło. Prawie pewnym już był, że ciotka jego jest kobietą upadłą, na którą łoży izraelski bogacz. Ale przyszło mu na myśl, że jest wdową, że może bankier jest już ochrzczonym, że może złudził ją widok dostatków i perspektywa milionów, którymi obraca, i że stara się przyprowadzić go do uczciwego związku. Tym sposobem perswadując sobie i łagodząc tę przykrość, jaką mu sprawiało to wszystko, co widział, wszedł także, chcąc koniecznie się z nią obaczyć i ostatecznie przekonać, jak rzeczy stoją.

Salonik był także niewielki, ale z przepychem i gustem przybrany. Wszędzie był aksamit i mahoń, brązy i złoto, zwierciadła i malowidła. Spojrzał na to wzgardliwie uczciwy Ignaś i nie chcąc się dotykać nawet tych mebli, może wstydem krwi jego nabytych, nie usiadł, ale stał na środku na pięknym kobiercu, który cały pokój zaścielał. Bankier spojrzał na niego i rzekł:

— Siądź pan tymczasem, ja się spytam — i zapukawszy do drzwi niezupełnie zamkniętych, dodał: — Pani Tonicka! pani Tonicka!

— A cóż tam? — odezwał się z drugiego pokoju miły głos, na który wstrząsł się Ignaś, bo mu głos ciotki Teresy przypomniał.

— Masz tu pani Tonicka gościa — mówił bankier — który chce się z panią Tonicką obaczyć. On przyjechał wczoraj do Warszawy. Niejaki pan Zabużski.

— Czy Eugeniusz? — odezwał się znowu głos z, drugiego pokoju.

— Czy pan jesteś Eugeniusz? Bo nie uważałem, jak pan mówiłeś swoje imię — spytał bankier, obracając się do Ignasia.

— Jestem Ignacy Zabużski — odpowiedział niechętnie zapytany.

— To jakieś pan Ignacy Zabużski — mówił znowu bankier, obrócony do drzwi.

— Ignaś! — zawołała głośniej Herminia. — W ten moment wyjdę, tylko się ubiorę. Zaczekaj chwilkę Ignalku!

— To pan zna dobrze pani Tonickę, że ona mówi panu "Ignalku"? — zapytał bankier.

— Widziałem ją, jakem był dzieckiem — odpowiedział młody człowiek.

— A dlaczegoż ona mówi panu "Ignalku?" — zapytał znowu zakłopotany widocznie milioner, puszczając dla fantazji duży kłąb dymu.

— Zgadnij pan — mówił Ignaś czerwieniąc się.

— Co ja mam zgadnąć? Zapewne pan jaki krewny pani Tonickiej — mówił bankier.

Ignaś chciał się zaprzeć swego pokrewieństwa, chciał głośnym słowem wzgardy upokorzyć ciotkę; ale w tejże chwili drzwi się otwarły i wybiegła z drugiego pokoju przystojna bardzo, z wielkim gustem i elegancją ubrana kobieta. Na twarzy, odrobinkę podróżowanej, widać było, że trzydzieści lat już dobrze minęło, ale oczy jej błyszczały, usta ślicznie uśmiechały się i okazywały zęby jak perły; figurka niezbyt wielka, ale była tak zgrabna, tak kształtna i zwinna i całość miała tyle wdzięku i powabów, że Ignaś na chwilkę zapomniał o bankierze, który zdjął kapelusz i na swoje bóstwo patrzył rozmiłowanym okiem.

— Więc ty jesteś Ignaś? — rzekła przystąpiwszy do bohatera naszego i podała mu białą i pulchną rączkę, którą młody człowiek wziął zimną dłonią, ale jej do ust nie podniósł. — Jakiś już słuszny! Nie widziałam cię już lat piętnaście! tak, prawie piętnaście. Nie tyle przypominasz matkę, co Eugeniusz, ale jednak jest, jest coś i w twojej twarzy, co mi mówi o biednej, naszej Maryni.

Gdy Ignaś stał nieporuszony i nic nie odpowiadał, Herminia postrzegła się widać, spuściła oczy, potarła ręką czoło i obracając się do bankiera, rzekła:

— Dziękuję panu za tę grzeczność, jakąś mi chciał wyświadczyć, ale już z niej korzystać nie będę.

— Jak to? pani nie pojedziesz? — zapytał bankier zmieszany.

— Nie pojadę — odpowiedziała stanowczo.

— Jakże będzie z projektem? — zapytał znowu.

— Tak będzie, że dziś nie pojadę. Jedź pan sam i obacz — mówiła z kapryśną miną.

— Ja już widziałem, ja chciałem, żebyś pani obaczyła — mówił bankier, rzucając na nią wzrok proszący.

— Proszę mię nie nudzić, bo nie pojadę wcale i nic widzieć nie będę — rzekła odwracając się.

— Masz tu pani lożę na dzisiejsze widowisko, na pierwsze piętro — mówił bankier, chcąc ją ubłagać i niechętnie zabierając się do wyjścia.

— Dziękuję panu, a teraz do widzenia — rzekła, kiwnąwszy mu głową.

Bankier wziął jej rękę, cmoknął parę razy i spojrzawszy jeszcze raz z wyrazem i przywiązania, i zazdrości, wyszedł. Gdy się drzwi za nim zamknęły, wtedy Ignaś odstąpił od niej, usiadł, zakrył twarz dłońmi i nie mogąc powstrzymać wzruszenia; swego, zaczął płakać.

— Ignalku! co to jest? czegóż ty płaczesz? — zapytała go zawstydzona Herminia.

— Biedna ciociu! — zawołał wówczas młody człowiek powstając — wszak to Żyd.

Herminia zaśmiała się, a Ignaś spojrzał na nią boleśnie, porwał za kapelusz i uciekł. Ten śmiech jej wytłumaczył mu wszystko.

Powróciwszy do stancji, nie mógł sobie dać rady. Żal i wstyd miotały nim na przemiany. Nie mógł on pojąć, jakim sposobem kobieta tak miła, tak pełna wdzięku, tak nawet dobra, bo to widział z jej twarzy, czuł w jej głosie i poznał dawniej z dwóch czy trzech listów, które do ciotki Teresy pisała, mogła się tak dalece poniżyć. Nie wiedział on, do czego doprowadza wszędzie, a szczególniej w Warszawie, miłość tych świetnych gałganków, którymi kobiety nasze tak lubią się obwieszać; jak nisko zrzuca próżność i chęć błyszczenia meblami i powozem; w jakiej kałuży tkwią nogi tych, na których szyi świecą brylanty w lożach teatru, których ręce ściśnięte białą rękawiczką, okute w kosztowne bransolety, trzymają ogromną lunetę ze słoniowej kości i zwracają ją częściej do krzeseł niż na scenę.

Ignaś od wczorajszego dnia zaczynał pojmować miłość, ale nie pojmował takiego handlu, takiego rodzaju przemysłu, tak obrzydliwego zarobku. Odsuwał więc od siebie ten obraz, który w nim budził wstręt i usiadłszy przy swym stoliku, wsparłszy głowę na ręku, uciekał od tych pięknych kobierców, od tych aksamitnych kanapek i krzeseł, od tych zwierciadeł, gdzie widział odbijającą się postać brzydkiego Żyda, z hardą miną i sygarem w gębie, a chronił się myślą na trzecie piętro, do pracowitego kącika uczciwych kobiet, gdzie mu wszystko wydawało się tak pięknym, tak czystym, jak ich serca, tak niewinnym, jak ich swywola, tak harmonijnym, jak ich głosy, tak błyszczącym, jak te oczy, którymi go pożegnały, które jeszcze przed okiem jego duszy w chwili zasypiania błysnęły.

W takiej pozycji i w takich pogrążonego myślach zastał go Kański. Wszedł on cicho i nie śpiewając, bo nie miał wesołej nowiny, ale uśmiechnął się, widząc przyjaciela tak zamyślonego, że. nawet przyjścia jego nie słyszał.

— Stawię się na termin, kochany Ignasiu — rzekł Kański — sama dwunasta. Mamy czas do pogadania.

— Dziękuję ci — odpowiedział Ignaś wyciągając do niego rękę.

— Ale coś chmurny jesteś i zmieniony. Czy to wczorajsza nasza wizyta tak cię osępiła?

— Nie wczorajsza — odpowiedział młodzieniec — we wczorajszej szukam pociechy i oczyszczenia od tego błota, w które dziś wstąpiłem.

— Nie rozumiem cię — rzekł Kański stawiając kapelusz i układając na nim laseczkę swą, jak wczoraj.

— Byłem u mojej ciotki — odpowiedział Ignaś powstając. — Wszystko, czegoś mi wczoraj powiedzieć nie chciał, a com z twojej miny i z twych oczów wyczytał, prawda.

— To magnat, drogi Ignalku — mówił Kański uśmiechając się — człowiek z wielkim znaczeniem. Gdybym cię nie znał, to bym ci poradził, żebyś zamknął oczy na niektóre drobiazgi moralne, a korzystał z jego wpływu. Protekcja to pewniejsza niż wszelka inna. Popchnąłby cię prędko.

— Fe! — odpowiedział z oburzeniem niedawny gimnazista — wolałbym z torbą i kijem wyjść z Warszawy.

— Więc zapomnij o tym.

— Zapomnę — mówił Ignaś ożywiając się. — Świętojańska ulica najlepiej mi do tego dopomoże. Jeszcze raz ci dziękuję, że tam pierś moja będzie mogła odetchnąć świeżym powietrzem i oko moje zdoła spocząć na twarzach aniołów, nie skażonych żadną myślą próżności i zepsucia.

— Bodaj czy już nie takim okiem patrzysz na nie, jak ja — rzekł Kański.

— Nie mówny o tym — odpowiedział roztropny młodzieniec. — Nie zarzekam się, żeby to nie przyszło. Ale jeżeli przyjdzie, to będzie świętością, ukrytą tu, której nie dotknę słowem, żeby się z niej tchnienie boże nie starło. Czy masz mi co pociesznego powiedzieć?

— Otóż to właśnie bieda, że nie mam — rzekł Kański. — Dlatego przyszedłem tu nie śpiewając, choć czuję, że jestem przy głosie i wczorajszy duecik brzmi mi jeszcze w uszach. U nas nie pomieścisz się. Oprócz zwyczajnej liczby aplikantów, którzy mogą mieć jakąś nadzieję otrzymania jakiej takiej płacy, jest jeszcze ośmiu nadkompletnych, którzy pracują tak sobie na wiatr, żeby tylko nie próżnować, i muszą czekać, aż tamci sprzykrzą sobie i wyjdą lub się posuną dalej. Ale na to trzeba lat i może trzech, czterech i pięciu. Zmarnowałbyś młodość i wyczerpał wszystkie siły i zasoby, jakie mieć możesz. Trzeba szukać miejsca gdzie indziej.

— Wszystko mi to jedno — odpowiedział Ignaś — byle nie w sądownictwie. Tam się nie zdam. Prawa nie uczyłem się i nie mam usposobienia do tego zawodu i tej nauki. Nie lubię zaś robić tego, czego nie robię chętnie i czego nie potrafię wykonać śmiało i dokładnie.

— Będziesz musiał udać się do referendarza — rzekł Kański. — On w inszym biurze administracyjnym zajmuje wysoki stopień, a dowiedziałem się dzisiaj u nas, że ma tani powagę i znaczenie. Rekomendacja jego pomoże ci; a bez rekomendacji i protekcji trudno wszędzie. Mnie się tylko udało szczęśliwie — dodał z zaufaniem — bo też trafiłem na człowieka, który nawet po dobrym obiedzie czuje to i pojmuje, że inni mogą być głodni. Ale takich jest mało. Niewielu wchodzi w położenie biednych, młodych ludzi, których przez osiem lat pędzą do nauki, a jak się nauczą, to ich odpędzają od wszystkich drzwi, gdzieby ta nauka mogła załatać ich dziurawe buty i zaszyć popruty pod pachami surducik. Jest to nieludzkość, której niejeden u nas z ludzi możnych, mających wpływ i mogący podać rękę chętnemu do pracy chłopakowi, dopuszcza się, a której zapewne nie dopuści się referendarz, przynajmniej względem ciebie, który przecież jesteś jego krewnym i nosisz to samo nazwisko.

— Obaczymy — rzekł Ignaś — pójdę jutro. I tak miałem pójść i dać mu się poznać. Wolałbym o nic nie prosić, gdyby się bez tego obeszło. Ale gdy nie może być inaczej, cóż robić! trzeba pychę z serca zrzucić.

— Przecież to obowiązek — mówił Kański. — Nie prosisz go o jałmużnę. Zaprotegowanie cię niewiele go kosztować będzie. Kilka słów powie i basta. Pieniążki będą i bez niego.

— A to skąd? — zapytał Ignaś.

— Mam dla ciebie w perspektywie — odpowiedział Kańki — niezłą korepetycyjkę matematyki. Jutro dowiemy się szczegółów. Pójdziemy Pod Gruszkę, na chleb z obiadkiem, tam jeden z kolegów powie ci, gdzie to jest i jak się ułoży.

— Na chleb z obiadkiem? — zapytał Ignaś ciekawie.

— Uważaj to dobrze: nie na obiad z chlebem, ale na chleb z obiadem — odpowiedział dietariusz śmiejąc się. — Bo pojmujesz to, że za złoty i groszy trzy musi być więcej chleba jak obiadu. Wszakże w restauracjach naszych, a szczególniej Pod Gruszką, gdzie się schodzą aplikanci, goli po większej części jak święci tureccy, gdzie się zbiera cały ten drobiazg etatowy, któremu się nie wiedzie i który musi czekać słońca, a tymczasem rosa wyjada mu oczy, nie idzie o marcypany i francuskie ciasta, ale o to, żeby jakkolwiek głód odpędzić, obaczyć się, pogadać, pośmiać się wspólnie, pożyczyć bilet obiadowy temu, który już na jutro nie ma ani grosza przy duszy, ani biletu w kieszeni, i tym sposobem jako tako zamydlić oczy biedzie, zaglądającej przez wszystkie szpary surduta i butów.

— Dobrze — rzekł Ignaś siadając i ścierając z pięknego czoła swego przykre myśli, jakie mu dzisiejsze odwiedziny nasunęły. — Pójdziemy jutro Pod Gruszkę. Dziś mamy milszy obiadek, który ciebie nasyci, choćby tylko składał się z onegdajszego chleba, a rosołu i mięsa wcale nie było. Nieprawdaż, Olesiu?

— A ciebie, Ignalku? — zapytał Kański uśmiechając się, z twarzą rozjaśnioną, wyrażającą miłość głęboką i serdeczną. Ignaś zaczerwienił się i odpowiedział:

— Powiedz mi, jakim sposobem poznałeś się z nimi?

— Trafem, kochanku — odpowiedział Kański — trafem szczęśliwym, takim samym, jak wynaleziono szkło, proch, druk i Amerykę.

— Przecież Ameryki nie wynaleziono — rzekł Ignaś śmiejąc się.

— Owszem, owszem — odpowiedział Kański — wynaleziono ją tak, jak ja wynalazłem Świętojańską ulicę, a na niej ten dom z napisem. Wyobraź sobie, jak Kolumbowi uroiło się, że coraz dalej i dalej na zachód musi być ziemia, tak i mnie, skorom odkrył Świętojańską ulicę, a na niej ten dom, który o sobie powiada, że stoi w przedsieniu świątyni, wbiło się w głowę, że tam coraz wyżej i wyżej jest dla mnie zbawienie. Nim więc przyjechał Jaźnicki i ofiarował mi u siebie stół i stancję, chciałem koniecznie zamieszkać w tym domu. Chodziłem więc co tygodnia patrzeć, czy nie ma na nim wywieszonej karty. I cóż powiesz? bolało mię to, robiło się ciężko na sercu, jak gdyby kto przede mną świat zamykał, gdy nade drzwiami było pusto, a ładna szewcowa, która tam w sklepiku przedaje skóry, powiedziała mi, że wszystkie lokale zajęte. Ale rok temu właśnie przyszedłem znowu obaczyć. Karty nie było, ale szewcowa stała we drzwiach swojego sklepiku i śmiejąc się, notabene wcale ładnie, borna prześliczne zęby, rzekła:

— Panu, widzę, koniecznie chce się tu mieszkać. Otóż powiem panu, że od świętego Michała jeden kancelista wyprowadza się i będzie pokoik do najęcia, ale aż na czwartym piętrze.

Nie dałem sobie dwa razy mówić. Pobiegłem, obaczyłem i tego samego dnia nająłem. Ciasno tam było, brudno; biedak, co tam mieszkał, ostrzegał, że zimno i dymno, ale ja byłem tak uszczęśliwiony tym nabytkiem, jak gdybym wielki los wygrał. Skąd się to we mnie wzięło, dlaczego uważałem to za jakąś konieczność, której wymijać i lekce jej ważyć nie powinienem, tego nie wiem. I jeśliby kto uwziął się rzecz tak dziwną i tajemniczą wytłumaczyć, daremnie nałamałby sobie głowę, nic by nie odkrył. Że jednak tak było, za to ci ręczę, i to do tego stopnia, żem w nocy budził się w niecierpliwości i oczekiwaniu kwartałowego terminu i jeszcze kancelista niezupełnie się wyniósł, gdy już moje manatki były w stancyjce, z której okienka mogłem wszystkie wróble na dachu kościoła pojezuickiego policzyć. Rzeczywiście, nie było mi tam dobrze. Tanio wprawdzie, ale okropnie wysoko, brudno, usługi żadnej, tak żem musiał sam zamiatać i wodę sobie nosić; przy tym w dzień ciągły krzyk i kłótnia jakiegoś niezgodnego małżeństwa, które mieszkało obok, a w nocy płacz i pisk chorowitego ich dziecka. A jednak byłem spokojny i wyglądałem skutku tego natchnienia, które mię tu przyciągnęło. O sąsiadów moich nie wypytywałem się, bo o tym w Warszawie nikt nie myśli i najczęściej ci, co w jednym domu mieszkają, albo nie znają się wcale, albo się porządnie nienawidzą. Ale raz, w połowie października, kiedym wracał z Pod Gruszki, uderzył mię śliczny śpiew na trzecim piętrze. Stanąłem więc, oparłszy się o tę potężną dębową balustradę, gdzieśmy wczoraj stali, i słuchałem. Śpiew prędko ucichł, nie zaczynał się na nowo, i ja postawszy jeszcze z kilka minut, pobiegłem na górę z uszami pełnymi tych skowronkowych tonów. Nazajutrz idąc do biura, wstąpiłem do ładnej szewcowej i zapytałem jej, kto mieszka na trzecim piętrze od frontu. "Pani Jelewska", odpowiedziała mi, uśmiechając się, bo się zawsze uśmiechają wszystkie kobiety, które wiedzą o tym, że nie brzydkie. Ja chciałem czegoś więcej się dowiedzieć. Zmiarkowała to widać sprytna blondynka i dodała: "Warto, żebyś się pan poznał. Pani Jelewska bardzo dobra kobiecina, pracuje i stara się jak może, ale ma dwie córeczki, śliczne jak laleczki". Nie śmiałem dalej wypytywać się, i wkrótce siedziałem przy swoim stoliku i zepsułem parę arkuszy papieru, omyliwszy się w milionach, którem zliczał. Gdy przyszła niedziela i miano grać nową sztukę, kupiłem sobie bilet na galerię, skoro tylko otwarto kasę. Jako prawdziwy amator poszedłem wcześnie i czekałem na otwarcie teatru. Obok mnie była jakaś pani i dwie prześliczne panienki, trzymające się za ręce i podobniuteńkie do siebie jak dwie krople wody. Drżały biedaczki i z ciekawości, i z obawy, żeby je gdzie w ciasny i ciemny kąt nie wepchnięto. Powiedziałem sobie w myśli, że im pomogę do dostania się do pierwszej ławki. Gdy się drzwi otwarły, rzekłem z grzecznością do panienek: "Trudno to będzie dostać się naprzód, bo ścisk wielki. Ale niech panie idą przede mną, a pani dobrodzika niech będzie łaskawa podać mi rękę".

— „Serdecznie dziękujemy — rzekła matka — my takie z tym natłokiem nie oswojone, że przyjmujemy przysługę pana". Podała mi rękę, a ja nadrabiając miną, śmiałym słowem, a w potrzebie i łokciem, doprowadziłem je do drugiej ławki, skąd doskonale było widać, i usiadłem przy nich. Żebyś mię zabił, jak cię kocham, nie wiem dotychczas, jaka była treść tej sztuki. Gdy się skończyła, śmielej już podałem rękę matce i ofiarowałem się odprowadzić je do domu, jeżeli idą piechotą, bo już było po jedenastej i noc ciemna i wilgotna.

"Dokądże panie każą sobie służyć?" — zapytałem, gdyśmy się wydobyli ze ścisku i ujrzeli się na placu. „Ach, mój Boże! jakże pan będziesz się dla nas fatygować — rzekła matka, niespokojna o swoje dziewczątka — my mieszkamy aż na Świętojańskiej ulicy". — "Więc idziemy w jedną drogę — odpowiedziałem— bo i ja mieszkam na Świętojańskiej ulicy". — „Jakże to szczęśliwie!" — zawołała matka. Ja nic nie odpowiedziałem, ale serce mi uderzyło i powiedziałem sobie w myśli, że to bardzo szczęśliwie. Przyszliśmy do przedsienia świątyni. "My tu mieszkamy — rzekła matka — dziękujemy panu serdecznie". — "I ja tu mieszkam" — odpowiedziałem i wówczas owo natchnienie, co mię tu przyprowadziło, zrobiło się tak jasnym, jak podanie Archimedesa, centum boves , które, pamiętasz, takeś mi doskonale wytłumaczył przed egzaminem. Pokazało się, że to moje skowronki, które mnie tak zajęły; że za daną im protekcję były wdzięczne i zaprosiły mię do siebie, żem się poznał, że teraz... O! teraz wszystko będzie dobrze, chociażby fractus illabatur orbis , jak mówił z energią nasz poczciwy profesor, który nie wiem, co umiał lepiej, czy katechizm, czy ody Horacjusza. Taka cała historia. Wytłumacz ją sobie teraz, jeśliś mądry.

Ignaś chodził po pokoju przez niejaki czas i nic nie mówił. Po chwili stanął przed Kańskim i patrząc na jego kamizelkę, na której błyszczał złoty łańcuszek, zapytał w roztargnieniu:

— Która już godzina?

— Ba — odpowiedział Kański — stanął mi zegarek — i z filuterną miną wydobył ołowiany zegareczek za piętnaście groszy, który na to tylko był, żeby się łańcuszek trzymał w kieszeni. Wtedy zaśmieli się obydwa, uściskali się i wziąwszy kapelusze i laseczki, oba, równie niecierpliwie wyglądający godziny trzeciej, poszli na ulicę, aby się dowiedzieć, jak prędko będą mogli stanąć tam, gdzie ich serca i myśli równie ciągnęły.

Obiad był skromny, ale smaczny i wesoły. Panienki jednakowo ubrane, w popielatych zgrabnych sukienkach, z kokardami pąsowymi pod szyję, były równie piękne, równie ożywione, i nawet Julcia śmielej przystępowała, i poufalej mówiła z kuzynkiem dziś, jak wczoraj. Matka wypytywała się Ignasia o resztę rodziny jej męża. Ze współczuciem słuchała tego wszystkiego, co młody człowiek mówił o ciotce Teresi. Nie dziwiła się wcale, że nie zna swoich rodzonych wujów, że z nimi żadnego nie ma stosunku i żadnej od nich nie doświadczył pomocy.

— Powiem ci kiedyś — dodała — jak się ze mną obeszli. Bóg mi nie dał szczęścia, zbliżając mię do tej rodziny, która zepsuła moje życie. To jedyna moja nagroda — rzekła ciszej i ukazując wzrokiem na panienki, które obie szczebiotały trochę opodal z Kańskim — to jedyne, ale wielkie błogosławieństwo, które mi płaci za wszystko, com ucierpiała. Gdzież się obraca ciotka twoja Herminia?

— Nie wiem — odpowiedział Ignaś prędko. — Nie znam jej wcale. Ciotka Teresa nigdy mi o niej nie wspominała; a ja przywykły od dzieciństwa do nieinteresowania się krewnymi mojej matki, od których byliśmy zawsze z daleka nie miałem nigdy ciekawości zapytać.

Gdy to mówił, pobladł i serce go zabolało. Ale wolał się zaprzeć upadłej kobiety, niż dać poznać wstyd krwi swojej i słowami, malującymi jej poniżenie, które by mogły dojść da uszu panienek, zarumienić te czoła, przez które się pewnie żadna myśl zepsucia nigdy jeszcze nie przesunęła. Po niejakim nawet czasie, wziąwszy nieznacznie na bok Kańskiego, prosił go, aby żadnym słówkiem nie dał poznać o egzystencji jego ciotki i że o niej cokolwiek bądź słyszał.

Kilka godzin przeszło niepostrzeżenie. Kański wyszedł wcześniej prosząc Ignasia, żeby nazajutrz o wpół do trzeciej był przed bramą komisji skarbu, skąd mieli razem udać się Pod Gruszkę. Bohater nasz został jeszcze do dziewiątej, a gdy bęben dał się słyszeć na placu zamkowym, pożegnał matkę i córki. Ode drzwi obejrzał się jeszcze i obaczył za sobą obie panienki, które objąwszy się szły za nim i jeszcze raz spojrzały wzrokiem przyjaznym, który rozjaśnił ich prześliczne oczy, jeszcze raz powiedziały mu obie dobranoc, a gdy już drzwi otworzył, Julka powtórzyła już sama: "Dobranoc ci, braciszku". Z tym brzmieniem, które wpletło się we wszystkie jego myśli i przecinało słowa pacierza, zasnął nasz bohater, z tym brzmieniem nazajutrz się obudził.

X

Świat urzędowy warszawski, do którego mamy szczęście należeć, stanowi zupełnie oddzielną sferę i ma wybitny swój charakter, odróżniający go od innych. Chociaż mieści w sobie indywidua z rozmaitych klas, z różnych szczeblów społeczności pochodzące, chociaż tu są i panowie, i szlachta, mieszczanie i dzieci pod wiejską urodzone strzechą, chrześcijanie starej i świeżutkiej daty, wszystko to traci mniej więcej pierwotne swoje cechy, a przejmuje te, jakie daje hierarchia, do której wchodzi i z którą się ściśle zlewa. Pomimo więc wielkiej rozmaitości pochodzenia i ogromnego stopniowania w dochodach, możności, wpływie i władzy, składa się on, równie jak atmosfera, z tychże samych prawie pierwiastków, rozmaicie tylko, na różnych warstwach od niższej do wyższej modyfikowanych. Jak wszystko na ziemi ma dwie strony, tak i tu jedne pierwiastki są dodatne, drugie ujemne. Do głównych dodatnych należą: praca, która jest wszędzie, a najcięższa i najgęściej rozłożona na dole; nauka, która jest mniej więcej wszędzie, a najrozleglej i najobficiej rozpościera się w warstwach środkowych i górnych; zasługa, która także jest mniej więcej wszędzie, ale powiększa się, idąc coraz ku górze, nabiera coraz więcej mocy i wagi, tak że na szczycie staje się najważniejszą, w miarę prawości indywidualnej, rozciągłości wpływu i skutków władzy, jaka w rękach dygnitarza złożona.

Do głównych ujemnych pierwiastków należą: niespokojne zajmowanie swojego miejsca i dążenie ciągłe myślą ku górze, stąd zaniedbywanie się w pracy, nieoświecanie się w tym, co do obowiązku należy, umniejszanie zasługi, jaką by każdy na swoim stanowisku mógł się ozdobić; zazdrośne poglądanie na tych, którzy są na równi, aby który nie podniósł się i nie wyprzedził, a stąd brak koleżeństwa, poniżenie moralne przez zajmowanie się sprawami innych, kopanie pod nimi dołków i zaprzątnienie serca trującą namiętnością, a stąd znowu uszczerbek w pracy, we właściwym stopniowi swemu ukształceniu, w należnej sobie i krajowi zasłudze. Wystawa prowadząca do życia nad możności chęć pokazania się czymściś więcej, niż się jest, niż pozwala stopień i miejsce, a stąd długi i to wszystko, co one za sobą ciągną; zatem albo niedostatek odbierający pokój, niszczący zdrowie, prowadzący do rozpaczy lub do nałogu, albo wchodzenie w pewne układy z sumieniem, a stąd nieuczciwe zarobki i przedajność, która znowu albo wyrzuca na bruk w łachmanach, albo stawia pod pręgierz opinii, z nieufnością władzy i pogardą współbraci.

Pierwszy i drugi z oznaczonych wyżej ujemnych pierwiastków jest mniej więcej wszędzie, ale umniejsza się ku górze i niknie na szczycie; ostatni zaś, a najzgubniejszy ze wszystkich, grasuje szczególniej w warstwach środkujących, zaczyna się dość nisko i dosyć wysoko dosięga. Że on więcej jak oba poprzednie neutralizuje pierwiastki dodatne, to widzimy codziennie; bo jak ma iść praca przy takim niepokoju? skąd ma się wziąć czas do kształcenia się i nauki? jak dojść do jakiej bądź zasługi, kiedy od niej odpycha pogarda lub śmieszność, kiedy na twarzy i na czole piętnują się ślady lub złego nałogu, lub elastycznego sumienia?

Nikomu zapewne nie przyjdzie do głowy, abyśmy to dobre i złe, któreśmy upatrzyli w ogóle tego ciała, którego cząstkę stanowimy, upatrywali w każdej jego cząstce jako warunek konieczny i owe pierwiastki dodatne i ujemne widzieli w każdym indywiduum świat urzędowy składającym. Byłoby to i niedorzecznym, i nieprawdziwym. Wielu jest bardzo pomiędzy nami, w których nie ma ani pracy, ani nauki, ani zasługi; wielu jest takich, co dostawszy się do jakiego miejsca, siedzą na nim spokojnie, nie myślą o żadnym awansie i dziękują Panu Bogu i rządowi za kawałek chleba, jaki mają; wielu jest także takich co oddając sprawiedliwość zdolniejszym, podają życzliwą dłoń koledze, który ich wyprzedza i przed nimi się podnosi; wielu jest nawet takich, co mierząc się ściśle swoim dochodem, trzymając na wodzy i próżność własną, i próżność swojej jejmości, żyją skromnie i cicho i przechodzą zawód swój nie naraziwszy się na żadną śmieszność, nie poddawszy się żadnej naganie, nie splamiwszy ręki żadnym groszem, który by na liście płacy nie był dla nich zapisany.

Nikt wszakże nie zaprzeczy, aby tych wskazanych przez nas pierwiastków nie było, aby one nie streszczały w sobie tego wszystkiego, co w nas jest dobrym i zdrożnym, aby nie stanowiły w całości swej odrębnej jakiejś cechy, która nas charakteryzuje. Czy zaś wskazanie tych pierwiastków było tu potrzebnym, czy zachęci kogo bądź do wzmagania w sobie dodatnych, a strzeżenia się i pokonywania ujemnych, zatem czy ten rozbiór chemicznomoralny przyda się choćby tylko tym ze współbraci naszych, co mają u siebie w t o r k i,z w a r t k i lub s oo t y, to jest zupełnie inna kwestia, którą zostawiając na teraz, bez odpowiedzi, przystępujemy do dalszego ciągu opowiadania.

Między dziewiątą i dziesiątą Ignaś udał się na Nowy Świat, chcąc zastać referendarza wprzódy, nim wyjdzie do biura, aby mu się dać poznać i prosić go o protekcję i rekomendację. Według wskazania Eugeniusza trafił od razu. Dom wprawdzie nie był zielonkawy, ale w innym, żółtawym, obaczył na pierwszym piętrze w trzech oknach czerwone firanki, sutymi ozdobione frędzlami, a w każdym z nich twarz kobiecą, patrzącą na ulicę. Jedna z nich była już niemłoda, z puklami siwych włosów, które spod czepka wyglądały; dwie drugie młode, wydatnych rysów, blade i zmęczone, klęczały widać na krzesłach, łokciem wspierały się na czerwonej, aksamitnej poduszce, która leżała na oknie, a drugą ręką, prawie całkiem obnażoną i piękną, trzymały przy oczach lornetki.

Uśmiechnął się Ignaś, znalazłszy postrzeżenie brata swego tak trafnym i wiernym i wszedłszy na schody brudne, zaśmiecone, ale ładnym, wąskim wyłożone dywanikiem, pociągnął śmiało za dzwonek. Przez niejaki czas słyszał tylko wewnątrz szorowanie posadzki, ale nikt nie otwierał. W kilka minut dopiero, gdy znowu pociągnął za dzwonek i pomnąc na przestrogi Kańskiego, mocniej i energiczniej, otwarły się drzwi i stanął przed nim lokaj rozczochrany, brudny i bosy, który widać tylko co zlazł ze szczotki, a na kurtce wytartej i rozprutej na łokciach miał przez ramię przewieszoną ścierkę. W przedpokoju, do którego wszedł śmiało, gdy mu oznajmiono, że pan referendarz jest w domu, zastał Ignaś woźnego, który zapewne czekał na papiery. Fagas ów bosy, wsadziwszy nogi w jakieś wydeptane pantofle, rzuciwszy ścierkę na kosztowny stolik, ale zakurzony, poplamiony i podrapany, poszedł nowoprzybyłego zaanonsować panu.

Przedpokój okazywał dostatek i nieład, pretensję do elegancji i brudne niedbalstwo, które jej utrzymywać nie umie i wszędzie czymściś neutralizuje. Było tam w złoconych ramach zwierciadło dla gości wchodzących, ale stłuczone i popstrzone; były stoliki politurowane, ale na jednym stał dzbanek wyszczerbiony i bez ucha i blaszanka do wynoszenia śmiecia, stara, pokrzywiona i zdrapująca politurę; krzesełka wyplatane, z politurą, zgrabne i zapewne dosyć drogie, dźwigały, jak wszystko, kurzawę, w słomce miały dziury, na poręczach szramy i rany; na jednym leżał płaszcz woźnego, na drugim suknie referendarza, jeszcze nie poczyszczone, zmięte i zmieszane jak kupa starzyzny; na innym była miednica blaszana, z nalewką porcelanową odrutowaną, tonącą w brudnej i zamydlonej wodzie, w której się referendarz umywał. Buty jego, nie wyczyszczone jeszcze, stały na środku pokoju, jeden patrzył nosem na północ, drugi na południe, i w takiej od siebie były odległości, że gdyby w nie wlazł referendarz, wyglądałby jak Kolos Rodyjski . Kienkiety były brązowe, kosztowne, ale szkła w nich poszczerbione i pełne kopciu, na brązie był kurz i plamy, a na ścianie pod nimi struga rozgałęziona oleju, przypominająca ową kartę historyczną, która nazywała salę Potok czasów , a którą niegdyś niejeden dzieciak, bezużytecznie męczony, daremnymi oblewał łzami.

Było to wprawdzie jeszcze dość rano, sługa oczywiście był niedbały i nieporządny flejtuch; ale Ignaś wniósł, że gdyby pani i panny nie siedziały o tej porze w oknie i nie patrzyły na ulicę, nie byłby się spotkał ani z miednicą, ani ze dzbankiem, ani z wczorajszą kurzawą, i nie musiałby przeskakiwać ani przez buty referendarza, ani przez szczotki, które się na kupkach śmiecia wspierały.

Po niejakim czasie wyszedł lokaj, wyniósł zielony i zamknięty portfel, oddał go woźnemu i kazał odnieść do biura; potem obróciwszy się do bohatera naszego, poskrobał się w głowę i oznajmił, że go pan prosi.

Za przedpokojem był korytarz wąski, o jednym oknie, prawie próżny, mający tylko parę szaf, kilka krzeseł i ozdobiony sztychami, których ramy złocone, obdrapane i zakurzone, świadczyły o takiej samej staranności pani i sług, jaką widział w przedpokoju. Wprost, drzwi wpółotwarte prowadziły do salonu, z którego słychać było francuską rozmowę panien, o tych koczach i karetach, które przejeżdżały. Sługa wskazał mu w głębi korytarza drzwi na prawo, które prowadziły do gabinetu, wychodzącego na dziedziniec.

Gdy Ignaś wszedł, referendarz stał przy krześle swym odwróconym od biurka i patrzał ku drzwiom. Miał na sobie szlafrok z kosztownej zapewne materii, ale zasmolony, zaklapany atramentem i cokolwiek popruty, tak że w niektórych miejscach wyglądała wata i podszewka z rękawów wyłaziła strzępkami. Był to mężczyzna słuszny, już niemłody, przygarbiony i co poznać można było z pierwszych ruchów, powolny i zamyślający się. Na twarzy ściągłej i dość chudej, i bladej, sterczał nos spiczasty i wąski, spodnia warga była trochę obwisła; na czole łysym, obrzuconym siwymi włosami, leżały złote okulary, a oczy siwe i zamglone przymrużały się i z niejakim wysileniem patrzyły. Milcząc, kiwnął ręką Ignasiowi, żeby się przybliżył, i zmrużywszy mocniej oczy i przypatrzywszy się, rzekł:

— A, a, pan Zabużski? proszę. Brat Eugeniusza; a, znam, znam. Młodszy zapewne, młodszy.

— Młodszy, jaśnie wielmożny panie — odpowiedział Ignaś skłoniwszy się.

— A, dobrze, proszę siąść — mówił referendarz i sam usiadł, ukazując młodzieńcowi krzesełko. — Jakże imię?

— Ignacy.

— A, Ignacy, tak słyszałem, przypominam — mówił referendarz i poprawiając okulary na czole, dodał: — Oba synowie pana Sebastiana Zabużskiego. Prawda, tak, pana Sebastiana. Jakże się ma pan Sebastian?

— Ojciec nasz już od pięciu lat nie żyje — odpowiedział Ignaś, któremu sdę jakoś serce ścisnęło i łzy nabiegały do oczów.

— A, a, nie żyje, tak, przypominam, słyszałem — rzekł referendarz. — Więc sierota, zostawiony bez wszelkiego funduszu. A, dobrze, dobrze. A szkoły gdzie?

— Skończyłem gimnazjum w Lublinie — odpowiedział Ignaś, który nie wiedział, co by w tym było tak dobrego, że został sierotą bez funduszu.

— A, w Lublinie? Wiem, wiem, są w Lublinie — mówił referendarz. Gdy Ignaś, któremu rozmowa ta odejmowała odwagę i odbierała wszelką nadzieję, milczał i prośby swej nie wyrażał, referendarz dodał: — Więc teraz do Warszawy, tak dla ciekawości, dla obejrzenia?

— Nie, jaśnie wielmożny panie — odpowiedział Ignaś — na to jestem za ubogi. Przybyłem tu dla pomieszczenia się w jakim biurze, gdziebym mógł pracować i zasłużyć sobie na tyle łaski, żebym w niedługim czasie znalazł w pracy mej utrzymanie i nadzieję dalszego pokierowania się.

— A, pokierowania się, w biurze! — rzekł referendarz, zsunął okulary na oczy i patrzył na młodego człowieka — praca, tak, zapewne, utrzymanie potrzebne. Dobrze, dobrze, ale cóż?

— Właśnie przyszedłem tu — mówił Ignaś, któremu słowa więzły w gardle — aby się zaprezentować jaśnie wielmożnemu panu, przedstawić mu moje świadectwa i prosić, abyś raczył, przez wzgląd na to dalekie wprawdzie pokrewieństwo, którym się szczycę, dopomóc mi swoją protekcją i wpływem.

— A, wpływem, tak, bez protekcji ciężko, wiem — mówił podnosząc znowu okulary i mrużąc prawie zupełnie oczy. Potem posiedziawszy tak chwilę w milczeniu, dodał: — Dobrze, dobrze, ale to trudno. Aplikacja to rzecz długa, a utrzymania nie ma. A, Eugeniusz u brata mego; a tak, pojechał z moim synowcem do Włoch; przystojny i światły młodzieniec. Ale kasztelan, a, to co innego. Pokrewieństwo! tak, zapewne, to dobrze, ale cóż, ja nie mam syna.

— Ja prosiłbym tylko — rzekł Ignaś zmiarkowawszy z tej siekaniny słów, czy zwyczajnej mu, czy umyślnej, że się wykręca — o zarekomendowanie mię zwierzchnikowi tej władzy, w której jaśnie wielmożny pan tak wysokie zajmujesz miejsce.

— A, a, zarekomendowanie! — odpowiedział niby chętniej. — Świadectwa zapewne są, gimnazjum lubelskie, wszak tak? i metryka? Ochrzczony, a, zapewne i dyplom, cóż Zabużski, szlachcic naturalnie?

— Wszystko to mam, jaśnie wielmożny panie — odpowiedział Ignaś, który z tym osobliwszym sposobem mówienia zaczynał się oswajać. I dobywszy z kieszeni surducika swego pliczek z papierami, powstał z uszanowaniem i podawał go referendarzowi.

— A na co to? — zapytał referendarz zsuwając z czoła okulary. — To gdzie indziej, nie do mnie. Ja już wiem. A, Zabużski Ignacy, wszak tak? a, zdolności zapewne są i usposobienie piękne. Eugeniusz, a! bardzo ładnie ukształcony młody człowiek. Po francusku i po włosku, jak po polsku. Zabużski, to, dosyć, a obyczaje? no, to widno. Chodźmy do mojej żony na śniadanie.

I nie dotknąwszy się papierów, które Ignaś na powrót schował, poszedł naprzód, a bohater nasz, sam nie wiedzący, co myśleć o tym człowieku, który mu się raz wydawał głupim i roztargnionym, drugi raz filutem udającym roztargnienie, poszedł za nim.

Minęli wspomniany wyżej kurytarz i weszli do salonu, w którym były owe okna, ozdobne firankami i złotem, wychodzące na ulicę. Były tu paradne meble, wybite aksamitem, kosztowne lampy stały na stoliczkach przed zwierciadłami, był fortepian, piękne stoły, a na nich w ładnej oprawie jakieś książki i misterne koszyki z biletami wizytowymi; było kilka portretów i sztychów w sutych ramach, słowem, był to salon na pierwszy rzut oto pański; ale i tu jeszcze nie było sprzątnięto. Krzesła nie stały na swoim miejscu, kobierzec przy kanapie był odgarnięty i zgnieciony, na kanapce przy drzwiach do dalszego pokoju prowadzących leżały rzucone kapelusze, sukienki i spódniczki panien, i to zapewne te, które zdjęły wczoraj, bo choć wycinane w zęby i haftowane u spodu, ale tam, gdzie haft, widać było z daleka i błoto. Ignaś rzucił bystro okiem po tym wszystkim, co go otaczało, i wyminąwszy szczotkę froterską i sukienko do wycierania podłogi, które przy niej leżało, wszedł za referendarzem do jadalnego pokoju, mającego okna na dziedziniec.

Na środku był stół okrągły, zastawiony maszynką do kawy, garnuszkami śmietanki, samowarem, czajnikami i filiżankami. Naprzeciwko drzwi siedziała sama pani, obok z lewej strony córki, wszystkie w rannych ubraniach, okazujących więcej pretensji niż skromności i czystości; z prawej był przyrząd i miejsce dla referendarza.

Gdy się zbliżyli, a panny, widząc wchodzącego tak rano młodego człowieka, poodwracały się, poprawiając na sobie szlafroczki i przygładzając włosy, rzekł referendarz do żony:

— Saluniu! pan Zabużski, brat, brat Eugeniusza.

Referendarzowa kiwnęła mu głową, a panny zawołały: — Le frere de Monsieur Eugene! charmee de faire votre connaissance, Monsieur — rzekła starsza. — Et moi aussi, Monsieur — dodała młodsza.

Tymczasem referendarz usiadł i zaczął z pośpiechem zapijać kawę, którą mu żona podała.

— Mech pan siądzie — rzekła referendarzowa poglądając dość obojętnie na młodego człowieka, który się cokolwiek zmieszał, nie mogąc odpowiedzieć pannom po francusku, a bojąc się odpowiadać po polsku. — Może filiżankę kawy? — dodała gospodyni domu.

— Dziękuję jaśnie wielmożnej pani — rzekł Ignaś siadając skromnie — już jestem po śniadaniu.

— Pan Ignacy, wszak Ignacy, a, tak, przypominam, raniej wstaje od was — rzekł referendarz.

— Wróciłyśmy wczoraj tak późno z wieczoru — rzekła starsza.

— Księżna była tak uprzejma — dodała młodsza — tout a fait aimable! et quel aimable soupe!

— Pan dawno przybył do Warszawy? — zapytała referendarzowa.

— Przed dwoma dniami, pani — odpowiedział Ignaś i uważał, że się referendarzowa skrzywiła, że tytuł jaśnie wielmożnej odrzucił.

— Vous vous amuserez beaucoup, Monsieur — mówiła starsza panna referendarzówna — Warszawa teraz tak pełna; tyle pań najechało, et la premiere jeunesse du pays .

— A, tak, zabawa — rzekł referendarz, kończąc i wychylając filiżankę. — Nie każdemu zabawa w głowie, tak jak wam. Bo wy macie, macie; a, tak, macie dużo, to dobrze; a on o aplikację stara się. — I to powiedziawszy, obtarł usta, wstał i wychodząc spojrzał na Ignasia, i dodał: — A, zaraz, zaraz, ubiorę się.

Wyraz ten "aplikacja" jakby zimną wodą oblał panny, które spojrzały po sobie i same nie wiedziały, z jakiej beczki zacząć z młodym człowiekiem, który nazywa się Zabużski, tak jak i one, a przyjechał nie dla zabawy, nie dla użycia Warszawki, ale na aplikanta. Nastąpiło więc milczenie, tym przykrzejsze, że biedny Ignaś, któremu się to wszystko, co widział, dziwnie nie podobało, wahał się, czy wstać i pójść, czy czekać tu, aż się referendarz ubierze i wezwawszy go, powie, co zrobić i dokąd się udać. Siedział więc i przypatrywał się pannom, z których twarzy znikła początkowa uprzejmość i które obojętnie kończyły śniadanie. Po niejakim dopiero czasie odezwała się gospodyni domu z wejrzeniem i tonem źle z pańska zimitowanym.

— Zapewne asan już się ulokował w Warszawie?

— Jeszcze nie, jaśnie wielmożna pani — odpowiedział Ignaś poprawiając swój błąd poprzedni — stoję dotąd w Hotelu Smoleńskim.

— Nie musi tam panu być dogodnie — rzekła znowu łaskawiej referendarzowa i bohater nasz zmiarkował zaraz, że dodana jaśnie wielmożność wyrugowała z rozmowy asana.

— Czyż jest w Warszawie jaki Hotel Smoleński? — zapytała panna Emilia, starsza córka referendarza.

— Na ulicy Bednarskiej — odpowiedział Ignaś.

— A, rue de Bednarze! ćest different — rzekła panna . Emilia i uśmiechnąwszy się do siostry, wstała, poszła do salonu i stanęła przy oknie.

— Czy pan nie masz wiadomości od brata — zapytała referendarzowa znowu po chwili milczenia.

— Miałem tylko jeden list przed wyjazdem jego z Warszawy — odpowiedział Ignaś — z zagranicy nie miałem dotąd żadnego.

— Brat pana jest bardzo dobrze — mówiła dalej z pańska — braterstwo lubią go i zapewne pokierują.

— Szczyci się on ich łaską — odpowiedział młody człowiek — a ja cieszę się z serca, że znalazł takich opiekunów.

— Mathilde! Mathilde! — krzyknęła wtedy panna Emilia — patrz, książę Janusz jedzie konno i patrzy w nasze okna.

Młodsza pana referendarzówna porwała się z miejsca, tylko co nie wywróciła samowara z pośpiechu i pobiegła czym prędzej do siostry. Tam obie zaczęły się nadstawiać, przykładać twarze do szyb zamkniętych i kiwać głowami. Gdy widać przejechał ten, co tak ściągał ich uwagę, zaczęły szczebiotać między sobą po francusku i śmiać się, zapewne z biednego kuzynka, który przyjechał na aplikanta i stanął rue de Bednarze.

Po długim znowu milczeniu, kiedy Ignaś siedział jak na szpilkach, referendarzowa powstała i poszła do salonu za córkami. Wszedł więc i młody człowiek za nią. Wtedy matka zapytała:

— A cóż? widział was książę Janusz?

— Rozumie się — rzekła Emilia — zatrzymał nawet konia.

— Tak, póki ja nie przyszłam do okna — mówiła Matylda — jak mnie obaczył, dopiero uśmiechnął się, ukłonił i pojechał.

— Quelle folie! — rzekła starsza ruszając ramionami.

— Pourquoi pas ? — odpowiedziała matka ze znaczeniem. Panna Emilia nadąsała się trochę i przystępując do stolika, na którym był elegancki koszyk z biletami wizytowymi i przy którym stanął Ignaś, zaczęła niby od niechcenia przeglądać bilety i wykładać je tak, że były niedaleko ręki. młodzieńca. Nie mając co robić, gdy ani matka, ani córki do niego nie mówiły, rzucał na nie okiem i widział, że to były bilety samych książąt i hrabiów, samych takich pań, z których każda była nee princesse lub nee comtesse, o czym żadna nigdy na bilecie swym nie zapomni. Widocznie panienka chciała mu dać poznać, jakie to u nich bywają osoby, pochwalić się swoimi stosunkami, co jest zwykłą u nas. słabością klas środkujących, a podniesionych cokolwiek znaczeniem i urzędem; a może też chciała mu dać do zrozumienia, że w takiej kompanii nie będzie miejsca dla niego, że ani do ich zażyłości cisnąć się ani do ich pokrewieństwa nie bardzo przyznawać się powinien.

Gdy się to działo, wtedy Matylda, która ciągle stała przy oknie, zawołała:

— Regardez, il revient!

Panna Emilia poskoczyła do okna, obie wytrzeszczały oczy na ulicę, a matka stała za nimi i wyglądała skutku. Ale tym razem przyszła kolej tryumfu na pannę Emilię. Po chwilce zaśmiała się i rzekła:

— Przejechał galopem i ani spojrzał w okno.

— Pas possible. — rzekła matka.

— Cest vrai — odpowiedziała młodsza córka — lecz musiał mieć coś bardzo pilnego, kiedy tak prędko wrócił.

— To bardzo być może — odpowiedziała referendarzowa; ale w tejże samej chwili rzuciła okiem na świadka tej sceny, malującej próżność i głupstwo i jej, i córek. Na twarzy Ignasia był uśmiech ironiczny, którego powstrzymać nie mógł, i taki wyraz, który pani zrozumiała i który się jej nie podobał. Sądząc więc, że mąż już się dawno ubrał, i chcąc się pozbyć gościa, który, chociaż krewny, ale jako biedak nie mógł być dla niej interesującym, zadzwoniła na służącego. Wszedł ten sam lokaj, ale już w surducie i w butach.

— Czy pan już ubrał się? — zapytała.

— Oho! pan już dawno poszedł do biura — odpowiedział sługa.

Wtedy znowu referendarzowa uśmiechnęła się, pomyślawszy, jak zgrabnie mąż jej wymknął się przed proszącym o protekcję kuzynkiem, i obracając się do Ignasia, rzekła:

— Mój mąż wraca po trzeciej, potem je obiad, potem spoczywa, wieczorem zaś jedziemy albo na teatr, albo mamy wizyty.

Ignaś zrozumiał, zaczerwienił się i nic nie odpowiedziawszy, skłonił się i wyszedł. Gdy już był we drzwiach, słyszał, jak panna Emilia mówiła do siostry:

— Patrz! patrz! kareta hrabiny! Dokąd ona tak rano jedzie? — A tego pułkownika huzarskiego w dorożce uważałaś? — odpowiedziała panna Matylda — i tym sposobem dalej ciągnęły dzienne swe zatrudnienie.

W przedpokoju bohater nasz nałożył kapelusz z dumą, gniewem i żalem i dawszy sobie słowo, że już tu więcej noga jego nie postanie, pobiegł prędko po schodach, dotąd jeszcze nie zamiecionych.

Nie poszczęściło mu się z krewnymi. Wczoraj znalazł próżność, która doprowadziła do upadku i hańby; dziś znalazł egoizm, który zniżył człowieka poważnego do wykrętów i filuterii, i próżność doprowadzoną do głupstwa i śmieszności, która próżniaczki miejskie napełniła fałszywą pretensją, niszczącą wszelką uczciwą sympatię i wysuszającą serce z tych wszystkich uczuć, od których zależy szczęście domowe i które karmić w sobie powinny kobiety, gotujące się do tych ważnych obowiązków, jakie je czekają.

Takimi zajęty myślami i znowu szukający pociechy w tych słodkich obrazach niewinności, wdzięku, dobroci i pracy, jakie mu imaginacja kreśliła, przenosząc go na trzecie piętro Świętojańskiej ulicy, szedł Ignaś zwolna Nowym Światem, wymijając obojętnie tych wszystkich przechodniów, z obcymi mu i zajętymi sobą twarzami, którzy tam i na powrót śpieszyli. Gdy się zrównał z Saskim Placem, postrzegł z daleka idącego naprzeciw siebie mężczyznę, którego postać i twarz były mu niby znajome. Odznaczało go ubranie przystojne, łączące prostotę z powagą, układ szlachetny i wzrost przenoszący innych. Twarz miał zamyśloną; kapelusz trochę na bakier, a w ręce odzianej czarną rękawiczką trzymał cienką laseczkę. Gdy się zbliżył, Ignaś poznał dyliżansowego towarzysza swego, którego rozmowa tak go uderzyła i tak mu była pamiętną. W rzeczy samej był to hrabia Adam. Poznał on młodego człowieka, który mu się uprzejmie ukłonił, zatrzymał się i podając mu rękę, rzekł:

— A, pan Zabużski, jakże się panu wiedzie? Czy zrobiłeś już co z sobą? Zdecydowałeś się na to lub na owo?

— Jeszcze nie, panie hrabio — odpowiedział Ignaś.

— Spiesz się pan — mówił znowu hrabia — bo ostrzegam pana, że w Warszawie czas jest trzy razy droższym, jak gdzie indziej, to jest, że na jedną godzinę trzeba tu trzy razy tyle sił i pieniędzy niż w każdym innym miejscu. Ciekawość zostaw pan na potem. Tym lepiej później przypatrzysz się temu, co warte widzenia, im będziesz spokojniejszym. Skądże pan teraz wracasz?

— Wracam od krewnego mego, referendarza Zabużskiego — odpowiedział Ignaś.

— Więc zawsze w myśli biuro? — rzekł hrabia, usuwając się ku placowi, gdzie było próżne miejsce, w widocznej intencji dłuższego pogadania z młodzieńcem, który go zainteresował.

— Chciałbym od tego zacząć, panie hrabio — odpowiedział Ignaś — mam dopiero dwadzieścia lat; jeżeli więc jeden rok lub nawet trochę więcej stracę, stracę niewiele, a nabędę przekonania i doświadczenia, że to nie moja droga.

— Jest racja — rzekł hrabia. — Jakże pana przyjął referendarz?

— Wstydzę się wyznać, panie hrabio — odpowiedział Ignaś spuszczając oczy. — Widocznie się wykręcił od podania mi ręki, nawet uciekł przede mną z domu, nie dawszy mi żadnej odpowiedzi, i zostawił mię ze swymi kobietami, które próżne i śmieszne.

— Znam je cokolwiek — odpowiedział hrabia uśmiechając się. — Ale mię to dziwi, że pana tak referendarz przyjął. Zapewne chce poznać pana lepiej, żeby cię mógł tym śmielej rekomendować jako krewnego.

— Ja sądzę, panie hrabio — mówił Ignaś — że właśnie ta okoliczność, iż obaczył we mnie krewnego, była powodem i ambarasu, w jakim go widziałem, i roztargnienia, z jakim do mnie mówił, a które mi się wydaje więcej udanym niż prawdziwym.

— Być może, że domysł pana słuszny — rzekł hrabia. — Trudna to próba dla rozumu i serca ludzi możnych i w znaczeniu, kiedy na ich progu staje ubogi krewny. Rzadko który wychodzi z niej uczciwie i z konsekwencją. Kiedyż pan znowu pójdziesz do referendarza?

— Nigdy, panie hrabio — odpowiedział Ignaś stanowczo i z zarumienieniem. — Gdybym był tak ograniczonym i nie poznał się ani na jego mowie, ani na jego postępowaniu, gdybym się zjawił raz jeszcze z prośbą o protekcję i rekomendację, bo niczego więcej nie żądałem, przypisałby zapewne to zapomnienie o mnie roztargnieniu. Ale ja widzę to dobrze, że prawdziwy powód jest ten, że nie chciał mi nic obiecać i do niczego się względem mnie, jako krewnego, zobowiązać. Z próby tej, o której pan hrabia mówiłeś, wyszedł referendarz jako filut i egoista — dodał Ignaś czerwieniąc się mocniej i ze łzą w oku.

— Surowo pan ludzi sadzasz — rzekł hrabia, patrząc jednak ze współczuciem na roztropnego i energicznego młodzieńca.

Ignaś zawstydził się, spuścił oczy i umilkł, a hrabia dodał: — Do kogóż się pan teraz udasz?

— Nie śmiałem nadużywać dobroci pana hrabiego — odpowiedział Ignaś podnosząc głowę — chociaż teraz widzę, że od tego powinienem był zacząć.

Hrabia uśmiechnął się, postąpił ku ulicy, zatrzymał jadącą właśnie próżną dorożkę i siadając w nią rzekł:

— Siadaj pan.

Pojechali na Senatorską ulicę i wysiedli przed mieszkaniem hrabiego. Szwajcar otworzył drzwi ozdobne, z brązami i szkłem, które świeciło jak zwierciadło; w sieni obszernej, bez żadnej pstrocizny, ale marmurową wyłożonej posadzką i mającej wspaniałe schody prowadzące na. górę, było dwóch lokai w liberii, z których jeden z pośpiechem otworzył drzwi do dolnego apartamentu na lewo. Tam przeszli parę pokoi, nie uderzających żadnym świecidłem, których meble obite były zielonym safianem, a ściany w jednym zawieszone rysunkami rozmaitych narzędzi rolniczych i fabrycznych, planami budowli gospodarskich, gorzelni, stodół, owczarni itp., tudzież wizerunkami jakichściś osobliwych baranów, bydła i koni; w drugim zaś kartami jeograficznymi, planami rozmaitych miast i widokami celniejszych w nich gmachów. Trzeci pokój obszerny, o trzech oknach, był właściwie gabinetem hrabiego. Tam były szafy z książkami, stoły i biurka do pracowania stojąc, rozmaite machiny fizyczne, modele machin rolniczych, pługów, sieczkarni, młockarni itp. Umeblowanie było równie proste, jak w poprzednich, cały tylko pokój wybity był suknem zielonym, a ogół miał takie piętno powagi i prawdziwie pańskiej symetrii, myśl użyteczna i obywatelska tak widna była we wszystkim że dosyć było rzucić okiem na to miejsce ciche, poważne i uroczyste, aby powiedzieć, że tu przebywa i pracuje pan, który zna ważność swojej pozycji i wie, dlaczego go Bóg postawił wyżej nad innych.

Ignaś przejęty uszanowaniem, stanął z boku ze skromnością; przyszło mu na myśl, jakim szczególnym trafem mógł się zejść na budzie dyliżansu z człowiekiem, który to wszystko posiada, i oczekiwał, co mu też hrabia powie. Ale hrabia wskazał mu tylko krzesełko, aby usiadł, a sam stanął przy biurku i zaczął pisać. Gdy skończył list, który pisał, zapieczętował go i położył adres, wtenczas przystąpił do młodego człowieka, który powstał, i rzekł:

— Ponieważ pan koniecznie chcesz próbować szczęścia w pracy biurowej, życzę zacząć ją w komisji skarbu. Są tam czynności takiego rodzaju, które przydadzą się panu nawet wtedy, jeżeli biuro opuścisz, a do czego innego się weźmiesz. Żyjemy w takim czasie, w którym ścisłość we wszystkim, buchalteria i rachunek stają się podstawą wszelkiego przedsięwzięcia i rękojmią powodzenia. Tam się pan tego prędzej nauczysz niż gdzie indziej. Proszę to oddać do rąk osoby, do której piszę. Mam nadzieję, że pan będziesz dobrze przyjętym., Reszta zależeć będzie od pana, i... i od szczęścia, jak we wszystkim. Do widzenia — dodał podając mu rękę — gdyby kiedy co ważnego wypadło, drzwi moje dla pana otwarte.

To powiedziawszy i nie czekając podziękowania, które zresztą widział w twarzy i w oczach młodzieńca, wziął kapelusz, nałożył go sobie jak zwykle trochę na bakier, wdział czarne swe rękawiczki i nie zapominając laseczki, wyszedł razem z Ignasiem, skończyć zapewne interes, który sobie dla niego przetrwał. W przedpokoju rzekł do jakiegoś niemłodego już sługi, który tam miał minę starszego:

— Jeżeli ten pan tu kiedy przyjdzie, jestem w domu. Stary przypatrzył się pilnie młodemu człowiekowi, a hrabia wyszedłszy z nim na ulicę, kiwnął mu raz jeszcze głową, uśmiechnął się uprzejmie i poszedł szerokimi krokami, które go wkrótce od bohatera naszego oddaliły.

O wpół do trzeciej Ignaś był przed kratą komisji skarbu. Wkrótce wybiegł Kański i gdy obaczył przyjaciela, rzekł mu z pośpiechem:

— Mam dla ciebie nowinę. Mój protektor, którego widziałeś, pamiętasz, pytał się o ciebie. Opowiedziałem mu, kto ty jesteś; i jaki jesteś; odmalowałem cię naturalnie czarno, jak się możesz domyśleć, i dodałem, żem ca! odradził wprosić się do nas, dlatego że jest tak wielu. Wiesz, co mi odpowiedział? Oto skrzywił się trochę, jak to on umie, i rzekł: "Źleś pan zrobił, bo właśnie kilku niecierpliwych i mniej zdatnych wychodzi". Jeżeli chcesz, możemy do niego uderzyć. Nie bardzo to uśmiechający się człowiek, niewiele gada i obiecuje, ale wiele robi.

— Mnie także radzono, abym się trzymał waszego biura — odpowiedział Ignaś, ucieszony tą nowiną — i mam tu list rekomendujący mię do jednej z waszych wyższych figur.

— Pokaż — mówił Kański i obaczywszy adres, dodał: — A to właśnie do niego. A od kogo to list? od referendarza?

— Dajże mi pokój z tym filutem — odpowiedział Ignaś czerwieniąc się — opowiem ci potem, jak mię ci krewni moi przyjęli. To list od hrabiego Adama S.

— Od hrabiego Adama? ba! ba! ba! na cóż lepiej! — zawołał Kański — ale gdzież się z nim poznałeś?

Ignaś w krótkości opowiedział spotkanie swe z hrabią i treść swej z nim rozmowy.

— To bardzo szczęśliwie — rzekł Kański — może ci to i nadal posłużyć! To człowiek, którego tu wszyscy znają i którego wszyscy szanują. Ale słuchaj, do obiadu jeszcze mamy czas. Zwierzchnik mój jeszcze jest w biurze. Chodźmy zaraz oddać mu list. Będziesz miał lepszy apetyt.

Poszli więc śpiesznie i gdy stanęli przed naczelnikiem, postrzegli, że porządkował swoje papiery i zabierał się do wyjścia. Ignaś, którego nazwisko Kański wymówił, oddał mu list hrabiego. Pan K. popatrzył przez niejaki czas na młodego człowieka, potem czytając Ust, podnosił jeszcze na niego wzrok, jakby sprawdzał słowa hrabiego z wyrazem twarzy młodzieńca, o którym zapewne światły i przenikliwy protektor pochlebnie się rozpisał. Gdy skończył, wyciągając rękę, rzekł tylko:

— Świadectwa.

Ignaś podał mu wszystkie. Gdy je przejrzał i postrzegł między nimi "bieg życia", dziś właśnie, przed wyjściem do referendarza napisany, przeczytał go z uwagą i skończywszy, zapytał:

— To pan sam pisałeś?

— Ja sam, jaśnie wielmożny panie — odpowiedział Ignaś. I znowu jak wprzódy Kańskiemu, podał mu arkusz papieru z właściwym stemplem, wskazał tytuł władzy, w kilku słowach dał treść i kazał napisać prośbę. Gdy Ignaś usiadł i pisał, a Kański stał z boku w milczeniu, pan K. zaczął dalej przezierać swoje papiery, odkładając jedne do portfelu, inne chowając do szuflady. Wśród tego zatrudnienia rzucał jednak okiem na piszącego młodzieńca, jakby chciał się przekonać, czy pisze prędko i śmiało. Widać, że z tego względu był zaspokojony, bo Kański uważał, że się uśmiechnął, co mu się niezmiernie rzadko zdarzało.

Gdy prośba była skończona, powstał Ignaś i podał mu ją z uszanowaniem. Pan K. porównał ją naprzód z „biegiem życia", przeczytał i włożywszy w nią wszystkie papiery bohatera naszego, zamknął do swego portfelu i znowu rzekł mu tylko: — Przyjdź pan w sobotę.

Młodzi ludzie skłoniwszy się wyszli; w sieniach rzucili się sobie w objęcia i Kański podnosząc w górę kapelusz, zawołał:

— Wiwat! rzecz skończona, jesteś nasz. A teraz chodźmy Pod Gruszkę.

Na rogu ulicy Bielańskiej i Długiej była wówczas owa traktiernia Pod Gruszką, którą cały proletariat urzędowy znał dobrze. Szczególnie aplikanci byli tu w przemagającej liczbie, chociaż nie brakło i na starszych, niefortunnych i siedzących po kilka i więcej lat na jednej posadzie kancelistach, którzy równie dla posilenia odsiedziałego i spisanego ciała, jak i dla odżywienia zakrzepłego jednostajną i mechaniczną robotą ducha, przychodzili do pani Szmelcowej nah l ez obiadkiem, gdzie się znaleźli wśród grona młodzieży biednej, ale wesołej, głód dzisiejszy karmiącej jutrzejszymi nadziejami, podarte buty i suknie łatającej tą świetną tkanką, jaką imaginacja ich i wiara w przyszłość w dalekich snuły obłokach.

Szmelcowa miała tu jeden duży pokój, o trzech oknach, czyli tak nazwaną salę, i dwa pokoiki małe, komunikujące z wielką i wygodną kuchnią, gdzie mieszkała sama i gdzie stając na progu i przypatrując się swoim gościom, lub się cieszyła ich dobrym humorem, lub karciła swywolę, jeżeli przebierali miarę, przywołując do porządku to tego, to owego, i zowiąc każdego po imieniu, bo ich wszystkich znała i dla wszystkich ze szczególniejszą była sympatią.

Niejednemu nawet pokredytowała obiad jeden i drugi, a czasem i ustąpiła pół lub trzecią część zadłużonej kwoty, jeżeli widziała ciężki jaki zawód i biedę wielką, odsyłając wypłatę kapitału i procentu na później, jak biedny aplikant zostanie radcą stanu i naczelnikiem jakiego wydziału. Wszakże nie dała się nigdy unosić sercu, wiedząc, że młodzież nadużyłaby prędko jej słabości i zadłużyłaby się nad miarę. Najwyższy kredyt był do pięciu obiadów. Kto szóstego nie miał czym zapłacić, nic już nie dostawał i psuł interes innym, bo wtedy stawała się twardszą i nieubłaganą dla wszystkich. Sama dobra kucharka, z jedną tylko pomocnicą i jedną pomywaczką w kuchni wystarczała wszystkiemu. Ona rozlewała rosół lub barszcz na porcje, ona sama krajała mięso tak zręcznie, że się każdemu jednakowa dostawała waga, sama szczególniej krajała chleb, który kładziono na każdym talerzu i który fundament obiadu stanowił.

Była to już kobieta niemłoda, niegdyś ładna, jak wszystkie prawie warszawianki tej klasy, biała blondynka z niebieskimi oczami. Ale wiek uszczuplił trochę białości i rumieńca, przyćmił oczy, zmienił kolor włosów, a szczególniej zepsuł kibić, zrobiwszy ją mocno otyłą, dawszy potężny podbródek i wystający brzuch, na którym zwykle trzymała ręce odpoczywając po trudach i rozmawiając spokojnie to z tym, to owym, który nie mając czym zapalić w swoim piecu i ogrzać swej stancyjki w jesieni i w zimie, dosiadywał u pani Szmelcowej do późna i nabierał tu w siebie tyle cieplika , żeby mu na całą noc pod lekką kołdrą, a w jej braku pod niewatowanym płaszczykiem wystarczył.

A jednak, gdy przychodziła godzina trzecia i goście jej dobrze głodni schodzić się zaczęli trudno sobie wyobrazić, jak zwinną była i rzutką ta kobieta, gdy ambicja dogodzenia tym biedakom, których lubiła i których zwała się opiekunką i mamką, podwajała jej siły i ujmowała o połowę ciężaru. Rozlawszy rosół i pokrajawszy mięso, stawała naprzód w swoich drzwiach dla obaczenia, czy wszyscy mają, czy wszyscy jedzą z apetytem.

W tym miejscu i w tym czasie widzieć ją można było zawsze, w czepku tej samej formy, z dużą szlarką, z czerwoną wstążką, w sukni ciemnej staroświeckim krojem i obejmującej ciasno potężne wymiary, w fartuchu popielatym, czystym, wyciętym okrągło na piersiach i zapiętym jednym końcem za pas, z kieszeniami na wierzchu, w których jednej były rozmaite klucze, naparstek, nożyczki, igielniczek i kłębuszek z nićmi, a w drugiej drobna moneta lub bilety abonamentu, którymi jej płacono. Potem wracała szybko do kuchni; a gdy ostatnią wydała potrawę, z kuchni zjawiała się w sali, a w sali z jednego końca stołu przechodziła na drugi, chwaląc to mięso, to pieczenie, dziesięć razy lepszą od innej polędwicy, to buraczki, które wyglądały jak rumiana twarzyczka, to kapustę, która miała zapach i delikatny kwasek ananasów.

Obecność jej była jeszcze potrzebną i dlatego, żeby młodzież nie pozwalała sobie zbyt wyrazistych gestów z dwoma dziewczętami, które usługiwały, a które pani Szmelcowa, chociaż sama kobieta dobrych obyczajów i pilnująca ścisłego decorum w swoim domu, wybierała jednak tak, jak tego wymagał zwyczaj warszawski i polityka wszystkich kawiarń i restauracyj. Były więc obie dziewczyny ładne, zwinne, czyściutko ubrane, umiały się odciąć, gdy im się co nie podobało, ale czasem umiały, i mrugnąć ślicznym oczkiem na ładnego chłopca, co choć nie miał co rzucić na tacę, gdy przychodziło jakie święto lub imieniny której z nich, ale przynajmniej ścisnął za rączkę, a gdy się pani Szmelcowa odwinęła, i pocałował ukradkiem.

W sali był duży stół na środku, mogący mieścić do trzydziestu osób. Nakrycie było bardzo oszczędne, pod sobotę nie grzeszące wcale czystością; talerze były jak najtańsze, serwetki małe i tygodniowe, które wolno było związać jakim sznureczkiem i dla siebie oznaczyć. Łyżki tylko były srebrne, ale noże i widelce kościaną miały 'Oprawę i nie błyszczały zbyt starannym utrzymaniem. Musztardy nikt tam na stole nie widział, o occie i oliwie nie było nigdy żadnej wzmianki, ale za to chrzan w kilku słoikach przyrządzony stał ciągle w różnych punktach, tak żeby każdy mógł go dosięgnąć ręką, a dwa razy na tydzień do tej okrasy mięsa przybywała jeszcze i ćwikła. Kilka karafek zielonkawych i ordynaryjnych stało z wodą w pewnych dystancjach, a przy każdej szklanka, która miała służyć każdemu, kto mógł jej dosięgnąć. Każdy więc, kto pił, musiał wypić do dna; nie wolno było zostawiać nic w szklance; to było prawo, które już tam zwyczaj uświęcił i którego się wszyscy dla własnego interesu trzymali.

Zaczynał się traktament od chleba, który podawano każdemu, jak tylko usiadł. Porcja jego była zupełnie dostateczna i przy lekkim dodatku ciepłej strawy i kawałka mięsa, nasycała i restaurowała młode żołądki. Dodatek ten składał się z rosołu, z mięsa, i jeszcze jednej potrawy mącznej lub jarzynnej, albo z barszczu i pieczeni, do której były buraczki lub kapusta. W niedzielę i święta była i sztuka mięsa, i pieczeń, ale za to już prócz buraczków lub kapusty innej potrawy nie było. Wszystko to miał gość za złoty groszy sześć, kiedy płacił pojedynczy obiad, za złoty zaś i groszy trzy, kiedy kupował bilety. Mniej jak piętnaście biletów nie można było kupić. Za taką cenę nikt nie wymagał więcej i lepiej, tym bardziej, że te proste potrawy były rzeczywiście przyrządzone dość czysto, że uprzejmość ze strony gospodyni była wielka, że zbytkownisie i krezusy, jeżeli się pomiędzy goszczącymi tu który zdarzył, mogli jeszcze za dziesięć groszy mieć filiżankę kawy i za pięć groszy sygaro lub fajeczkę tureckiego tytuniu. Taką była restauracja Pod Gruszką, do której oba przyjaciele spieszyli z dobrym apetytem i w najlepszym humorze.

Gdy weszli, zastali już ze dwadzieścia osób przy stole, i zapach barszczu, bo na tę kolej trafili, rozchodził się po sali. Milczenie i brzęk przyśpieszony łyżek po talerzach dowodził, że barszcz był dobry i że ręce zmachane pisaniem wypróżniły żołądki, które z właściwą sobie bezwzględnością na kieszenie i stan tego, do którego należą, domagały się materiału dla przerobienia go na krew, którą czas biurowy zepsuł. Znajomi przywitali Kańskiego kiwnieniem głowy, a on, stanąwszy u górnego końca stołu, gdzie było kilka nakryć nie zajętych, obrócił się do wszystkich i rzekł:

— Panowie! rekomenduję wam nowego kolegę, pana Ignacego Zabużskiego, aplikanta w komisji skarbu.

— Ale za wcześnie mnie tytułujesz — rzekł Ignaś — dopiero podałem prośbę.

— Masz już nominację w kieszeni — odpowiedział ufny w przyszłość Kański.

— Kiedy Kański mówi, że pan masz już nominację w kieszeni, to ją masz. Jemu się wszystko udaje. Wkrótce będzie sekretarzem referentem — rzekł jeden śmiejąc się.

— Więc za zdrowie przyszłego referenta i nowego kolegi! — zawołał drugi i obracając się do dziewczyny, która zdejmowała talerze, dodał z umizgiem: — Marysiu złota! buteleczkę wina.

— A pieniądze? — rzekła dziewczyna z ładną minką.

— Na kredyt, duszo! — odpowiedział młodzieniec.

— Nie ma wina na kredyt — rzekła Marysia.

— A buzia? — dodał obejrzawszy się, czy pani Szmelcowa nie stoi we drzwiach.

— I buzi nie ma na, kredyt — odpowiedziała.

— A cóż jest? — zapytał chłopak ze znaczeniem i chcąc ją objąć.

— Figa jest — odpowiedziała wykręcając się i poszła do kuchni.

To była pierwsza rozmowa, którą bohater nasz Pod Gruszką słyszał. Nie bardzo go ona zbudowała i niezbyt miłe na nim zrobiła wrażenie. Doświadczył on takiego uczucia, jakiego doznaje każdy nowoprzybyły, nim oko jego i ucho oswoi się z gestem i dowcipem gości i sług po kawiarniach i garkuchniach miejskich, a zwłaszcza drugiego i trzeciego rzędu warszawskich. Nie okazał jednak ani Kańskiemu, ani innym, że wolałby tu nie być i usiadł spokojnie obok Kańskiego, na miejscu, które było wolne. Podano im zaraz dobrą porcję chleba, potem przyszedł barszcz, a dalej pieczenia z buraczkami. Gdy się obiad kończył i zjawiła się gospodyni, odbierająca pieniądze i bilety i ciekawa, czy im smakowało, zaczęły się śmiechy, koncepta i rozmowa wesoła i głośna.

— Kochana pani — mówił jeden, niby serio — każ tam uważnie umywać mój talerz, który Marysia tylko co wzięła.

— A toż dlaczego? — zapytała Szmelcowa, obcierając pot z tłustych i czerwonych policzków.

— Musi tam być — mówił młody człowiek figlarnie — moich parę zębów, które zostały w pieczeni. Niech je popłucze i odda, bo szkoda.

Wszyscy się zaśmieli, a gospodyni, zaczerwieniwszy się jeszcze mocniej, odpowiedziała:

— Żartuj pan zdrów, a jak się skończą bilety, przyjdziesz do Szmelcuni prosić o inne, choć pieczenia u niej twarda i zęby w niej zostają. Wtenczas pogadamy — i poszła dalej.

— Pan Kaźmierz żartuje, dobra była i krucha — odezwało się kilku.

— Żart gotowy i grosz gotowy, jak są razem, to ujdą. Inaczej lepiej dać pokój — mówiła dalej gospodyni.

— Coś Szmelcunia dziś w złym humorze. Jak mamka się rozkaprysi, dzieci będą płakać — mówił inny.

— Bo staram się i zapobiegam, spuszczam wam i kredytuję, i jeszcze wam źle — rzekła zliczając bilety i kładąc je do kieszeni.

— I owszem, dobrze i smaczno. Dziękujemy, dziękujemy. Wiwat Szmelcunia! niech żyje i pęcznieje Gruszka! — odezwało się kilkanaście głosów.

— Oj, swywołniki — rzekła udobruchana gospodyni uśmiechając się i obcierając policzki — pustki wam w głowie. Choć bieda, to hoc! Widać, żeście niegłodni. Za to jutro będziecie mieli doskonałe ogóreczki do sztuki mięsa.

— Brawo! brawo! — zawołali wszyscy i zaczęli bić widelcami po talerzach.

Gdy gospodyni była na drugim końcu stołu, rzekł młodzieniec siedzący naprzeciwko Ignasia do jego sąsiada:

— Józiu! wiele ty masz jeszcze biletów?

— Jeszcze mam sześć — odpowiedział zapytany.

— Zmiłuj się, pożycz mi parę — mówił pierwszy — bo baba zbliża się, a nie mam już żadnego i jutro mieć jeszcze nie będą.

— Gdzieżeś podział pieniądze za korepetycję? — zapytał Józef rzucając mu nieznacznie parę biletów.

— Myślisz, że dostałem? — odpowiedział tamten — kazali mi czekać do pierwszego, a ja tymczasem od sześciu dni rozbieram się bez świecy, a wczoraj ostatni tu oddałem bilet.

— Cóż będzie pojutrze? — i zapytał Józef.

— Spodziewam się jutro zasiłku od siostry, do której pisałem — odpowiedział.

— A jak nie przyjdzie? — zapytał Józef.

— Ha! to jużci złożycie się na mnie po pięć groszy, żebym miał na bułkę i na szklankę mleka, póki nie dostanę pieniędzy — odpowiedział tamten śmiejąc się i wykalając sobie zęby z akcentem smakosza.

Ignasiowi zimno się zrobiło, gdy słuchał o tej nędzy, która go także mogła spotkać, i wydziwić się nie mógł wytrwaniu i humorowi, z jakim i ten, i inni położenie swoje znosili. Nie taili się oni z trudnościami, przez które przechodzą. Mówili o obecnej biedzie ż taką pewnością, że minie, jakby o rzeczy już minionej, i każdy dla objaśnienia nowicjusza, który do grona ich wchodził, przydał coś takiego, co nie tylko nie zasmucało innych, ale owszem wywoływało śmiech i oswajało ich z tymi obrazami, o których nie wiedzą zapewne ci, co przed biedną młodzieżą przychodzącą prosić o protekcję, radę i ukazanie drogi, zamykają i swoje drzwi i uszy zatykają bawełną.

— Ciekawy jestem, co się ze mną stanie — rzekł jeden — jak się skończy kwartał. Gospodyni wypowiedziała mi stancję, a innej nie mam. A stancyjka niezła, na Podwalu, na drugim piętrze, nie bardzo wysoko. Weź pan ją, jeżeli potrzebujesz — dodał obracając się do Ignasia — Tę ma tylko niedogodność, że się najmuje bez opału, ale ma oddzielny piec, w którym się pali z pokoju.

— A cóż to złego? to właśnie dogodnie — odpowiedział Kański.

— Zapewne, kiedy kto ma czym palić — rzekł pierwszy — ale dla mnie to było fatalnie. Przeszłej zimy wycierpiałem tam męki piekielne. Czasem przez dwa tygodnie nie miałem i polanka drzewa. A jak przyszedł skąd grosz i kupiłem sobie wiązeczkę za dziesiątkę i przyniosłem pod płaszczem, to spłonęła jak świeca i tylko podrażniła mię rozkoszą, jakiej pewnie nie cenią ci, co kupują drzewo sążniami. Gdyby nie Staś Kliński, który mię ratował w najcięższe mrozy, bylibyście mi zaśpiewali requiem i wynieśli zmarzniętego na Powązki.

— Jakże cię Staś ratował? — zapytał inny.

— Oni stali we dwóch — mówił pierwszy — i mieli także piec, w którym paliło się z pokoju, ale mieli oraz ten rozum, jakiego ja nie miałem, że najęli z opałem. Otóż przyzwyczaili dziewkę, która przynosiła drzewo, żeby je zostawiała przy piecu, a oni zapalą sobie sami. I wtenczas poczciwe chłopaki kradli sami u siebie i po trzy, po cztery polanka przynosił Staś pod płaszczem do mnie. A jak im było zimno, wołali dziewkę i pokazywali jej chłodny piec. Przekonana stopniem ciepła pieca i stancji, a do tego dodaną jeszcze dziesiątką, przynosiła im po kilka polan więcej, i tym sposobem przebyłem jakoś najcięższe chwile. Teraz będzie gorzej, bo nie wiem, gdzie się podzieję. Nie mam nawet na zadatek. I tylko tyle, że wystarcza na bilety dla Szmelcuni i rano na śniadanie na bułkę i na mleko.

— Przenieś się do mnie — mówił inny, który widać należał do krezusów, bo palił sygaro i miał przed sobą filiżankę kawy. — Ale darmo cię nie wezmę.

— Chyba pokredytujesz — rzekł pierwszy — bo w tych czasach nie spodziewam się powiększenia moich funduszów.

— Ja pieniędzy nie chcę — odpowiedział krezus — zapłacisz mi przyjacielską usługą. Nie mogę się na to zdobyć, żebym sobie stancję zamiótł i łóżko posłał. To zaśpię i śpieszę się do biura, to się nie chce dla innej jakiej przyczyny; dosyć, że stancja moja po tygodniu, po więcej nie zamiatana i łóżko prawie nigdy nie słane.

Jeżeli chcesz przyjąć na siebie tę funkcję, żebyś mię co dzień, oprócz niedzieli, budził o ósmej i cały tydzień zamiatał stancję i łóżko słał, to zgoda. Za to w niedzielę ja pozamiatani, pościelę i twoje łóżko, i swoje, i w dodatku wyczyszczę ci suknie i buty wyglancuję tak, że będą błyszczeć jak zwierciadło.

Wszyscy się zaśmieli, a oba młodzi ludzie podali sobie ręce i zgodzili się na układ. Ignaś jakoś się ożywił poznawszy, że wchodzi, w kompanię, gdzie wprawdzie bieda, ale jest humor, jest moc duszy i poczciwa pomoc w ostatecznym i ciężkim razie.

— Na herbatę dziś do mnie przychodzicie? — zapytał inny.

— A gdzież mamy iść? — odpowiedział inny. — Dobrze by pójść do Baurowej, zajrzeć w oczki Frani i przeczytać gazetę, ale tam zawsze jakiś diabeł się zdarzy, co złotówkę wyciągnie z kieszeni. Już mię to zdradziło inie raz. Trzymajmy się lepiej naszej. Cukier jeszcze masz?

— Przecież złożyliście się na herbatę i na cukier — odpowiedział pierwszy — kupiłem, co było potrzeba i będzie jeszcze na parę tygodni. Ale kto dziś kupuje bułki?

— A to ja — odezwał się inny.

— Nie zapominajże, że trzeba sześć — rzekł pierwszy — a czyja kolej do mieszka?

— Ślenickiego — mówił inny — ale on już widzę drapnął. Jak się spóźni do obowiązku, to nic nie dostanie.

— Cóż to znowu mieszek? — zapytał Kański.

— Ty jesteś wielki pan — odpowiedział pierwszy — ciebie o nic głowa nie zaboli, bo i pieniądze masz, i stół dobry, i herbatę doskonałą. My co innego. My składamy się miesięcznie po kilka złotych i za to mamy herbatę, która się daje u mnie, dlatego że mam kilka szklanek, a co najgłówniejsza samowar. Ale diabelski ten samowar, który pochodzi od mojej ciotki, równie jest uparty, jak ona. Trzeba go tedy rozdymać mieszkiem. Chcieliśmy mieszek kupić: kilka złotych! Skąd tu wziąć na takie zbytki. Przypadek, który jest ojcem wszelkich odkryć i wynalazków, podał nam myśl; genialną. Między moimi butami znalazł się jeden z dziurą na nosie, przez którą wielki palec długo wyłaził. Że to mogła być, to pojmujesz łatwo.

Ten but zastąpił nam miejsce mieszka, i odtąd jest w poszanowaniu i nie daje się do reperacji.

— Jakimże to sposobem? — zapytał Kański uśmiechając się.

— Manipulacja jest taka — odpowiedział pierwszy z komiczną powagą. — Bierze się but za podeszwę jedną ręką, ot tak. Ściska się cholewa drugą ręką w samym wierzchu i potem zbliżają się i oddalają od siebie ręce. Powietrze ścieśnione wypada przez dziurę i powiadam ci, rozdyma tak nasz samowar, że w kwadrans wre i kipi, że para aż bucha. Ale że to praca nie lada, wykonywamy ją z kolei, która dziś właśnie na Ślenickiego wypada.

Takie i tym podobne wiedli między sobą rozmowy, które dały Ignasiowi wyobrażenie o życiu, jakie prowadziła ta młodzież, z której niejeden może przeznaczony do figurowania na świecie, do rozpierania się w krzesłach sesjonalnych, z których niejeden oblepi się później haftem, zapomni o biedzie, jaką przebył, i nie zrozumie głosu młodzieńca podającego mu świadectwo szkolne i proszącego dobitniej wygłodzoną twarzą i wytartą suknią niż słowami, które by. stan jego odmalowały.

Ów kolega Kańskiego, który miał przynieść wiadomość o korepetycji dla Ignasia, nie przyszedł na obiad. Zjawił się dopiero wtedy, kiedy się już rozchodzić mieli. Gdy się poznał z Ignasiem, podając mu rękę, rzekł:

— Przepraszam was, żeście czekali. Ale wolałem o wszystkim dobrze się wywiedzieć, żeby przyjść z czymściś pewnym. A nie mogłem tego zrobić, aż po trzeciej. Marysiu złota! — dodał obracając się do dziewczyny sprzątającej salę — będzie tam co jeszcze dla mnie przekąsić?

— A czegóż pan wałęsasz się nie wiedzieć gdzie — odpowiedziała zrazu nadąsana, ale gdy jej posłał całusa od ust, dodała: — No, będzie, będzie.

— To dawajże, moje życie — odpowiedział i obracając się do naszych przyjaciół, mówił: — Jest tu bogaty stolarz, trochę Niemiec, trochę Polak, jak oni wszyscy, który ma dwóch synów w szkołach, w klasie drugiej.

Ale podobno nygusy, szczególniej w matematyce. Proponował mnie, abym im te trudności ułatwiał. Ale chce, żeby do nich tylko przychodzić wieczorem od godziny piątej do siódmej. Ja mam właśnie ten czas zajęty i przyjąć takiego warunku nie mogę. Otóż teraz biegałem do niego, żeby mu powiedzieć, że mam takiego korepetytora, który tę rzecz lepiej załatwi ode mnie, jako świeższy w nauce i wolniejszy. Niemczysko, jakaś poczciwa dusza polega na mojej rekomendacji, oczekuje pana i ofiaruje pięćdziesiąt złotych na miesiąc i herbatę wieczorem. Jaka tam będzie niemiecka herbata, nie wiem, ale pięćdziesiąt złotych, to płaca niezła, jakiej tu niejeden z nas doczekać się nie może. Zresztą, może i herbata dobra, bo to człowiek bogaty, ma warsztat wielki i prowadzi swoje rzemiosło na dużą skalę. Cóż pan na to?

— Ale naturalnie, że przystaję — odpowiedział Ignaś — i kwituję go z herbaty, którą znajdę gdzie indziej — i w tej chwili przyszła mu na myśl daleko słodsza, daleko wonniejsza herbata, ręką ślicznej kuzynki na Świętojańskiej ulicy nalana. Tym sposobem rzecz niezmiernie ważna, nervus rerum, załatwiła się prędko i niespodziewanie. Posiedzieli jeszcze przez niejaki czas, pogadali, dopóki ów usłużny kolega Kańskiego obiadu nie skończył. Stamtąd Kański poszedł do domu, zająć się swoimi malcami, których przez te parę dni cokolwiek zaniedbał, a Ignaś z nowym swym protektorem udał się zaraz do stolarza, gdzie po poznaniu się i krótkiej przemowie wziął się od razu do roboty. Przez cały czas korepetycji ojciec przysłuchiwał się, a widząc, że młody człowiek bierze się dobrze do rzeczy, że się jasno tłumaczy, że się o wszystko gorliwie wypytuje, a nie tylko matematykę, ale i łacinę, którą na jutro mieli, chętnie i dobrze im objaśnia, tak się ucieszył, że sprowadził żonę, przed którą go wychwalał, i gdy młody człowiek podziękował za herbatę, wsunął mu w rękę trzy ruble, jako zadatek za idący miesiąc, który się od połowy września miał liczyć.

Nazajutrz Ignaś wyszukał stancję owego młodego człowieka, który nie miał czym palić, zamówił ją dla siebie, gdyż była jeszcze wolna; a gdy znalazło się w niej miejsce na drugie łóżko, od razu się tam sprowadził. W sobotę załatwiły się wszystkie formałnośei w biurze; a tak, w przeciągu pięciu niespełna dni, znalazło się i zajęcie, i jakie takie utrzymanie; była swoja własna stancja, odszukali się krewni, o których nie marzył i wśród których mógł szukać zapomnienia o tych, o których myślał i na których polegał, a którym i przywiązania, i szacunku odmówić musiał.

Wszystkie te okoliczności Ignaś opisał szczegółowo Eugeniuszowi, ale pisząc o swych kuzynkach, pisał zawsze o obydwóch żadnej nie dawał pierwszeństwa, a choć czuł, że jest pomiędzy nimi różnica, unikał lub zdawało mu się przynajmniej, że uniknął wszystkiego, co by ją bratu wskazać mogło. Adres swój oznaczył dokładnie i list ten dość gruby posłał do Rzymu poste restante.

W oczekiwaniu odpowiedzi Eugeniusza, a także listów od księdza Macieja i od ciotki Teresy, którym o powodzeniach swych doniósł, urządził sobie życie, jak można, najregularniej. Od dziewiątej do trzeciej był w biurze. Jadał Pod Gruszką, a w niedzielę i święta na Świętojańskiej ulicy razem z Kańskim; od piątej do siódmej trwała korepetycja, potem znowu szedł na trzecie piętro owego domu, gdzie myśli jego coraz chętniej przebywały. A gdy bęben na placu dawał się słyszeć, żegnał zacne kobiety i ze słodkim "Dobranoc ci, braciszku", które codziennie, a coraz melodyjniej z ust panny Julii wychodziło, wracał na Podwale i spokojnie zasypiał. Przy końcu dopiero listopada odebrał Ignaś od Eugeniusza list następujący:

XI

"Z Rzymu, dnia listopada roku.

"Kochany Ignasiu!

"Z daty, którą umieściłem na początku mojego listu, widzisz dostatecznie, gdzie jestem. Wczoraj przybyliśmy do tego wiekowego miasta, które było głową dawnego świata, a sercem jest nowego. W jak gorączkowym stanie przepędziłem noc, łatwo sobie wyobrazisz. A jednak mimo to, żem wiedział, iż wkoło mnie jest Rzym, najpierwej myśli moje uniosły się ku wam, najpierwej zapragnąłem listu od ciebie. Sercu memu potrzebny był twój głos, choćby zaklęty w słowa, któreś nakreślił. Zdawało mi się, że martwe twe litery wskrzeszę swym oddechem i zmuszę je do zabrzmienia tą słodką mową, która nigdzie tu nie dzwoni, tylko w cichych naszych rozmowach, a której mi potrzeba było głośnej i rozlanej wszędzie jak powietrze, bo w niej doszło do uszu moich i rozległo się w sercu to wszystko, co mi jest najmilszym na ziemi. Skoro więc sądzić mogłem, że biuro pocztowe już otwarte, pobiegłem na plac Colonna, gdzie jest poczta, i wydobywszy twój list, ucieszony jego grubością, nie wracałem już do domu, ale szedłem, gdzie mię oczy niosły, żeby znaleźć miejsce ustronne i ciche, gdziebym go mógł swobodnie przeczytać.

"Nie wiem, jakim sposobem znalazłem się przy wspaniałych schodach, prowadzących do Kapitelu. Wstąpiłem więc na te stopnie, pojęte myślą i skreślone ręką Michała Anioła , i mając wokoło siebie Muzeum Kapitolińskie, Pałac Konserwatorów i kościół N. Panny d'Araceli z dawniejszej świątyni Jowisza Kapitolińskiego przerobiony, w cieniu, który padał od konnego posągu Marka Aureliusza , oparłem się o marmurową jego podstawę i tam czytałem. Ileż tu wielkości zamierzchłej i obecnej, ile czasów leżało wyrytych na tych wymownych kamieniach, ile tchnienia wielkich geniuszów przeszłości było jeszcze w powietrzu, które mię owiewało! A jednak uważaj, jak silną jest ta struna, która wiąże serce człowieka ze wspomnieniami dzieciństwa, z życiem rodzinnej ziemi, z głosem i wejrzeniem tych, co wykołysali śpiącą duszę, kiedy ona nie pękła pod naciskiem tych wrażeń, jakich tu doznaje każdy, ale owszem, na widok twoich wyrazów zabrzmiała tak słodkim dźwiękiem, żem zapomniał zupełnie, iż stoję na Kapitelu, że tuż przy mnie Skała Tarpejska , a dalej Forum Romanum , gdzie zamiast grzmiącego głosu Cycerona , słychać dziś ryk krowy, którą sprzedają.

"Łatwo pojmiesz, kochany Ignasiu, jak mię ucieszył obraz córek pana Pawła, owych ślicznych naszych kuzynek, któreś tak szczęśliwie wynalazł, owej Paulinki i Julci, jednakowych we wszystkich przymiotach ciała i duszy, równie pięknych, ale przyznaj się, nierównie, a przynajmniej niejednakowo ci miłych. Mimo całą ostrożność, z jaką je opisujesz i w jedną zlewasz całość, widzę to jednak dobrze, że je odróżniasz w myśli i w sercu. I dla mnie Julka piękniejszą jest już dlatego, że ma błękitne oczy, podobne do tych, które widzę ciągle, które tu nawet, gdzie mię tyle rzeczy zajmuje, zdają mi się odłamkiem tego błękitu, który nad głową moją jaśnieje.

"Żal mi szczerze ciotki Herminii. Ale to już taki upadek, z którego tylko w późniejszym wieku szczera i prawdziwa pokuta podnosi czasem kobietę i to więcej w oczach Boga niż ludzi. Ludzie surowsi są na ułomność i grzech, bo sami ułomni i grzeszni. Dobrześ zrobił, żeś jej więcej nie czynił wymówek i nie wchodził w żadne usprawiedliwienia się. Przypadek objaśnił ci wszystko, a wszelkie tłumaczenie się byłoby tylko dodaniem kłamstwa do niewstydu. Nie idź tam więcej; to syrena, która będzie się starać ująć cię i rzucić ci zasłonę na oczy. I może by się jej to udało; nie wiem bowiem, czy w gruncie jest. dobrą, ale ma wszystkie pozory najlepszego serca.

"Śmiałem się z opisu rozmowy twej z referendarzem. Jest to jego zwykły sposób, kiedy czego zrobić nie chce. Parę razy zdarzyło mi się słyszeć, jak tymże samym, niby nielogicznym galimatiasem odpowiadał żonie i córkom, kiedy im się chciało dać wieczór i sprosić wszystkich panów, z którymi by się mogły nagadać po francusku. Niegłupi to zresztą człowiek i ma być urzędnik dobry. Słyszałem, że we wszystkim, co napisze, trzyma się tak jedno drugiego, jakby było spojone ołowiem. Ale egoista to, nie lubiący dla nikogo i palcem ruszyć i skąpiec, choć bogaty. Ona, córka . jakiegoś przemysłowca spanoszonego i świeżo uszlachconego, pyszni się stopniem swego męża, a w domu, jak to uważałeś, żadnego nie umie utrzymać porządku. Lezie do panów ze swymi córeczkami, którzy z nich drwią; szczególniej czepia się kasztelanowej, którą to nieskończenie żenuje. Ale ona na to wszystko nie zważa, i gdzie tylko może, czy na balu, czy na jakim koncercie czy w innym miejscu, gdzie się ludzie zgromadzają, wszędzie sadowi się na widoku i. pierwsze zajmuje krzesła.

„Z przyjęcia panien, któreś mi zacytował, wnieść możesz, że miałem u nich łaskę, jakiej ty nie zyskałeś. A wiesz dlaczego? Bom się wychował między panami, bo na mnie widziały niby odblask tego świata, do którego ciągle się obracają, bo umiem paplać po francusku i umyślnie zawsze z nimi tym mówiłem językiem, żeby je wyciągać na bąki i błędy, które nas bawiły, które Staś z najkomiczniejszą powagą przy nichże powtarzał, a za co ja odbierałem czasem wymówki od panny Jadwigi, martwiącej się tym, że jej siostry stryjeczne głupie i śmieszne. Wymówki te dawały mi powód do przepraszania, przepraszanie sprowadzało przebaczenie, a przebaczeniu towarzyszyło czasem takie wejrzenie, w którym zdawało mi się widzieć tyle nieskończoności, ile jej nie. ma w tym niebie włoskim, co jednak tak czyste i głębokie.

"List mój, któryś odebrał w Warszawie, był krótki i niewyraźny. Nie śmiałem wdawać się w szczegóły, zostawiając w ręku sługi te słowa, które by mogły zdradzić najdroższą serca mego tajemnicę, dostając się do rąk tych, dla których nie były przeznaczone. Dziś pewny jestem, że tylko ty czytać je będziesz i dzięki tym kuzynkom, któreś wynalazł, lepiej mię zrozumiesz i nie rozbijesz moich nadziei wszystkimi przystającymi i nie przystającymi do siebie trójkątami. Nie zdołam ci wypowiedzieć, jakiego uczucia doznawałem w ostatnich dniach mojego pobytu w Warszawie.

W oczach jej widziałem wyraźnie, że jej dusza przelewa się na mnie, że pójdzie ze mną, że mnie okrywać będzie jak aureola i strzec jak anioł opiekuńczy, nad każdym krokiem moim czuwający. Tak patrzyła na mnie zawsze, wiele razy pewną była, że nikt na nią nie zważa i że ja tego nie widzę. Wtedy twarz jej stawała się bledszą i przezroczystszą, czoło jaśniało myślami, które ją całą podnosiły od ziemi, i nigdy żądna kobieta podobniejsżą nie była do świętej, zapominającej o sobie i o tym wszystkim, co tu jest próżnością i pychą, co krępuje i więzi duszę w tych momentach, w których wyrywa się do nieba z miłością i modlitwą.

"Nie dziw się, że tak o niej piszę. Ja nie pojmuję miłości bez czci. Wiele rzeczy kocham na ziemi, tak w dziełach Boga, jak w dziełach sztuki, a każdej takiej miłości istotą i duszą jest uwielbienie, jest to, że przedmiot ten podnoszę wysoko nad wszystko, co zwyczajne i pospolite.

Ale koroną tej miłości jest miłość dla niej. W niej zlewa się wszystko, co uwielbiam w naturze i sztuce, bo w niej łączą się wszystkie ideały i do piękności formy przybywa jeszcze piękność myśli i duszy, a stąd ta świętość, która ją wiąże z niebem. Więcej kochać, więcej czcić mogę tylko Boga, ale nic na ziemi!

"Odgadłeś od razu, kochany Ignasiu, żem sam siebie oszukiwał, nazywając miłość tę przyzwyczajeniem, przyjaźnią, wdzięcznością za tę dobroć, jaką mi zawsze okazywała. Teraz widzę to dobrze, czym jest i dlaczego stanowi istotę mojego wewnętrznego bytu. Rosła ona we mnie wraz ze mną, rozwijała się bez wiedzy, jak rozwijały się wszystkie siły moralne i umysłowe, i spoiła się z nimi w jedno, tak że trwać i żyć musi póty, póki ja sam żyć i trwać będę, nie ciałem, bo tu o tym nie ma mowy, ale duszą. Będzie więc nieśmiertelną jak ona. Nie uśmiechaj się, nie nazywaj mię szaleńcem, dającym nieśmiertelność dwudziestoletnim iluzjom. Widzisz, że piszę bez uniesienia, ale zastanawiam się i wyrażam tylko mocne przekonanie, tak jak gdybym dowodził jakiego geometrycznego twierdzenia. Dla mnie żadne twierdzenie, żadna prawda matematyczna nie ma więcej pewności i siły.

"Czy te oznaki jej wzajemności, którem postrzegł przy pożegnaniu, to ogarnianie mię wzrokiem, te kilka słów, które drżącym głosem wyrzekła, ta łza, która zabłysła w jej oku, były prawdziwym świadectwem, że jestem dla niej tym, czym ona jest dla mnie, to zupełnie inne pytanie. Może to być prawdą, w którą lubię i chcę wierzyć, może być złudzeniem, które nieobecność i czas rozwieje. Ale czy jest prawdą, czy złudzeniem, nie ujmie ani na włos z tej nieskończoności, która czyni miłość moją niepodległą zmianie i nieśmiertelną. Bo to, co nieskończone, ani się umniejszyć, ani umrzeć nie może. Zrobi mię tylko nad wszelki wyraz szczęśliwym lub da nieopisaną niedolę; co i jedno, i drugie stanie mi się równie miłym, bo i jedno, i drugie pochodzić będzie od niej.

"Ale osądź sam, kochany Ignasiu, co to jest i co mnie czeka? Powiem ci króciutko, jak to było. Im bardziej zbliżał się dzień naszego wyjazdu, tym częściej spotykałem jej wzrok, tym głębszym był jego wyraz, tym więcej jakiejś dziwnej i przenikającej piękności rozlewało się po jej twarzy. Mówiła mało, choć nie była zamyśloną; do mnie odzywała się bardzo rzadko; a jeżelim zaś usłyszał kilka słów, to było w nich coś macierzyńskiego, coś wyrażającego tę czułą opiekę, jaką ma kochająca kobieta nad tym, co się oddala. Głos jej nie był drżący, a jednak zdawało mi się, że połowa tylko jej myśli była w słowach; drugą zaś połowę tłumiło jakieś wewnętrzne łkanie, nie dające jej zwykłej pełności i mocy. Postrzegłem to jej mocowanie się z sobą i unikałem sam takiej chwili, która mię głęboką przenikała boleścią. I kiedy mi serce pękało na tę myśl, że odjeżdżam, musiałem udawać radość, że jadę i oddalam się od tego słońca, co mię tak wyraźnie oświecać i ogrzewać zaczynało.

„W wilię naszego wyjazdu, gdyśmy byli razem zgromadzeni, wyszła ze swego pokoju ostatnia i wyniosła trzy książki jednakowo i równie pięknie oprawne. Każdemu z nas oddała po jednej. Były to księgi czyste, przeznaczone na to, aby każdy z nas notował w nich swoje wrażenia, swoje myśli, jakie mu natchną te wszystkie przedmioty, które w podróży swej obaczy. Na każdej był na pierwszej stronicy napis, wyrażający krótko jej przeznaczenie, a pod spodem: "Dla Stanisława Zabużskiego od siostry"; "Dla księdza Augustyna Mleckiego od J. Zabużskiej"; "Dla Eugeniusza Zabużskiego od Jadwigi, Z."

"Patrzajże kochany Ignasiu, jakie ja z tego wszystkiego wyprowadziłem wnioski. W sercu przekonany byłem, że mnie tylko chciała taką pamiątką na drogę obdarzyć. Wiedziała bowiem dobrze, że książka Stasia będzie prawie próżną, że ksiądz Augustyn, który zapewne nie powróci bez notat obszernych i uczonych, nie będzie miał ani czasu, ani cierpliwości zapisywać je na welinowym papierze, i tak, aby je mógł jej pokazać; że zatem ja tylko wiernie i pilnie opiszę, co uczuję i pomyślę, patrząc na wszystko wielkie i piękne dawnego i nowego świata i myśląc o niej przy każdym przedmiocie, który mię przeniknie, zadziwi i wzruszy.

"Ale tej tajemnej myśli nie mogła zdradzić. Więc pamiątki te oddała nam wszystkim razem i oddała przy ojcu i matce. Myśl ta wyraziła się w napisach książek. Dla brata podpisała, że to od siostry, dla księdza Augustyna, że od Zabużskiej, dla mnie tylko był podpis, że to od Jadwigi Z., bo czuła to i sama, że sercu memu niepotrzebne było jej nazwisko, że wszystko, co w niej czczę i kocham, odnosi się nie do jej urodzenia, stopnia i znaczenia na świecie, ale do niej tylko samej i uosabia się w tym imieniu, które samo brzmi w mojej duszy i które ona trochę inaczej i widać drżącą napisała ręką.

"O! jeżeli to jest złudzenie, drogi mój Ignasiu! cóż jest na świecie prawdą? Tego samego dnia przed wieczorem, znaleźliśmy się na chwilkę sami. "Jutro więc odjeżdżasz, Eugeniuszu?" — rzekła mi, patrząc tak, jakby chciała, aby oczy dopowiedziały to, czego nie będzie w słowach.

Mogłem tylko powtórzyć jej wyrazy, że odjeżdżam jutro. "Urośniesz głową — mówiła dalej — dojrzejesz myślą, imaginacja twoja uskrzydli się i wzmoże tym wszystkim, co ci przybędzie do skarbów nauki i wiadomości. Ale sercem wróć Eugeniuszu takim, jakim wyjeżdżasz. Głos jej drżał, ja wziąłem jej rękę i zapytałem tylko: "A cóż zastanę?" — Zastaniesz to samo, co zostawiasz" — odpowiedziała mi ciszej i łza, w której widziałem i widzę więcej prawdy, niż jest w tym wszystkim, co ludzie dowiedli rozumowaniem, co dojrzeli szkłami i czego dotknęli ręką, dopowiedziała mi reszty. Jeżeli kiedy pisać do mnie będziesz o tym, nie zbijaj tego artykułu mojej wiary. Należy on do istotnych pierwiastków mojego moralnego życia. Zresztą próżno byś się silił. Choćbyś napisał coś równie logicznego, jak jest Euklides , nie przekonasz mię i nie zachwiejesz we mnie tego przekonania, że gdybym nawet za dziesięć i za dwadzieścia lat powrócił, zastanę to samo, com zostawił.

"W tym, co teraz mówię, jest cokolwiek kontradykcji z tym, com wyżej sam napisał; ale w każdej rzeczy wielkiej i nieogarnionej jest to samo. Czasem myśl zachwieje się i uważa za złudzenie to, co ją oćmiewa zbyt wielką jasnością i daje uszczęśliwienie, które w sercu zmieścić się nie może. Bywaj zdrów, drogi Ignasiu! oczy zachodzą mi łzami, dusza rwie się do was; a tymczasem z okna mojego widzę kopułę św. Piotra, która się majestatycznie dźwiga nad miastem i pod niebem złotym krzyżem swym połyska. Biegnę tam szukać pociechy i zapewne tam ją znajdę. Nieskończoność jedna jest tylko. A czy się ona objawi na ziemi w wielkiej myśli znakomitego geniuszu, czy w wielkim uczuciu nieznanego serca, zawsze to ten sam Bóg, jeden i żywy, który jest wszędzie i w każdym dziele swym równie mądry, równie niepojęty, równie nieograniczony.

"Dnia listopada. Od tygodnia jesteśmy w Rzymie i spracowaliśmy się ogromnie. Ksiądz Augustyn widział już prawie wszystkie kościoły. Staś prawie wszystkie pałace i wszystkie polskie panie, które tu obecnie mieszkają; ja widziałem mniej więcej wszystko ciekawsze i godniejsze uwagi, co w granicach murów miasta uderza oko i myśl zastanawia. Jeszcze tak przez czas niejaki chodzić będziem luźnie i oglądać zabytki dawne i dzieła nowsze osobno, żeby jeden drugiemu nie przeszkadzał i nie ziewał tam, gdzieby drugi chciał się zastanowić swobodnie i bez świadków. Gdy tak każdy zaspokoi się w rzeczach głównych, które go interesują, potem dopiero, przygotowawszy się lepiej, niż dotąd jesteśmy przygotowani, przejdziemy wszystko zwolna i systematycznie. Obóz nasz bowiem rozbiliśmy w Rzymie, a stąd zrobimy tylko wycieczkę do Neapolu, do Sycylii, a może i do Malty, i wróciwszy na powrót, zostaniemy tu poty, póki będziemy we Włoszech.

"Rzym jest księgą ogromną i niełatwą do pobieżnego czytania. Pisały ją wieki kamieniem, marmurem i granitem. Bryły te zlepiała krew i łzy, urabiało je natchnienie starego i nowego świata, pogańskie i chrześcijańskie, uwięzione przy ziemi i rwące się do nieba; kruszyła je i dźwigała dłoń barbarzyńców i tych, co błogosławią orbi et urbi ; zdobiła je dłutem i pędzlem ręka geniuszów, jakich już ziemia nie obaczy, których czas przeminął, którzy już nie powstaną więcej, jak nie powstanie ta potęga, co mi dostarczyła środków wypowiedzenia tej myśli, co także już umarła.

"Nie spodziewaj się ode mnie porządnego opisu tego, com widział, com przez ten tydzień przemyślał i uczuł. W takim natłoku przedmiotów, z których każdy zastanawia, każdy interesuje, wśród tych olbrzymich całości i olbrzymich szczątków nie wiedzieć, od czego zacząć, na czym skończyć, co pominąć, a co pomieścić, żeby temu, co tych rzeczy nie widział, dać jakiekolwiek wyobrażenie i przesłać mu choć odrobinę tego uczucia, jakiego się tu doznaje i które nie daje odpoczynku myśli i sercu.

Tomy już o tym napisano i tomy jeszcze napisane będą, a jednak każdy człowiek z duszą, który się tu znajdzie, będzie miał jeszcze co do powiedzenia. Otóż i ja powiem ci bez porządku, bez wyczerpania jakiej bądź materii, co mi się nawinie pod pióro. Czytając ten rys dorywczy, niejasny i niedokładny, więcej może obaczysz moje myśli i uczucia, niż to, co mi je natchnęło.

"Cała prawie droga z Florencji do Rzymu jest smutna i przykra. Byłaby ona prawdziwym nieszczęściem dla podróżnego, gdyby nie wiedział o tym, że jedzie do Rzymu. Gdzie się kończy państwo wygasłych wulkanów, zaczyna państwo malarii, i owa zielona pustynia wyludniona przez to zarażone powietrze, gdzie nic nie widać, prócz kilku ruin, gdzie zupełna cisza i brak życia usposabia duszę do poważnych medytacyj i dobrze przygotowuje serce do tych wrażeń, jakich ma doznać i których niecierpliwie wygląda. Po południu przebyliśmy Tyber po wspaniałych łukach mostu, tak zwanego ponte molle. Nie mogę ci wyrazić, jakiego się doznaje uczucia, słysząc szum tych fal mętnych i żółtawych, przypominających wody Wisły, i mogąc sobie powiedzieć: przebywam Tyber i o dwie mile włoskie mam przed sobą Rzym, który obaczę! Ile tu wspomnień opada głowę! Ile postaci powstaje z grobów, ponad którymi tysiąc lat przemijało! Jak wieki i zdarzenia przesuwają się przez pamięć, mieszają się z sobą i olbrzymieją tym zbliżeniem się nagłym, szybkim, jak olbrzymieje każda prawdziwa wielkość, która ani pod okiem mierzącym ją nie maleje, ani pod ręką, która jej dotyka, w proch się nie rozsypuje.

"Wypatrzyłem oczy, tłumiłem oddech w piersi, sądząc, że w tej ciszy, jaka mię otaczała, usłyszę nagle jakiś odgłos, jakiś objaw potężnego życia dawnej stolicy świata, który może będzie owym grzmiącym oklaskiem, jaki wychodzić musiał z amfiteatru Flawiusza lub cyrku Aleksandra , kiedy kilkadziesiąt tysięcy rąk przyklaskiwało śmierci biednego gladiatora. I wtedy przyszło mi także na myśl, że może ten gladiator pod strzechą słowiańską pierwszy raz odetchnął, że może konając dla uciechy swych panów, żegnał wspomnienia dzieciństwa takim językiem, jak mój, takim szeptem, który bym ja uczuł i zrozumiał, gdyby do uszów moich doleciał.

"Wśród tych myśli minąłem tę krótką przestrzeń. Już okiem i oddechem dotknąłem Rzymu i za piękną willą Borghezych osaczyłem bramę i plac przepyszny: Piazza del popolo. Nie można było wymyślić godniejszego wstępu do dzieła, na które się tysiące lat składało. Zgasła potęga, gasnąca sztuka, trwająca tylko wiara, każda z tych wielkości ma tam swego reprezentanta, który wymownie przemawia do zdumionego oka i wzruszonym sercem potrząsa. Obelisk, Aqua Virgo z paszczy lwów tryskająca, gmach ekspozycji sztuk pięknych i inne publiczne budowy, dwa podobne do siebie i przepyszne kościoły, wszystko to opowiada dzieje, które minęły, i te, co już zachodzą w pamiątki, i te, które trwają i których następne nie spożyją wieki. Plac ten tym jest wspanialszym, tym więcej uderza oko, pragnące od razu wejrzeć w te cuda, których tak chciwie wygląda, że z niego odkrywa się perspektywa na trzy wielkie ulice, które Rzym nowożytny przerzynają. Środkowa, Corso, prowadzi do Kapitolu, bliżej brzegu Tybru idzie Strada Ripetta, a trzecia na wschód Strada Babuino, idąca przez Plac Hiszpański, prowadzi do Monte Cavallo i kwirynalskiego pałacu papieżów, gdzie stoi znowu obelisk i sławne kolosy Dioskurów.

"Jeszcze z Florencji mieliśmy zamówione mieszkanie w najzdrowszej części miasta, powyżej Placu Hiszpańskiego, na którym najbardziej uczęszczane znajdują się hotele, i niedaleko od kościoła Trinita de'Monti. Ze wzgórza tego widać cały prawie Rzym nowożytny, ulice w różnych przerzynają się liniach, kościoły i pałace rysują się w rozmaitych perspektywach, z dala szarzeje Janiculus , a nad tym wszystkim, na tle niebios, maluje się kopuła św. Piotra, ku której myśl i oko zwraca się z podziwieniem i ku której serce dąży z pokorą.

"Ulokowawszy się co prędzej w ładnej i wygodnej stancji domu, w którym niegdyś mieszkał Salvator Rosa , obok którego przebywała królowa Sobieska , bo widzisz, że tu na każdym punkcie jest wspomnienie, a wszędzie, gdzie stąpisz, potrącasz o jakieś niezapomniane imię, poszliśmy na los szczęścia obaczyć, jak też w rzeczy samej wygląda to, co nam znane już było z czytania, z rysunków, a co jednak inaczej przemawia do duszy, gdy oko patrzy, gdy można dotknąć ręką tej kształtnej lub rozłamanej bryły, przez którą przechodziły wieki. Zstąpiwszy ze wspaniałych schodów, prowadzących do kościoła Trinita na Plac Hiszpański, przez Via de'Condotti przeszliśmy na Corso. Pyszna ta ulica, niezbyt szeroka, ale długa i równa, ciągnie się wśród pałaców i kościołów, które zdumiewają formą; a ta myśl, że wszędzie jest choćby jeden kamień, którego dotykała ręka lub na którym spoczywało oko którego z wielkich ludzi dawnego świata, że w każdym z tych pałaców i kościołów spotkasz się z dziełami tylu geniuszów, których późniejsze czasy wydały, nie daje odpoczynku głowie i wzmaga wrażenie, niecierpliwość i interes.

"Z takimi uczuciami mijaliśmy pałac Ruspoli, pałac Chigi, plac Colonna, gdzie stoi kolumna Antonina i obok którego na prawo plac Monte Citorio, gdzie wzgórek urósł z gruzów i odkopywanych dawnych pomników, pałace Sciara i Doria, w których się znajdują zbiory, jakich gdzie indziej królowie nie mają, i pałac Torlonia, w którym widzieć można to, co rzeźba nowożytną najznakomitszego wydała. Przeszedłszy Plac Wenecki i nie pytając nikogo, aby nam nie zepsuł uroczystego wrażenia obojętną odpowiedzią, przez oswojenie się z tymi dziwami natchniętą, zostawiliśmy na prawo Kapitol i przjez Via di Marforio dostawszy się na Forum Romanum, stanęliśmy przed łukiem tryumfalnym Septima Sewera . Piękny ten pomnik, obłożony marmurem, ozdobiony rzeźbą,! imponujący wielkością swą i formą, choć się już znacznie zasunął w ziemię, świadczy o potędze i kunszcie tego czasu, który go dźwignął. Ale nie będę ci teraz opisywał tych niezliczonych pamiątek, które widzieć jeszcze można na tym sławnym placu, na tym teatrze wszelkiego rodzaju tryumfów, a który dziś zarzucony gospodarstwem. Nie powiem ci więc ani o kolumnie Fokasa, która tam stoi samotna, jak jedyny wielki frazes, który z zaginionego dzieła pozostał; ani o ziomkach Curii Hostilii i naprzeciw stojącej świątyni Antonina i Faustyny; ani o szczątkach złotego domu Nerona, ani o bazylice Konstantyna , łuku tryumfalnym Tytusa , kościele Wenery i Romy , i o innych, innych, których tu nawet wyliczyć nie mogę.

"Minęliśmy to wszystko śpiesznie, pobieżnie, bośmy dążyli do tego olbrzyma, który się z daleka wznosił przed okiem naszym, a który od kolosu Nerona, co tam stał przy wejściu, Koloseum nazwano. Jakże spojrzeć bez zdumienia na tę potężną ruinę, największą ze wszystkich, jaka ze starożytności pozostała? Chociaż czas, wojny, pycha i próżność nie szczędziły jej wcale, chociaż nawet papieże, jak Paweł II do pałacu Weneckiego, a Paweł III do Farnezyjskiego, Barberini do swego, inni do innych kazali tu łamać kamienie, tak że z jednego tylko oderwanego boku pięć wzniosło się gmachów, zostało jednak jeszcze tyle, że żadna dzisiejsza potęga nie byłaby w stanie zdobyć się na taką masę, żadna imaginacja dzisiejszych architektów nie umiałaby pojąć takich form i odważyć się na takie wymiary. Dopiero Benedykt XIV w XVIII wieku, ochronił ruinę tę od dalszego niszczenia; była jednak głęboko zasypana ziemią, zaniedbaną, chwastami i zielskiem porosłą. Pius VII otoczył ją równym staraniem, a Francuzi przyczynili się stanowczo do jej podniesienia, oczyszczenia i okazania całej tego olbrzymiego arcydzieła piękności. Następni papieże, przejęci taką samą gorliwością, pomnik ten, uświęcony stacjami Męki Pańskiej, przyprowadzili do tego stanu, w jakim się dziś znajduje.

"Nie będę ci opisywał szczegółów, a przeznaczenie tej budowy, wzniesionej przez Wespazjana Flawiusza, skończonej i inaugurowanej przez Tytusa, pewnie ci dobrze wiadome. Powiem ci tylko, że przy olbrzymiej grubości murów, powtarzających się w kilka rzędów, jak tego wymagały galerie i siedzenia dla osiemdziesięciu kilku tysięcy spektatorów, miał ten amfiteatr stopy obwodu, a stóp wysokości.

Władcy świata powinni byli mieć taką widownię tych igrzysk, których dziś nie pojmujemy, jak nie pojmujemy tego huku, jaki tam powstać mógł, kiedy osiemdziesiąt tysięcy widzów, jednoczesnym oklaskiem i potężnymi okrzykiem, wyrażało swe uniesienie na widok człowieka; który dla zabawy wszystkich pasował się z życiem, ciężkie odbierał rany i przy oklaskach umierał.

„Nie podobna usiąść tu na złomie kamieni bez głębokiego zadumania się o tych kolejach, już nie mówię potęgi i losów państw i narodów, ale o tych kolejach, jakie wyobrażenia i uczucia ludzkie przechodzą. Dziś, kiedy dzwon na Kapitolu ogłosi początek karnawału, Rzymianie lecą z takim samym zapałem na Corso patrzeć na wyścigi koni, na bitwę cukierkami, na wykrzywiające się maski i bujające w powietrzu wstążki, z jakim dawniejsi Rzymianie szli do Koloseum słuchać ryku lwów i tygrysów, i patrzeć i przyklaskiwać zapasom z nimi człowieka, którego krew i rany nie mogły ich zaspokoić, który musiał skonać koniecznie, aby odeszli kontenci. I kiedy dzisiejsi po ukończeniu pustej swywoli idą do kościoła, posypują głowy swe popiołem, a niejeden szczerze nawet bije się w piersi, żałując za grzech, jakiego się mógł dopuścić, tamci nie wiedzieli nawet o tym, że oklask ich był zbrodnią, wracali spokojnie i z uśmiechem do swych uciech i biesiad i potem stawali w szeregach legionów, odbierając podobneż rany i konając równie cicho i bez jęku, dla chwały tego pana świata, tego Rzymu, który był dla nich pojęciem skupiającym w sobie teraźniejszość i przyszłość.

"Myśmy zapewne karły w porównaniu z tymi olbrzymami. Ale czyż tamto byli ludzie? W takich pogrążony myślach, takie robiąc sobie zapytanie, podniosłem głowę i oko moje padło na krzyż, tkwiący dzisiaj w środku tej areny. Niewielki on, prosty, drewniany, a jednak dziwnym mi się wydał okryty blaskiem i wytłumaczył mi wszystko.

"Nic tak nie zastanawia, jak zejście całkowite z ziemi ludu, który tak zapełnił dzieje czynami swoimi i takie zostawił pamiątki, jakie tu wszędzie widzieć można. Już te szczątki, jakie pozostały po Tarkwiniuszu Starym i Tarkwiniuszu Pysznym , choć niezmiernie uszkodzone, zwiastują pierwsze poruszenia i kroki przyszłego olbrzyma. Jakoż rósł on potężnie i dorósł do zdumiewających wymiarów. Zdobycze wojenne dawały mu siłą i możność; i prędko marmur zastąpił drzewo i kamienie, a na tym miejscu, gdzie była chata Romula , wzniósł się pałac Augusta i potem złoty dom Nerona.

"Z prywatnych budynków, owych sławnych z potęgi i zbytków Rzymian, prawie nic nie pozostało. Nawet willa Mecenasa w Tivoli, której wielka została ruina służyła, jak świadczy napis, nie do użytku prywatnego, ale do ochronienia drogi i zmniejszenia jej spadku. Wyraża się w tym duch tych panów świata, a może i tłumaczy się przez to tajemnica ich wzrostu i siły. Oni jedni mieli prawdziwe wyobrażenie rzeczy publicznej, wyobrażenie, które nie znikło nawet pod despotyzmem cezarów.

„Ogromne skarby, zdarte z tylu podbitych narodów, nie szły całkiem na zbytkowe domy i pałace tych, co te miliony zwozili do Rzymu, ale dla Rzymu samego. Tak nabytymi środkami Metellus wzniósł z marmuru świątynię Jowisza Statora i Junony; Pompejusz wymurował teatr, Cezar zdobił Forum Romanum. Trzydzieści milionów złotych miało kosztować samo zakupienie budynków i placów, aby na tym miejscu Venus genitrix znalazła świątynię.

"Reszty pozostałe świadczą, ile to tam było podobnych świątyń, kiedy wszyscy bogowie, nie tylko Rzymu, ale i podbitego świata, wszystkie przymioty i cnoty, jako wstydliwość, honor, męstwo itd., miały swój przybytek. A każda świątynia wznosiła się ręką wodza zdobywcy lub cezara, który jakąś, czy publiczną, czy osobistą pamiątkę, jak na przykład August ocalenie swe od piorunu, uwieczniał budową, upodobanemu sobie bóstwu poświęconą.

Jakie zaś mogły być te świątynie, jakim był kościół Wenery i Romy, którego sam Hadrian był architektą, jaką świątynia pokoju, której cudną kolumnę Paweł V postawił przed kościołem Santa Maria Maggiore, jakim kościół Jowisza Statora, którego trzy kolumny stoją na Forum, jakimi inne, których tyle pozostało szczątków, to łatwo wnieść z tychże szczątków, dających miarę całości, a szczególniej wnieść można z Panteonu Agryppy , który pozostał całkowicie i którego formy i wykończenie zdumiewały Michała Anioła.

"Niewyrachowane sumy pochłonęły także wody, wszystkie kolosalnymi wodociągami sprowadzone. Dzieła te użyteczności publicznej, stanowiące dziś największą ozdobę Rzymu, sięgają najdawniejszych czasów. Aqua Appia, Aqua Virgo, Aqua Trajana dziś Paola, Aqua Alexandrina, blisko dzisiejszej Aqua Felice , wszystko to są zdumiewające roboty, które tylko w stolicy świata wykonać się mogły. A cóż powiedzieć o wodach urządzonych i ozdobionych przez Agryppę? Pojmiesz, jaki on koszt wyłożył na swoje sadzawki, studnie i wodotryski i jak one wyglądały, kiedy do ich ozdoby służyło trzysta marmurowych i brązowych posągów i czterysta marmurowych kolumn.

"Dla zgromadzeń senatu budowali pojedynczy ludzie bazyliki i kurie wspaniałe, ozdobione przepychem portyków i rzędami kolumn, a które nosiły nazwiska tych, co je wystawili. Niedawno nawet, bo w roku , odgrzebaną została Basilica Ulpia . Równie dla ozdoby miasta, jak i dla zajęcia igrzyskami tej masy, którą trzeba było umiejętnie kierować, powstały cyrki, teatra i amfiteatra. Ogrom ich dla nas, nazywających wielkim teatrem taki, gdzie się parę tysięcy ludzi mieści, wydaje się czymściś bajecznym. Teatra Pompejusza i Balba należały do najmniejszych tego rodzaju budowli, a jednak mieściły po kilka tysięcy widzów; teatr zaczęty przez Cezara, a przez Augusta poświęcony Marcellowi, mieścił ich dwadzieścia tysięcy. O Koloseum już ci mówiłem. A cóż dodam o cyrkach? Circus Maximus, dokończony przez Augusta, mieścił w sobie więcej niż dwa razy tyle widzów, ile dzisiejsza ludność całego Rzymu wynosi; Circus Flaminius, Circus Agonalis, później Aleksandra, gdzie dzisiejszy plac Navona i na którym odbywały się naumachie, gdyż mógł być wodą zalany, miały olbrzymie rozmiary. Sam portyk przy teatrze Pompejusza nazywał się hekatostylon , bo się składał ze stu kolumn. I wszystko to wznosiły ręce tryumfatorów dla chwały, ozdoby i zabawy Rzymu, sobie tylko zostawując, że do tych murów, świadczących o potędze senatu i ludu rzymskiego, gdyż w tych kilku wyrazach zamykało się pojęcie panowania nad światem, przyczepione było ich imię i miało tam tkwić ma wieki.

"Nawet pałaców cesarskich i tych termów, czyli łaźni, które same, postawione obok siebie, złożyłyby ogromne miasto, nie można nazwać budynkami prywatnymi. Noszą one wprawdzie, równie jak wodociągi, cyrki i teatra, nazwiska tych, co je budowali, są to więc łaźnie Agryppy, Nerona, Tytusa, Dioklecjana , Karakalli , Konstantyna; nie były jednak przeznaczone na użytek osobisty tych władców, ale służyły do ozdoby miasta i do wygody dwumilionowej jego ludności. Jaki zaś był ich przepych i wielkość, wnieść możesz stąd, że w termach Tytusa znaleziono taki posąg, jakim jest Laokoon , że w termach Konstantyna na Kwirynalu, igdzie dziś stoi pałac Rospigliosi, odkryto kolosy Kastara i Polluksa z końmi, dzieła nieśmiertelne Praksytelesa i Fidiasza, że z jednej sali termów Dioklecjana, Michał Anioł, nie tykając jej kolumn i wymiarów, zrobił ogromny kościół di Santa Maria degli Angeli.

"A jednak mimo taką potęgę, mimo tak olbrzymie środki, jakie potrzebne były do dźwignienia tych pomników, których resztki zdumiewają, a które ci tu pobieżnie i w drobnej tylko cząstce wymieniłem, pomniki te są tylko ruiną. I na kolumnie Trajana stoi dziś św. Piotr, na kolumnie Marka Aureliusza św. Paweł, pod tryumfalnymi łukami Septima Sewera, Tytusa i Konstantyna przeciągają pobożni pielgrzymi, a na obeliskach ze zdobytego Egiptu niesłychanym kosztem sprowadzonych i z których jeden na to tylko był, aby służył za skazówkę do kompasu Augusta, połyskują krzyże i o znikomości rzeczy ludzkich dopowiadają to, czego hieroglif powiedzieć nie chce.

I nie tylko państwo rzymskie upadło, co jest rzeczą mniej dziwną i powtarzającą się w dziejach, ale lud rzymski znikł, z językiem, z wiarą, z wszelką tradycją swej wielkości i obyczajów. I czemuż to? oto temu, że to nie był właściwie naród, ale kolonia militarnopolityczna, złożona ze zbieraniny ludów, sztucznie i doskonale w jędrną uorganizowana całość.

„Naród, dzieło boże, wychodzi z rąk Wszechmocnego na wieczne czasy, wraz ze swym językiem, wraz z życiem wewnętrznym sobie tylko właściwym. Może on zniknąć politycznie, ale wielkiej tej jednostki społeczności ludzkiej, przez Stwórcę na miejscu swym postawionej, nie podobna zupełnie usunąć z ziemi i przerodzić tak, żeby o sobie nie wiedziała. Instytucja ludzka jest rzeczą czasową. Wzmaga się ona, rośnie, doskonali i trwa póty, póki nie spełni swej misji. Gdy się staje niepotrzebną, zaczyna się psuć, upada i niknie ze szczętem. Żydzi byli narodem; są więc i będą zawsze, a ślady Rzymian zostały tylko w złomach kamieni i w trwalszych od marmuru i granitu dziełach kilku wielkich pisarzy.

„Rzym chrześcijański nieprędko mógł całą myśl swoją wypowiedzieć. Nad przyszłym grodem Apostoła męczennika, którego ślad pozostał w źródle mamertyńskiego więzienia , które wydobył ze skały, aby ochrzcić więźnia, który uwierzył, przeszło mnóstwo przemian. Rzym tyle wytrzymał napadów, szturmów i rewolucyj, iż nie dziw, że doliny między dawnymi pagórkami znacznie się wyrównały, że ze zwalisk nowe powstały pagórki, jak Monte Citorio i Monte Cesarino, że dawny grunt, po którym stąpali Cycero i Hortensjusz , Wirgiliusz i Horacy, po którym przechadzał się Agryppa i Mecenas, po którym huczały wozy wiozące tryumfalnego Pompejusza, zasunął się głęboko w ziemię i pociągnął za sobą tyle dzieł sztuki, których część wydobyto, a których większa zapewne połowa dotąd tam pogrzebana. Nie od razu nawet nowi władcy pierwszego na świecie miasta pojęli znaczenie wielkich jego ostatków.

Niektórzy, jak ci to już wspomniałem, przyłożyli się do ich zburzenia. Tymczasem pokazało się, że wzrost nowego Rzymu zależał od uszanowania i ochronienia dawnych jego pamiątek. Zrozumieli to papieże Aleksander VI, Pius III, Juliusz II i Leon X , że stolica ich powinna być razem stolicą wiary i sztuki, że o tyle przybierze charakter wielkości i powagi, o ile nowym formom, w jakie się zbogaci, służyć będą za podstawę olbrzymie fundamenta dawnych i kolosalne wymiary tych ostatków, jakie czas oszczędził. Następowała też epoka takich architektów, jak Bramante i Peruzzi , takich geniuszów sztuki, jak Rafael i Michał Anioł, którzy rozpoczęli systematyczne odgrzebywanie dawnego rzymskiego miasta i umiejąc złożyć wydobyte złomki i doskonałość ich wykazać, byli w stanie urzeczywistnić każdą myśl, która się w głowie papieżów poczęła. I znowu, jak dawniej, ze wszystkich chrześcijańskich krajów zaczęło się zlewać złoto do Rzymu, dostarczając mu środków do odzyskania swego znaczenia. I znowu Rzym stał się powtórnie stolicą świata, wcielając myśl, jaką wyraża, duszę swej wielkości i trwałości swego bytu, w te przepyszne pałace, które są przybytkiem sztuki, i w te wspaniałe i ogromne kościoły, które są razem przybytkiem sztuki i wiary.

„Pałaców tych jest takie mnóstwo, że ci ich wszystkich wyliczyć de mogę. Do wyżej wspomnionych, dodam tylko pałac Corsini, pałac Colonna, papieżów na Kwirynalu, paląc Rospigliosi, willę Albanich, pałac Farnezych, Barberinich, willę i pałac Borghezów. W każdym z nich architektura jest pięknym pomnikiem tej sztuki; każdy zamyka w sobie kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt arcydzieł wielkich mistrzów malarstwa; a wszystko to razem wzięte robi Rzym jednym wielkim muzeum, do którego nie darmo tęskni każdy artysta, poczuwający w sobie choć cząstkę tego bożego tchnienia, jakie ożywiało tych ludzi w dawnym czasie, póki sztuka była tym dla nowego Rzymu, czym dla starego była wojna i zwycięstwo. Dziś wszystko to zamieniło się tylko w pomnik geniuszu, który wygasł jak wulkan i którego już. żadna siła na nowo zapalić nie zdoła.

"Muzeum Kapitolińskie i galerie Watykanu są zbiorem niesłychanym rzeźby starożytnej. Gladiator, Faun, Wenera w pierwszym, Laokoon, Apollin Belwederski i cały nieprzeliczony szereg posągów w drugiej, mogą dopiero dać wyobrażenie, czym była ta sztuka, wyłączne dziedzictwo starożytnego świata, wyłączny i najpotężniejszy wyraz przedchrześcijańskiego życia, wiary i obyczajów. Dla nas jest ona tylko zbytkiem, a nie istotną potrzebą ducha, któremu te formy tak ściśle ograniczone wystarczyć nie mogą. Marmur najsilniej ożywiony, najwyżej podniesiony da idealnych kształtów, zawsze mówi tylko o ziemi i jej doskonałość wyraża. Obraz ogarnia ziemię i niebo i w nieograniczonych perspektywach swoich, w niezmiernej rozmaitości barw i kształtów, a często w rzuconych tylko rysach, dających więcej do czynienia domysłowi niż oku, daje pojęcie i przypomina wszędzie myśl tej nieskończoności, która jest istotą i najpierwszą potrzebą chrześcijańskiej duszy.

"Toteż wśród tak ogromnego szeregu wielkich mistrzów malarstwa, Włochy nawet mają tylko kilku prawdziwie wielkich snycerzy. Z nich pierwszym był Michał Anioł, którego Pieta w kościele watykańskim, a szczególniej Mojżesz w kościele św. Piotra in Vincoli, wyrażają najwyższość tej sztuki w czasach nowożytnych, a ostatnim Kanowa , którego Perseusz i Herkules, choć pierwszy przypomina Apollina Belwederskiego, mogą stanąć obok wielkich tworów starożytności. Ale czymże są dla nas te dzieła, jakkolwiek wielkie, w porównaniu ze Stacjami Rafaela w pałacu watykańskim, z dziejami Genezy i Sądem Ostatecznym Michała Anioła w kaplicy Sykstyńskiej, z Transfiguracją Rafaela i Komunią Domindkina w galerii Watykanu? W tych to wiekopomnych pomnikach geniuszu wyobraża się najwyższość nowożytnej sztuki, a myśl chrześcijanina korzy się przed natchnieniem, które je wywołało, i podnosi się do źródła, skąd jedynie wypłynąć mogło.

"Łatwo pojmiesz, że główną rzeczą, istotą i duszą takiego miasta, jak Rzym, muszą być kościoły. Jakoż trudno wyobrazić sobie ich wspaniałość, bogactwo i ten artystyczny wyraz, którym każdy prawie przypomina, że jest, jak powiedziałem, nie tylko świątynią wiary, ale razem i świątynią sztuki. Kościół Laterański, właściwie główna katedra wszystkich, bazylika św. Pawła, która w roku spłonęła i na nowo z ruin swych powstaje, Santa Maria Maggiore, Santa Maria del Popolo, Santa Maria degli Angeli, ad Martyres i Sopra Minerva, Santa Maria d'Aracełi, Santa Trinita de Monti, Santo Augustino , Satito Andrea delia Valle, San Pietro in Vincoli i tyle a tyle innych, uderzają formą, wielkością i bogactwem, lub pozostałym ze starego Rzymu, lub przez nową stworzonym sztukę. Tu spotkasz się z mozaiką według rysunków Rafaela, tam ze Zdjęciem z krzyża Daniela di Voltera , tu z Prorokiem Izajaszem Rafaela, tam znowu z jego grobem, tu ze czterema Ewangelistami Dominikina, tam znowu z jego freskami z legendy św. Cecylii, tu ze statuą Chrystusa Michała Anioła i grobowcem Angelico da Fiesole , tam znowu z jego Mojżeszem, który stanowi cząstkę nie dokonanego grobowca Juliusza II. A wszędzie, albo przy wnijściu do świątyni, albo na jej ganku, albo w jej fundamentach lub pod jej sklepieniami stoi lub obelisk starożytny, lub złomek dawnego portyku, lub potężny mur przedchrześcijański, lub szereg kolumn z marmuru lub porfiru, na których dawne opierały się rzeźby i połyskujące złotem arkady.

"Takich kościołów jest w Rzymie , a wszystkich sumą, że tak powiem, jest ów cud świata, tkwiący w myśli każdego pielgrzyma, każdego podróżnika, który się zbliża do grobu św. Piotra, jest to jego wzniosła bazylika na Watykanie. Nie będę ci jej opisywał, boby mi na to nie wystarczyło ani sił, ani miejsca.

Powiem ci tylko, że w żadnym kościele nie jest duszy tak dobrze, jak tu, gdzie jej ogrom nie gniecie, gdzie harmonia wszystkich części przypomina harmonię świata, gdzie ozdoby nie rażą zbytkiem i zdają się nawet prostotą i skromnością, gdzie żadna pojedyncza część nie krzyczy, nie woła do siebie i nie rozrywa tego uroczystego wrażenia, jakim cudowna ta całość napełnia wszystkie władze człowieka.

"A jednak rozpatrzywszy się, przekonywasz się, że to największa budowa na całym świecie, że długość kościoła wraz ze wspaniałym przysionkiem ma stóp, a szerokość , że kopuła wznosi się wewnątrz na , a zewnątrz na stopy pod niebo, na stóp średnicy i sama przez się ogromny stanowi kościół; schyliwszy wzrok ku ziemi, postrzeżesz, że depcesz po najdroższych marmurach z niezmierną ułożonych sztuką; podnosząc go w górę, obaczysz nad sobą najcudniejsze rzeźby, a w wyzłoconej kopule same mozaiki; na olbrzymich pilastrach , na ścianach, na ołtarzach nic nie widzisz, tylko marmur, brąz i mozaikę.

Nawet olejne malowanie było już zanadto drobną, zanadto ubogą tej świątyni ozdobą. Nie ma więc tu ani jednego obrazu olejnego w ołtarzach, ale za to owe arcydzieła, które są klejnotami galeryj i innych kościołów, jak Transfiguracja Eafaela, Komunia Dominikina, Św. Petronela Guercina i inne, są tu powtórzone w cudnych i nieocenionych mozaikach.

"Żadna budowa nie łączy tak w sobie tego wszystkiego, co w każdym wieku, który myśl swoją wyraził, było najwyższym. Jej kolosalne wymiary mają charakter dawnego Rzymu, jej kopuła gubiąca się w obłokach wypowiada ducha średnich wieków, doskonała harmonia jej form, wytworność, a razem prostota w ozdobach, czystość i poprawność każdej linii uprzytomnia geniusz Grecji. A wszystko razem czyni tę świątynię do tego stopnia chrześcijańską, że gdziekolwiek staniesz i pogrążysz się w zadumieniu, czujesz tylko niezmierną swoją małość i niezmierną wielkość tego Boga, który dopomógł ludziom, aby mu taki przybytek wzniesiono.

"W tym zadziwiającym dziele Bramanta, Juliana San Galio , Rafaela, Peruzzego i Michała Anioła, chciano widzieć wyraz doczasowej potęgi papieżów i objaw ziemskiej ich pychy. Jak liche i mizerne pojecie ducha czasu i tej myśli, która ich ożywiała! Czyż dla celów tak drobnych dokonałby się był pomnik tak wielki, mimo tylu lat, przez które powstawał, coraz rosnący, mimo tylu genialnych głów, które nad nim pracowały, zdumiewający taką jednością pomysłu i wykonania? W bazylice św. Piotra jest myśl wyższa, jest natchnienie nie z ziemi, lecz z nieba. Powstała ona na grobie książęcia apostołów i uważać ją należy za symbol materialny tego kościoła mistycznego, który Chrystus na tej skale dźwignąć obiecał.

"Mówią w Rzymie, że gdy Koloseum upadnie, Rzym upadnie, a gdy Rzym upadnie, świat upadnie. Jest w tym cokolwiek prawdy, tylko trzeba to wyrazić inaczej. Ja bym powiedział, że gdy Kościół św. Piotra upadnie, upadnie wszystko, co w świecie chrześcijańskim wzniosłym . jest i wielkim. Nastąpi zupełny rozbrat ludzi z niebem i Europa zamieni się na ogromną fabrykę wyrobów jedwabnych i bawełnianych, żelaznych i stalowych.

"Ale dosyć już tego, kochany Ignasiu! Przestraszyłem się patrząc na ćwiartki mojego listu, którymi cały zarzuciłem stolik. Biedny aplikancie! Dla ciebie kolosalną zapewne będzie ta suma, którą za tę kolosalną ramotę zapłacisz. Ale nie żałuj tych kilku złotych. Będziesz za nie miał przed oczami całą moją duszę, która potrzebowała wygadać się. Pisz do mnie jeszcze do Rzymu według adresu, który przyłączam. Ale nie pisz póty, póki jej nie obaczysz. Na początku grudnia pewnie będą już w Warszawie. Pójdź więc do kasztelana i zaprezentuj się temu człowiekowi, którego śmiało dobroczyńcą mym nazwać mogę. Niestety! syn jego im bardziej się rozwija, im więcej dojrzewa, tym mniej staje się podobnym do ojca. Znosi on mnie, jako towarzysza swojej młodości, ale ja czuję to, że w duszy nie uznaje mnie za brata i ma się za coś bez porównania wyższego. Duma i próżność pańska bierze ,w nim górę i tłumi wszystkie dobre przymioty. O jakże różnym jest od siostry! Pomów z nią, Ignasiu, pomów śmiało, byle nie o mnie. Niech cię Bóg broni, abyś dał czymkolwiek poznać, że ci tajemnica duszy mej wiadoma. Bywaj zdrów, niech ci Bóg szczęści! A kłaniaj się ode mnie naszym kuzynkom i mów z nimi o mnie często."

I jak nie miał Ignaś mówić z nimi o Eugeniuszu, kiedy nie tylko kochał go jak brata, ale z tego ostatniego listu powziął wielkie wyobrażenie o jego głowie, talencie i sercu. Czytał on z serdecznym zajęciem to, co mu pisał o sobie, czytał z pewną dumą to, co pisał o Rzymie; potem całe to opisanie czytali z Kańskim i nareszcie czytali je na Świętojańskiej ulicy, wysilając swoją gimnazjalną erudycję, aby panienkom, które o wielu wspomnianych tam rzeczach i imionach nawet nie słyszały, wytłumaczyć i pojętnym zrobić to, czego nie rozumiały. I wszyscy zakonkludowali, że to będzie niepospolity człowiek, że wyjdzie na znakomitego pisarza, że się stanie ozdobą literatury i zaszczytem imienia, które nosi.

Tom II

I

Na początku grudnia Kański za wstawieniem się swego protektora miał sobie diety powiększone, tak że mu wynosiły po pięć złotych dziennie. Jest to najwyższe wynagrodzenie dietariuszów, dobrze widzianych, pilnych i zdatnych. Przy stole i stancji, jakie Kański miał, była to pensja wcale znaczna i mogła młodemu człowiekowi wystarczyć na porządne utrzymanie się, a nawet na pewną elegancję, do której wszyscy w Warszawie dążą i nie każdy z właściwą oględnością na jutro. Ale Kańskiemu wydała się ta suma w czwórnasób większą, niż była w istocie, i wzmogła jego wiarę, że mu wszystko już pójdzie jak z płatka, że to, co mu powiedział referent sekcji, a co słyszał od sekretarza dyrektora wydziału, spełni się niezawodnie, że zatem najdalej za trzy miesiące diety te zamienione zostaną na pensję etatową i do dwóch tysięcy się powiększą. Na tej zasadzie zaczął więc młody człowiek budować czarowny zamek, który miłość wyzłociła i tęczowymi umalowała farbami; a wmówiwszy w panią Jelewską, że te nadzieje są pewnością, że to, co powiedział referent i sekretarz dyrektora wydziału, jest tak dobrze, jak ewangelia, że zatem etat ma już w kieszeni, skłonił kobietę słabą, znękaną swymi cierpieniami, przeczuwającą bliski koniec i lękającą się przede wszystkim zostawić córki swe w sieroctwie i bez opieki, że mu przyrzekła oddać Paulinkę i pozwoliła zająć się przygotowaniem gdzie na tejże samej ulicy maleńkiego lokalu.

Zdarzyło się, że ubogi krawiec, który zajmował na tym samym piętrze dwa pokoiki od dziedzińca, spotkał się raz z Kańskim na schodach i szedł z nim razem na górę. Kański wielką miał ochotę na te dwie stancje, jako tamie i na tym samym piętrze leżące. Wdał się więc w rozmowę z krawcem i z wielką radością dowiedział się, że krawiec nie kontent ze swego mieszkania, że jest za wysoko i w takim zakącie, że nikt do niego trafić nie może, że go to zrujnuje zupełnie, jeżeli będzie musiał dotrzymać kontraktu, który jeszcze ma na dwa lata, że myśli pomówić z gospodynią i w każdym razie wywiesi kartę. Miarkując się w swojej radości, zaczął mu . Kański z daleka robić propozycje, wszedł z nim do lokalu, niezmiernie brudnego i zarzuconego starzyzną, którą biedak ten reperował, i nie zważając na brudy, zaklejone papierem okna, wyłamane drzwiczki od pieca, ułożył się z krawcem, kontrakt jego wziął na siebie i dawszy mu trzy ruble odstępnego, zszedł zaraz z nim do gospodyni domu i żądany złożył zadatek.

To zdarzenie taką mu dało radość, tak go utwierdziło w tej wierze, że co tylko przedsięweźmie, udać mu się musi, że pobiegł prawie bez tchu na górę, upadł do nóg pani Jelewskiej, potem ukląkł przed Paulinką i przysiągł im, że do ostatniego tchu życia będą miały w nim podporę, obronę i opiekę. Matka pobłogosławiła go ze łzami, Paulinką, która go serdecznie kochała, podała mu obie rączki i dopiero zaczęły się układy, projekta na przyszłość, wyrachowania kosztów, zwykle w takim różowym momencie daleko mniejszych od dochodu; zaczęło się dobieranie sprzęcików i porządkowanie tej siedziby zgody, pracy i miłości, która miała być rajem na trzecim piętrze. Stanęło więc, że zaraz po wyprowadzeniu się krawca, oczyszczą trochę owe dwie stancje, kupią tylko; rzeczy najistotniejsze, parę łóżeczek jesionowych, maleńką kanapkę wyplataną i takichże sześć krzesełek, stolik jeden dla niego do pracy, drugi dla Paulinki do roboty. Debatowano długo, czy przydatniejszą będzie komoda, czy szafa, i stanęło, że będzie i komoda, i szafa, bo pierwsza konieczna na ich bieliznę, a druga na suknie i stroiki, nie tylko Paulinki, ale i te, które ona robić będzie dla przyczynienia dochodu. Firanki pokazały się także koniecznymi dla zasłonienia brudnej części kamienicy, która była naprzeciw, i wazoniki z kwiatami także były rzeczą nie odbitą, bo jakże wyglądałby raj bez róż, lewkonij, hiacyntów i rezedy. Na wszystko to kładł Kański ceny umiarkowane i suma wyszła wcale niewielka. Stanęło przy tym, że się obejdą jedną sługą, która z małego dodatku, jaki jej zrobi, będzie bardzo kontenta i wystarczy wszystkiemu; że stół będą mieli wspólny i jeszcze za stołownika przyjmą Ignasia, który doda z ochotą czterdzieści groszy dziennie, i będzie mu milej i smaczniej niż Pod Gruszką; że dwa tysiące Kańskiego, które już były tak pewne, jak amen w pacierzu, półtora tysiąca z procentów pani Jelewskiej, drugie tyle z ich pracy, tysiąc złotych z tego, co przyda Ignaś i co on jeszcze zarobi przez korepetycję w tym miejscu, które ma teraz i gdzie mu stół i stancję na gotowiznę zamienią, złożą razem ogromną sumę sześciu tysięcy złotych, która przy umiarkowaniu, wytrwałości i zgodzie nie tylko na przyzwoite utrzymanie wystarczy, ale jeszcze pozwoli kiedy niekiedy małej użyć przyjemności, pójść czasem na teatr, wyjść lub wyjechać na wiosnę gdzie za miasto, a nawet na wszelki przypadek choroby lub jakiej nieprzewidzianej, a i przewidzianej potrzeby, mieć jakie dwieście lub trzysta złotych w zapasie.

Wszystko to było tak jasne, tak do przekonania mówiące i czarno na białym tak widne, że nawet matka nie wątpiła, że w tym wszystkim jest wola i zrządzenie boże, że już teraz będzie mogła spać spokojnie i wyglądać bez trwogi swego końca, o którego prędkim przyjściu jak najmocniej w duszy była przekonaną, choć nigdy tego przed dziećmi nie okazywała.

Trudno sobie wyobrazić, jak szczęśliwym był Kański. Ale jakkolwiek nie wątpił, że to wszystko tak się ziści, jak sobie ułożył, bał się jednak zimniejszego rozsądku Ignasia, a lękając się w duszy, aby jaką perswazją nie złamał postanowienia matki i rachunkiem prawdziwszym i wcale różnym od tego, jaki oni zrobili, nie przywiódł jej do odłożenia na czas tego związku, matkę i córki uprosił, że wszystko to robić się będzie w sekrecie przed przyjacielem, aby miał miłą siurpryzę wtedy, kiedy już prawie cała rzecz będzie gotowa.

Ignaś wiedział dobrze o powodzeniu Kańskiego w biurze. A chociaż nie wierzył w tak prędkie jego przejście na etat, a do tego na pensję jeszcze wyższą od diet, szczerze się cieszył, że praca biednego i poczciwego kolegi jest ceniona, że mu daje przyzwoite utrzymanie i dalszego kierunku nadzieję. Aprobował on także jego zabiegi i serdeczną miłość dla Paulinki i pragnął z duszy, aby los Kańskiego mógł się ustalić i aby serca tak siebie godne mogły się z sobą kiedyś połączyć; ale nigdy mu nawet przez myśl nie przeszło, aby to mogło nastąpić teraz, zaraz, kiedy młody człowiek rozpoczynał dopiero swój zawód i dla dojścia do czegoś na tej drodze, po której szedł, potrzebował całej swobody i sił, jakie daje myśl wolna i ręce zbyt ciężkimi obowiązkami nie spętane. Postrzegłszy więc widoczną zmianę w przyjacielu, który się uśmiechał, wyciągał najtrudniejsze tryle i na hazardowne puszczał się pasaże, który na jego zapytania, co mu się tak szczęśliwego zdarzyło, odpowiadał tylko: „Alboż nie wiesz, alboż nie wiesz, zresztą obaczysz później", wniósł, że słowa te odnoszą się do owego dodatku, jaki do diet swych otrzymał, natchnione mu są przez tę ufność, jaką miał w przyszłym swym powodzeniu, biorąc każdą nadzieję za pewność, każdą obietnicę za rzecz już dokonaną i nie mogącą się zmienić. Przestał więc Ignaś na tym wniosku i ruszając tylko czasami ramionami na widok uszczęśliwienia przyjaciela, którego utaić nie mógł, o nic więcej nie zapytywał i niezwykłego jakiegoś zakrętu w domu krewnej swej nie uważał.

Stosownie do polecenia Eugeniusza dowiadywał się Ignaś w pierwszych dniach grudnia na Leszno, ale kasztelaństwa jeszcze nie było. Postanowił więc przeczekać jeszcze parę tygodni i znowu się do mieszkania ich dowiedzieć. Około połowy miesiąca, odebrawszy swoje honorarium od stolarza, który kontent z jego pracy, zawsze mu je przed terminem wypłacał, poszedł na teatr „Rozmaitości". Rzadko sobie Ignaś tej uciechy pozwalał, raz dla braku funduszów, a potem dlatego, że mu wieczory miło i niepostrzeżenie w towarzystwie kuzynek schodziły. Ale tego wieczora dawano Przyjaciół, jedną z większych i lepszych sztuk Fredry. Oryginalna sztuka w teatrze warszawskim w roku była jeszcze niezmierną rzadkością. Wszyscy bowiem artyści w owym czasie, przejęci dawnymi tradycjami, nawet w talent Fredry nie wierzyli. A chociaż publiczność w każdym takim razie cisnęła się do kasy i wszystkie zapełniała miejsca, przypisywano to nie wartości dzieła, ale innym zupełnie względom. Ta sztuką znalazła wyjątek dlatego, że celująca ówczesna aktorka, której głos był przeważnym, miała tam rolę popisową i mogła w niej rozwinąć i rzeczywiste zasoby swego talentu, i wdzięk swego ułożenia, a nade wszystko gust swej toalety. Wcześnie Ignaś i Kański opatrzyli się biletami; Kański wystroił się w swój zapasowy, nowy garnitur, wynajęli lornetkę na wspólny koszt i oba z dobrymi minami, w czystych i nowych rękawiczkach, zasiedli w przedostatnim rzędzie krzeseł, na miejscu środkowym, skąd i scenę, i wszystkich spektatorów mogli doskonale widzieć.

Pierwszy raz w uszach naszego bohatera zabrzmiała ze sceny ta jędrna mowa, te wiersze pełne dowcipu i treści, wymówione z owym wdziękiem, z owym doskonałym zrozumieniem i oddaniem każdego najdelikatniejszego odcienia, które było właściwym owej znakomitej aktorce. Nie posiadał się więc z radości i w pierwszym międzyakcie, siedząc pogrążony w myślach o sztuce i o tych, co byli jej tłumaczami, nie obejrzał się nawet na loże, chociaż go Kański do naśladowania innych zachęcał.

— Przypatruj się, przypatruj sam — odpowiedział mu — po drugim akcie dasz mnie perspektywkę.

Jakoż, gdy się drugi akt skończył, Kański trącił go w bok i rzekł mu:

— Patrz no! w czwartej loży na lewo.

Ignaś spojrzał i poznał swoją ciotkę Herminię. Była nadzwyczaj pięknie ubrana; brylanty świeciły w uszach i przy gustownym ubraniu na głowie; jedną ręką, obciśniętą białą rękawiczką i kosztowną bransoletką, okrytą drogimi koronkami, trzymała perspektywę ze słoniowej kości, a drugą pieściła wonny zapewne bukiet z rzadkich w tej porze kwiatów. Sama jedna w loży, obrócona była prawie tyłem do sceny i patrzyła śmiało i z uśmiechem ku krzesłom. W całym teatrze nie było kobiety tak wystrojonej, tak widnej, a nawet tak powabnej i ładnej.

Ignaś odwrócił się prędko, żeby go nie poznała, a Kański rzekł:

— Uważaj, jak wszyscy mężczyźni ją lornetują.

— Widzę — odpowiedział Ignaś — i każdy spojrzawszy uśmiecha się i coś szepcze sąsiadowi.

— A wiesz czemu? — rzekł Kański — oto temu, że tu w Warszawie wszyscy wiedzą, czym jest przystojna kobieta, która przychodzi tak wystrojona na teatr i siedzi sama jedna w loży. Ale jeśli nie chcesz, żeby cię poznała, nie podnoś teraz na nią głowy, bo cię podobno postrzegła i pilnie ci się przypatruje.

— Biedna! — rzekł Ignaś westchnąwszy smutnie — i powstawszy, oparł się na poręczy poprzedzającego rzędu krzeseł i obrócił się całkiem ku prawej stronie teatru. I z tej strony wszystkie loże były napełnione. W każdej nawet było po pięć osób. W jednej tylko, ku środkowi posunionej, było ich trzy. W głębi poważny mężczyzna z siwą głową, a na przodzie dwie damy, widocznie matka i córka. Matka słusznego wzrostu, przystojnej, ale imponującej twarzy, ubrana z powagą odpowiadającą jej wiekowi, równie strojem, jak ułożeniem i każdym ruchem okazywała jakąś wyższość położenia i stanu. Córka także widać słusznej kibici, pełna gracji, w ułożeniu swym, miała błękitną, materialną sukienkę pod szyję, z długimi rękawami, skromną, ale jakoś odziewającą ją lepiej, niż inną kosztowne stroją aksamity; bujne i czarne jak heban włosy, gładko przyczesane, ozdobione tylko były zieloną gałązką i drobnymi pąsowymi kwiatkami; czoło jasne i białe okazywało zamyślenie" oczy miała spuszczone, a w całej twarzy bladej, ale foremnej i pięknej, wyraźny był jakiś smutek, jakieś głębsze zajęcie nie tym, co ją otaczało.

Ignaś tak się w nią zapatrzył, tak mu się wydała czymściś wyższym i niezwyczajnym, że zapomniał o tym smutnym wrażeniu, jakie na nim widok wystrojonej i afiszującej rzemiosło swe ciotki zrobił. Wziął więc lornetkę i skierowawszy ją na pannę w błękitnej sukience, pilniej się jej przypatrywał. W kilkanaście sekund potem i właśnie w tej chwili, gdy ją widział najlepiej, panna podniosła rękę, potarła z lekka palcami czoło, potem zwróciła oczy ku kurtynie i patrzyła tak przez długą chwilę, nie zmieniając pozycji, jak gdyby chciała wzrok swój posłać gdzieś daleko za myślami, które ją odbiegały. Wtedy Ignaś obaczył, że oczy te były błękitne, czarnymi otoczone rzęsami, pełne wyrazu i blasku; i wtedy także przyszedł mu na myśl Eugeniusz i prawie pewnym był, że to ta, o której on myśli patrząc na arcydzieła sztuki włoskiej i która tu, gdzie się wszyscy śmieją i weselą, za nim posyła tęskny wzrok i może tęskniejszą jeszcze duszę.

To przypuszczenie, a raczej ta pewność, niezmiernie go zajęła. Nie z taką już uwagą słuchał trzeciego aktu i podnosząc często wzrok ku loży, śledził, jak słuchała tych mistrzowskich wierszów, często po mistrzowsku wymówionych. Oczy jej ciągle zwrócone były na scenę. Kiedy wszyscy klaskali i śmieli się, twarz jej wyrażała jakąś myśl poważną i głębsze zastanowienie się; w tych znowu miejscach, gdzie delikatny dowcip Fredry wydawał się w takim zbliżeniu obrazów, iż tej cieniutkiej nici, która je wiązała, tłum nie postrzegł, wtedy śliczny uśmiech rozjaśniał jej oblicze i lekkie kiwnienie głowy było jakby hołdem, który rozumna kobieta oddawała znakomitemu poecie. I wtedy uderzająca była pięknością, a na jej twarz bladą i foremną zlewało się jakby widomie światło wyższej inteligencji.

Ignaś nie dziwił się teraz oczarowaniu, któremu uległ Eugeniusz, i dopiero wówczas zrozumiał i zupełnie pojął to wszystko, co o niej brat pisał. Ale im piękniejszą, im wyższą istotą wydawała mu się ta, którą brał za towarzyszkę jego młodości i ideał jego bogatej wyobraźni, tym więcej żal mu go było, tym mniej przypuszczał, aby kiedykolwiek los i okoliczności podnieść go mogły tak wysoko. Takie myśli rozlały smutek i zamyślenie po jego twarzy, zupełnie nieodpowiedne temu humorowi, jakim wyborna komedia napełniła wszystkich. Kański, który był dziś weselszym niż kiedykolwiek, sądząc, że go tak widok ciotki zasmucił, przez delikatność nie robił mu żadnych zapytań.

Po teatrze rozłączyli się przyjaciele; jeden nucąc sekstet z Łucji poszedł na ulicą Elektoralną, a drugi, po komedii Fredra, myśląc o Rzymie, wrócił na Podwale. Długo jeszcze Ignaś chodził po swojej stancyjce, rozmyślając o dalszym losie brata. Wreszcie przyszło mu na myśl: „A nuż to zupełnie kto inny?" i wtedy uśmiechnąwszy się i ruszywszy ramionami, że może daremnie tak mocno się zafrasował, postanowił zaraz nazajutrz pójść na Leszno, zmówił pacierz i z wyobrażeniem błękitnych oczów, ale weselszych i nie tak głęboko i daleko patrzących, zasnął.

Nazajutrz o godzinie drugiej, wyszedłszy z biura, stanął Ignaś w mieszkaniu kasztelana. W sieniach zastał zaprzężoną karetę, a w przedpokoju lokaja w długim liberyjnym surducie, z kołnierzem obłożonym niedźwiedziem i z kapeluszem na głowie suto ogalonowanym. Na zapytanie, czy państwo wrócili już ze wsi, odpowiedział mu lokaj, że pan kasztelan jest, ale zajęty, a pani zaraz jedzie z wizytami. Ignaś, który teraz widział oczywiście, że wczoraj odgadł pannę Jadwigę w owej pięknej osobie, co go tak zajęła, chciał już odejść i w innym czasie próbować szczęścia, gdy się drzwi otwarły i wyszła ta sama dama i ta sama panna, które wczoraj widział, obie w salopach z futrem i w takich strojach na głowie, że to zapewne musiały być ceremonialne wizyty.

Ignaś zrzucił prędko z siebie płaszcz i ukłonił się z uszanowaniem. Kasztelanowa spojrzała na niego z góry i zapytała:

— Do kogo acan masz interes?

— Jestem Ignacy Zabużski — odpowiedział młody człowiek — brat Eugeniusza, który od jaśnie wielmożnych państwa tyle odbiera dobrodziejstw. Chciałem złożyć uszanowanie moje jaśnie wielmożnemu kasztelanowi.

Gdy tak Ignaś mówił, patrząc w oczy damom, postrzegł, że wyraz twarzy kasztelanowej złagodniał, a oczy panny Jadwigi zwróciły się na niego z zajęciem i na lice jej lekki wystąpił rumieniec.

— Cóż acan tu robisz w Warszawie? — zapytała kasztelanowa.

— Pracuję w biurze, w komisji skarbu i utrzymuję się z prywatnych lekcyj — odpowiedział Ignaś, a to ostatnie dodał umyślnie dlatego, aby nie myślała, że przyszedł prosić o protekcję lub wsparcie.

— To bardzo chwalebnie — odpowiedziała kasztelanowa — że acan własnymi siłami starasz się utorować sobie drogę na świecie. Chciałabym, żeby i Eugeniusz był trochę praktyczniejszym. To jedno tylko mam mu do zarzucenia.

Ignaś postrzegł, że panna Jadwiga spuściła oczy i że znowu twarz jej delikatnie poczerwieniała. Gdy w tej chwili pokazał się ów stary sługa, którego już Ignaś znal, kasztelanowa rzekła:

— Pójdź, powiedz panu, że brat pana Eugeniusza przyszedł i że ja proszę, aby go przyjął. — Bohater nasz ukłonił się, widząc w tych słowach znak uprzejmości, a ona. kiwnąwszy mu głową, dodała: — Nie mam teraz czasu dłużej z acanem mówić, ale proszę w niedzielę o czwartej na obiad — i poszła, a we drzwiach rzekła do córki: — Il a l'air intelligent.

Panna obejrzała się jeszcze ode drzwi i kiwnęła mu głową z uśmiechem, a Ignaś został sam jeden i myślał o tym wrażeniu, jakie wspomnienie Eugeniusza na pięknej tej pannie robiło; wniósł, że się brat jego nie mylił, wierząc w jej serdeczne zajęcie, że zatem tym większe życiu i pokojowi jego grozi niebezpieczeństwo.

Kasztelan przyjął go ze zwykłą sobie uprzejmością. Mówił mu o Eugeniuszu z prawdziwie ojcowskim uczuciem, dodał, jak piękne ma o nim nadzieje, jak myśli już nad tym, gdzie i jakby go najlepiej ulokować, jak wróci z podróży, z której zapewne wiele skorzysta.

— Boję się tylko — dodał z uśmiechem — czy Eugeniusz trochę nie zanadto poeta. Nic bardziej biednemu chłopcu nie szkodzi, w tym prozaicznym świecie, jak takie usposobienie.

Ale cieszę się, żeś się zdecydował tu próbować szczęścia i przebijać się przez ciernie i głogi. Z listu księdza Zielenkowskiego, który do minie pisał wtedy, gdyś się urządził w Lublinie, wiem, żeś chłopak praktyczny i nie lubisz wałęsać się myślami w chmurach. Dasz dobry przykład bratu i twoje rady będą skuteczniejsze jak nasze. Któż ci dopomógł do ulokowania się w biurze? Zapewne mój brat, u którego byłeś już, nieprawdaż?

— U pana referendarza byłem. — odpowiedział Ignaś czerwieniąc się, a nie chcąc zdradzać przed kasztelanem sposobu, jakim był przyjęty, dodał: — ale rekomendacja brata jaśnie wielmożnego pana już mi była niepotrzebną. Miałem list od hrabiego Adama S. i ten mi był dostatecznym.

— Spodziewam się, że był dostatecznym — odpowiedział kasztelan — i winszuję ci, żeś sobie zjednał protekcję tak znakomitego obywatela. Pensji żadnej naturalnie nie masz.

— Utrzymuję się z korepetycji matematyki — odpowiedział Ignaś — i mam dosyć. Obecnie więcej mi nie potrzeba.

— Mało jest milionowych panów — rzekł kasztelan z uśmiechem — którzy by powiedzieć mogli, że im więcej nie potrzeba. Winszuję ci takiego umiarkowania. Możesz z nim zajść daleko. Przypominasz tym usposobieniem twojego ojca, do którego z twarzy jesteś cokolwiek podobnym. Daj ci Boże, abyś był zupełnie do niego podobnym z energii, charakteru i prawości serca. Był to człowiek prawdziwie wyższy w swoim ograniczonym położeniu. Szanowałem, go nawet za tę dumę, która go oddaliła ode mnie. Żal mi serdecznie, że tak prędko zszedł z ziemi, a szczególniej, że nie doczekał tej pociechy, jaką byście mu obadwa przynieść mogli.

Ignaś zalał się łzami, wziął rękę kasztelana i do ust przycisnął, a on pocałowawszy go w głowę, dodał:

— No, uspokój się poczciwy chłopcze! Smutne to wspomnienie, ale cóż robić, taka była wola boża, którą wszyscy szanować i poddać się jej musimy. W jakimże jest stanie wasze dziedzictwo?

— Nasze dziedzictwo — rzekł Ignaś uśmiechając się przez łzy — jest w bardzo mizernym stanie. Ojciec nasz utrzymywał je z niezmordowaną (pracowitością i przemysłem; po jego śmierci naturalnie upaść musiało. Obecnie ksiądz Zielenkowski znalazł uczciwego dzierżawcę, który podjął się przyprowadzić do dawnego stanu wszystkie budynki, przez poprzedniego posesora zrujnowane. Cały więc dochód idzie na ten cel; dźwignienie bowiem domu, gdzie mój ojciec mieszkał, uważałem za najpierwszy obowiązek.

— Więc z dzierżawy nie masz nic? — zapytał kasztelan.

— Nic, jaśnie wielmożny panie — odpowiedział Ignaś. — Ale mam stół, stancję i odzienie, które mi wystarcza.

— A fraczek ładny masz?

— Fraka nie mam, ale w biurze nie jest mi potrzebny — rzekł bohater nasz czerwieniąc się.

— Spraw sobie ładny garnitur — rzekł kasztelan biorąc ze stolika trzy dziesięciorublowe papierki — bobym chciał, żebyś tu czasem u nas bywał i oswoił się cokolwiek z tym światem, jaki tu zastać możesz. Nie życzę ci, abyś się piął do towarzystwa, w którym ci żyć nie przeznaczono. Jest to także choroba, która niejednego biedaka zgubiła; ale otarcie się z ludźmi dobrze wychowanymi przyda ci się zawsze w życiu. Bo i któż zgadnie, gdzie i jak los cię popchnie?

Ignaś zawahał się i nie wyciągał ręki po podawane sobie pieniądze. Kasztelan spojrzał na niego ze współczuciem i uśmiechając się dodał:

— Pochwalam ci to, żeś nie łapczywy na darowizny. Ale ode mnie nie powinieneś tego uważać za jałmużnę. Chcę i pragnę w każdym gwałtownym razie zastąpić ci ojca, który cię za wcześnie opuścił.

Ignaś wzruszony rzucił się na rękę szanownego człowieka, którą rzewnymi okrył pocałowaniami, wziął ofiarowany sobie zasiłek i gdy kasztelan zanotował sobie adres jego mieszkania, pożegnał go i poszedł.

Łatwo sobie wyobrazić, w jakim stanie wracał do domu i jak ogromną między braćmi znalazł różnicę. Tego samego dnia w wieczór opowiedział kuzynkom ze łzami w oczach, jak go przyjęli ci, których Eugeniusz słusznie dobroczyńcami swymi nazywa. Nazajutrz po godzinach biurowych poszli z Kańskim po magazynach strojów męskich i wkrótce ładny, czarny garnitur, przypasowany do zgrabnej figury młodzieńca, był już w jego kuferku.

W (niedzielą Kański był obecnym przy toalecie Ignasia, jako niby więcej bywały i znający wymagania warszawskiego świata. Zapinał jego frak, ogładzał i oczyszczał; chciał mu nawet dać swój łańcuszek od zegarka, utrzymując, że się dobrze wyda na czarnej, atłasowej kamizelce, ale Ignaś nie przyjął tej próżnej i cudzej ozdoby, na którą ludzie bogaci i przywykli do rzeczy pięknych nie zwróciliby żadnej uwagi. Gdy już był zupełnie ubrany, obejrzał go jeszcze raz przyjaciel od stóp do głowy, jak oficer prowadzący żołnierza na ordynans, i puścił w imię boże na wielki świat, na którym po raz pierwszy w życiu miał się obaczyć.

Ujrzawszy się już na Lesznie, niepokoił się nasz bohater, czy się potrafi znaleźć w tym wysokim towarzystwie, tak żeby się nie wydał śmiesznym, niezgrabnym i takim, który nigdy ludzi nie widział i za piecem się wychował. Wyobrażał on sobie, że to tam musi być wszystko inaczej, że ludzie tacy nie tak jak wszyscy chodzą, siadają, jedzą i piją, że w każdym ich słowie i ruchu musi być coś szczególnego, kiedy sami widzą w sobie tak wielką od pospolitych ludzi różnicę, i tak są z niej pyszni. Wprawdzie niezmiernie prosty i naturalny sposób mówienia i postępowania hrabiego Adama i samego kasztelana naprowadzał go na tę myśl, że właśnie dobre wychowanie, wyższe ukształcenie, o którym panowie tyle mówią, zależy na prostocie i naturalności, którą i sam miał i od której nigdy nie odstępował; postanowił jednak w drobnych nawet rzeczach, w rozmowie, przy stole, itd., przypatrywać się dobrze i mieć się na ostrożności, aby czymkolwiek nieprzyzwoitym, zbyt śmiałym i rubasznym nie zepsuć tego przychylnego wrażenia, jakie zdawało mu się, że nawet na kasztelanowej zrobił.

Zastał on parę salonów bardzo gustownie umeblowanych, ale postrzegł od razu, że porządek, symetria i nieprzeładowanie bogactwem było największą ich ozdobą. Domowi byli już zebrani. Kasztelan z uśmiechem uprzejmości podał mu rękę i zaprowadził do żony, która łaskawie na niego spojrzała i parę grzecznych i ośmielających słów wymówiła. Panna Jadwiga była w tej samej sukience, w jakiej ją widział w teatrze, nie wystrojona, a dziwnie piękna poważnym ułożeniem, myślą rozlaną po jej twarzy, wdziękiem i udatnością urody słusznej i zgrabnej, miękkością i gracją każdego ruchu. Sama przystąpiła do niego i w kilku słowach, w których widocznym był wyraz prawdy i szczerości, wyraziła mu, jak rada, że go pozna bliżej, jak jej to miło, że będzie mogła dziś pomówić z nim, na co przy pierwszym widzeniu się nie miała czasu.

Wkrótce za Ignasiem weszło dwóch panów, których miny i ułożenie okazywały, jak pewni są siebie. Jednego nazwano księciem Januszem, drugiego księciem Henrykiem. Weszli oni w tej chwili, kiedy panna stała przed bohaterem naszym i z nim mówiła. Ignaś postrzegł, że na ich widok twarz jej, blada, jeszcze mocniej pobladła, że na jednego z nich rzuciwszy wzrok, odwróciła natychmiast oczy, jak się je odwraca od przedmiotu niemiłego, który by się chciało z widoku usunąć. Był to właśnie ten sam książę Janusz, dla którego panny referendarzówny tak leciały do okna i którego zapewne tu poznały.

Książę Janusz, daleki krewny kasztelanowej, miał już lat trzydzieści kilka. Trochę łysy, włosów rudawych, siwych oczu, średniego wzrostu, wyprostowany i zadzierający głowę, miał coś niemiłego w wyrazie twarzy, zresztą niebrzydkiej i cokolwiek tylko piegami oznaczonej. Przez ubiór staranny, maniery pańskie i dumę arystokraty, przebijały się demokratyczniejsze nawyknienia satyra, który nie bardzo wchodził w genealogię tych driad, za którymi się po cieniach uliczek i brudnych schodków wpędzał. Piętno obyczajów przedzierało się oczywiście przez pozłotę światową. Chociaż go Ignaś pierwszy raz w życiu widział i niewiele jeszcze umiał czytać w tej księdze, jaką jest fizjonomia ludzka, uderzył go jednak od razu ten wyraz i dziwnie mu się nie podobał. Wrażenie zaś, jakie na pannie Jadwidze zrobił, dało mu do myślenia, że to musi być jeden z tych, który w momentach poważniejszych życia, jako to przy obliczaniu intraty, przy układzie budżetu, przy czytaniu raportów i listów rządcy, donoszącego, że dla podniesienia majątku potrzebna koniecznie jakaś oddzielna suma, której z dóbr wyciągnąć nie można, i o niej także zamyślał.

Gdy się przywitał z kasztelanową, przystąpił do panny Jadwigi, podał jej rękę z poufałością krewnego i zapytał po francusku o jej zdrowie, dodając, że ją znajduje cokolwiek bledszą, niż była na wsi, i że to zapewne powietrze Warszawy musiało zepsuć to, co wieś naprawiła.

Wszystko to powiedziane było z wdziękiem i łatwością, okazującą człowieka, którego frazes nic nie kosztuje i który najpospolitszą rzecz umie ubrać, tak, aby się wydawało, że w tym, co mówi, zamyka się interesowanie i głębsze znaczenie.

Panna Jadwiga cofnęła zaraz rękę, a chociaż odpowiedziała grzecznie, ale odpowiedziała bez uśmiechu, niezmiernie serio i tak, że nawet książę się zamyślił. Wtedy kasztelan zarekomendował mu Ignasia jako brata Eugeniusza.

— A! brat Eugeniusza! — rzekł książę podnosząc głowę i niby przypominając. Potem nie rzekłszy ani słowa do bohatera naszego, obrócił się do kasztelana i o czym innym mówić zaczął. Takie obejście się dziwnym się wydało młodzieńcowi, który o delikatności i wychowaniu ludzi żyjących na tak nazwanym wielkim świecie wysokie miał wyobrażenie. Nie wiedział on jeszcze o tym, że wyrafinowana grzeczność i wyrafinowane grubiaństwo jest ową wielką sztuką, której sekret mają tylko panowie nasi i którą w miarę potrzeby i interesu umieją doskonale przyciągnąć lub odepchnąć.

Drugi książę był to młodzieniec wypieszczony widać w domu zamożnym, ale przykrojonym zupełnie na wzór cudzoziemski i tą wielką zasługą, w którą w owym czasie więcej wierzono niż dziś, starającym się utrzymać swoją wyższość. Młodzieniec ten urodził się za granicą, nawet mleka polskiego nie kosztował, a co gorsza, że się tym chwalił. Wychowała go bona Szwajcarka, potem guwerner Francuz. Nie znał dobrze języka, którego się już później od sług nauczył. Wszystko to byłoby zwyczajną u nas zdrożnością, której wielu ulegało, ale książę Henryk afiszował ją umyślnie, szukał w niej chluby i zasługi i popisywał się jakby z czym dobrym a błędami językowymi, które ojca i matkę śmieszyły. Przebaczali mu oni wszystko, bo czcił przede wszystkim swój tytuł i w żadnej okoliczności o nim nie zapomniał. Próżność tę do tego stopnia posunął, że raz, imając już lat szesnaście, stanąwszy na dziedzińcu pałacu, w którym rodzice jego mieszkali, a nie chcąc wchodzić na górę, zapytał lokaja stojącego w otwartym oknie: „Czy książę papa jest?" — „Nie ma" — odpowiedział sługa. „A księżna mama jest?" — „Także nie ma". — „A księżniczki siostry są?" itd.

Chodziło to w swoim czasie po Warszawie i doszło do ojca i matki. Zamiast widzieć w tym śmieszność, ucieszyli się oboje; ojciec rzekł, że dobrze, iż pamięta o swym pochodzeniu, a matka dodała, że czy będzie myślał po francusku, czy po polsku, zawsze jednak godność rodu swego utrzyma. Dziś młodzieniec ten miał już dwudziesty drugi rok, a nie zmieniał się bynajmniej. Wszelkich towarzystw, gdzieby go wyśmiano, unikał, garnął się więc szczególniej do dam, które przywykły go widzieć takim, jak był, i nie miały mu za złe, że był niedoszłym i niedorzecznym Francuzikiem z polskim imieniem. Owszem, lubiły z nim szczebiotać, bo mówił doskonale po francusku, najczystszym akcentem, dobornymi frazesami i głosikiem, choć cienkim, ale miłym, który pieścił ich uszy. Panna Jadwiga nie lubiła go i odpowiadała mu najczęściej krótko i zawsze po polsku. Ale musiała nieraz słuchać jego szczebiotania przez wzgląd na matkę, która do imienia jego rodziców wielką przywiązywała wartość i chlubiła się ich dalekim pokrewieństwem.

Gdy. służący otworzył drzwi i dał znać, że obiad na stole, Ignaś postrzegł, że panna Jadwiga w tejże chwili odsunęła się od księcia Henryka i stanęła przy nim. Gdy więc widział, że książę Janusz podał rękę matce, on to samo zrobił względem córki, która na pierwszy znak jego gotowości ramię jego przyjęła, i tak poszli razem i obok siebie usiedli. Pomiędzy nią i matką usiadł młody książę i zaczął ją bawić opowiadaniem swojego pobytu na wsi, wyliczając, jacy książęta i hrabiowie ich odwiedzali i u jakich książąt i hrabiów on lub sam, lub z księciem papą, lub z księżną mamą bywał. Gdy panna Jadwiga nic mu nie odpowiadała, a kasztelanowa zrobiła mu jakieś zapytanie, które szerszej wymagało odpowiedzi, panna zwróciła się do Ignasia i zaczęła z nim rozmowę, z początku ogólną: jak mu się wydaje Warszawa, czy był w teatrze, itd. Stopniami zaczęła robić pytania, które go bliżej obchodziły i okazywały, że ją jego los i dalszy kierunek interesuje. Ignaś mówiąc jej o swych nadziejach i wyrażając ich niepewność, dodał:

— Eugeniusz szczęśliwszy w tej mierze ode mnie. Bóg mu dał opiekunów, którzy mu pomogli do wyższego ukształcenia i mają tyle dobrej woli i środków do pokierowania go na świecie.

— Czy pan sądzisz — rzekła panna Jadwiga z lekkim, zaczerwienieniem — że to panu wyjdzie na złe, żeś był zostawiony własnym siłom?

— Dotąd nie miałem powodu na to narzekać — rzekł Ignaś.

— Ja sądzę, że i dalej nie będziesz pan miał żadnych — odpowiedziała i twarz jej przybrała wyraz powagi i wyższości, który go zastanowił. — Życie bowiem, jak mi się wydaje, jest to trudny instrument, którego panem ten tylko być może, kto wcześnie z nim łamać się zaczyna. Niewprawnego grajka lada takt zmiesza i splącze. Mistrz w każdym razie da sobie radę. Pan jesteś na tej drodze mistrzostwa i cieszyć się powinieneś, że usposobienie twoje odpowiada twemu położeniu, a siły zawodowi, jaki masz przebiec. Eugeniusz może by nie wytrwał na tej drodze, jaką pan idziesz.

— Za to przed nim inna droga otwarta dzięki temu dobrodziejstwu, jakie w domu państwa otrzymał — mówił Ignaś. — Mój zawód ciasny i może podołam memu ograniczonemu zadaniu. Jego wyższy i rozległy, jak kraina myśli. Ale i on ma siły odpowiednie i mam nadzieję, że nie upadnie w połowie swojego biegu — dodał Ignaś żywiej, z uczuciem.

Oczy panny Jadwigi były spuszczone, gdy to młody człowiek mówił, ale widać było, że ją słowa te przeniknęły i że piersi jej wznosiły się prędszym oddechem. Po krótkiej chwili milczenia, zapytała ciszej:

— Czy miałeś pan od niego jaką wiadomość?

— Miałem list z Rzymu — odpowiedział Ignaś. — Jest tam obraz jego wrażeń i myśli, jakie mu to wielkie miasto natchnęło. Może sądzę o tym po bratersku, ale mi się to zdaje tak napisanym, że o zdolności jego a może i o jego powodzeniu w zawodzie pisarza większe powziąć można nadzieje.

— Przynieś mi pan to, bardzo proszę — rzekła panna Jadwiga jeszcze ciszej i oka jej błysnęło jakby radością i dumą; potem dodała z lekka zaczerwieniona: — i oddaj pan to memu ojcu.

Ignaś obiecał i na tym skończyła się ich rozmowa.

Gdy wrócił do domu, przejrzał jeszcze raz list brata i w całej tej jego części, gdzie mówił o stolicy Piotrowej, nie znalazłszy nic, co by zdradzało tajemnicę jego serca usiadł zaraz i wziął się do starannego przepisania tej pracy, do której tak wielką przywiązywał wartość.

Trzeciego dnia poszedł znowu do kasztelana a gdy przyjętym został, wręczył mu przepisany przez siebie wyjątek. Kasztelan spojrzawszy na spory i wykaligrafowany sekstern, jaki mu podawał, rzekł:

— Już mi moja córka mówiła o tej robocie Eugeniusza, którą podobno wysoko cenisz.

— Mogę się mylić, jaśnie wielmożny panie — odpowiedział Ignaś czerwieniąc się. — Wiadomości moje są bardzo ograniczone i zdanie może być stronnym. W każdym razie praca ta daje tylko dowód, jak wielką wdzięczność brat mój jaśnie wielmożnemu panu winien. Nie każdy z nas w jego wieku i przy równych nawet zdolnościach potrafiłby takim okiem patrzeć na to, co on widział, i tak myśli i uczucia swe wyrazić.

— Obaczymy — rzekł kasztelan. — Bardzo rad będę podwójnie, i że Eugeniusz dobrze napisał, i żeś ty dobrze i trafnie go ocenił. Ale to nie jego ręka — dodał, patrząc mu w oczy.

— Przepisałem to czyściej i wyraźniej — odpowiedział Ignaś, czerwieniąc się jeszcze mocniej. — On pisał za prędko i wiele tam rzeczy poprzemazywanych i nieczytelnych.

— Ładnie piszesz — rzekł kasztelan uśmiechnąwszy się nieznacznie — w twoim położeniu to przymiot bardzo użyteczny, o który młodzież dzisiejsza nie dba wcale i źle robi. Czy widziałeś kiedy dawne pisanie ludzi starych, poważnych i wiekiem, i urzędem, i którzy więcej mieli na głowie, niż wy dziś macie?

— Nie, jaśnie wielmożny panie, nie widziałem nigdy — odpowiedział nasz bohater.

Kasztelan dobył z szafy sporą tekę, gdzie były autografy listów królów, hetmanów, wojewodów, (biskupów itp., i kładąc ją przed młodym człowiekiem, rzekł:

— Przejrzyj to sobie i uważaj, jak to u nas dawniej pisano, jak mniej więcej wszyscy starali się, aby pismo odpowiadało swemu celowi i nie zadawało ciężkiej pracy tym, co je czytać mieli.

Ignaś zaczął przeglądać i przypatrując się charakterowi, mającemu tak wyraźne i oryginalne piętno, uprzytomniał sobie w myśli te poważne postaci, których ręka, złożywszy berło, miecz lub pastorał, słowa te kreśliła. Kasztelan tymczasem wrócił do swojej sztalugi, przy której go młodzieniec zastał. Gdy skończył i złożył tekę, rzekł kasztelan:

— A co? prawda. Niejeden z waszych gimnazistów otrzymałby daleko prędzej posadę, gdyby tak pisał, jak Zygmunt III, a szczególniej jak Jan Kazimierz, jak Karol Chodkiewicz, Stefan Czarniecki, Kościuszko lub książę Józef; jak Kromer, Maciejowski Bernard i Fredro Maksymilian.

Ignaś przyznał, że ma rację, i zaproszony znowu w niedzielę na obiad, pożegnał zacnego człowieka, dla którego coraz większym przejmował się szacunkiem.

W niedzielę po obiedzie, panna Jadwiga, trzymając w ręku skrypt Ignasia, usiadła obok niego i rzekła:

— Dziękuję panu, żeś prośbie mojej zadośćuczynił. Nigdy nie wątpiłam o zdolnościach Eugeniusza. Widne one już były i wtenczas, kiedyśmy oboje byli dziećmi i kiedy mi pomagał w tym, co dla mojej głowy kobiecej było za trudne. Ale z tego listu widzę, że umysł jego szybko dojrzewa pod słońcem Włoch i że serce jego przejmuje się tymi uczuciami religijnymi, bez których każdy mający w myśli autorstwo, które w moim rozumieniu powinno być kapłaństwem, będzie lub oschłym pedagogiem, lub szkodliwym kusicielem. Szczególniej cieszy mię to, że znacznie przygotowany wprzód, jak należało, dojeżdżał do Rzymu, który słusznie nazwał ogromną księgą, którą wieki pisały. Zapewne ksiądz Augustyn wiele mu ułatwił; ale jest w tym widoczna usilność i samego Eugeniusza. Z listów mego brata widzę, że mu i światły ten towarzysz niewiele pomógł. Cały ten obraz, który mię zapalił chęcią widzenia tej stolicy dawnego świata, wpisałam sobie do mojej książki, w którą wpisuję wszystko to, co mię w czytaniu mym najwięcej uderza. Rodzicom moim także się to podobało i cieszą się, że ich dobra chęć tak piękny wydaje owoc. Zwracam panu pański kajecik, który może ci się przyda dla pokazania go kolegom — i oddając skrypt Ignasiowi, który ją słuchał ze czcią i przejęciem, tak serio mówiła i jak muza jaka, tak była piękną i poważną, dodała: — Jutro mamy wilię. Nie wiem, czy mama pana zaprosi; a choćby cię zaprosiła, nie wiem, czy będziesz mógł być u nas. Masz więc pan tu opłatek. Rozłam go w domu na połowę. Jedną zachowaj dla siebie, na znak mojej życzliwości, a drugą prześlij pan w liście swym tam, gdzie zapewne ten szanowny zwyczaj przodków naszych nie jest obserwowany. Te ostatnie słowa wymówiła głosem, który wyraźnie zadrżał, i nie czekając odpowiedzi wzruszonego do gruntu serca młodzieńca, powstała i odeszła. Ignaś wziął sekstern i opłatek leżący na nim tak, że był niewidocznym, schował nieznacznie ten dar, drogi dla siebie, a stokroć razy droższy dla Eugeniusza, i nie zabawiwszy długo, tak mu pilno było do domu i do stolika, pożegnał się i wyszedł. W pierwszym tedy uczuciu uszanowania, jakie powziął dla domu, w którym się brat jego wychował, i uwielbienia dla tej młodej kobiety, o której niezmiernie wysokie powziął wyobrażenie, napisał do Eugeniusza list niedługi, ale ile można szczegółowy, w którym zdał mu sprawę ze wszystkiego, co zaszło. Doniósł mu więc, że już ją widział, że ją odgadł w teatrze, porównywając wyraz jej twarzy z tym obrazem, jaki mu on w listach swych skreślił; dalej mówił o przyjęciu, jakiego doznał od kasztelana, i o rozczuleniu, do jakiego go zacny ten człowiek przyprowadził.

„Póki żyć będę — pisał — nie zapomnę obu tym braciom sposobu, jakim każdy z nich wspominał o naszym ojcu. Zapytanie referendarza, jak się ma krewny, o którego śmierci wiedzieć był powinien i który od pięciu lat w grobie, wiecznym napełniać mię będzie wstrętem; jak nawzajem do niezgasłej wdzięczności obowiązują mię słowa kasztelana, malujące "szczery szacunek i współczucie i które mi rzewne łzy wycisnęły".

Opisawszy potem niedzielny obiad i dawszy obraz dwóch tych panów, którzy na nim byli, nie mówiąc wszakże, aby nie martwić Eugeniusza, iż mu się zdaje, że jeden z nich jest konkurentem, doniósł mu, jakim sposobem w rozmowie z panną przyszło do tego, że wspomniał o obrazie Rzymu, który mu w liście swym przesłał; jak z widocznym wzruszeniem i radością panna Jadwiga słuchała go, gdy pracę tę chwalił, i prosiła, aby ją jej przyniósł; wspomniał o rozmowie swej z kasztelanem, gdy mu przepisany przez siebie sekstern oddał, i nareszcie przytoczył prawie dosłownie to, co mu na drugą niedzielę panna Jadwiga powiedziała. List jego kończył się tymi słowy:

„Masz tu więc, kochany Eugeniuszu, wszystko, co cię interesować może. Dar, który ci przesyła, obwinąłem umyślnie w twardy papier, żeby się nie starł na poczcie. Nie polecam ci, abyś go szanował, bo jeżeli dla mnie ten upominek jest drogim, czymże będzie dla ciebie? Widzę w tym jej myśl i serce, że dla przypomnienia się tobie nie co innego wybrała, ale tę okruszynę poświęconego chleba, w którym zamyka się znak męki i zbawienia, który u nas tylko uświęca tę ucztę rodzinną, tak miłą i pamiętną dla dzieci i rodziców, dla braci i sióstr, dla wszystkich serc bliskich i spojonych z sobą najświętszymi ogniwami krwi i miłości. Nie mogę ci wypowiedzieć, jak wyglądała wtedy, kiedy mówiła to, com ci tu prawie dosłownie przytoczył, jak drżał jej głos, kiedy mi polecała, abym w domu rozłamał ten upominek na dwoje i drugą połową przesłał tobie.

„Im bardziej ją poznaję, tym więcej przekonywam się, że nigdy mężczyzna nie może tak prędko dojrzeć głową i sercem, jak kobieta. Ja jestem smarkacz w porównaniu z nią, chociażeśmy równi wiekiem. Ona mi się wydaje czymściś tak wysokim, tak czystym, tak pozbawionym wszelkiego przymieszania tej gliny ziemskiej, z której żaden by najszlachetniejszy mężczyzna zupełnie oczyścić się nie może i która zawsze brudzi myśli, że nie wiem, czy się znajdzie taki, co by jej był godnym, nie wyjmując i ciebie, który ośmielasz się ją kochać. Nawet wstręt mię jakiś bierze, gdy pomyślę, że i ona pójdzie kiedyś za mąż i że z istoty takiej, iż ci jej teraz ani nazwać, ani opisać nie umiem, zrobi się zwyczajna kobieta. Przynajmniej ten grzech ciężyć nie będzie na tobie, mój biedny Eugeniuszu! bo wierz sobie, jak chcesz, w jej przywiązanie, które zapewne masz, spodziewaj się, że się zrobi cud na tym świecie i że ci raptem przybędzie jeszcze ze sześć lat wieku i ze sześćdziesiąt tysięcy intraty, co i jedno, i drugie jest ci nieodbicie potrzebnym, a ja ci powiadam, że ani cię ta wiara nie zbawi, ani te nadzieje nie staną się duszą i ciałem.

„Poznawszy ją nie dziwię się, że ją czcisz i kochasz, ale na wszystko zaklinam cię, Eugeniuszu, idź do tej świątyni, gdzieś się czuł tak małym, a gdzie Bóg jest tak wielkim, upadnij na twarz przed Jego ołtarzem i proś Go, aby z miłości twej odjął wszystkie ziemskie nadzieje, które cię zgubią i lot twój zwichną, a zostawił ci ją taką, jaka jej godna, jaką się tylko wybranych Jego kocha. Taka jedynie miłość stanie się ozdobą i dumą twego życia, stanie się podnietą twej działalności i potężnym myśli twej skrzydłem. Nie gniewaj się na mnie, że rózgą rozsądku rozpędzam te mary w tęczowych sukienkach, które cię otaczają i zwodzą. Takie jest moje przekonanie, a może i powinność. Czy cię sprowadzę na taką drogę, na jakiej bym cię chciał widzieć, tego nie wiem; ale dałbym kilka lat z życia, żeby to nastąpić mogło. Bądź więc zdrów i mocuj się z sobą, abyś się stał panem tego instrumentu, jakim jest życie, i grał na nim jak mistrz, ze swobodą myśli i biegłością, która partaczów zadziwia. Powtarzam ci tu jej słowa, jej oznaczenie życia i walk, jakich ono wymaga. Tym bardziej więc utkwić ci to powinno w głowie i sercu, tym świętszą powinna ci być ta przestroga, że od niej pochodzi". Wiliję nazajutrz przepędzali na Świętojańskiej ulicy. Była to uczta uboga, ale serdeczna. Gdy [przyszło do łamania się opłatkiem, przystąpiła Paulinka do matki i wzruszona tą myślą, że może raz ostatni, jako zupełnie do niej należąca, z nią się tym tajemniczym chlebem łamie, rozpłakała się i do nóg jej upadła. Kański był tuż przy niej i ukląkł także. Matka położyła ręce na ich głowach i błogosławiła w myśli dalszemu ich życiu.

Ignasia nie zadziwił wcale krok i śmiałość Kańskiego, wiedział bowiem, że matka przyzwalała na tę skłonność, jaką w córce swej dla niego widziała. Ale nie myśląc wcale, żeby to było błogosławieństwo, mające tylko kilku tygodniami poprzedzić ich związek, co by go było zmartwiło i inne podałoby mu myśli, wzruszył się tym widokiem i spojrzawszy na Julkę z miłością i z przywiązaniem, szepnął jej:

— A ty, siostrzyczko, kiedy i z kim tak uklękniesz?

Julka nic na to nie rzekła, ale błękitne jej oczy podniosły się na wzruszonego młodzieńca, łza wielka i błyszcząca, jak perła, stanęła na czarnych jej rzęsach i rumieniec, który oblał jej twarz, dał odpowiedź na to pytanie, które widać serce jej zrozumiało. W chwili tej była tak piękną, ale razem tak pociągającą powabem szczęścia, jakie by dać mogła, tak podobną była do ślicznego kwiatu, który nie spada z jakichściś górnych stref, ale wychodzi z ziemi na to, aby był jej ozdobą i napawał rozkoszą swych barw i woni, że Ignaś ucieszył się, że nie jest tak wysoką i wywołującą tylko cześć istotą, jak tamta, że ją może kochać taką miłością, która stanie się umocnieniem i światłem tej trudnej drogi życia, co się przed nim otwierała, i że ją od niej tylko zbyteczna jego młodość i wspólne ubóstwo oddziela. ,„Czas doda mi lat, pomyślał wtedy, a ubóstwo nasze zwycięży moja praca". To przekonanie o jej wzajemności, to postanowienie mocne i niezłomne, dało mu najlepszy humor i wieczór ten należał dla nich wszystkich do najszczęśliwszych chwil życia. Byli oni zanadto młodzi, zanadto niedoświadczeni. i zajęci sobą, aby wiedzieć mogli, że zwykle takie chwile niewymownego szczęścia są przepowiednią i wigilią ciężkich frasunków i tych burz, które łamią bez miłosierdzia najpiękniejsze takich wiośnianych momentów zasiewy.

II

W parę tygodni po Nowym Roku Kański, którego postępowanie było dla Ignasia coraz bardziej zagadkowym, zaprowadził w niedzielę bohatera naszego na sumę do św. Jana. Torował on drogę koledze przez tłum, który napełniał kościół, i ciągnął go za sobą tak, aby byli naprzeciw ambony i każde słowo kazania słyszeć mogli. Gdy się kazanie skończyło i ksiądz zaczął wyliczać regestr zabierających się do stanu małżeńskiego, postrzegł Ignaś jakiś niepokój na twarzy przyjaciela i wkrótce z prawdziwym zmartwieniem dowiedział się sekretu, który mu wszystko, czego dotąd i w domu krewnej, i w postępowaniu Kańskiego nie rozumiał, wytłumaczył. Zwykłym tym tonem, jednostajnym i równym, z którego żadnej wróżby na przyszłość wyciągnąć nie można, przeczytał ksiądz: „Aleksander Kański, urzędnik komisji skarbu, kawaler, z Paulina Jelewską, panną, zapowiedź pierwsza."

Wtedy Kański,. widząc, że Ignaś spojrzał na niego, jakby z żalem i pobladł jak ściana, wziął go za rękę i zapytał:

— Co ci jest? Czemuś tak pobladł?

— Usłyszałem zapowiedź biedy, frasunków, a może i nieszczęścia tej, którą nie powinieneś był gubić za to, że cię pokochała.

— Zwariowałeś — rzekł Kański cokolwiek zmieszany — chodź, ja ci wszystko wytłumaczę.

— Nic mi nie wytłumaczysz — rzekł Ignaś. — W czym nie ma rozsądku, na to najbieglejszy nie znajdzie racyj, które by przekonały. Czułeś to pewnie i sam, że płocho narażasz i siebie, i tę, którą kochasz, kiedyś taił się przede mną z tym projektem wtedy, gdy jeszcze był czas wyperswadować ci pośpiech, który cię zgubi.

— Ale dajże pokój. Chodź no, chodź, a obaczysz, że to nie tak straszne, jak ci się wydaje — odpowiedział Kański i wyciągnął Ignasia z kościoła.

Poszli więc na Podwale do stancji bohatera naszego i tam, jak mu zaczął młody człowiek, ufny w swoją przyszłość, wykładać wszystkie swoje nadzieje, liczyć i obliczać wszystkie dochody i wydatki, upewniać go, że to jest życzeniem matki, która coraz czuje się słabszą i myśli prędkiego końca swego odpędzić nie mogąc, boi się, aby dzieci swych nie zostawiła bez opieki; jak go zaczął prosić i błagać, aby szczęścia jego nie psuł, nie tylko perswazją i odradzaniem, ale nawet taką miną, . która by mogła do serca kobiet rzucić jakąś trwogę i niepewność, dokazał tyle, że chociaż rozsądnego młodzieńca nie przekonał i nie uspokoił, wymógł jednak na nim obietnicę, że niczym nie okaże, iż to uważa za krok pośpieszny, który całej rodzinie może wyjść na złe.

— Nigdy nie zapomnę — rzekł mu Kański — tego momentu, kiedym stał po raz pierwszy przed tym domem, gdzie się rozwiązała zagadka mojego życia i gdziem niby usłyszał jakiś głos tajemniczy, który mi powiedział: Jeżeli tu nie znajdziesz swojego szczęścia, to go nie znajdziesz nigdzie. Skądże mi to przyjść mogło, jeżeli nie stamtąd, skąd płynie dla człowieka wszystko dobre i zbawienne, skąd pochodzi kierunek jego woli i ta łaska, która go oświeca o jego powinności i przez mowę sumienia, niewyraźną tylko dla tych, co jej rozumieć nie chcą, uczy go, co ma robić, a co zaniechać. Myślisz, że i minie rozsądek nie mówił, że to jeszcze za wcześnie, że lepiej zaczekać, że zwiążę sobie ręce i spętam swe nogi. Wierz mi, nie jestem, ja tak płochym, jak ci się może czasem wydaję i jakim mię dziś kilka razy nazwałeś, abym nie wiedział o tym, że każdemu, komu nawet najlepiej idzie, może się urwać i nie dopisać. Ale dlaczegoż nie mam ufać, że ja w tej mierze będę wyjątkiem, kiedy postanowienie moje niezasłużenia niczym na to, aby mi się powinęła noga, jest tak mocnym, jak świętym jest to zobowiązanie się, które biorę na siebie. Mówię ci to serio, z powagą, która mi nie jest zwyczajną, bo przysięgam ci, drogi Ignasiu, na tę przyjaźń, jaką mam dla ciebie, że do tego pośpiechu nie nagli mię niecierpliwość zostania co prędzej mężem ślicznej dziewczyny, która mię kocha, ale jakiś głos tajemny, głos mego sumienia, który mi mówi: Nie odkładaj, bo to twoje przeznaczenie, abyś dla nich pracował, abyś był ich podporą i opieką. I będę, klnę się Bogiem i tym wszystkim, co dla uczciwego człowieka jest świętym — dodał Kański z dziwnym wzruszeniem i łzą w oku. — A choćbym miał dzień i noc nie wstawać od stolika i oczy wypisać, na niczym zbywać jej nie będzie i niedostatek nie zmieści się tam, gdzie wytrwałość, praca i umiarkowanie wszystkie zajmą kąty.

— Wolałbym, żeby to nastąpiło później , — rzekł Ignaś tknięty tym wzruszeniem przyjaciela. — Ale kiedy już inaczej być nie może, niech ci Bóg dopomaga. Powiedziałem ci kiedyś, żem twój do śmierci, i powtarzam ci to teraz. W razie potrzeby będziemy pracować razem. Daj tylko Boże, aby ta praca była skuteczną. Bo że mi będzie równie miłą, jak tobie, tego ci mówić nie potrzebuję.

— Nie bój się, wszystko będzie dobrze — zawołał Kański, wracając do zwykłej sobie ufności i humoru i uściskawszy Ignasia, z którego twarzy nie znikła obawa o dalszy los krewnej i przyjaciela, zaprowadził go do tej stancyjki, już prawie gotowej, co miała być ich. rajem.

Było tam już czyściutko; a chociaż umeblowanie było bardzo skromne i składało się z rzeczy najistotniej potrzebnych, wymówił się jednak Kański mimowolnie, że wszystko to kosztuje prawie dwa razy tyle, niźli pierwiastkowo wyrachował.

— Tak będzie we wszystkim, później — rzekł mu Ignaś, nie podzielający jego uniesienia dla formy krzesełek i doskonałych zamków stolika i szafki, którymi tamten bawił się jak dziecko.

— Nie bój się — odpowiedział Kański — wszystko to wynagrodzi się potem, jak się uregulujemy. W każdej rzeczy początek jest trudny. Nie miałem doświadczenia i cierpliwości, i to i owo przepłaciłem.

— Skądże na to dostałeś pieniędzy — zapytał Ignaś.

— Trochę dała matka, trochęm pożyczył — odpowiedział Kański, spuszczając oczy.

— Więc od długów zaczynasz, cóż będzie jutro? — zawołał Ignaś.

— Dla mnie jutro jest zawsze lepsze od dnia wczorajszego — odpowiedział Kański. — To dług taki, który mam odrobić, a w tym wiesz, że nie chybię i sił mi stanie. Nie myśl więc o tym, proszę cię, a nade wszystko nie wspominaj nic na tamtej stronie i nie miej takiej zafrasowanej miny. Daj mi słowo, że będziesz wesoły.

Ignaś przyrzekł, że zrobi z siebie, co będzie mógł, i poszli do kobiet, które ich z obiadem czekały. Pomimo całej usilności obu młodych ludzi, obiad nie był wesoły. Matka z córkami były także w kościele i słyszały zapowiedzenie aktu, który miał o losie jednej z nich stanowić. Oczy więc wszystkich były zapłakane i usposobienie uroczyste. Gdy Ignaś wszedł i uściskał rękę pani Jelewskiej, ona objęła jego głowę, przycisnęła ją do swych piersi i rzekła:

— Więc już wiesz o wszystkim!

— Wiem, droga wujenko! — odpowiedział Ignaś, gdyż taki jej zawsze dawał tytuł. — Da Pan Bóg, że to będzie dobrze.

— Mam nadzieję w łasce i miłosierdziu Jego — odpowiedziała. — Młodzi są oboje, zdrowi i pracowici, kochają się i wiedzą o tym, że nie wystawa i próżność, ale pokój serca i przestawanie na tym, co jest, dają szczęście. Ubodzy są oboje, to prawda, ale jak się złożymy wszyscy, to wystarczy na kawałek codziennego chleba. A choćbyśmy nawet mieli dobry apetyt przy zdrowiu, zawsze jednak rąk będzie dwa razy tyle, jak żołądków. Zresztą będą mogła umrzeć spokojnie, wiedząc, że biedne te dziewczęta zostaną pod opieką uczciwego człowieka, któremu Pan Bóg dał rozum i obyczaje i któremu się pewnie poszczęści.

Ignaś nie zbijał jej w niczym, ścisnął tylko rękę Paulinki, życzył jej, aby była szczęśliwą, i na tym się rozmowa o tym skończyła. Gdyby śliczna ta panienka wychodziła za mąż za jakiego bogatego panicza, pysznego rodem i imieniem,. gdyby robiła tak nazwaną świetną partię, słowem, gdyby tu na pierwszym miejscu była próżność i nadzieja olśnienia oka ludzkiego niespodziewanym szczęściem, które by miało obudzić zazdrość i podziwienie, ileż by to w kółku familijnym było do gadania po pierwszej zapowiedzi, ile powinszowań, ile opowiadania o przyszłych meblach i wystawie, o koniach i ekwipażach, o miejscu, gdzieby mieli żyć, i o tych wszystkich miastach i krajach, po których mieliby jeździć i szczęście swe, jak ogon pawi, przed okiem ludzkim roztaczać. Ale tu każde z nich czuło, że za pośpiesznie usłuchali serca, że życie ich będzie trudem i mozołem, że ani zazdrość, ani podziwienie ludzkie nie osłodzi tych goryczy, które zaprawić mogą dni i godziny, jeżeli rachuby omylą, nadzieje zawiodą, siły nie wystarczą i do nektaru małości żal poniewczasie przymiesza cierpkie swe i gryzące krople. Każde więc z nich miało więcej do myślenia niż do mówienia, i dlatego przy stole powszechne prawie panowało milczenie.

Po obiedzie, gdy matka wyszła do drugiego pokoiku przedrzemać się, a może pomyśleć i popłakać w samotności, gdy Kański usiadł przy Paulince, tuląc jej rączkę i starając się ją rozweselić całym zapasem tych nadziei, których mu Bóg dał tyle, Julka przystąpiła do Ignasia, który stanął sobie przy oknie i zamyślił się, i rzekła:

— Smutny jesteś, braciszku?

— Teraz już nie — odpowiedział Ignaś z uśmiechem i patrząc na śliczną dziewczynę, której wzrok go przenikał.

— A czemuż byłeś smutny? — zapytała czerwieniąc się.

— Czy mam prawdę powiedzieć?

— Zawsześ powinien mi mówić prawdę.

— Nawet taką, która jest dla mnie najdroższą tajemnicą? — rzekł Ignaś, którego wzrok tę tajemnicę zdradzał.

— Takiej nie mów, bo jak przestanie być tajemnicą, to może ci nie będzie tak drogą — odpowiedziała jeszcze mocniej zaczerwieniona.

— A jakiejże chcesz prawdy?

— Już więc zapomniałeś, o com się pytała? — rzekła z minką niby nieukontentowaną, z którą jej było niezmiernie ładnie. — Więc nie tylko możesz być smutnym, ale i roztargnionym. To źle, braciszku. Mężczyzna powinien być zawsze przytomnym, czynnym i pewnym siebie w każdym zdarzeniu. Ja nie lubię ludzi roztargnionych.

— Więc mnie nie lubisz, siostrzyczko?

— Kiedyś smutny i roztargniony — odpowiedziała z wyrazem oczu, które mówiły zupełnie co innego, niż słowa. — Z roztargnionym nawet rozmówić się nie można i trzeba go prowadzić pytaniami, jak się prowadzi ślepego, żeby gdzie w dół nie wleciał.

— Prowadź mię więc siostrzyczko! Chciałbym być i ślepym, byłeś ty mnie prowadziła.

— Ale ja sobie tego wcale nie życzę. Owszem, tyś powinien mieć dobre oczy i umieć patrzeć za siebie... i za mnie — dodała spuszczając wzrok ku ziemi. A gdy Ignaś uradowany chciał wziąć jej rękę, cofnęła ją, założyła obie rączki za siebie i podnosząc oczy, rzekła — nie ręką, braciszku, ale pytaniami cię poprowadzę. Czy aprobujesz to, co się tu dzieje?

— Nie — odpowiedział Ignaś.

— I dlatego byłeś smutnym i zamyślonym?

— Dlatego.

— Otóż, widzisz, i ja nie aprobuję tego, że się to robi tak prędko i pośpiesznie — mówiła Julka serio i ciszej. — Nie dziwię się temu, że pan Aleksander tak kocha Paulinkę, bo i ja kocham ją więcej niż sama siebie, bo nie widziałam jeszcze w Warszawie panienki tak ślicznej jak ona, a takiego serca pewnie na całym świecie nie ma. Ale ja myślę, że można kochać, i bardzo nawet kochać, i czekać rok, dwa, i trzy, i cztery, póki wszystko nie złoży się tak, żeby wspólnemu życiu nie przeszkadzały te głupie troski, które psują każdą radość, i wszędzie muszą swoje trzy grosze wścibić. A on, najlepszy człowiek, ale jak mama zbyt wierzy wszystkim ludziom, tak on ślepo wierzy swoim nadziejom. Nieprawdaż, braciszku, że to trochę nierozsądnie?

— Nawet bardzo — odpowiedział Ignaś spojrzawszy smutno na parę, która zajęta sobą, nie słyszała ich wcale.

— Dlatego też i mnie to martwi i czasem w nocy nie śpię, jak o tym wszystkim myśleć i rozmyślać zacznę — mówiła Julka — ale trudno było perswadować, kiedy pan Aleksander tak jakoś wszystko to dobrze wyłożył i obrachował, iż pokazało się, że jak będziemy wszyscy razem i jak każde z nas obydwoma rękami coś do wspólnego woreczka dołoży, to nam nawet będzie lżej i wygodniej jak teraz. Mama uchwyciła się tej myśli, tym bardziej że wie, jak to uszczęśliwi Paulinkę, która go niezmiernie kocha, i że mamie od niejakiego czasu przyszło do głowy, że prędko umrze i nas zostawi bez żadnej opieki i obrony. Nawet ja z początku, widząc, jak to podwoiło zdrowie i radość Paulinki, uwierzyłam tym wszystkim kalkulacjom pana Aleksandra. Dopiero później, kiedy już stancja była najęta i różne ekspensa porobione, kiedy już sobie nabili głowę, że wkrótce do siebie należeć będą i nic ich nie rozdzieli, zaczął mię jakiś strach ogarniać i wszystkie rozsądne perswazje przyszły poniewczasie.

— Szkoda, żeś mi od razu nie (powiedziała — rzekł Ignaś.

— Kiedy pan Aleksander uprosił nas wszystkich, żeby przed tobą, rozsądny braciszku — rzekła Julka poglądając nań filuternie — był sekret, żeby ci zrobić siurpryzę. Ja myślałam zrazu także, że ci to będzie przyjemniej; ale potem czułam to, że i ty się tym trochę zmartwisz, i świerzbiał mię nieraz język; ale cóż? dałam słowo, i milczałam. Teraz dopiero mówię ci, jak myślę, ale razem chcę cię o jedną rzecz prosić.

— Wszystko zrobię, co chcesz, siostrzyczko — rzekł Ignaś.

— Może też Bóg da — mówiła dalej Julka patrząc na niego rzewniej — że to nie będzie tak źle, jak nam się wydaje. Serce, kiedy bardzo kocha, to się czasem niepotrzebnie straszy. Zresztą, pokalkulowawszy dobrze, byleśmy miały zdrowie i robotę, to nam to wspólne gospodarstwo wystarczy. Dlatego zrób tak, braciszku, jak ja; martw się sobie cichuteńko, ale nie pokazuj im tego, że się martwisz. Bo widzisz, to, naprzód, przykro będzie mamie, gdyż to od niej najwięcej zależało i ona temu pośpiechowi najbardziej winna; po wtóre, zasmuci się bardzo Paulinka i pomyśli sobie, że to szczęście, którego ona tak bardzo pragnie, nie musi być prawdziwym szczęściem, kiedy ci, co ją kochają, martwią się tylko i frasują, zamiast się cieszyć; a nareszcie pan Aleksander będzie w rozpaczy, bo jużci to wszystko przez niego, przez jego niecierpliwość i zbyteczną ufność w losie, któremu on wierzy jak najlepszemu przyjacielowi. A ja bym nie chciała, żebyśmy mu naszymi kwaśnymi minami zatruwali taki szczęśliwy moment, bo to człowiek oddany nam duszą i ciałem, a ja szczególniej mam dla niego wielką wdzięczność.

— Ty siostrzyczko? A za cóż to? — zapytał Ignaś.

— Czy mam ci prawdę powiedzieć? — zapytała patrząc mu w oczy.

— Zawsze powinnaś mi mówić prawdę — odpowiedział Ignaś powtarzając jej słowa.

— Nawet taką, co jest dla mnie tajemnicą? — rzekła ciszej.

— Nawet taką, droga siostrzyczko — mówił Ignaś biorąc jej rączkę.

— Gdyby nie on, braciszku, to byśmy się pewnie nigdy w życiu nie spotkali — odpowiedziała z drżeniem, cofnęła rękę i wybiegła z pokoju. Ignaś ścigał ją wzrokiem, póki drzwi nie zamknęła, potem obrócił się do okna, przytknął płonące czoło do chłodnej szyby, zaczął marzyć o przyszłości, a przez te rojenia, w których mu nic nie przedstawiało się wyraźnie, w których mieszały się z sobą obrazy tych wszystkich twarzy, które kochał, przeciągał jakby promień jasny, który trysnął z jej oka wtedy, gdy mu przyznała się, jak jest szczęśliwą, że się spotkali w tym życiu.

Wkrótce Ignaś, jak i inni, oswoił się z tym wyobrażeniem, że młodzi ludzie wkrótce się pobiorą, i po kilku dniach, przyglądał się bez zmarszczenia przygotowaniom, jakie się robiły, a pamiętając na prośbę i przestrogę Julki, mówił nawet o tym tak, jak gdyby nie wiedział nic, co by dalszemu ich pokojowi zagrażać mogło.

Gdy się zbliżał dzień ślubu, udał się Kański z potrzebnymi papierami, z Ignasiem i drugim kolegą, którzy jako świadkowie w księdze aktów ślubnych podpisać się mieli, do kancelarii parafii św. Jana. Zastali już tam dosyć osób, z których jedne przyszły do zapisania nowonarodzonych i żądały chrztu, inne — umarłych i żądały pogrzebu, inne dopiero zapowiedzi, a inne już aktu ślubnego. Wszyscy otaczali stół pisarza kancelarii, a każdy chciał być pierwej wyekspediowanym.

Pisarz ten, był to człowiek już niemłody, małego wzrostu, czerwonej twarzy, z wielką łysą głową i mający za zasadę, że pośpiech na nic się nie zda i może do fatalnych doprowadzić pomyłek. Siedział więc w swoim krześle nieporuszony, a wszystkie prośby i nalegania obijały się o jego uszy, jakby o ucho sfinksa wykutego z granitu. Był on nadzwyczaj ostrożny i mrucząc sobie pod nosem: „Zaraz, zaraz, kto powoli jedzie, ten dalej zajedzie", poty się nie wziął do pióra, póki się dobrze nie rozpytał i potrzebnych papierów nie przejrzał. Leżały przed nim cztery księgi, w które żądania interesantów zapisywał. Ale żeby czasem do księgi umarłych, nie zapisać nowonarodzonego, za każdym razem, nim ją przed siebie położył, nakładał okulary, podnosił się na krześle i przewróciwszy okładkę książki czytał na tytule, co w sobie zawierać powinna.

Potem dopiero obracał się do osoby, która najbliżej stała z zapytaniem, które najczęściej chybiało, bo jeden przed drugim się cisnął.

— Więc to panu dziecko umarło? dobrze. Jakże się nazywało?

— Ale mnie się dziecko urodziło, nie umarło.

— A, urodziło się, dobrze, to zaraz — i znowu odsuwał tę księgę, podnosił się na krześle i odwracał okładkę tej, która była potrzebna. Jeżeli w tym czasie udało się komu stanąć tak, że wzrok jego pierwej padł na nowoprzybyłego, to zapominał o tamtych i tego, co się miał dopiero żenić, zapytywał, co mu się urodziło, czy syn, czy córka. Pomyłki te bawiły jednych, ale niecierpliwiły drugich. Stąd przychodziło czasem do przymówek, które równie jak prośby nie poruszały go wcale i ze. zwykłej nie wyprowadzały manipulacji.

Tym razem, ponieważ Kański ze świadkami swymi przyszedł ostatni, stanęli więc z daleka i bawiąc się tym galimatiasem, który z niestosownych pytań pisarza wynikał, czekali aż się wszyscy załatwią. Czekanie to trwało z godzinę i byłoby potrwało dłużej, gdyby był nie nadszedł ksiądz dyżurny, który zaprowadziwszy pewny porządek między interesantami i sam pytając i dyktując odpowiedzi do właściwej księgi, ułatwił biednemu pisarzowi jego robotę i wszystkich prędko wyekspediował. Tego samego kapłana, ponieważ kolej jego jeszcze się jutro nie kończyła, uprosił Kański, że związkowi jego pobłogosławi. Tak więc ślub młodej pary, po zweryfikowaniu czasu oznaczonego dla innych, naznaczony był nazajutrz na godzinę czwartą, w kaplicy Pana Jezusa.

O godzinie siódmej rano narzeczeni odbyli spowiedź, potem odbyły się inne formalności, jakich akt tak ważny wymaga, a o godzinie trzeciej, kiedy Julka z drugą drużką ubierały pannę młodą, kiedy do jej białej, ubożuchnej, ale czystej, jak jej dusza, sukienki, przypinały zielony bukiet, a na czarne i lśniące włosy, których by jej każda królowa pozazdrościć mogła, kładły wieniec, z, wszelkich oczyszczony cierni; kiedy na drugiej skonie, w przyszłym swym raju, Kański i jego świadkowie, przystrojeni i z bukietami, oczekiwali, aż zawołają nowożeńca, aby upadł do nóg matce, podziękował jej za perłę, jaką mu daje, i przyrzekł jej wprzódy nim przysięgnie Bogu, że będzie ją strzegł i chronił do śmierci, wtedy kaplica Pana Jezusa była już pełna młodzieży, która się tam cisnęła, krzątała się i szeptała z dziadkiem i zakrystianem. Byli to sami aplikanci, koledzy Kańskiego i inni z różnych biur, którzy uwiadomiwszy jeden drugiego prędko, że taki poczciwy chłopiec żeni się i że się żeni z panienką ubogą, ale piękniejszą od wszystkich pięknych, zbiegli się hurmem, zajęli wcześnie całą kaplicę, aby tam już nikt nie wlazł i zarzuciwszy, co kto mógł, uprosili zakrystiana, że suto oświecił kaplicę, aby piękność tej, co miała być ozdobą i kwiatem aplikacji, jak najżywiej się wydała.

Jakoż olśniona została światłem i zwróconym na siebie wzrokiem tylu młodych ludzi biedna Paulinka, kiedy podpisawszy się już ostatecznie w księdze przygotowanej obok zakrystii, bocznymi drzwiami weszła do kaplicy. Prowadził ją Ignaś, Kańskiego prowadziła Julka. Obie były jednakowo ubrane, obie równie piękne i tak podobne, że tylko, wieniec na głowie oznaczał narzeczoną. Szmer pochlebny i słowa „śliczna, obydwie śliczne" przebiegały z ust do ust i chociaż panienki przestraszone nie słyszały ich wcale, ale słyszał je Kański, słyszał Ignaś i oba równie wdzięczni byli kolegom.

Gdy kapłan wszedł i stanął przy ołtarzu, młodzież tak się nacisnęła, że Ignaś stanął przy Julce, aby zbyt ciekawych obecnością swoją odsunąć. Zaczął się wreszcie obrzęd i nastąpiła zupełna cisza. Wszyscy patrzyli z zajęciem na młodą parę, wszyscy słuchali, jak z ust tak pięknych wyjdzie obietnica miłości i przysięga wiary do śmierci. A gdy przyszły słowa te uroczyste, gdy je nowożeńcy wymawiali głośno i z przejęciem, wtedy ręka Julki znalazła się w ręku Ignasia, a wspólne ściśnienie powiedziało im, że i on, i ona w głębi duszy przyrzekali sobie to samo, co tamci przyrzekali wobec kapłana i ludzi. Tak więc dwa śluby odbyły się razem, jeden jawny i głośny, który wszyscy słyszeli, drugi tajemny i cichy, który słyszał tylko Ten, co widzi myśli i mowę duszy rozumie.

Gdy się obrzęd skończył i nowi małżonkowie trzymając się za ręce odchodzili od ołtarza, wtedy otoczyli ich młodzi ludzie i ze wszech stron wołali: „Szczęść ci Boże, szczęść Boże, kolego!" Rozpłakał się Kański, widząc taką życzliwość" i obracając się do nich, rzekł:

— Dziękujemy wam, bracia! Da Bóg, że nam nie będzie źle, kiedy nam tyle poczciwych serc błogosławi.

Wdzięcznym wejrzeniem, które im pokazało cały urok tych czarnych i cudnych oczu, podziękowała im Paulinka, a gdy się wszyscy rozeszli, młodzież wracając gromadą, mówiła tylko o piękności obu sióstr, o nieporównanym ich wdzięku, a szczególniej o tym wejrzeniu młodej żony, którym im za ich życzenia podziękowała.

Początkowe miesiące przeszły szczęśliwie i żadna chmurka nie zasępiła tych chwil, które zdobiła wzajemna miłość, zupełna zgoda, praca i dobry humor wszystkich. Kański podwoił usilnośc swą w biurze, odrabiał pilnie swój dług, kobiety miały roboty dosyć, Ignaś stołował się razem i półtora złotego dołożywszy dziennie, ułatwiał cokolwiek ekspens. Nawet rzadkim zdarzeniem dostali dobrą sługę, która za kilka złotych dodatku do zwykłej płacy, jaką tu sługi pobierają, krzątała się pilnie i wystarczała wszystkiemu.

Toteż jak przyszła niedziela i święto, siostry jednakowo zawsze ubrane, trzymając się pod ręce, szły wesoło do kościoła, Kański prowadził matkę, Ignaś towarzyszył młodym kobietom, a przechodnie stawali, patrząc na te piękne i promieniejące szczęściem twarze, i niejeden pomyślał, że to pewnie jakieś posażne panny, że to żona jakiego bogatego kupca lub wyższego urzędnika, że pewnie mieszkają na pierwszym piętrze, że powróciwszy z kościoła, zastaną sługi krzątające się, stół suto nakryty, sześć potraw kipiących na płycie angielskiej kuchni, i dlatego to sukienki ich tak świeże i ładne, kapeluszyki tak zgrabne, dlatego oczy ich tak błyszczą i usta tak się. bezpiecznie uśmiechają.

Jakżeby się zadziwił ten ciekawy i domyślny spektator, gdyby po sumie, której całej słuchały klęcząc i z pokorą, poszedł za nimi do domu, gdyby wgramolić się musiał aż na trzecie piętro, po ciemnych i krętych schodach; gdyby tam obaczył tylko jedną sługę, a na kuchence przy skromnym ogniu dwa tylko garnki; gdyby zajrzał do ubogich pokoików, noszących na sobie piętno, że to nie miejsce wizyt i siedziba gości, ale warsztat uczciwej i usilnej pracy, i obaczył, że nie sługi i lokaje, ale te same panienki obcierają talerze i nakrywają do stołu, że się to odbywa wśród wesołej rozmowy i serdecznego śmiechu, że potem, gdy już wszystko przygotowane, siostry obejmują się wpół, stają przed maleńkim klawikorcikiem, na którym jeden młody człowiek brząka akompaniament, a one śpiewają duecik nietrudny, ale melodyjny, i śpiewają tak zgodnie i wdzięcznie, że w głosie ich dzwoni swoboda i czystość ich serca, a z myśli słuchacza znika całe to rusztowanie próżności i pychy, które ludzie wznoszą z mozołem i kosztem, mając budować gmach swego szczęścia, którego nikt jeszcze nie skończył.

Tak było do końca maja, a zieloność i ciepło wiosenne pomnożyły jeszcze ich niewinną radość, dozwalając w czasie odpoczynku orzeźwić się świeżym tchnieniem i ucieszyć się widokiem odradzającej się natury. W ciągu tych miesięcy także, Ignaś odebrał dwa listy od Eugeniusza, jeden jeszcze z Włoch, a drugi już z Genewy, gdzie czas niejaki przebywali, mając przez Szwajcarię udać się do Francji. Listy te znacznie go uspokoiły. Widział z nich bowiem, że Eugeniusz, oswoiwszy się z tą myślą i z tą wiarą, że jest kochany, oddawał się z usilnością pracy i nauce, aby być godnym takiego serca, które się ku niemu skłaniało, i tej opinii, jaką taka kobieta o jego zdolnościach powzięła.

Ale szczęście ich było zanadto wielkie, aby według praw ziemi mogło trwać długo. Przy końcu maja zaczęły się ciężkie próby, przez które stopniami przechodząc, doszli do tego smutnego przekonania, że jeden krok nierozsądny może zepsuć wszystkie dalsze rachuby i szczęście budowane na nadziejach, nawet przy największym wysileniu pracy i cierpliwości, zachwiać się musi.

Pani Jelewska zaczęła zapadać na zdrowiu, tak że lekarz i apteka stały się koniecznymi i ściśle obrachowany budżet pomnożył się rubryką, która weń pierwiastkowo nie wchodziła. Choroba ta zamieniła się na ciągły stan jakiegoś niknienia i upadku sił, a krzątanie się koło niej, czuwanie nad nią często po nocach, odejmowało córkom możność oddawania się ciągłej pracy, która przy wzrastających wydatkach stała się nieodbitą. Przy tym Paulinka już bez tego nie mogła tak pracować jak dawniej. Za kilka miesięcy miała zostać matką, a ten jej stan, połączony z tylu przykrościami i cierpieniami, nakazywał wszystkimi aby ją oszczędzano i należnego jej nie odmawiano odpoczynku. Wszystko to zasępiło wprawdzie czoło Kańskiego, ale pocieszał się jeszcze tą myślą, że się los jego wkrótce ustali i że lada dzień przejdzie na etat. Ignaś, który żadnej takiej pociechy nie miał, a nawet w piękne nadzieje Kańskiego nie wierzył, na widok Julki, pracującej podwójnie, usługującej i matce, i siostrze, serdecznym przejmował się smutkiem.

W połowie czerwca wrócił raz Kański do domu blady i zupełnie zmieniony. Paulinka nie uważała tej zmiany, ale zaraz na progu rzuciła mu się na szyję, donosząc mu głośno, że matka ma się lepiej, a cicho do ucha szepnęła jakąś inną wiadomość, która na twarz jej wywołała rumieniec. Kański nic jej na to nie odpowiedział, pocałował ją tylko w czoło, jakby obojętnie, i usiadłszy przy stoliku, wsparł głowę na ręku i tak siedział w milczeniu. Pierwszy to raz doznała ona od męża takiego przyjęcia, i ból niewypowiedziany ścisnął jej serce, że go doznała w tej chwili, dla każdej kobiety tak rozkosznej i drogiej, kiedy szczęściem swym chciała się podzielić z tym, którego ono najwięcej obchodzić powinno. Poszła więc na drugą stronę, położyła główkę swą na piersiach Julki i gorzko płacząc, zawołała tylko: „On mię już nie kocha!" Niestety! on ją kochał nad życie, ale ta nadzieja, w której obietnice tak święcie wierzył, zaczynała go opuszczać i stan jego w tej chwili był rzeczywiście bolesnym i krytycznym. Nabił on sobie głowę, że wkrótce przejdzie na etat. Wiedział, że rzecz ta jest już w robocie, a widząc pomnażające się wydatki domowe, które wkrótce z powodu stanu Paulinki jeszcze bardziej powiększyć się miały, wyglądał niecierpliwie rozwiązania tej ważnej dla siebie kwestii, która miała byt jego zapewnić i pokój domowy ugruntować. Wierzył bowiem niezłomnie w słowa referenta i sekretarza, że pensja ta etatowa, którą otrzyma, nie będzie mniejsza od dwóch tysięcy. Tymczasem dziś wręczono mu nominację z pensją etatową najniższą, zatem wynoszącą daleko mniej niż to, co miał teraz, pobierając tylko diety. W pierwszym uczuciu tak gorzkiego zawodu, chciał się wyrzec tej posady i prosił, aby go zostawiono przy dietach, jakie pobierał; ale protektor jego, od dwóch miesięcy chory, wyjechał do wód, a ten, co go zastępował, odpowiedział mu obojętnie, że diety te przeznaczone już są dla kogo innego, a on, jeżeli z miejsca swego nie kontent, może się podać do dymisji Takie obejście się, tak gorzki zawód, napełniły go zupełnym zwątpieniem. A jak to zwykle bywa z ludźmi takiego charakteru, jak dawniej był zbyt ufnym i śmiałym, tak dziś, przy pierwszym niepowodzeniu stracił zupełnie odwagę i z przestrachem niemęskim patrzył na przyszłość.

Wkrótce po tej scenie nadszedł Ignaś, który już wiedział, o wszystkim i dowiedziawszy się od Julki o powodach łez siostry, nazwał ją dzieckiem i uwiadomił ją od razu, jaka jest przyczyna zmartwienia i humoru Kańskiego.

— Jest to rzeczywiście — dodał, wmawiając w nią odwagę — ubytek dla was znaczny; ale jak nie godzi się takiej szkody, którą można naprawić i czym innym nagrodzić, nazywać nieszczęściem, tak nie należy do przykrości, jaką ona daje, dodawać jeszcze takie bolesne myśli, jakie ci, siostrzyczko, przyszły do głowy. Teraz kiedy wiesz, co go tak zmartwiło, dlaczego cię tak w pierwszym momencie przyjął, obowiązkiem twoim jest być mężniejszą od niego i zanieść mu tę pociechę, że potrafisz odważnie znieść wszystko, co go spotka. Bo gdyby cię tak nie kochał, jak kocha, pewnie by go ten zawód nie obszedł był tak bardzo. Zniósłby on go tak, jak każdy z nas znosi biedę, kiedy jest sam i kiedy wie, że z nikim się nią dzielić nie musi.

— Więc to tylko to — odpowiedziała odważnie Paulinka. — Dziękuję ci, braciszku, żeś mi od razu powiedział. Biedny mój Oleś! Czyż on mógł pomyśleć, że ja się czegokolwiek ulęknę, oprócz tego, żeby mię nie przestał kochać!

I pobiegła do męża, i mówiąc mu z uśmiechem odwagi i rezygnacji, że już wie, co go zmartwiło i dlaczego ten zawód tak go dotknął, zaczęła mu perswadować, a rzuciwszy mu się na szyję, słodką pieszczotą i upewnieniem, że się z nim chętnie suchym kawałkiem chleba podzieli, byle ją kochał i był spokojnym i wesołym, rozpędziła w części tę ciężką chmurę z jego czoła.

W kilka dni pani Jelewska dowiedziała się o tym znacznym ubytku, jakiego Kański doznał. Zmartwiło ją to tym bardziej, że jej choroba przyczyniła ekspensy i że mimo jej prośby, dzieci i słuchać nie chciały, aby dać pokój wszelkiemu leczeniu i zdrowie jej i życie zostawić Bogu i naturze. Jednego więc poobiedzia przywołała do siebie Ignasia do drugiego pokoiku, kazała mu usiąść przy łóżku, na którym teraz przynajmniej siedzieć mogła i szyć, i wydobywszy spod poduszki papier, złożony jakby jaki akt urzędowy, rzekła:

— Mój kochany, widzę ja, że wam ze mną coraz ciężej i że już nie bardzo na tym świecie jestem potrzebna, kiedy ze mnie dzieci nie mają ani pociechy, ani pomocy, ale tylko podwójny ekspens i umartwienie. Może też Pan Bóg wejrzy na mnie i zabierze mię prędko, aby wam wszystkim przez to przybyło ulgi. A choć na razie popłaczecie za mną, nawet ty, poczciwy chłopcze, bo i ciebie w sercu moim nie odłączam od moich dzieci, a córki moje nieprędko zapewne zapomną o mojej miłości i staraniu, aby były poczciwe i dobre i umiały sobie dać radę w życiu, wkrótce jednak wyperswadujecie sobie wszyscy i podziękujecie Panu Bogu, że i wam da odetchnąć, i mnie uspokoi i uśpi mocniejszym snem niż ten, który mię teraz więcej męczy, niż pokrzepia.

Ignaś zaczai ją całować w ręce i przypominać, że nie godzi się kierować wolą Pana Boga i płochymi życzeniami przepisywać mu, co ma zrobić. Ona uściskawszy jego głowę, odpowiedziała:

— Ja też nie wyzywam Jego wyroku, ale czując to, że jest buskim, okazuję tylko gotowość i poddanie się. Gdybym miała choć iskierkę nadziei, że jeszcze pozostanę, że odzyskam siły, że będę mogła być wam użyteczną i miłą, wołałabym pewnie w modlitwach moich: „Boże, niech się dzieje wola Twoja, ale pozwól mi jeszcze cieszyć się zdrowiem i powodzeniem moich dzieci!" Ale widzisz, ja tej nadziei nie mam i dlatego mówię tylko: „Niech się dzieje wola Twoja!", a mimo woli i chęci myśli moje dodają: „Panie! przyśpiesz, bo mi już ciężko!" I wtedy robi mi się lżej, bo już się teraz tak nie boję, jak dawniej, że zostawię sieroty moje bez opieki i niczyjej miłości. Oleś poczciwy nie da uczuć Paulince, że mnie już nie ma, a ty jako krewny czuwać będziesz nad jedną i drugą. Nieprawdaż, Ignasiu?

— Przysięgam ci, wujenko! — odpowiedział Ignaś, który ją zawsze tak nazywał — że póki żyć będę, żadnej z nich nie stanie się krzywda. Ale po co takie smutne myśli? Doprawdy, że to grzech tak nie ufać w miłosierdzie boże!

— Jest to właśnie ufność w miłosierdzie boże — odpowiedziała z bolesnym uśmiechem. — Ale dajmy temu pokój, kiedy cię to tak boli, że aż łzy masz w oczach. Dobre z ciebie dziecko. Żal mi, żeś jeszcze tak młody i że nie masz takiego funduszu, który by ci życie zrobił lekszym i mniej pracowitym. A chciałabym jeszcze jednej w życiu doczekać pociechy. Ale o tym później kiedy pogadamy.

Ignaś ukląkł przed nią i całował jej gorącą rękę. Ona położyła drugą na jego głowie i dodała:

— Jeżeli serce twoje zgadło, com mówić miała, to bądź pewny, mój synu, że błogosławieństwo moje będzie zawsze z wami, kiedykolwiek to nastąpi. Jest to od niejakiego czasu, jakem się wam obojgu lepiej przypatrzyła, moja serdeczna myśl, którą składam codziennie u stóp tronu Najwyższego, błagając Go, aby się ziściła.

— Ziści się, matko — rzekł Ignaś — jeżeli mi Bóg dopomoże, że będę miał tyle, aby dziecię twoje miało pokój i bezpieczeństwo.

— No, cicho! nie płaczże tak i milcz o tym — rzekła nachylając się i całując go w czoło. — Niech to będzie tajemnicą twego serca. O takich rzeczach dużo mówić nie trzeba, bo to rodzi niecierpliwość i pośpiech. Gdyby nie to, że już prędko umrę i tym sposobem one by zostały same, byłabym.

I Paulince wyperswadowała, że lepiej zaczekać, niż potem żałować. Ale widać, że to było jakieś wyższe natchnienie. I widzisz, sprawdziło się. Co by one teraz poczęły biedne, gdyby tylko zostały we dwie, same, opuszczone, wystawione tylko na oczy i języki ludzkie. Ale siądź no. Co innego miałam ci mówić, a ot, do czego przyszło.

Ignaś usiadł, a ona odpocząwszy, dodała:

— Podobno tam Olesiowi nie udało się i te piękne nadzieje, jakie miał, zawiodły go. Biedny chłopiec, musi go to bardzo martwić, chociaż przede mną udaje obojętność i mówi, że się to prędko naprawi. Tysiąc dwieście złotych! Mój Boże, zamiast więc zyskać, stracił kilkaset złotych, a to ubytek dla nich bardzo wielki, kiedy jeszcze moje lekarstwa tyle kosztują i w robotach nie mogę im pomóc, i czas sobie marnują, chodząc i krzątając się koło mnie. Wszystko to pogorszą mój stan i myśli tych z głowy zbyć nie mogę. A jeżeli jeszcze moja choroba przeciągnie się i przyjedzie do rozwiązania Paulinki, to ekspensa się tak powiększą, że nie będą nawet mieli za co poratować ją, jeżeli tego będzie potrzeba. Jeżeli zaś ja pierwej umrę, to nie będą mieli za co mnie pochować i z myślą o ich niedostatku i takich kłopotach waszych umierać będę. Otóż chciałabym temu zaradzić. Masz tu, mój Ignasiu, wykaz hipoteczny tej sumki, którą z porady dawnego przyjaciela moich rodziców, pana Chryzantowicza, ulokowałam na domu jednego antreprenera różnych dostaw, niejakiego pana Warenkowskiego. Człowiek to bogaty i ma być bardzo akuratny, jak mię zaręczał pan Chryzantowicz, i żądanie moje nie zrobi mu żadnej różnicy. Mam u niego dwadzieścia pięć tysięcy na szóstym procencie, który mi zawsze z góry i bardzo regularnie od czterech lat wypłaca. Umowa jest roczna i kończy się dopiero za miesiąc, a ja miesiąca pewno nie pożyję. Otóż proszę cię, mój Ignasiu, pójdź dziś jeszcze do pana Chryzantowicza, który mieszka w narożnej kamienicy, jak się idzie na Mostową z prawej strony, numeru już nie pamiętam, i proś go, czy nie mógłby mi oddać w tych dniach pięć tysięcy, które chciałabym mieć w ręku na wszelki przypadek.

Dwadzieścia tysięcy może zostać u niego nadal, jeżeli mu się podoba. Tylko nic im tam nie mów, po co cię posyłam, i zrób to w sekrecie, drogi Ignasiu, bardzo cię proszę. Pomyśleliby, że już jest tak źle, że kapitał trzeba marnować, i zmartwiliby się bardzo. A ja to robię na wszelki przypadek, czy mojej śmierci, czy inny, żeby nie zostali bez grosza i kawałka chleba. I mnie także straszno trochę poruszać ten ostatni fundusz biednych dzieci, bo to jest wszystko, com z posagu mojego ochroniła, zapłaciwszy długi ich ojca. Ale cóż robić, kiedy nie można inaczej. Lepiej stracić trochę procentu, niż zgryzotą i umartwieniem umniejszyć im zdrowia, a szczególniej Paulince, która teraz podwójnej wymaga opieki i starania. Zresztą będzie to u mnie leżeć schowane i tylko ty będziesz wiedział, gdzie i w jakiej szufladce. Jeżeli Bóg da, że się nie wyekspensuje,.a przynajmniej nie wszystko, bo cię proszę na wszystko, aby pogrzeb mój był ubożuchny i żeby jak najmniej kosztował, to za resztę kupisz listy zastawne. Idźże już teraz, Ignasiu, idź i wracaj prędko z dobrą nowiną.

I powiedziawszy to, zmordowana tak długą rozmową, położyła głowę na poduszkach, przymknęła oczy i oddychała prędko i ciężko. Ignaś rozwinął papier i rzucił okiem na wykaz. Nie znał on się na tym bardzo, ale czytał nieraz w kurierku, że żądane były zwykle lokacje kapitałów na numer pierwszy lub drugi. Tu zaś był numer dalszy. Rzekł więc:

— Ale kochana wujenko, czy to nie będzie jaką przeszkodą, że tu jest jakiś numer daleki, ani pierwszy, ani drugi?

— O! to nic — odpowiedziała. — Ja sama jakoś wahałam się i chciałam gdzie indziej kapitał mój ulokować. Ale pan Chryzantowicz wyperswadował mi, że będę miała z bardzo uczciwym i akuratnym człowiekiem do czynienia i upewniał mię, zaklinając się na dawną znajomość i przyjaźń dla, moich rodziców, że walor domu o trzydzieści kilka tysięcy przewyższa wszystkie wierzytelności, licząc w to nawet i mój kapitalik. Przy tym ostrzegał mię, żebym nikomu nie wierzyła, bo mało kto sumiennie radzi, a każdy tak, jak mu trzeba. Ja się na tym wprawdzie nie znam, czy to daleko, czy blisko, ale wolałam jemu uwierzyć, niż pytać się, i rozpytywać obcych, przez co bym mogła zniechęcić uczciwego i przychylnego człowieka. A powiedz mu też, że o mnie zapomniał zupełnie, tak dawno nie był.

Wszystko to, co mówiła o tym przyjacielu, dało Ignasiowi cokolwiek podejrzenia i niepokoju; nie pokazał jednak tego po sobie i schowawszy wykaz, poszedł za poleconym sobie interesem.

Gdy wszedł na drugie piętro oznaczonej kamienicy, po schodach wąskich, brudnych i zlanych niedawno widać przyniesioną wodą, obaczył na drzwiach sporą tablicę blaszaną, pomalowaną olejno, na której był napis następujący: „Jan Kanty Wincenty a Paulo Józef Kalasanty trzech imion Chryzantowicz, były rejent okręgu opoczyńskiego. Jest w domu na usługi przyjaciół z rana od godziny ósmej minut dwadzieścia pięć, do godziny drugiej i minut dziesięć po popołudniu". Uśmiechnął się Ignaś widząc taką akuratność i mimo ostrzeżenia zadzwonił. Za pierwszym razem nikt się nie odezwał; że jednak słyszał, że ktoś jest za drzwiami, zadzwonił mocno po raz drugi.

— Kijże tam diabeł taki uparty! — zawołał wewnątrz jakiś głos kobiecy i drzwi się otwarły. Była to kuchnia, przez którą widać wchodziło się do pokojów. Przed bohaterem naszym stanęła we drzwiach baba wysoka, chuda, z wypukłymi plecami, w, czepcu na bakier, spod którego siwe wyglądały włosy. Rękawy od koszuli zakasane były po łokcie, ręce zamaczane i zalepione ciastem, które widać miesiła. Tak trzymając jedną ręką drzwi, a drugą opierając na oddźwierku, stanęła jak Cerber przy wnijściu do tego Acheronu i rzekła gniewnie:

— Kto widział tak dzwonić. Jakbyś pani był urwał dzwonek, to bym była na pana garnek wody wylała.

— Tam i tak już jest wody dosyć na schodach — rzekł Ignaś nie zrażając się impertynencją i przypatrując się dość oryginalnie wyglądającej, nieślubnej zapewne Ksantypie pana Chryzantowicza.

— Woda! — zawołała baba — nibyż to woda co złego, kiedy to woda od Słupskiej. A pan może byś chciał, żeby to były pomyje?

— Ja bym chciał — odpowiedział Ignaś — żeby tam nie było ani wody, ani pomyjów, ale żeby było sucho. Błota jest dosyć i na ulicy.

— Jakie mi buciki, proszę! — rzekła mierząc go złośliwym wzrokiem. — Taki z pana panicz, że obrywasz dzwonki i chcesz, żeby na schody nie chlupnęła woda, kiedy ją stara baba dźwiga na drugie piętro, a czytać nie umiesz.

— Jak to czytać nie umiem? — zapytał Ignaś.

— Pan przyszedłeś do pana Chryzantowicza? — zapytała.

— Mam do niego pilny interes — odpowiedział młodzieniec.

— A toż co — rzekła ukazując palcem, na którym było ciasto, to miejsce na napisie, które wyrażało, kiedy pan eksrejent jest w domu.

— Już ja to czytałem — odpowiedział Ignaś — ale potrzebuję koniecznie dziś jeszcze widzieć się z panem Chryzantowiczem. Dlatego chciałem panią prosić, abyś pani była łaskawa, powiedziała mi, gdziebym go mógł znaleźć, — Bógże go wie, gdzie on chodzi. Ale idź pan do Hempla. — To powiedziawszy, mimo grzeczności Ignasia i powtórzonego dwa razy z przyciskiem wyrazu „pani", zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.

Ignaś, jako nie należący do sądownictwa, nie wiedział, kto jest Hempel, a miał szczerą chęć ułatwić ten interes jeszcze dziś i zaspokoić chorą i niecierpliwie oczekującą go kobietę. Wyszedł więc z kamienicy, gdzie go tak niegrzecznie przyjęto, i nie wiedząc, dokąd drogę swą skierować, wyminął kościół popauliński i na los szczęścia puścił się Długą ulicą. Wkrótce spotkał dwóch panów stojących przed trotoarem i rozmyślających widać, dokądby się udać na przechadzkę. Przystąpił więc do nich grzecznie i skłoniwszy się, zapytał:

— Czy nie moglibyście mię panowie objaśnić, kto jest pan Hempel?

— Przednia to rzecz, panie dobrodzieju! — rzekł jeden smakując. — Najwytrawniejszy z całej Warszawy zieleniaczek; a jest stare na dukata, na dwa dukaty i więcej, jak dla kogo. Wyborne minogi, sardynki świeżuteńkie, a ser szwajcarski, jak nigdzie, w każdym oku łza jak perła.

— Usługa szybka i ceny umiarkowane, jak dla kogo, panie dobrodzieju.

— Na którejże to ulicy? proszę panów — zapytał Ignaś.

— A oto masz go pan przed sobą — mówił drugi, ukazując laską na ten skład korzeni i win, jeden z najzamożniejszych i najlepiej opatrzonych w Warszawie. — Właśnie stamtąd idziemy.

— Nie znajomy panom przypadkiem pan Chryzantowicz? — zapytał Ignaś.

— Jan Kanty Wincenty a Paulo Józef Kalasanty — rzekł pierwszy, uśmiechając się ironicznie.

— Mam do niego pilny interes i powiedziano mi, że mogę go znaleźć u pana Hempla.

— Znajdziesz go pan tam — odpowiedział drugi — jest tam właśnie z jakimś pacjentem, którego radami swymi wyprowadza w pole. Winszuję panu, że masz do niego interes!

I skłoniwszy się poszli.

Ignaś z nienajlepszym o panu Chryzantowiczu wyobrażeniem wszedł do sklepu. Chłopak sklepowy zaprowadził go do osobnego pokoju, gdzie było kilka stolików okrągłych i kwadratowych, niczym nie nakrytych, ale na każdym przy talerzach, z których goście sprzątali podwieczorki smaczno przyrządzone, leżały arkusze bibuły, poskładane w trójkąty i tak, jak chłopcy robią pukawki. Na każdym stoliku stały butelki różnej wielkości i formy, kieliszki i lampeczki; a przy każdym było po dwie i po trzy osoby, które przed spacerem widać dopełniały smacznymi przyprawami te miejsca, które szczupły obiad, przyrządzony w domu dla żony i dzieci, zastawił próżnymi.

Chłopak, stukając obcasami co siła, przystąpił do jednego stoliczka pod oknem i siedzącemu tam z drugim jegomościa oznajmił, że jakiś młody pan ma do niego interes.

— A, młody! — rzekł pan Chryzantowicz — tym lepiej, ja lubię młodzież — i wstawszy ze swego miejsca, szedł naprzeciwko bohatera naszego.

Jan Kanty itd. Chryzantowicz był to stary już, sześćdziesiątletni przyjaciel wszystkich, którzy go traktowali, i tych, których ufność za butelkę wina i smaczne śniadanko lub podwieczorek sprzedawał. Niewielkiego wzrostu, otyły, z wiszącym brzuchem, objętym jasną w kwiatki jakieś kamizelką, miał na sobie niby surdut, niby kapotę szaraczkowego koloru, rozpiętą i obwisłą, której kołnierz i brzegi obszyte były wytartą i strzępiącą się tasiemką. Pluderki nankinowe, poplamione czerwonym winem, wisiały na nim buchasto i spadały na stopy tak, że ledwie widać było źle wyczyszczone i łatane buty. Brudna chustka biała okręcała cieniutko krótką szyję, a duży kołnierz od koszuli wyłożony był i zmięty. Twarz pana Chryzantowicza miała piętno jego charakteru i obyczajów. Wielkie oblicze, czerwone i porysowane, jak melon siatkowy, żyłkami krwistymi, szersze było u dołu niż w górze i kończyło się poczynającym się prawie od uszu podbródkiem. Czoło miał wysokie, łyse, ale dość wąskie, brwi zaledwie można było dojrzeć, oczy siwe, okrągłe w czerwone powieki oprawione, wielkie były i wypukłe jak cebule, nosek zaś mały, wąski, trochę zadarty i okazujący dziurki pełne tabaki; za to usta były wielkie, szerokie, ze spodnią wargą trochę obwisłą i z nierównymi i żółtymi zębami, których mu już niewiele pozostawało.

Ignaś patrzył skrzywiwszy się na pana Chryzantowicza, który ustawiwszy niezgrabnie tłuste swe nóżki, stał przed nim wyprostowany, wydobył z bocznej i szerokiej kieszeni kapoty chustkę bawełnianą czerwoną i rozłożywszy ją na dwóch palcach prawej ręki, nim ją doniósł do nosa, który tej pomocy widocznie potrzebował, rzekł:

— Pań dobrodziej ma do mnie interes?

— Wszak pan Chryzantowicz? — zapytał Ignaś nie wierząc własnym oczom, że to ten sam, któremu zacna i roztropna kobieta zawierzyła i nazywała go przyjacielem.

— Jan Kanty Wincenty a Paulo Józef Kalasanty Chryzantowicz, do usług przyjaciół i znajomych — odpowiedział eksrejent.

— Przychodzę do pana od pani Jelewskiej — rzekł Ignaś.

— Anny Weroniki, dwóch imion — odpowiedział Chryzantowicz i wytrzeszczywszy na młodego człowieka oczy cebulowe, pełne chytrości i wina, dodał: — A czegóż ona ode mnie chce, kiedy już wszystko tak dobrze, jak przepadło?

— Jak to przepadło? — zapytał Ignaś przestraszony.

— Bo widzi pan dobrodziej — mówił eksrejent. — Będzie temu lat trzy i miesięcy osiem i pół, w sam dzień św. Telesfora i Emilii, a w wigilię Trzech Króli, o godzinie niespełna jedenastej... Czego się panowie śmieją? — dodał, obracając się do obecnych, którzy znając starego filuta i wiedząc, jak najprostszą rzecz pozorną dokładnością gmatwa, umilkli i słuchali go śmiejąc się. — Młody człowiek interesuje się widać tą panią, a pewniej którą z jej córeczek, co to obie jak jedna, śliczne jak dwie perełki i podobne do siebie jak dwie krople wody.

— Prosiłbym — rzekł Ignaś nachmurzywszy się — abyś pan nie wdawał się w opisy, a przystąpił do rzeczy. Ale może byśmy wyszli trochę na ulicę, bo nie sądzę, aby to tych panów interesować mogło.

— Nie mam co wiele z panem mówić — odpowiedział Chryzantowicz — a to nie sekret, i ci panowie wszyscy o tym wiedzą, że Walenty Chryzostom Warenkowski, na którego domu pod numerem literasumka jej hipotekowana, zbankrutował i że ten dom, który stanowi cały jego majątek, sprzedaje się z publicznej licytacji, na rzecz, długu skarbo wego i innych kredytorów.

— Ci, co są ku końcowi ulokowani, nie na początkowych numerach po pożyczce miejskiej, spadną niewątpliwie — mówił jeden z obecnych. — Na pierwszym terminie nikt się nie stawił i licytacja spełzła. Ogłoszono więc drugą licytację po cenie zniżonej, i oszacowano już dom tak, że wynosi mniej niż masa długów. Jeżeli konkurencja będzie mała i nikt nie da więcej, dom kupi ten, co podniesie szacunek o ilość prawem oznaczoną, i znaczna część wierzycieli pójdzie z kwitkiem.

— Jakże pan mogłeś — rzekł Ignaś zaperzony i czerwieniąc się od gniewu — doradzać kobiecie łatwowiernej, niedoświadczonej i nie znającej się na tym, aby tak zgubnie ostatni swój fundusz ulokowała?

— Doradzałem? Ja doradzałem? — mówił Chryzantowicz patrząc bezczelnie w oczy młodemu człowiekowi. — Ja odradzałem, a nie doradzałem. Otóż. to wtenczas, jakem zaczął mówić, kiedy mi ci panowie śmiechem swoim przerwali, przyszła do mnie Anna Weronika, dwóch imion Jelewska, cała zadyszana, ustąpiłem jej mojego krzesła, żeby usiadła, bo do mnie wysoko, sześćdziesiąt dwa schody.

— I cóż? i cóż? — wołał zniecierpliwiony młodzieniec.

— A cóż, panie dobrodzieju — odpowiedział wytrzeszczywszy na niego oczy i przytykając chustkę swą do nosa. — Oto to, że uczepiła się mnie jak pijawka, żebym koniecznie jej sumkę u pana Walentego Chryzostoma Warenkowskiego, na domu nr . literaulokował, że jej ktoś powiedział, że to człowiek bardzo zamożny, bardzo akuratny i bardzo uczciwy. Zaśmiałem się wtedy, jak się teraz śmieję, że ją jakiś oszust tak wyprowadził w pole — i to mówiąc zaśmiał się niby, rozszerzywszy gębę i pokazawszy żółte zęby. — I zacząłem odradzać, perswadować, prosić, zaklinać, na stosunki moje dawniejsze z jej rodzicami. Ale bądź pan mądry, wyperswaduj i uproś kobietę, kiedy sobie czym nabije głowę. I ni, i ni. Jak się uparła, musiałem zrobić, jak chciała, poszedłem z nią do notariusza, który także ruszał ramionami, wątpiąc, czy to będzie bezpiecznie, ale ona i na to nie zważała, bo jej lepiej powiedział ten ktoś, któremu zawierzyła jak ewangelii. Tak to kobiety zawsze robią, a potem, jak przyjdzie bieda, to skargi na cały świat.

— A wie pan — rzekł Ignaś drżąc od gniewu, i przysuwając się do starego judasza, który się przed nim cofał — kto był ten ktoś, który wyprowadził w pole i zgubił biedną i nieświadomą rzeczy kobietę?

— A czy ja wiem! — odpowiedział Chryzantowicz wyszczerzając jeszcze mocniej oczy i otwierając gębę, jakby chciał kichnąć.

— To był człek już stary, tłusty, mały — mówił Ignaś — z bezwstydną i opiła twarzą, któryś miał stosunki z jej rodzicami i zwał się ich przyjacielem, którego ona miała i ma za człowieka uczciwego i przychylnego, a który tymczasem jest łgarz, zdrajca i oszust. Jeżeli się pan jeszcze nie domyślasz, kto jest ten ktoś, to poproś tych panów, oni ci powiedzą.

To powiedziawszy Ignaś odwrócił się i wyszedł.

— Brawo, młodzieńcze! — zawołali za nim przytomni spojrzawszy ze wzgardą na Chryzantowicza, który utarłszy nosek, wrócił do stolika i do kieliszka. Gdy się to działo, jeden z młodszych gości, który tam przypadkowo zaszedł i sam jeden z boku siedział, chwycił za kapelusz i wybiegł za bohaterem naszym. Ignaś szedł prędko ku Paulinom i po twarzy jego płynęły łzy gniewu i żalu na myśl tak wielkiego nieszczęścia, jakie czekało tych, których kochał. Gdy go gość ów dopędził, wziął go pod rękę i rzekł:

— Panie kawalerze! nie znam pana, aleś mię zainteresował, żeś miał odwagę powiedzieć w oczy prawdę temu staremu łajdakowi, który bezkarnie ludzi okpiwa i którego uczciwi pomiędzy sobą tolerują. Nazywam się August Mierniczewski, jestem pomocnikiem radcy prawnego w jednym z biur tutejszych. Opowiedz mi pan ten interes. Zajmę się nim szczerze i bez interesu. Może się jeszcze da co zrobić.

Ignaś spojrzał z wdzięcznością w poczciwe oczy młodego prawnika, ścisnął obie jego ręce i odpowiedział:

— Dziękuję panu. Bóg panu zapłaci, bo ci, których sprawy chcesz się podjąć, jeżeli ją stracą, będą bardzo biedni. Opowiadać rzeczy tej nie ma potrzeby. Ten wykaz hipoteczny objaśni ją panu dostatecznie.

Młody człowiek przejrzał wykaz, potem oddawszy Ignasiowi swój bilet wizytowy z oznaczeniem urzędu i mieszkania, rzekł:

— Daj mi pan ten wykaz do domu i chciej przyjść do mnie pojutrze o godzinie czwartej. Dowiem się o wszystkim i powiem panu ostatecznie, czego się spodziewać należy.

Ignaś podziękował i poszedł na korepetycję, aby zajęciem i pracą wybić sobie z głowy tę gryzącą myśl, która go trapiła. Gdy przyszedł na herbatę, mocował się z sobą, żeby się nie zdradzić, udawał spokojnego, a pani Jelewskiej powiedział tylko, że Chryzantowicza w domu nie zastał i nigdzie go znaleźć nie mógł. Nazajutrz cały dzień umyślnie nie poszedł, dla uniknienia powtórnego, a tak koniecznego kłamstwa; drugiego zaś potem dnia, jak było umówionym, o godzinie czwartej był już u pana Mierniczewskiego?

Prawnik przyjął go ze smutną miną, uwiadamiając, że stan jest zdesperowany i że żadnej nie ma nadziei.

— Rzeczywiście — dodał — zniżone oszacowanie, dla braku licytantów na pierwszym terminie, mniejsze jest daleko, niż masa długu ciążącego na domu. Trudno się spodziewać, aby się zbiegło wielu kupujących, aby się który zapalił i podniósł cenę tak, żeby aż dług pani Jelewskiej, który bardzo nisko, stoi, mógł być pokrytym. Zwykle w takim razie spekulanci korzystają z cudzej biedy, zmówią się, podstawią kogoś, co postąpi nad szacunek oznaczony, i magistrat zabiera swoje, numera pierwsze swoje, a ci, co nie mieli dosyć ostrożności lub jak w obecnym razie, ulegli chytrym i zdradzieckim namowom, giną bez ratunku. Co więcej panu. powiem, zdaje mi się, że zguba tej pani jest skutkiem niegodziwej umowy. Tę myśl podała mi ta okoliczność, że pani Jelewska nie wiedziała o mającej nastąpić przedaży, kiedy trybunał obwieszcza o tym wszystkich wierzycieli, aby się w prawach swych pilnowali. Obwieszczenie to Chryzantowicz musiał skręcić. Byłem także dziś u tego pana Warenkowskiego. Wiedząc skądinąd, że to człowiek, który ma schowane pieniądze, tylko mu się nie chce płacić długów przewyższających jego fortunę widoczną i jawną, bo oprócz tego, co hipotekowane na domu, wydawał jeszcze inne weksle i rewersa łatwowierniejszym, chciałem go nakłonić prośbą lub postraszyć prawem, żeby nie gubił biednej kobiety i oddał jej ostatni fundusz. Zgadnij pan, kogom tam zastał?

— Domyślam się — rzekł Ignaś zaciskając pięści — zapewne tego mniemanego jej przyjaciela.

— Zastałem ich obu przy okopconej butelce — mówił prawnik — byli w najlepszym humorze i śmieli się zapewne z tych ofiar, które przez ich nieuczciwość pójdą z torbami. Bankrut zaś ów, zapijający dwudukatowe wino, umył od wszystkiego ręce i odsyłając wierzycieli swych do majątku oddanego na ich zaspokojenie, i gadać ze mną nie chciał.

— Któż jest ten łajdak — zawołał Ignaś — że mu tak wolno oszukiwać i gubić zdradzieckim doradzaniem?

— Był kiedyś rejentem — odpowiedział pan Mierniczewski. — Za jakieś nadużycia, których nie umiem panu wyszczególnić, zamknięto mu jego biuro i wzbroniono tego zajęcia, wymagającego przede wszystkim uczciwości i dobrej wiary. Przybył więc do Warszawy, siedzi tu, ma pieniądze i pomnaża je lichwą i pokątnym adwokatowaniem. Takich Winkelkonsulentów mamy tu w Warszawie wielką ilość, różnej klasy, różnego wyznania i rozmaitego stopnia wiadomości i biegłości prawnej. Niejednemu nie brak nawet nauki, ale każdy korzysta z łatwowierności klientów i jak, miecz obosieczny tnie na obie strony, tak taki tajemny i nie bojący się opinii ludzkiej doradca sprzedaje swoją radę i temu, i owemu, kto da więcej; śmiałym jest, bo go nikt nie widzi i nie odpowiada ani przed prawem, ani przed ludźmi. Jest to wprawdzie rzemiosło zakazane. Policja ściga takich kącikowych mecenasów. Ale policja ściga i kontroluje i te panny, co na rogach ulic ofiarują swoje wdzięki, a tak jednych, jak i drugich wytępić nie zdoła. Zawsze będą te boginie ofiarujące swe serce za pięciozłotówkę, zawsze będą tacy przyjaciele, którzy ufność i egzystencję tych, co im zawierzą, sprzedadzą za kilkadziesiąt rubli przeciwnikowi, a jak tu u nas w Warszawie, sprzedadzą nawet za butelkę wina i za śniadanko u Hempla albo u Brylewicza.

Ignaś głęboko się zasmucił tym stanem rzeczy. Podziękował zacnemu prawnikowi za jego dobrą chęć i zaniósłszy na powrót wykaz pani Jelewskiej, ukrył przed nią bolesną prawdę. Oświadczył jej tylko, że pan Chryzantowicz w tę sprawę wdać się nie chce, a pan Warenkowski wymówił się, że teraz nic jej oddać nie może i prosił, aby zaczekała do terminu wypłaty.

— Ach, mój Boże, nie doczekam ja tego — zawołała tylko biedna kobieta i rada nierada musiała sobie wyperswadować i oswoić się z tą myślą, że na wszelki wypadek nie będzie miała czym poratować swych dzieci.

III

Każde złe, z którym walczy natura ludzka, ma pewny swój przebieg i dochodzi do owego krytycznego momentu, stanowiącego o życiu lub śmierci w cierpieniach, którym opiera się ciało, o ocaleniu lub spodleniu zupełnym charakteru w jakiej zarazie moralnej, z którą się pasuje dusza, o utrzymaniu i ocaleniu walącego się pokoju domowego lub o całkowitej jego ruinie i wynikającej stąd nędzy w tych strasznych zapasach z niepowodzeniem, gdzie już nie idzie o rzeczy zbytku i próżności, ale o kawałek chleba, o odzienie, o dach, który znad głowy człowieka ucieka.

Tym krytycznym momentem, pod owym ostatnim względem, dla interesującej nas rodziny był termin sprzedaży domu bankruta, dla którego spekulacją było to, co dla innych stało się zgubą. Oczekiwał go Ignaś z trwogą, której opisać trudno i która go tym więcej dręczyła, że on tylko jeden wiedział o nieszczęściu, jakie im grozi. Przed chorą, której stan coraz się pogorszał, ukrywał je starannie. Paulinka i Julka nie miały nawet wyobrażenia, że coś podobnego nastąpić może i nie widziały nigdy żadnego z tych pism publicznych, w których podobnego rodzaju sprzedaże się ogłaszają; Kański zaś przez delikatność nigdy o nic nie zapytywał, starał się nawet zapomnieć o tym funduszu i za nic w świecie nie zaproponowałby, aby go dotknąć i na bieżące potrzeby użyć mieli. Nigdy więc z Ignasiem nawet nie mówił o tym kapitaliku, który uważał za jedyną rękojmię egzystencji matki, jeżeliby przyszło do tego, żeby oni, przy najusilniejszym staraniu i pracy, zaledwie sobie samym mogli dać radę i jako tako życie swe utrzymać.

Tak więc w najzupełniejszej niewiadomości oczekiwali końca lipca, w którym matka odbierała półroczny od sumki swej procent, gdy tymczasem dwudziesty piąty tegoż lipca naznaczony był na sprzedaż domu i na dokompletowanie tych ciężkich prób, przez które przechodzić mieli. Jakoż wkrótce doszli do owej krytycznej chwili, która przyprowadzała na ich próg dwie najstraszniejsze tej ziemi postaci: nędzę i głód, i która myślom i działalności bohatera naszego, nie chcącego losu swego oddzielać od losu tych, z którymi go związały najsłodsze uczucia serca, zupełnie inny dała kierunek.

Smutno więc było i głucho w stancyjkach na Świętojańskiej ulicy, niegdyś tak pełnych krzątania się, śmiechu, głośnej rozmowy i piosnek. Nawet daleko puściej było z jednej i z drugiej strony, gdyż na zapłacenie lekarstw dla matki, a szczególniej na pokrycie kwartałowej opłaty lokalu, Julka sprzedała fortepianik i jedną szafkę, a Paulinka kanapkę, sześć krzesełek z pierwszego pokoiku swego i parę najładniejszych sukienek, w których teraz chodzić nie mogła. Matka o niczym nie wiedziała, leżąc ciągle w łóżku, a gdy czasem, chcąc dać poznać dzieciom swoim, że się czuje zdrowszą, prosiła je, aby jej co zaśpiewały, wtedy one biedne, tłumiąc łzy, udawały, że nie mają głosu i że się fortepianik zupełnie rozstroił.

— Ach, Boże mój! — mówiła wtedy z westchnieniem — nawet i na to już nieszczęśliwym tym dzieciom nie wystarcza — i każda taka myśl czepiała się silnie jej znękanej głowy, odejmowała jej sen i stan jej pogorszała.

Wieczorem dnia lipca smutniej tam było i ciszej niż zwykle. Matka zmęczona całodziennym cierpieniem usnęła, Paulinka sfatygowana pracą, nachylaniem się nad robotą i siedzeniem, poszła do swego pokoiku położyć się i odpocząć, Kańskiego jeszcze nie było, gdyż wystarawszy się o nowe jeszcze zajęcie, a nie mając na nie innego czasu, jak wieczorny, nie przychodził aż o dziewiątej; sama jedna więc tylko Julka siedziała przy oknie i korzystając z ostatka dnia, kończyła spiesznie balową suknię, w której jej właścicielka miała być wesołą i szczęśliwą, którą miały zdobić kwiaty i brylanty, a w którą młoda robotnica wszywała smutne swe myśli, a czasem rosiła łzą, co jak perła zabłysła przy śniegu.

Wtedy otwarły się cicho drzwi i wszedł Ignaś blady, zmieniony, chwiejącym się krokiem. Obejrzał się on wokoło i nic nie mówiąc niedaleko od Julki usiadł. Los rodziny tego dnia się rozstrzygnął. Trzech tylko zjawiło się licytantów, dom sprzedano i sumka pani Jelewskiej przepadła. Tak więc teraz zostali tylko przy szczupłej pensji i szczuplejszym jeszcze zarobku Kańskiego, przy tym przyczynku, który Ignaś za swój stół dawał, i przy tym niepewnym i nieregularnym dochodzie, jaki przynosiła praca Julki i pomoc coraz trudniejsza Paulinki. Długo Ignaś rozmyślał nad tym, co począć, jak zwiastować im taką klęskę i komu jej najpierwej udzielić. Długo więc wałęsał się po ulicach, chodził po samotnych alejach Ogrodu Saskiego, nareszcie się zdecydował. Zdawało mu się, że z nich wszystkich najmężniejszą i najprzytomniejszą jest ta, którą równie za to usposobienie jej głowy i serca, jak dla wdzięku jej postaci i piękności twarzy, pokochał.

Postrzegła ona od razu, że coś ciężkiego leży na sercu młodego człowieka, który dotąd dodawał im wszystkim odwagi. Przystąpiła więc do niego, położyła rękę na jego ramieniu i popatrzywszy nań przez chwilę, rzekła:

— Braciszku, kiedyś powiedziałam ci, jak wdzięczną jestem Olesiowi, że przez niego zeszliśmy się i spotkali na tej ziemi. A teraz wiesz, co myślę?

— Co, Julciu droga? — rzekł biorąc jej drugą rękę i trzymając w swoich dłoniach.

— Oto to — odpowiedziała panienka — żebym dała dziś połowę życia, żebyś był nas nigdy nie znalazł.

— Czy byłoby wam beze mnie lżej — zapytał, patrząc jej smutno w oczy.

— Byłoby mi lżej — odpowiedziała — gdybym nie musiała patrzeć, że przypadek wplątał w nasze koło serce poczciwe i dobre, któremu się należy radość i swoboda młodego wieku, a które spętała bieda tych, których kocha, które wysila i nuży walka ich z niedostatkiem i codziennymi potrzebami, którą podobało mu się z nimi podzielać.

— Chciałażbyś, żebym was opuścił — rzekł Ignaś i w oczach jego był wyraz miłości, który mówił, że to już nie podobna.

— Powinieneś, braciszku — odpowiedziała z odwagą i postanowieniem — twoja droga insza. Nas zostaw naszemu losowi.

— Miałażbyś odwagę znieść go sama, gdyby był cięższym jeszcze, niż jest teraz — rzekł młody człowiek powstając i biorąc obie jej ręce.

— Miałabym odwagę wstawać o piątej — mówiła prędko i z ożywieniem — żyć tylko bułką i szklanką mleka, siedzieć z igłą w ręku do ciemnej nocy, pójść za wyrobnicę do jakiego magazynu, za sługę do jakiej pani. Na to wszystko stałoby mi serca, stałoby postanowienia i spokojnie i z uśmiechem przynosiłabym matce i siostrze owoc mojej pracy, zapłatę za najniższe usługi, które bym pełniła z ochotą i bez zarumienienia. Ale mi ręce opadają i serce się ściska, gdy patrzę, że ty oddajesz nam wszystko, co masz, że przy stole wybierasz sobie najgorszy kawałek mięsa, aby nam został najlepszy, że zamiast wreszcie spaceru, który by cię orzeźwił, przychodzisz tu, abyś słuchał jęków boleści i patrzył na smutne czoła, po których krążą myśli niedostatku, głodu i nędzy. Opuść nas, braciszku, i zapomnij o nas. Twoja droga insza. A my damy sobie radę i sami.

Ignaś wzruszony przycisnął ją do siebie i całując jej głowę, która się skłoniła na jego piersi, rzekł spokojnie i z powagą:

— Dziecko jesteś, moja droga Julciu! Wiesz o tym dobrze, że to być nie może. Bóg nas złączył z sobą i śmierć tylko nas rozdzieli. Przysiągłem to twojej matce i tobie teraz przyrzekam. Kochaj mię tylko zawsze, tak jak kochasz teraz, a próba ta, przez którą przechodzimy, będzie mi lekką i skończy się prędko, bądź pewna. Więc do śmierci, Julciu moja! — dodał młodzieniec cisnąc ją mocniej do swych piersi.

— Do śmierci, mój jedyny! — szepnęła mu dziewczyna i wyrwawszy się z jego objęcia poszła na swoje miejsce, usiadła i zakryła rączkami twarz, płonącą od wstydu i zarumienioną szczęściem, które, jak kwiatek wśród burzy wiosnianej, z tej smutnej chwili wykwitło.

Ignaś stał z daleka i patrzył na nią długo, i myślał, jakim by sposobem przyspieszyć tę chwilę, w której mógłby ją nazwać swoją i być pewnym, że jej da dostatek, że ją otoczy pokojem, że już lękać się nie będzie, aby ten czas ciężkiej pracy i trwogi o jutro kiedykolwiek dla niej powrócił. I wówczas to przyszła mu myśl, która podniosła jego głowę i napełniła piersi śmielszymi nadziejami. Jako pierwszy promyk mającego nastąpić dnia, była ona jeszcze niewyraźną, jeszcze nie oświecała wszystkich zakątków jego duszy, gdzie się ukryło zwątpienie; ale już jak świeży ranek orzeźwiła go i wzmogła siły tej mężnej piersi, którą cudza niedola dlatego tylko tak mocno przygniotła, że nie widział na razie środka, jakby jej zaradzić, czym by choć później zagoić tę ranę, jaką krewnym i przyjaciołom jego własna ich nieuwaga, los i niegodziwość ludzka zadały. Teraz był już środek (nieprędki wprawdzie, ale pewny i zależący tylko od jego pracy, odwagi, poddania się wszystkim wymaganiom tej nowej drogi, jaką pójść postanowił, wyrzeczenia się próżności szlacheckiej i tej ubitej ścieżki, jaką idą wszyscy, a która mało kogo doprowadza do celu, który sobie zamierza. Śmielej więc i z pogodniejszą twarzą przystąpił do kochanki i rzekł:

— Julciu moja, już dawno widziałem to, żeś ty odważna i mężna i dlatego pokochałem cię tak serdecznie i powiedziałem sobie: że jak będę starszym, jak będę miał stan, który mi zabezpieczy przyszłość, z nikim się życiem moim nie podzielę, tylko z tobą, jeżeli zechcesz i pokochasz mię tak, jak ja ciebie od początku naszej znajomości pokochałem. Teraz nie potrzebują się ciebie pytać, czy zechcesz, bo wiem i czuję to, że czymkolwiek będę, byłem był czymściś na świecie i nie zależał od kaprysu losu i ludzi, podasz mi rękę i powiesz przed Bogiem to samo, coś tylko co powiedziała.

— Powiem, Ignalku, powiem to samo, czy za rok, czy za dwa, czy za dziesięć — rzekła Julka i podała mu obie ręce.

On przycisnął je do ust i siadając koło niej, mówił:

— Teraz już jestem spokojniejszy, choć mam, ci nowe i wielkie nieszczęście zwiastować. I tobie tylko jednej powiedzieć to mogę, boś ty odważniejsza niż twoja siostra i zimniejszą krwią przyjąwszy cios, który was spotkał, poradzisz i umyślisz, jak postąpić, jak uwiadomić o tym ich i mamę.

— Cóż to takiego? powiedz — rzekła, przysuwając się do niego z drżeniem.

Tu Ignaś opowiedział jej ze szczegółami, jaką ponieśli stratę. Ona załamała ręce i kiwając smutnie głową, rzekła:

— Biedna mama, to ją zabije.

Zaczęli więc naradzać się i stanęło na tym, że przez niejaki czas ukrywać jeszcze będą to nieszczęście i przed Kańskimi, i przed matką, i że Ignaś pójdzie jeszcze do tego nowego przyjaciela, którego mu Bóg zdarzył, i poradzi się, czy prawo nie poda jakiego środka ratunku. Chcąc zaś uniknąć widzenia się dzisiaj i z panią Jelewską, i z przyjacielem, który by z twarzy jego wyczytał, że jest coś złego, z czym się tai, powstał i żegnając się z panienką, na którą już innym okiem patrzał, rzekł:

— Dobranoc ci, Julciu! Pomódl się i śpij spokojnie, a nie pracuj do późna, bo mię ta myśl dręczy i zasnąć nie mogę, wiedząc, że ty nie śpisz. Strata to wielka, ale mam nadzieję, że się wkrótce nagrodzi i niewiele brakować będzie z tego dochodu, któryście z owej zaginionej już sumki mieli.

— A toż skąd?— zapytała, patrząc mu w oczy.

— O to się nie pytaj — odpowiedział, zbliżając się do niej. — Przyrzeknij mi tylko, że cokolwiek zrobię z sobą, powiesz, że on to robi dla mnie, cokolwiek ci przyniosę, powiesz, że to moje, bo pochodzi od niego.

Julce stanęły łzy w oczach, rzuciła mu się na szyję, święte i czyste pocałowanie spoiło ich usta i zlało ich dusze, i młodzieniec uskrzydlony miłością i nadzieją przyszłego szczęścia, pobiegł do domu, a Julka upadła na kolana i modliła się poty, póki jęk matki nie wyrwał ją z tego stanu zachwycenia i nie przypomniał całej obecnej niedoli, jaka ją otaczała i jaka jej jeszcze zagrażać mogła.

Skoro bohater nasz ujrzał się w swojej stancji, usiadł natychmiast i napisał list do księdza Macieja. Wyłożył mu pokrótce opłakany stan krewnych, o których wynalezieniu pierwej mu donosił, rozciągnął się nad tym, ale ostrożnie, żeby się stary nie domyślił, jak serdeczny tu wmieszał się interes, jak prostym, naturalnym i chrześcijańskim jest jego obowiązkiem ratować tych biednych ludzi, którzy znikąd żadnej pomocy spodziewać się nie mogą; zaklinał go zatem na wszystko, co jest najświętszego, na pamięć i przyjaźń jego dla ich ojca, aby położył koniec wszelkim reparacjom i nakładom, jakie dzierżawca robi, ale wymógłszy od niego całoroczną opłatę z góry, jaka na rok następny przypada, żeby mu sumkę tę natychmiast przysłał przez pocztę do Warszawy. „Nie dziw się, mój najdroższy opiekunie, że tak naglę. Nieszczęście nie czeka, uprosić się nie daje, a głód i niedostatek są tak nieubłagane, że niczym, tylko brzękiem srebra, odstraszyć się ode drzwi nie dadzą. Gdyby tu szło tylko o mnie, byłbym cierpliwszym, chociaż i ja potrzebuję. Mam wprawdzie na życie, ale suknie mi się zszarzały i obuwie mię opada; a na to mi nie wystarczy. Ale tu główna rzecz, dobry uczynek, ratunek bliźnich, krewnych i przyjaciela, którego w tak opłakanym położeniu zostawić nie mogę. Gdyby pan Dobrzański nie chciał lub nie mógł opłacić mi całorocznej dzierżawy z góry, jak to jest zwyczaj i jak podobno brzmi kontrakt, bo może mu łatwiej wydawać częściowo i kwitować mię tylko rachunkami, to proszę mu powiedzieć, że ja w żaden sposób zgodzić się. na to nie mogę. Niech sam naznaczy termin kilkomiesięczny, w którym na ręce twe, mój szanowny opiekunie, złoży pieniądze, a ty jedź natychmiast z moim listem do kasztelana i proś go, aby mi sumkę tę zaliczyć kazał i odebrał ją sobie później, jak ją pan Dobrzański złoży. Wyglądam odpowiedzi twej, mój najdroższy opiekunie, z największą niecierpliwością d wierząc w twoją łaskę i gorliwość, polecam się twej opiece i czystym, uczciwego serca twego modlitwom".

List do kasztelana zamykał tylko te słowa: „Jaśnie wielmożny panie!

„Opiekun nasz, ksiądz Zielenkowski, wręczy jaśnie wielmożnemu panu mój list i wyłoży interes i prośbę, z jaką śmiem udać się do człowieka, który jest dobroczyńcą mego brata, a dla którego w głębi duszy chowam najwyższy szacunek. Kiedym się wahał przyjąć ofiarowane mi na . oporządzenie pieniądze, raczyłeś jaśnie wielmożny pan powiedzieć, że w każdym nagłym razie pragniesz zastąpić mi ojca, któregom za prędko utracił. Słowa te, malujące serce jaśnie wielmożnego pana, wycisnęły mi łzy i wyryły się na zawsze w mojej duszy. Dziś odwołuję się do nich; i wierz mi, jaśnie wielmożny panie, że w żadnym innym razie spełnienie tej obietnicy, którą tu przypomnieć śmiałem, nie obudzi we mnie głębszej czci i żywszej wdzięczności". To napisawszy Ignaś pochodził jeszcze po pokoju, pomarzył, pokalkulował wszystkie szansę projektu i postanowienia, które powziął, i pomodliwszy się i podziękowawszy Panu Bogu, że mu podał szczęśliwą myśl, która mu pozwoli być pomocnym tym, których kochał, zasnął spokojnie.

Wszystkie ostrożności, których poczciwe te dzieci używały, aby zła wiadomość nie doszła do pani Jelewskiej, nic nie pomogły. Niedola, która wisiała nad ich głowami, musiała dojść do swojego punktu kulminacyjnego, podnieść się do swego południa, aby potem zwolniało jej natężenie i cichszy i pogodniejszy nastąpił wieczór. Jest to prawo natury, któremu wszystko ulega, bo wszystko na ziemi naszej w ustawicznym jest ruchu, a ten ruch niczym innym nie jest, jak ciągłym wzrostem, dochodzeniem do najwyższego podniesienia się, potem chyleniem się, umniejszaniem i upadkiem. Tak rośnie i upada wszelkie powodzenie i wszelka niedola; tak podnosi się coraz, jaśnieje najwyższym blaskiem, potem zaćmiewa się i niknie wszelka siła moralna, talent i geniusz; tak przypływa coraz, coraz silniej huczy, podnosi się do przerażającej potęgi, potem ,się łagodzi, usuwa i ucisza ocean; tak rośnie, dojrzewa i opada życie samo, równie pojedynczych ludzi, jak całych narodów, jak i tej ziemi całej, która nam się wydaje trwałą, i wieczną, bośmy sami zbyt mali i znikomi.

Znalazła się znajoma i przyjaciółka biednej tej kobiety, która ją niezmiernie rzadko odwiedzała, póki nie miała nic złego do doniesienia. Ale dowiedziawszy się przypadkiem o klęsce, jaką poniosła, przyszła natychmiast, spocona i zadyszana weszła do pokoiku chorej i wprzód nim się Julka obejrzała, nim zdołała przebiec przez sień z mieszkania siostry do swego, dowiedziawszy się od sługi, że ktoś obcy poszedł do pani, już usłużna przyjaciółka wyrecytowała pani Jelewskiej wszystko i już córka zastała matkę zalaną łzami, załamującą ręce i w najokropniejszym stanie.

Ta myśl, że straciła ostatni fundusz swych dzieci, której Ignaś żadnymi perswazjami, żadnymi środkami ratunku, które mu podał pan Mierniczewski, wybić jej z głowy nie mógł, przyprowadziła ją do takiego stanu, że już na drugi dzień, mimo starań lekarza, mimo czuwania i zabiegów przerażonych dzieci, życie jej było w niebezpieczeństwie. Lekarz zwątpił i wychodząc szepnął Kańskiemu, aby przygotował żonę i siostrę, że nieszczęście, które przewiduje, spotkać je może wkrótce. Jakoż siódmego dnia od wizyty owej przyjaciółki, która się już więcej nie pokazała, a śpiąc zapewne dobrze i popijając rano kawę nie myślała nawet o tym, że popełniła występek, Paulinka i Julka zostały sierotami.

Ignaś z przywiązaniem synowskim zajął się pogrzebem, obstalował trumnę, zamówił miejsce na Powązkach, karawan, który by umarłą do miejsca jej wiecznego schronienia dowiózł, i księdza, który by ją przynajmniej do końca Nalewek odprowadził. Wszystko to śmiało być ubogie, wyrachowane z największą oszczędnością, a jednak koszt, nie licząc żałobnych sukienek dla dzieci i żałobnego nabożeństwa, które miało się odprawić później, wynosił sto kilkadziesiąt złotych. Z tym rejestrem, zamykającym wyszczególnienie wydatków i w rezultacie tę ogromną sumę, wrócił Ignaś smutny i znękany do cichego mieszkania na trzecim piętrze, gdzie tyle chwil radosnych mu przeszło, gdzie nieraz tak był wesołym i szczęśliwym. Tam teraz ponure panowało milczenie. W drugim pokoiku leżała umarła, spokojna i bez ruchu, w pierwszym siedział Kański z głową wspartą na obu rękach; przy jednym oknie Paulinka, przy drugim Julka, obie w czarnych sukienkach, z twarzą bladą, z zapuchłymi od płaczu oczami. Wszyscy milczeli, wszyscy myśleli ciężko i głęboko, wszystkich głowy uginały się pod ciężarem życia, które się na nie z całym zapasem trosk i boleści ziemskich zwaliło, a przed Kańskim na stole leżały pieniądze, kilka papierków, kupka srebrnej monety i cokolwiek miedziaków.

Gdy Ignaś wszedł, wstrząsł się w głębi duszy na ten widok, jaki go uderzył, przemógł jednak pierwsze wrażenie i zbliżywszy się do stołu ze spokojnością, na jaką się mógł zdobyć, położył na nim rejestr ekspensów pogrzebowych. Wtedy Kański podniósł głowę i zapytał:

— Urządziłeś już i obstalowałeś wszystko?

— Wszystko — odpowiedział Ignaś.

— I wieleż to będzie kosztować? — zapytał Kański. — Ignaś przysunął mu rejestr i pokazał palcem sumę, a Kański zawołał: — Sto siedemdziesiąt cztery złote! i bez sukienek dla nich?

— Bez — odpowiedział Ignaś.

— I bez nabożeństwa żałobnego?

— Bez — odpowiedział nasz bohater tym samym tonem.

— A to cały nasz fundusz — mówił dalej Kański ukazując na pieniądze leżące na stole — czterdzieści osiem złotych i groszy piętnaście! I z tego trzeba pochować matką i żyć potem cały miesiąc!

I to powiedziawszy porwał się z miejsca, odtrącił od siebie krzesło i łamiąc ręce, chodzić zaczął po pokoju. Ignaś postąpił za. nim, zatrzymał go przy drzwiach i rzekł mu:

— Wstydź się, Olesiu, upadasz na duchu wtedy, kiedyś powinien dać przykład męstwa tym biednym kobietom, które na ciebie patrzą.

— Ha — rzekł Kański zakładając palce we włosy i szarpiąc je z bólem — wplątałem się szaleniec w nieszczęście nad moje siły. Nie pozostaje mi nic, jak Wisła!

— Cicho bądź, słaby człowieku! — rzekł mu wówczas Ignaś ściskając silnie jego rękę — zbudzisz tam umarłą, która ci odejmie błogosławieństwo, jakie ci dała.

Kański przerażony tymi słowy, spojrzał, z przestrachem ku drzwiom drugiego pokoju, a potem rzucając się na szyję Ignasia i płacząc, szepnął mu:

— Ratujże nas, jeśli możesz, bo ja bez rozpaczy patrzeć na nią nie mogę.

Ignaś przystąpił do Julki i rzekł jej ciszej:

— Umacniaj go, Julciu, bo upada i słabnie. Ja zaraz wrócę — i wziąwszy kapelusz, wybiegł szybko na miasto.

Gdy się ujrzał na placu przed Zygmuntem, stanął nagle i dopiero wtedy zaczął myśleć, dokąd się ma udać, do czyich drzwi zapukać, do czyjego serca zawołać, aby poratowało bliźnich, tonących w smutku, nie widzących przed sobą jutra. A przed nim w otwartych powozach przejeżdżały postrojone i śmiejące się panie, obok niego przechodzili panowie, jedni świszcząc i pośpiewując, inni ścigając za uchodzącą przed nimi pięknością, inni z powagą i pokojem człowieka, który nie głodny i wie o tym dobrze, że za lat dziesięć i dwadzieścia, będzie miał taki sam obiad, jaki miał dzisiaj. Dziwnie mu się wydały wszystkie te postaci, zajęte sobą, myślące tylko o własnych uciechach, układające projekta i plany na jutro li tylko dla siebie, rzucające nawet parę groszy biednemu, dlatego tylko, że razi ich oczy skrzywieniem twarzy, łachmanem źle okrywającym pokaleczone ciało i przerywającym im myśli próżności, ambicji lub rozpusty, które łechcą ich serce lub drażnią rozkosznie ich zmysły. Nikt z przechodniów nie rzucił na niego okiem, nikt się nad tym nie zastanowił, dlaczego ten piękny młodzieniec, z ujmującymi rysami, z szerokim i myślącym czołem, z postacią kształtną i dorodną, stoi tak na placu nie wiedząc, dokąd się udać i gdzie znaleźć serce, co by go zrozumiało. Niestety! on wtedy myślał:

— Do kogóż pójdę? komu powiem: bracie! Do tych wysokich szyb w oknach kamienic, które mijasz śpiewając, na które nie podnosisz wzroku, przytykają się czoła, które pali gorączka głodu, które rozrywają myśli rozpaczy! Tam jest więcej nędzy okrytej grubymi i starymi murami, tającej się pod brudnym i wysokim dachem, niż tu na ulicy, gdzie jej szukasz; jeśliś dobry i szlachetny, tam zajdź czasem po ciemnych i krętych schodkach, zajrzyj do tych mieszkań, których nie masz pojęcia, w godzinach przechadzki, próżnowania lub poczciwego natchnienia; tam znajdziesz nieraz dzieci siedzące przy trupie matki i myślące nad tym, skąd wziąć kilkadziesiąt złotych, aby ją matka ziemia do łona. swego przyjęła; tam znajdziesz nieraz młodą matkę siedzącą nad zwłokami dziecka i myślącą nad tym, skąd wziąć kilkanaście złotych na sukienkę dla niewiniątka, kto jej da kilkanaście groszy na białą wstążeczkę, którą by do jego trumienki przypięła. A ty tymczasem idziesz do ogrodu, abyś zarobił na apetyt, lub przechadzasz się ziewając po pysznych kobiercach swoich salonów i nudzisz, się oczekując na licznych gości, których na sutą sprosiłeś biesiadę. I nie wiesz o tym, że choć może dużo dajesz dla biednych, gdy kwestarki piękne, bogate, grzeszysz jednak zasklepiając się w swoich marmurach, złoconych gzymsach, jedwabnych obiciach i aksamitnych krzesłach, na których drzemiesz lub prawisz grzeczności tym, co ci nie wierzą; i nie wiesz o tym, że dlatego Bóg nie skazał cię na pracę, odjął ci frasunki ziemskie i potrzebę myślenia o jutrze, abyś miał swobodę wyjść z ciasnego, choć świetnego koła, którym się opasałeś, abyś zespolił twą myśl z nędzą ludzką, która cię nie dotyka, abyś się poznał z życiem nie takim, jak twoje, abyś miał czas szukać tych, co ciebie z wyciągniętą ręką szukać nie śmieją, abyś otarł te łzy, które płyną cicho i tajemnie, i zaspokoił bez próżności i ostentacji ten głód nie wołający głośno, a który możesz łatwo utulić setną częścią tego, co przed tobą zastawiają co dzień, a na co ty patrzysz często że wstrętem i obrzydzeniem.

Takie i tym podobne myśli przychodziły naszemu bohaterowi i żadna twarz, nie przedstawiła się jego wyobraźni, na której wyczytałby te słowa: Mów, a pojmę cię i wysłucham. Wtedy mignął przed nim kocz, a w nim smutna coś, choć leżąca z wdziękiem, przejechała na Podwale ciotka Herminia. Przyszło mu więc na myśl udać się za nią i dla ratunku tych, których kochał, przebaczyć słabości i poniżeniu, korzystać z dobrego serca, o którym nie wątpił, i z tego jakiegoś smutku, a może z myśli żalu i poprawy, które w niej widział.. Pewnym był Ignaś, że się ciotka ucieszy jego pobłażliwością i powrotem do niej, że na pierwsze jego słowo i obraz niedoli krewnych, otworzy swoją szkatułkę, odda, co ma, a jeżeli nie ma, odda brylanty, co ją zdobią i czynią tak piękną i powabną. I tak myśląc, puścił się na Podwale.

Ale gdy stanął przy tych drzwiach, gdzie niegdyś widział świetny powóz Żyda, od którego i te pieniądze, i te brylanty; gdy pomyślał, że zarobkiem niewstydu i rozpusty otarłby łzy z tych oczów, których jeszcze żadne brudne słowo nie pochyliło do ziemi, wzdrygnął się szlachetny młodzieniec na takie upodlenie i dla odświeżenia głowy i ochłodzenia płonącego od gorączkowych myśli czoła pobiegł do Ogrodu Saskiego i tam usiadłszy w bocznej alei, znowu rozmyślać zaczął. Żal mu się zrobiło, że nie było kasztelana, który by go zapewne poratował, choć nie śmiałby powiedzieć mu wszystkiego; żałował jeszcze mocniej, że nie było panny Jadwigi, której by się odważył powiedzieć wszystko, która by go pojęła i zrozumiała, która nie mając gotowizny lub nie śmiejąc nią szafować, oddałaby mu jaki brylant, tak niepotrzebny do podniesienia jej. piękności, czysty jak łza, co by w tej chwili zrosiła jej piękne oko, i który przyjąłby chętnie z tej ręki, co by może chciała bratu jego oddać duszą swą i życie.

Te myśli zaprowadziły go do Zabuża, a stamtąd przeszedł do Sawina, do rodzinnego domu, do probostwa ocienionego starymi lipami, do grobów rodziców, do szczęśliwych chwil dziecinnego wieku, do tak pracowitego, ale tak swobodnego, tak pełnego nadziei szkolnego życia, które niby to długo wlekło się od godziny do godziny, od klasy do klasy, a jednak gdy przeminęło, z takim wdziękiem najmilszych wspomnień wzywa na powrót do siebie. Potem przywiódł sobie na myśl swoją podróż, która go miała wprowadzić w otwarte szranki rzeczywistego życia, i rozważał, czy to znak łaski, czy niełaski, czy to dobra, czy zła wróżba na przyszłość, że to życie, nie dawszy mu czasu zasłużyć ani na rozkosz, ani na cierpienia, przyjęło go tak dziwnie od razu i na samym wstępie położyło na młodej głowie jego dwa wieńce, z których jeden upajał go różami szczęścia i cudnych nadziei, a drugi kłuł i krwawił cierniami boleści i przedwczesnego doświadczenia. I wówczas przypomniał sobie towarzysza tej podróży i jego rozmowę. Postać szlachetnego człowieka stanęła żywo w jego imaginacji; jego rady powtarzając się w pamięci, umocniły go i ugruntowały w tych projektach i planach, jakie miał nadal, i powiedziawszy sobie w duchu: „Dlaczegóż od razu o nim nie pomyślałem? jeżeli on mi nie pomoże, to nikt mi nie poradzi" — i porwał się z miejsca, i pobiegł na Senatorską ulicę.

W bramie mieszkania hrabiego Adama stał powóz zaprzężony. Szwajcar postawił laskę swą przed wchodzącym Ignasiem i rzekł mu:

— Pan hrabia zaraz wyjeżdża i nikogo nie przyjmuje.

— Mam pilny bardzo interes i pan hrabia pozwolił mi wejść o każdej porze — rzekł młodzieniec, którego niecierpliwość paliła.

— Ja tam tego nie wiem — odpowiedział szwajcar obojętnie. — Pan hrabia zaraz wyjdzie, to pan mu swój interes powiesz, jeżeli będzie miał czas słuchać. Zaczekaj pan troszkę.

Został więc Ignaś i czekał, ale szczęściem nie czekał długo.

Hrabia zaraz wyszedł, mając siadać do powozu, a postrzegłszy młodego człowieka z bladą i zmienioną twarzą, przystąpił do niego i rzekł:

— Pan Zabużski, ledwiem pana poznał, tak zmieniłeś się. Co panu jest?

— Mam parę słów panu hrabiemu powiedzieć — odpowiedział Ignaś.

— Proszę — rzekł hrabia i wróciwszy do pierwszego pokoju dodał: — Słucham pana.

Ignaś opowiedział mu w krótkości, w jakim położeniu znajdują się jego krewni, jakim nieszczęściem stracili ostatni fundusz i matkę. Pokazał mu rejestr kosztów pogrzebu i dodał, że na to wszystko mają tylko czterdzieści kilka złotych, z których cały sierpień żyć muszą, że on wydał już ratując ich wszystko, co miał, i że nawet to, co miał odebrać w połowie sierpnia za korepetycję, także już w znacznej części wyszło.

— Nie mam nikogo, panie hrabio — dodał z mocą i uczuciem — do kogo bym się udał o pomoc i ratunek. Do referendarza nie pójdę za nic w świecie, a zostawić ich w rozpaczy przy trupie matki nie pochowanej, nie mogę. Postanowiłem sobie w duszy, że w razie potrzeby przyjdę do pana hrabiego po radę, przyjdę po protekcję, ale nigdy po pieniądze. Ten gwałt, który mię teraz ciśnie, złamał moje postanowienie. Przychodzę więc z pokorą prosić o dwie łaski: pierwsza, abyś mi pożyczył na zaspokojenie tego świętego dla mnie wydatku, a druga, abyś nie myślał, że długu tego nie oddam. Za parę tygodni najdalej spodziewam się mieć tysiąc trzysta złotych od dzierżawcy naszego folwarczku w Sawinie, które mi teraz należą. Prosto z poczty przyjdę tu do pana hrabiego i to, czym mię teraz zbawisz, będziesz miał w ręku.

Hrabia wydobył pulares, wyjął z niego trzy papiery dziesięciorublowe i ściskając rękę młodego człowieka, w którego oczach stały łzy żalu i upokorzenia, rzekł:

— Oddasz mi pan, jak będziesz miał, tylko nie z tych, co ci teraz przyjdą. Te pieniądze znajdą zapewne pilniejsze pomieszczenie, a ja mogę zaczekać, i czekać będę tym spokojniej, żem pewny, że mi ta sumka nie przepadnie. Więc zawsze jesteś pan aplikantem — dodał hrabia odwracając rozmowę do czego innego dla uniknienia podziękowania. — Zawsze, panie hrabio.

— I nie masz żadnej nadziei ani pensji, ani diet?

— Żadnej — odpowiedział Ignaś.

— Siadaj no pan ze mną — rzekł hrabia — zdaje mi się, że czas pomyśleć o czym innym. Biuro i aplikacja do niczego pana nie doprowadzą.

Wyszli więc razem i siedli do powozu przy kiwaniu głową i minach podziwienia szwajcara, który nie mógł tego pojąć, jak pan hrabia, który jego postawił przy drzwiach, tak lada kogo sadza obok siebie w kolasce.

Na Miodowej ulicy stanęli przed jednym ze znaczniejszych domów, gdzie weszli w bramę podjazdową. Tam z prawej strony na drzwiach był napis: Comptoir, wielkimi złoconymi literami ładnym angielskim pismem; z lewej zaś strony drzwi mahoniowe, ozdobione brązowymi i złoconymi klamkami, a w trzeciej części zaszklone różnokolorowymi szkłami, prowadziły do mieszkania bankiera i właściciela lub wspólnika głównych w kraju zakładów fabrycznych.

— Obaczysz pan, jak tu suto — rzekł hrabia z uśmiechem. — Już z tego wstępu widzisz pan, co będzie dalej. Chciałem panu pokazać do czego to przy szczęśliwych okolicznościach i dobrej głowie doprowadza przemysł. Ten pan Olkuski, do którego mam interes i z którym o panu pomówię, niegdyś Żydek z Olkusza, przed dwudziestu laty był chłopcem sklepowym; dziś jest chrześcijaninem, ma herb i obraca milionami. Próżnym on jest, jak całe to pokolenie, kiedy się wyniesie nad nędzę, która je gniecie, i nad szachrajstwo, jakim żyje; ale to człowiek dobry i uczciwy. Jeżeli pana użyje, jeżeli ci da zajęcie, choćby czasowo, możesz być pewnym, że nadziei twych nie zawiedzie.

To powiedziawszy hrabia pociągnął za rączkę kryształową, oprawioną w złocony brąz i wiszącą na grubym wyzłoconym drucie. Drzwi w ten moment otwarły się same i weszli do paradnej sieni, ozdobionej pięknymi sztychami, mającej szerokie schody wywoskowane i pięknym zasłane kobiercem, a po jednej stronie zastawione wazonami, w których były rzadkie o i kwitnące rośliny. Pyszna lampa je oświecała, a w niszy na pierwszym piętrze stał posąg czy fortuny, czy innej jakiej bogini, do której ręki przyczepiony był trochę niezgrabnie, ale nieźle wyrobiony i suto wyzłocony, róg obfitości. Drzwi wchodowe były białe, po wszystkich kątach i wyrzynaniach złocone. Gdy je lokaj otworzył i postrzegł hrabiego, rozwarł je natychmiast, prosząc, aby się pofatygował do sali, a sam pobiegł i dał znać panu.

Szli więc przez parę pokojów, gdzie wszystko błyszczało od złota. Nie było miejsca na drzwiach, oknach, gzymsach, gdzieby nie świecił ten kruszec, za który oddajem wszystko: zdrowie, pokój, sumienie, piękność ciała i siłę talentów i nauki. Firanki wisiały na złoconych drążkach, podpięte były złoconymi kruczkami; na kominku marmurowym, w drugim pokoju, stały złocone figurynki i zegar cały błyszczący; krzesełka i kanapy były białe ze złoconymi fugami, pokryte pąsową materią, oszytą galonem i złotą frędzlą; sztychy i zwierciadła były w złoconych ramach, nawet dwa wielkie oleandry, które stały przed oknami, rosły w dużych wazonach pomalowanych olejno, ale objętych złoconymi obręczami. W sali sporej, o trzech oknach, wymozaikowanej biało, ze złotymi prążkami, obwiedzionej szerokim, złoconym gzymsem, wszystko kapało od złota. Tu już prążków i fug Błoconych było za mało. Wszystkie poręcze kanap i krzeseł, wszystkie ich nogi oraz wyginane i wyrzynane nogi stołów, z płytami z białego marmuru, były całkowicie wyzłocone; zwierciadła ogromne w złoconych świeciły ramach, materia nawet żółta na meblach i firankach imitowała złoto; co zaś błyszczało, świeciło, kłuło w oczy i przypominało bogactwo właściciela, na kominie ogromnym z czarnego marmuru, którego gzyms podparty był złoconymi brązowymi figurami, na etażerkach, które stały pod zwierciadłami, po kątach na marmurowych kolumnach, na wspaniałym żyrandolu, który wisiał z sufitu, to się ani wyliczyć, ani opisać nie da.

Zaledwie Ignaś miał czas rzucić okiem na ten blask, który stworzyła zamożność i próżność, a którym gust nie kierował, gdy się drzwi otwarły i wyszedł naprzeciw nich pan Olkuski w ubraniu pełnym elegancja i okazującym prześliczną bieliznę, drogą materię na kamizelce, kosztowne i błyszczące sukno na tużurku. Kilka pierścionków, jak się tego łatwo domyśleć, błyszczało na palcach i duży brylant świecił w gorsie od koszuli. Pan Olkuski był mężczyzna słuszny, przystojny, jeszcze dość młodo wyglądający, z ładnymi wąsami, a choć rysy, kiwanie głową i cmokanie, przy niektórych okolicznościach podziwienia lub politowania wydawane, zdradzało pochodzenie, nie miał on w sobie nic odrażającego, owszem wyraz oczu objawiał pojętność, a cała twarz wyrażała dobre i uczciwe serce.

— Przepraszam pana hrabiego — rzekł pan Olkuski wymawiając niektóre słowa dobitnie — żem pana hrabiego troszkę zatrzymał. Ale zastał mię pan hrabia przy rachunkach, przy robocie i byłem w szlafroku.

— A czemużeś pan nie wyszedł w szlafroku? — mówił hrabia z uśmiechem — pewnie sprowadzony z Paryża i musi być adamaszkowy lub aksamitny.

— Prawda, że on sprowadzony z Paryża i kosztuje dwieście franków — odpowiedział bankier — ale on więcej wygodny jak paradny. Tak sobie prosty aksamitny, ze złotymi kwiatkami. Cóż mi sprowadza taki honor, że pan hrabia aż do mnie się fatyguje.

— Gdybyś pan miał interes do mnie, to byś do mnie przyjechał — odpowiedział hrabia — ale że ja mam interes do pana Olkuskiego, rzecz naturalna, żem powinien był służyć mu i interes swój przełożyć.

—. Bardzo się cieszę, bardzo się cieszę — rzekł bankier, któremu w głowie utkwił szczególniej ten wyraz, że taki pan powinien był jemu służyć. — Nieskończenie wdzięczny jestem temu interesowi, że on się zdarzył i sprowadził mi taką wizytę. Ale może pan hrabia pofatyguje się do mojego gabinetu, tam swobodniej pogadamy. I dam panu hrabiemu sygarko! dwuzłotowe, c! c! c! doskonałe! rok temu sprowadziłem parę tysięcy z Hamburga i wyschli jak pieprz. Służę panu hrabiemu.

— To dobry mój znajomy pan Zabużski — rzekł hrabia — którego panu rekomenduję i o którym także mam panu parę słów powiedzieć.

Bankier ukłonił się bardzo grzecznie bohaterowi naszemu, który oddał ukłon, hrabia dodał:

— Niech pan Zabużski będzie łaskaw zatrzyma się tu chwilkę, ja się ułatwię za kwadransik.

I wyszli oba, a Ignaś usiadł na złotym krzesełku i porównywał ten zbytek nieograniczony, bez myśli i celu, z tą nieograniczoną niedolą, co go tu sprowadziła i w której była głębsza myśl, jakiś poważniejszy cel i daleko wyższa, choć surowa i przerażająca piękność.

Rozmowa trwała z pół godziny i nareszcie zniecierpliwiła już młodego człowieka, któremu pilno było wrócić co prędzej na Świętojańską ulicę, aby zanieść tam choć tę pociechę, że jest już za co matkę pochować. Ale na koniec pokazał się hrabia, przechodząc ścisnął tylko za rękę młodzieńca, który mu oddał ukłon pełen uszanowania, i poszedł, wyprowadzony, przez grzecznego i pyszniącego się stosunkami z takim panem bankiera aż na schody. Wkrótce pan Olkuski wrócił, szedł szybko i z podniesioną głową przez salę, rzucił jeszcze okiem na błyszczące w niej złoto i spojrzał ma bohatera naszego, jaki też to bogactwo robi na nim efekt, a widząc, że twarz jego smutna i zniecierpliwiona, rzekł:

— Chodź pan tu.

Wszedł więc za nim młody człowiek do gabinetu, który był cały wyłożony kobiercem, miał kilka miękkich kanapek i foteli, biuro paradne zarzucone papierami, kilka nieszczególnych malowideł i piękny portret jakiegoś Żyda, który tam wisiał na pierwszym miejscu i prawie półłokciową, suto wyrzynaną i wyzłoconą ramą był otoczony. W pracowni tej, gdzie niewielkie myśli, ale wielkie rozlegały się cyfry, było mniej złota, więcej wygody, ale zawsze niewiele gustu.

Pan Olkuski, skoro tam wszedł, krzyknął zaraz na kamerdynera, żeby mu podał szlafrok. Zrzucił więc tużurek swój bez ceremonii, odział się w owe z Paryża sprowadzone aksamity, nałożył na głowę czapeczkę czarną aksamitną ze złotym kutasem i wziąwszy w usta dwuzłotowe sygaro i rozwaliwszy się na fotelu, rzekł:

— Usiądź pan bez ceremonii. Pan hrabia Adam bardzo dobrze panu życzy i dużo mnie o panu mówił. Ja wierzę, że pan masz głowę, i jakbyś się przyłożył, to by z pana był prędko pomocnik rozumny i uczciwy. Ale widzisz pan Zabużski, tu zachodzi jedna wielka trudność. My Polacy — dodał, poprawiając wąsa, do którego wielką miał pretensję — wszystkie nasze interesa ułatwiamy po niemiecku. A pan pewnie tego języka nie umiesz?

— Mało go rozumiem — rzekł Ignaś.

— A widzisz pan Zabużski — mówił dalej bankier. — To dla tej przyczyny ja nie mogę dogodzić życzeniu pana hrabiego, choćbym rad bardzo, żeby panu u siebie dać miejsce, i choć on tak z całego serca za panem mówił. A to człowiek taki! c! c! c! Tym bardziej ja by rad co dla pana zrobić, że on mówił także i o te smutne położenie, w jakim się pan teraz znajdujesz. Ja bym nie chciał, żebyś pan ode mnie wyszedł tak, iżbyś powiedział, że Olkuski nie zrobił nic dla młodego człowieka, za którym taki pan, jak hrabia Adam, bardzo go prosił. Wieszże pan co, pan Zabużski — dodał bankier powstając i zbliżywszy się do młodego człowieka, który powstał także. — Te biedne kobietę pan pochowasz, ale co potem będzie? Ani pan, ani krewne pana nie będą mieli spokojności i będą musieli myśleć, skąd tu wziąć na jutro. A przy takich myślach, to nie można pracować i zarobić na kawałek chleba, który z początku dużo kosztuje. Weźże pan to, co ja panu pożyczę, żebyś pan miał spokojne głowę i żeby oni mieli spokojne głowę i nie płakali przed panem, co by panu nie dało ani spać, ani pracować.

To powiedziawszy, zbliżył się do swego biura, na którym stało kilka kupek półimperiałów, wziął z nich jedną, zamykającą w sobie dziesięć sztuk, i trzymając je między dwoma palcami, obrócił się do zadziwionego młodzieńca i rzekł:

— To się panu przyda i wystarczy na pierwszy moment, póki pan nie znajdziesz sobie jakie miejsce albo nie znajdzie się jaki fundusz czy z tego folwareczku, co go pan masz, jak mi pan hrabia mówił, czy jaki inszy. Bo to czasem Pan Bóg da tak, że się człowiek nie spodziewa. Nu, bierzże pan.

— Ależ panie. Olkuski! — rzekł Ignaś cofając się. — Wszystko to, coś pan powiedział jest prawdą i położenie nasze jest bardzo smutne. Ale oceniając serce pana, mogęż korzystać z jego dobrych chęci? Jałmużny nie przyjmę za nic, a pożyczki takiej zaciągać także nie mogę, nie wiedząc, kiedy i skąd oddam.

— C! c! c! — cmoknął bankier — jaki z pana dziwny człowiek. Czy pan myślisz, że to dla mnie taka wielka rzecz dziesięć półimperiałów, choćby przepadły. Kiedy ja wiem, że nie przepadną. Jak pan staniesz na nogi, że będziesz miał, to mnie pewnie oddasz. A kiedy pan chcesz, żeby było pewniejsze, to mi pan dasz na to rewersik i naznaczymy procent od tego ogromnego kapitału — dodał z uśmiechem, w którym malowało się lekceważenie takiej sumki.

— Dla mnie on ogromny — rzekł Ignaś patrząc z podziwieniem na twarz człowieka, w której malowała się ta mieszanina próżności i dumy z posiadanych skarbów, dobroci i wchodzenia w biedne położenie innych.

— I dla mnie kiedyś taka suma była ogromna — mówił pan Olkuski — a dziś, dzięki Bogu, jest fraszką. A wiesz pan dlaczego? To ja panu powiem. Oto znalazłem takiego człowieka, co mnie także zawierzył, kiedym był młody i nie miał nic, że mu oddam z procentem. I on pożyczył mi tysiąc złotych. A jak ja z tych tysiąca złotych zrobiłem trzy, to przyniosłem mu i oddałem tysiąc złotych z procentem. On mnie wtenczas pożyczył dziesięć tysięcy. A jak z tych dziesięciu tysięcy zrobiło się trzydzieści, tomu znowu przyniosłem dziesięć i oddałem, a on mi wtedy (pożyczył sto tysięcy. I tak przyszło do tego, co pan widzisz, a jest dzięki Bogu dużo. I wiesz pan, kto był ten dobry człowiek, co mnie tak wierzył, choć byłem młody i biedny? Oto był ten Żyd, z tą białą brodą i z tą wyschłą, ale poczciwą ręką. I ukazując na portret, stanął przed nim i patrzył przez chwilę z wdzięcznością na znaczącą i wyrazistą twarz starego dobroczyńcy swego; potem obracając się do Ignasia i oddając mu pieniądze, mówił dalej ze wzruszeniem:

— Weź pan, weź; a jak będzie potrzeba, to przyjdź pan. znowu do mnie.

Ignaś wziął bez wahania się, ścisnął ze współczuciem uczciwą, dłoń człowieka, który wśród milionów, którymi poruszał, i złota, które go otaczało, nie wstydził się dawniejszej swojej biedy, i wzruszony wyszedł. Pan Olkuski wyprowadził go do sali, gdzie naprzeciwko nich szedł drugi milioner, który tylko co przybył do kolegi i wspólnika swego i wchodził bez meldowania, w ka peluszu na głowie, z sygarem w gębie, z gazetą francuską w ręku, z miną napuszoną i odętą. Był to znajomy nasz pan Geldson.

— Jak się masz, Sztasiu! — rzekł, nie zdejmując kapelusza, do gospodarza domu. — Tylko co spotkałem przyjaciela mego, hrabiego Adama. Mówił mi, że był u ciebie.

— Przed kwadransem był tu u mnie pan hrabia — odpowiedział pan Olkuski — miał do mnie ważny interes i rekomendował mi tego młodego człowieka.

— Któż to jest ten młody człowiek? Ja jego gdzieś widziałem — i obracając się do Ignasia i patrząc na niego z góry, zapytał — gdzie ja pana widziałem?

— Widziałeś mnie pan tam — odpowiedział Ignaś czerwieniąc się — gdzie ja bym nie chciał był pana widzieć.

— Nu, co to jest? takie harde odpowiedź! — rzekł Żyd pusząc się — ja teraz sobie przypomnę. To ja u moje dobre znajome, pani Tonickę, pana widziałem. Pan jej krewny. Może pan. co potrzebujesz; to ja panu mogę dać — i wsadził dwa palce do kieszonki od kamizelki, gdzie zawsze były półimperiały, którymi zadzwonił.

— Schowaj pan swoje złoto na co innego — rzekł młodzieniec ze wstrętem — i powiedz pan mojej krewnej, że gdybym nawet potrzebował, to wolałbym wyciągnąć ręką pod murem, niż wziąć grosz jeden od niej albo od pana.

— Hast du gesehen! — rzekł Geldson, poglądając na pana Olkuskiego. Ten się uśmiechnął, a bohater nasz ujęty więcej szczerością i obejściem się z nim uczciwego dorobkiewicza, niż kredytem, jaki mil u siebie otworzył, ścisnął ze współczuciem jego rękę i nie spojrzawszy na zadziwionego Żyda, poszedł.:

W kilka dni po pogrzebie, gdy się nieco uspokoili i mogli już cokolwiek zimniej rozmawiać o przyszłym urządzeniu domu, o rozdziale zatrudnień i pracy, o ścisłym obliczeniu dziennych wydatków i sperandzie dochodów, które je pokryć miały, stanęło, że zatrzymają dla siebie dawniejsze dwa pokoiki od ulicy z kuchenką, a te, gdzie Kańscy mieszkali, ustąpią gospodyni lub jeśli z ich rocznego kontraktu zwolnić nie zechce, wynajmą od siebie! Przyczynek Ignasia do stołowania się miał pozostać po dawnemu do dalszego czasu, a na robocie nie brakło; niektóre bowiem litościwe osoby, dowiedziawszy się o nieszczęściu tych interesujących dzieci, pomogły im i same do zarobku, i rekomendowały znajomym i przyjaciołom. Tak więc ciężkie te chmury, co zasłaniały im horyzont, dochodząc stopniowo do najwyższej ciemności, rozerwane straszliwym błyskiem, który przeraził i ukorzył ich serca, zaczęły się zwolna rozchodzić i nawet w zwątpiałej i zawstydzonej niemęstwem duszy Kańskiego, odrodziła się wątpliwa jeszcze nadzieja jaśniejszych dni i pogodniejszego wieczora.

Wśród takiego uspokojenia, za które Julka codziennie dziękowała. Ignasiowi wdzięcznym ściśnieniem ręki i spojrzeniem pełnym najserdeczniejszej miłości, gdyż rzeczywiście jemu się ono należało, wzięli się raz do przejrzenia papierów, w jednej szufladce biurka nieboszczki znalezionych. Między listami Pawła Jelewskiego do żony, które wszystkie okazywały brak przywiązania i brak zupełny obyczajów w młodzieńcu niegłupim i drwiącym ze swych obowiązków, i nawet z tych stosunków, co go gubiły, znajdowały się takie, w których albo przepraszał żonę, że kilka nocy nie nocował w domu i dziś jeszcze nie przyjdzie, albo wymawiał jej, że go każe wszędzie szukać służącemu i śledzić jego kroki, jak gdyby nie był panem swojej woli, albo ją prosił o pieniądze i bieliznę do przebrania się, albo groził, że się utopi w Wiśle lub sobie w łeb palnie, jeżeli nie podpisze wekslu na dwadzieścia tysięcy, które na siebie i na nią wydał, a którą to sumę jednej nocy przegrał. Ostatni list datowany był z Chełma dnia czerwca roku. Ponieważ dokument ten wyświecający cały stosunek tych dwojga ludzi, którzy nie przystając do siebie ani charakterem, ani sposobem myślenia, ani obyczajami, pobrali się jednak dla własnej niedoli, przyda się nam w dalszym ciągu opowiadania, zamieszczamy go przeto w całości.

„Najpoczciwsza w świecie kobieto! Żono moja, Anno Weroniko!

„Znękany niepowodzeniem w tym kraju rodzinnym, gdzie mi się nic nie udało, nawet ożenienie; gdziem tyle narobił głupstw, z tylu się huncwotami poznajomił, tyle razy był oszukany, tyle razy był już do tego przyprowadzony, żem sam chciał oszukiwać i okradać innych, tak jak mnie okradali, puszczam się w świat daleki i nieznany i piszę do ciebie na wsiadanym. Jest to list ostatni, którym cię żegnam na zawsze. Wprawdzie tyle razy przyrzekałem ci, że grać nie będę, a nie dotrzymałem słowa. Ale na tym nie polegaj, że ci go i teraz nie dotrzymani. Inna rzecz karty, a inna żona. Nie pisz więc do mnie, bo ci nie odpiszę, nie szukaj mię żadnymi drogami, ani przez policję, ani przez gazety, bo mię nie znajdziesz. Mąż łajdak i szuler, który biegnie w świat szukać szczęścia i ucieka przed poczciwą żoną, którą zrujno wał i której kochać w żaden sposób nie może, potrafi się tak schować, że go ani żandarmeria, ani szpiegi, ani żaden list gończy i niegończy nie znajdzie. Adieu donc mon plaisir pour jamais.

„Powiesz zapewne, że to postępowanie niegodziwe, żem wart, aby mię pierwsza kula nie minęła tam, gdzie biegnę. Prawda, wielka prawda! Ja to i sam sobie nieraz mówię, i sam myślę, że mnie za twoje łzy, za twoje pieniądze, za zostawienie cię bez funduszu i opieki powinna spotkać nie tylko kula, ale i stryczek. A jednak, gdy się nad tym gruntowniej zastanawiam, to się znowu usprawiedliwiam, a nawet pocieszam tą myślą, że mnie w części i nagana ludzka i kara boża ominie. Bo cóżem, ja temu winien, że mię Pan Bóg tak uorganizował, iż oprócz oczu i głosu, o nieocenionym sercu twym nie mówię, znajdowałem w tobie wszystko takim, że budziło we mnie wstręt nieprzezwyciężony, który mię wypędzał z domu i nareszcie wygnał z rodzinnego kraju. A jednak półtora roku żyłem z tobą, patrzałem na ciebie po kilka godzin co dzień, otwierałem ci czasem moje ramiona. Ach! jak pomyślę o tym dziś, to nawet nabieram tego przekonania, że jeżeli ty mi nie będziesz wdzięczną całe życie za to zwycięstwo, jakiem nad sobą odnosił, to mi to Pan Bóg za zasługę porachuje i należącą mi karę umniejszy, żem nie uciekł od razu i koślawe dzieło Jego do piersi moich przytulał. Nie gniewajże się na mnie, nie przeklinaj mię, bo widzisz sama, że tu winna moja natura, a nie zła wola, że ja chciałem być dla ciebie lepszym, chciałbym i teraz nie opuszczać cię i nie uciekać, ale dalibóg nie mogę. „Wreszcie i tyś sama winna swojemu nieszczęściu. Potrzebaż ci było, kobiecie o kilka lat ode mnie starszej, połamanej i brzydkiej ciałem, choć tak prostej i pięknej duszą, pokochać tak zapamiętale młodego łajdaka, który ci nadskakiwał przez swywolę, który się potem nie taił przed tobą ani ze swymi zasadami, ani ze swymi obyczajami, ani ze swym nałogiem, któregoś ty uwzięła się uszczęśliwić, choć cię ostrzegał, że robisz głupstwo, któregoś chciała koniecznie naprowadzić na drogę cnoty i moralności, choć w duchu drwił sobie z twoich poczciwych zamiarów i nieraz dawał ci poznać, że nie dokażesz tego, czego jeszcze żadna, najpiękniejsza nawet kobieta nie dokazała. Sobie więc przypisz swoją niedolę i tej chwili zaślepienia, w której odważyłaś się dać mi do rąk dwadzieścia kilka tysięcy, abym zapłacił ten dług honorowy, który mi ciężył jak kamień uwiązany u szyi i ciągnął mię już do Wisły. Tym to sposobem, biedna, poczciwa, ale nierozsądna kobieto obudziłaś we mnie chwilową wdzięczność, żem ci przyrzekł poprawę, zaprowadził cię przed ołtarz, i za to, żeś mi uratowała życie, zrujnował cię potem do reszty i zgubił ciebie i siebie. Nie gniewajże się na mnie i znoś przynajmniej rozumniej ten los, któryś sobie z takim nierozumem zgotowała.

„A teraz bywaj zdrowa na zawsze, najpoczciwsza żono moja, Anno Weroniko! Po trzech miesiącach siedzenia tu między krewnymi, którym oddałem w zarząd moją wioskę, ruszam w świat, aby już więcej nie wrócić. Bracia moi stryjeczni, Piotr i Marcin, mają ode mnie zupełną i bezwarunkową plenipotencję do zawiadywania tym, co z ruiny mojej pozostaje. Oni to, poczciwi, dali mi jeszcze kilkanaście tysięcy na drogę i obowiązali się długi moje warszawskie opłacić. Jeżeliby więc kto do ciebie się zgłosił z jakim moim osobistym wekslem, któregoś ty nie podpisała, nie płać, ale odeślij go do nich. Niech te huncwoty, ci kartowi przyjaciele, od których nieraz judaszowskie odbierałem pocałowania, przetrząsa się trochę na wózku pocztowym do Chełma, a stamtąd do Sawina, a stamtąd do Żródłówki do pana Piotra i do Karczyniec do pana Marcina. Niech pomówią z tymi ludźmi, których nie tak łatwo okpić jak mnie, i odbiorą podły swój zarobek, jeżeli będzie z czego. A ty zamknij im drzwi przed nosem, do tego cię najsolenniej upoważniam.

„W ciągu tych trzech miesięcy, w których odetchnąłem trochę, nie będąc zmuszonym patrzeć na ciebie, moja najpoczciwsza żono! odebrałem sześć twoich listów, w których mię wzywasz, przebaczasz, zaklinasz i prosisz, abym powrócił. Czytałem je wszystkie, ale nie odpisałem ci na żaden. To ci powinno było dać poznać, że nie trzeba było pisać tak wiele, że żadne prośby i lamentacje na nic się nie zdadzą. W dwóch ostatnich listach używasz argumentu, który mię trochę zadziwia, chociaż przypominając sobie niektóre okoliczności i to, żeś nigdy jeszcze nie skłamała, wierzę, że może być prawdziwym. Masz więc zostać matką! i piszesz mi, i przysięgasz, żeś już nowe to życie w łonie swym poczuła.

Jeżeli tak jest, o czym nie powinienem wątpić, jeżeli cię Bóg szczęśliwie rozwiąże, to w tej chwili, jak najuroczyściej przyznaję to dziecko za moje i daję mu ojcowskie moje błogosławieństwo.

„Ale oświadczam ci, moja poczciwa Anno Weroniko, że tym bardziej teraz do ciebie nie wrócę, abym tej biednej istocie, która nie wiedzieć po co przyjdzie na świat, życiem mym złego nie dawał przykładu. Chowaj je więc sama i jeżeli to będzie syn, nie pieść go, bo pieszczoty matki mnie i ciebie zgubiły; jeżeli będzie córka, wydaj ją choć za biednego, byle poczciwego, pracowitego i kochającego ją chłopca, i naucz ją swoim przykładem, aby się nie zaślepiała powabami chłystka bez obyczajów, który by jej nie kochał i złamałby całe jej życie. Syna nazwij Antonim na pamiątkę mojego biednego ojca, któregom wpędził do grobu, a córkę nazwij Paulina, na pamiątkę tego szelmy, który teraz płacze, a jednak wrócić do ciebie nie może. Przyłączam ci tu akt urzędowy przed rejentem sporządzony, którym całą pozostałość, jaką uczciwość i gospodarność braci moich Piotra i Marcina oszczędzi z zostawionego w ich ręku majątku mego, dziecku temu za dojściem jego do pełnoletności oddaję i zapisuję.

„Otóż wszystko, com ci miał powiedzieć po raz ostatni Pocztarz trąbi i zaraz siadam. Nie ściskam cię serdecznie na pożegnanie, bobym kłaniał, a nakłamałem się już w życiu moim dosyć, a przed tobą więcej niż przed innymi. Nie chcę więc rozstając się z tobą na zawsze, obciążać się jeszcze na tak daleką drogę tym ostatnim względem ciebie występkiem. Ale padam na twarz przed twoją cnotą, przed twym poświęceniem, choć szalonym i nierozumnym, i całując nogi twoje, mniej jeszcze brzydkie niż reszta twojego dała, proszę cię i zaklinam, nie szukaj mię, nie czekaj, nie idź za mąż, choćbym umarł, a nade wszystko zapomnij o mnie i przebacz mi swoją krzywdę. Adieu! adieu! pour toujours". Szczęśliwym trafem dziwny ten list dostał się w ręce Ignasia i Kańskiego w tej chwili, kiedy Paulinka i Julka zajęte były z jakąś panią, która przyszła z obstalunkiem. Że ton jego mógłby bolesne na dzieciach zrobić wrażenie i wystawić im ze złej stromy ojca, którego matka wystawiała im zawsze jako człowieka, mającego wiele zalet, ale który ją i siebie zgubił przez awanturnicze swe usposobienie, schow,ali więc go prędko, równie jak i akt przyznający mające się narodzić dziecię i przeznaczający mu pozostałość z fortuny. Wszystkie inne papiery ważniejsze, jako akt ślubu, metryki dzieci i tym podobne, tudzież brulion listu do pana Piotra Jelewskiego i jego odpowiedź, oddzieliwszy od innych, nic nie znaczących szpargałów, oddali Paulince do schowania.

W swoim czasie postanowił Ignaś korzystać z powyższego listu i aktu, który do niego był przyłączony, i upomnieć się u wujów o wyrachowanie się z depozytu, jaki w rękach ich przez pana Pawła był złożony. Znał on lepiej ich charakter niż ten szaleniec, który skrzywdził tak żonę i dzieci i zamiast uregulować wszystko, jak należało, i zostawić pozostałość opiece i gospodarstwu biednej i uczciwej żony, zostawił ją w rękach niewiernych i łakomych krewnych. Z odpowiedzi pana Piotra na odezwę nieboszczki, zmiarkował Ignaś, że postanowili skwitować ją do czysta. Wszakże sądził, że muszą być przecież na to jakieś środki prawne i że nie dosyć jest powiedzieć, że nic nie ma, ale trzeba jeszcze przekonać. Postanowił więc później udać się do pana Mierniczewskiego, w którym Bóg mu dał bardzo przychylnego człowieka, i poradzić się jak postąpić, czy się odezwać z pretensją i pociągnieniem do wyrachowania się wujów swych zaraz, czy zaczekać, aż obie siostry dojdą do pełnoletności.

Tymczasem wyglądał niecierpliwie odpowiedzi od księdza Macieja, która się spóźniała, a gdy pierwszy września nie nadchodził i Kański nie mógł pensją swą zasilić wyczerpanej już zupełnie kasy domowej, z wielkim smutkiem i niechęcią rozwinął paczkę z półimperiałami, których w razie tylko najgwałtowniejszej potrzeby postanowił był użyć, i wyjąwszy z nich jeden, oddał go Julce.

— Braciszku drogi — rzekła mu — nie śmiem zapytać, skąd masz złoto, ale boję się jednej rzeczy.

— Czego się boisz? Julciu moja — spytał Ignaś tuląc w dłoniach swych jej rączkę. — Czy nie sądzisz czasem, żem to wygrał w karty?

— Nie, Ignasiu, przekonana jestem, że grać nie umiesz i nigdy grać nie będziesz — odpowiedziała patrząc mu w oczy z miłością. — Czuję ja to dobrze, że nie będę tak nieszczęśliwą, jak biedna nasza mama. Ale się boję, czy ci kto nie zapłacił tym za kilkanaście bezsennych nocy, strawionych nad pisaniem.

— Nie, Julciu, nie — mówił Ignaś z uspakajającym ją uśmiechem — za pisanie u nas płacą złotówkami, a nie dukatami. A tu jest trzydzieści cztery złotówek, ileż bym ja to nocy musiał nie spać! Ale pamiętasz, o com cię prosił?

— Aby się o nic nie pytać — odpowiedziała z wyrazem wdzięczności — i powiedzieć sobie: to moje, bo pochodzi od niego.

— Oto właśnie, moja najmilsza! I dziękuję ci, że tak słowa moje pamiętasz.

Ona położyła głowę na jego piersiach, on dotknął ustami jej włosów i półimperiał zacnego bogacza, dany przy wyznaniu dawniejszej biedy, wkrótce rozmienionym został.

We trzy tygodnie dopiero po wyprawieniu listu do księdza Macieja, odebrał Ignaś odpowiedź, wraz z żądanymi pieniędzmi. Obeszło się bez przyczynienia się kasztelana, z czego się Ignaś niezmiernie ucieszył. Dzierżawca wypłacił je chętnie, gdyż zyskał dobrze na przeszłorocznej dzierżawie i przyprowadziwszy folwarczek do dobrego stanu, widział, że ma kontrakt niezmiernie korzystny i że takiego złotego jabłka, jak je w szczerości ducha nazywał, rzucać nie powinien. Miał więc teraz bohater nasz tysiąc trzysta złotych w ręku, z których tysiąc mógł śmiało złożyć w ręce kochanki i powiedzieć jej: „Weź to, to twoje, bo to moje własne, bo się bez tego dochodu obchodzić będę, byłeś ty była spokojna o jutro, bo w głowie mojej inna zrodziła się myśl, inny dojrzał plan, który nas prędzej doprowadzi do tego, że podamy sobie ręce i pójdziemy razem drogą życia, którą moja praca uczyni gładką i bezpieczną, którą twoja piękność ozdobi, a twoja miłość różami uściele". I tak jej mniej więcej powiedział, oddając do szafunku jej tę sumę, która na długo ubezpieczyła ich utrzymanie i zapewniła im pokój. A Julka rzekła mu tylko:

— To moje, Ignasiu!

— Twoje, moja droga! — odpowiedział jej i w oczach jej postrzegł tylko łzę, która go zapewniała, że to wszystko, co sobie obiecywał, ziści się i wcześnie już w myśli stąpał po tych kwiatach, którymi miłość jej drogę jego zasłać miała.

IV

Gdy się tym sposobem rzeczy uregulowały, gdy dzień po dniu wnosił coraz większe uspokojenie do serc dzieci, opłakujących jeszcze stratę tak dobrej matki, ale już nie widzących tak żywo jej bladego i nieruchomego oblicza, aby odpędzało wszelką pociechę i myśli o własnej przyszłości, wszystko na Świętojańskiej ulicy wróciło do dawnego trybu i życie poświęcone pracy, przyjaźni i miłości upływało szybko, cicho i jednostajnie.

Bohater nasz widząc, że go już nie tyle co dawniej potrzebują, że Kańskiego pensja, praca kobiet, a w razie potrzeby to, co złożył w ręku Julki, na utrzymanie ich wystarczy, przystąpił do wykonania zamiaru, którego nikomu dotąd nie udzielił. Nie dlatego taił się on ze swym przedsięwzięciem, aby się wstydził drogi, którą iść postanowił; ale że to droga rzeczywiście nie była zwyczajna, że nie każdy młody człowiek, równego mu ukształcenia, odważyłby się szukać na niej kariery, bał się więc uwag, rad i odradzania, co wszystko alboby go nudziło, alboby może i zachwiało tę odwagę, jaką miał, a jakiej w wysokim stopniu do wykonania myśli swej potrzebował. Wolał więc milczeć i powiedzieć dopiero wtedy, gdy już nie czas będzie radzić i perswadować.

Jednego więc wieczora, w połowie września, skończywszy korepetycję z dziećmi stolarza, udał się do niego samego i objawił mu, że ma zrobić pewną propozycję i prosi go, żeby go cierpliwie i przychylnie wysłuchał.

— Ej, pan Ignacy, co to ma być takiego, że pan Ignacy z taką ceremonią mnie prosi — rzekł pan Hebel, który siedział w swoim pokoju w kamizelce, z maszestrową czapeczką na głowie i mając przed sobą lampeczkę z winem, z porcelanowej fajeczki na czarnym dość długim cybuchu, z rogowym i ruchomym musztukiem, palił drejkenig.

Był to jeden z fenomenalnych Niemców, który szczerze przywiązał się do kraju, w którym mu było dobrze. Przywędrował on tu czeladnikiem, tu został majstrem, tu się ożenił, nauczył się prędko, choć niepoprawnie krajowego języka, który przekręcał często i kaleczył, ale dzieci swe tak wychowywał, że mówiły nim doskonale i że się im ani zamarzyło o Germanii, skąd ojciec ich pochodził. Uczciwy, pracowity i rzetelny, zyskał sobie rychło reputację i w owym czasie warsztat jego koło Dominikanów znany był powszechnie i najcelniejsze miewał obstalunki.

W życiu jednak i w obyczajach został prawdziwym i nienaruszonym Niemcem. Z rana zaglądał często do warsztatu i trzymał czeladź w rygorze; przy obiedzie musiał mieć kufelek piwa, a po obiedzie filiżankę Blumerikaffee, którą przy fajeczce spożywał; herbaty sam nie pijał, ale miał ją w domu, ponieważ żona jego, prawdziwa warszawianka, chciała dom na wyższej postawić stopie. Nie bronił jej tego Hebel, który „swoja Rózia" bardzo kochał, ale sam wtedy, czy byli u żony goście, czy nie, odsiadywał swoją godzinkę w kamizelce, w pokoju, który się nazywał jego kantora, wyciągał lampeczkę lekkiego wina z bułeczką, lub samotnie, lub z jakim kolegą majstrem, który go odwiedzał i wypalał ową porcelanową fajkę, którą najregularniej co kilka minut odkręcał i sok nagromadzony wylewał. W niedzielę i święta musiał odwiedzić ogródek Pod Węgrem, tam odegrać parę partyj w kręgle i wypić parę kufelków piwa; a gdy przyszła piękna pora, zabierał żonę i dzieci i wywoził je ins Freie.

Hebel miał już czterdzieści kilka lat; miernego był wzrostu, dość otyły, z twarzą rumianą i uczciwym wejrzeniem. Miał się on dobrze, kochał żonę i dzieci, z czeladzią umiał sobie dać radę, bo jej płacił sprawiedliwie i regularnie, był więc zawsze spokojnym i wesołym. Chociaż Niemiec, że był gorliwym katolikiem, miał więc i z tego względu poważanie u kolegów i szacunek od swej czeladzi, jak wiadomo, pobożnej i gorliwie obrzędy religijne zachowującej. Jakoż gdy przychodziła uroczystość, lub taka, gdzie sama czeladź tylko występowała, ze swą chorągwią u pp. wizytek złożoną, jak święto opieki św. Józefa w niedzielę trzecią po Wielkiej Nocy albo procesja Bożego Ciała w archikatedralnym kościele św. Jana, albo oktawa tegoż święta na nieszporach u pp. wizytek, lub wreszcie konkluzja nieszporów Najświętszego Serca Jezusowego, gdzie już całe zgromadzenie majstrów i czeladzi kunsztu stolarskiego, łącząc się z sobą, w komplecie i strojno, z właściwymi chorągwiami i ze świecami występuje, wtedy wszyscy ze zbudowaniem, widzieli zawsze pana Hebla na przodzie z najgrubszą świecą w ręku, śpiewającego wprawdzie z przyciskiem, z myłkami i akcentem niemieckim pieśń i litanię, ale donośnością głosu i wyrazistością śpiewu nie dającemu się nikomu wyprzedzić.

W pokoju bawialnym pani majstrowej było nawet dosyć elegancji, często bowiem odwiedzała magazyn gotowych już mebli i gdy się jej co podobało, brała bez ceremonii i mieniała swoje stare za nowe i świeższej formy. Hebel śmiał się i pozwalał jej tak wybredzać, nazywał ją marnotrawną warszawianką i wziąwszy czasem jej pełne i ładne policzki we dwa palce, patrzył jej w oczy z przywiązaniem i mówił: „Aj ty Rózia! teraz byłaś komitenta, żeś swego Wilhelma zrabowała. No, no, schad' nichts! I twój Wilhelm będzie także kontent. Nicht wahr?"

Ale za to w jego kantorze, czyli gabinecie, wszystko było proste i wygodne. Dębowe biuro, takaż kanapa obita skórą, takież krzesła i fotel. Tylko misterny kantorek, prześlicznej roboty i formy, z kosztownego drzewa stał tam na widoku, chociaż do żadnego nie służył użytku. Był to ów majstersztik, za który otrzymał patent mistrza i który mu zjednał rękę jego kochanej Rózi. Dawano mu już za mego kilkadziesiąt dukatów, ale Hebel za nic w świecie nie chciał się rozłączyć z tą pamiątką, na którą wiele razy spojrzał, przypominał sobie najszczęśliwszy moment swego życia.

— No, pan Ignacy, powiadaj, co to masz za prośba— dodał stolarz, gdy Ignaś się zawahał, zastanowił się i spuściwszy oczy, zaczął się namyślać, jakby żądanie i zamiar swój wyrazić. — Jeszcze piętnasty nie ma, ale może pan Ignacy potrzebowałeś pieniędzy? To ja będę dawał zaraz. Czy to ze mną dla taka mała rzecz potrzebne ceremonie i takie gadanie z ogródka?

— Nie, panie Hebel — odpowiedział Ignaś — pieniędzy mi teraz nie trzeba; tu o co innego chodzi.

— O cóż tedy chodził, siądź, pan Ignacy, i powiadaj jak przed dobry znajomy i przyjaciel — rzekł stolarz i przysunął krzesło młodemu człowiekowi, który usiadł, i zdobywszy się na determinację rzekł:

— Oto przyszedłem prosić cię, panie Hebel, abyś był łaskaw przyjąć mię do swego warsztatu za ucznia i za terminatora.

Hebel porwał się z krzesła, założył obie ręce w kieszenie od spodni i nachylając się do bohatera naszego, wpół ze śmiechem, wpół serio, zawołał:

— Was Teufel! Pan Ignacy! Co panu do głowa przyszedł? Pan sobie żartowałeś ze mnie. Młodzieniec z taka edukacja, z taka nauka? pfuj, das geht nicht.

. — Nie żartuję, panie Hebel — odpowiedział Ignaś postrzegłszy ze smutkiem, że nawet na stolarzu złe zrobiło wrażenie wyjawienie tej myśli, którą pierwszy raz głośno wymówił, a z którą się od kilku tygodni nosił. Dodał więc stanowczo: — Owszem, mówię bardzo serio i bardzo szczerze proszę parna, abyś mię chciał wysłuchać.

— No, no, das ist was anders. Powiadaj, pan Ignacy, powiadaj. Będę słuchał z uwagą — rzekł Hebel, odlał fajeczkę i wsparłszy łokieć na biurze i puszczając dymek, słuchał go z natężeniem i ciekawością. Ignaś rzekł:

— Nie wszyscy mogą i powinni iść taką drogą, jaką zwykle teraz nasza uboga młodzież idzie. Każdy chce być urzędnikiem, a jest nas kończących szkoły daleko więcej, niźli jest urzędów, które wszystkie zapełnione są mniej więcej przez ludzi zdolnych, trzymających, się swego miejsca i nie ustępujących go nikomu. Stąd kierunek tak jest trudny i pomieszczenie się prawie niepodobne.

— No, to prawdę pan Ignacy powiedziałeś. I tu ja widzę rozsądku i zastanowienia — rzekł Hebel. Ignaś mówił dalej:

— Kiedy kto ma cierpliwość i możność czekania, kiedy ma fundusz taki, że próbuje tylko, czy się czego nie dosłuży, to inna rzecz. Bo jeżeli się nie dosłuży, to może nie żałować straconych lat, przez które zawsze się czegoś nauczył, i może sobie wrócić do domu, gdzie znajduje utrzymanie, a czasem i dostatek. Inny znowu ma szczęście i ambicję; służy więc, próbuje i wreszcie wykieruje się tym sposobem, bo jużci i tam znajdzie się miejsce dla cierpliwego i zdatnego, a służba jest pełna zaszczytu i użytku i warto na nią czekać, kiedy można.

— Ganz recht, ganz recht, pan Ignacy, i to powiedziałeś prawdę — rzekł Hebel.

— Ale ja nie mogę młodości mojej — mówił dalej Ignaś już śmielej — stracić na próbie, która by mnie do niczego nie doprowadziła, bo i cierpliwszych, i zdatniejszych, i zamożniejszych jest przede mną bardzo wielu. Ja muszę i powinienem użyć tych lat, przeznaczonych na dobicie się czegoś, tak abym miał chleb, abym miał w ręku przyszły mój los, abym ;był niezależnym i zawsze pewnym, że gdziekolwiek się obrócę, pracą i pilnością zarobię sobie i na szacunek u ludzi, i na opędzenie tych potrzeb, jakich życie wymaga. Otóż widzisz, panie Hebel, od dzieciństwa miałem skłonność do majstrowania różnych rzeczy. Kiedym był malcem, wyrabiałem nożykiem ładne krzesełka i kanapki, i stoliczki. A teraz, kiedym dojrzał, kiedym spróbował, że mnie siedzenie przy stole urzędowym nudzi i męczy, że tą drogą zwyczajną do niczego nie dojdę, kiedym się przekonał, że przy siłach, jakie mam, przy rozgarnieniu, jakiegom nabył, dawna skłonność nie opuściła mię, że kunszt stolarski będzie dla mnie i prawdziwym kunsztem, i zawodem, w którym znajdę chleb, utrzymanie i niezależność, przyszedłem prosić cię, panie Hebel, abyś mi do tego dopomógł, otworzył mi swój warsztat i swoją radą" nauką i życzliwością wyprowadził na człowieka.

Niemiec uśmiechał się z radości, gdy Ignaś mówił z ożywieniem i przekonaniem; a gdy skończył, podniósł się z krzesła, wyciągnął rękę do młodzieńca, który powstał także, i zawołał:

— No, pan Ignacy! to pan Ignacy piękne o nasze rzemiosło powiedziałeś. To jest dobre i poczciwe rzemiosło, który na cały świat daje człowiekowi chleb i znaczenie. Z taka głowa i taka rozumna ochota wyjdziesz pan Ignacy prędko na doskonałego czeladnika, a potem zrobisz taki majstersztik, jak ten, za który mnie dali trzydzieści dukatów, ale ja go nie sprzedam za sto, bo on mi dawał reputacja i ręka moja kochana Rózia, i będziesz pan Ignacy majster na cała gęba. A jak ja żyć będę i wybieramy pan Ignacy na starszy zgromadzenia, to wtenczas będziemy wypić dobra butelka wina i będziemy podać sobie ręka na dozgonne przyjaźni i szacunku.

Hebel mówił z uczuciem, a Ignaś wzruszony także tym wyrazem, jaki w twarzy uczciwego majstra widział, ściskając z wdzięcznością jego rękę, odpowiedział:

— Do tego to jeszcze bardzo daleko, panie Hebel. Ale ja nie tracę nadziei, że przy pomocy i życzliwości pana, czas mojego terminowania nie będzie tak długi, jak zwyczajnego chłopca, który ani czytać, ani pisać nie umie. Wiem ja, że czeladzi pańskiej będzie to trochę niemiło, że może zakażesz jej, aby się że mną nie tak obchodziła, jak z małymi się obchodzi. Chociaż ja potrafię sobie i ich względność zyskać, a kiedy inaczej być nie może, poddam się cierpliwie wszystkim zwyczajom warsztatu.

— Ej, pfuj, tego nie będzie — rzekł Hebel — no, troszkę tam posłuszeństwo i grzeczności dla dobrych czeladników potrzebne, żeby ich to w Oko nie kłuł, że się łamie zwyczaj i żeby każdy z ochotą pokazał, co umie. Ale nie bój się, pan Ignacy, już ja w to będę się wdawał, żeby to nie był rzecz bardzo przykra.

— Serdecznie dziękuję panu, panie Hebel — mówił Ignaś — będę się starał, żeby i oni byli ze mnie kontenci i żebyś pan nie żałował tego, że mi dopomożesz do nauki i pokierowania się.

— Ale mój pan Ignacy! jakże będzie z moje chłopcy? — zapytał zafrasowany cokolwiek Niemiec. — Czy pan będziesz ich opuszczałeś? Moja Rózia byłby bardzo z tego markotna, bo ona pan Ignacy bardzo szacowała i z jego nauka bardzo była kontenta.

— Właśnie chciałem zapytać, jakie będą warunki tej łaski, jaką mi pan wyświadczysz — rzekł Ignaś. — Płacić panu za naukę w czasie mego terminowania nie mam skąd. Ale jeżeli pan pozwolisz, powiedziałbym, jakbyśmy się ułożyć mogli.

— Powiadaj, pan Ignacy, powiadaj. Ja będę chętnie zgadzał się.— mówił Hebel nachylając się z uwagą.

— Dzieci pańskich, panie Hebel — mówił młodzieniec, któremu w tej chwili błysła śliczna twarz Julki jako przyszłej majstrowej — opuścić wcale nie myślę. Przywiązałem się do nich, bo to dobre chłopczyki, i mam nadzieję, że się i oni do mnie przyzwyczaili.

— Oni pana, pan Ignacy, bardzo kochają — odpowiedział uspokojony stolarz.

— Owszem — mówił dalej Ignaś — będę mógł im teraz być pomocniejszym, gdyż położenie moje jest takie, że prosiłbym pana, abyś mię całkiem do domu swego przyjął. Spać będę gdziekolwiek, to mi wszystko jedno, choćby w jakim kąciku na pablaczu warsztatowym).

— Pfuj, pfuj, das geht nicht! — mówił Hebel — co pan Ignacy sobie pomyślałeś? Ja na to nie będę pozwalał i ulokuje pan Ignacy z moje chłopcy, jeżeli zechciałeś.

— I owszem, to mi będzie miło — odpowiedział Ignaś uspokojony — tym lepiej będę mógł ich dopatrzyć. I jeżeli pan pozwolisz, tak czas swój rozłożę. Od piątej do wpół do siódmej będę w warsztacie. Potem będę z chłopcami pańskimi, nim pójdą do szkoły. Potem znowu udam się do warsztatu i tam już pracować będę do piątej po obiedzie. Od piątej, tak jak i teraz, zajmę się z dziećmi pańskimi do siódmej i dalej, w miarę potrzeby. Potem do dziewiątej chciałbym mieć chwilkę wolną. Czy pan się zgodzisz na taki rozkład?

— Jakby ja się nie zgodziłem, mój pan Ignacy — rzekł Hebel — na takie mądre pomyślenie. Ale co ja za to wszystko będę panu dawał?

— Dasz mi pan wiele — mówił Ignaś powstając. — Dasz mi pan stancję i stół, żebym już o tych najpierwszych potrzebach nie myślał, a w miejsce tych pieniędzy, jakieś mi dotąd płacił, dasz mi pozwolenie pracowania w swoim warsztacie i jeżeli szczerze i z serca będę uczył twe dzieci, szczerze i z serca pokażesz mi swój kunszt, nie będziesz mię zbyt długo trzymał w terminie i dopomożesz, żebym za lat parę mógł się wyzwolić i odpłacić ci potem, za twoje nauki i obchodzenie się, jako uczciwy, pracowity i zdatny czeladnik.

Niemiec wzruszony powstał z krzesła, otworzył ramiona, przycisnął do piersi śmiałego i otwartego młodzieńca i pocałowawszy go w głowę, zawołał:

— No, pan Ignacy! ja tego nie spodziewałem się, żebym ja dzisiaj się rozpłakałem jak baba. Dawaj mi pan swoja ręka. Nasza umowa skończona. Za dwa lata będziesz pan czeladnik, a potem za dwa lata będziesz majster, może najpierwszy z cała Warszawa. A jak będziemy obadwa żyli i Pan Bóg dopomoże, to ja znowu mój Frycunio oddam do terminu do pan Ignacy, a potem będziemy wybierali pan Ignacy na starszy naszego zgromadzenia i będziem wypić za zdrowie nasz uczciwy kunszt stolarski taka butelka wina, co będzie starsza niż my obydwa razem.

Ignaś ścisnął rękę rozrzewnionego Niemca, który śmiał się i płakał razem, i oświadczywszy mu, że pojutrze dopiero przyjdzie o piątej do warsztatu, prosił go, aby mu utorował tę ciężką drogę i dobre wyjednał przyjęcie.

Bohater nasz, którego kariera tym sposobem zadecydowała się i inny zupełnie wzięła kierunek, pożegnał przyszłego swojego majstra i zwierzchnika i nie śmiejąc już stanąć przed przyjaciołami swoimi i przed kochanką, aby na twarzy jago nie wyczytali wzruszenia, jakie tak stanowcza w życiu jego chwila wywołać musiała, poszedł do ogrodu Krasińskich i tam w ustronnej alei chodził poty, póki go grzechotka stróża, mającego zamknąć ogród, nie wywołała.

I różne wtedy przychodziły mu myśli. Zrobił on krok, który nosił na sobie piętno odwagi, a może i zuchwalstwa. Wypowiedział wojnę potężnym siłom, które kierują życiem zwyczajnych ludzi i na ubitych przez nałóg, modę i przesąd trzymają ich drogach. On, rodowity szlachcic, mający w imieniu swym ludzi możnych i wysoko w społeczności stojących, wyrzekał się tytułów, honorów, znaczenia i władzy, tych głównych elementów szlacheckich myśli i nadziei, do których mógłby dobić się z czasem i stanąć na równi z tymi, których nazwisko nosił. Z namysłu i przekonania rzucając tę zwykłą drogę, zniżał się do rzemiosła, nie dającego nic, prócz dobrego bytu i niezależności, i mogącego mu zamknąć drzwi tych krewnych, którzy takim wyborem niewłaściwego rodowi ich stanu mogli się obrazić i uczuć się pokrzywdzonymi.

Wszakże był to wzgląd, który go jeszcze niezbyt dotkliwie obchodził, chociaż żal mu było łaski i życzliwości kasztelana i jego córki, chociaż wiedział dobrze, że kasztelanowa, już i tak z nazwiska swego nie kontenta, nie daruje mu nigdy, że je zespolił z heblem i z dłutem, i zamknie usta mężowi i córce, gdyby, go usprawiedliwiać i w obronie jego stanąć chcieli. Ale przyszedł mu na myśl Eugeniusz, jego miłość, jego nadzieje, które mógł zniszczyć, obudzając tym bardziej niechęć matki i narażając jego dumę i wstręt do spowinowacenia córki swej z rzemieślnikiem, do uczynienia jej bratową stolarza. Czuł on wprawdzie w głębi duszy, że nadzieje brata są czcze i próżne, że to są tylko piękne ułudy, które i bez jego przyczynienia się rozprysłyby silę jak bańki mydlane; a jednak obawiał się, aby Eugeniusz nieszczęścia swego jemu nie przypisał, aby nie odwrócił od niego serca, nasiąkłego innymi widokami i celami życia, i myśli swej, nawykłej do dróg pańskich, do karmienia wysokich nadziei i planów honoru i zaszczytów.

Te obawy szczerze go zmartwiły i westchnął głęboko, pomyślawszy, że może stracić miłość brata, którego tak serdecznie kochał. Od tych smutnych myśli przeszedł do bliższych swoich stosunków. Nie wiedział, jak to postanowienie jego przyjmie Kański i jego żona, czy uprzedzenie i przesąd, od których nie są wolni, nie zmniejszy uczuć ich przyjaźni i wdzięczności, jaka mu się od nich należy; a nade wszystko, czy obojętnością swą, potępianiem jego przedsięwzięcia, wmawianiem fałszywego wstydu w serce tej, której obraz napełniał jego piersi i snuł się jak nić złota przez wszystkie jego rojenia, nie odejmą mu jej miłości i nie zniweczą tych nadziei, które go właśnie do tak śmiałego kroku ©kłoniły. „Dla zbliżenia chwili naszego szczęścia — myślał sobie — dla zapewnienia jej pokoju i dobrego bytu, dla usunięcia od jej drogiej głowy wszelkich trosk i kłopotów, jakie daje ubóstwo, stan wątpliwy i zależący od kaprysu losu i łaski ludzkiej, oddaję się pracy nieodpowiedniej może mojemu usposobieniu i moim zdolnościom, narażam się na posłuszeństwo ludziom niższym ode mnie nauką i wiadomością życia, wchodzę w społeczność uczciwą zapewne i pracowitą, ale gminną i tak różną od tej, do której przywykłem, w jakiej urodziłem się, do jakiej mogę mieć prawo; a któż wie, może i ona odwróci się ode mnie za to wszystko, co dla niej robię! Może nie umocni serca mego wejrzeniem małości, które podwoiłoby moje siły i męstwo! może pogardzi ręką stwardniałą od rzemieślniczego narzędzia, które wytrącić ma igłę z jej palców i śliczne jej ciało odzieje takimi samymi ozdobami, jakie dziś dla kawałka chleba wymyśla i nad którymi nocy bezsenne trawi! Byłby to gorzki zawód i nieszczęście, na którem może nie zasłużył". Takie i tym podobne myśli trapiły bohatera naszego, gdy chodził pod szumiącymi głucho drzewami i kiedy go późny wieczór wrześniowy chłodem owiewał i dreszczem przejmował.

Jest w guberni augustowskiej ładne i handlowne miasteczko, Wołkowyszki, ostatnie przed Wierzbołowem, gdzie jest granica pruska i komora tranzytowa towarów idących z kraju do Królewca. Miasteczko to pamiętne jest w dziejach świata. Przy wjeździe do niego stoi dawny i obszerny dwór ekonomii dóbr, które do miejsca tego należą. W roku Napoleon, przed przejściem wojsk za Niemen, miał w tym dworze główną kwaterę i stąd wysłał rozkaz dzienny do swojej olbrzymiej armii, którym ją popchnął do marszu i za Niemen przerzucił.

Przejeżdżając tamtędy, dowiedziawszy się o wielkim znaczeniu tego dworu i widząc z drogi drzwi od sali otwarte na ogród i wiodące pod ogromne lipy, które go ocieniają, zdawało się nam, że widzimy tego mocarza, pogrążonego w myślach, w owym sławnym, szaraczkowym surducie, spod którego złota wyglądała szlifa, z rękami na tył założonymi, z których w jednej rękawiczka, i że do uszów naszych dochodził odgłos jego skrzypiących butów, depczących w niepokoju żwir, którym aleja usłana. Nie czytaliśmy nigdzie, czy tak było w rzeczy samej; ale nie wątpimy ani na chwilę, że położywszy niezgrabne i gorączkowe „N" na rozkazie, który miał wkrótce postać świata odmienić, bohater ów Europy, równie jak i bohater naszej powieści, chodził długo pod szumiącymi głucho drzewami, nie postrzegłszy się nawet, że noc nadeszła, że go owiał wiatr tak chłodny, jakby się otarł o krzyże Moskwy i skąpał w falach Berezyny.

Postawiliśmy tu rzecz małą obok wielkiej, kroplę nic nie znaczącą i zaledwie widną obok masy wód głębokiego i potężnego jeziora; ale, podobieństwo jest i zbliżenie to nasunąć się nam mogło. W głośnym życiu wielkich ludzi, kierujących losami ludów, jak i w cichym biegu pojedynczego człowieka, są chwile równej ważności, są owe momenta stanowcze, które zdają się być tylko logicznym wypadkiem poprzedniczych wydarzeń, a które, według naszego przekonania, sprowadzone są tą wszechwładną ręką, która stawi nas na tym krytycznym punkcie, abyśmy mieli sposobność pokazać, czym jesteśmy i czegośmy warci. Mamy wolę iść dalej lub się cofnąć i w tym będzie zasługa naszego rozumu, naszego umiarkowania, naszej wytrwałości i cnoty; ale dochodzimy do tego punktu mimo wiedzy i woli, i stamtąd dopiero zaczyna się droga nasza własna, droga naszego wyboru, która nam zgotuje zwycięstwo lub upadek, zrobi nas godnymi nagrody lub kary. Nie jest to z naszej strony uznanie fatalizmu, którego zabrania nam wiara, jaką szczerze i serdecznie wyznajemy. Ale inaczej opatrzność i jej wyroki z wolną wolą, jaką nas Stwórca obdarzył, zgodzić się nie da: Dlatego to prosimy codziennie w pacierzu: „Nie wwódź nas na pokuszenie", co znaczy: nie stawiaj nas na tej rozstajnej drodze między użytecznym i szkodliwym, między dobrym i złym, między zgodnym i niezgodnym z Twoją wolą, abyśmy nie wybrali tego, co nas zgubi, co się zrządzeniu Twojemu sprzeciwia.

Ignaś postawiony na tym stanowczym punkcie uprzytomnił sobie żywiej wszystkie trudności i następstwa, jakie na drodze tej miał znaleźć. Myślał on o nich i dawniej, gdy plan jego dojrzewał, ale nigdy nie widział ich tak jasno, jak w tym momencie, gdy myśl miała się zamienić w czyn, gdy już nie można się było cofnąć bez obwinienia się o słabość, o płochość i nierozwagę. Nie dziw więc, że się zafrasował, że się zawahał, że były minuty, w których trwoga jakaś i niemoc brała górę nad siłą woli i przekonaniem. W każdej walce, jaką człowiek nowy stacza z dawnym w chwili przeradzania się, jest to samo. Należy mu więc przebaczyć, że noc tę przepędził bezsennie, jak może bezsennie przepędził i swoją noc w wołkowyskim dworze ów mocniejszy od niego brązowy człowiek, który dziś stoi na Kolumnie Wandomskiej. Nie godzi się brać mu za złe, że chwiejącym się krokiem, z zasępionym czołem przyszedł nazajutrz do biura i naczelnikowi swemu drżącą ręką prośbę o dymisję podawał; że równie drżąc, nieśmiały i blady, przyszedł na obiad, nic w usta wziąć nie mógł i na zapytania troskliwych o niego kobiet, prawdą odpowiedzieć nie śmiał. Nieznacznie tylko poglądał on na twarz kochanki, chciał przeniknąć do głębi jej serca i wybadać jej myśli, nimby się odważył wręcz; powiedzieć jej, co zrobił i co dla jej szczęścia przedsięwziął.

Dopiero przy końcu obiadu wszystko się wyjaśniło. Przyszedł Kański także zasmucony i poglądał przez niejaki czas milcząc na przyjaciela.

— Co się wam stało — rzekła Paulinka — żeście oba jak: nieswoi?

— Mnie się nic nie stało — odpowiedział Kański — ale zdaje się, że Ignaś nie powinien był tak postąpić, jak postąpił. Ja żywszy jestem od niego, a jednak dałem dowód większej cierpliwości. On zawsze więcej miał ode mnie rozsądku, choć młodszy, a jednak zdaje mi się, że dziś na mnie kolej powiedzieć mu, że głupstwo zrobił.

Julka patrzyła na jednego i drugiego, nie dowierzając, aby Ignaś mógł coś nierozsądnego zrobić, a Paulinka zapytała:

— Cóżeś ty takiego, braciszku, zrobił, że aż Oleś nazywa to głupstwem?

Gdy zapytany nie odpowiadał, Kański rzekł:

— Widzisz, nie śmie ci nawet powiedzieć. To ja ci powiem. Podał prośbę o uwolnienie się z biura. A w biurach naszych niedługo się nad tym namyślają, czy uwolnić kogo, czy nie, i już dymisja jego napisana; widziałem ją na własne oczy.

— Uwolniłeś się, braciszku, od służby? — zapytała Paulinka ze zmartwieniem.

— Uwolniłem się — odpowiedział Ignaś nie patrząc na nikogo.

— I na cóż to proszę cię! — rzekła znowu — czyż można było tak się prędko zniecierpliwić, kiedy są tacy, co po dwa i po trzy lata czekają na diety?

— Musiał mieć Ignaś ważny powód, kiedy tak postąpił — rzekła żywiej Julka i na twarz jej wystąpił rumieniec, który ją dziwnie piękną zrobił. Młody człowiek podniósł na nią wdzięczny wzrok i w oczach jej czytając aprobację swego postępowania, rzekł śmielej:

— Mam inne zamiary, do których mi aplikacja w biurze przeszkadzała i dlatego uwolniłem się.

— Masz zamiary i taisz się przed nami? — rzekł Kański — czy myślisz opuścić Warszawę?

— Me myślę wcale — odpowiedział prędko Ignaś widząc, że twarz Julki nagle pobladła.

— A cóż będziesz robił? — rzekł Kański z takim akcentem, jakby był kontent, że mu się choć raz zdarzyło mieć górę nad rozsądniejszym od siebie przyjacielem.

— Będę terminatorem — odpowiedział Ignaś czerpiący odwagę w twarzy kochanki.

— Terminatorem! — zawołał Kański z podziwieniem — pomieszało ci się w głowie albo sobie z nas żartujesz.

— Ani jedno, ani drugie — odpowiedział Ignaś odważnie, choć się pierś jego ściskała i wszystkie te myśli, jakie go całą noc trapiły, falą napłynęły znowu do jego głowy. — Do urzędu i płacy za ten trud nie dobiję się nigdy, a potrzebuję chleba, utrzymania zabezpieczającego mój pokój, potrzebuję niezawisłości od zmiennej protekcji i niestałej łaski tych, co sami awansując, nie myślą nigdy o tych, których by awansować należało, gdyż głodni i obdarci. Dość już mam tej próby, którą przebyłem. Spróbuję jeszcze tego, co mnie nie skrzywdzi, bo żadna praca nie krzywdzi nikogo, a prędzej i pewniej doprowadzi mię do tego celu, do którego dążę. Umówiłem się więc z tym zacnym stolarzem, którego dzieci uczę, że on nawzajem będzie mię uczył swego rzemiosła i za dwa najdalej lata wyzwoli mię na czeladnika. Dobry czeladnik zarabia dwa do trzech dukatów tygodniowo, co czyni przeszło dwa tysiące pięćset złotych na rok i jest już utrzymaniem pewnym i zależącym tylko ode mnie, od mojej pilności i przemysłu, a więcej od nikogo. Za rok potem, lub najdalej za dwa, mogę zostać sam majstrem i być już pewnym, że gdziekolwiek się obrócę, będę miał chleb dla siebie i dla drugich i przyjdę z czasem do uczciwego dostatku, do jakiego każdy człowiek, szanujący swoją niezależność, dążyć powinien.

Ignaś mówił z coraz większym ożywieniem, bo widział w oczach Julki, że go pojmuje, że zrozumiała dobrze, iż wszystko to jest dla niej. Kański kiwając głową, rzekł:

— Ignasiu, Ignasiu! boję się bardzo, czy się nie łudzisz. Łajałeś mię nieraz, że każdej nadziei wierzę, jak ewangelii. Prawda, było to kiedyś. Dziś bieda wykurowała mię z tej choroby. Ale bodaj, czyś ty w nią nie wpadł i czy nie będziesz musiał spotkać się z taką samą kuracją, jaka mnie wyleczyła. Daj to Boże, żeby tak nie było. Słuchając cię, zdaje się, żeś wszystko dobrze obmyślał i wyrezonował. A jednak nie gniewaj się na mnie, że powtórzę, com z początku powiedział: Poczciwy mój, rozsądny przyjacielu! podobnoś ty wielkie głupstwo zrobił.

— I mnie się to nie podoba, mój drogi braciszku — rzekła smutno Paulinka — i przepraszam cię, że tobie, coś dla nas taki dobry, co nas tak kochasz, ośmielam się zrobić uwagę. O! jeżeli jeszcze czas, usłuchaj nas, Ignasiu, i cofnij się w tym przedsięwzięciu, które cię postawi daleko niżej, niż dziś stoisz, i które nie odpowiada ani twemu imieniowi, ani usposobieniu, jakieś odebrał.

— Nie słuchaj jej, Ignasiu! — rzekła wówczas z mocą Julka i oczy jej wyiskrzyły się jakąś dziwną odwagą i postanowieniem. — Takie serce, jak twoje, wszędzie będzie na swoim miejscu, każdą pracę uszlachetni, każdy uczciwy zawód ozdobi. Imię, to rzecz piękna, kiedy do niego przyłącza się zasługa, a bez tego jest tylko znakiem, który rozróżnia jednego człowieka od drugiego, nic więcej. Twoja nauka, usposobienie twoje, także nie zginie, owszem, rzemiosłu twemu przyda znaczenia, podniesie je myślą i tym widniejszym i szacowniejszym w oczach ludzkich uczyni. Bądź śmiałym, braciszku, i trwaj w swoim postanowieniu, bo to postanowienie dobre i przywiązania naszego dla ciebie i szacunku tych wszystkich, co cię znają, ani na włos nie zmieni. Może nie tak prędko, jak sobie wyobrażasz, staniesz na tym punkcie, do którego dążysz — dodała czerwieniąc się i spuszczając oczy. — Ale o tym nie myśl; czy za lat trzy, czy za cztery, czy za sześć i więcej zyskasz tę niezależność, której pragniesz, to...

— To co? oratorko! — przerwał jej Kański śmiejąc się — (poczekaj, ja dokończę... to Julia Jelewska, szlachcianka z ojca i z matki, czekać na ciebie będzie i poda rękę majstrowi kunsztu stolarskiego.

— Jakbyś wiedział, że czekać będę i podam mu rękę, która jeżeli teraz nie tak pokłuta igłą, jak dawniej, to jemu się należy — odpowiedziała z ogniem determinowana dziewczyna. — A że potrafię być taką majstrową, że mnie będziesz szacował, choćbyś był radcą i referendarzem; to tego możesz być pewnym.

— Będę was oboje kochał i szacował — rzekł prędko Kański — ale zawsze bym wolał, żeby on był radcą, a ty radczynią, — Dla mnie to wszystko jedno — odpowiedziała z postanowieniem Julka wyciągając rączkę do uszczęśliwionego kochanka. — Czymkolwiek będzie, zawsze będzie dla mnie takim, jakim go dziś widzę.

— Dziękuję ci, Julciu! nie zawiodłaś moich nadziei. Teraz jestem pewny, żem dobrze zrobił — rzekł młody człowiek z ufnością i uspokojeniem.

— Boś to zrobił dla mnie — odpowiedziała głośno i czerwieniąc się — a cokolwiek dla mnie w życiu uczynisz, to bądź pewny od, dziś, że to zawsze uważać będę za dobre. Takie serce jak twoje nie myli się, taka głowa jak twoja nie błądzi. To moja wiara i przekonanie.

Po tych słowach wszyscy się uspokoili, wszyscy się porozumieli i podawszy sobie ręce na zakład wiecznego szacunku, przyjaźni i miłości, bądź co bądź, zaczęli wesoło i otwarcie o dalszych Ignasia rozmawiać (projektach. A gdy jeszcze dowiedzieli się od Julki, która w tak uroczystej chwili sekretu dotrzymać nie mogła, że cały swój dochód złożył w jej ręce, aby im dopomóc do utrzymania domu; że sobie nie zostawił nic i dlatego poddaje się takiej ciężkiej pracy, aby im było lżej, wtedy dopiero Kański i jego żona zrozumieli charakter i serce bohatera naszego i dzień ten, którego się tak obawiał, skończył się dla niego takim uczuciem własnej godności, szczęściem tak wysokim i czystym, jakie rzadko kiedy, a może i nigdy nie przestępuje progów, których broni szwajcar i które ciżba galonowana zalega.

Nazajutrz o godzinie piątej rano wszedł Ignaś wesoły i spokojny do warsztatu pana Hebla. Najstarszy czeladnik, tak nazwany po naszych warszawskich warsztatach, gdzie cała nomenklatura jest niemiecka, Werkführer, a przekręconym przez chłopców i młodszą czeladź wyrazem „Wegkwir", przyjął go dość chmurnie i oficjalnie, inni zaś czeladnicy lub wcale na niego nie zważali, lub poglądali z ukosa, lub poświstując przy rozpoczynającej się robocie i ruchu warsztatowym, mówili wpółgłośno: „Obaczymy, czy tu panicz wytrzyma. Na diabła nam panicze, nam trzeba chłopców, nie paniczów uczonych. i mądrych. Łacina tu nie pomoże."

Takie i tym podobne szepty i rozmowy, przy tym przebieganie mu poprzed nosem chłopców i chichotanie w oczy, zasępiły cokolwiek bohatera naszego i pokazały mu, że nie po różach przejdzie ten czas próby i nauki. Najwięcej go zastanowiło obejście się z nim kierującego warsztatem czeladnika, pana Antoniego Adwentowicza, którego znał, który z nim dawniej wcale inaczej się obchodził, który go nawet nieraz chwalił i zręczność jego podziwiał, kiedy przez ciekawość zachodził do warsztatu, brał się do hebla i dłutem lub piłką manewrował. Nie zważając więc na to przywitanie, tak nieprzychylne, reszty przyszłych swych kolegów, przystąpił do Adwentowicza i rzekł mu grzecznie:

— Panie Adwentowicz, zapewne pan Hebel uprzedził pana, jako zawiadującego warsztatem, o moim zamiarze zostania tu uczniem stolarskim.

— Chłopcem! chłopcem! małym — zawołało kilka głosów między czeladnikami, a malce powtórzyli śmiejąc się — małym! małym!

— Moje chłopczyki — rzekł Ignaś do malców — kto mały, to mały, a kto już wyrósł, to małym być nie może. Ale równie mały, jak i duży, kiedy nic nie umie i przychodzi uczyć się, nazywa się uczniem.

— Chłopcem, chłopcem — powtórzyli czeladnicy.

— Dziękuję panom, że mię oświecacie — rzekł Ignaś z postanowieniem niestracenia zimnej krwi i przytomności umysłu — będę więc odtąd nazywał się chłopcem, jeżeli się panom tak podoba i taki jest w warsztacie zwyczaj. Uczniem nazwałem się jedynie dlatego, że postanowienie księcia namiestnika z roku dla zgromadzeń rzemieślniczych nazywa uczniami tych, co się chcą uczyć rzemiosła.

Piękna jego postawa, zimna krew i grzeczność, wzięły górę nad nieokrzesaniem i chęcią widoczną odstręczenia ukształconego młodzieńca od zawodu, gdzie potrzeba było tylko zręczności i czasu. Prawie wszyscy więc umilkli, a jeden z czeladzi szepnął do drugiego:

— Mądra bestia!

— Dajcie pokój, to jakiś tęgi chłopak. Nie będzie nam z nim źle — odpowiedział drugi głośniej, i wszyscy łaskawiej poglądać na niego zaczęli. Ale najstarszy milczał i swoje robił. Był to człowiek już niemłody, słuszny, barczysty, z dużymi wąsami, które mu dodawały powagi i twarz jego przystojną zdobiły. Miał na sobie czystą i dość cienką koszulę, popielaty fartuch z napierśnikiem okrywał całą przednią część ciała i spadał niżej kolan, a rękawy od koszuli zagarnięte ku łokciom, okazywały ręce silne, żylaste i od pracy tak w muskularnej swej części wydatne, że mogłyby służyć za model dla snycerza, gdyby chciał rękę gladiatora urobić. Ignaś zwrócił się znowu ku niemu i rzekł:

— Jakże, panie Adwentowicz, czy pan Hebel nic panu o mnie nie mówił?

— Najsamprzód — odpowiedział gburowato starszy czeladnik, robiąc swoje i nie patrząc na młodego człowieka — trzeba, żebyś aspan wiedział, że jak skoro tu przyszedłeś jako uczeń stolarski, to już tu dla aspana nie ma ani pana Adwentowicza, ani pana Hebla, ale jest pan Werkführer i jest pan. majster. Zrozumiałeś mię aspan?

Wszyscy zaśmieli się głośno, a szczególniej małe chłopaki zachichotali klaszcząc w ręce, a jeden z tygielkiem pełnym kleju przebiegając mu przed nosem nastąpił na nogę. Ignaś usunął się spokojnie i odpowiedział:

— Zrozumiałem, panie Werkführer, i teraz zapytuję pana, czy pan majster dał panu jakie względem mnie polecenie?

— A jeżeli dał, to co? — zapytał, zawsze zajęty robotą swoją Adwentowicz.

— To proszę mi rozkazać, co mani robić — odpowiedział Ignaś, którego słusznie moglibyśmy nazwać teraz bohaterem naszym.

— Niech panu Dylewiczowi buty wyczyści — zawołał jeden z chłopaków.

— Niech biegnie po frisztyk dla pana Fryca — mówił drugi.

— Niech, wody przyniesie do warsztatu — odezwał się trzeci.

— Milczeć, smarkacze! — krzyknął zawiadowca i obracając się do nowicjusza, któremu trochę krew szlachecka zaczynała bić do głowy, dodał: — Rozkazuję aspanu najpierwej, żebyś zdjął ten surducik paniczowski, bo on się tu nie zda, a przywdział oto ten fartuch, który ci pani majstrowa przysłała, za co pójdziesz potem i podziękujesz jej. Zrozumiałeś aspan?

— Zrozumiałem i wykonam — odpowiedział Ignaś, zrzucił surdut i przywdział fartuch popielaty nowy i ładny, na co inni kiwali głowami i szeptali sobie po cichu.

— Po drugie — mówił dalej Adwentowicz — ten kapelusz i laseczkę sprzedaj sobie albo daruj komu, albo sobie schowaj, jak się za lat kilka wyzwolisz, jeżeli nie wyjdzie z mody. A teraz kup sobie aspan czapeczkę i w niej chodź. Bo jak cię kto obaczy w kapeluszu, a szczególniej z laską, to jak przyjdzie do ferglajchu) na gospodzie, to wtenczas, nie Haska będzie w robocie, ale co innego. Zrozumiałeś aspan?

— Zrozumiałem, panie Werkführer — powiedział Ignaś — jutro będę miał czapkę, a z laską nikt mię nie obaczy.

— Po trzecie — mówił dalej Werkführer kontynując swoje zajęcie — nie dość jest mieć czapkę, ale trzeba jeszcze, żeby pod tą czapką nie było wróblów. Zrozumiałeś aspan?

— Niegrzecznym nigdy nie byłem dla nikogo — odpowiedział Ignaś.

— Pokornym być trzeba i uległym, nie tylko grzecznym — mówił Adwentowicz. — W warsztacie słuchać, co każą, na ulicy każdemu starszemu się ukłonić. A starszym teraz dla aspana jest pan majster, pani majstrowa i każdy z towarzyszów, to jest z czeladzi ferglajchowanych, nie tylko tutejszych, ale, z innych warsztatów, jak ich poznasz. Bo jak przyjdzie do ferglajchu, a zajdzie skarga za hardość, za nieposłuszeństwo, za jaką kłótnią, to znowu będzie robota.

Chłopców cieszyło to niezmiernie i pokazywali gestami, jaka to będzie robota, a Ignasia te morały i powaga, z jaką mu były dawane, zaczynały już zajmować i bawić. Nie pokazał jednak tego po sobie, ale zachowawszy minę skromną i pokorną, uchylił głowę na znak, że pojął i zapamięta.

— Po czwarte — mówił dalej Adwentowicz — fajki palić nie wolno tu w warsztacie nikomu, ani mnie, ani nawet panu majstrowi. Gdzie indziej wolno jest palić, ale dopiero po ferglajchu. Uczeń, czyli chłopiec, jeżeli postrzeżonym będzie z fajką i oskarżą go, że palił, to palą go za to w gospodzie. Zrozumiałeś aspan?

— Przepis ten tym. łatwiej mi będzie wykonać — odpowiedział Ignaś z uśmiechem — żem nigdy tej skłonności nie miał i nałogu tego nie zaciągnąłem.

— Tym lepiej dla aspana — rzekł serio Adwentowicz. — Po piąte, cokolwiek się tu zrobi w warsztacie, to wolno aspanu widzieć i kiedyś mądrzejszy od innych, myśleć sobie, co ci się podoba; ale uwag starszym robić nie wolno, bo to hardość; wynosić sekretów z warsztatu także nie wolno, tak jak i ze szkoły, gdzie aspan tyle lat byłeś i musiałeś się tego nauczyć, co i my wiemy, że żeby cię pieczono i smażono w smole...

— Nie powiadaj, co się dzieje w szkole — krzyknął cienkim głosem jeden malec, a inni chichotać zaczęli.

Adwentowicz zawołał chłopca do siebie, pokręcił go za ucho tak, że się aż rozpłakał, i dodał patrząc groźnie na innych:

— A starszemu, błaźnie, nie przerywaj, kiedy mówi. To także nauka.

Malec poszedł w kąt szlochając, inni umilkli i wzięli się do roboty, a surowy zawiadowca obracając się do młodego człowieka, który pokonywał, jak mógł, przykre wrażenie, jakiego doznał, mówił dalej:

— Otóż, jak ze szkoły, tak z warsztatu nic wynieść nie wolno i plotek nie robić, ani przed majstrem, ani przed majstrową, ani przed ich dziećmi, ani przed nikim. Zrozumiałeś aspan?

— Zrozumiałem i to, i zajmę się tylko tym, co się mnie tyczeć będzie — odpowiedział Ignaś.

— To i dobrze — odpowiedział Adwentowicz — zajmiesz się aspan tym, co ci każą. A teraz rozpatrz się w warsztacie i staraj się go poznać cokolwiek, żebym jutro nie musiał gadać trzy razy i żebyś mię zrozumiał, jeżeli o co zawołam.

I to powiedziawszy odwrócił się i zaczął obchodzić stoły warsztatowe, przypatrując się robocie innej czeladzi i wydając jej dyspozycje. Ignaś tymczasem przypatrywał się pilniej temu nowemu miejscu swojej działalności, które znał powierzchownie, a które teraz w najdrobniejszych szczegółach poznać był obowiązany.

Warsztat pana Hebla mieścił się w jednej wielkiej sali, zajmującej całą szerokość domu i mającej osiem okien w dwóch przeciwległych sobie ścianach, po cztery w każdej. Środkiem sali szedł rząd słupów, podpierających belki ścieli, a do kilku z nich, równie jak do belek przymocowany był pablacz, to jest druga ściel, odległa od pierwszej na dwa łokcie, a na cztery lub pięć łokci szeroka i nad częścią środkową sali wisząca. Tam się suszyły deski i inny drewniany materiał, tam się składały części mebli, spojone z sobą klejem, ujęte w śruby dla wyschnięcia, tam były także sienniczki chłopców, wypchane wiórami, ich kuferki, jeżeli który je miał, i inne mniej potrzebne graty.

W lecie chłopcy sypiali zwykle w warsztacie samym na wió rach, które raniutko musieli wymieść i w miejsce na to przeznaczone złożyć; ale w zimie dla ciepła zwykle sypiali na pablaczu. Mniejszych takich miejsc, do suszenia materiałów i sklejonej roboty, przymocowanych do belek i wiszących w różnych punktach sali, było kilka; ale tam już nie wolno było nikomu włazić i lokować się na noc, gdyż tam składały się delikatniejsze roboty, potrzebujące ciepła, i droższy materiał. Przy drzwiach wchodowych było ognisko, jakby wielki i (głęboki kominek, na którym od rana do nocy palił się nieustanny ogień, utrzymywany kawałkami odrzynanego drzewa i nieskończoną ilością wiórów, mnożących się ciągle i zaścielających całą niemal podłogę sali. Ogień ten potrzebny był do utrzymania kleju w ciągłym rozczynie i zgartywał się pod płytę żelazną, przymurowaną przy kominku i mającą w sobie dziesięć kamforek, w której każdej tkwił miedziany tygielek z rączką, mający w sobie rozpuszczony i gorący karuk. Utrzymywanie tego wiecznego ognia, jak na zamku Swiętoroga, dopilnowanie leimtyglów, aby każdy miał w sobie dostateczną ilość rozpuszczonego kleju, i podawanie go natychmiast, jeśliby który z czeladzi o klej zawołał, było obowiązkiem chłopców w pierwszym roku ich terminowania. Oni także musieli opalać w jesieni i w zimie cztery piece żelazne, w stosownych punktach sali umieszczone, pilnować, aby ciepło było zawsze umiarkowane, aby od przepalonego pieca nie było swędu, aby wióry od pieców były zawsze odmiecione i wszelki palny materiał od. nich odsuniony.

Te były pierwsze zajęcia, które czekały, bohatera naszego i które mu jeden z czeladzi złośliwie wskazał, chcąc go zniecierpliwić i może jaką ostrą odpowiedź wywołać. Ale Ignaś postanowił być umiarkowanym, a w cierpliwości i milczeniu utrzymywał go obraz jego przyszłej, tak odważnej i ślicznej majstrowej, który mignął przed jego myślą i wczorajszą rozkoszną chwilę przypomniał.

Rzędem, między oknami i pablaczem i po obu jego stronach, stało dziesięć stołów warsztatowych, a przy każdym z nich był czeladnik i jeden ze starszych terminatorów. Oprócz tego było pięć oddzielnych stołów, gdzie pracowali terminatorowie, kończący już swą naukę i mający się wyzwolić; w dogodnych zaś punktach i widnych były dwa przyrządy osobne; przy jednym, z nich zajętych było dwóch rzeźbiarzy modelujących i wyrzynających rozmaite ozdoby do kosztowniejszych mebli; przy drugim zaś był biqgły tokarz.

Każdy stół warsztatowy miał należącą do siebie szafę zamykaną, w której porządkiem systematycznym, od większych do drobniejszych, uszykowane były wszystkie narzędzia podręczne i potrzebne do rzemiosła, nazywające się z niemiecka i dziwacznie często przez tutejszych robotników przekręcone. Tam to stały, jak książki w bibliotece, schrubhuble, schlichthubie pojedyncze i dubeltowe, putzhuble, karnizhubie, hohlkelhuble i dime, w liczbie kilkunastu gatunków i modyfikacyj; tam świeciły szmelcowanymi boki i ostrymi zębami piły i piłki, jak erteisega, schlitzs e g a, sh w e i f s e g a, as a t z s e g a, szeroka jak ogon lisi fuchsschwantzsegaitd.; tam sterczały we właściwym miejscu dłuta i dłutka, świdry, raszple, pilniki rozmaitej wielkości i formy; winkelmassy, czyli węgielnice, streichmassy do oznaczania linij, młotki, cyrkle itp. Każda taka szafa znajdowała się pod kluczem czeladnika stołu warsztatowego, do którego należała, i on odpowiedzialnym był za całość narzędzi, które odbierał pod rachunkiem. Pod tym względem w warsztacie pana Hebla była ścisłość największa i częste odbywały się rewizje.

Oprócz tych szaf pojedynczych była jedna większa, ogólna, mieszcząca w sobie narzędzia nie tak często używane, a także zapas zwyczajnych naczyń, służący do zapełnienia tych, które się przez użycie lub jaki przypadek uszkodziły. Po dziesięć i piętnaście egzemplarzy jednego gatunku heblów, piłek, raszpili, pilników, dłut, centrumbohrerów, lefelbohr e r ó w, schnekenbohrerów, schneidbohr e r ó w i innych świdrów ręcznych, stało tam obok siebie w największym porządku i czystości. Szafa ta była pod kluczem pana Adwentowicza, i on w miarę potrzeby wydawał z niej żądane naczynia.

Przy każdym stole były jeszcze schraubzwengi większe i niniejsze, służące do ześrubowania części wziętych na klej, schraubknechty, którymi zmocowywały się rzeczy większe; a przy stole zawiadowcy stała machina, zwana schraubock, która przyciskała do desek forniry i wyrównywała je, i drugi przyrząd, nazwany keilbock, który służył do regularnego kłucia drzewa i wbijania klinów.

Takiego mniej więcej składu, jak tu pokrótce opisaliśmy, bojąc się większą dokładnością znużyć czytelników, było to miejsce, gdzie bohater nasz miał przepędzić kilka najpiękniejszych lat życia, gdzie spodziewał się znaleźć to szczęście, jakie mu się wczoraj tak pięknie uśmiechnęło, a gdzie, jak to widzieliśmy, mimo zapewnień pana Hebla, tak go surowo przy . jęto i charakter jego i wytrwałość na ciężką wystawiono próbę.

Nie zrażając się jednak tym wszystkim, nie odstręczając się niechętną odpowiedzią to tego, to owego czeladnika, których o nazwisko i użycie rozmaitych naczyń zapytywał, poprzestał na przypatrywaniu się i przysłuchiwaniu rozkazom wydawanym młodszym terminatorom, i z nich mimo chęci swoich przyszłych kolegów to i owo zmiarkował i zapamiętał.

Wpół do siódmej zrzucił fartuch, wziął surducik i opowie dział się Adwentowiczowi, że idzie wysłuchać lekcyj dzieci pana majstra. Wychodzącego pożegnano znowu szyderstwem:

— Adie, adie! — wołali do niego chłopcy.

— Upadamy do nóg pana dobrodzieja — mówili śmiejąc się niektórzy czeladnicy.

Ignaś nic nie odpowiadając wyszedł, ciekawy, jak też go dziś pan Hebel przyjmie. Ale i ten kiwnął mu tylko głową nic zupełnie nie mówiąc; a gdy się zajęcie z dziećmi skończyło, kazał mu podać filiżankę kawy i na powrót do warsztatu wyprawił. Taką samą powagę i milczenie zachował majster o godzinie pierwszej przy obiedzie, gdzie go poniżej Adwentowicza, który także przy stole pana Hebla siadał, posadzono.

Pomimo tych przykrości, doznał jednak i tego dnia pewnego wynagrodzenia, posunąwszy się cokolwiek w znajomościach w powołaniu jego najistotniejszych. Skoro bowiem powrócili do warsztatu i młody człowiek przywdział fartuch, pan Adwentowicz nachmurzywszy czoło gorzej niż zwykle, rzekł:

— A pódź no aspan tu.

— Co pan Werkführer każe — zapytał Ignaś przystępując do milczącego przez chwilę starszego czeladnika.

— Co każę, to aspan zaraz usłyszysz, tylko nie dopytuj się, bo tego nie lubię — odpowiedział mu ostro, a wszyscy poglądali uśmiechając się i oczekując, co to z tego będzie. Zawiadujący warsztatem otworzył szufladkę swego stolika, który jemu tylko jednemu służył, wyjął z niej listę narzędzi znajdujących się w jego szafie i dodał — powyjmuj wszystkie naczynia z mojej szafy i złóż tak, jak idą po sobie na tym oto próżnym stole. Wyczyść mi aspan szafę dobrze z kurzawy i poustawiaj mi narzędzia na miejsce w takim porządku, jak tu napisano, opatrzywszy wprzód każde dobrze. Jeżeli które zardzewiałe albo gdzie nadpsute, to masz ołówek i w rejestrze położysz tam krzyżyk lub inny jaki znak. Zrozumiałeś mię aspan?

— Zrozumiałem, tylko...

— Tylko co? — przerwał mu surowo Adwentowicz, a inni parsknęli głośnym śmiechem.

— Nie wiem, czy trafię, jak się które narzędzie nazywa — rzekł Ignaś czerwieniąc się.

— A oczy od czego? — rzekł wąsaty Werkführer — w szkołach aspan byłeś, czytać zapewne umiesz i na numerach się znasz.

To powiedziawszy odwrócił się, ale Ignaś nie dostrzegł, że się uśmiechnął pod wąsem.

Wziął się Ignaś z obawą do tej roboty, pewny, że umyślnie dana mu była na to, aby mu pokazać całą trudność zawodu, do którego zaufany w swym usposobieniu i naturalnej skłonności wziął się za późno, i żeby go narazić na śmiech tych, co choć od niego młodsi i mniej uczeni, a jednak więcej już umieją i lepiej by się z danego polecenia wywiązali. Ale gdy jedno i drugie narzędzie wyjął i dobrze mu się przypatrzył, postrzegł, że na każdym z nich był numer odpowiadający numerowi spisu. To postrzeżenie ośmieliło młodego człowieka i zrobiło go panem zajęcia, które mu polecono. Do godziny piątej pracując bez przerwy, przypatrując się pilnie każdemu naczyniu, porównywając numer jego z numerem rejestru, nie tylko że się nie splątał, ale oczyściwszy szafę, każdą rzecz na powrót na swoim miejscu postawił, obeznał się znacznie z tym arsenałem stolarskim i niemal połowę nazwisk, śmiesznej tej i utrudzającej niepotrzebnie polskiemu robotnikowi zawód jego nomenklatury, zapamiętał.

— Skończyłem już, panie Werkführer — rzekł Ignaś, gdy uderzyła godzina piąta. — Teraz pójdę na korepetycję do dzieci pana majstra.

— A to idź aspan — odpowiedział z powagą starszy czeladnik — a fartuch złóż tu na moim stole. A podziękowałeś pani majstrowej?

— Nie zapomniałem o tym — odpowiedział młody człowiek i odziawszy się i wziąwszy kapelusz i laseczkę ukłonił się grzecznie starszemu i tym z panów czeladzi, którzy byli bliżsi i na niego patrzyli, i wyszedł. Gdy drzwi zamknął, Adwentowicz rzucił okiem na swoją szafę w doskonałym znajdującą się porządku i znowu się nieznacznie uśmiechnąwszy, poszedł do stołów terminatorów rozmaite im dając rozkazy; a czeladnicy inni i chłopcy zeszli się koło szafy Werkführera, przypatrywali się robocie nowego ucznia i kiwając głowami mówili:

— Oho! prędko bestia da sobie radę, nie bójcie się. Jakoż na drugi dzień przyjęli go obojętnie i z niechęcią, ale bez tych przekąsów i śmieszków, które wczoraj tak heroicznie wytrzymał. Adwentowicz równie nachmurzony, jak dnia wczorajszego, przywołał go do siebie i rzekł:

— Pomieszałeś mi tam aspan naczynia i nie wszystko tak ustawiłeś, jak trzeba. Nie wszystkie także oznaczyłeś nadpsute, tępe i pordzewiałe. Wyłóż jeszcze raz i przepatrz lepiej — i rzucił mu znów rejestr i klucz od szafy, i odszedł.

Ignaś nie bardzo był niekontent z tego rozkazu, dającego mu sposobność lepszego jeszcze obeznania się z tym, co było najistotniejszym. A choć mu się wydawało, że szafa jest w porządku i że polecenie to dane mu było jedynie w chęci pokazania wyższości i znudzenia go jednostajnym zajęciem, wziął się jednak do roboty z ochotą i taką uwagą, aby mógł jak najwięcej skorzystać. Gdy więc wyłożył znowu na stół wszystko w porządku i starał się wbić sobie w pamięć owe stameizy, uhrfedry, knyple, cykldngi, cyklingstale, rozmaitej formy i wielkości f ee, gormassy, schnejdmassy, richtholze itd., na których poznaniu i nauczeniu się jako tako ich nazwisk, zwyczajni chłopcy rok i dwa niepotrzebnie trawią, postrzegł, że o kwadrans na siódmą wczorajsza scena, którą miał za przypadkową, powtórzyła się znowu. Pan Adwentowicz stanął na środku warsztatu i zdjąwszy czapeczkę i trzymając ją w górze w prawej ręce, krzyknął na cały głos: „Frusztick!" Wtedy wszyscy chłopcy i młodsi terminatorowie, rzuciwszy każdy swoją robotę, wypadli do drzwi i w kilka minut ten temu, ten owemu czeladnikowi przyniósł śniadanie. Gdy Ignaś na to hasło nie ruszał się z miejsca i swoje robił, jeden z czeladników, pracujących przy warsztacie najbliższym, przystąpił do niego z hardą miną, położył mu rękę na ramieniu i rzekł:

— He! paniczu! nie słyszałeś? idź mi po śniadanie. Bohater nasz porwał się z miejsca zaczerwieniony i byłby zapewne wyszedł z cierpliwości, ale w tej chwili Adwentowicz odezwał się surowo:

— Panie Batogowski! widzisz pan, że chłopak zatrudniony z mojego rozkazu i zaraz pójdzie do dzieci pana majstra.

Te słowa i mina Werkführera zwróciły czeladnika na swoje miejsce, a młodemu człowiekowi, który uczuł, jak trudnym jest jego położenie, dały czas do pomiarkowania się i ochłodzenia szlacheckiej i upokorzonej piersi.

Gdy się czas śniadania rzemieślników kończył, wtedy znowu Werkführer stanął na środku sali, zdjął czapkę i krzyknął: „Aus!" i chłopcy rzucili się do sprzątania resztek jadła, czeladnicy stanęli każdy przy swoim warsztacie i wszystko do dawnego wróciło porządku.

Po obiedzie, gdy szafa już była uporządkowana, rzekł Adwentowicz do Ignasia, który z jego rozkazu heblował schrubhublem daną sobie deskę:

— Chodź no aspan. tu. Oto masz klucz do tej wielkiej szafy. Przynieś mi stamtąd dwie cyklingi, fejlę półokrągłą, sznycer, dwa gradhuble i jeden lochbeutel. Czekaj aspan. Powtórz, czego żądam.

Ignaś wziął klucz i powtórzył.

— No, dobrze, ruszajże aspan teraz i nie guzdraj się, bo mi pilno — dodał Adwentowicz i znowu uśmiechnął się nieznacznie, gdy się młody człowiek odwrócił i gdy inni, którzy rozkaz słyszeli, patrzyli ciekawie, jak też się sprawi. W kilka minut żądane narzędzia złożone były na stoliku Werkführera, który je obejrzał i dodał: — No, dobrze. Wyjmże teraz aspan z mojej szafy takie same, zanieś je tam i schowaj, a te połóż tu na ich miejsce.

I znowu zaczęły się gadania, ale już cichsze między czeladzią, a ten i ów mówił do sąsiada:

— Sprytna kanalia! paniczyk! jak on to prędko zmiarkował.

Takie było postępowanie Werkführera względem bohatera naszego, surowe, groźne prawie i nieubłagane. Ale przynosiło mu. tę korzyść, że inni widząc, jak się z nim obchodzi starszy czeladnik, jak obojętnie traktuje go majster, który wiele razy wszedł do warsztatu, żadnej na niego nie zwracał uwagi, sami złagodnieli względem młodzieńca, którego każdy z nich w duszy uznawał od siebie wyższym moralnie i umysłowo, prawie go żałowali, a ten i ów chętnie pomagać mu i w naznaczonej robocie radzić i oświecać go zaczął. Trwało to kilka tygodni, w ciągu których Adwentowicz nie spuszczając ani na włos z groźnego i imponującego tonu, dawał mu coraz inne, coraz trudniejsze zajęcia, ale zawsze takie, które by go wtajemniczały w sekreta kunsztu, wykazywały jego wyższą pojętność i usposobienie i jednały mu względność i szacunek współpracujących.

Jednej niedzieli, na parę dni przed sesją wpisową, na której Ignaś miał być przedstawionym w urzędzie starszych i w wilię tego dnia, kiedy miał się już przenieść do pana Hebla, chodził sobie o dziewiątej z rana po swojej stancyjce, przypatrywał się jej jakby na pożegnanie i medytował nad tą ciężką pracą, do której się zaprzągł i która z tylu połączona była przykrościami. W tej chwili zapukał ktoś do drzwi. Wezwawszy do wejścia nieśmiałego widać gościa, gdyż pukanie było delikatne i powolne, za otwarciem się drzwi, z największym podziwieniem postrzegł przed sobą pana Antoniego Adwentowicza. Groźny ów Werkführer, świątecznie przystrojony, w porządnym surducie, w nowym kapeluszu i rękawiczkach, stanął przed bohaterem naszym uśmiechnięty, patrzący z łagodnością i życzliwością, słowem taki, jakim go dawniej widywał.

— A, pan Werkführer — rzekł Ignaś zażenowany i nie wiedzący, czemu te odwiedziny przypisać.

— Daj pokój, panie Ignacy — rzekł uśmiechając się czeladnik — tu nie ma Werkführera, ale przychodzi do pana Adwentowicz.

— Niechże pan Adwentowicz z łaski swojej usiądzie i powie mi, co go sprowadza do stancji chłopca stolarskiego? — mówił młody człowiek przysuwając mu krzesło.

Gdy oba usiedli, Adwentowicz rzekł:

— Powiedz no szczerze, panie Ignacy, czy bardzo się na mnie gniewasz, żem cię czasem zburczał i nie tak cię przyjął, jakeś się może po dawniejszej naszej znajomości spodziewał?

— Gniewać się nie mam o co, gdyż może to było potrzebne, a ja wszedłem tam z postanowieniem zastosowania się do zwyczajów warsztatu — odpowiedział Ignaś — a za oznajomienie mię z wielu rzeczami, których przy innym starszym może bym się nie nauczył tak prędko, jestem nawet obowiązany.

— Ale czy pan nie domyśliłeś się, dlaczego ja tak postępowałem — mówił Adwentowicz — choćbym może w duszy chciał był inaczej?

— Jak to? — zapytał ucieszony Ignaś — pan chciałbyś był inaczej? Więc to była komedia?

— Z którą panu było nie do śmiechu, a i mnie także — rzekł Adwentowicz wyciągając żylastą swą rękę. Młody człowiek ujął ją i ścisnął. A Werkführer mówił dalej: — Ale była, była komedia, ułożona między mną i panem Heblem, który panu sprzyja serdecznie tak jak i ja, nie chwaląc się. Była zaś potrzebna, żeby pana od innych większych ochronić przykrości i od zawiści czeladzi, patrzącej złym okiem na każdego ucznia, który więcej umie niż oni i prędzej kończy swój termin, niż oni go przebyli.

— Teraz pojmuję — rzekł Ignaś — i serdecznie dziękuję panu.

— Bo widzi pan — mówił Adwentowicz — u nas są zwyczaje, których nawet majster gwałcić nie może. Chłopcy przez rok i przez dwa są na posłudze czeladzi i biegając za ich posyłkami, pełniąc rozkazy nie mające związku z rzemiosłem, mało co przez ten czas mogą się nauczyć. Dopiero w trzecim i czwartym roku terminator zaczyna być prawdziwym uczniem; a i tu mu idzie ciężko, bo ,mu nikt chętnie nie pokaże i nie stara się jego drogi skrócić. Tyle więc umie, ile z napatrzenia się i praktyki, jaką ma, gdy go który z czeladzi do pomocy wzywa. Otóż. każdy z nich przechodził przez takie same cięgi i przez taką ciężką i długą drogę, i dlatego to niechętnie to widzą, gdy się dla kogo robi wyjątek. Gdybym był pana od razu zaczął cackać, bronić i wszystko tak pokazywać, jakbym chciał i mógł, byliby wszyscy na mnie i na pana powstali i wszczęłaby się w warsztacie niezgoda i kłótnie, którym by i sam majster nie dał rady, a na których byś pan najgorzej wyszedł. A teraz jest przeciwnie. Jak zobaczyli, że majster o pana niby nie dba, a ja z panem nie żartuję, to sami dali pokój. I musisz to pan widzieć, że są dla pana zupełnie insi, jak byli z początku.

— Zupełnie insi — rzekł Ignaś ściskając rękę tego prostego, ale tak pełnego życzliwej chęci dyplomaty. — Niejeden nawet oświeca mię i pokazuje, jak mi pan jaką bardzo trudną robotę naznaczysz.

— Nawet powiem panu — odpowiedział Adwentowicz — że pana żałują, kiedy czasem fuknę i zrobię talią borsuczą minę, że aż mnie samemu w duszy chce się śmiać z tego udawania. A jak pan wychodzisz z warsztatu, to rozmawiając między sobą wychwalają i bronią pana; raz nawet zasłyszałem, jak Dyszkiewicz, który panu najwięcej pomaga, nazwał mię za to niedźwiedziem, że pana źle traktuję i obciążam pracą. Ale ja udałem, że tego nie słyszę, i cieszyłem się w duszy. A potem, jakem wszystko rozpowiedział panu Heblowi, tośmy się obydwa naśmieli, że się nam komedia tak doskonale udała.

Ignaś powstał, objął poczciwego kolegę i serdecznie go uściskał. Adwentowicz dodał:

— Ale z inszym, małego serca lub próżnym paniczykiem, to by się nam pewnie taka sztuka nie udała. Zaperzyłby się pewnie od razu, zniecierpliwiłby się, myślałby zaraz, że mu korona spadła z głowy i uciekłby pewnie. Ale pan wytrzymałeś, boś sobie szczerze postanowił wyjść na człowieka. I pewnie Pan Bóg pobłogosławi i dopomoże prędko, gdyż pan nie płocho wziąłeś się do rzeczy, a z taką głową i z taką wolą to można i w naszym kunszcie zajść bardzo daleko. A za toż się pan na mnie nie gniewasz, że panu takie trudne daję roboty i do fraszek pana nie używam?

— Panie Adwentowicz — rzekł Ignaś z uczuciem — teraz widzę dobrze, jakiego mam w panu przyjaciela i przewodnika. Ale zaraz drugiego dnia, kiedyś marszcząc się i srożąc, kazał mi uporządkować narzędzia, które były w porządku, i oczyścić szafę, która była czysta, zmiarkowałem trochę, że może nie jesteś tak złym, jak się wydajesz. Niech ci Bóg płaci, zacny człowieku, za twoje dobre serce i za te przysługi, jakie dotąd odebrałem. Póki żyć będę, nie zapomnę tej godziny, w której ci to powiedzieć mogę.

— Otóż to mi było najboleśniejsze — mówił dalej Adwentowicz — żem widział, żeś pan posmutniał, że się możesz zrazić i może nie rozumiesz, dlaczego ja tak raptownie odmieniłem się. Wczoraj tedy umówiliśmy się z panem Heblem, że przyjdę do pana i cały ten sekret panu odkryję, abyś nie tracił ochoty i odwagi.

— Dziękuję panu, stokrotnie dziękuję — odpowiedział Ignaś. — Ale powiedz mi pan, czy mogę dać poznać majstrowi, że wiem" co się święci?

— Możesz pan — rzekł Adwentowicz — tylko tak, żeby dzieci nie słyszały, żeby czasem który z tych chłopaków nie wypaplał przed czeladzią. No, bądź pan zdrów, panie Ignacy. Teraz pójdę do kościoła, a jutro znowu do roboty, i jak pan nazwałeś do komedii. Bo nie gniewaj się na mnie, panie Ignacy, ale jeszcze długo będę musiał fukać cię i aspanem nazywać, nim staniesz na nogach i będziesz tyle umiał, co my wszyscy.

— Łaj, jak chcesz, kochany panie Adwentowicz — odpowiedział. Ignaś trzymając jego rękę — ale ucz i zadawaj mi najtrudniejsze pensa. Teraz już wiem, co znaczy twoja marsowata mina i co twój „aspan" wyraża. I wiesz, za co ja to mam w sercu moim?

— No, za co? — zapytał czeladnik.

— Za najpoczciwszy dowód przyjaźni, za rozum taki, na jaki by się nikt bez tak zacnego serca nie zdobył. Nieraz mię ten „aspan" gniewał, ale teraz tak brzmi w moich uszach, żebym go za jaśnie wielmożnego nie wymieniał — rzekł Ignąś i ścisnąwszy jego rękę, pożegnał gościa, który wniósł radość do jego serca i pokojem czoło jego wyjaśnił. Uczucia te, jakich doznawał, odmalowały się na jego twarzy przy obiedzie na Świętojańskiej ulicy, gdzie w niedziele i święta zawsze jadał. Wesołość jego rozpromieniła lice ślicznej Julki, dawszy jej do myślenia, że ten, którego tak serdecznie pokochała, nie przedsięwziął dla jej miłości rzeczy, która by siły jego przechodziła i smutne dała mu rozczarowanie. To ją zrobiło równie wesołą i nadzieja wspólnego szczęścia spoiła tym bardziej ich dusze.

V

Drugiego dnia, po „skończonej korepetycji z dziećmi, wszedł bohater nasz do majstra, który jak zwykle siedział sobie w swoim kantorze, wyciągał swą lampeczkę wina i wypalał fajkę, którą z upodobaniem odlewał. Skoro go pan Hebel obaczył, zawołał:

— Zamykaj drzwi! pan Ignacy, zamykaj!

Co gdy się stało i młody człowiek wszedł ku niemu uspokojony takim przyjęciem, Niemiec wyciągnął, do niego rękę i śmiać się zaczął tak serdecznie, że aż mu się brzuch trząsł i łzy do ócz nabiegły. Potem ukazując mu miejsce dodał:

— No, usiadaj, panie Ignacy, usiadaj. Adwentowicz powiadał mi wszystko i bardzo byłem ukontentowany że się rzeczy tak dobrze udał i że pan Ignacy z takie męstwo i energia wytrzymałeś ten ciężki frycówka. Teraz już wszystko będzie dobrze, tylko jeszcze ten komedia mojego Werkführer nie może tak prędko zupełnie ustawać, żeby się nie zrobiło znowu hałasu w warsztacie i żebyś pan Ignacy miał spokojna głowa. A jutro będziemy pójść do urzędu starszych, gdzie ja będę pan Ignacy zarekomendował i zapisał do lista terminatorów. Ten umowa między nami, który ja na mocy §§ i nasze postanowienie, obowiązany składać w urzędzie starszych, aby jego warunki rozpoznał i zatwierdził, zabieraj pan Ignacy z sobą, przepisuj ładnie na dwa egzemplarze i poprawiaj tam polszczyzna, żeby nie był niemiecki, bo to ja sam skomponowałem według te warunki, jak. pan Ignacy sam chciałeś. A teraz ja kochany pan Ignacy będę uściskałem, że się nie zrażałeś i że nie gniewałeś się na moje chłopcy za to, że ja tak musiałem się z pan Ignacy obchodzić i nieraz jemu przykrości zrobiłem.

I wzruszony Niemiec uściskał bohatera naszego, który zrozumiawszy dobrze całą jego życzliwość i dobre chęci, podziękował mu serdecznie, wziął umowę i odszedł spokojny i wesoły.

Urząd starszych, ustanowiony na miejsce dawniejszych cechów, przeciwko, którym tyle niesłusznych podnosiło się głosów, zatwierdzony postanowieniem księcia namiestnika z roku , urządzającym zgromadzenia rzemieślnicze w Królestwie Polskim, składa się ze starszego, podstarszego i podskarbiego. Sekretarza, a raczej pisarza, naznaczonego od rządu utrzymują majstrowie. Oprócz tego przydany jest komisarz municypalny, który na wszystkich sesjach jest obecnym i ma głos stanowczy. Starszy i podstarszy wybierani są co trzy lata przez całe zgromadzenie majstrów jednego rzemiosła, a w razach ważniejszych zasiadają jeszcze na sesjach delegowani zgromadzenia, to jest kilku z tych, którzy w czasie wyborów najwięcej mieli kresek. Sesje zwyczajne, mające miejsce w mieszkaniu starszego, odbywają się co miesiąc, a sesje wpisowe, to jest takie, w których nowi zapisują się uczniowie i terminatorowie kończący swój termin wychodzą na czeladników i odbierają tak zwane Lehrbriefy, co kwartał.

W owym czasie, o którym mówimy, starszym zgromadzenia stolarskiego był reputowany i majętny majster Drylius, urodzony i wychowany w Warszawie i mający tu po ojcu zostawiony obszerny i zamożny warsztat. Był to już człowiek stary, z białą głową, rozumny, ale zapominający się, trochę pedant i lubiący perorować do chłopców, którzy się, wpisywali, i do terminatorów, którzy na czeladników wychodzili. Miał on dwie przemowy z dawna przygotowane i które zwykle powtarzał. Zasadą ich były prawidła wspomnianego wyżej postanowienia i dziesięć przykazań. Jeżeli był w dobrym usposobieniu i nie miał żadnego kłopotu na głowie, wtedy dodał czasem do swej przemowy co nowego, stosownie do okoliczności i stosowanie do indywiduum, do którego mówił. Ale jeżeli był zakłopotany, miał jaki ważniejszy interes, wtedy prawił malcom zwykłe i przygotowane upomnienie, rodzaj wykładu dziesięcioro przykazań, a czasem zapomniawszy się mieszał jedną przemowę z drugą i począwszy upominać uczniów jak należy, . kończył orację swą tym, co się do czeladnika stosowało i dla niego było skomponowane. Tę słabość długiego i powtarzanego perorowania i te zabawne czasem jego roztargnienia przebaczali mu chętnie koledzy, szanując jego biegłość w rzemiośle, jego skrupulatność w zachowywaniu przepisów i uczciwość w szafunku składkową sumą, która w skrzynce rzemieślniczej, tak nazwanej ladzie zamknięta, znajdowała się w jego domu i pod jego głównym była dozorem.

Wybierano go więc już po raz trzeci starszym, i pan Drylius tak już przywykł do tej godności, że w domu swym urządził pokój sesjonalny, który innego nie miał już przeznaczenia i wyglądał jak biuro. Był więc tam na środku stół duży, zielonym suknem nakryty i otoczony krzesłami dla członków posiedzenia. Przy tym jego końcu, gdzie zasiadał starszy, podstarszy i komisarz municypalny, leżała ustawa urządzająca zgromadzenia rzemieślnicze w paradnej oprawie i stał krucyfiks, który na zawsze zgromadzeniu darował, z pięknym i bardzo dobrze wyrobionym wyobrażeniem Zbawiciela. Tam także był zbiór „Dziennika Praw" dla poradzenia się w razie wątpliwego przypadku, leżały książeczki przygotowane dla wychodzących czeladników do zapisywania o nich opinii majstrów, u których mieli się zajmować, oraz trzy wielkie księgi. W jednej był spis wszystkich majstrów miasta Warszawy z oznaczeniem tych, którzy mogą i którzy nie mogą wyzwalać czeladź; w drugiej spis wszystkich czeladników z odróżnieniem tutejszych, tych, co przywędrowali z zagranicy i tych, co się obecnie znajdują na wędrówce; w trzeciej spis wszystkich uczniów z oznaczeniem roku rozpoczęcia nauki i majstra, u którego każdy terminuje.

W tymże pokoju, ozdobionym portretem monarchy i książąt namiestników królewskich, była z boku szafa, w której się znajdowały akta, umowy z rodzicami lub opiekunami uczniów, jakie się przy wstąpieniu na naukę składają, rysunki geselsztików, składane przez terminatorów przed wyzwoleniem, także rysunki lub modele majstersztików, jakie wyrabiają czeladnicy przed wyjściem na majstrów, i lada, czyli skrzynka zgromadzenia, do której klucz ma starszy i podskarbi, a w której oprócz składkowych pieniędzy mieszczą się jeszcze wszystkie dawniejsze prawa, przywileje, urządzenia, tudzież wszystkie świadectwa uczniów i czeladzi. Przy tej szafie stał stolik sekretarza, mającego w swym ręku pieczęć zgromadzenia, na której hebel, węgielnica i cyrkiel, i pieczęć miasta Warszawy, a, dalej, w głównym kącie pokoju, stała okryta pokrowcem paradna chorągiew majstrów, oprócz tej, jaka była złożona w kościele św. Jana, a z którą w czasie wielkich festynów i uroczystości występowali. Pod ścianą, naprzeciw szafy, były krzesełka dla majstrów, rodziców lub opiekunów przyprowadzających do zapisu uczniów, a po obu bokach drzwi, z jednej strony była ławka dla wyzwalających się terminatorów, a z drugiej dla zapisujących się uczniów.

Gdy pan Hebel z bohaterem naszym weszli do sali, już sesja była zaczęta. Starszy, podstarszy, komisarz municypalny i dwaj majstrowie delegowani siedzieli z powagą na swych miejscach, przed stołem stał terminator otrzymujący wyzwolenie, Lehrbrief i książeczkę, a pan Drylius do niego mówił:

— Na mocy tedy § postanowienia...

— Czterdziestego dziewiątego, pan starszy — podszepnęli podstarszy i komisarz municypalny — § jest o chorobie ucznia.

— A, prawda. O chorobie ucznia — mówił Drylius zamyśliwszy się trochę. — Otóż na mocy § postanowienia z roku ponieważ przez chorobę za wiele utraciłeś czasu, zdaniem jest urzędu starszych, abyś się jeszcze douczył.

— Ależ, pan Drylius — rzekł mu nachylając się z uśmiechem komisarz — on był zdrów, odpowiedział wszystkim warunkom § , okazał sztukę czeladniczą i ma list wyzwolenia, tylko niech złoży złotych polskich do skrzyni i z ojcowskim napomnieniem pana starszego niech idzie z Bogiem.

— A prawda, prawdą. Trzeba go napomnieć — mówił starzec uśmiechnąwszy się i dopiero zaczął ułożoną przez siebie perorę, gdzie były wycytowane główne artykuły postanowienia, gdzie go upominał, żeby fercentag) odbył u swego majstra sumiennie, żeby się w żadne biesiady i traktamenta nie wdawał, żeby poniedziałków nie świętkował, żeby po gospodach nie chodził, żeby pieniądze wzięte z góry pilnie odrabiał. Gdy przyszło do strony moralnej dającej się nauki, stary trafnie i dotykalnie rozbierał dziesięć przykazań bożych, a szczególniej dziewiąte i dziesiąte, które bronią pożądać żony bliźniego i tego wszystkiego, co cudze. Przy końcu dodał: — No, teraz pocałuj znak męki pańskiej i gdyś już zapisany w księgę zgromadzenia i masz swój Lehrbrief opatrzony podpisem i pieczęcią urzędu, idź z Bogiem i pamiętaj, że gdziekolwiek będziesz, czy tu, czy gdzie indziej, żebyś nie zrobił wstydu majstrowi, który cię uczył, i urzędowi starszych, który cię wyzwolił. Wędrówka ci się przyda, nawet jesteś do niej obowiązany, pierwsze jednak lata siedź jeszcze tu i pracuj w naszych warsztatach, abyś nabył doskonałości, z którą będziesz mógł się popisać za granicą.

Te wyrazy: „wędrówka" i „zagranica" odwiodły jego myśl od rzeczy, o którą szło, tak iż mu się zdało, że przed nim stoi jakiś wędrowny czeladnik, z których każdy, na mocy §§ , itd. oddziału III, winien się stawić w urzędzie starszych. Zaczął go więc wypytywać skąd i jak dawno przybył, czy ma Kundschaft, to jest świadectwo roboty, czy już posyłał szafarza z gospody i czy się szykowanie majstra, u którego robił, odbyło.

Gdy się wszyscy uśmiechnęli i komisarz ostrzegł go, że to tutejszy wyzwoleniec, a nie przybyły skądinąd robotnik, stary uśmiechnął się także, machnął ręką i rzekł:

— Gdzie moja głowa! Tak to zawsze, kiedy kto ma kłopot w domu. No, idź już z Bogiem, kochanku — dodał obracając się do nowego czeladnika, który pokłonił się z pokorą starszym, pocałował podany sobie krzyż i odszedł uradowany.

Gdy przyszło do zapisu uczniów, Drylius zwróciwszy się do ławki, na której siedziało ich kilku, a między nimi i nasz bohater, dał im znak, aby wszyscy przystąpili do stołu i złożyli swoje papiery. Co gdy się stało, zaczęto je przezierać i gdy z kolei dostał się do rąk członków urzędu starszych patent z gimnazjum lubelskiego, w którym Ignaś z języka łacińskiego i greckiego, z literatury rosyjskiej i polskiej, z historii i jeografii, z różnych gałęzi matematyki i fizyki miał stopnie celujące, wszyscy zaczęli na siebie poglądać, kiwać głowami i porównywać tak chlubne zdania z postawą dorodnego młodzieńca, który stał skromnie wśród malców, swoich kolegów, drżących ze strachu i nie wiedzących, jak będą odpowiadać na zapytania.

— Jak to? — zapytał komisarz municypalny — pan chcesz terminować i uczyć się rzemiosła, mając taki patent.

— Takie jest moje postanowienie, panie komisarzu — odpowiedział Ignaś skłoniwszy się — i nie sądzę, aby mój patent mógł być przeszkodą.

Szykowanie od schicken (posyłać) znaczy wysłanie szafarza z gospody na wynalezienie majstra, który by przyjąć chciał wędrownika (przyp. autora).

— O, wcale nie — rzekł komisarz — tylko ja bym. myślał, że przy takim usposobieniu pan mógłbyś co innego robić.

— Pan Ignacy Zabużski, którego miałem honoru zarekomendować prześwietny urząd starszych — rzekł przystępując pan Hebel i oddawszy ukłon — już spróbował co innego, i ten jemu się nie spodobał. On wolał nasz kunszt stolarski, odbywał już u mnie czterytygodniowa próba i okazywał wielkiego ochota i usposobienie, które jemu przynosi zaszczytu.

— Czy pan masz rodziców? — zapytał komisarz.

— Nie mam ani ojca, ani matki — odpowiedział młodzieniec, na którego wszyscy poglądali z największym zajęciem — i zależę tylko od siebie. Zresztą mam dwadzieścia jeden lat.

— Jeżeli tak, to nie ma o czym mówić — rzekł komisarz — a umowa, panie Hebel?

Hebel podał umowę, komisarz czytał, uśmiechając się, i oddawszy ją innym członkom urzędu, dodał:

— To pan pisałeś?

— Ja, panie komisarzu.

— Widać — mówił komisarz — że pan niedawno heblem pracujesz. Później nie będziesz pan tak ładnie pisał.

— Ale będzie zrobić prześliczny stół, na który skrybenty siedzą zgarbiony i ładnie piszą, żeby zarobić dziesiąta część to, co zarobił hebel — odpowiedział dotknięty cokolwiek stolarz.

— Nie ubliżam rzemiosłu, panie Hebel — rzekł komisarz głośniej — niech pan będzie spokojny. Proszę usiąść i zaczekać chwilkę. Pan Zabużski będzie zapisany i umowa, choć niezwykła, ponieważ wyraża zgodę obu stron, a nie przeciwi się przepisom, będzie przyjętą. Wprawdzie naznaczyłeś pan tylko dwa lata nauki.

— Ja na moc § nasze postanowienie naznaczyłem taki termin — odpowiedział Hebel.

— I przez wzgląd na usposobienie ucznia i świadectwo takiego sumiennego majstra, jak pan Hebel — odezwał się Drylius — urząd starszych przyjmuje ten skrócony termin. Czy panowie zgadzają się?

— Z tym warunkiem — rzekł jeden z delegowanych — że pan Hebel, którego świadectwo w zwyczajnym razie byłoby dostateczne, pozwoli na to, aby rysunek geselsztiku był zrobiony w urzędzie, a sama sztuka żeby była wykonana pod dozorem jednego z delegowanych, gdy przyjdzie do wyzwolenia.

— Ja na ten warunek z całego serca się zgodziłem — rzekł Hebel.

— Tak więc rzecz skończona — mówił starszy, ożywiony tą dosyć niezwykłą sceną i pozbywszy się swego roztargnienia kiwnął głową młodemu człowiekowi, który się ukłonił z wdzięcznością, gdyż termin tak krótki był wyjątkiem i Haską, jakiej mało kto doznaje.

Gdy wszyscy uczniowie zostali zapisani i opłaty do skrzynki rzemieślniczej po złotych polskich sześć od każdego złożone, starszy zgromadzenia odchrząknąwszy, zaczął z uśmiechem perorę, którą już zapewne kilkanaście razy wygłaszał;

— No, chłopaki! wiecie, co się stało? Nie wiecie. Więc ja wam powiem. Oto z malców do niczego strzelających bąki i zjadających darmo kaszę z mlekiem, staliście się uczniami uczciwego rzemiosła, które wam da chleb i wykieruje was na ludzi. Jak wyrośniecie, jak wam Pan Bóg dopomoże, to takich jak wy trutniów i swywolników będziecie sami uczyć rozumu i ciągnąć za uszy do pracy i obyczajów, w czasie wielkich uroczystości stawać będziecie rzędem ze świecami przed wielkim ołtarzem; w czasie pięknych i świętych procesyj otaczać będziecie baldachim i iść tuż przy księdzu za swoją chorągwią; a jak szanowne zgromadzenie członków kunsztu stolarskiego was wybierze, będziecie tu zasiadać w urzędzie starszych, przyjmować do terminu takie baranie głowy, jakie wy dziś macie, aby z nich zrobiły się głowy ludzkie, mające rozum i umiejące swój kunszt; będziecie wydawać czeladzi Lehrbriefy i książki, będziecie sami rozpatrywać majstersztiki i biegłego czeladnika, jeśli się wam zdawać będzie, wykierujecie na majstra, a jeżeli nie, każecie mu jeszcze uczyć się dalej. A prawda, że to będzie bardzo ładnie i trzeba starać się, żeby Pan Bóg dopomógł, żeby tak wszystko było?

— Prawda, pan starszy! — odpowiedzieli malce cienkim głosem. A Hebel, który już tę przemowę kilka razy słyszał, szepnął majstrowi, który obok niego siedział:

— Ten gawęda zabierał niepotrzebnie czas, a do mój uczeń, co ja go tu przedstawiłem, był taki stosowny, jak pięść do nosa.

Drylius poprawiwszy się, mówił dalej:

— A wiecie, jakim sposobem do tego wszystkiego dojść, co tu powiedziałem? Nie wiecie. No, to ja was nauczę. Oto cały sekret w tym, że trzeba umieć dziesięć przykazań bożych, co dzień je pobożnie odmawiać i dobrze rozumieć, co każde przykazanie znaczy. Umiecie wy dziesięcioro?

— Umiemy, panie starszy — odpowiedzieli malce śmielej.

— Umiecie za panią matką pacierz — mówił Drylius. — Umiecie wypaplać piąte przez dziesiąte, jak szpaki, których nauczyli mówić: „Dzień, dobry, panie majster!", a które nie wiedzą, co mówią, bo głupie i nie mają rozumu, tak jak i wy, choć macie rozum, ale jeszcze głupi i taki, że się zdał tylko na swywolę i psoty. Ale czy rozumiecie wy dziesięcioro? Nie rozumiecie. Otóż ja wam je wytłumaczę. Cóż to znaczy, co powiedziano na początku, przed pierwszym przykazaniem: „Jam jest Pan Bóg twój, którym cię wywiódł z domu niewoli"? Wiecież wy, co to jest dom niewoli? Prawda, że nie wiecie? Słuchajcież, to ja wam powiem. Dom niewoli jest wtedy, kiedy się jeść chce, a nie ma za co kupić nawet obwarzanka; kiedy palce z butów powyłażą, a nie ma za co je załatać; kiedy na grzbiecie dziurawa i brudna koszula i ciało świeci przez kapotę jak przez rzeszoto, a tu choć płacz, nie ma skąd ani na koszulę, ani na całą kurtkę. Otóż dom niewoli jest to głód i nędza, które krępują zawsze człowieka, kiedy nic nie umie i kiedy mu się nie chcę robić. Jak się nauczycie kunsztu stolarskiego, będziecie pracowitymi i wiernymi swemu rzemiosłu, to was Pan Bóg z domu niewoli wyprowadzi, bo będziecie mieli co dzień sztukamięsę z kwiatkiem i kufelek dobrego piwa; będziecie mieli ładne granatowe surduty na niedzielę i święto, wyszuwaksowane i błyszczące buty, będziecie mieli porządną izbę, gdzie będą stoły, krzesła i kanapy, a jak któremu się poszczęści i nie przestanie pracować od rana do nocy, nie zważając, czy to poniedziałek, to będziecie mieli i kamienicę własną, i wtenczas wszyscy się wam będą kłaniać. Jeżeli zaś będziecie próżniaki i hultaje, to was wypędzą z rzemiosła i znowu wpadniecie w biedę, która już was ćwiczyć i krępować nie przestanie, i tak zostaniecie na zawsze w domu niewoli, z której Pan Bóg nie wyprowadza tych, co sami z niej wyjść nie chcą.

Gdy komisarz znudzony ziewał, a Hebel kręcił się jak na szpilkach, poglądając na swojego ucznia i dziwiąc się, że z taką słucha uwagą, Drylius odchrząknąwszy, objaśniał dalej następne przykazania. Przy trzecim wytłumaczył im, jak należy dzień święty święcić, i stąd znowu była rzecz o poniedziałku; przy czwartym nauczył, kto w warsztacie zajmuje miejsce rodziców i dlaczego trzeba słuchać majstra, majstrową, i starszego czeladnika; piąte i szóste opuściwszy, mówił obszerniej o siódmym i ósmym, przytaczając rozmaite wypadki, tentujące do przywłaszczenia sobie cudzej własności, do świadczenia fałszywie i zrzucania własnej winy na innych. Wykładał chłopcom, którzy go pilnie słuchali, że jak się nie oduczą kłamać, co każdy z nich umie i za grzech nie uważa, to będą kraść i majstra, i fałszywie świadczyć przeciw czeladzi, i oskarżać niesprawiedliwie towarzyszów, że za to wszystko znowu zostaną wzgardzeni, znienawidzeni, wypędzeni z warsztatu i z rzemiosła, i znowu popadną do domu niewoli, z którego już ich Pan Bóg nie wyprowadzi. Wszystkie te objaśnienia były proste, namacalnie wystawione, przykładami poparte, tak że się. mogły na zawsze wbić w pamięć malców. A choć nudziły obecnych członków urzędu, jako rzeczy dla nich nienowe, i niecierpliwiły Hebla, który sądził, że uczeń jego, o którego rozumie wielkie miał pojęcie, zbyt liche o nich poweźmie wyobrażenie, Ignaś jednak słuchał z natężonym zajęciem i całą trudność i trafność takiego wykładu lepiej pojmując niż jego majster, dla starego Dryliusa, którego okazała postawa, biała głowa i twarz pełna wyrazu miała coś znaczącego, szczerym przejął się szacunkiem.

Gdy sam postrzegł, że wszystkich znudził i sam się już zmęczył, obrócił się do komisarza i zapytał go naiwnie.

— A co, panie komisarzu, może już będzie tego dosyć.

— Oj! będzie, będzie panie starszy — odpowiedział urzędnik powstając i wyciągając się nieznacznie. — Mam jeszcze jedną czynność, na którą muszę pospieszać.

— Zaraz więc skończymy — rzekł stary i obracając się do malców, zapytał. — Cóż, zrozumieliście, co ja wam tu mówiłem?

— Zrozumieliśmy, proszę pana starszego — odpowiedzieli malce chórem.

— A o czymże ja mówiłem? Ty powiedz — mówił dalej, ukazując na jednego czarnookiego chłopaka, z zarosłym gęsto łbem i z dołkami na czerwonych policzkach.

— O domu niewoli, proszę pana starszego — odpowiedział mały.

— A cóż to jest dom niewoli? — pytał stary uśmiechając się.

— Kiedy palce, z butów wyłażą i łokcie z koszuli i kiedy się jeść bardzo chce, a nie ma za co kupić obarzanka— odpowiedział chłopak.

— A kiedyż to człowiek wychodzi z domu niewoli? — pytał Drylius.

— Kiedy ma co dzień sztukę mięsa z kwiatkiem, kufelek piwa, i potem własną kamienicę — mówił chłopak.

— A któż to daje człowiekowi to wszystko?

— Pan Bóg, który go wyprowadza z domu niewoli.

— A jakiegoż Pan Bóg wyprowadza z domu niewoli? — spytał stary.

— Takiego, co sam chce z niej wyjść, pracuje od rana do nocy, choćby w poniedziałek, szanuje i słucha starszych, nigdy nie kłamie, jak co złego zrobi, to się przyzna i nie zwala na drugich, a jak go po co posyłają, a wyda dziesięć groszy, to nie mówi, że wydał piętnaście.

— No, dobrze — rzekł stary ucieszony. — chodźże tu teraz, przeżegnaj się, pocałuj Zbawiciela i proś go co dzień, żeby ci dopomógł, a będziesz miał kamienicę.

Malec przeżegnał się, pocałował krzyż, potem rękę starego, który go pogłaskał. To samo zrobili inni malce; Ignaś na końcu przystąpił także i z szczerym uczuciem pokory westchnąwszy do Boga, żeby mu pomógł i utrzymywał jego wytrwałość, przyłożył usta do nóg Chrystusa, ukłonił się wszystkim obecnym, którzy nań ze współczuciem spojrzeli, i przystąpił do pana Hebla, którego rękę uścisnął i serdecznie mu za przymówienie się dziękował. Tak. się skończyła sesja w urzędzie starszych.

Odtąd Ignaś, zostawszy już aktualnym terminatorem i przełamawszy pierwsze lody, szedł szybkim krokiem do celu i poznawał się z tajemnicami rzemiosła, które szczerze polubił. Adwentowicz nie zmienił się względem niego ani na włos, póki byli w warsztacie. Obarczał go trudnymi robotami, nie dawał mu odpoczynku i nieraz jeszcze sfukał; co wszystko obudzało podziwienie czeladzi, przypatrującej się z szacunkiem młodemu człowiekowi, którego pojętność i tak łatwe wykonanie rzeczy trudnych i które oni ledwie po trzech i czterech latach pojęli i wyrabiali, uderzyły ich i napełniały życzliwością. Przy obiedzie u majstra, który bohatera naszego bardzo pokochał, a także w takich miejscach, gdzie nikt na nich nie patrzył, okazywał mu Adwentowicz wielką przychylność, uprzedzał go, jaką mu da robotę, uczył go teoretycznie, jak ma sobie postąpić, jakiego materiału i jakich narzędzi do najlepszego wykonania jej użyć. Rozłączali się wówczas zawsze z przyjacielskim ściśnieniem ręki i Ignaś nie mógł się wydziwić charakterowi tego prostego człowieka, którego rozsądek był tak zdrowy, powaga w warsztacie tak wielka i który zawdzięczając uczciwemu Niemcowi jego ufność i dobre z nim obchodzenie się, chociaż był jednym z najpierwszych rzemieślników, nie myślał wcale o wyjściu na swój chleb i odstąpieniu pryncypała, do którego się przywiązał i którego warsztat podniósł w znaczeniu reputacji.

Gdy się Ignaś przekonał, że zostanie już w zawodzie, który obrał, poszedł do hrabiego Adama, opowiedział mu wszystko, dał mu poznać, przez jakie przeszedł trudności i jak je przezwyciężył, podziękował mu oraz za rozmowę, jaką go zaszczycił w czasie podróży, dodając, że te rady i uwagi, których nigdy nie zapomni, stanowczo na jego decyzję wpłynęły. Hrabia, wnuk i prawnuk hetmanów i wojewodów, podał rękę terminatorowi stolarskiemu i życzył mu wytrwałości na tej drodze, którą wykształcenie ułatwi i podniesie, a która go prędzej niż inna doprowadzi do celu, jaki sobie zamierzył.

— A umiesz pan rysować? — zapytał go hrabia.

— W rysunkach graficznych i technicznych mam dosyć wprawy — odpowiedział młody człowiek, nie wiedzący, do czego dąży to zapytanie.

Wtedy hrabia wyjął z szafy parę dzieł poświęconych rzemiosłom, a między tymi: Zbiór mebli gotyckich, Renaissance i Rococo, z pięknymi rysunkami z natury; „Ogólny dziennik dla stolarzy i rzeźbiarzy"; PaulinDesormeaux: Art du menuisier; itp., i ukazując mu tam rysunki i wzory różnych mebli i wszelkich przedmiotów z kunsztem stolarskim mających związek, dodał:

— Przejrzyj pan to sobie, a jak będziesz miał czas w niedzielę lub święto, przychodź tu do mnie na parę godzin. Każę ci przyrządzić stolik i wszystko, co ci potrzebnym będzie do przerysowania modeli, jakie ci się podobają. To ci się pewnie przyda, ukształci twój gust, wprawi oko do pojmowania ładnych form i zjedna ci szacunek majstra, jak postrzeże, że nie tylko z twojej ręki, ale i z głowy będzie mógł korzystać.

Ignaś podziękował serdecznie rozumnemu protektorowi swemu i zaraz na przyszłą niedzielę siedział w pokoju poprzedzającym gabinet hrabiego, gdzie zastał już stolik przy oknie, a na nim wspomnione wyżej dzieła, ładny papier rysunkowy, wyborne ołówki, pędzel, tusz, grafiony, cyrkle itd.

Od hrabiego udał się bohater nasz do owego bogacza, którego złoto nie olśniło go wcale, ale którego serce i to, że pamiętał zrobione mu dobrodziejstwo, wymogło na nim szacunek. Z danych sobie dziesięciu półimperiałów wyekspensował dotąd Ignaś dwa. Dziś, pozostałych już nie potrzebował, miał bowiem stół i stancję, a od majstra, wdzięcznego za bardzo znaczny postęp dzieci i za pochwałę, jaką od inspektora szkoły otrzymali, miał sobie jeszcze nad umowę naznaczonych trzy ruble miesięcznie, co mu na buty i inne drobne potrzeby wystarczało. Odniósł więc panu Olkuskiemu osiem półimperiałów, prosząc go, aby pozwolił, że dwa wydane później odniesie. Bankier rozwalony w aksamitnym szlafroku i z dwuzłotowym sygarem w gębie, uśmiechnął się, położył złoto na stole i rzekł:

— To już u mnie w takie ekspensy porachowane, która mnie przynosiła na miejsce tych dziesięć półimperiały sto razy tyle. Bo widzisz, pan Zabużski, ten stary człowiek — dodał ukazując na portret — tak mnie nauczył. Jak ja jemu przyniosłem tych sto tysięcy, których on mnie pożyczył, i powie , działem jemu, że ja już mam trzykroć, to on mi mówił: „Teraz ja już tobie pieniędzy nie dam, ale jeszcze dam ci tę naukę. Pamiętaj, kiedy już jesteś bogaty i jeszcze będziesz bogatszy, że jak co komu dasz, który bardzo potrzebuje, to ci zaraz pan Bóg da taki interes, który ci przynosić będzie sto razy tyle, ile dasz. Ja już przekonałem się, że to zawsze prawda, co ten poczciwy człowiek powiedział. I tak się i wtedy stało. Jak pan Zabużski poszedłeś i rozgniewałeś się na Geldsona, może niesprawiedliwie, bo co on temu winien, że on lubi ładne kobietę, a ładne kobieta lubi jego brylanty i jego dukaty, to wtenczas zaraz Geldson zaproponował mi takie szpekulacje, która mnie już dotąd przynosiła pięć tysięcy rubli srebrnych czysty zysk, co jest właśnie sto razy tyle, jak to, co ja panu Zabużskiemu dałem, kiedyś pan bardzo potrzebował. Dlatego ja tych pieniędzy za swoje uważać nie mogę i dawać ich także komu inszemu nie mogę, bo oni znowu by mi przynosili sto razy tyle i to byłoby już za wiele; gdyż ten stary powiedział, że powinni przynosić nie dwieście, ale sto, a jego słowo jest dla mnie szwięte. Kiedy ich pan Zabużski teraz nie potrzebujesz, to dobrze; niech oni leżą u mnie w depozyt. A jak się co wydarzy, że będzie bardzo potrzeba, a nie będzie inszy dochód, to proszę do mnie przychodzić i wziąć z nich tyle, ile się spodoba.

Ignasia zabawiło to żydowskie wyrozumowanie powodów dobroczynności, ujęła go wszakże ta wiara w słowo i naukę człowieka, który zawsze był wyrocznią dla milionera, jak niegdyś był dobroczyńcą dla ubogiego Żydka. Podziękował mu więc z uśmiechem, zgodził się z jego wolą i odszedł spokojniejszy, że ciężar ten złożył z głowy, i miał nadzieję, że z tej gotowości bankiera i jego łaski, która mu już tak ogromny przyniosła procent, korzystać nie będzie.

Gdy się tak wszystko dobrze złożyło i dzień za dniem schodził w pracy, w postępie widocznym równie w kunszcie, którego się uczył, jak i w życzliwości kolegów, którzy się z nim oswoili i za równego już sobie uważać go zaczęli; gdy czasem wieczorem, a każdej niedzieli w czasie obiadu, wejrzenie pełne miłości i ściśnienie ręki przyszłej majstrowej utrzymywało jego odwagę, krzepiło jego wytrwałość i słodkimi upajało go nadziejami, dwie rzeczy trapiły go niezmiernie i czoło jego pokrywały nieraz chmurą troski i zamyślenia. Pierwszą była ta, że nie śmiał, bał się, a może i wstydził się donieść. Eugeniuszowi, jaki zawód wybrał, a druga, że zbliżał się czas przybycia kasztelana z rodziną do Warszawy, i Ignaś lękał się, nie tak wzgardy samej kasztelanowej, gdyż tego był aż nadto pewnym, ale oziębienia współczucia kasztelana, którego pokochał, a szczególniej zrobienia przykrości jego córce, dla której miał cześć wysoką i którą bał się utracić, gdyby się przekonał, że kobieta taka, jak panna Jadwiga, nie jest przecie wyższą nad zwyczajny przesąd i ceni nie człowieka, jego serce i głowę, ale tę ramkę, w którą go położenie jego na świecie oprawia.

Przy końcu października miał Ignaś od Eugeniusza z Paryża list następujący:

„Paryż, dnia października roku.

„Kochany Ignasiu!

„Dawno i bardzo dawno do ciebie nie pisałem. Przenoszenie się z miejsca na miejsce, tułanie się po hotelach, zwiedzanie rzeczy ciekawych lub za takie uchodzących, zabieranie znajomości na dzień, często na kilka godzin, z takimi ludźmi, z którymi się już nigdy w życiu nie spotkam, wszystko to tak zajmuje czas, tak fatyguje, że zaledwie zostaje sił i głowy do robienia notatek, które są konieczne i które, jak się łatwo domyślasz, uważam za święty obowiązek. Donieść ci, że jestem tu lub owdzie, że się mam tak lub owak, że widziałem lody na górach Szwajcarii, beczkę w Heidelbergu, ruiny na Renie, koronkę kamienną na katedrze kolońskiej, nie warto. Ba cóż ci przyjdzie z takiej wzmianki, kiedy nie można wymalować ci tego, co mię uderza, i wyrazić tego wszystkiego, co myślę i czuję, patrząc na cudne i trwałe dzieła ręki bożej, i na przemijające roboty ludzkiej, noszące na sobie piętno próżności lub niemocy, wyrażające myśl pobożną, lub grzeszną, ludzką lub barbarzyńską.

„Teraz przybywszy od miesiąca do Paryża, osiedliśmy tu na całą zimę, mamy każdy swój pokoik, swój stolik, jesteśmy w domu i nic nas nie pędzi dalej i do żadnego kroku nie nagli. A choć mnóstwo jest rzeczy do widzenia, do poznania, do nauczenia się, do pokochania i znienawidzenia, mamy jednak czas, tak że można się zabrać duchem i posiedzieć, ile się podoba.

„List twój ostatni, kochany Ignasiu, który tu na poczcie znalazłem, ucieszył mię bardzo. Widzę z niego, że jesteś na dobrej drodze, że masz nadzieję za lat parę mieć tyle, że się przyzwoicie utrzymać zdołasz. Winszuję ci bardzo, bo słyszałem nieraz, jak to trudno po biurach naszych dojść tak prędko do tak stanowczego rezultatu. Ale czemu pismo twoje jest coraz gorszym i litery straciły na foremności, a ręka widać nie tak lekko biegnie po papierze, jak dawniej. Mnie się zdaje, że pisząc tak wiele w biurze, powinieneś pisać coraz lepiej, a nie psuć sobie tego pięknego charakteru, który był zawsze dla mnie jednym z przymiotów, jakich ci zazdrościłem! A twój list ostatni wygląda tak, jak gdybyś cały dzień rąbał drzewo lub strugał deski heblem. Donieś mi, czy nie jaki kłopot, jakie zmartwienie wzburzyło cię w tej chwili, kiedyś do mnie pisał, i było przyczyną, że ci się ręka trzęsła. Nie o kaligrafię mi idzie, ale o twój pokój, kochany Ignasiu!

"Zapytujesz mię, co się dzieje z moją głową i moim sercem. Jakże ci na to odpowiem? Od dawna wzięły one kierunek stały i pewny i nic już zbić ich nie zdoła z tej drogi, która może podnosi się coraz, coraz się rozszerza, ale się nie rozszczepia na ścieżki i manowce i nie skrzywia się tak, aby moje myśli lub uczucia zaszły w jakąś obcą im dziedzinę, choćby była więcej ziemską, widniejszą i użyteczniejszą dalszemu życiu w praktycznym i materialnym znaczeniu, Marzę więc po dawnemu. Wszystko, co ma piękną formę, wzniosłego wyrażającą ducha, zajmuje mię, pociąga do siebie potężnym powabem; wszystko, co mi mówi o Bogu, o nieskończoności, budzi wszystkie siły mojej głowy do działania i unosi mię nad ziemię; wszystko, co ma bliziutkie granice i drobne, ziemskie cele, jest dla mnie rzeczą obojętną, nie zastanawia mojej uwagi, nie zdoła skłonić mojej głowy do myślenia, do rozbioru, nawet do pilniejszego przypatrzenia się. Osądź więc z tego, jak mi jest w Paryżu po Rzymie, we Francji po Włoszech.

„Serce moje także zachowało dawniejszą swą czystość i wszystkie dawne przedmioty swojej miłości. Przed tobą mogę się tym pochwalić, bo pewny jestem, że ty, na którego duszę żadna bez wątpienia nie padła skaza, prędzej mię, niż kto inny, pojmiesz i łatwiej temu wyznaniu uwierzysz. Obcym mi więc jest dotąd samolubstwo, próżność, głupia i pyszna, łakomstwo i zamiłowanie tego kruszcu, który wszystkie te poniżające naturę ludzką namiętności, zaspokaja. Nie skalałem się dotąd żadną brudną skłonnością i mimo liczne pokusy, jakie mi się nastręczały, odsuwałem je wszystkie, aby za ciałem nie poszło i serce. I czy myślisz, że sobie, swojej sile, swojej cnocie lub roziumowi przypisuję ten tryumf, którego wysokie poczucie i uznanie go w sobie podnosi mię we własnych oczach? O! wcale nie. Kocham wszystko dobre, szlachetne, czyste i wzniosłe, bo wszystko dobre, szlachetne, czyste, wzniosłe i święte przedstawia mi się w jej postaci, bo to jest ona z duszą i ciałem, ona, która strzeże mojego serca i nad każdą myślą moją czuwa. Jak ta pamiątka, którąś mi, przysłał, leży dotąd na mojej piersi i póki nie zetrze się to złoto, którym okruszynę tę świętego chleba objąłem, kierować będzie każdym serca mego uderzeniem, tak jej obraz, okolony promienistą aureolą, jaką go dusza moja obwiodła, kieruje i kierować będzie każdą moją myślą, każdym jej celem i dążeniem. Nie dziwisz się więc, że się tak pięknie przed tobą odmalowałem, i wierzysz, że takim jestem w istocie, boś ją poznał, bo ze słów twoich widzę, żeś ją odgadł, bo to nie jest bożyszcze, którem ja sam z cudnych tęcz swojej fantazji urobił, ale istota żywa, czująca, myśląca i kochająca, którą Bóg zesłał na ziemię na to, aby się ludzie przekonali, że są wyższe istoty na niebie.

„Życie paryskie nie podoba mi się wcale. Teraz wracam z teatru od bramy św. Marcina, gdzie długi jakiś i pełen (najdziwaczniejszych efektów dramat, ścisk wielki i światło gazowe dały mi ból głowy. Wyszedłem więc przed końcem a chodziłem jeszcze do północy po bulwarach, które są ulubioną przechadzką paryżanów i moją, i każdego, kto się znajdzie w tym tłumie pełnym elegancji i spojrzy na tę . ulicę, jedyną na całym świecie. Wyobraź sobie przestrzeń, którą zaledwie w trzech godzinach przejść można w całej jej długości, począwszy od kościoła Magdaleny do Placu Bastylii, szeroką tak, jak nasze Krakowskie Przedmieście przed Wizytkami, zabudowaną po obu stronach przez ogromne pięcio i sześciopiętrowe domy ozdobnej architektury, mającą środkiem szosę, na którym tysiące :krąży powozów, a po obu stronach obszerne, równe, czyste trotuary, na których w każdej porze dnia aż do północy krąży, przechadza się, siedzi, rozmawia lub się gapi kilkanaście, a czasem i kilkadziesiąt tysięcy ludzi.

„Na tej to ulicy znajdują się długim i nieprzeliczonym rzędem najpyszniejsze magazyny, wystawiające za ogromnymi i kosztownymi szkłami wszystkie wyroby przemysłu i sztuki, ułożone z niezmiernym gustem, nęcące oko ślicznym doborem kolorów, blaskiem jedwabiów, połyskiem srebra i złota, iskrami brylantów i innych drogich kamieni, białością marmurów w biustach i posągach, świeżością farb w obrazach olejnych, doskonałością rylca lub ołówka w sztychach i litografiach. Z wieczora do późnej nocy oświecone są te magazyny gazem tak jasno, tak obficie rozlewającym blask swój, wewnątrz na wszystkie ich zakąty i zewnątrz na trotuary, że jest widno jak w dzień, że cały ten widok przybiera jakąś dziwną, czarodziejską, barwę, która przy tłumie widzów, przy wesołości wszystkich, przy szczebiotaniu i śmiechach zgrabnych i zwinnych Francuzek i ogólnej wrzawie tej pięknej i wyrazistej mowy, ma w sobie coś zachwycającego.

„Nie można się dziwić, że nasze panie, które ze wszystkich rozumnych stworzeń są najbardziej kupującymi istotami, tak lubią Paryż, a szczególniej bulwary, rue Richelieu i Vivienne, Chaussee d'Antin, rue de la Paix i inne, celujące zbiorem towarów i wabiące do siebie ich oko i serce tak cudną wystawą i kolosalnym napisem, który tyle uciechy obiecuje. Ja sam mógłbym już złożyć kilka dni z tych godzin, którem przegapił na bulwarach, w Palais Royal i różnych pasażach, gdzie wszędzie jest tyle rzeczy do widzenia, gdzie wszystko kusi, bawi, zajmuje i tak miło, a razem tak nieużytecznie wykrada z życia godziny i rzuca rdzę na myśl, która przez cały czas tych próżniackich wędrówek, mających w Paryżu swój techniczny wyraz flanerie, leży bezczynnie i polor swój traci.

„Do miejsc wykradających czas i niepospolitych ozdób bulwarów należą także sławne paryskie kawiarnie. Nic podobnego nie ma w żadnym mieście europejskim. W domach leżących na rogu celniejszych ulic, które na bulwary wychodzą, obaczysz na dole dwie lub trzy sale wyzłocone, (ozdobione marmurami, pełne brązów, obrazów i wszelkiego rodzaju ozdób, jakie tylko przepych dla zabawy oka i ściągnienia ciekawych wymyślić może. Wszystko to widać z ulicy przez ogromne, całkowite szyby, które niemal stanowią zewnętrzne ściany, zastępują drzwi i okna, a w wieczór przenosząc z tych salonów, oświeconych kilkudziesięciu gazowymi świecznikami jasność dnia na ulicę, dają im pozór owych kryształowych pałaców, o jakich czytaliśmy w bajkach, które nas tak w dzieciństwie zajmowały. Wszystkie te przybytki zbytku i próżniactwa, pełne są ludzi w pewnych godzinach dnia, a wieczorem zawsze. Kiedy ciepło i pogoda, przed każdą kawiarnią stoi rząd krzesełek i małych stolików i wówczas oprócz gości zapełniających sale, obaczysz liczne grupy, siedzące na ulicy, pozywające chłodniki, czytające gazety, rozprawiające z sobą, a najczęściej przy szklance wody ż cukrem gapiące się na przechodniów. I jest wówczas co widzieć, można się zapomnieć, patrząc na te procesje ludzi przeciągające nieustannie i przesuwające się jak fale rzeki, której wody uchodzą bez końca, a wyczerpnąć się nie mogą. „A jednak Francuzi są niezmiernie pracowici. Każda godzina dnia ma u nich swoje przeznaczenie. Chwile oddane zatrudnieniu przechodzą im na pracy rzeczywistej, pilnej, szybkiej i umiejętnej. Stąd tak ogromne jej rezultaty w każdej gałęzi nauk, w sztukach i przemyśle. Ale gdy się zajęcie kończy, gdy się warsztat zamyka, gdy znużenie i zmrok odpędza artystę od jego stołu lub sztalugi, wtedy każdy Francuz musi się przejść, musi użyć Paryża, musi obaczyć bulwary, usiąść na chwilę przed główną kawiarnią, posilić się w jednej z kilkudziesięciu restauracyj, znajdujących się na tej celnej ulicy, i potem zabawić się w jednym z teatrów, których także na bulwarach jest kilkanaście. Stąd ów nacisk ludzi w tym miejscu, mogącym dać chwilowe zapomnienie wszelkiego znużenia, wszelkiego kłopotu, wszelkiej troski domowej. Gdy do tego dodasz tysiące cudzoziemców, którymi Paryż przepełniony, którzy nie mają żadnego zajęcia, ale po to tylko przybyli, aby chodzić, patrzeć i używać, łatwo sobie wytłumaczysz, skąd przy rzeczywistej pracowitości tego ludu takie masy próżnujące, które jakby nie ceniły czasu, marnują niby ten skarb, na którego wartości zdają się nie znać wcale. Do tego przydać należy jeszcze i tę okoliczność, że nie tylko biura ministeriów i wszelkich władz, akademie, galerie i inne zbiory, kolegia, szkoły, biblioteki, magazyny, redakcje pism i drukarnie, ale nawet warsztaty rzemieślników i pracownie wszelkiego gatunku sztuki i przemysłu, słowem, wszystkie te miejsca, gdzie się działalność tego ludu rozwija, są oddzielnie, są zawsze za domem.

„Dom dla Francuzów jest tylko miejscem chwilowego schronienia, gdzie śpią i ubierają się, gdzie się widują z żoną i kiedy niekiedy spotykają się z dziećmi. Całe życie schodzi im gdzie indziej, gdzie indziej praca, gdzie indziej posiłek i rozrywka. Z tego to powodu Paryż tak pełen ruchu, tak pełen ludzi, którzy zdają się mieszkać na ulicy, w kawiarni, w traktierze lub w teatrze; stąd mieszkania zamożniejszych nawet paryżanów są tak szczupłe, tak źle opatrzone, tak mało wyobrażające to ognisko domowe, które dla każdego uczciwego człowieka w innym kraju jest przytułkiem skołatanej głowy, jest celem, do którego dążą jego myśli, jest, że tak powiem, świątynią, w której jedynie szuka pozwolonej uciechy, rodzinnych rozkoszy i trwałego pokoju. Nie znam jeszcze domowego życia tutejszych magnatów, zdaje mi się jednak, że i tam musi być toż samo, że ten prąd ogólny, który wszystkich wyrywa ze ścian domowych i wyrzuca na ulice, nie omija i świetnych hotelów, na pozór zamkniętych i zamurowanych, ale wewnątrz zapewne pustych lub zaludniających się tylko wtedy, kiedy zaproszenie i uczta napełnia salon.

Tam bowiem nie gabinet pana, nie pokoje pani, jako gospodyni domu, jako matki czuwającej nad wychowaniem dzieci, które od pieluch wychowują się i rosną za jej oczami, wyobraża dom, ale salon, który ma swoją barwę lub polityczną, lub literacką, lub artystyczną, lub jest zbiegowiskiem piękności oddanych modzie, gdzie sama gospodyni daje ton i roztacza swe wdzięki, lub wreszcie jest miejscem intryg, gdzie rozmaite partie i odcienia w ożywionej, rozumnej i dowcipnej konwersacji drwią jedne z drugich lub wzajemne na siebie zastawiają sidła.

„Cały ten tryb życia przyczynia się zapewne do tego, że jak ludzie, tak i myśli krążą tu i snują się po ulicach, że oświecenie się w kwestiach bieżących, które zajmują wszystkie głowy, jest łatwiejsze i prędsze niż gdzie indziej; że dosyć jest wyjść, powałęsać się z kąta w kąt, nastawić uszy i wytrzeszczyć oczy, aby się dowiedzieć za kilka godzin tyle, ile byś się gdzie indziej za kilka dni i tygodni nie dowiedział; mnie to jednak razi nieskończenie, odurza mię i nie daje mi przylgnąć ani do tego życia, ani do ludu, który je prowadzi. Jam przywykł do cichszej drogi, do spokojniejszego zastanawiania się, do samotniejszych dumań, do czego wszystkiego tu nie ma ani czasu, ani miejsca.

„Łatwo więc wniesiesz, że mi żal Rzymu, że tutejszy ruch i to oddanie się wszystkich obecnej chwili, nie może mi zastąpić poważnej ciszy dawnej stolicy świata; że cały ten blask dzisiejszej działalności i świetne owe cuda przemysłu nie mają dla mnie tyle powabu, ile tam miały zakurzone i połamane złomy kamieni, które unosiły myśli moje do upłynionych wieków i otaczały mię nieskończonym szeregiem wielkich wspomnień, wielkich klęsk i tryumfów, które wszystkie przebrzmiały, a został tylko palec boży piszący na ruinie przeznaczenie potężnych i małych.

„Tu o przeszłości nikt nie myśli; a chociaż Paryż jest miastem starożytnym, pełnym dawnych pomników, nie budzą one jednak w nikim zajęcia i nie odnoszą imaginacji do upłynionych czasów. Gród ten potężny jest przede wszystkim stolicą obecnej chwili. Wszystko, co się dziś poczyna, tu się poczyna, tu się rozwija i stąd się rozchodzi na wszystkie strony świata. Każdy wynalazek ma tu lub źródło, lub uznanie i zastosowanie do życia; każda sztuka dochodzi tu do swej najwyższości, każda nauka do właściwego jej rozwoju i użytku; słowem, każda myśl zbawienna lub zgubna, która się ma odbić w sercu ludzkości lub wdzięcznym uznaniem, lub jękiem bólu, stąd wychodzi i rozlatuje się po ziemi. Paryż więc jest to olbrzymia pracownia teraźniejszości, a ten ruch potężny, który porywa każdego i wplata go w rozmaite koła i kółka tej ogromnej machiny, gdzie się dzień dzisiejszy wyrabia, zasłania przed oczami wszystkich cały szereg dziejów i nie . pozwala obecnemu pokoleniu pomyśleć o tych naukach, jakie daje historia. Stąd wszystko, co jest wczorajszym, choćby było wielkim i podnosiło chwałę narodową, ginie tu prędko w niepamięci i pojutrze jest już zapomnianym i umarłym. Nie tylko więc rewolucja krwią i gruzami przerwała wszelką nić dawnych tradycyj, ale to dążenie dzisiejsze, ten wir potężny, utrzymujący wszystkich w obecnej chwili i któremu się nikt oprzeć nie może, czyni Francuzów ludźmi bez wspomnień, daje im gorączkową działalność, odbiera możność zadumania się nad tym, co było, i ściera z ich życia, myśli i czynów wszelką barwę poetyczną.

„Jedna jest tylko przeszłość, która im czasem przychodzi na myśl i tę przypomina im ów kolos w szaraczkowym surducie i trój graniastym kapeluszu, ulany z brązu i z potężnej kolumny na placu Vendóme patrzący surowo na Paryż, jakby na mrowisko, które u stóp jego rusza się bez przerwy, bez odpoczynku, a może i bez prawdziwej chwały i wielkości.

„Ale dość tego tymczasem. Później prześlę ci więcej szczegółów. A jest o czym mówić, bo nie masz miejsca na całym świecie, gdzieby wielkość i małość ludzka wyraźniej się objawiła, gdzieby nauka i sztuka więcej dawała zasobów temu, który by chciał się jej poświęcić, gdzieby życie dawało więcej przykładów cnoty i występku, pobożności i niewiary, bogactwa i nędzy, moralności i rozpusty, słowem, nie masz miejsca, gdzieby więcej można widzieć, więcej się nauczyć, więcej nabyć głową i sercem i więcej stracić z godności ludzkiej, z sił ciała i zasobów kieszeni. Oczy mi się kleją, sen może mi powtórzy wasze drogie oblicza, może mię przeniesie między was i da zapomnieć, że jeszcze nieprędko obaczę ten kraj, tak biedny pod każdym względem w porównaniu z innymi, ale mający dla mnie skarby, jakich reszta ziemi nie posiada. Bądź więc zdrów, kochany Ignasiu, niech Bóg czuwa nad tobą i prowadzi cię do celu, jakiś sobie zamierzył". Ignaś ze wzruszeniem odczytał ten list i z braterską pobłażliwością patrząc na rzucone w nim myśli, nie rozbierał, jak dalece są prawdziwe, ale widząc w nich stronę dla siebie nową, cieszył się tą przedwczesną dojrzałością głowy Eugeniusza i tą biegłością pióra, jaką w uwagach jego i ich wyrażeniu upatrywał. Uśmiechnął się on wprawdzie, czytając to. miejsce, gdzie Eugeniusz wspomina o zmianie jego ręki, która się trzęsła, jakby drzewo rąbał lub heblem strugał; ale w duszy się zasmucił przewidując, jakie to przyniesie zmartwienie bratu, gdy się dowie, że w rzeczy samej praca heblem była przyczyną, że pismo jego straciło na piękności i ręka przestała być tak lekką i pewną. To dało mu postanowienie nieuwiadamiania Eugeniusza o prawdziwym swoim położeniu, pókiby nie powrócił i nie przekonał się naocznie, że droga, jaką wybrał, nie jest tak poniżającą, jakby z daleka mógł sobie wyobrażać.

Kto inny jednak zrobił to, czego Ignaś, oszczędzając nie miłość własną i szlacheckie uprzedzenia brata, ale jego nadzieje, zrobić nie chciał. Chociaż, terminator masz wiedział, że kasztelan z rodziną swą jest już w Warszawie, nie pokazywał się tam jednak, bojąc się, aby nie był badany, co robi, jak się kieruje, aby zatem nie był przymuszonym kłaniać, gdyż do wyznania prawdy nie czuł w sobie odwagi. Jednej niedzieli, w grudniu, siedział on spokojnie w pokoju hrabiego Adama i rysował, gdy nagle stanął przed stolikiem jego kasztelan, który przybył hrabiego odwiedzić. Ignaś, postrzegłszy go, zmieszał się i zaczerwienił, powstał jednak i z uszanowaniem go powitał. Kasztelan zrobiwszy mu wymówkę, że się dotąd nie pokazał; że posyłał po niego na dawne mieszkanie, ale go znaleźć nie mógł, kazał mu przyjść do siebie i zapytał przy tym, co tu robi. Bohater nasz odpowiedział, że w wolnej chwili, z łaski hrabiego, zajmuje" się rysunkami technicznymi, które mu się przydać mogą. Na to wyszedł z pokoju swego hrabia i odezwawszy się z pochwałą o młodym człowieku, którego szczerze polubił, nie oszczędzając miłości własnej kasztelana objawił mu, jak się cieszy, że młodzież szlachecka zaczyna się wybijać spod panowania przesądu i bierze się do zawodów, które bez ujmy klejnotowi herbowemu mogą ją uczynić użyteczną sobie i drugim. Wtedy to kasztelan się dowiedział, że krewny jego kieruje się na stolarza.

Kasztelan miał rozum, wyższe ukształcenie i serce pełne dobroci i szlachetności, a jednak Ignaś uważał, że się zaczerwienił i odwróciwszy się od młodzieńca, który oczekiwał dobrego słówka od człowieka, którego szacował i kochał, wziął pod rękę hrabiego i nic nie rzekłszy odszedł. Gdy po półgodzinnej wizycie wyszedł znowu, nie tylko że zaproszenia swego nie powtórzył, ale nawet nie spojrzawszy na krewnego, który go ścigał oczami, w których łzy się zakręciły, ze schyloną głową spiesznie się oddalił.

Ze smutkiem opuścił Ignaś mieszkanie hrabiego, a gdy nazajutrz stanął przede drzwiami kasztelana, lokaj objawił mu bez ogródka, że pani kasztelanowa kazała mu powiedzieć, aby się więcej nie fatygował. Tym sposobem drzwi domu, w którym brat jego znalazł wychowanie, gdzie serce jego spodziewało się znaleźć szczęście całego życia, zostały mu zamknięte za to, że się jął uczciwej pracy, że nie chciał szukać łaski, żebrać pomocy, ale chwycił się drogi, która w mniemaniu oświeconego nawet i szlachetnego człowieka przynieść miała ujmę imieniowi, jakie nosił.

Dziwna jest siła przesądu i niepojęta ślepota, która nie pozwala widzieć fałszu i uprzedzenia w uświęconej przez wiek opinii. Gdyby Ignaś miał las i tartak i przerabiał sosny, dęby i jesiony na tarcice; gdyby miał zboże i gorzelnię, i w niej zboże to przerabiał na wódkę, która by upajała chłopów, nie ubliżyłby swemu nazwisku i nie zrobiłby krzywdy dostojnym swym krewnym. Ale że te same tarcice przerabiał na meble i zamiast odziedziczonego po przodkach kapitału wkładał w swój przemysł kapitał kunsztu, nabytego pracą, podniesionego myślą i gustem, popełnił występek, za który ciż krewni ukarali go wzgardą i wyparli się, że do ich krwi i imienia należy. I nie można im bardzo mięć za złe, że sobie jeszcze tej rzeczy dobrze nie wyrozumowali. Niejeden z nas na ich miejscu uczułby może to samo.

Ignaś wkrótce zapomniał o. przykrości, jaką mu obejście się z nim kasztelana sprawiło. Wszakże często jeszcze przychodził mu na myśl Eugeniusz i ta obawa, aby wybór stanu, jaki zrobił i którego już wyrzec się nie myślał wcale, nie odbił się na dalszym kierunku i losie brata, którego tak serdecznie kochał i któremu powodzenia i szczęścia, o jakim marzył, z całej duszy życzył. Obawy jego nie były próżne. Na początku lutego roku odebrał on od Eugeniusza list następujący:

„Paryż, dnia stycznia.

„Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek w życiu pisać do ciebie będę ręką drżącą od żalu i napełnię list mój gorzkimi wymówkami. A przecież dziś zmusza mię do zrobienia ci tej przykrości wiadomość o tym niedorzecznym przedsięwzięciu, które ci nie powinno było przyjść do głowy, gdybyś był, pomyślał, że nie sam jesteś na świecie, że każdy krok, który czy słusznie, czy niesłusznie poniża twoje imię, zlewa to poniżenie na tych wszystkich, którzy to samo imię noszą. Gdyby nas było tylko dwóch, gdybyśmy oba nie byli związani żadnymi stosunkami ze światem wyższym, mającym swoje prawa, którym ulegać i które szanować musi, nie miałbym ci za złe, żeś się mnie nie zapytał, czy mi to nie będzie przykrym, że chcesz być rzemieślnikiem i wejść w koło społeczne, z którego cię wyłącza i urodzenie, i wychowanie, jakieś odebrał. Nawet miałbyś prawo nie dbać o moje zdanie i nazwać mię przesądnym i głupim, gdybym uczciwą, chociaż niską pracę uważał za jakieś pokrzywdzenie imienia i rodu i wyrzekł się lub stronił od brata, że się nie pnie do urzędu lub szuka kawałka chleba nie w pługu, ale w heblu i pile.

„Ale mógłżeś żądać takiej filozofii po tych, którzy zrośli w innych zupełnie o godności ludzkiej pojęciach, a stali się moimi dobroczyńcami? Mógłżeś nie pomyśleć, że twoje postanowienie wpłynie na mój los, odbije się w moim życiu, zniszczy moje nadzieje? Gdybyś był o nich nie wiedział, przebaczyłbym ci to zapomnienie o mnie; ale znasz je, ale wiesz, czym jest dla mnie ich życzliwość, jak czarowny Zamek wybudowałem na tym nazwisku, które chciałem podnieść nauką, myślą i pracą, przynoszącą chwałę i rozgłos. To wspólne nasze nazwisko ośmielało jedynie moje serce, ono tylko dawało mi otuchę, że mną nie pogardzą, stanowiło jedyne moje prawa, a tyś je przeniósł na szyld warsztatu! Pomyślałżeś o tym, kochany Ignasiu, że sam, własną ręką rozkopiesz jeszcze bardziej tę przepaść, która mię od niej oddziela?

„Możeś ciekawy, skąd dowiedziałem się o tym, o czym sam nie śmiałeś mi zapewne donieść? Powiem ci, abyś się przekonał, że moje obawy nie są rzeczą czczą, na niczyim nie opartą, że to nie są widziadła mojej własnej głowy, którymi się straszę i które na przyszłość moją ponurą zasuwają zasłonę. Wczoraj Staś, w którego sercu rozrasta się duma matczyna, jak polip zalegający wszystkie jego zakąty, wszedł do mnie zaperzony, rzucił mi przed nos list matki i rzekł, czerwieniąc się od gniewu: "Przeczytaj to i dowiedz się, jak się nam braciszek twój przysłużył. Tego tylko jeszcze brakowało, żebyśmy w imieniu i rodzie naszym mieli krawców i szewców". Nie wiedziałem, co to znaczy; co na to odpowiedzieć, a gdy ów towarzysz mojej młodości, od którego wszystko coraz bardziej imię odpycha, wyszedł, znalazłem w liście kasztelanowej następujące słowa:

"Ojciec wasz doznał w tych dniach wielkiego zmartwienia, dowiedziawszy się, że brat Eugeniusza zapisał się do cechu stolarskiego, uczy się tego rzemiosła, i kompromituje i poniewiera to nazwisko, jakie nosicie. Łatwo pojmiesz, jakim mię to przejmuje oburzeniem. Starałam się o ile możności imię to, które stało się i moim, podnieść i ozdobić, aby lepiej odpowiadało temu, jakie dobrowolnie utraciłam. Aż tu czy płochość, czy głupstwo młodzika, który nie tylko do imienia, ale i do rodziny waszej należy, obryzguje błotem z ulicy tę tarczę, niezbyt wprawdzie świetną, ale przynajmniej wolną dotąd od tych podłych znamion i narzędzi, które tylko ręka gminu piastować powinna. Nie mamże prawa mieć żal do waszego ojca, że gołych krewnych swych zbliżył do siebie, że dał poznać tym, z którymi żyjemy, iż Zabużscy są nie tylko pod strzechą szlacheckiej chałupy, ale mogą także być i pomiędzy czeladzią stolarskiego warsztatu. Bo nie myśl, aby to krzywdzące nas postanowienie brata Eugeniusza było sekretem. Hrabia Adam wie o tym, chłystka tego proteguje i równie przed ojcem waszym, jak zapewne i przed innymi wychwala jego determinację, którą uważa za jakiś postęp,. mający być użytecznym krajowi. Nie wiem, czy Eugeniusz wie o tym mniemanym heroizmie swojego brata, o którym bez zarumienienia się i gniewu myśleć nie mogę. Jeżeli się to stało za jego wiedzą i przyzwoleniem, to powiedz mu, że mi się niewdzięcznością wypłacił za te dobrodziejstwa, jakie od ojca waszego odebrał, a których nie otrzymałby był pewnie, gdybym była nie przyzwoliła na danie mu wychowania wespół z tobą, na koszt takiej podróży, która go oświeci i wyższy może mu nadać kierunek, na uwolnienie go od służby wojskowej, o czym może nie wie, gdyż niedawno daliśmy za niego zastępcę i tym sposobem otworzyliśmy mu szeroką drogę, po której może już iść swobodnie i starać się o zyskanie stanu, który by odpowiedział jego zdolnościom i imieniowi, które brat jego rzucił między gawiedź miejską, walającą się po warsztatach i szynkach. Sądzę jednak i przekonana jestem, że stało się to bez wiedzy Eugeniusza. W przeciwnym razie musiałabym was natychmiast rozdzielić i nie zniosłabym, aby towarzyszem twoim był człowiek, który tak dalece zapomniał o stosunku, jaki go łączy z nami, że nie odradził i nie wzbronił bratu zajęcia, czyniącego go niegodnym nazwiska, jakie nosi, a tym bardziej tego pokrewieństwa, które mię zawsze upokarzało, a dziś staje się dla was wszystkich, a cóż dopiero, dla mnie, nieskończenie przykrym i zawstydzającym."

„Patrz tedy, Ignasiu, w jakim mię postawiłeś położeniu, . na jakie naraziłeś mię wymówki, jak gorzkim zrobiłeś mi ten chleb, który z ich łaski pożywam. Gdybym miał o czym, powróciłbym natychmiast do kraju, aby uniknąć wyrzutów, które mnie spotykają po raz pierwszy od kobiety, której winienem wszystko, która jest jej matką i którą, już przez ten wzgląd zamykający w sobie całą treść mojego życia, obrażać i brawować nie mogę. Ale gdzież znajdę środki na dogodzenie tej ambicji, którą w tej chwili poczuwam, i czy powinienem okazywać się im niewdzięcznym za to, co mi już dali,. gardząc tym, co mi dać mają, i schodząc z tej drogi, jaką mi ich życzliwość utoruje? Nie dziw się więc, że mnie położenie moje zmusza powiedzieć prawdę, żem o postanowieniu twym nie wiedział i że go nie aprobuję wcale. Gdybyś mógł zajrzeć do mego serca, widziałbyś, ile mię kosztuje ten krok nikczemny, gdyż mam go za taki, gdyż dla ocalenia ich względów wypieram się niejako ciebie, nie śmiem utrzymać cię w twoim prawie rozrządzania sobą i stanowczo powiedzieć, żeś dobrze zrobił. Ale wiesz, jaka postać staje w tej chwili przede mną, jakie są nadzieje i mary, które lękam, się utracić i rozwiać słowem, które by ci może więcej miłości braterskiej dowiodło.

„O Ignasiu! czyś to dobrze zrobił dla siebie, tego nie wiem; ale z bólem serca robię ci tę ostatnią wymówkę, że dogadzając swojej skłonności, którą od twoich lat dziecinnych w tobie widziałem, zapomniałeś o bracie, który jednak kocha cię serdecznie, w którego piersiach miłość braterska bierze górę nad żalem i który za powrotem swym, bądź tego pewnym, przyciśnie do serca twoją rękę, chociaż je tak boleśnie zraniła."

Łatwo sobie wyobrazić, jakim zmartwieniem list ten napełnij biednego bohatera naszego. Przez kilka dni chodził znękany i przybity. Ani praca, którą polubił i która w miarę postępu, jaki w niej czynił, coraz bardziej go zajmowała, ani serdeczne współczucie kochanki i przyjaciół, którzy mu perswadowali, że brat nie może odpowiadać za brata, że to krzywda urojona, którą ludzie rozumni w pierwszym tylko uczuli momencie i prędko o niej zapomną, pocieszyć go nie mogły. Ciągle stał mu w myśli Eugeniusz, zwątpiały w swoich nadziejach i jemu przypisujący tę boleść, jeżeli z tymi nadziejami, które i bez tej okoliczności żadnej nie miały zasady, rozstać się będzie musiał na zawsze. W tym smutnym położeniu przypadek, sprowadzony zapewne przez tę rękę opatrzną, która czuwa nad cierpiącymi i upadającymi na duchu, przyniósł mu pociechę i umocnienie.

Jednej niedzieli, przy końcu lutego, o godzinie dziewiątej rano szedł Ignaś Lesznem, dążąc do ustronnego kościoła Karmelitów, którego jeszcze nie znał. Już był niedaleko, gdy postrzegł ze schodków kościoła schodzącą jakąś młodą osobę w bogatej szubce i mającą za sobą lokaja w znanej mu liberii. Pani ta zatrzymała się przez chwilę przy ganeczku kościelnym i znajdującym się tam ubogim rozdała jałmużnę. Przez ten czas Ignaś miał czas przypatrzeć się i poznał w niej pannę Jadwigę. Serce mu uderzyło na ten widok i dziękował Panu Bogu za to spotkanie, w tym przekonaniu, że kobieta, o której tak wysokie miał wyobrażenie, wiedząca zapewne, co groziło Eugeniuszowi z jego powodu, nie pominie go nie poznawszy, wejrzeniem współczucia i słowem pociechy umocni go i pokrzepi. Stanął więc tak, aby go widzieć mogła, a gdy się zbliżyła, ukłonem pełnym uszanowania starał się zwrócić na siebie jej uwagę. Panna Jadwiga, spojrzawszy nań bystro, przystąpiła prędzej i rzekła:

— Jakże to dobrze, że pana spotykam. Wiem, dlaczego pan u nas nie bywasz. Niech to pana nie martwi i nie zniechęca. Mówiłam już o tym z moim ojcem, któremu z początku postanowienie pana było przykrym. Dziś widzi on to dobrze, że nie ma prawa tamować panu tej drogi, na której prędzej i pewniej dojdziesz do dobrego i niezależnego bytu. Byłam obecną przy jednej rozmowie o panu mojego ojca z hrabią Adamem, w którym pan masz szczerego i światłego protektora. Trwaj pan w swoim przedsięwzięciu, panie Ignacy. Jeżeli się to panu na co przyda, to powiem panu, że ja podzielam zupełnie przekonanie hrabiego.

— O! dziękuję pani za to słowo pociechy i umocnienia — odpowiedział Ignaś głosem drżącym, w którym się wzruszenie jego malowało. — Gdym tu panią obaczył, pomyślałem zaraz, że mi Bóg zesłał tę chwilę, której od dawna pragnąłem.

— Miałeś pan list od Eugeniusza? — zapytała ciszej, idąc ku domowi.

— Biedny Eugeniusz! — rzekł Ignaś — niechcący przyczyniłem mu zmartwienia i nabawiłem go trwogą, aby przeze mnie łaski dobroczyńców swych nie utracił.

— Napisz mu pan, niech będzie dobrej myśli — odpowiedziała idąc prędzej, jakby chciała odsunąć się od sługi, który był tuż za nią. Moja matka może mu zrobi jaką wymówkę, a mój brat może go zmartwi kiedy jakim przekąsem, ale serce mojego ojca znajdzie niezmienionym; a mnie... mnie Eugeniusz zna zapewne i wie, co zastanie, jak wróci.

To powiedziawszy głosem stłumionym przez wyraźne i wyrywające się mimo jej woli uczucie, kiwnęła mu głową i. poszła prędko, jakby mu chciała dać poznać, aby już dalej nie szedł za nią i przestał na tym, co powiedziała. I było to zapewne dostatecznym dla znękanego ciężkimi myślami młodzieńca. Pobiegł on do kościoła, tam upadł na kolana i podziękował Bogu za ten jasny promień, który na mgłę jego myśli spuścił. Ukrzepiony modlitwą, umocniony tą pociechą, jaką mu dało to przekonanie, że ta istota, dla której taką cześć powziął, w żadnym zdarzeniu nie zstąpi z tej wysokości, na której ją miłość Eugeniusza i jego własna myśl postawiły, opisał zaraz bratu swoje spotkanie i cały ten dzień przepędziwszy wesoło w gronie tych, co go kochali, śmielej odtąd patrzył w przyszłość i nie żałował postanowienia, które go chwilowo tak wielką napełniło boleścią.

VI

Półtora roku upłynęło od tego wypadku, któryśmy przy końcu poprzedzającej części opisali. Przez ten cały czas nic takiego nie zaszło, co by zanotować lub rozwinąć szczegółowiej wypadało. Ignaś pracował ciągle, termin jego kończył się i zbliżało się wyzwolenie. W warsztacie miał szacunek kolegów i przywiązanie Adwentowicza i Hebla, który widział, jak użytecznym jest jego zakładowi młody człowiek z głową, z gustem, z pojętnością, przez którą wszystkie sekreta rzemiosła przeniknął, w niektórych rzeczach na nowe nawet wpadł kombinacje, a akuratnością i obyczajami stał się wzorem i przykładem dla swoich współpracowników. Na Świętojańskiej ulicy znajdował on pokój i wytchnienie, znajdował w pięknych oczach kochanki wyraz miłości, który mu dodawał odwagi, w każdym jej postępku i słowie widział spokojność kobiety czynnej i pracowitej, widział humor i wesołość, które miały dalszą drogę jego ozdobić i dawały mu tę pewność, że się każdym losem jego podzielić potrafi, że z umiarkowaniem i rozumem przyjmie powodzenie, a wytrwałością i słodyczą umili chwile przykre i każdy cios przeciwny mężnym sercem wytrzyma.

Poprawa losu Kańskich dała mu także wielką pociechę. Za powrotem do zdrowia i dawniejszego wpływu w komisji protektora, który go zawsze względami swymi zaszczycał, otrzymywał Kański przydatki do owej pensji, którą mu pierwiastkowo naznaczono, tak że w ciągu tego czasu stanął na pozycji, która mu dwa tysiące dwieście złotych polskich rocznie przy nosiła. Przy innych zarobkach, tak jego własnych, jak i obu kobiet, przy tym dodatku, który Ignaś zawsze w ręku Julki składał, a który większą połowę tego, co miał z dzierżawy wynosił, położenie ich było wcale znośne, chociaż im przybyło ekspensy. Ale ten gość, który do domu ich przybył i wydatki ich pomnożył, niewypowiedzianym szczęściem wynagradzał trudy, jakie w podejmowaniu go ponosili. Był to bowiem chłopczyk śliczny, z oczami matki, z uśmiechem ojca, zdrów i rumiany, który gdy leżał na kolanach Paulinki, gdy do tych wszystkich, co go otaczali, wyciągał rączki i z zaufaniem niewiadomości śmiał się do tego życia, które go może surową twarzą i groźnym czołem przywitać miało, wlewał w serca wszystkich zapomnienie trosk, jakie przebyli, i wrażał im to bezpieczeństwo, jakie daje każdemu widok szczęśliwego dziecka, świeży oddech poranku i szelest wiośniany tych listków, których dziewiczej zieloności nie przykryła jeszcze kurzawa, nie zwarzył ostry wiatr, nie spiekło i nie wysuszyło słońce.

W takim stanie były rzeczy, gdy na początku jesieni roku powrócił Eugeniusz. Po zatarciu się tej obawy, jaką miał z początku, że zawód, jaki Ignaś obrał, może na los i położenie jego wpłynąć, mając wszystkie potrzeby swe hojnie zaspokojone, korzystał on z pobytu swego za granicą, gdzie dla chcącego na każdym kroku tyle nastręcza się przedmiotów, gdzie mimo woli rozszerza się sfera wiadomości i odkrywają się coraz nowe widoki na życie, jego zabiegi, jego nabytki moralne i umysłowe. Miłość i cześć, jaką miał dla panny Jadwigi, której cudna postać wrosła niejako w jego myśl i stała się treścią i duszą jego istnienia, nie zmniejszyła się ani przez czas, ani . przez oddalenie. Owszem, wzmogła się ona jeszcze przez to ciągłe karmienie się wyobrażeniem, jakie sobie o niej wyrobił, a które zmalałoby może przez bliższe przypatrywanie się, przez codzienne obejście, przez możność okazania jej uczuci jakie miał, a którymi by może wzgardziła lub je obojętnie przyjęła. Póki był od niej daleko i teraz dojeżdżając do Warszawy, dojeżdżał w tym przekonaniu, że, według słów jej własnych, zastanie to, co zostawił; a ta wiadomość, jaką powziął z listów matki do Stasia, że panna Jadwiga odmówiła stanowczo księciu Januszowi, że odrzuciła z lekceważeniem prośbę o jej rękę księcia Henryka, który chociaż nie przez swą osobistą wartość, ale przez swój ród, imię i majątek należał, jak pisała kasztelanowa, do pierwszych w kraju partyj, podniecała nadzieję bohatera naszego i czarownymi napełniała go rojeniami. Nie śmiał on wprawdzie powiedzieć sobie wyraźnie, że przywiązanie dla niego było pobudką, że w wyborze swym stała się tak trudną, wszakże ta myśl leżała w głębi jego duszy i tajemnie, może nawet bez jego wiedzy i woli, ukrzepiała w nim to uczucie nieograniczonej miłości, z którym już nie mógłby się rozstać, chyba wraz z życiem.

Powierzchownie stał się Eugeniusz jednym z najprzystojniejszych i najpowabniejszych mężczyzn. Przez te lat trzy podróży, pracy, walki i myślenia, nad sobą i nad tym wszystkim, co widział, zmężniał on nawet ciałem, stracił wszystkie cechy młodzieniaszka, którego płoche i drobne rzeczy zajmują, a uderzającym się zrobił pięknością rysów i postaci, powagą ułożenia, a szczególniej dojrzałością myśli, która się na czole jego szerokim, i białym wybitnie malowała. W oczach jego piwnych i pięknie ocienionych, którym niegdyś ciotka Teresa napatrzyć się nie mogła, bo przypominały oczy matki, było tyle uczucia, serdecznej dobroci, a czasem wyraz tak melancholiczny i głęboki, że samym wejrzeniem ujmował każdego, z którym rozmawiał. Głos jego był męski i dźwięczny, słowa płynęły mu e łatwością i stawały na zawołanie, jak farby na paletrze, do tych obrazów, w które myśli swe i uczucia odziewać lubił. Nawet Staś, który mu tym więcej okazywał niechęci, im bardziej czuł się od niego niższym, odchodził nieraz pokonany jego wejrzeniem i głosem i wyrzucał sobie to uczucie wstrętu i prawie nienawiści, jakie w gruncie serca miał dla towarzysza swej młodości, chociaż je, jak mógł, taił i ukrywał. Włosy Eugeniusza miały dziwny blask i ułożone były zawsze z nieprzesadną, ale pełną smaku elegancją. Ciemne jego wąsy, które się w ostatnim roku pobytu za granicą bujnie puściły, podnosiły koloryt jego oblicza i białość zębów, a uśmiechowi jego dawały ten wdzięk, który nasz ród słowiański charakteryzuje i po którym poczciwego i otwartego Polaka wszędzie poznać można. Wyższym był Eugeniusz od Ignasia, starannym w swym ubraniu, lubiącym teraz jak i dawniej czystość i elegancję. Chroniąc się wszelkiej pokusy, na jaką mógłby być narażonym, mając zawsze na piersiach ów talizman, który go strzegł od wszelkiego brudnego zetknięcia, zachował się w nieskalanej czystości obyczajów, a stąd w sile i zdrowiu, które powierzchowności jego dodawały powabu, a ruchom i obejściu tę śmiałość i pewność, jaką każdy prawdziwy mężczyzna mieć powinien i która dziwnie układnie łączyła się z tą powagą, jaka mu była właściwa. Takim był Eugeniusz co do umysłu i serca, takim co do tych zewnętrznych kształtów, w których mniej więcej maluje się dusza, a które nie darmo są tak pożądaną rekomendacją równie w mężczyźnie, jak w kobiecie, bo kompletują tę cudną istotę, którą Bóg własnymi rękami urobił.

Nim tak interesującego młodego człowieka wyprowadzimy na scenę i zajmiemy nim uwagę czytelników, musimy wspomnieć wprzód o jednej ważnej okoliczności, która na jego los. stanowczo wpłynęła.

Ostatniej zimy w Paryżu przebywała pani Zaworska, bogata bardzo dama z Ukrainy, spokrewniona ze wszystkimi celniejszymi domami tych niegdyś Indyj polskich, a zatem kuzynka lub powinowata wszystkich nowokreowanych hrabiów, których w ostatnich czasach tak wielu na tych złotodajnych niwach wyrosło. Była to kiedyś kobieta piękna, pierwsza elegantka, a i teraz, chociaż już miała dwudziestopięcioletniego syna i słuszną córkę, jak tylko mogła dostać paszport, biegła do Paryża, dla odnowienia swej toalety, dla zrzucenia z siebie kurze wy ukraińskiego czarnoziemu i dla skąpania się w tym świetle cywilizacji, którego promienie rozpraszają się niezmiernie, tracą na blasku i sile, nim przez piwne wyziewy i tumany filozoficzne Germanii, nim przez piaski i bagna polskie aż w te odległe i błogosławione strony dolecą. Przeszłej więc jesieni, wymywszy się ze wszelkiej śniedzi narodowej w morzu, z pełną kiesą i z córką już dorosłą i ładną, przybyła do Paryża, a znalazłszy pokaźny lokal na Chaussee d'Antin, tam na całą zimę zamieszkała.

Staś Zabużski, dla którego za granicą, we wszystkich miastach, gdzie się zatrzymali dłużej, do najpierwszych ciekawości należały salony pań, które były w modzie, a szczególniej salony pań polskich, jeżeli kosztem ekspensy i nadskakiwania cudzoziemcom i cudzoziemkom, w czym, jak wiadomo, są niezmordowane, potrafiły sobie wyrobić pewny rozgłos i reputację, zaprowadzony został przez któregoś ze znajomych rodaków do pani Zaworskiej i tam zaprezentowany. Wystawa i ślad szczodrego i hojnego użycia niepoślednich bogactw bardzo mu się podobały. Przy pierwszej zaraz rozmowie dowiedział się on, że pani Zaworska jest krewną rodziny S. tak szeroko na Ukrainie rozłożonej, że hrabiowie P. są jej ciotecznymi braćmi, a hrabina M. jej stryjecznocioteczną siostrą. Nawzajem pani Zaworska dowiedziała się, że Staś rodzi się z księżniczki, że ilu tylko jest hrabiów i książąt w Królestwie, wszyscy jakąś nitką krótszą lub dłuższą są z rodem matki jego spokrewnieni. To podobieństwo pozycji socjalnej obudziło naprzód pomiędzy nimi pewną sympatię, a zrodzona stąd grzeczność i uprzejmość damy, choć już niemłodej, choć przesadnie różnymi kosztownymi elegancjami nastrzępionej, tak ujęły młodzieńca, że prosił o pozwolenie częstego bywania i towarzyszenia sobie w tych ekskursjach, jakie by zwiedzając osobliwości europejskiej stolicy robiła. Staś był przystojny, dobrze ułożony, mowny, a podobieństwo równe z rysów twarzy jak i z charakteru do matki, dawało postawie jego wyraz pański, hardy i wzgardliwy, co dla próżnej kobiety było tym większym jeszcze przymiotem i tym pewniejszym dowodem jego wysokiego pochodzenia. Ujęta więc jego rozmową, powierzchownością i koligacjami, nie tylko przyjęła uprzejmie jego prośbę, ale wyraźnie mu oświadczyła, że życzy sobie i pragnie widzieć go jak najczęściej u siebie i z towarzystwa jego i światła w zwiedzaniu rzadkich zbiorów paryskich korzystać nie zaniedba. Tym sposobem Staś stał się częstym bardzo gościem u tej damy, która jakkolwiek sobą i strojami swymi zajęta, wkrótce to postrzegła, że nie ona tylko i jej rozmowy o stosunkach jej na Ukrainie są powodem, że młody człowiek tak do domu jej przylgnął.

Jak wszystkie podżyłe piękności i stare elegantki, pani Zaworska usiłowała wmawiać w córkę swą, że jeszcze jest dzieckiem, że powinna jedynie zajmować się Chapsalem i Noelem, a z pobytu swego w Paryżu korzystać o tyle, iżby się oduczyła błędów, jakie we francuskim języku robi, i nabyła praktycznie doskonałej pronuncjacji. Ale panna Teodora Zaworska wiedziała o tym dobrze, że ma już siedemnaście lat, i uczuła to tym mocniej, im lepiej przypatrzyła się Stasiowi Zabużskiemu i im wyraźniej postrzegła, że i on, mimo tych skromnych, białych sukienek, w jakie stroiła ją matka, mimo tych puklów, które nieraz zawijała płacząc, postrzegł także, że twarzyczka jej rumiana i puszysta, oczki błękitne, bystre i kochające, usteczka świeże i uśmiechające się mile za każdym razem, gdy drzwi otwierał i do pokoju wchodził, Zajmował się tedy Staś coraz bardziej dziewczynką, która rodzącej się skłonności swej dla niego utaić nie umiała. Dowiedziawszy się przy tym od jednego ze znajomych Ukraińców, którego relacji mógł zawierzyć, że równie stosunki familijne tej damy, jak i jej majątek nie są to wcale blichtry, ale największa rzeczywistość; że panna ma tylko jednego brata, trochę anglomana, ale zresztą bardzo porządnego i ukształconego młodego człowieka; że mimo to będzie miała od siedmiukroć do ośmiukroć posagu — postanowił serio zyskać jej serce i obie matki, jej i swoją, do oddania sobie panny skłonić. Bywał więc ciągle, trzymał się w najściślejszych karbach przyzwoitości, a chociaż żadnym słowem i krokiem zamiarów swych nie objawił, nie uszło to jednak oka matki, że mu się córka jej podobała i że on nawzajem podobał się córce.

Pani Zaworska, chociaż kobieta próżna i zajęta fraszkami, dała w sercu swym wziąć górę uczuciu macierzyństwa i szczerze zajęła się tym losem swej córki, który się jej otwierał. Dowiedziawszy się, że Staś bawi w Paryżu z mentorem, poważnym kapłanem, prosiła go, aby ją z księdzem Augustynem zapoznał. Równie od niego, jak od niektórych znajomych z Królestwa wybadała zręcznie i nieznacznie, że w rzeczy samej rodzina młodego człowieka jest poważana w kraju, że ojciec jego, chociaż nie magnat, ma jednak majątek i znaczenie, a matka skoligacona jest z najpierwszymi domami. Troskliwość swoją w tej mierze posunęła ona tak daleko, że nie przestając na tych wiadomościach, napisała do syna na Ukrainie, doniosła mu o jawnej już dla niej, chociaż wyraźnie nie wypowiedzianej skłonności córki dla pana Stanisława Zabużskiego i prosiła go, aby przybył do Warszawy, przypatrzył się i wywiedział na miejscu, jacy to są ludzie, jakie ich charaktery i położenie towarzyskie i majątkowe, i czy można dziecko takie jak Teosia ich sercu i troskliwości rodzicielskiej powierzyć. Tymczasem nie zrażając wcale Stasia, grzeczna i uprzejma jak pierwej, czuwająca tylko pilniej nad młodymi ludźmi, udawała, że ani widzi, ani się domyśla, co się święci.

Pan Konstanty Zaworski wyrobił sobie paszport nie tylko do Królestwa, ale i do Francji i w połowie karnawału do Warszawy przybył. Wszedł on od razu w wyższe tutejsze towarzystwo. Wszystko, czego się dowiedział o kasztelanie, kasztelanowej i ich domu, odpowiadało naturalnie temu, co pisała matka, i zaspokajało jego braterskie przywiązanie. Ale wrażenie, jakiego doznał na widok panny Jadwigi, przeszło wszelką miarę jego oczekiwania i napełniło go nieznanymi dotąd uczuciami. Nie mógł się on napatrzeć na ten wdzięk pełen powagi w jej ułożeniu i obejściu ze wszystkimi, co się do niej zbliżali, na tę piękność rysów twarzy, bladej wprawdzie, ale ożywionej myślą zdrową i dojrzałą, na ten uśmiech rozumny, który jawnie okazywał, że dobrze pojmuje i ocenia to wszystko, co się do niej mówi, na tę grację naturalną i niepracowitą, jaką rozwijała w tańcu, któremu oddawała się bez zapału, bez namiętności, ale z tą chętną łatwością, z tym pobłażliwym wyrazem twarzy, z jakim czasem starsi myślą mieszają się do zabaw młodzieży i gry jej i zajęcie podzielają. Przysłuchując się rozmowom o niej ludzi poważnych, przekonał się, że wszyscy mówili o niej ze czcią, jako o osobie pełnej dobroci, pełnej zalet, znamionujących wyższe ukształcenie i duszę, pojmującą całą ważność przeznaczenia kobiety i nie zajętą fraszkami światowej próżności. A chociaż młodzież trzpiotowata i skacząca nazywała ją czasem drewnianą, sztywną pedantką, nieprzystępną i chmurną boginią, nie zrażało go to bynajmniej, owszem, tym mocniejsze sąd taki obudzał w nim zajęcie. Bo pan Konstanty Zaworski, chociaż miał ledwie dwudziesty piąty rok i przed trzema dopiero laty uniwersytet kijowski ukończył, był młody człowiek także dojrzały, oddany gospodarstwu i spekulacji, a z natury i wychowania poważny, zastanawiający się i mający pozór niezmiernie zimny.

Przez lat osiem tego wieku, w którym urabia się dusza i formuje się ciało, miał przy sobie guwernera Anglika i uformował się moralnie i fizycznie na jego obraz i podobieństwo. Średniego wzrostu, dobrze zbudowany, rysów niezmiernie foremnych, a nawet pięknych, w ruchach i postawie miał widocznie wszystkie charaktery i ujęcia prawdziwego gentlemana. Starannie co dzień wygolony, nie cierpiał na twarzy swej ani niemieckich bakenbardów, ani polskiego wąsa; bielizna jego była nieposzlakowanej białości, a suknie zawsze czarne, formą i krojem angielskim, gdyż je zawsze za pośrednictwem angielskiego magazynu w Odessie sprowadzał z Londynu. Chociaż nie miał jeszcze w posiadaniu własnym żadnej części obszernego majątku, który mu się miał dostać w puściźnie, zarządzał jednak całą tą fortuną, sprowadzał z Anglii machiny, ułatwiające niektóre części gospodarstwa, i rozmyślał już i roił plany założenia jakiej fabryki, nie dla powiększenia dochodu, bo wiedział o tym, że tam najwierniejszym i największym dochodem jest pszenica, ale dla zaspokojenia tej chęci fabrykowania czegoś, która wraz z wychowaniem angielskim w istotę jego przeszła.

Gdyby kto widział go w kompanii Evansa, u którego był zaraz nazajutrz po przybyciu swym do Warszawy i potem często go odwiedzał, gdyby przysłuchał się ich rozmowie, wziąłby go pewnie za najprawdziwszego syna Albionu, z takim akcentem i brakiem gestów mówił, tak kiwał głową na znak, że rozumie i akceptuje, tak go interesowały wszystkie koła zębate i niezębate, tak wiernie insularnym był ów wykrzyknik „oh!", którym okazywał czasem niby podziwienie, niby niedowierzanie słowom mówiącego. A tymczasem pod tym pozorem zimnym i cudzoziemskim było serce szlacheckie, pełne prawości i najuczciwszych zasad, był rozum ukształcony nauką i chęci dla kraju najlepsze. Dotąd jeszcze żadna kobieta nie zrobiła na nim takiego wrażenia, jak panna Jadwiga, na którą zwrócił uwagę naprzód dlatego, że była siostrą Stasia, a głównie, że mu się wydało, iż każda Angielka wyższego rodu i wychowania, z rozumem i sercem, musi być taka, jak ona. A choć wiedział, że Angielki są różowe i blondynki, cały jednak jej układ, całe ujęcie i wyraz tak mu jakoś po angielsku wpadł w oko, tak przystał i wpoił się w jego myśl, że nawet ta twarz blada i zamyślona, te bujne i czarne włosy stały się w oczach jego tym wyższym przymiotem i tym bardziej podniosły powab, który go uderzył.

Łatwo pojąć, że mając tyle ważnych względów poznania bliżej tego domu i osób, które go składały, postarał się wkrótce, że go w salonie kasztelanowej zarekomendowano. Panie nasze mają tak nieograniczoną słabość do wszystkiego, co cudzoziemskie, że samo ułożenie i mina czysto angielska już były dla niego w ich oczach korzystną rekomendacją. Nawzajem go więc sobie w każdej kompanii pokazywały, a widząc przy tym piękność niepospolitą, nade wszystko dowiedziawszy się, że to jest nabab ukraiński, wszystkie go poznać pragnęły. Przyjęła go tedy i kasztelanowa bardzo uprzejmie, a chociaż pan Konstanty był mało mówiącym, wcale niezabawnym i niedowcipnym, że jednak wyciągnięty na słowo, jeżeli się odezwał, odezwał się dobrze i rozumnie, postanowiła go ośmielić i choć zbyt uprzedzająca grzeczność nie była jej zwyczajem, dała mu jednak poznać, iż jej miło będzie, jeśli jej domu mijać nie zechcę, zwłaszcza co piątek wieczorem, którego to dnia zwykle przyjmują. Nim przyszedł ów pożądany piątek, widywał on pannę Jadwigę w innych domach, do których łatwy znalazł przystęp i które miały inne dni do przyjmowania gości naznaczone. Ze jednak nigdy nie tańczył, a zatem nie miał sposobno ści do konwersacji obowiązkowej w czasie przerw tańca, a wprost zbliżyć się nie śmiał, bo jakoś nie przychodziło mu na myśl, od czego zacząć rozmowę wśród tego tłumu, który znał tak mało, nie rozmawiał więc z nią wcale. Krążył tylko z daleka, przypatrywał się jej poruszeniom i wbijał sobie coraz w myśl tę postać, która go już odstąpić nie chciała.

Gdy nadszedł piątek, zjawił się między najpierwszymi gośćmi i postrzegł z tajemnym wzruszeniem, że matka i córka były dla niego z większą jeszcze grzecznością i uprzejmością niż po raz pierwszy. Na to uprzedzające przyjęcie wpłynął list księdza Augustyna, przed dwoma dniami odebrany, w którym donosił kasztelanowej o zajęciu się Stasia panną Teodora Zaworską, o skłonności wzajemnej, jaką mu się zdaje widzieć w pannie, o jej wieku, urodzeniu, stosunkach familijnych, posagu itd. „Przyznaję się pani ze wstydem — dodał w końcu — że stosunek ten zawiązał się początkowo bez mojej wiedzy, takiego mi Staś dał kominka. Ale gdym zmiarkował, gdzie tak często bywa, i poznał tę damę i jej córkę, gdym się dowiedział o wszystkich okolicznościach, które naturalnie w takich razach są warunkami koniecznymi, chociaż samej matce znalazłbym to i owo do zarzucenia, a mianowicie, że będąc już niemłodą, przez wielką miłość strojów staje się trochę śmieszną, znajdując wszakże panienkę skromną, naiwną, ładną i poglądającą na Stasia z wyrazem okazującym serce czyste i kochające, nie położyłem od razu mojego veto, które by już może nic nie pomogło, w tym przekonaniu, że to partia dla syna pani wcale odpowiedna, że postępowanie moje zatwierdzisz już i z tego względu, iż uczciwa skłonność dla młodzieńca tak żywego jak Staś, i notabene w Paryżu, stanie się zbawienną tarczą, która go od niejednej pokusy zasłoni".

Kasztelanowa ucieszyła się tą wiadomością tym bardziej, że sam widok brata tej panienki i reputacja, z jaką tu przybył, sprawdzały wszystko to, co ksiądz Augustyn pisał. A nie domyślając się, że pan Konstanty przybył do Warszawy jedynie po to, aby ich bliżej poznał, postanowiła przyciągnąć go do siebie i więcej jeszcze wybadać, więcej dowiedzieć się szcze gółów równie o koneksjach familijnych, co było dla niej rzeczą główną, jak i o charakterze, wychowaniu i sercu tej siostry, która miała się stać jej dzieckiem przybranym i zapewnić szczęście syna, którego niezmiernie kochała. Takim sposobem wspólny interes zbliżył ich do siebie i postawił od razu pana Konstantego na takiej stopie życzliwości ze strony matki i córki, jakiej się tak prędko nie spodziewał i do jakiej by inaczej, mimo swych zalet osobistych i majątku, może nigdy nie doszedł.

Po niejakim czasie, gdy w salonie dosyć już było osób i jakoś nie bardzo się zanosiło na ożywioną zabawę, gdy kasztelanowa zajęła się kilku damami, które na wieczór ten nietańcujący przybywszy, siedziały milcząc i oczekując, aż je przyjdzie kto bawić, panna Jadwiga postrzegłszy, że pan Konstanty także sam jeden stoi przy oknie, patrzy na zebraną kompanię i nie bawi się, pomówiwszy to z tym, to z owym, przystąpiła do niego i zaczęła rozmowę o Warszawie, o kończącym się karnawale, jak długo jeszcze zabawi itd. Z początku jakoś to nie szło. Pan Konstanty, uszczęśliwiony jej zbliżeniem, więcej patrzył i słuchał, niż. odpowiadał. Wkrótce jednak, gdy panna Jadwiga spojrzała na różne grupy mężczyzn, którzy stali nie rozmawiając i niby oczekując, aż się podniesie jakaś kurtyna, która im zasłania widowisko, mające ich zabawić, ruszała nieznacznie ramionami i rzekła:

— Ci panowie nudzą się. Boję się zawsze większego cokolwiek zebrania, gdzie nie tańcują. Nie wiem, czy nie umiemy mówić, czy nie umiemy słuchać, ale w ogóle u nas w Warszawie mało jest salonów, gdzieby kilkadziesiąt osób zebranych bawiło się dobrze samą tylko rozmową. Ja przynajmniej znam jeden tylko.

— Domyślam się, o jakim pani mówisz — odpowiedział pan Konstanty — słyszałem o nim wiele.

— Więc jeszcześ pan tam nie był? — rzekła panna Jadwiga. — Kadzę panu nie opuszczać sposobności poznania tego domu, gdzie panuje wielka uprzejmość, gdzie każdy czuje się swobodnym d zawsze znajdzie kogoś, co go interesuje. Dla pana szczególniej będzie to widok zajmujący. Obaczysz tam pan towarzystwo bardziej rozmaite niż gdzie indziej; wielu panów tutejszych i obcych, wielu ludzi odznaczających się nie tylko urodzeniem, ale i nauką, i talentem; będziesz mógł poznać się, z kim zechcesz, i przekonasz się — dodała z uśmiechem pełnym rozumu i wdzięku — że i damy nasze, starsze i młodsze, zdolne są rozumieć i, zainteresować się poważniejszą rozmową i nie zawsze tęsknią za strojem i tańcem.

— Oh! — wykrzyknął na to pan Konstanty z akcentem czysto angielskim. — Nie wątpiłem nigdy, że panie interesujecie się tym wszystkim, co nas podnosi i uzacnia, chociaż z drugiej strony znajduję to rzeczą bardzo naturalną, że młodzi lubią taniec i oddają mu się z takim zapałem. Sądzę nawet, że nie sama chęć popisania się toaletą i zgrabnością ruchów jest pobudką tego zamiłowania, z jakim oddajemy się tej zabawie.

— A jednak uważałam — rzekła panna Jadwiga — że pan jej nie podzielasz wcale. Dostrzegłam nawet przed kilku dniami, żeś w mazurku odmówił bardzo uprzejmej tancerce, która pana wybrała i do koła wciągnąć pragnęła.

— Nie tańcowałem nigdy — odpowiedział pan Konstanty rumieniąc się nieznacznie. — Musiałem więc odmówić przez nieumiejętność i bojaźń wystawienia się na śmiech, zwłaszcza tu, w ojczyźnie mazura, gdzie go z takim zapałem i z taką zręcznością tańcują.

— Czy na Ukrainie mazur nie jest tak lubionym? — spytała panna Jadwiga.

— I owszem — odpowiedział młody człowiek żywiej — towarzystwo nasze ukraińskie niczym się nie różni od tutejszego, ani duchem, ani formą. Takie same są jego gusta, takie same zalety i zapewne takie same wady.

— To szkoda — rzekła panna Jadwiga serio. — Ja miałam inne o tym wyobrażenie. Czytając niektóre opisy tego kraju, obrazy jego życia i obyczajów, wyobraziłam go sobie daleko poetyczniejszym niż nasz ubogi i zaniedbany; niż nasza społeczność, przykrojona z cudzoziemską i nastrajająca się tak chętnie do obcego tonu. Dlatego pragnęłam zawsze widzieć tę ojczyznę rusałek, rozpuścić wzrok po tych rozległych obszarach, gdzie wystawiałam sobie farysów ukraińskich, idących na wyścigi z wiatrami i wyzywających do walki orły, które stepy te zaludniają. Pan zdjąłeś mi z tej krainy wiele uroku — dodała uśmiechnąwszy się.

— Bardzo byłbym nieszczęśliwym, gdybym mógł panią zniechęcić i odebrać jej tę ciekawość, tak dla nas pochlebną — rzekł pan Konstanty i żywy rumieniec na twarz jego wystąpił. Gdy panna Jadwiga widząc to spuściła oczy, on dodał: — Trwaj pani w tej chęci, a sądzę, że się niezupełnie zawiedziesz. Wprawdzie nie mogę panią upewnić, że rzeczywistość odpowie tym obrazom, jakie imaginacja znakomitych poetów naszych skreśliła, zawsze jednak znajdziesz pani ogromną różnicę w widoku tej bujnej natury, którą nas opatrzność uposażyła. Nasze niezmierzone niwy, obfitym powiewające zbożem, nasze zielone stepy, na których roją się stada, nasze dębowe lasy, silne jak pierś naszego ludu, wszystko to zajmie oko pani i podoba się pewnie. My, przywykli do tego widoku, patrzymy nań więcej z gospodarskiej strony i rozmierzając okiem te rozległe przestrzenie, liczymy zaraz ilość kóp pszenicy, jaka na nich stanie. Pani zapewne rachunek ten nie przeszkodzi, a choć nie znajdziesz tam ani rusałek, ani farysów, ale wdzięk nowości uderzy oko pani, a sama ta rozległość, gdzieniegdzie niezmierzona okiem, i obfitość płodów, które także niełatwo zliczyć się dają, mają w sobie coś rzeczywiście wielkiego. Natura jest inną od tutejszej, mogę panią upewnić. Ja mówiłem tylko o towarzystwie naszym, które jest takie samo jak tutejsze, jak wszystkie europejskie towarzystwa oprócz angielskiego, które samo tylko zachowało swój charakter i wyrobiło się z własnych swych pierwiastków.

— Pan musisz lubić Anglię i wszystko, co angielskie — rzekła panna Jadwiga patrząc mu w oczy.

— Wychowywał mię z dzieciństwa Anglik — odpowiedział pan Konstanty — człowiek rozumny i kochający namiętnie wszystko to, co wyrosło i urobiło się w jego ojczyźnie. Nie dziw więc, że wiele rzeczy, które szczęśliwy kraj ten posiada, które wymyślił i wykonał, bardzo wysoko cenię. Starałem się nawet urządzić mieszkanie moje na wzór angielski i widzę, że mi tak nieźle; sprowadziłem kilka machin, ułatwiających zajęcia gospodarskie, i przekonałem się, jak i niektórzy z sąsiadów moich przekonali się, żeby to było dobrze, gdybyśmy naśladowali tę przemyślną a razem tak praktyczną biegłość tego ludu, który dziś stoi najwyżej w Europie i rozumem, i zamożnością.

— Może by było lepiej — rzekła panna Jadwiga — gdybyśmy naśladowali Anglików w ich miłości tego wszystkiego, co ich własne, co do swej myśli i zwyczajów swoich, tak dla nich szanownych i świętych, zastosować i wydoskonalić umieją. Ale my nie mamy żadnej ufności, żadnej wiary w nas samych i natura nasza jest tak miękką, że wszelka obca forma wybija się na niej z łatwością i zostawia swoje piętno. I nie tylko myśl nasza i mowa ma tę własność bierną, ale nawet nasze ciało, Nawet mową, co jest dla mnie rzecz najbardziej rażąca. My wszystkie kobiety jesteśmy najzupełniejszymi Francuzkami" a co gorsza, lubimy uchodzić za takie; panowie, wychowani przez cudzoziemców lub za granicą, przybieracie nie tylko formy obce, ale tak dalece przekształcają się wasze postaci i twarze, że łatwo poznać, gdzie który z was wyrósł, czy w Paryżu, czy, w Londynie, czy w Petersburgu. Znajdujeszże to pan dobrym i przynoszącym nam zaszczyt lub użytek?

— Przesadę znajduję złą i umyślne zakrywanie swojej własnej natury przez jakąś źle zrozumianą próżność znajduję niedorzeczną, a nawet występną — odpowiedział pan Konstanty, a uśmiechnąwszy się, bo czuł, że mówi we własnej obronie, dodał: — Ale mimowolne przyjęcie obcych form dowodzi tylko tej giętkości natury naszej, którą pani z taką trafnością postrzegłaś. Jest ono często śmiesznym, ale nie sądzę je być grzechem, jeżeli rodzimego nasienia nie przygłusza. W tym miejscu przepraszam panią, że jej jedno zrobię zapytanie. Jeżeliś pani na mnie zwrócić raczyła uwagę, gdym się tu w salonach warszawskich pokazał, za kogo mię pani wzięłaś?

— Wzięłam pana za Anglika — odpowiedziała z uśmiechem panna Jadwiga — i nie tylko ja, ale wszyscy ci, co pana nie znali.

— Otóż mogę panią upewnić — mówił dalej pan Konstanty patrząc jej śmiało w oczy — że o tym wcale nie myślę, abym, za Anglika uchodził, że napatrzenie się i ośmioletni ciągły pobyt z człowiekiem, któregom szacował i kochał, dał mi ten pozór, który wielu nie znających mię zwodzi. Ale chociaż cenię wysoko rozum i przemysł tego kraju i lubię wszystko to, co stamtąd pochodzi, możesz mi pani wierzyć, że nikt więcej i serdeczniej ode mnie nie kocha tej ziemi, na której urodziłem się, i tego języka, którym, jak to pani uważasz, mówię tak dobrze, jak i pani, co jest wiele, i równie jak pani z żadnym Polakiem inaczej nie mówię, o czym już słyszałem i co jest jednym z powodów tej czci, jaką dla pani powziąłem.

Panna Jadwiga zarumieniła się mocno, a pragnąc zmienić przedmiot tej rozmowy, której tym sposobem urwać nie chciała, zapytała go, jak długo jeszcze zabawi w Warszawie.

— Zapewne z parę jeszcze tygodni — odpowiedział pan Konstanty — czekam na list mojej matki, bawiącej obecnie w Paryżu z moją siostrą, po którego odebraniu udam się za granicę. Zapewne mi pani tego nie weźmiesz za złe — dodał uśmiechając się — że jadąc po raz pierwszy, jadę z wielką ciekawością, że wyobrażam sobie bardzo wiele, że cieszę się prawdziwie, iż z Paryża łatwo mi będzie odwiedzić Anglię, którą znam bardzo dobrze, ale tylko z opowiadania, tylko z książek, a która, jak sądzę, w naturze przejdzie jeszcze moje oczekiwanie.

— Winszuję panu — rzekła panna Jadwiga — i bardzo będę rada, jeżeli się pan nie zawiedziesz. Złudzenia należą do kwiatów życia i często równie jak kwiaty schną i opadają za dotknięciem. Spodziewam się, że pan zechcesz poznać się z moim bratem, który także jest w Paryżu.

— Możesz pani być pewną, że to będzie najpierwsza znajomość, jaką tam zrobię — rzekł pan Konstanty kłaniając się.

Panna Jadwiga spojrzała na niego uprzejmie i oddalając się, kiwnęła mu głową i dodała:

— Sądzę, że przed odjazdem pana, będę jeszcze miała sposobność więcej panu powiedzieć o moim bracie i polecić go przyjaźni pańskiej!

Kasztelanowa uważała to dobrze, że panna Jadwiga zbliżyła się sama do młodego człowieka, który się jej teraz bardzo interesującym wydał, że zaczęła z nim rozmowę, że ta rozmowa musiała córkę jej zająć, kiedy się tak długo przeciąga. Ucieszyło ją to bardzo i kombinując wszystkie okoliczności, wpadła na myśl, że pan Konstanty, młody, przystojny, bogaty, mający tak poważną minę i wyraz, wprawdzie trochę, zimny, ale rozumny, potrafi skłonić dla siebie jej córkę, tak trudną w wyborze, jeżeli tylko zechce i będzie miał częstszą sposobność widywać ją i z nią rozmawiać. Wtedy to ułożyła sobie plan owego podwójnego związku z rodziną Zaworskich, który przeprowadzić postanowiła. A chociaż dawność rodu niewiele za nimi przemawiała, ale w takim razie panie nasze wchodzą łatwo w układy ze swym arystokratycznym sumieniem, jeżeli w rodzinie są tytuły, chociaż świeże, a nade wszystko jeżeli wielkie dobra, a do tego na Ukrainie, kompensują brak pergaminów i pieczęci, które wychodziły z kancelarii Wazów i Sasów. W tej myśli, skoro się panna Jadwiga od pana Konstantego usunęła, zbliżyła się do niego sama, krótką, ale pełną uprzejmości zaszczyciła go rozmową i w niedzielę zaprosiła go na obiad.

Pan Konstanty, który, jak widzieliśmy z tego wyznania wiary, jakie zrobił, miał w gruncie serce, umiejące ocenić takie wdzięki, jakie go uderzyły od razu, i takie usposobienie, jakie z powyższej rozmowy poznał, rozmarzył się więcej, niżby sam mógł się spodziewać, i nie z angielską wcale, ale z prawdziwie szlachecką niecierpliwością niedzieli oczekiwał. Przyjęty przez kasztelana, którego żona do sekretu planów swych przypuściła, z tą serdeczną gościnnością, jaką zacny ten, ale słaby człowiek okazywał wszystkim, dla których żona jego była uprzejmą, posadzony przy stole między matką i córką, postrzegł, że zabiegi jego mogą nie być daremnymi. A gdy się przekonał, że panna Jadwiga nie tylko nie zbywa go półgębkiem i miną serio, jak to czyniła czasem względem innych, ale owszem okazuje mu wiele względności, mówi z nim chętnie i sama z tej zamkniętej piersi, jakby z bogatej skrzyni, wydobywa skarby myśli i uczuć, które w niej rzeczywiście były, powiedział sobie w duszy, że ją naprawdę pokocha i że wszelkich użyje starań, aby szczęście tak wielkie, jakim by mogło być posiadanie serca takiej kobiety, stało się jego udziałem. Te myśli utwierdzały się w nim i w czasie następnych wizyt w domu kasztelanowej i zajęcie jego wzrosło tym silniej, że było pierwszym, że to nie był człowiek, który by przed lada ołtarzykiem ukląkł, że przedmiot tej czci, jaką w sercu swym poczuwał, był rzeczywiście niepospolitym i godnym ze wszech miar hołdu d miłości człowieka z sercem i głową.

Ale chociaż ten stosunek wzajemnego szacunku, a nawet pewnej zażyłości utrwalił się przez te kilka niedziel, które jeszcze pan Konstanty bawił w Warszawie, nie było ani ze strony kasztelanowej żadnego awansu, który by wyraźniej plany jej zdradził, ani ze strony panny Jadwigi żadnego znaku jakiegoś zajęcia, przechodzącego miarę zwyczajnej towarzyskiej życzliwości, ani ze strony pana Konstantego żadnego śmielszego kroku, który by go jawnie na liście starających się postawił. Kasztelanową wstrzymywała ta okoliczność, że nie znała matki i córki i nie wiedziała jeszcze, czy będzie mogła zezwolić na związek Stasia z panną Teodora; panna Jadwiga zbliżyła się do niego jedynie w interesie brata, a poznawszy go bliżej, zajęła się tym, że nie był takim, jak inni, że pod tą pokrywką cudzoziemską znalazł się szczery Polak, a pod pozorem zimnym d ułożonym, serce pełne szlachetnych uczuć i głowa z myślą jasną i gruntowną. A chociaż może dostrzegła, co się w sercu jego dzieje, bo któraż kobieta nie przeniknie od razu tej tajemnicy, nawet najzręczniej ukrywającej się, udawała jednak, że nic nie widzi, i jaką była od najpierwszej z nim rozmowy, taką samą zupełnie aż do jego wyjazdu.

Pan Konstanty znowu, chociaż czuł, że panna Jadwiga jest jedyną kobietą, która mogłaby mu dać szczęście, chociaż przekonywał się, że mu co dzień staje się milszą, że obraz jej w jego głowie zajmuje całkiem miejsce tych wszystkich machin, tych ulepszeń gospodarskich i planów przemysłowych, o których dawniej wyłącznie marzył, nie znając jednak myśli i postanowienia matki swej, bez której woli nic przedsiębrać nie chciał, nie wiedząc, jakim jest Staś, czy się z nim zejdzie, czy wszystkie te relacje, jakie matce zawiezie, los siostry jego zdecydują, odłożył do powrotu swego z zagranicy jawniejsze odkrycie swych zamiarów i uczuć; w . konferencjach swych tylko z panną Jadwigą ożywiał się czasem, stawał się rozmowniejszym i — że tak powiem — polaczał widomiej. Ale wobec świata, na który uczęszczali, tak był jednostajnie z angielska wyprostowanym, tak szczelnie zapinał pierś swoją, że nikomu nawet do głowy nie przyszło, aby mu się heroina nasza lub inna jaka panna podobała, aby którakolwiek z warszawianek otoczyła kiedy z jego łaski owe ukraińskie łany, o których szczerozłotych kłosach wszystkie tak bajeczne wówczas miały wyobrażenie.

W takim usposobieniu byli wszyscy, gdy pan Konstanty w pierwszej połowie postu Warszawę opuścił i do Paryża pojechał. Tam zastał wszystko w takim położeniu, jak tylko mógł pragnąć. Pani Zaworska, odebrawszy od niego pierwszy list z Warszawy, w którym skreślił jej najpochlebniejszy obraz rodziny Stasia, postanowiwszy nie tamować rozwijających się coraz bardziej uczuć córki, zmianą toalety wyprowadziła ją nagle z małoletności i postępowaniem swoim względem zakochanego młodzieńca okazała jawnie, że oświadczenie jego przyjmie, byle je zrobił.

Gdy więc pan Konstanty przywiózł Stasiowi list matki, w którym mu wyraziła, że chociaż bez osobistego poznania panny stanowczego nie może dać zezwolenia, ale ponieważ wszystkie zewnętrzne okoliczności składają się stosownie do jego życzeń, a wychowanie i ułożenie brata daje rękojmię, że i siostra równie się jej podoba, nie wzbrania mu mieć nadziei; upomina go tylko, aby się ostatecznie nie zobowiązywał, ale aby skłonił panią Zaworską do skierowania powrotu swego na Warszawę, gdzieby mogły się osobiście poznać i stanowczo o przyszłym szczęściu dzieci swych pomówić. Łatwo więc sobie wyobrazić, jak serdecznie przyjął pana Konstantego, który tak dobrej wieści był posłem. Przylgnął on do niego z całym zapałem, a chociaż tak różny w usposobieniu, stał się jego nieodstępnym towarzyszem.

Pan Konstanty ze swojej strony miał także ważny powód szukać przyjaźni Stasia; a choć także widział, jak różnym jest od swej siostry, jak daleko od niej niższym, nie zważał na jego dość płytką głowę, na jego dość harde myśli i zbyt arystokratyczne zasady, ale patrząc na jego przymioty przez pryzmat miłości, jaką miał dla panny Jadwigi, widząc, że Teosia najserdeczniej się do niego przywiązała, udarował go swoją przyjaźnią, postanowił moderować jego żywość swoją zimną krwią, zwrócić jego uwagę na takie rzeczy w Paryżu, na które dotąd patrzeć nie chciał, a nawet zabrać go z sobą do Anglii i tam okazać mu całą wartość rozumu, nauki i ich zastosowania do życia. Słowem, wziąwszy od razu górę nad młodzieńcem, który z pańskiej tylko strony zapatrywał się na świat, myślał podnieść go niejako do siebie i mieć w nim gorliwego i oddanego sobie patrona.

Takim sposobem zawiązał się pomiędzy młodymi ludźmi pakt ścisłej koalicji i ufności zupełnej. Staś zaklął go, aby się opiekował jego serdecznym interesem, pokazał mu list matki i błagał, aby objawił pani Zaworskiej, jaki jest powód, że się formalnie nie oświadcza, oraz aby ją skłonił, żeby koniecznie na Warszawę wracała. Nawzajem pan. Konstanty wyznał przed Stasiem, jakie wrażenie na nim panna Jadwiga zrobiła, jak mu się zdaje, że była dla niego łaskawszą niż dla innych młodych mężczyzn, którzy się starali do niej zbliżyć, a gorący młodzieniec przysiągł panu Konstantemu, że murem stanie w jego sprawie, że niemal pewnym jest, że matkę, która go najmocniej kocha, będą mieli za sobą, a jak skoro zjednają sobie jej przyzwolenie, mogą być pewni skutku.

Wszystkie te umowy robiły się bez wiedzy Eugeniusza, którego Staś prawie zupełnie od poufałości i ufności swej usunął. Był on dla niego grzecznym, nie robił mu żadnych wymówek ani z powodu powołania Ignasia, ani z powodu tej łaski, jakiej Eugeniusz ciągle od rodziców jego doświadczał; ale Eugeniusz widział to dobrze, że nie ma w nim przyjaciela, że wyższość jego pod każdym względem cięży mu i rzuca na niego cień, spod którego hardy młodzieniec rad by się jak najprędzej wysunąć. Życie więc bohatera naszego nie było bez kolców i tylko praca, przyjaźń księdza Augustyna, wdzięczność serdeczna dla kasztelana, a nade wszystko obraz panny Jadwigi, ozłacały te kajdany zawisłości, które coraz mocniej uczuwał.

Nieprędko nawet Staś zezwolił na to, aby się z panią Zaworską poznał. Zazdrościł on mu wszelkiego powodzenia, czuł się od niego niższym, bał się, aby Eugeniusz swym powabem zewnętrznym, swym rozumem i tym poetycznym wyrazem, który rozlany był w całej jego postaci, nie oczarował matki lub córki. Dopiero gdy pani Zaworska, spotkawszy ich parę razy razem na bulwarach, ujęta powierzchownością i odezwaniem się Eugeniusza, dowiedziała się, że to jest towarzysz Stasia, z którym się wychował, i wyraźnie zażądała, aby jej był zaprezentowanym, przyprowadził ,go Staś i w domu jej zarekomendował. Pan Konstanty prędko ocenił przymioty i usposobienie bohatera naszego, lubił z nim rozmawiać, rozgrzewał się nieraz i tajał przy tym żarze wewnętrznym, jakiego serce Eugeniusza było pełne; ale nigdy pomiędzy nimi nie przyszło do takiej poufałości, żeby go przypuścił do owych serdecznych zwierzeń, jakie oba przyszli bracia nawzajem sobie czynili. Chociaż więc Eugeniusz wiedział o miłości kolegi dla panny Teodory, często o tym z nim i z księdzem Augustynnem rozmawiał, aprobował ten wybór i cieszył się, że matka prawie zezwala, chociaż dla pana Konstantego szczery powziął szacunek, nigdy jednak żadnej wzmianki nie słyszał o jego skłonności dla panny Jadwigi; sam zaś nie domyślił się wcale, że z tym zimnym wprawdzie, ale pełnym zalet Ukraińcem, zeszli się w tym samym uczuciu, że taka komplikacja interesów, że taka potęga, nie tyle rodu, jak majątku, dźwiga tę ścianę, co między nim a jego najdroższymi nadziejami uróść miała.

Przy końcu czerwca tegoż roku pan Konstanty powrócił ze Stasiem z Anglii, gdzie mu doskonała znajomość języka i mina zupełnie angielska zjednała uprzejmość wszystkich przedsiębierców i otworzyła drzwi wszystkich zakładów, które widzieć pragnął, gdzie tą olbrzymią siłą, jaką daje zespolenie kapitałów, uderzony był do tego stopnia, że prawie o pannie Jadwidze zapomniał. Wkrótce po powrocie swym skłonił on matkę do opuszczenia Paryża i sam jej w tej podróży do domu, skierowanej na Warszawę, towarzyszył. Staś został jeszcze we Francji, na wyraźny rozkaz matki. Chciała ona widać mieć ręce rozwiązane, chciała sądzić panienkę, którą za córkę przybrać miała, nie pod wpływem próśb i nalegań syna, i w rzeczy tak ważnej nie stanowić nic z pośpiechem, do jakiego zakochani i sami są tak skłonni, i zwykle rodziców swych prowadzą. Gdy pani Zaworska z córką i synem przybyła do Warszawy, już tam zastała całą rodzinę kasztelana, która na jej spotkanie pod pozorem jarmarku wełnianego z Zabuża przybyła.

Stara elegantka, przybrana w najświeższe paryskie stroje, wypiętrzona w kunsztowne falbany, upstrzona w różnokolorowe wstęgi, wydziurkowana drogimi koronkami, zmieszała się cokolwiek, stanąwszy w tym salonie, okazałym sztuką i gustem, ale nie rażącym żadną przesadą, obaczywszy przed sobą kobietę słuszną, poważną, po prostu ubraną, ale każdym ruchem i słowem okazującą, że to prawdziwa wielka pani, która nie na świecidłach i fraszkach zasadza wyższy ton i prawa swe do pierwszeństwa i szacunku. Kasztelanowa na pierwszy rzut oka zasmuciła się cokolwiek, przypomniała sobie słowa księdza Augustyna i powiedziała sobie w duchu, że to postać trochę śmieszna, z którą sympatyzować nie będzie. Ale szczęściem dla Stasia; panna Teodora podobała się jej, ujęła ją i zniewoliła od razu jej serce. Znając już doskonale, jaką jest kasztelanowa, z rozmów swych z kochankiem, mimo wszelkich nalegań matki ubrała się na tę pierwszą wizytę niezmiernie skromnie, patrzyła ze czcią i drżeniem w surową twarz tej pani, od której szczęście jej zależało, a przystąpiwszy do niej, mimo woli przejęta pokorą dziecka, uchyliła przed nią głowę i ująwszy podaną sobie rękę, całowała ją z takim uczuciem, że pannie Jadwidze łzy stanęły w oczach, a kasztelanowa wzruszona utuliła ją w swym objęciu.

Pan Konstanty, obecny temu przywitaniu, ucieszył się niezmiernie, choć naturalnie radości tej nie objawił; a gdy po niejakim czasie kasztelanowa postrzegła, że panna Jadwiga, wziąwszy pod swą opiekę śliczną i lgnącą do niej panienkę," zdawała się z niej kontentą i cieszyła się jej szczebiotaniem; gdy w rozmowie swej z panią Zaworską przekonała się, że pod tym pstrym pozorem jest najlepsze serce, troskliwość prawdziwie macierzyńska, dość ukształcony rozum i szczere przywiązanie do Stasia; że ta chęć strojenia się jest tylko słabostką niegdyś ładnej kobiety i trochę prowincjonalną zdrożnością, która jednak gruntownych przymiotów nie przygłuszyła, pobłażliwiej zaczęła patrzeć na tę wadę, co ją tak na wstępie zraziła, i postanowiwszy nie przeciwić się szczęściu syna, umyśliła przyciągnąć jeszcze więcej ku sobie pana Konstantego, alby podwójnym związkiem połączyć się z tą rodziną, która pod wszelkimi względami odpowiadała jej widokom i macierzyńskiej troskliwości. Takim sposobem ta przepaść, która biednego Eugeniusza i tak oddzielała od tej, którą z takim ubóstwieniem czcił i kochał, rozwarła się jeszcze i rozpadła się do niedojrzanej okiem głębi.

Rozkopał ją jeszcze mocniej i sam kasztelan, który sobie pana Konstantego niezmiernie upodobał. Im odmienniejszym było ich ukształcenie, tym więcej znajdowali powabu w udzielaniu sobie swoich widoków, co łatwo pojąć, bo grunt poczciwy i miłość kraju była taż sama, a różne tylko drogi, na jakich ten i ów chciałby dążyć do podniesienia go w ozdobie, zamożności i dobrym bycie. Mieli więc między sobą niewyczerpany przedmiot rozmowy, do której najczęściej mieszała się i panna Jadwiga, trzymająca stronę ojca, i podniecała tym sposobem ożywienie młodego człowieka, który w oku jej i twarzy czerpiąc niejako natchnienie, odmykał te zasoby umysłowe, jakie w głowie swej taił, a które przez tę krótką wprawdzie, ale rozumną podróż, znacznie jeszcze powiększył.

Po trzech tygodniach pobytu pani Zaworskiej w Warszawie, przez który to czas obiegła wszystkie celniejsze magazyny, nakupiła jeszcze wiele rzeczy i przekonała się, że gdy przyjdzie do wyprawy, będzie ją mogła równie dobrze uskutecznić tu, jak za granicą, obie rodziny rozjechały się. Co do połączenia Stasia z Teosią, to stanęło jawnie, z oznaczeniem znacznego posagu, z przystaniem kasztelana i jego żony, a raczej kasztelanowej i jej męża, na ten warunek, że młodzi małżonkowie przez kilka początkowych lat mieszkać będą na Ukrainie, aby córka była bliżej matki. Zgodzono się także i na to, że na początku karnawału pani Zaworska z dziećmi siwymi zjedzie do Warszawy, gdzie w tym, czego nie dostarczy Odessa, dopełni się wyprawa Teosi i gdzie się odbędzie ślub w obecności całej znakomitej rodziny kasztelanowej, która na ten akt zaproszoną zostanie.

Co do związku pana Konstantego z panną Jadwigą, o tym otwartej nie było mowy. Ostrożny ten i nie wylewający się płocho młodzieniec, chociaż widział uprzejmość, szacunek, a nawet pewien rodzaj życzliwości ze strony panny Jadwigi, postrzegał wszakże, że wiele razy dał jej poznać, jak go interesuje, urywała lub zmieniała rozmowę i przybierała wyraz tak poważny, tak zakazujący wszelkie wynurzenie się, jak gdyby ją każdy taki objaw bolał, a przynajmniej zasmucał. Nie chcąc bowiem robić jej tej przykrości i narażać na niepewne tak drogi sercu jego interes, wiedząc oraz, że wszystko zależy od matki, otworzył jej w sekrecie swoje serce, odkrył swoje intencje i o łaskę jej, przyzwolenie i protekcję u męża i córki prosił. Kasztelanowa przyjęła to oświadczenie bardzo uprzejmie, upewniła go, że ze strony męża, który go tak wysoko ceni, a nawet kocha, nie będzie miał żadnej przeszkody; co się zaś tyczę córki, radziła odłożyć propozycję do dalszego czasu, nim ją lepiej wyrozumie i przekona się, że przeciwną nie będzie. Obiecała mu wpływać na serce panny Jadwigi przychylnie, ale w obecnej chwili nie mogąc jeszcze zaręczyć za skutek, nie chciała ani nadużywać swej powagi macierzyńskiej, ani jej kompromitować, gdyby się pokazało, że ten szacunek i życzliwość, jakie córka jego rzeczywiście dla niego ma, dalekie są jeszcze od tego przywiązania, które ją jedynie do oddania ręki swej skłoni. Pan Konstanty poprzestał na tym, a ubezpieczony tą nadzieją i nie pozwoliwszy sobie żadnego kroku, który by tej instrukcji był przeciwny, wraz z matką i siostrą odjechał. W Zabużu, dokąd kasztelan z rodziną swą zaraz się udał, częsta była mowa o tych osobach, które ich teraz tak z bliska interesowały. Często więc słyszała panna Jadwiga z ust ojca i matki pochwały młodego człowieka, który na bliższym poznaniu tak niezmiernie zyskuje, co się rzadko komu zdarza i prawdziwej wartości moralnej dowodzi; często kasztelanowa napomykała, jak szczęśliwą może być rozumna kobieta z takim mężem, który nie ma żadnego z tych narowów, jakie młodzież ówczesną kaziły; nigdy jednak nie przyszło między matką i córką do otwartszego w tej mierze porozumienia się, gdyż kasztelanowa widziała to bardzo dobrze, że panna Jadwiga, nie tając się z tą dobrą opinią, jaką miała o jego sercu, zasadach i ukształceniu, nie zdradzała żadnej tęsknoty za nieobecnym, nigdy o nim sama rozmowy nie rozpoczęła i nie okazała żadnym by najmniejszym znakiem, że przeniknęła stan jego serca i intencje rodziców swych zmiarkowała.

VII

Na początku listopada cały dwór kasztelana był znowu w Warszawie i wszyscy z niecierpliwością, którą łatwo pojąć, wyglądali podróżnych naszych z Paryża. Jakoż w tydzień po przybyciu, gdy wszystko na przyjęcie ich było gotowe, gdy panna Jadwiga jakaś niespokojna i nie mogąca sobie wytłumaczyć tego ściśnienia piersi, jakiego doznawała, wyszła po śniadaniu do swego pokoju, który się znajdował od dziedzińca, a kasztelan i jego żona, także już zaczynający się niepokoić, weszli do salonu, stanęli przy oknie i rozmawiali o synu swym, o księdzu Augustynie i o Eugeniuszu, zagrała trąbka pocztarska na ulicy i silny hurkot powozu nagle ucichł przed bramą. I w tejże chwili dał się słyszeć dzwonek w sieniach, w przedpokoju rozległy się znajome głosy i wprzódy, nim się oboje opamiętać i ruszyć naprzeciw zdołali, otwarły się z trzaskiem drzwi i Staś był już u nóg matki. Za nim wszedł ksiądz Augustyn i Eugeniusz.

Gdy Staś schylił się potem do kolan ojca i podniesiony przez niego wpadł w jego objęcia, gdy kasztelanowa ściskała rękę księdza Augustyna, a Eugeniusz stał z boku i czekając swojej kolei, oglądał się za tą, której oblicze świeciło mu tyle czasu w czuwaniu i we snach, podniosła się z boku portiera i stanęła przed nim panna Jadwiga. Wzrok jej padł najpierw na jego twarz piękną, męską i opromienioną. tym uczuciem, jakiego doznał, gdy ją obaczył. I w oczach jej zabłysnęła dziwna radość, którą on tylko widział, i usta jej wymówiły najpierwej to słowo „Eugeniusz!", które on tylko słyszał. Choć więc nie ruszył się z miejsca, bo nogi jego jakby przyrosły do kobierca, na którym stał, choć się nie odezwał i tchu w sobie nie czuł, ogarnął ją jednak duchem i wzrokiem i uczuł całą wartość tego mgnienia, tego powitania, tej niemej rozmowy, która mu lata całe męczarni i tęsknoty stokrotnie opłaciła. Gdy panna Jadwiga rzuciła się w objęcie Stasia, gdy się sobie wzajem przypatrywali, gdy witała księdza Augustyna, wtedy Eugeniusz przystąpił do kasztelana, który go przycisnął do swej piersi z uczuciem prawdziwie ojcowskim i zbliżywszy się do kasztelanowej, wziął podaną sobie rękę i z wyrazem serdecznej wdzięczności i uszanowania do ust ją przytulił.

Kasztelanowa przypatrywała mu się z widocznym zajęciem i z uśmiechem dobroci, którą jej ta chwila szczęścia natchnęła, rzekła:

— Czyś tylko zmężniał Eugeniuszu, czyś nawet urósł, ale dziwnie mi się jakoś wydajesz starszym, niż byłeś.

— Z łaski waszej, drodzy państwo — rzekł Eugeniusz — widziałem tyle, doświadczyłem tak dużo, myśl moja przeszła przez tak wiele obrazów życia, jego prac i zabiegów, jego szczęścia i niedoli, że rzeczywiście stałem się bez porównania starszym, niż byłem.

— Bardzo nas to cieszy — rzekła kasztelanowa — żeś korzystał. Mamy nadzieję, że ci to wyjdzie na dobre. Myśleliśmy już i o dalszej twojej karierze.

— W wolniejszej chwili, kochany Eugeniuszu, pomówimy o tym projekcie, który się zapewne uda — dodał kasztelan.

I wyciągnął rękę, którą on z uczuciem ucałował.

Po pewnej przerwie, gdy rodzice znowu zajęli się synem, panna Jadwiga przybliżyła się do Eugeniusza i rzekła mu:

— Nie mogłam, jeszcze serdecznym słówkiem powitać cię, Eugeniuszu — a gdy młody człowiek patrzył jej w oczy i nie mógł się zdobyć na odpowiedź, dodała: — Wiem, żeś użył dobrze tego czasu, przez który nie widzieliśmy się.

— Mógłżem nie myśleć o tym upomnieniu, które mi pani dałaś przy pożegnaniu? — odpowiedział Eugeniusz drżącym, głosem.

— Więc pamiętałeś o tym? — rzekła rumieniąc się nieznacznie.

— Tę zbawienną radę — dodał ciszej — przypominał mi ciągle drogi ów talizman, który mi brat mój przysłał, a który na piersiach mych noszę jako świętość.

— Czy ci ten talizman, nic więcej nie przypominiał? — zapytała patrząc, mu w oczy.

— Przypomniał mi także i tę obietnicę, jakąm wówczas otrzymał — odpowiedział uszczęśliwiony młodzieniec.

— Dzieci tylko zmieniają się, Eugeniuszu — rzekła wówczas prędko i zarumieniona odwróciła się do zbliżającego się do nich księdza Augustyna.

Nie mógł Eugeniusz nie powiedzieć sobie w duszy, że to jest najpiękniejsza chwila jego życia, że wyższego i czystszego szczęścia, jakiego doznał od wejścia jej do tego pokoju, gdzie zewsząd zlało się na niego tyle życzliwości jej rodziców, tyle znaków jej przywiązania, a może i miłości, doznać już nie podobna i on go zapewne nie dozna. Toteż w głębi jego piersi odezwał się jakiś głos ostrzegający, rozlał się po niej jakiś smutek głęboki i rzewny, który się objawił na jego twarzy i podniósł jeszcze jej piękność tym wyrazem melancholicznym, odbijającym dziwnie przy ogólnej radości rodziny, która po długim niewidzeniu zebrawszy się w ciasne kółko, komunikowała sobie wszystkie plany i projekta, które jej przyszłość tak blisko interesowały.

Długo Eugeniusz patrzył z daleka na miłą twarz kasztelana, na poważne lice jego żony, na cudną postać panny Jadwigi, której wejrzenie padało kiedy niekiedy i na niego i mignęło mu jak gwiazda przelatująca firmament, na Stasia, który najwięcej okazywał uszczęśliwienia, że spełnienie życzeń jego było już tak bliskim. Bolesna myśl, że mimo tych oznak serca, które przeszły nawet jego oczekiwanie, będzie tu zawsze oderwanym tylko ogniwem i nie spoi się z tym łańcuchem, do którego go wszystkie siły serca i głowy ciągnęły, stanęła przed jego okiem, zachodzącym łzą, jak chmura zakrywająca ten horyzont, jaki mu jej pierwsze spojrzenie i jej słowa ukazały.

To osamotnienie, jakie wówczas uczuł, przypomniało mu Ignasia. Zostawił więc zajętych sobą i wymknąwszy się poszedł na Freta ulicę do warsztatu brata, którego adres dobrze mu był znajomy. Był on szczęśliwym i nieszczęśliwym razem i pomieszanie to uczuć tak przeciwnych dało twarzy jego ten wyraz nieopisany, ten wdzięk dziwny, jaki ma atmosfera w tej chwili, kiedy przez ciepły deszcz przebijają się słońca promienie, kiedy tyle tęcz schyla się ku odświeżonej i parującej ziemi, ile kropel z nieba zsuwa się widocznie i osiada na listkach i kwiatach. Toteż wszyscy przechodzący oglądali się za tym tak dziwnie, tak jakoś ,nie po warszawsku pięknym mężczyzną; a gdy wszedł do warsztatu, gdy stanął przy drzwiach i spojrzał na tę izbę wielką, zarzuconą deskami i wiórami, zastawioną stołami roboczymi, wszyscy, którzy przy nich pracowali, podnieśli na niego wzrok i przypatrywali się temu panu, który widocznie nie przyszedł po żaden obstalunek, ale poglądał na nich z jakimściś zajęciem, które zdawało się pochodzić z serca.

Po niejakim dopiero czasie Eugeniusz był w stanie zapytać najbliższego czeladnika, czy jest pomiędzy nimi Ignacy Zabużski. Czeladnik ukazał mu go z daleka i zawołał:

— Panie Ignacy! ktoś tu się o pana pyta.

Ignaś był wówczas przy stole snycerza, gdzie mu tłumaczył, jak ma według jego rysunku wyrobić rozmaite ozdoby, które mu potrzebne były do sztuki czeladniczej, którą właśnie wykończał. Podniósł on głowę, obejrzał się i uderzony postawą, pięknością i wyrazem twarzy mężczyzny, który na niego jakby ze wzruszeniem patrzył, tknięty jakimś przeczuciem, ożywiony wspomnieniem rysów, w których cośkolwiek z dawniejszego zostało, wiedząc wreszcie, że to był czas, w którym Eugeniusz miał przybyć, rzucił papier, i spiesznie przystąpił. Ignaś porządniej był ubrany od innych czeladników, koszula jego była cieńsza i czysta, fartuch cały i niepoplamiony, a choć miał zakasane rękawy i był bez chustki, jak i wszyscy, w twarzy jego jednak ładnej i męskiej, na czole białym i myślącym widać było więcej ukształcenia i wszystko pokazywało, że to był raczej rzemieślnik amator, a nie prosty czeladnik, który tylko w warsztacie jest do czegoś przydatnym, a gdzie indziej nie umiałby sobie na kawałek chleba zarobić. Gdy się Ignaś zbliżył do Eugeniusza i w oczach jego obaczył łzy, a pod pięknym wąsem ów uśmiech serdeczny, który mu przypomniał Hrubieszów, Sawin i dom ojcowski, i wszystkie uciechy dziecinnego wieku, zawołał rozrzewniony i wyciągając do niego ręce:

— Tyś Eugeniusz, albo to sen tylko!

— Ja, Ignasiu mój serdeczny — odpowiedział młody człowiek i oba bracia rzucili się sobie w objęcia, i w tejże chwili wszystkie heble spoczęły, wszystkie piły ucichły, uroczyste milczenie zajęło warsztat, i oczy tych ludzi, z prostym sercem, ze zdrowym, choć nieuczonym rozumem, wytężyły się na tych godnych siebie braci i każdy uczuł w piersiach swych pewne wzruszenie i podniósł się sam w sobie, widząc, że ten, który zdawał się panem, do łona swego tuli ich kolegę, okrytego roboczym fartuchem, i w dłoniach odzianych piękną rękawiczką ściska rękę stwardniałą od narzędzi, które ich karmią i odziewają.

Gdy pierwsza chwała ich zobopólnego wzruszenia przeszła, gdy Ignaś obejrzał się na kolegów i wdzięcznym wejrzeniem dziękował om za ich współczucie, które było jawne, przybliżył się do obu braci Adwentowicz i w oczach jego była łza, która świadczyła, jakim, sercem patrzał ma tę scenę, która się niespodziewanie w obecności całego warsztatu odbyła. Ignaś wziął. jego rękę i obracając się do brata, rzekł:

— Eugeniuszu! to pan Adwentowicz, to mój najlepszy przyjaciel, to jest starszy tego miejsca pracy, gdziem doznał wiele życzliwości, gdzie długo jeszcze zostanę jako kolega tych dobrych ludzi, z których każdy pomagał mi do nauki i ciężki rnój trud życzliwością swą słodził. Podaj mu rękę, Eugeniuszu, bo to dłoń uczciwa i biegła, choć równie twarda jak moja.

Eugeniusz podał Adwentowiczowi obie ręce, który ściskając je mocno, rzekł:

— Panie Eugeniuszu! znam pana od dawna, bom z panem Ignacym nieraz wiele o panu mówił. Wiem, żeś wychował się i wyrósł pomiędzy panami, którzy z nami wtedy tylko mówią, kiedy im potrzeba stołu do uczty albo trumny do odpoczynku. I to wiem także, żeś się pan bardzo zmartwił, że będziesz miał brata stolarza, który ciężką pracą zarabia na chleb i dostatek, jaki Pan Bóg panom daje darmo. Przyznam się nawet, żem się trochę gniewał na pana i myślał sobie, żeś pan może niewart takiego brata, jakiego masz i którego my tu wszyscy szacujemy i kochamy. Ale teraz, miarkując, jak go pan witasz, jak nie wstydzisz się jego fartucha, choć może masz na sobie paryski surdut, widzę, żem się pomylił, i przepraszam pana za to, żem mógł sobie pomyślić, aby ten, którego pan Ignacy tak bardzo kochał, mógł gardzić nim i tymi, z którymi razem pracuje i z którymi jeszcze niejedną godzinę złą i dobrą przebędzie.

— O! pomyliłeś się, panie Adwentowicz, pomyliłeś się bardzo — rzekł Eugeniusz. — Przykrość, jakiej doznałem, była chwilowa i zaraz minęła. Z tego, co mówisz, widzę serce pana poczciwe i zacne, widzę pomiędzy jakimi ludźmi brat mój żyje i pracuje. Nazywa on pana swoim najlepszym przyjacielem; bądźże i moim, a wy wszyscy, coście mu okazywali życzliwość, przyjmijcie moje podziękowanie i pozwólcie, abym was w osobie waszego starszego uściskał i po bratersku ucałował.

To powiedziawszy Eugeniusz, głośno i dobitnie, wzruszonego Adwentowicza przyciągnął do siebie i wziął go w swe objęcia, a wszyscy czeladnicy poruszyli się na ten widok i w całym warsztacie powstał odgłos: „Wyzwolić Zabużskiego i zaraz do ferglajchu, jak na to zasługuje!"

— Dziękuję wam, bracia! — rzekł Ignaś i wyprosiwszy sobie na dziś uwolnienie z warsztatu, zrzucił fartuch, ubrał się prędko i zaprowadził brata do swej sitancyjki, którą już miał oddzielną na tejże ulicy, maleńką, skromną, ale wygodną i schludną.

Obadwa byli w usposobieniu pełnym rzewności, która im przez znaczną chwilę nie pozwoliła przyjść do słowa i nie umiała znaleźć odpowiedniej do wyrażenia się formy. Gdy się już sobie dość napatrzyli, uściskali się raz jeszcze i usiadłszy blisko siebie, wzięli się oba za ręce, wtedy zaczęła się rozmowa długa, rozmaita, przerywana pytaniami, słuchana nawzajem. z serdecznym zajęciem. Nie da się ona uchwycić, nie da się powtórzyć i przeprowadzić tak, aby równie zająć mogła czytelników, jak zajmowała rozmawiających. Dlatego też nie porywamy się na to, czego dokonać nie potrafimy. Powiemy tylko, że tam było wszystko: były wspomnienia dzieciństwa, były wzmianki rozkosznych i ciężkich chwil, jakich doznali oba, jeden w domu kasztelana i w podróży, drugi w szkołach i w przebijaniu się swym przez ciżbę świata; były obrazy tych wszystkich osób, których rysy każdy z nich miał w sercu, i w pamięci, które ich jakimkolwiek sposobem interesowały. Nie zapomnieli i o zwierzeniach się serdecznych i kiedy jeden opisywał ze wzruszeniem swoją kuzynkę, od której nic go nie dzieli, tylko wzajemne ubóstwo, drugi ze czcią i miłością mówił o córce kasztelana, której wejrzenie i słowo daje mu tyle nadziei, a od której oddziela go taki mur potężny, na którego przełamanie nie wystarczy mu zapewne ani sił, ani sposobów. To ostatnie zasmuciło ich obu. Ignaś umilkł, bo nie chciał pocieszającym kłamstwem umacniać jego nadziei i zwodzić brata, a nie śmiał wejść na drogę perswazji rozsądnej i zimnej, której nieskuteczność widział, a która by go tylko na próżno zraniła. Eugeniusz powstał, przeszedł się parę razy po tym pokoiku małym i ubogim i oglądając się na to wszystko, co tam. było, stanął przed bratem, wziął jego rękę i z melancholicznym uśmiechem rzekł:

— Szczęśliwszyś ode mnie, Ignasiu! Wszystko to, co tu masz, biedne i ubogie, ale twoje. Ręka twoja twarda, ale biegła. Umiesz i zechcesz do tego ziarnka, jakieś już zdobył, przydawać co dzień nowe ziarnko, póki się nie zbierze miarka, która dla was obojga wystarczy. Potrzeba ci tylko trochę cierpliwości i trochę czasu, aby była pełna, bo Bóg postawił cię w takim położeniu, że nie jest za wielka, że ją własną pracą i własnymi siłami zapełnić zdołasz. Miara, którą zapełnić bym musiał, żebym ich zaspokoił i zniewolił, ogromna i prawie bez dna. Żadna cierpliwość mi nie pomoże, żaden czas pod strych jej nie wyrówna. Przewidziałeś moje obecne położenie i twoja studencka arytmetyka, pamiętasz, była prorockim i filozoficznym słowem, którego wagi wówczas nie czułem.

Gdy Ignaś milczał, patrząc tylko na niego z wyrazem pełnym spółczucia, Eugeniusz potarł szerokie swe czoło i dodał:

— Przyjęli mię życzliwie, serdecznie i prawie po rodzicielsku; ale zaraz na wstępie kasztelanowa dała mi poznać, że myśleli o dalszej mojej karierze i postarają się, abym mógł mieć kawałek chleba. Mnie kawałek chleba nie wystarczy, ja potrzebuję wielkiej fortuny, nie dla siebie, rozumiesz to dobrze, ale dla niej, bez której nie ma dla mnie na świecie ani urzędu, ani godności, ani sławy, a tym bardziej kawałka chleba, na który bym musiał pracować, jak ty pracujesz lub inaczej, przy stoliku biurowym lub literackim, kiedy do tego nie znajdę ani ręki, ani głowy, ani serca z takim wytrwaniem i wolą, jaką ciebie Bóg uposażył. Mojaż to wina, żem się tak urodził i wychował? Ręce moje przyuczyły się brać tylko gotowe; głowa umie bujać wysoko, ale wtedy, kiedy może bujać swobodnie; serce umie ją kochać i w niej tylko z mocną wolą i żelaznym wytrwaniem potrafi kochać to wszystko, co dobre i szlachetne. Ale jeżeli co do potrzeb moich zostawiony zostanę własnej sile, jeżeli dla tego nieszczęśliwego kawałka chleba przykują mię do jakiej pracy, jednostajnej, niewolniczej, pługowej, jeżeli mi jeszcze odbiorą to światło, co mię dziś oświeca, i tę duszę, co mię ożywia, nie wiem doprawdy, co się ze mną stanie i co mię czeka. Teraz nie dziwisz się, drogi Ignasiu — dodał, kładąc rękę na ramieniu brata, w którego oczach łzy się zakręciły — żeś nie znalazł radości na moim czole, chociaż ona obdarzyła mię wyższą łaską, niżelim mógł nawet marzyć, chociaż w oku jej wyczytałem, żem zastał to, com zostawił, a usta jej powiedziały mi to wyraźnie, że dzieci tylko zapominają. Pomimo to wszystko, czuję w głębi duszy, że mi lepiej było, gdy nas trzysta mil rozdzielało, niż tu, gdzie co dzień, co chwila będę ją mógł widzieć i pragnąć szczęścia, które nie może być moim. Tam imaginacja uprzątała wszystkie trudności, tam stawał na moje zawołanie bóg własnej mojej kreacji, który mię robił panem i wprowadzał mię wraz z nią do pałacu, jakiego im potrzeba, ustrojonego tak, że nam z radością błogosławili. Tu próżno bym wołał, nikt się nie zjawi, nikt mi nic nie da, czego sam nie zdobędę, a jakże zdobędę krociową fortunę, bez której nie ma dla mnie zbawienia, ja, który nawet na kawałek chleba zarobić nie potrafię, co gorsza, choćbym potrafił, może nie zechcę?

I to powiedziawszy, biedny Eugeniusz usiadł, zakrył twarz gorącymi dłoniami i płakać zaczął. Ignaś przystąpił do niego, utulił głowę jego na swych piersiach, a gdy się uspokoił, rzekł serio i zmuszając się do zimnej krwi, której nie miał:

— Uspokój się, drogi Eugeniuszu. Stan twój byłby bardzo smutnym, gdyby to była prawda, co o sobie mówisz. Dotąd wypróbowałeś tylko swoje skrzydła i wiesz, że silne są i mogą cię trzymać nad ziemią. Po ziemi jeszcze nie chodziłeś prawie i dlatego ci się zdaje, że tylko latać umiesz. Rzeczywistość twardą jest i nieubłaganą, to prawda; ścieżki, po których każdego z nas iść zmusza, ostre są i kaleczą (nieprzywykłe do nich nogi, ale konieczność to wielka lekarka, kochany bracie! Pogoi ona prędko te rany, które ci da nieprzyzwyczajenie, wskrzesi w tobie siły, o których bytności zwątpiłeś, i oswoi cię z tym musem, który w końcu stanie ci się miłym i pożądanym. Że ci żal będzie tego poetycznego świata, w którym wszystko tak piękne i łatwe, o tym nie wątpię; że wyrzeczenie się szczęścia, które ci obiecuje jej miłość, da ci ból niezmierny, o tym wiem dobrze; ale nie myśl, abyś nie znalazł w sobie dość mocy do zniesienia tych ciosów, którymi cię ta rzeczywistość uderzy. Wytrwasz je, przerodzisz się, przejdziesz prędko przez ten ogień i z próby tej wyjdziesz z silniejszymi rękami, z chłodniejszą głową i ze zdrowszą piersią. Nie przestaniesz zapewne być poetą, boś się nim urodził; wspomnieniami swych rojeń ozdobisz niejedną chwilę po pracy i mozołach życia; ale wierz mi, przekonasz się wkrótce, że ta praca, te mozoły, to jest chleb powszedni ziemi, a rojenia i mary są tylko jej kwiaty, którymi godzi się ucieszyć oko z daleka, ale oddychać ciągle ich upajającą wonią nie można.

Eugeniusz podniósł głowę, wpatrzył się w twarz brata i wyciągając do niego rękę, rzekł:

— Tyś starszy ode mnie, Ignasiu! Według jej słów, o których, mi pisałeś, łamiąc się z życiem, opanowałeś ten instrument i będziesz mistrzem. Niech ci Bóg szczęści. Nie wiem, czy cię naśladować potrafię. Ja podobno zostanę na zawsze partaczem. Ale dajmy na teraz temu pokój. Czas oni iść; nie wypada mi chybić przy pierwszym obiedzie. Kasztelan miał mi objawić swój plan względem dalszego mego. zawodu. Muszę go wysłuchać z pokorą i wdzięcznością, choć wiem, że się to na nic nie zda. Do widzenia więc, drogi Ignasiu. Koło godziny siódmej przyjdę tu do twojej miłej stancyjki, której nigdy nie zapomnę, i stąd pójdziemy do naszych kuzynek, które rad bym jak najprędzej poznać.

Dwaj młodzieńcy podali sobie ręce i rozłączyli się. Wracając, na Długiej ulicy spotkał Eugeniusz dwóch panów, znakomitych rodem, majątkiem i ukształceniem. Poznał się on z nimi w Rzymie, potem przebyli razem czas niejaki w Paryżu i także dość często widywali się. Panowie ci powitali bohatera naszego bardzo łaskawie, ucieszyli się widocznie, że wrócił, że go widzą, i okazawszy mu wiele znaków życzliwości i pogłaskawszy młodzieńca wyrażeniem nie tajonej admiracji dla jego zdolności i usposobienia, prosili go uprzejmie, aby ich jak najczęściej odwiedzał. Eugeniusz przywykł do tej pańskiej grzeczności, która, gdy chce, jest tak wślizgującą się w serce. Maniery więc tych paziów ujęły go, a pochwały, mające wszystkie pozory szczerości, pogłaskały jego poetycką próżność. Widząc się tak przyjętym, tak cenionym przez tych, do których grona należał wychowaniem i nałogami, a pragnął należeć istotnie dla zaspokojenia tej gorączki serca, co go trawiła, podniósł się jakoś we własnym mniemaniu, otrząsnął się z tych ciężkich myśli, jakie mu dał widok ciężkiej pracy brata, rozmowa z nim tak długa i zwrot na siebie, i skąpawszy się niejako we właściwej sobie atmosferze, orzeźwiony tym blaskiem, do którego myślą i chęcią dążył, nabrał znowu odwagi i nadziei, którą już był utracił, i śmielej i weselej wszedł do salonu kasztelanowej, gdzie już wszyscy byli zebrani.

Tam nadzieje jego wzmógł jeszcze widok panny Jadwigi. Zastał on ją patrzącą ku drzwiom, jakby wyglądającą jego wejścia; i skoro się pokazał, twarz jej zajaśniała delikatnym rumieńcem, w oczach błysnął promień, który widocznie wyrwał się z serca uszczęśliwionego jego widokiem, a uśmiech nieznaczny i ledwie dostrzeżony ruch głowy powiedział mu wyraźnie, że umyślnie czekała i patrzyła, aby go pierwsza powitać mogła. Przy tym ubranie jej było takie, że go do dawniejszych lat, do najpoetyczniejszej chwili życia jego przeniosło. Wiedziała zapewne panna Jadwiga i instynktem kochającej kobiety przeniknąć to musiała, że Eugeniusz nie inaczej ją sobie wyobraża, jak w upodobanym jej jasnobłękitnym kolorze, w jakim była wtedy, gdy utaić w sobie nie mogła bólu na tę myśl, że go lat kilka widzieć nie będzie, w jakim była wtedy, kiedy się z nim żegnała, kiedy mu ze łzą w oku przyrzekła, że zastanie to, co zostawia. I w tej chwili obaczył ją w takiej samej sukni, nie ozdobniej, nie wykwintniej jak zwykle wystrojoną, ale w tym wyborze koloru była myśl przypomnienia mu tych momentów, które i dla niej były drogie, była chęć pokazania mu, że ubierając się, myślała o nim, że się dla niego ubierała.

Któraż z czytelniczek naszych nie zrozumie tej niewinnej kokieterii, nawet w takiej kobiecie, jaką była panna Jadwiga? Któryż z młodych czytelników, któremu Bóg zdarzył to szczęście, że zwrócił na siebie uwagę i skłonił serce takiej istoty, jakiej tu portret wierny i z natury skopiowany podajemy, dziwić się będzie, że Eugeniusz do reszty zapomniał w tej chwali o całej swojej rozmowie z Ignasiem, że umocniony duchem uczuł w sobie olbrzymią siłę na zdobycie tego skarbu, który już do niego należeć zdawał się, że cała rzeczywistość znikła z jego oczów, a wstąpiwszy znowu w czarowne sfery poezji, pewnym był, że wywoła jakiegoś boga, który przez tę przepaść, co go od niej oddzielała, rzuci tęczę jasną i silną, po której się bezpiecznie przesunie?

Po obiedzie, który przeszedł wesoło w gronie rodzinnym na rozmowie ogólnej o tych wszystkich rzeczach, które podróżni widzieli i w której Eugeniusz, ożywiony okiem bacznym tej, przed którą jedynie rad był rozwinąć wszystkie zasoby swego ducha, miał sposobność pokazać, jak dalece z łaski dobroczyńców swych korzystał, panna Jadwiga znalazła sposobność powiedzieć mu te słowa:

— List twój z Rzymu, który pisałeś do brata, mam i często go odczytuję. Nie dziwię się, żeś takim okiem patrzył na to wszystko, tak szanowne i wielkie, co ciągnie ku sobie myśli i co bym rada jeszcze w życiu obejrzeć. Ale z tego, com dziś słyszała, widzę, żeś i w innych krajach, które nie tyle przemawiają do duszy, umiał upatrzyć stronę poetyczną. Czy ta książka, którą ci dałam przed wyjazdem, pełna? Staś nie miał czasu zapisać swojej; głowa jego zajęta była czym innym. A ty, Eugeniuszu?

— Ja myślałem tylko o tym — odpowiedział Eugeniusz drżącym głosem — że pani będziesz czytać to, com myślał i czuł daleko od Zabuża, i patrząc na otaczające mię rzeczy, wielkie i małe... zapisałem ją całą.

— Dziękuję ci, dasz mi to jutro — rzekła panna Jadwiga, spojrzawszy wdzięcznie na pięknego młodzieńca i widząc zbliżającą się matkę, zaczęła mówić o czym innym, wypytując go obojętniej, jak mu się wydała Warszawa, jak miło dźwięk ojczystej mowy musiał uderzać jego uszy, gdy w granice kraju wjechał. Dyplomacja kochających kobiet zawsze . jedna i taż sama równie w chatce, jak i w pałacu, równie w dziewczynce, która tylko co wyszła z pensji, jak i w pannie dojrzałej, wyższej umysłem i sercem, gdy ją okoliczności postawią w potrzebie tajenia uczuć, które pierś jej opanowały. Kasztelanowa, której nawet przez myśl nie przechodziło, aby młody człowiek tak biedny i pod słomianym dachem szla checkiego dworku urodzony, śmiał podnieść oczy na jej córkę, chociaż się z nią wychował, nie przypuszczała także, aby ta córka, która się z niej rodzi, mogła się tak dalece zniżyć, iżby skłoniła serce swe dla młodzieńca, który w jej oczach był tylko wyższym trochę stopniem sługi. A chociaż widziała tyle zalet w Eugeniuszu, że nieraz dziwnym się jej to wydawało, skąd one mogły się wziąć w człowieku takiego pochodzenia; chociaż postrzegała w córce swej skłonności, myśli i zasady, które ją więcej zbliżały do ojca niż do niej, nie sądziła jednak, żeby się tyle od niej odrodzić mogła, iżby zamknęła oczy na brak urodzenia i majątku, a widziała tylko niezwykły wdzięk powierzchowny i oczywistą wyższość serca i głowy. Była więc zupełnie spokojną i bezpieczną, a poufalsze, chociaż dziwnie godne postępowanie panny Jadwigi z Eugeniuszem, znajdowała bardzo naturalnym skutkiem wspólnego wychowania, obowiązków, jakie dla niego miała za dobry przykład, jaki we wszystkim bratu jej dawał, i tej życzliwości, którą i ona podziela i na jaką Eugeniusz przez skromność, uległość i nadzwyczajny takt w postępowaniu swym zasługiwał. Bez żadnej więc myśli przerwania ich rozmowy przybliżyła się do córki, usiadła przy niej, prosiła Eugeniusza, aby także usiadł, i do uwag, jakie on robił malując wrażenia, jakie mu dał kraj własny po trzechletnim prawie niewidzeniu, dodając swoje, rozmowie tej dała tok ogólny, do której się i reszta kompanii przyłączyła.

Odetchnął Eugeniusz, widząc taki obrót rzeczy, a postrzegłszy; że to pannę Jadwigę także uspokoiło, że się stała weselszą i rozmowniejszą, wniósł, iż rada, iż się jej udało ukryć uczucia, które jemu tylko objawić pragnęła, i tym więcej jeszcze utwierdził się w tym przekonaniu, że jest kochanym. Uszczęśliwiony tym odkryciem i tą względnością kasztelanowej, i tą myślą, ze panna Jadwiga chce i będzie czytać to wszystko, co; dla niej pisał; że choć niewyraźnie, znajdzie tam na każdej karcie ślad jego uczuć i tego natchnienia, jakie ona mu daje, opuścił salon i oddawszy się tym marzeniom, które go niosły od ziemi, biegł tak, iż mu się zdawało, że nie dotykał bruku, i sam nie wiedział, jak i kiedy przeleciał ulicę Długą i w stancji oczekującego nań brata stanął.

Ignaś uprzedził Paulinkę i Julkę, że Eugeniusz przyjdzie wieczorem. Wielkie więc tam było oczekiwanie i ubożuchny ten, ale czyściutki lokalik przybrał świąteczną szatę o tyle, o ile pozwalała godzinka czasu, jaką gospodynie jego miały do sprzątnienia niepotrzebnych gracików, do przyrządzenia herbaty i ciastek, do odświeżenia kołnierzyka, przygładzenia lśniących włosów, a nade wszystko do przybrania od stóp do głowy małego Pawełka, aby ów kuzynek, wychowany między panami, aby elegant, który prosto wraca z Paryża, znalazł dziecię to równie ślicznym, jak je znajdowała matka i ciotka, aby przedmiot ten ich karesów, ich miłości i próżności, okazał się oku jego w całym swym świetle. Zaledwie zakręt ten skończył się, zaledwie zdążyły postawić dwie świece na stole i światło w sieniach, aby na schodach było choć trochę widniej, gdy posłyszały szybkie kroki, gdy się drzwi nagle otwarły i wszedł naprzód Ignaś, a za nim Eugeniusz.

Obie kobiety stanęły jak wryte, gdy postrzegły przed sobą tak pięknego, z taką elegancją ubranego, tak po pańsku ułożonego mężczyznę. Nie wiedziały zrazu, jak go przywitać, jak do niego przemówić, jak się zbliżyć do człowieka, który może nigdy nie był na trzecim piętrze i de wie, jak się żyje na takiej wysokości i w stanie graniczącym z ubóstwem. Ale Eugeniusz uprzedził je. Z tym pięknym uśmiechem, który oznaczał dobroć jego serca i uprzedzał wszystkich, z tym wzrokiem, w którym malował się jego rozum i dusza, zbliżył się śmiało, wziął za rękę jedną i drugą i rzekł wzruszony:

— Kochajcie mnie, siostrzyczki, bo ja was znam dobrze i kocham od dawna.

Słowa te złamały pierwszy lód od razu. Nastąpiło serdeczne powitanie i zaczęła się rozmowa prosta, naturalna, pełna wylania i szczerości, której znowu nie powtarzamy, bobyśmy ją pewnie zepsuli. Z uczuciem podwójnej radości: i tej, jakiej doznaje krewny, gdy się ujrzy nagle w gronie swoich, którzy go tak z serca przyjmują, i tej, jakiej doznaje artysta i znawca, kiedy obaczy cudne dzieło boże, które nieporównaną formą imaginację jego przechodzi, przypatrywał się Eugeniusz twarzom obu kobiet, prześlicznemu a tak różnemu wyrazowi ich oczu, ułożeniu pełnemu powabu ich figurek, niewielkich, udatnych, wdzięcznych, w każdym ruchu, w każdym zarysie skończonych i doskonałych. Nieraz nieznacznie szepnął Ignasiowi:

— Jakież one śliczne! cóż to za oczy! jakie rysy i kształty!

Słowa te pochlebne niezupełnie dochodziły do uszu kobiet, ale ze spojrzenia i uśmiechu Ignasia domyślały się, co Eugeniusz mówił, i rumieniec, występujący na ich twarz, jeszcze je piękniejszymi czynił. Wielką była ich radość, że ten, którego sądu i oka bały się niezmiernie, znajduje je miłymi, że się z nimi bawi, że mu w ich towarzystwie dobrze i miło. Ale im szło także i o to, aby Eugeniusz i Pawełka znalazł równie pięknym, aby się nim także zajął i zachwycił. Tymczasem, jak to zwykle bywa, chłopczyk przy pierwszym zaraz przedstawieniu rozchimerował się, rozbeczał i w żaden sposób karesom Eugeniusza odpowiedzieć nie chciał. Musiano go nawet wynieść do drugiego pokoju, cała jego toaleta nie zdała się na nic i próżność matki i ciotki okropnie zawiedzioną została. Wśród śmiechu i żarcików, do jakich ta przeciwność, jakiej doznały, dała powód, powrócił do domu Kański i Paulinka zapomniała prędko o tym niby zmartwieniu z powodu kaprysów syna, gdy postrzegła, jak serdecznie Eugeniusz powitał jej męża, jak prędko się z sobą zapoznali, jak przystali do siebie nawzajem. Ledwie koło dziewiątej postrzegli, że czas się rozejść; a gdy Eugeniusz zaczął się żegnać i wszyscy otoczyli go, spojrzał on z rozrzewnieniem na te miłe, piękne i kochające twarze i zawołał:

— Jak mi tu dobrze między wami! jak tu wszystko tchnie kółkiem rodzinnym! Zapomniałem o szerokim świecie, a zdaje mi się, żem w domu, żem się stał znowu dzieckiem, że ojciec i ciotka patrzą na mnie i zawołają mię do pacierza. O, dawno takiej nie miałem chwili. Szczęśliwyś ty, Ignasiu, że możesz ich widzieć co dzień.

— Przychodź i ty, braciszku — orzekła. Paulinka — jak będziesz mógł najczęściej i kiedy ci dom przyjdzie na myśl.

— Przychodź wtedy — dodała bardziej serio Julka — jak będziesz smutnym, jak cię ten pański świat, na którym żyjesz, czymkolwiek zakole.

Eugeniusz spojrzał na nią tak, jakby w jej głosie coś proroczego słyszał, przyrzekł i wyszedł rozmarzony.

Z wizyty tej jego wszyscy byli kontenci, ale nikt tyle, co Ignaś. Przyszła jego majstrowa znajdowała zupełną aprobację Eugeniusza, i o niej tylko mówił z bratem, który go. aż na Leszno odprowadził. Choć trudno było powiedzieć, która z obu sióstr była piękniejszą i milszą, zdawało się jednak Ignasiowi, że Eugeniusz widocznie dawał pierwszeństwo Julce, może dla większej mocy i żywości charakteru, a może tylko dlatego, że miała błękitne oczy, podobne do tych, które drodze życia jego świeciły.

Na drugi dzień przed śniadaniem, kasztelan wezwał go do siebie i uściskawszy serdecznie, kazał mu usiąść i rzekł:

— Chciałem z tobą pomówić, Eugeniuszu, jeszcze wczoraj w wieczór, ale cię nie było.

— Cały wieczór przepędziłem z bratem — odpowiedział Eugeniusz, oczekując trwożnie, co mu kasztelan powie.

— I kontent z niego jesteś? — zapytał kasztelan.

— Wolałbym zapewne — odpowiedział Eugeniusz — aby na innej drodze doszedł do tego, co ma dzisiaj; ale nie mogę się nie cieszyć, widząc, jak niezależne wyrobił sobie stanowisko, jak go kochają ci, z którymi pracuje, jak biegłym już jest w tej rzeczy, która mu zapewnia chleb i dostatek, a nade wszystko, jak przywiązanym jest do swego zawodu i kontent, że go obrał.

— Nie widziałem go od tego czasu, nie chcąc robić przykrości mojej żonie, a przez to i tobie — rzekł kasztelan z uśmiechem. — Ale możesz być pewnym, że brata twego cenię, jak zasługuję. Podobał mi się on od razu, widziałem w nim energię i ukształcenie, jakie rzadko w młodzieży naszej biednej, z dobrego gniazda pochodzącej, widzieć się daje. Przypadek zrządził, że się spotkał ze znakomitym obywatelem, którego wszyscy poważamy, że zyskał jego względy, a za odwagę, z jaką, idąc za jego radą, wziął się do swego rzemiosła, i za wytrwałość, z jaką się w nim doskonali, ma dotąd wielką jego życzliwość. Musiał ci o tym mówić.

— Wspominał ani mój brat z wdzięcznością o tej znajomości, którą się zaszczyca — odpowiedział Eugeniusz.

— Przyznam ci się — mówił dalej kasztelan — że mi na razie przykro było, iż nazwisko moje pójdzie na szyld stolarski. Ale gdym się nad tym zastanowił, jak zamknięte są i ciasne drogi, na których młodzi ludzie bez funduszu kierować się mogą, gdym postrzegł, z jakiego punktu patrzy na to człowiek, którego intencje, zasady i czynności mają tak ważny wpływ na opinię i który to widzi lepiej niż inni, do czego dążymy" pogodziłem się z postanowieniem twego brata i chciałem nawet, aby jak z początku, czasem do nas przychodził. W tym celu mówiłem o nim niekiedy z moją żoną; jeżdżąc nawet z nią po mieście, pokazywałem jej na szyldach krawców i szewców znakomite nasze i przez historię uświęcone imiona. Ale znasz zasady tej zacnej zresztą kobiety, dla której sam masz tyle obowiązków. Nie chcąc mi się przeciwić — dodał kasztelan z uśmiechem, który pokazywał, że zna podrzędne swe w domu położenie — udawała zawsze, że mię nie słyszy i nie rozumie. Tak więc zostało. Powiedz jednak Ignasiowi ode mnie, że go pamiętam dobrze, że go cenię i jak skoro wyjdzie na majstra i będzie mógł sam na swoją rękę pracować, zrobimy koalicję z hrabią Adamem, jakeśmy się umówili, aby miał dużo kosztownej i artystycznej roboty, która by go prędko postawiła na nogi. Do tej koalicji należeć będzie i Jadwisia, w której Ignaś ma gorącego, ale równie jak i ja, nieszczęśliwego adwokata.

Te ostatnie słowa zmieszały Eugeniusza niezmiernie; ale że go wprzód dobroć kasztelana rozrzewniła i miał łzy w oczach, powstał więc, wziął jego rękę i całując ją z synowskim uczuciem, ukrył ten żywy rumieniec, który na tę myśl, że i tu panna Jadwiga jest jego aniołem opiekuńczym, twarz jego oblał. Kasztelan przycisnął głowę jego do piersi, pocałował go i dodał:

— Usiądź no, dobry chłopcze, teraz pomówimy o tobie. Z tobą trudniej będzie jak z innymi, boś głową przerósł wielu, nawet daleko starszych od ciebie, a do pracy takiej, która by ci dała zarobek, nie przywykłeś.

— Czyżem tego potrzebował, mając waszą opiekę, waszą rodzicielską łaskę? — zawołał Eugeniusz.

— Nie żałujemy tego — odpowiedział kasztelan — boś się za to wypłacił synowi naszemu przykładem i zachętą do wszystkiego, co zacne i dobre. Nie dorównał on tobie wprawdzie, jak spodziewałem się, ale może to i nie jego wina, nie każdego tak Pan Bóg obdarza, jak obdarzył ciebie. Robiłeś wszystko, coś tylko mógł, i dawniej, gdyście byli dziećmi, i później, gdyście oba dorośli, i w domu, i za granicą. Widziałem to i sam i wiem o tym, ze świadectwa księdza Augustyna, w którym masz serdecznego przyjaciela, co notabene przynosi zaszczyt i twemu sercu, i twojej głowie. Czy Staś będzie równie twoim przyjacielem i czy z właściwym uznaniem oceni, czym dla niego byłeś, tego nie wiem. Fantazje mego syna, które już i teraz postrzegam, nie podobają mi się wcale i będę się starał wyperswadować mu wiele rzeczy, z którymi się odzywa, a które już dziś są niewczesne. Ujdą one kobiecie, która za nic nie odpowiada, ale mężczyzna powinien więcej i wyraźniej iść z wiekiem, jeżeli nie chce być śmiesznym lub narazić się na jakiego demokratycznego szturchańca. Czegoś więc nie doznał i może dalej nie doznasz od Stasia, co mię szczerze martwi, to będziesz miał we mnie i w mojej żonie, której życzliwość widziałeś i na której polegać możesz, bo wiesz, że ona się w takim razie nie zmusza i kogo nie lubi i nie ceni, to mu da poznać od razu i bez żadnej ceremonii.

— O, panie kasztelanie! — zawołał Eugeniusz z zapałem wdzięczności — te drogie słowa, które tylko z takiego serca jak twoje wyjść mogły, przenikają mię do gruntu duszy. Łaskawość żony twej widzę, a jak mi ona potrzebna, jak ją wysoko i nad wszystko cenię, to tylko ten widzi, który w myślach naszych czyta i każdą z nich sądzi i przeważa. Że Staś nie jest dla mnie takim, jakbym pragnął, jakbym chciał z serca zasłużyć, to prawda. Ale nie każdy w jego latach przychodzi do dojrzałości i do właściwego ocenienia biegu i kierunku tej ogólnej myśli, która pewnemu czasowi daje charakter i dążenie. Za lat kilka uzna on zapewne, że nie żyje w XVIII wieku i względem mnie także będzie sprawiedliwszym. Dziś przebaczam mu chętnie ten brak przyjaźni i braterskiego przywiązania, który widzę; ciebie zaś, panie kasztelanie, błagam, abyś mu z tego względu żadnej nie czynił wymówki. Staś ma dobre serce, jest dla mnie grzecznym, nie chybia mi w niczym, nie robi mi żadnej przykrej wymówki. Na teraz dosyć mi na tym. Jak dojrzeje, będzie mię kochał.

— Cieszę się — odpowiedział kasztelan podając rękę Eugeniuszowi — że tę rzecz tak widzisz. Wkrótce obaczysz różnicę w jego względem siebie usposobieniu. Słowa i przykład rodziców zrobią swoje, bo rzeczywiście Staś ma dobre serce. Wróćmy więc do tego, o czym głównie z tobą pomówić chciałem. Jeszcze zapewne nie myślałeś o tym, co z sobą zrobisz, boś dotąd więcej żył duchem niż ciałem, boś częściej przebywał w górnych sferach, niż chodził po ziemi. Ale przyszła pora, że ci i na ten padół pracy i mozołu zstąpić potrzeba. Gdybym był Potockim lub Sanguszkiem, dałbym ci parę wsi i zaspokoiłbym moją o ciebie troskliwość. Gospodarowałbyś tam może trochę po łacinie, jak to wy wszyscy poeci gospo darujecie — dodał kasztelan uśmiechając się — ale miałbyś czas pracować głową i nie myślałbyś o tym, co jutro dostaniesz na obiad, który jak na złość i poetom uprzykrza się codziennie. Ale tego zrobić nie mogę, muszę więc zaradzić ci inaczej.

Eugeniusz nic nie odpowiedział, patrzył tylko z wdzięcznością w oczy zacnego człowieka; ale chciało mu się serdecznie upaść mu do nóg i po głębiach jego duszy krążył głos: „Ojcze! oddaj mi ją, a niczego więcej nie pragnę!" — głos potężny, który całą mocą rozumu i woli powstrzymywał. Kasztelan widział jego wzruszenie, ale myśli jego nie odgadł. Mówił więc dalej:

— Nauczycielem być nie zechcesz.

— Nie, panie kasztelanie — odpowiedział stanowczo — użyteczny ten, szanowny, ale zbyt mozolny i zanadto wiele czasu zabierający obowiązek byłby nad moje siły. Pług to zbyt ciężki, który ciągnąć trzeba ustawicznie, powoli, bez wytchnienia i iść co dzień tą samą, zawsze ciasną i zawsze jednakową bruzdą. To by mię zabiło.

. — Przewidywałem to — rzekł kasztelan. — Na aplikanta i machinę kancelaryjną do przepisywania referatów także nie zdasz się.

— Jeszcze mniej niż na nauczyciela, panie kasztelanie — odpowiedział Eugeniusz, błagalnie składając ręce. Kasztelan zaśmiał się i dodał:

— I tego byłem pewny, a jednak trzeba koniecznie, żebyś był czymściś i wyrobił sobie pewną pozycję, która by ci dała, już nie mówię chleb, bo głód można z dnia na dzień zaspokoić, przy takim zwłaszcza usposobieniu i talencie, jaki masz, ale która by ci dała pewny widok nadal, że się rozwiniesz, podniesiesz i staniesz na stanowisku, odpowiadającym i twoim chęciom, i tym nałogom, jakie ci dało wychowanie. Nie nastąpi to od razu, ale umyśliłem postawić cię na takiej drodze, na której prędzej niż na każdej innej do tego dojdziesz. Słuchaj więc. Mówiliśmy już ja i moja żona o tobie z naszym ministrem sekretarzem stanu. Człowiek to uczony, dostojny, a nade wszystko złotego serca. Pozna się on prędko na tobie, czytał nawet z pobłażliwym upodobaniem twój list, któryś pisał do brata z Rzymu, i obiecał nam najuroczyściej, że cię pomieści przy sobie, skoro powrócisz i pozna cię bliżej.

Eugeniusz zadrżał w duszy, aby mu nie kazano jechać natychmiast i aby znowu nie był wystawionym na rozdział, który dziś byłby dla niego stokroć boleśniejszym. Gdy więc milczał ze spuszczonymi oczami, kasztelan dodał:

— Żeby cię przekonać, że minister pamięta o swej obietnicy, oto jest list jego, który odebrałem przed miesiącem. a w którym zapytuje mnie, czyś już wrócił, i dodaje, że teraz stanowczo wezwać cię nie może, ale że będzie tu w lutym w Warszawie, pomówi z tobą i wtedy umieści cię przy swym boku. Jest to kariera, mój drogi Eugeniuszu, która pod każdym względem odpowie twemu oczekiwaniu. Będziesz miał światłego i dobrego zwierzchnika, pole do pokazania swych zdolności, może z początku niezbyt dostateczny fundusz, ale ten będę się starał w miarę możności mej dopełnić, a nade wszystko będziesz miał otwarty każdy zacny dom i to towarzystwo, do którego przywykłeś. Zostaniesz więc do lutego w naszym domu, jak dotąd. Wyznaczam tymczasowo na potrzeby twej garderoby i inne drobniejsze wydatki dziesięć dukatów miesięcznie, co ci zapewne wystarczy, i radzę ci, abyś się zapoznał z niektórymi urzędnikami z rady administracyjnej, którzy cię z biegiem interesów Królestwa oswoją i do przyszłego obowiązku twego przygotują. Spodziewam się, że ci się ten projekt uśmiecha. Ale czegóż ty płaczesz?

Gdy Eugeniusz zanosił się i nic odpowiedzieć nie mógł, kasztelan powstał sam wzruszony, utulił go w swoim objęciu i rzekł:

— Rozumiem cię, zacny chłopcze, ale czyż to nie było moim obowiązkiem?

Na tym się skończyła ta ważna dla bohatera naszego rozmowa. Wyniósł on z niej głównie to przekonanie, że kasztelan kocha go ojcowskim przywiązaniem, i tę pewność, że kilka jeszcze miesięcy zostanie, jak jest, że żyć będzie pod tymże dachem, gdzie ona, że będzie mógł widywać ją co dzień i co dzień jakimkolwiek znakiem jej mdłości na dalsze ukrzepić się sieroctwo.

Stan więc jego, jak na teraz, był zupełnie szczęśliwy. Wszystko go dochodziło jak dawniej, na garderobę swą miał aż nadto, reputacja jego rozumu, jego ukształcenia, jego powabów powierzchownych, jego ułożenia pełnego dystynkcji i tej kariery semidyplomatycznej, która młodemu mężczyźnie w oczach kobiet, będących z natury dyplomatkami, daje szczególny urok, rozeszła się prędko w kołach arystokratycznych Warszawy. Wszystkie więc drzwi stały dla niego otworem i wszędzie, gdzie się pokazał, czy w kompanii kasztelaństwa, czy w towarzystwie Stasia, czy sam jeden, był przyjmowanym tak, jak panowie i panie przyjmują każdego, który urodził się im równym i ważne te zalety podnosi jeszcze blaskiem wielkich zdolności i sztuką pełną powabu, przez którą je objawia. Widywał się często z bratem, raz lub dwa razy na tydzień bywał na Świętojańskiej ulicy, a tom i serce jego karmiło się zdrowszą strawą prawdziwych i pełnych szczerości uczuć i umacniało się do strawienia tych wszystkich blichtrów, które na wielkim świecie spożywał, do których jednak przywykł i obejść się już bez nich nie mógł. Tak to było do połowy grudnia, to jest do tego czasu, w którym, wyprzedzając matkę i siostrę, przybył do Warszawy pan Konstanty.

VIII

Nim ten stanowczy moment dla Eugeniusza nastąpił, zbliżył się czas wyzwolenia Ignasia. Przed przybyciem jeszcze brata, na mocy § ustawy rzemieślniczej, odbył się jego egzamen przed urzędem starszych, w którym dotąd jeszcze stary Drylius prezydował. Hebel, który ucznia swego tak wysoko cenił, że mu już przed wyzwoleniem pensję naznaczył i najtrudniejsze roboty powierzał, przedstawił go na sesji i postępowaniu jego, pilności i nabytej biegłości w kunszcie swym najchlubniejsze dał świadectwo. Ponieważ zaś w warunkach skróconego terminu było, aby w obecności delegowanych zrobił rysunek sztuki czeladniczej, jaką miał wykonać, zadano mu więc do wyrobienia kanapkę na dwie osoby, z ładnymi wyrzynaniami, ale taką, żeby elegancję łączyła z wygodą. Hebel uśmiechnął się, że rzecz tak drobną tak biegłemu naznaczają robotnikowi, a gdy się inne czynności sesji odbywały, Ignaś usiadł przy osobnym stoliku i rysunek swój naprzód ołówkiem, a potem piórem delikatnie i czysto wykończył.

Połączył on z sobą dwa wygodne krzesła, związaniem swym tak nieznacznie ku środkowi nagięte, że osoby siedzące mimowolnie ku sobie zwrócone być musiały i tym sposobem opierając się wygodnie i nie wykręcając się, rozmawiać z sobą mogły. Plecy obu krzeseł miały formę linii krzywej, zgrabnie ku dołowi nagiętej, z wyrzynaniem u góry i z brzegami w dziewięć małych łuków wyciętymi. W związaniu łączącym dwa krzesła, znacznie niższym od pleców, był przymocowany zgrabny i w rysunku brzegów odpowiadający całości stoliczek, na którym rozmawiający mogli stawiać filiżanki, kłaść książki lub gazety, a w tym ostatnim razie, gdyby się zajmowali czytaniem wieczorem, mieli do tejże ściany przymocowane dwa zgrabne lichtarze, tak że każdy mógł się osobną dla siebie świecą posługiwać. Kozetka ta nie była przeznaczona na przysuwanie jej do ściany, owszem, tylna jej część była tak wyrobiona, że mogła stać na środku pokoju i każde tak nazwane etablissement ozdobić. Wysłanie jej i wypikowanie w pasy, odpowiadające zębom plecków, dawało jej pozór dwóch rozwartych muszli, w których żadnej linii nie było prostej, żadnego ostrego kąta, ale wszystkie zagięcia odpowiadały większym lub mniejszym łukom eliptycznym. Pod spodem Ignaś dał każdej części wymiary, oznaczył wielkość . każdego łuku i w krótkości opisał, z jakiego ma być drzewa i jaką materią, odpowiednio do koloru i blasku politury, powinna być pokrytą, aby się lepiej wydała.

Po przedstawieniu rysunku, członkowie zgromadzenia przypatrywali mu się kolejno, ten i ów kiwał głową, to dziwiąc się zgrabności mebla, dokładności rysunku, to wątpiąc, czy to wykonać zdoła tak, jak narysował. Wtedy Drylius, który widocznie bohaterowi naszemu sprzyjał, pamiętając mu zapewnię, że perory jego przy zapisie z taką uwagą słuchał, uprzejmie na niego spojrzawszy, rzekł:

— Bardzo ładne, ale bardzo trudne. Panie Hebel, chodź no obacz.

Hebel obejrzawszy, uśmiechnął się i kładąc rysunek na stole, rzekł:

— Pan Zabużski pokazał tu, że moja nauka nie poszedł jemu w las. Trudne sobie on zadawał pensum, ale ja zaręczyłem prześwietne zgromadzenie starszych, że będzie je wykonywał sam i nikogo do tej roboty nie dotknie się. A choć to będzie dużo kosztował, taki śliczny mebl, który może nieprędko będę sprzedawałem, ale już ja będę dostarczyć pan Zabużski wszystkiego materiału, żeby to był ein Meisterwerk, jaki obaczywszy, każdy będzie oddawał sprawiedliwość i nauczyciela, i ucznia.

Po tej przemowie, przy której Hebel aż się zarumienił, tak rad był temu podziwieniu, które niektórzy z majstrów okazali, zaczęto Ignasia egzaminować, jak każdą rzecz, wykona i jakim sposobem wyjdzie z wielu trudności, które sobie sam zadał. Młodzieniec ze skromnością, ale z precyzją odpowiedział na wszystkie zarzuty, okazawszy przez to postępy swe w rzemiośle, a gdy się ten ustny egzamin skończył, Drylius dodał:

— Z religii, czytania i pisania, jak chce § ustawy naszej, nie ma co takiego ucznia egzaminować. Aprobujemy więc rysunek, i niech ci Pan Bóg szczęści, abyś go tak wykonał, jak pomyślałeś.

Więcej niż dwa miesiące, przy innych zajęciach obowiązkowych, pracował Ignaś nad tym dziełem, które go między celniejszymi miasta czeladnikami postawić miało. W ciągu tej roboty zapraszał nieraz Hebel delegowanych, aby widzieli, że mu nikt nie pomaga. Sam Drylius nawet parę razy zastawał go przy robocie i uprzejmie zachęcał.

Gdy kanapka była już całkiem skończona i stała w pokoju Hebla obok tego majstersztyku, za który „ręka swoja kochana Rózia" otrzymał i na który zawsze wdzięcznym okiem poglądał, przywiązany i pyszniący się uczniem takim Niemiec zaprosił cały urząd starszych wraz z delegowanymi i komisarzem municypalnym i tu im dokonaną robotę zaprezentował. Obejrzawszy ją we wszystkich szczegółach, nie tylko przyznali, że jest dostateczną, ale jednogłośnie oświadczyli, że zasługuje na pochwałę i gdyby przyszło do wystawy przemysłowej, a do tej pory sprzedaną nie była, że publicznie z nazwiskiem robotnika okazaną być może.

Wtedy Hebel, ucieszony takim zdaniem kolegów, zawołać kazał Ignasia; a gdy mu wszyscy winszowali, wziął się do butelek, których kilka przy szeregu kielichów stało na stole. Spełniono więc zdrowie urzędu starszych, potem zdrowie wszystkich majstrów i zdrowie wszystkiej, dobrej i uczciwej czeladzi, a nareszcie zdrowie Ignasia. Wszyscy wychylili duszkiem ten toast i podawali rękę nowemu adeptowi kunsztu stolarskiego, który im uprzejmie dziękował. Rozochocony Hebel dodawał wina, a komisarz municypalny polskim obyczajem zaproponował oddzielnie zdrowie Dryliusa, potem Drylius zdrowie komisarza, potem podstarszego i delegowanych. Gdy Hebel sobie podpił, co mu się rzadko zdarzało, nalawszy jeszcze jedną kolej, rzekł:

— Moi mili panowie, jeszcze ja będę coś powiedziałem. Oto będziemy jeszcze wypić zu Ehren ta prześliczna kanapka, który nic na tym nie stracił, choć tu stoi koło tego majstersztik, który ja sam wykonywałem, który mnie dawał patentu i ręka moja najmilsza Rózia, i przez który Pan Bóg dawał mi moje miłe dziatki, mój żwawy Wilhelmek i mój kochany Frycunio, który ty, panie Ignacy, pokochałeś i uczyłeś, i za co ja z wdzięczności serca mego — tu Hebel rozpłakał się i nie mogąc skończyć przemowy, postawił kielich, objął szyję Ignasia i całować go zaczął. Gdy się uspokoił, śmiejąc się i ocierając spłakane policzki, dodał: — Ten głupi łez nie dawał mi dokończyć moja przemowa. Aber schad' nichts. Ten łzy lepszy niż słowo, i panie Ignacy zrozumiałeś to lepiej, jak ja ciebie kochałem i jak ucieszyłem się, że już swojego tertminu skończyłeś.

Po wychyleniu tego ostatniego wiwatu i wzajemnych uściskach wszyscy rozchodzić się zaczęli, a na sesji, która w kilka dni potem nastąpiła, Ignaś mianowany został czeladnikiem. Złożywszy więc złotych polskich do skrzynki rzemieślniczej, zapisany był do księgi zgromadzenia i otrzymał książeczkę i list wyzwolenia, opatrzony pieczęcią i podpisem urzędu. Samo przez się rozumie się, że nowy czeladnik, który z obowiązku powinien był dni, tj. fercentag, u swego majstra przesłużyć darmo lub za dowolną z jego strony opłatą, zrobił z nim zaraz korzystną umowę i na dalszy czas w warsztacie jego zostać zobowiązał się.

Pozostało jeszcze zespolenie się z całym towarzystwem stolarskiej czeladzi na gospodzie czeladniczej, czyli tak nazwane ferglajchowanie.

Gospoda jest to miejsce zgromadzeń starszej czeladzi, gdzie żadne nadużycie nie ma, a przynajmniej nie powinno mieć miejsca. Ustawa rzemieślnicza nie upoważniła wyraźnie tęgo zbierania się i obrzędów, jakie się tam odbywają; nie zniosła ich jednak, zastrzegając tylko §§ i , aby się nie zbierali w zwyczajne dni roboty, a tym mniej, aby pod karą nałożoną na gospodarza gospody, nie pozwalali sobie tam jedzenia i trunków. Ma więc gospoda czeladnicza charakter mniej więcej urzędowy, ma organizację i zwyczaje, które nie są bez interesu.

Lokal najmuje czeladź. Składa się on z dwóch pokojów. Pierwszy jest miejscem zebrania wszystkich, drugi jest izbą. sesjonalną, przeznaczoną dla różnych spraw, jakie się tam odbywają. Lokal ten najmuje się zwykle u jednego z majstrów uboższych i dobrego prowadzenia się. Majster taki jest gospodarzem i nazywa się ojcem gospodnim, żona jego matką gospodnią, jaka ich krewna lub nawet obca, która ma tam rolę niby sługi, niby szynkarki, nazywa się siostrą go spodnią. Ojciec gospodni przede wszystkim odpowiedzialnym jest za spokojność, bezpieczeństwo i przyzwoitość gospody w każdym czasie, a szczególniej w czasie zebrań, jakie mają miejsce w niedzielę po południu. Matka i siostra pilnują porządku, czystości, starają się oraz, aby czeladnik, który fremdował, tj. który przyszedł z wędrówki, jeżeli zaraz nie znalazł miejsca z, rekomendacji lub szykowania, a także miejscowy, który miejsce swe nie z własnej winy utracił, znalazł tam na kilka dni przytułek i miał się czym pożywić. Na ten cel w pierwszej izbie jest nawet parę tapczanów, na których by się tacy przespać mogli.

Druga izba jest pod kluczem szafarza gospody, którym bywa jeden ze starszych towarzyszów. Tam na środku znajduje się stół do posiedzeń otoczony krzesłami, a wokoło ściany są ławki i krzesełka, gdzieby zebrani spocząć mogli. W tej izbie znajduje się skrzynka czeladnicza, czyli lada, pod kluczem prezydującego, w którą składają się składki miesięczne, tak nazwane auflegi, po złotemu od każdego czeladnika, wpływy od ferglajchu oraz takie; którymi najczęściej wykupuje się wykraczający od innej kary, jaka już dziś prawie zupełnie wyszła z użycia. W szafie, przeznaczonej na akta, książeczki, regestra czeladzi i rachunki, mieści się także puchar duży, cynowy wprawdzie, ale świetny i mający nakrywkę, jaką dawniej u nas puchary wiwatowe miewały. Puchar ten nazywa się wilkom, od willkommen, co oznacza serdeczne pozdrowienie. Ma on na sobie ten napis i datę ustanowienia swojego, tj. rok . Prezentują go wtedy, gdy przybyły z wędrówki czeladnik lub nowy wyzwoleniec wstępuje do towarzystwa czeladzi i z nią się jedna. Puchar ten obwieszony jest pamiątkami tych, którzy go dotykali, i połyska wokoło krzyżykami, medalikami srebrnymi lub jakimi sztuczkami własnego wyrobu, pełnymi kunsztu i zgrabności. Wilkom jest pod kluczem i dozorem szafarza gospody, który go prezentuje.

Na głównej ścianie tej izby jest tablica, na której są wypisani wszyscy ferglajchowani towarzysze; z jednej jej strony wisi książeczka ustawy, z drugiej osobno za szkłem wypisane czytelnie wszystkie z niej artykuły, które się głównie czeladzi tyczą i które każdy na pamięć umieć powinien. Nad tym zaś wszystkim umieszczone jest godło rzemiosła, kunsztownie wyrobione, przyozdobione, a takie same, jak na pieczęci, tj. hebel, winkiel i cyrkiel, spojone razem i sztucznie rzeźbionym otoczone wieńcem.

Kiedy się gospoda przenosi, wtedy zawieszenie tego godła odbywa się uroczyście, przy wielkiej frekwencji panów towarzyszów i bajzycmajstrów, tj. majstrów delegowanych z urzędu starszych, a prezydujący towarzysz ma mowę, w której wyraziwszy, że się zebrali dla oznaczenia tego miejsca godłem ich zacnego kunsztu, dodaje, jak szanować powinni ten znak, pod którym przyjmują i witają wędrownych towarzyszów, jednają nowowyzwolonych, układają sprawy i interesa towarzyskie, łagodzą spory i gniewy, doprowadzają do podania sobie ręki, miłości bliźniego i zgody. Dalej upomina, aby tego miejsca nie znieważali niemoralnym swoim postępowaniem, aby byli z szacunkiem dla ojca i matki gospodniej, aby jedność, zgoda i miłość braterska wszędzie ich oznaczała. Mowa ta kończy się zwykle tymi słowy: „Teraz, skoro jesteśmy już w tym nowym mieszkaniu, spełnijmy zdrowie za ojca i matkę gospodnią, za tych, którzy to godło nasze sprawili i przyozdobili, i za zdrowie wszystkich towarzyszów tu obecnych i nieobecnych". Dobycie wilkomu i odgłos „wiwat!" kończy ceremonię.

Składka, znajdująca się w ladzie czeladniczej, ma zacne i miłosierne przeznaczenie. Pieniądze te idą na chorych, znajdujących się w szpitalach, na wsparcie zniedołężniałych towarzyszów lub ich wdów i sierót, które się nagle znalazły w zupełnym niedostatku. Dlatego składkę tę egzekwują ściśle i notując dłużników i nieregularnych, w razie ich potrzeby odmawiają im pomocy. Starszy, czyli prezydujący towarzysz, we czwartek w wieczór przed auflegą, tj. przed sesją składkową, powinien się znajdować na gospodzie i wezwać szafarza, aby obszedł warsztaty, zamówił towarzyszów na zebranie niedzielne o trzeciej po południu; aby doręczył kartki dłużnikom i tym, na których jest zaskarżenie, tudzież, aby wezwał wyzwoleńców do ferglajchu, jeżeli to jest auflega kwartałowa. Sam w niedzielę rano powinien być w urzędzie starszych, tam oznajmić, że dziś mają auflegę, prosić o oznaczenie bajzycmajstrów i tych zawiadomić oraz pisarzowi urzędu złożyć książkę rachunkową z przychodu i ekspensy czeladniczej skrzynki. W niedzielę także powinien obejść szpitale, gdzie się chorzy towarzysze znajdują i dać im tygodniowe wsparcie, nie udzielając go takim, którzy lub źle są notowani, lub nieregularnie składkę opłacali.

W dawniejszych czasach gospoda stolarska miała wiele dziwacznych ceremonij, między innymi heblówkę, tj. wyzwolenie czeladnika za pomocą wielkiego hebla, którym go niby heblowano. Heblówka ta z powodu nadużycia przy tym trunków, niemoralnych konceptów i piosnek, już na początku XVIII wieku została zniesioną. Później, a mianowicie w roku , niektórzy z czeladników wędrownych, chcąc się odróżnić od młodszych, którzy nie fremdowali, ustanowili ferglajch, czyli pojednanie towarzyskie, zaprowadzone w gospodach w Warszawie, Lublinie, Krakowie, we Lwowie, Bielsku i Białej. Oni także sprawili ów puchar, o którym mówiliśmy wyżej. Od tego to czasu do izby sesjonalnej nieferglajchowany żadnego wstępu nie miał, nie należał do żadnych rad i opłacał składkę dubeltową, którą szafarzowi w pierwszej izbie na tacy składał.

Tak więc gospoda stolarska dzieliła się na dwie klasy: primo, na czeladników towarzyszów; secundo, na czeladników ;wyzwoleńców, z których nie każdy nawet, choćby oznaczoną opłatę ferglajchowa uiścić pragnął, bywał przypuszczonym. Zależało to od miejsca, z którego przychodził, od . majstra, u którego się uczył, słowem, od łaski, jaką miał u panów towarzyszów, którą trzeba było umieć wyjednać. Stąd powstały niezgody i nieporozumienia między dwoma klasami, które po wyjściu już obecnie obowiązującej ustawy rzemieślniczej spowodowały urząd starszych do skasowania znowu wielu zwyczajów, wielu nadużyć i do zaprowadzenia tej reguły, aby każdy wyzwoleniec zaraz się ferglaj chował, aby każdy do lady za wstęp swój do towarzystwa jednakową, opłatę wnosił i aby wszyscy takąż samą miesięczną składkę, czyli auflegę opłacali. Tym sposobem zrównała się niejako wszelka zdolna i pilna czeladź i wyrobiła się ta organizacja, którąśmy w krótkości skreślić starali się, a której ceremonie i szczegóły właśnie z okazji przystąpienia Igniaisia do grona towarzystwa bliżej poznamy.

W jedną niedzielę w grudniu przypadła auflega kwartalna, na którą się panowie towarzysze licznie zebrali. Do grona ich przybyło dwóch bajzycmajstrów, których urząd starszych delegował. W pierwszej zaś izbie znajdował się jeden wędrowny czeladnik i dwóch do ferglajchu wyzwoleńców oprócz naszego bohatera, który tam także czekał. Wtedy szafarz gospody, pan Antoni Giżyński, wystąpił i rzekł:

— Za pozwoleniem panów towarzyszy, panów bajzycmajstrów i ojca gospodniego! Któren by co ostrego lub kończastego miał przy sobie, laskę lub jakiekolwiek inne narzędzie, ma wydać to od siebie. Po skończonej aufledze będzie mu nazad oddane, tak jak było od niego złożone.

Gdy wszyscy oświadczyli, że żaden przy sobie nic nie ma, że laski swe złożyli w pierwszej izbie, szafarz skłonił się i otworzywszy drzwi do pierwszego spokoju, rzekł znowu:

— Za pozwoleniem panów towarzyszy itd., którzy z podróży przybyli i którzy mają listy wyzwolenia, i do ferglajchu przystępują, mają się przy stole i skarbie towarzyskim znajdować. Panowie bajzycmajstrowie, starsi towarzysze i inni, będą już miejsca swoje wiedzieć.

Gdy wszyscy z ukłonem z pierwszego pokoju weszli i uszykowali się przy niższym końcu stołu, a członkowie towarzystwa według rangi miejsca swe zasiedli, starszy towarzystwa, przed którym stała skrzynka i którym wówczas był Adwentowicz, powstał i skłoniwszy się zgromadzeniu, rzekł:

— Za pozwoleniem panów towarzyszy. Taki jest zwyczaj w Królestwie Polskim, w stołecznym mieście Warszawie, że towarzysze co cztery tygodnie na gospodę zgromadzają się i spokojnie i przyzwoicie, pod sztrafem, odbywają auflegę, czego im ustawa, przez księcia namiestnika wydana me wzbrania. — Potem powiedziawszy obszerniej o tej ustawie, dodał: — Główne wyjątki z tych artykułów prawa są za szkłem na ścianie i każdy powinien je sobie przeczytać i w pamięci zachować. Którzy przybyliście z podróży i którzy przystąpiliście tu z nowymi Lehrbriefami dla pojednania towarzyskiego, nim do książek towarzyskich auflegowych zapisani zostaniecie, przeczytajcie sobie te przepisy, jeżeli który nie czytał, abyście się do nich zastosowali.

Wszyscy nowi przystąpili do wiszącego na ścianie wypisu z ustawy i czytali, a tymczasem Adwentowicz otworzył skrzynkę i rzekł:

— Auflega dzisiejsza po złotemu od osoby.

Gdy składka w cichości złożoną, przerachowaną i zapisaną została, a aspiranci do farglajchu stali na swoim miejcu, Adwentowicz rzekł:

— Za pozwoleniem panów towarzyszy. Kto ma jaką skargę, niech wystąpi przed stół towarzyski. Kto będzie miał sprawiedliwość; będzie usprawiedliwiony, kto zaś wykroczył, strofowanym będzie według zwyczaju i prawa towarzyskiego. Po raz pierwszy, drugi i trzeci.

Gdy na wołanie to trzykrotne wszyscy odpowiedzieli milczeniem, prezydujący dodał:

—. Ponieważ jedność i zgoda pomiędzy nami są takie, że nikt się nie skarży i nikt nie ma być strofowanym, podziękowawszy więc w duchu ukrzyżowanemu Chrystusowi i Jego Przenajświętszej Matce, że nas umacnia w pracy i miłości braterskiej, a od swarów i kłótni broni, przystąpimy teraz do innych spraw towarzyskich.

Wtedy szafarz powstał i obracając się ku wędrownemu czeladnikowi, rzekł do niego:

— Za pozwoleniem panów towarzyszy. Przybyłeś waćpan do miasta Warszawy i udałeś się do ojca i matki gospodniej, jak należało. Witam więc waćpana według zwyczaju kunsztu stolarskiego i zapytuję, skąd przybywasz.

— Dziękuję waćpanu i panom towarzyszom za przywitanie i oraz przynoszę wszystkim ukłon od majstrów i towarzyszów kunsztu stolarskiego miasta Lublina, skąd właśnie przybywam — odpowiedział wędrownik.

— Jakież jest waćpana żądanie? — mówił znowu szafarz. — Czyli żądaniem waćpana jest miasto obejrzeć albo z uczciwymi majstrami lub towarzyszami przy szklance piwa lub wina zabawić się, czyliż jest żądaniem u poczciwego majstra dni pracować? To trzeba mi dać do zrozumienia.

— Miasto obejrzeć, to się już stało — odpowiedział wędrownik, dodając zawsze: „za pozwoleniem panów towarzyszy" — z uczciwymi majstrami lub towarzyszami szklankę piwa lub wina wypić, to się jeszcze nie stało, ale się stać może. Tymczasem żądanie moje jest fercentag u poczciwego majstra pracować, co gdyby mnie spotkało, bardzo by mnie kontentowało.

— Do mnie należy — odpowiedział szafarz — szykowanie dla waćpana poczciwego majstra, u którego byś fercentag pracował, i to się zrobi. Tymczasem pokaż nam waćpan kartę z urzędu starszych, żeś tam swoje kundszaft złożył.

Gdy wędrownik oddał swoje papiery, szafarz poprosił go na ustęp. Po przejrzeniu świadectw i karty z urzędu starszych, jeden z obecnych majstrów oświadczył, że czeladnika tego przyjmie. Wtedy szafarz wezwał go na powrót i rzekł:

— Podług życzenia waćpana i dla ukontentowania mojego, chodziłbym od najstarszego do najmłodszego majstra, aby waćpanu robotę zaszykować. Ale ponieważ trafiłeś na sesję suflegową, nie było tego potrzeby. Oto szanowny imć pan Długosz, obecny tu bajzycmajster, ofiaruje się według zwyczaju kunsztu stolarskiego dać waćpanu roboty na dni , po czym do księgi towarzyskiej zapisany będziesz. Winszuję więc szczęścia do pracy. W przeciwnym razie, gdyby wszyscy majstrowie waćpanu za robotę podziękowali, winszowałbym waćpanu szczęścia w dalszą podróż. Bo gdy worek naładowany i buty załatane, dobrze się wędruje, choć wiele kosztuje. A teraz, panie towarzyszu, usiądź.

Wędrownik się pokłonił, odstąpił na bok i z daleka pod ścianą usiadł. Wtedy Adwentowicz podniósł się i znowu za pozwoleniem panów towarzyszy zwracając się do Ignasia, do którego się nieznacznie i serdecznie uśmiechnął, rzekł:

— Jakież jest twoje żądanie?

— Abym mógł być przyjętym do grona towarzyszów — odpowiedział Ignaś.

— Czyli masz kartę z urzędu starszych i zgodny jesteś na wszystko, na co inni towarzysze, przystępujący do grona naszego, przystali?

— Przystaję na wszystko, na co inni przystali — odpowiedział Ignaś — i oto jest karta z urzędu starszych, jako otrzymałem list wyzwolenia i dopełniłem warunków, jakie przepisuje ustawa.

— Masz złożyć złotych , to jest złotych polskich wstępnego, a złotych polskich za ferglajch i dopuszczenie cię do praw towarzyskich. A teraz ustąp, aby panowie towarzysze swobodnie postępowanie twoje rozważyli.

Gdy Ignaś ustąpił, starszy zapytał, czy który z panów towarzyszów nowemu wyzwoleńcowi nie ma co do zarzucenia. Długie było milczenie. Ale że nikt nie jest bez nieprzyjaciół, wystąpił jeden z towarzyszów, ów Batogowski, który zaraz z początku okazał niechęć dla bohatera naszego, ciągle go prześladował i nareszcie z warsztatu pana Hebla wyszedł, gdy postrzegł, że młody człowiek zyskiwał tam coraz więcej względności, przyjaźni, a on na opinii i miłości kolegów tracił; Batogowski wyraził, że chociaż Ignacy Zabużski zdolnym jest i pilnym rzemieślnikiem, ale że to panicz, który nie będzie dobrym towarzyszem i coraz hardziejszym się zrobi; że w czasie ścięcia świecy na św. Józefa , malca, któremu mowę napisał, od oblania go wodą obronił, a zatem sekret warsztatu zdradził; że ma jakąś pannę na Świętojańskiej ulicy, do której chodzi i z którą czasem przez ulicę paraduje, co nie wolno; że chociaż nie widział go nigdy w kapeluszu i z laską, ale od niedawna chodzi z jakimściś paniczem, pod ręce się z nim prowadzi i wtedy nie kłania się starszym; wniósł więc, aby dla nauczenia go pokory nadal, za takie postępki był osztrafowanym.

Wtedy wszyscy towarzysze z warsztatu Hebla, których tam było kilku, powstali z oburzeniem, a Adwentowicz uciszywszy wrzawę, odezwał się gorąco w obronie przyjaciela, wymówił Batogowskiemu jego niesłuszne uprzedzenie, które jak okazał na samym wstępie takiego ucznia do warsztatu, tak i teraz objawia bez żadnej przyczyny; że tym więcej zasługi ma nowy wyzwoleniec, że pochodząc z takiej rodziny, w której są księżne i senatory, oddał się rzemiosłu, którego się nie wstydzi; że początkową surowość jego, jako werkfirera, i kolegów znosił z pokorą; że nie zdradzając sekretu warsztatu i nie mówiąc malcowi, że oblanym zostanie, kazał mu tylko natychmiast po zgaszeniu świecy uciec w kąt, a sam na jego miejscu stanął dlatego, że dzieciak ten był słabowity i miął wówczas febrę; że panna, do której chodzi, jest jego daleką krewną i narzeczoną, a ten panicz, z którym go oskarżający widział, jest jego rodzony brat, także młodzieniec dobry i skromny, który, chociaż się między panami wychował i tylko co z Paryża wrócił, jak wszedł do warsztatu, obszedł się z czeladzią po bratersku i za brata podziękował. Gdy po tej przemowie jeden z bajzycmajstrów, który się znajdował na uczcie u Hebla, gdy im sztukę czeladniczą bohatera naszego prezentowano, dodał, że nie podobna, aby za tak błahe zarzuty sztrafowanym był młody człowiek tak zdolny, którego robotę cały urząd starszych admirował, którego majster tak kocha, że go uczcił łzami i wiwatem, którego koledzy tak gorąco bronią, zawstydzony przeciwnik umilkł i Ignaś jednogłośnie od wszelkiego zarzutu uwolnionym został.

Takie same zapytania, zarzuty i obrona, mniej żwawa i bez interesu dla nas, miała miejsce i względem dwóch drugich wyzwoleńców, którzy z kolei ustępowali. Gdy się to wszystko skończyło, szafarz wezwał ich znowu przed stół towarzyski, a Adwentowicz rzekł do nich:

— Chociaż było przeciwko wam to i owo, ale się to usunęło i za pozwoleniem panów towarzyszów, panów bajzycmajstrów i ojca gospodniego witam was, jako towarzyszów i kolegów.

Wszyscy się skłonili, a on dalej tak mówił:

— Wstępujecie oto w dniu dzisiejszym do grona naszego Ale nie na tym tylko rzecz zależy, aby się zapisać w gospodzie i udawać dumę towarzysza względem młodszych, ale na tym, żeby się stać użytecznym towarzystwu i być we wszystkim przykładem. — Tu wyłożywszy, czym jest gospoda i jakie są ich obowiązki względem wędrownych, chorych i podupadłych braci, objaśnił, jak konieczną jest rzeczą wnosić miesięczną składkę i w tej powinności nigdy nie chybiać. Potem wyłożył im z prostotą, ale dosadnością, jaka go cechowała, zmieniając gdzieniegdzie i uzupełniając przepisaną w tej mierze przemowę, jak powinni postępować względem uczniów, jak względem kolegów czeladników, jak względem majstrów, u których dostaną robotę. Ostrzegał ich, aby się nie wdawali ze złą czeladzią, wyrzuconą z gospody i wałęsającą się bez zajęcia, aby unikali zawziętości jedni względem drugich, a. pochlebstwa względem majstra, aby szanowali warsztat, do którego ich zaszykują; aby się nie wpraszali na robotę sami, chodząc po warsztatach i stając po bramach, bo to już lichy rzemieślnik, który szuka, a którego nie szukają i nie chcą. Dodał, jak powinni strzec się przywłaszczenia sobie cudzej własności wszędzie i zawsze, a tym bardziej dla reputacji kunsztu, gdy na robotę do cudzego domu wezwani będą.

„Co nie jest wasze — mówił — niech waszym nie będzie, choćby to był najlichszy kawałek nitki. Nitkę do nitki przykładając, może się wielbi ukręcić powróz". Nareszcie upomniawszy, aby się strzegli pijaństwa, jako matki wszystkiego złego, i długu, jako ojca kłamstwa i szalbierstwa, zachęcał do pilności i pracy, która im zabierze wszelki czas, że nie będzie chwili do kieliszka i hulanki, a da tyle dochodu, że dług stanie się niepotrzebnym. — „Na wypoczynek — mówił — i zabawę dosyć jest niedzieli, w którą tylko trumnę wolno wam robić, jeżeli tego będzie potrzeba i zawoła śmierć, która nie zna niedzieli". Skończywszy takie upomnienie, którego młodzi aspiranci słuchali z pokorą, a nawet i Ignaś, który o wszystkim tym dobrze wiedział, a wiele z tych przestróg nie mogło się do niego stosować, Adwentowicz podniósł głos i dodał:

— Czyście zrozumieli te uwagi i przestrogi i czy przyrzekacie według nich zachować się?

— Przyrzekamy — odpowiedzieli wszyscy.

— Więc za pozwoleniem panów towarzyszy, panów bajzycmajstrów i ojca gospodniego, zapisuję imiona wasze do księgi towarzyskiej, winszuję wam, żeście przystąpili do tego pojednania towarzyskiego, i z uprzejmego serca wam życzę, abyście imię towarzyszów godnie nosili, abyście naśladowali tych braci naszych, których tu widzicie, a dla młodszych i następnych byli wzorem i przykładem. Panie szafarzu! zaprezentuj waćpan wilkom i na tym skończymy posiedzenie nasze.

Wtedy szafarz wydobył z szafy puchar, już pełen wina, i gdy wszyscy powstali od stołu i ugrupowali się, szafarz stanął pośrodku i rzekł:

— Za pozwoleniem panów towarzyszy. Chwalebny wilkom ma być prezentowany. Lecz kto chce pić z niego dla honoru, może oświadczyć całemu zgromadzeniu.

Wędrowny towarzysz z Lublina przystąpił i rzekł:

— Gdy chwalebny wilkom ma być prezentowany, zatem proszę o pozwolenie panów majstrów i panów towarzyszów, abym z niego mógł pić tak, jak dawno z niego towarzysze pili. Trunek będzie mi miły, ale osoby jeszcze milsze.

— O ten zaszczyt prosimy i my — rzekł Ignaś w imieniu dwóch swych kolegów. — I nam trunek będzie miły, ale osoby i honor towarzystwa jeszcze milsze.

Wtedy szafarz, trzymając prawą ręką od spodu, a lewą od wierzchu, zaprezentował puchar kandydatom, tak że wszyscy dotknąć go mogli prawą ręką od wierzchu, a lewą od spodu. Prezentujący tak mówił:

— Za pozwoleniem panów towarzyszów, przystępuję do prezentowania panom tego pamiętnego pucharu, jak mnie i innym towarzyszom moim był prezentowany. Tak więc za zdrowie tych towarzyszów, którzy ten chwalebny wilkom postanowili, ukształcili i z niego smakowali; za zdrowie tych, którzy w późniejszych czasach będą go kształcić i smakować z niego będą; za zdrowie panów bajzycmajstrów i starszego i podstarszego towarzyszów; za zdrowie ojca i matki gospodniej; za zdrowie tych towarzyszów, którzy w robocie zostają, i tych, którzy na morzu, lądzie i po lasach się tułają lub na zielonych łąkach spoczywają; za zdrowie wszystkich towarzyszów tu w obecności się znajdujących, tak starszych, jak i młodszych, podług naszego uczciwego kunsztu stolarskiego.

To powiedziawszy szafarz odkrył puchar i usta swe do niego przytknął, potem podał go żądającym. Każdy z kandydatów z kolei pił i zawiesił na pucharze pamiątkę, jaką na uczczenie tej chwili przyniósł. Wtedy szafarz schował puchar, a nowi towarzysze wszedłszy w koło starszych, ściskali ich za ręce i dziękowali za honor, jaki ich spotkał. Adwentowicz ściskając Ignasia szepnął mu:

— Jakże się panu Ignacemu i tu nasza kompania podoba?

— Jesteście zacni i dobrzy ludzie — odpowiedział Ignaś ze łżą w oku — i dziękuję ci, panie Adwentowicz, żeś mi dopomógł do poznania was i z tej strony, z jakiej mało znają was na świecie. Gdyby nie twój rozum i serce, nie byłbym tak szczęśliwym.

Gdy się już rozchodzić mieli, zastąpiła drogę nowym towarzyszom siostra gospodnia i każdemu z nich ofiarowała fajeczkę, której cybuszek był ładnie wstążkami różnokolorowymi ozdobiony. Każdy z nich przyjął ten podarunek, oznaczający że już im wolno palić fajkę, i nawzajem, czym mógł, ją obdarzył.

Dzień ten pamiętny dla bohatera naszego, który postawił go w takim położeniu, że gdzieby się obrócił, czy w kraju, czy za granicą, miał sobie każdy warsztat otwartym i wszędzie przyzwoite utrzymanie zapewnionym, zakończył się wesoło na Świętojańskiej ulicy, gdzie herbata była przygotowaną i gdzie kompanię, złożoną z domowych i Eugeniusza, z Hebla i jego żony, powiększył jeszcze Adwentowicz, którego Ignaś z sobą przyprowadził.

IX

Przybycie pana Konstantego ocknęło Eugeniusza z tego odurzenia, w jakie go teraźniejszy sposób jego życia wprawił.

W oczekiwaniu przybycia ministra, żył on tymczasem jak prawdziwy panicz, którego wszystko bez jego wiedzy i przyczynienia się dochodzi, którego głównym zatrudnieniem są wizyty, proszone śniadania, obiady i wieczory, są te wszystkie przyjemności wyższego towarzystwa, w których stopniami i nieznacznie niedołężnieje ciało, umysł odwyka od wszelkiego wytężenia, a sercu przyrastają skrzydła motyle, które je tylko po kwiatach życia unoszą.

Kładł się on późno i późno wstawał. Obudziwszy się, wylegiwał się w łóżku i marzył o tym wszystkim, co mu się wczoraj zdarzyło, przypominał sobie, wiele razy zbliżył się do panny Jadwigi, jakim go obdarzyła powitaniem, jak patrzała na niego, gdy nikt na nią nie patrzył, jakim go uszczęśliwiła słowem, jakie były z jej strony oznaki tego przywiązania, którego co dzień był pewniejszym i które coraz bardziej zakrywało przed jego okiem wszystkie te trudności, co ich rozdzielały. Przepaść, która nie dziś, to jutro otworzyć się miała przed jego nogami i okazać mu całą swą głębię, osłaniała dziś przed nim łaskawość jego opiekunów, uprzejmość tego towarzystwa, co go przyjmowało i pieściło, niby to przyjaźń i podziwianie jego wyższości w tych wszystkich, z którymi żył tak poufale, iż mu się musiało wydać, że jest im zupełnie równym.

Skoro wstał i ubrał się, albo myślał o tym, jakie ma obowiązkowe wizyty do oddania, którym uchybić nie wypada, albo od rana, to jest od jedenastej, miał u siebie którego ze znakomitych swych znajomych,. który także nie wiedział, co z rankiem swym zrobić. I czy sam gdzie wyszedł, czy kogo u siebie przyjmował, najczęściej rozmowa miała za przedmiot lub wczorajsze śniadanie, lub obiad, albo wieczór; najczęściej na placu były tylko wdzięki tej lufo owej, stosunki i stosuneczki takiej lub innej pary, projekta uczczenia jaką ucztą tej lub tego, słowem, te wszystkie fraszki życia, które jak chwasty rozrastają się w głowach i sercach ludzi bez obowiązkowej pracy, tak że wszelkie inne nasienie głuszą i wytępiają. Wprawdzie dawniejszy zapas nauki i to wszystko, co widział, a co mu głębsze podało refleksje, wystarczało Eugeniuszowi do górowania nad innymi w każdej poważniejszej rozmowie, jaka się zdarzyła; ale te rozmowy były rzadkie; bieżące sprawy towarzystwa, które każdy brał na serio, zajmowały wszystkich i jego także, wyczerpywały czas i siły, tak że nie było ani sposobności, ani ochoty oddać się czytaniu, rozwadze, i zapas ten, jaki był, pomnażać, ubogacać i do dojrzałości doprowadzić. Tym sposobem bohater nasz stał się, jak i inni, miłym, grzecznym, wyelegantowanym i rozumnym próżniakiem.

I sprawdziła się na nim głęboka myśl Tacyta, który powiedział, że desidia primo invisa, postremo amatur. Jakoż z początku walczył on z tym prądem, który go unosił, myślał o tym, żeby tylko wyższością umysłową podobać się kochance i światu; ale wkrótce widząc, że i tego dosyć, co ma, że do dalszego nabywania nie ma czasu i potrzeby, bo panna Jadwiga kochała go takim, jakim był, a świat admirował go i przyznawał mu nawet więcej, niż było, polubił to życie bez troski, bez mozołu i prący, tak łatwe i tak powabne, przejął wszystkie jego formy i zwyczaje i tym chętniej mu się oddał, że mu dawało sposobność zbliżania się i rozmawiania z kochanką, bez narażenia jej i siebie, że tym ciągłym wirem i stawianiem się na równi z innymi mógł się ciągle odurzać, że w rzeczy samej jest równy wszystkim, że jak każdy inny może także nic nie robić i mieć prawo do zyskania tej, co się stała duszą jego myśli.

Gdy pan Konstanty przybył i na nowo pokazał się na, świecie warszawskim, wszystkie oczy się na niego zwróciły. Choć zimny, poważny i często milczący, ale piękny i rozumny, ściągnął on na siebie uwagę i mężczyzn, i kobiet. Pierwsi widzieli w nim człowieka wielkich nadziei dla kraju i tych wszystkich ulepszeń, które już wówczas stawały się przedmiotem rozmów i jako potrzeba, i jako moda; drugie pod tą zimną pokrywką widziały ukrywający się wulkan uczuć, a pod tym milczeniem głębię myśli i rozumu, którą każda zgruntować pragnęła. Przy tym pozór cudzoziemski i wielkie dobra na Ukrainie dodały w oczach jednych i drugich tyle powabu temu nowemu gościowi, że Eugeniusz zszedł na drugi plan i jako stare sitko zdjętym został z tego kołka, na którym świat warszawski pana Konstantego zawiesił.

Eugeniusz szacował go sam i wysoko jego przymioty cenił. Widział on wprawdzie, że ci panowie, którzy dawniej w każdej kompanii, skoro się pokazał, szli ku niemu, podawali mu ręce, otaczali go chętnie i słuchali, aż się odezwie, dziś zajmowali się tylko panem Konstantym; postrzegał także, że te same panie, które dawniej uśmiechały się do niego z daleka, wzrokiem i wachlarzem dawały mu znaki, aby się co prędzej przybliżył i do konwersacji z nimi zasiadł, dziś ścigały tylko okiem, gdzie się obraca Anglik z niezmierzonych stepów Ukrainy, kręciły się na miejscu, gdy do nich nie przystępował, i pod różnymi pretekstami wstając z kanap i krzeseł, szły do niego same i otaczając go wonnym wieńcem swych strojów, rozgrzewały tę zimną szynę palącym swym wzrokiem; wszystko to jednak nie bardzo go zastanawiało, nie dziwiło wcale i nie zdejmowało z jego ócz tego zaślepienia, jakie mu dawniejsze . łaski i fawory tego świata niestałości i gładkiej obłudy dały.

Ale gdy się przekonał, że pan Konstanty bywa najczęściej w domu kasztelana, że przyjmowany tam otwartymi rękami i nie tylko jako człowiek rozumny i dobrze wychowany, jako przyszły powinowaty, jako przyjaciel i mający być bratem Ich syna, lecz z takimi zabiegami, jakich nikomu nie okazują, z takim uprzedzaniem ze strony kasztelana, które w części nawet ujmowało powadze starego człowieka, z taką serdecznością ze strony kasztelanowej, która jej była zupełnie niezwyczajną; gdy widział, że Staś przylgnął do niego duszą i ciałem, że skoro może, do siostry go prowadzi i obok niej sadza, że i panna Jadwiga wita go zawsze uprzejmie, chętnie i długo z nim rozmawia, a on wówczas staje się żywszym, cieplejszym, jakby pod jej okiem ten pancerz lodowy, co go okrywa, tajał i topniał: wtedy ocknął się biedny Eugeniusz z tego snu, co go dotąd tak słodko kołysał, i poczuł, jak śliski grunt pod jego nogami, jak bliską jest ta przepaść, którą bądź co bądź przesadzić musi lub na dno jej upaść.

I odtąd zaczęły się dla niego dni zwątpienia, i na drodze jego wyrastał coraz nowy cierń, który go boleśnie zakłuwał. Wprawdzie panna Jadwiga, dostrzegłszy, że Eugeniusz widzi, na co się zanosi; że nieraz blednie i mieni się, gdy patrzy na tę uprzejmość, z jaką pana Konstantego przyjmują rodzice; że nieraz porywa się z miejsca i opuszcza salon, gdy ona ze strasznym dla niego współzawodnikiem rozmawia; że coraz rzadziej bywa w tych kompaniach, gdzie dawniej pewnym był, że ją obaczy, starała się łagodzić jego smutek i nieraz umocniła go miłym słowem, nieraz spojrzała mu w oczy tak,. jakby go błagała, aby się nie straszył pozorem i nie upadał; wszystko to jednak nie na wiele mu pomagało. Kasztelan i kasztelanowa coraz bardziej przyciągali do siebie znakomitego Ukraińca, coraz wyraźniej okazywali mu rodzicielskie przywiązanie; Staś coraz widoczniej go ośmielał i nie taił przed nikim, że wszystkie szansę są za nim; a świat warszawski, ciekawy i domyślny, głośno się już odzywał, że pan Konstanty stara się o pannę Jadwigę, że rodzice łapią go, jak mogą, że brat panny ciągnie go do siostry wszystkimi siłami, że panna Jadwiga jest wcale nie od tego i byłaby nierozumną, gdyby odrzucała taką partię, która dla każdej i młodszej od niej, i bogatszej jest piękną i pożądaną. Takie mowy dochodziły do Eugeniusza, trapiły go jak furie, ścigały go we śnie i w czuwaniu, a nie miał odwagi pomówić z kochanką otwarcie, dowiedzieć się, jakie jej postanowienie, i przekonać się, czy będzie miała odwagę i serce zabić te nadzieje, które sama podnieciła i które dobrocią swą w tak cudne przybrała szaty.

Stan ten trwał ze cztery tygodnie. Zmienił on tak dalece Eugeniusza, a przez to tak wpłynął i na zmianę humoru panny Jadwigi, że aż kasztelanowa to postrzegła. Zaczęła więc bliżej się im przypatrywać, i wtedy dopiero, przypominając sobie różne dawniejsze okoliczności, śledząc teraz ich wejrzenia, słowa i każde poruszenie, padła na myśl, że rodowi jej i planom, przez tak niedorzeczne przywiązanie córki, do którego i jej łaska dla ozuchwalonego nią młodzieńca mogła dać powód, widoczne zagraża niebezpieczeństwo.

Oburzyło ją to niesłychanie, wyrugowało z jej serca wszelką życzliwość, jaką dla bohatera naszego miała, i skłoniło ją do przyśpieszenia tej chwili, w której jawne oświadczenie się pana Konstantego i jego przyjęcie położy tamę nadziejom niewdzięcznego zuchwalca i głupim marzeniom córki. Nie dawszy jednak nikomu poznać powodów, dla których pragnie, aby się los panny Jadwigi jak najprędzej rozstrzygnął, nie zdradziwszy ani przed mężem, ani przed synem trwogi, jaka ją opanowała i napełniała wstydem i wyrzutem, pewna przyzwolenia męża, bo widziała jego przywiązanie, pewna gorliwości syna, bo nie uszły jej oka zabiegi, aby dla przyjaciela skłonił serce siostry, pomówiła ze Stasiem i dała mu poznać, iż się dziwi, że pan Konstanty tak długo formalne oświadczenie zwleka, kiedy już dawniej chęci jej swe oznajmił, kiedy dziś i ona, i Jadwisia widzi jego intencje, kiedy świat cały mówi już o tym i zapytaniami swymi, na które nie wie, co odpowiedzieć, nieraz ją żenuje.

— Ależ, moja mamo — odpowiedział Staś ucieszony — Kostuś niczego więcej nie pragnie, jak tej chwili, która mu da tak wielkie w jego oczach szczęście; chciałby jednak wprzódy być pewnym serca Jadwisi. Tymczasem Jadwisia nie chce go rozumieć. Grzeczną jest, dobrą, ma dla niego dużo przyjaźni, to widzimy wszyscy; ale wiele razy dawał jej poznać, że mu nie o jej przyjaźń tylko idzie, zawsze zwracała mowę do czego innego, tak że biedny Kostuś zmieszał się i nastawać na nią nie śmiał. Ja także chciałem nieraz z niej wydobyć, co myśli, i rozpoczynałem o tym mowę. Ale i mnie zbywa tak, że doprawdy nie rozumiem jej wcale. Przyznam się mamie, że mnie to w najwyższym stopniu niecierpliwi i daje mi bardzo złą opinię o rozsądku tej przemądrej Jadwisi, która się na takim człowieku, jak Kostuś, poznać nie umie.

— Ja ją rozumiem — rzekła ma to poważnie kasztelanowa — i kiedy ci ja mówię, że jest pora, aby się odezwał, jeżeli ją kocha i ręki jej pragnie, to możesz wierzyć i upewnić go, że nie chciałabym skompromitować ani jego, ani siebie.

Staś uszczęśliwiony ucałował rękę matki i pobiegł z tak. pomyślną wieścią do przyjaciela. Pan Konstanty nie dał sobie dwa razy mówić i tegoż dnia jeszcze przyszedł, a zastawszy kasztelanową samą, gdyż panna Jadwiga siedziała przy ojcu, cokolwiek cierpiącym, zaczął jej dziękować za ośmielenie go do wyjawienia tych uczuć i chęci, które jej od dawna nie były tajne. Kasztelanowa mu odpowiedziała:

— Wiesz pan o tym dobrze, jak pana szacujemy i kochamy. Znając poważne usposobienie córki naszej, widząc, jak: trudną jest w wyborze, drżałam zawsze o jej los i. prosiłam. Boga, aby jej dał męża, co by sercem skłonionym do surowszej strony życia i ukształceniem, odpowiadającym jej ukształceniu, zapewnił jej szczęście i stał się takim jej towarzyszem, któremu śmiało i bez wyrzutów mogłabym przyszłość jej powierzyć. Na dzisiejszą prośbę pana — dodała podając, mu rękę — odpowiem panu tylko tyle, iż widzę, że Bóg próśb moich nie odrzucił i modłów mych wysłuchał.

Pan Konstanty wzruszony ucałował z uszanowaniem jej rękę i rzekł:

— Jak mię pani szczęśliwym czynisz i przyzwoleniem swym, i objawieniem tej ufności, jaką masz we mnie, tego wyrazić nie zdołam. Me zwykłem ja uczuć moich afiszować i więcej jest bez wątpienia w moim sercu niż na twarzy i w słowach. Może więc panna Jadwiga nie odgadła jeszcze jak głęboko, jak serdecznie ją kocham. Wyraźnie jej tego powiedzieć dotąd nie śmiałem, a półsłów moich, na którem się odważał i które zapewne były niezgrabne i niezrozumiałe, nie musiała zrozumieć, bo dotąd nie wiem jeszcze, jakie jest jej względem mnie usposobienie i czy ta życzliwość, którą widzę, i którą się pysznię, na tkliwsze przywiązanie zamienić, się może. Teraz, gdy wiem, że mam panią za sobą, że mi ufasz, że chętnie i bez trwogi skarb taki sercu memu powierzysz, będę śmielszym i przy pierwszej sposobności złożę u nóg panny Jadwigi moje szczęście, moje wszystkie nadzieje i całą mą przyszłość. Nim to jednak nastąpi, rad bym wprzód otworzyć myśl moją panu kasztelanowi i z jego pozwoleniem i błogosławieństwem przystąpić do tej, której słowo ma mię zbawić.

— Mój mąż dziś niezdrów i przyjąć pana nie może — mówiła kasztelanowa. — Ale przyjdź pan jutro rano, zaraz po śniadaniu. Że on oświadczenie pana przyjmie ojcowskim sercem, o tym nie wątpisz. Jadwisia będzie także przygotowaną i tak jutro wszystko się skończy. Wiedząc, że my oboje równie pragniemy nazwać pana. naszym synem, córka nasza chętnie zapewne odpowie na propozycję, jaką jej pan zrobisz, i poda rękę człowiekowi, którego szacuje i któremu sprzyja.

Pan Konstanty podziękował i poszedł. Kasztelanowa długo chodziła po pokoju, myśląc nad tym, czy wprost córce zapowiedzieć, że taka jest jej wola i że inaczej być nie może, czy zostawić tę ważną okoliczność naturalnemu biegowi i czekać, jaką da panu Konstantemu odpowiedź, gdy ten stanie przed nią uzbrojony pozwoleniem rodziców i prośbę jej swoją przełoży. Rozsądek i przywiązanie, jakie miała do panny Jadwigi, skłaniały ją do tego ostatniego postanowienia. Myślała sobie, że jeżeli się jej i zawróciła cokolwiek głowa pięknym i poetycznym młodzieńcem, z którym się wychowała, to jawnie okazana miłość takiego człowieka jak pan Konstanty, którego chcą rodzice, którego jej cały świat zazdrościć będzie, odpędzi niedorzeczne mary, a rozsądek, czas i aprobacja wszystkich życzliwych i rozumnych ludzi dokona perswazji i skłoni ją, że bez użycia powagi rodzicielskiej zrobi to, czego tak bardzo pragną i co z jej własnym szczęściem tak mocno się zgadza. Ale. z drugiej strony, gdy wyobraziła sobie, że przez ten czas młodzi ludzie mogą się więcej porozumieć, że niebezpieczeństwo Utracenia jej na zawsze może zrobić Eugeniusza śmielszym, a widok jego boleści i obawa rozpaczy, choć jej nie doprowadzi do żadnego kroku, przez który by uchybiła sobie, może zaciąć ją w uporze i skłonić do stanowczego odrzucenia takiej partii, jaka się już drugi raz nie zdarzy, zmieniła myśl i postanowiła tak szybki wszystkiemu dać obrót, aby nie mieli czasu do namyślenia się i do przedsięwzięcia jakiego bądź środka, który by się woli jej oparł. W tym celu zadzwoniła i kazała poprosić do siebie córkę.

Panna Jadwiga wiedziała już od brata, który razem z panem Konstantym przyszedł, że przyjaciel jego znajduje się u matki i że tam ważna odbywa się konferencja. Źle ukrywana radość Stasia, żarciki i półsłówka, jakimi ją drażnił, a nade wszystko wielkie ściśnienie, jakie w piersiach swych uczuła, powiedziały jej, o co tam idzie. Gdy więc kamerdyner wszedł i wezwał ją do matki, wstrzęsła się cała; ale nie chcąc straszyć ojca swym stanem, odpowiedziała spokojnie, że zaraz przyjdzie, doczytała jeszcze do końca ćwiartki, która zamykała rzecz zaczętą, i złożywszy książkę i pocałowawszy go w rękę, poszła.

W sali, przez którą iść miała do gabinetu matki, stał Eugeniusz, blady, znękany, i patrzył ku drzwiom kasztelana. Gdy postrzegł wychodzącą stamtąd pannę Jadwigę, na której twarzy zmienionej była trwoga, która opanowała jej serce, cofnął się i ręce załamał. Panna Jadwiga obejrzawszy się na drzwi drugiego salonu, który ich przedzielał od gabinetu matki, i widząc, że są zamknięte, zbliżyła się do niego prędko i patrząc mu w oczy z wyrazem bólu i miłości, rzekła ciszej:

— Eugeniuszu! mam z tobą wiele do pomówienia. Bądź koniecznie na dzisiejszym wieczorze na Bielańskiej ulicy.

— Zlitowałaś się więc pani nade mną i powiesz mi wreszcie, czego mam się spodziewać — rzekł Eugeniusz biorąc jej rękę i cisnąc mocno w swoich dłoniach.

— Widzisz, co się robi, Eugeniuszu! — odpowiedziała drżącym głosem — co będzie, nie wiem. Ale znasz moje serce i jeżeli wierzysz, że to serce czegoś warte, to bądź mężnym, bo mię twój stan zabija.

— O aniele dobroci! — zawołał ośmielony młodzieniec, a podniesiony tymi słowy, chciał ją przyciągnąć do siebie. Panna Jadwiga odskoczyła i popatrzyła na niego z dumą. A gdy Eugeniusz w tejże chwili upadł na kolana, złożył ręce i łzy potoczyły się z jego oczów, zbliżyła się zwolna do niego, położyła obie ręce na jego głowie i rzekła z dziwnym wyrazem rozrzewnienia, czułości i opieki:

— Biedny geniuszu, może mi Bóg dopomoże, że nie złamię twych skrzydeł. A teraz idź i bądź mężnym!

Młody człowiek porwał się i uciekł, a ona postała jeszcze przez chwilę, patrząc na to miejsce, gdzie klęczał, potem potarłszy ręką czoło, odwróciła się i poszła do matki.

Gdy, weszła, kasztelanowa siedziała przy biurku swym i zajęta była pisaniem. Panna Jadwiga stanęła z boku, czekając aż matka skończy, kontenta, że ma cokolwiek czasu do uspokojenia, tych wzruszeń, które ją opanowały. Kasztelanowa rzuciła na nią okiem, widziała jej zmieszanie, ale udając, że nic nie widzi, pisała dalej. Po niejakim dopiero czasie tego oczekiwania, przez który serce panny zalęknionym uderzało ruchem, matka położyła pióro, obróciła się do córki i z wyrazem powagi i udanej spokojności rzekła:

— Siądź tu koło mnie, Jadwisiu, mam ci zwiastować nowinę, która mię serdeczną napełniła radością.

Gdy panna Jadwiga milczała, kasztelanowa mówiła dalej, " niby z uśmiechem:

— Był tu u mnie pan Konstanty, oświadczył się o twoją rękę i ja oświadczenie jego przyjęłam.

— Przyjęła je mama beze mnie? — zapytała panna Jadwiga blednąc i drżąc cała.

— Wiedziałam o tym, że go szacujesz — mówiła matka spokojnie — widziałam twoją dla niego życzliwość i przyjaźń, wiem także, że masz rozum i pojmujesz to, iż panna w twoim wieku i twoim położeniu przyjmie chętnie oświadczenie człowieka, któremu ani ona, ani rodzice nie mają nic do zarzucenia, a którego cały świat zazdrościć jej będzie. Dlatego przyjęłam jego prośbę i obowiązałam się skłonić cię do przyjęcia jej tak, jakeś powinna.

— Widzę, że tu rzeczy zaszły za daleko — rzekła panna Jadwiga kładąc rękę na czole i namyślając się, co ma odpowiedzieć. Gdy matka patrzyła na nią wytężonym wzrokiem, podnosząc głowę, dodała: — Czy mama każe, żebym po prostu odpowiedziała: tak lub nie?

— Będzieszże miała cokolwiek na usprawiedliwienie tego „nie", jeśli ośmielisz się je wymówić? — rzekła kasztelanowa zaciskając wargi.

— Jeżeli mi mama pozwoli wytłumaczyć się — mówiła panna Jadwiga z pokorą.

— Kiedyż to nie wolno ci było wyjawić matce swej myśli? — dodała matka surowiej.

— Moja droga mamo! — rzekła wówczas panna Jadwiga patrząc jej w oczy z miłością i czcią — byłabym niewdzięczną i nie znającą twego serca, gdybym mogła pomyśleć, że mnie chcesz dla jakich bądź widoków poświęcić, że ten wybór, jaki zrobiłaś beze mnie, nie jest dziełem twej miłości i tej troskliwości macierzyńskiej, którą czczę i szanuję. Bo w rzeczy samej wybór to jest dobry i dla każdej innej, a nawet dla mnie w innych okolicznościach, byłby pożądanym i chlubnym. Pan Konstanty ma szacunek wszystkich rozumnych ludzi i mój, ma życzliwość tych wszystkich, którzy go bliżej znają, a zatem i moją, która go znam lepiej niż inni. Me mówię o jego wielkiej fortunie, bo to dla mnie nie jest wzgląd pierwszy i jedyny, o odpowiedności jego wieku, a nawet o tym ukształceniu prawdziwie wyższym i gruntownym, którym wielu innych przenosi; ale ja w nim szanuję najwięcej jego zasady i tę odwagę, jaką ma, że je objawia śmiało i otwarcie, tę moc, jaką go Bóg obdarzył, że według tych zasad poczciwych i rodzimych działa i postępuje.. Jest to więc w moich oczach człowiek, którego wszystkie przymioty zdołają zapewnić szczęście każdej kobiety, która go będzie warta.

— Zatem cóż? — rzekła kasztelanowa łagodniej i z uśmiechem, widząc z tego panegiryku, że się nie zanosi na to „nie", którego się bała.

— To, moja mamo, że mimo to wszystko... — mówiła panna Jadwiga spuszczając oczy.

— Że mimo to wszystko — przerwała ostrzej matka — jeżeli powiesz „nie", to będzie znakiem, żeś go niewarta.

— O, bynajmniej! Tak nisko o sobie nie myślę — odpowiedziała panna Jadwiga z wyrazem uznania swojej wartości. — Ale że mam zbyt wysokie pojęcie o powinności żony, a dotąd nie myślałam jeszcze nad tym i nie zbadałam siebie, czy jej względem człowieka, którego szacuję i którego zawieść nie chcę, dopełnić zdołam, dlatego błagam cię, droga mamo, abyś uprzedziła pana Konstantego, żeby uważał za stanowczą nie tę odpowiedź, jaką ty mu dałaś, ale tę, jaką ja mu dam sama, według mego serca i sumienia kobiety uczciwej, znającej siebie i której słowo jest dla niej religią.

Kasztelanowa patrzyła długo na córkę, na której twarz wystąpiła niejako moc jej duszy, okryła ją zacnym rumieńcem i dziwnie piękną zrobiła. Po niejakim czasie powstała i rzekła:

— Rób, jak chcesz. Gwałtu zadawać ci nie myślę. Zapowiadam ci tylko, że to jest najgorętsze życzenie mego serca, że to jest moja wola, ugruntowana na tym przekonaniu, że żadna inna partia nie odpowie tak naszej miłości dla ciebie, jak ta, nie zapewni tak twego szczęścia i pokoju całego życia, jak ta. Wybrałam ją według serca i sumienia matki, która za przyszłość dziecka swego odpowiada przed Bogiem; przyjmij ją lub odrzuć według serca i sumienia dziecka, które za pokój i radość swych rodziców także się przed tymże Bogiem rachuje. Dziś dosyć na tym. Idź i namyśl się, abyś wiedziała, co odpowiedzieć ojcu, który ci jutro to samo powie.

I to rzekłszy z powagą i z wyrazem głębokiego zasmucenia, przeszła koło zalęknionej głosem tym córki i udała się do męża. Panna Jadwiga, zostawszy samą, zalała się łzami, załamała ręce i stojąc tak jak cudny posąg wyrażający boleść i miłość, rzekła wreszcie półgłosem:

— Biedny! biedny mój Eugeniusz! — potem zwolna i chwiejąc się poszła do swego pokoju.

O godzinie wpół do dziesiątej stała jeszcze kareta kasztelanowej w sieniach. Eugeniusz, ożywiony słowami kochanki, pełen nadziei, że się więcej jeszcze umocni drogą i serdeczną z nią rozmową, do której w tłumie takim znajdzie się sposobność, przeszedł koło zaprzężonego powozu i pewny, że zaraz pojadą, pobiegł na ulicę Bielańską. Lecz w domu kasztelanowej nie było żadnego ruchu, żadnego znaku, że się panie wy bierają. Kareta stała, bo taki był od rama wydany rozkaz; ale zresztą była tam cisza grobowa. Staś wcześnie ubrał się i pojechał do pana Konstantego, z którym mieli przyjść razem; kasztelanowa powróciwszy od męża o godzinie ósmej, siedziała w swoim gabinecie i nie dzwoniła na pannę służącą; a panna Jadwiga, zamknięta w swoim pokoju, z zapuchłymi od płaczu oczami, myślała tylko o tym, co począć, co się z nią stanie, co się stanie z tym, którego tak serdecznie kochała. Gdy więc kamerdyner, po oddaleniu się już Eugeniusza, dał znać pani, że kareta od dawna czeka, kazała odprząc konie, powiedzieć córce, że nie pojadą, i nikogo nie przyjmować.

Wieczór był świetny, gospodyni uprzejma, pięknych pań dużo, stroje pełne blasku i gustu., Eugeniusz, który od niejakiego czasu prawie się nie pokazywał, zjawieniem się swym znowu zrobił efekt. Poważnym, zamyślonym czołem i bladością twarzy swej zainteresował on wiele dam, które przed zaczęciem tańców przechadzając się, przystępowały do niego, troskliwie wypytując, dlaczego teraz tak rzadko bywa, dlaczego blady i zdaje się smutnym. W zapytaniach tych Eugeniusz dostrzegł intencję wybadania go i tę ciekawość kobiecą, którą w braku dokładnej znajomości tak dobrze zaspakaja domysł. Intencja ta była tym widoczniejszą, że razem zapytywały, czemu dotąd kasztelanowej nie ma i gdzie się pan Konstanty obraca. Przykre mu było to odkrycie, które teraz zrobił, że w tych kobietach tak pięknych, tak ukształconych, tak na pozór dobrych, interesowanie się innymi łączy się najczęściej ze złośliwością. Odpowiedziawszy więc niedbale, że przyczyną, jego absencji była choroba, usunął się w kąt i czekał przybycia kasztelanowej. Gdy już zbliżyła się dwunasta, a widać jej. nie było, przystąpił do Stasia i z wyrazem niespokojności, której zapewne utaić nie mógł, zapytał go, czy panie nie będą wcale.

Staś, który go od niejakiego czasu coraz hardziej traktował, czy przez zakorzenioną niechęć, jaką do niego miał, czy że zrobił takie same postrzeżenie, jakie zrobiła matka, i uważał . go za jedyną przyczynę obojętności siostry dla przyjaciela, w którym był rozkochany, spojrzał mu bystro w oczy i rzekł z ironicznym uśmiechem:

— Cóż cię to tak bardzo obchodzi? Czy nie masz komu prawić poetycznych andronów? Wiesz, że moja matka ich nie lubi.

— Słuchaj, Stasiu! — rzekł mu Eugeniusz ciszej i zaciskając zęby — taką drogą możemy zajść bardzo daleko i mogę zapomnieć, że twój ojciec jest moim dobroczyńcą.

— Nie wiem, kto z nas gorzej na tym wyjdzie — odpowiedział hardy panicz, odwrócił się i odszedł.

Eugeniusz opuścił salę, wzburzony, rozgniewany, upokorzony niechęcią człowieka, którego niczym rozbroić nie mógł, a do oszczędzania go tyle miał powodów. Więc prawie nieprzytomny sobie wracał do domu, który mu się stawał coraz przykrzejszym, mimo to, że tam był jego anioł opiekuńczy. Bolesny ten jego stan pogorszała jeszcze ta myśl, że skoro nie przybyła, musiało się stać coś stanowczego, coś takiego, co zagadkę życia jego rozwiąże. W pokoju swym znalazł na stole bilecik następujący:

„Eugeniuszu!

„Zawiodłam cię. Zmartwiona i zapłakana nie mogłam nawet pomyśleć o dzisiejszym wieczorze, na którym nie byłabym nawet wtedy, gdyby mama mogła i chciała być na nim. Ale i dla niej był to dzień bolesny, bo nie znalazła we mnie takiego posłuszeństwa, jakiego się spodziewała, jakiego się spodziewać mogła, wybrawszy dla mnie człowieka, który zasługuje na szacunek powszechny, a któremu ty nawet przychylności twej odmówić nie możesz. Lecz od szacunku i przyjaźni jakże daleko jeszcze do tych uczuć, którymi Bóg nas związał ód dzieciństwa, które ja widziałam w tobie zawsze, któreś ty postrzegł we mnie od dawna, a bez których nie byłabym tym, czym jestem, bo one są kwiatem mojej myśli, drogim brylantem, który świeci w głębi mojej duszy. A jednak nie wiem, co będzie. Stoję nad brzegiem Strasznym, i w oazach mi się ćmi, i w głowie się kręci. Mam do wyboru albo nieposłuszeństwo najlepszym rodzicom, albo wyrzeczenie się tej nadziei, że kiedyś wobec Boga i ludzi będę ci mogła powiedzieć: "Kocham cię, Eugeniuszu!" tak, jak ci to teraz ze łzą w oku i z bolejącym sercem mówię.

„Ubłagałam, a raczej siłą postanowienia, które widne było w moich słowach, wymogłam na mamie, że mi powiedziała: "Rób, jak chcesz, gwałtu ci zadawać nie myślę". Ale drżę jeszcze, gdy przypominam jej słowa, tak słuszne i macierzyńskie, że postąpiła według serca i sumienia kochającej matki i że i ja postąpić powinnam według serca i sumienia dziecka dbałego o pokój i radość rodziców. O Eugeniuszu! cóż się ze mną stanie, gdy jutro ojciec odezwie się do mnie tym samym głosem? Znajdęż odwagę zasmucić oporem to złote serce, które mnie tak kocha? Zdobędęż się na sprzeciwienie się człowiekowi, którego czczę, przed którego stopami proch bym zamiatać chciała? Ach! gdybym śmiała przynajmniej otworzyć mu moją duszę, powiedzieć mu, jak cię kocham, jak dalece miłość ta do życia ducha mego jest potrzebną i nieodzowną, on, który cię zna, który był dla ciebie drugim ojcem, zrozumiałby mię, ulitowałby się nad moim sercem, powstrzymałby może ten wyrok, który nad nami wisi. Ale tej odwagi nie mam, mój drogi Eugeniuszu! Nie odezwę się, nie powiem ani słowa, bo drżę na samą myśl, co by się stało nie ze mną, o! ja o siebie nie dbam, ale z tobą, mój biedny Eugeniuszu, którego bym wówczas zgubiła bez ratunku. Oto jest nasze dzisiejsze położenie, smutne, bolesne, i z którego tylko Bóg jeden wyprowadzić nas zdoła. Jak wyprowadzi, tego nie wiem; ale czyż niedołężne oczy nasze widzą wszystkie drogi Jego miłosierdzia? Do jutra więc, mój drogi! wielkie i stanowcze jutro nas czeka. Tymczasem... ach! mogęż cię umacniać, ja, która sama upadam".

Łatwo sobie wyobrazić, co się działo z Eugeniuszem, gdy oko jego przebiegało kilkakrotnie te słowa, a łzy padały na ten papier, który stał się dla niego nieocenionym skarbem, którego równie jak życia i honoru nie dałby sobie odjąć bezkarnie. Nie będziemy rozbierać tych uczuć, jakie nim miotały; usiłowania nasze byłyby daremne. Powiemy tylko, że go sen odbiegł zupełnie, że chodząc po pokoju i przebiegając myślą całe swoje życie, szukał w nim na próżno chwili podobnej do tej, która by zamykała w sobie tyle radości i smutku, tyle szczęścia i bólu, tyle nadziei i zwątpienia. Wszystko, czego dawniej doznał, było małym i drobnym, bladym i martwym w porównaniu z tą dumą, jaką czuł na tę myśl, że jest tak mocno kochanym, z tą rozpaczą, jaka szarpała jego pierś na tę myśl, że ją musi utracić, że nie ma środków ratowania ani jej, ani siebie. W takim stanie przebył, do rana i gdy w domu krzątać się zaczęto i dzień zimowy już był niedaleki, zmęczony i upadający na siłach, rzucił się na łóżko i w śnie gorączkowym przespał do dziewiątej.

Wstawszy, usiadł znowu przy stoliku i jeszcze raz list jej czytać zaczął. Gdy przyszedł do tego miejsca, w którym panna Jadwiga mówi o ojcu z taką czcią i miłością, łzy mu się z ócz puściły. Wyobraził sobie Eugeniusz szlachetną postać kasztelana, jego twarz pełną dobroci, jego czoło pełne myśli i tak piękną okryte siwizną, jego głos i wejrzenie, w którym malowała się dusza tak skłonna do litości i współczucia. I wtedy nagle, jakby jakie światło błysnęło przed jego okiem, przyszło mu do głowy, że nikt inny, tylko on poda im rękę, stanie się tym narzędziem miłosierdzia bożego, o którym wspomniała, i tę gorzką czarę od ust ich usunie.

Uderzony tą myślą, chwyciwszy się jej, jakby jedynej deski zbawienia, usuwając wszystkie względy osobiste, zapomniawszy, że nie tylko dumna kasztelanowa, ale nawet on, tak dla niego łaskawy i dobry, może go posądzić o niewdzięczność, o zuchwalstwo, o chęć zepsucia losu tej, której serce starał się odurzyć, a której osoba powinna była być dla niego świętą, tak wysoko nad nim postawił ją los i dobrodziejstwo, jakie odebrał, ubrał się co prędzej i postanowił upaść do nóg kasztelana i powiedzieć mu to wszystko, czego panna Jadwiga, powstrzymywana wstydem dziewiczym i bojaźnią zgubienia go, wyznać ojcu nie śmiała. Już miał wychodzić, gdy. mu przyszło na myśl, że może tam zastać kasztelanową przy śniadaniu u męża, który jeszcze nie wychodzi, że ona go pewnie oblega, aby córka nie miała czasu pomówić z ojcem i oddać się pod jego opiekę, choćby nawet śmiała, że widok tej kobiety, jeżeli ją tam zastanie, zmiesza go i usta mu zamknie, że wreszcie lepiej się potrafi wypisać, i mocniej i śmielej wyleje swe uczucia i prośbę swą przełoży. Takie mając powody, wrócił już ode drzwi, usiadł i drżącą ręką te kilka słów do kasztelana napisał:

„Jaśnie wielmożny panie!

„W chwili najważniejszej w życiu moim piszę te słowa, które racz przeczytać, nim wydasz wyrok, który dwa serca złamie. Odzywam się tu do ojca, który dziecię swe nad wszystko kocha, odzywam się do najszlachetniejszego człowieka, który najlichszemu ze sług swych nigdy nie zrobił krzywdy. Od dawna wiedziałem, komu przeznaczacie rękę córki waszej. Milczenie i ukrycie w sercu wielkiego bólu, który je rozrywał, było moją powinnością, bo to człowiek zacny i wart takiego losu, jaki go czekał, bo mi się zdało, że panna Jadwiga mu sprzyja i wybór wasz, jeżeli nie z radością, to przynajmniej spokojnie przyjmie. Dziś wiem, że tak nie jest. Bóg mnie dał to najwyższe szczęście, jakiego pan Konstanty nie otrzymał. Ta szlachetna istota, której dałeś życie, która otrzymała od ciebie duszę i myśl wysoką, kocha mnie i w śmiertelnej walce między tą miłością a posłuszeństwem dla was, losu swego _. oczekuje. Nie ulitujeszże się, jaśnie wielmożny panie, nad własnym dzieckiem? Znajdzieszże w sobie dość mocy, abyś jej kazał być żoną innego? O nie, temu nie wierzę i dlatego odezwanie się z tą tajemnicą, która w innych okolicznościach poszłaby ze mną do grobu, uważałem za święty swój obowiązek. Czy mię teraz, jaśnie wielmożny pan, przyciśniesz do serca jako ojciec, czy mię odepchniesz od siebie, jako zuchwalca i niewdzięcznika, o tym nie myślę; ale ściskając stopy twe błagam cię i zaklinam, nie wymagaj od córki swej posłuszeństwa, które ją zabije, i nie każ jej przed Bogiem i ołtarzem kłamać miłość dla innego, kiedy ją ma dla mnie."

Koło godziny dziesiątej, jak przewidywał Eugeniusz, kasztelanowa była już w pokoju męża. Oboje, skończywszy, śniadanie, siedzieli jeszcze, rozmawiali o przyszłym losie swych dzieci i oczekiwali pana Konstantego. A chociaż kasztelanowa niezupełnie pewna była, co odpowie córka, a wczorajsza z nią rozmowa tkwiła jej w pamięci, ukryła jednak w sobie wszelkie trwogi, jakie ją trapiły, a polegając na tej nieograniczonej miłości panny Jadwigi dla ojca, starała się wmówić w męża, że ona przyjmie chętnie oświadczenie człowieka, którego szacuje, że jeżeli nawet zbyt gorącego przywiązania z jej strony nie ma, to sam rozum, miłość dla rodziców i aprobacja świata skłoni ją do posłuszeństwa ich woli, byle on ze swej strony przemówił do jej serca i dał jej to poznać, jak dalece to jest jego życzeniem i jak go taki los córki szczęśliwym uczyni.

Wtedy weszła panna Jadwiga, blada i zmęczona bezsennością, oddać dobrydzień rodzicom. Pocałowawszy w rękę matkę, zbliżyła się do ojca, wzięła jego rękę i przycisnęła ją do ust z tym wyrazem miłości i czci, który go do głębi duszy przeniknął. Kasztelan ścisnął jej dłoń gorącą i delikatną, pocałował ją w czoło i posadził koło siebie. Matka widząc, że właśnie jest pora, aby ją przygotował do tego, co ma wkrótce nastąpić, aby stosownie do jej instrukcji przemówił do jej serca i życzenia jej swoje wyłożył, i sądząc, że gdy będą sami, mąż jej będzie wymowniejszym, a córka prędzej się wzruszy, powstała i chciała wyjść z pokoju. Ale w tejże chwili wszedł lokaj, który Stasiowi i Eugeniuszowi usługiwał, i oddawszy kasztelanowi list bohatera naszego, oddalił się. Kasztelanowa, widząc sługę Stasia i sądząc, czy nie jaka zmiana lub zwłoka ze strony pana Konstantego, która wszystkie jej plany rozbije, wstrzymała się zatrwożona i spytała męża: „Od kogo to?" Ale kasztelan nie odpowiadał, czytał tylko drżąc, a gdy skończył, położył list na stole i załamawszy ręce i patrząc z bólem na córkę, zawołał:

— O! nieszczęśliwe dziecko!

Wtedy matka pochwyciła z pośpiechem to pismo, które, takie wykrzyknienie wywołało, przebiegła je bystro i poskoczywszy prawie do dzwonka, szarpnęła go z całej siły. Kamerdyner przestraszony wbiegł na ten odgłos, a ona zawołała z gniewem:

— Zawołać tu natychmiast pana Eugeniusza — a gdy sługa drzwi za sobą zamknął, spojrzała prawie ze wzgardą na męża i córkę i rzekła do tej ostatniej: — Wyjdź stąd!

Ale panna Jadwiga nie była w stanie podnieść się i odpowiedzieć. W zalęknieniu swym chwyciła ona rękę ojca i cisnąc ją do serca, trzymała się jej, jako jedynego środka ratunku i opieki. A gdy uczuła jego ściśnienie, gdy spojrzawszy na twarz jego, obaczyła nie gniew, ale boleść i litość, przyszła cokolwiek do siebie, powstała i składając ręce z pokorą, rzekła:

— Matko, pozwól mi tu zostać. Twój gniew i twój rozkaz mówią mi, że obecność moja będzie tu potrzebną.

— Niech "zostanie — dodał kasztelan stanowczym głosem, wziął pannę Jadwigę za rękę i posadził ją koło siebie.

W tej samej chwili wszedł Eugeniusz. Wiedząc od sługi, że ma stanąć przed zagniewaną kasztelanową, uzbroił się w odwagę, wezwał na pomoc wszystkie duchy opiekujące się cierpieniem ludzkim, a gdy ujrzał kochankę obok ojca, umocnił się jeszcze bardziej, postąpił naprzód, nie spuszczając oczu, i stanął bez zuchwalstwa, ale i bez trwogi przed tą imponującą kobietą, której bać się i którą od dzieciństwa szanować przywykł.

Opozycja, jakiej ona doznała od córki, a szczególniej od męża, zadziwiła ją; spokojna zaś postawa winowajcy, jego szlachetna i wyrazista piękność, rozlana na licu bladym i napiętnowanym wielkim bólem, zmieszała ją cokolwiek i po wstrzymała wybuch. Wkrótce jednak szatan dumy wziął górę. Przystąpiła więc do młodzieńca, który się nie cofnął, zmierzyła go wzgardliwie od stóp do głowy i ukazując mu jego list, zapytała:

— To wacan pisałeś?

— Ja, pani — odpowiedział Eugeniusz odważnie i wyraźnie.

— I tak bez zarumienienia się i wstydu śmiesz wacan przyznać się do takiego zuchwalstwa i takiej niewdzięczności? — mówiła z gniewem i oburzeniem.

— Wstydziłbym się nienawiści, gdybym ją miał — odpowiedział Eugeniusz spokojnie — ale miłości, jaką Bóg nas natchnął, ani ja, ani córka pani wstydzić się nie potrzebujemy.

— Więc ty go kochasz? powiedz! — zawołała kasztelanowa, zwracając się do córki. Panna Jadwiga milczała, cisnąc tylko na sercu zastygłym rękę ojca. Na twarzy jej była śmiertelna bladość, oczy jej były spuszczone i zaciśnięte usta. Widząc to kasztelanowa, ukazała ją Eugeniuszowi i rzekła:

— Widzisz wacan, że milczy, widzisz, żeś skłamał bezczelnie, jak chłystek zarozumiały i niewdzięczny.

— Panna Jadwiga milczy w tej chwili przez wzgląd na mnie — odpowiedział Eugeniusz, poglądając z miłością na kochankę — nie wyjawiła dotąd tajemnicy swego serca także przez wzgląd na mnie. Była to może jej powinność, za którą ją tym więcej czczę i uwielbiam. Ale moja powinność inna. Ja uważałem to za obowiązek święty bądź co bądź, ostrzec ojca o tym, co się w sercu córki jego dzieje, i ostrzegłem.

— Jesteś wacan bezprzykładny zuchwalec — krzyknęła dumna kobieta, tą spokojnością młodego człowieka do najwyższego stopnia rozdrażniona.

— Gdybym dziś prosił państwa o rękę panny Jadwigi — mówił Eugeniusz nie mieszając się — zapewne, byłoby to może zuchwalstwo i chęć przeniesienia na ziemię marzeń z lepszego świata. Ale ja wiem dobrze, czego mi jeszcze do tak wielkiego szczęścia brakuje, i czekać będę, póki los i usilność moja nie dadzą mi środków, które mię ośmielą upaść do nóg waszych i prosić was, abyście mi oddali tę, którą kocham i która mnie kocha. Dziś błagam was tylko: nie zmuszajcie jej do posłuszeństwa, które opłaci pokojem i szczęściem całego życia. Ze mną możecie państwo postąpić, jak się wam podoba. Wyrzućcie mię za drzwi waszego domu i każcie iść, a pójdę; ale. pójdę z wiarą w jej miłość, z tym przekonaniem, żem jej wart, z tym uspokojeniem, żem wam oszczędził okrucieństwa, które byście popełnili przez niewiadomość, z tą pewnością, że zatrwożeni w waszym rodzicielskim sumieniu, nie poświęcicie takiej córki, jaką wam Bóg dał w nagrodę cnót waszych, widokom tego błahego świata, który ofiary takiej nie wart.

Gdy Eugeniusz mówił to z zapałem, a kasztelanowa zdumiona milczała, kasztelan miał łzy w oczach, a panna Jadwiga, siedząc z zakrytą twarzą, tłumiła w sobie płacz i łkanie, drzwi się nagle otwarły i wszedł Staś i pan Konstanty. Staś, rzuciwszy okiem po wszystkich, widząc, że jest coś nadzwyczajnego, spojrzał z niechęcią i wstrętem na Eugeniusza, jakby domyślając się, że on jest przyczyną tej sceny, która go uderza, i nie witając się ani z ojcem, ani z siostrą, przybliżył się do matki i zapytał:

— Mamo! co się tu stało?

Kasztelanowa umocniona obecnością syna, który lepiej niż inni wchodził w jej widoki i całą duszą był takim jak ona, odpowiedziała:

— Stało się to, mój synu, co zamiesza pokój naszego domu i wszystkie nasze usiłowania o ustalenie wam świetnego losu uczyni daremnymi. Kto zaś jest tego sprawcą, to się dowiesz z tego listu. Przeczytaj go.

Staś wziął go, przebiegł prędko i wprzód nim komukolwiek mogło przyjść na myśl, jak postąpi, przyskoczył do Euge niusza, rozdarł list i rzucił mu go w oczy tak, że go odwrotną stroną ręki swej po twarzy uderzył. W tej chwili dwa jęki bolesne dały się słyszeć. Był to jęk Eugeniusza i panny Jadwigi. Kasztelan, przestraszony skutkami takiej sceny, rozgniewany zuchwalstwem syna i nieuszanowaniem obecności rodziców, powstał z miejsca i patrząc surowo na sapiącego od złości młodzieńca, zawołał: — Coś ty zrobił, głupcze?

— Ojcze! — odpowiedział Staś — na zuchwalstwo i potwarz mojej siostry odpowiedziałem temu hołyszowi tak, jak na to zasłużył.

Słysząc ten wyraz „potwarz", panna Jadwiga podniosła się z powagą i dumą, otarła łzy, wystąpiła na środek pokoju i zwracając się do parna Konstantego, który stał zmieszany i żałujący zapewne, że na tak nieszczęśliwy moment trafił, mówiła zwolna, ale wyraźnie i stanowczo:

— Panie Zaworski! Wczoraj oświadczyłeś pan intencje swe mojej matce. Szacuję pana, cenię wysoko wszystkie przymioty pana, które miałam szczęście poznać. Masz pan dziś i będziesz miał zawsze we mnie serdeczną przyjaciółkę, ale ręki mej nie otrzymasz. Tak mam wysoką opinię o delikatności pana, iż pewna jestem, że z żądaniem swym więcej się nie odezwiesz i zostawisz mię w pokoju. — Potem przystępując do Eugeniusza, położyła rękę na jego ręku i tkliwszym głosem dodała: — Eugeniuszu! kochałam cię i opiekowałam się tobą, jak matka, gdyśmy byli dziećmi; tęskniłam za tobą, jak kochanka, gdyś był daleko, teraz gdyś tak ciężko skrzywdzony, zapewniam ci miłość kobiety wiernej i stałej, i tak kochać cię będę do grobu. — Wreszcie zwróciła się do rodziców i rzekła: — Matko, daruj mi, żem zawiodła twoje oczekiwania, a ty, ojcze! nie odpychaj mię od serca swego, bo nieszczęście moje spełnione.

I to powiedziawszy, wyciągnęła ręce do ojca i padła płacząc w jego objęcie. Wtedy kasztelan podniósł głowę i patrząc groźnie na syna, krzyknął:

— Precz stąd, zuchwalcze!

A gdy Staś zmieszany wyszedł, kasztelanowa, która na całą tę scenę suchym okiem patrzyła, obracając się do Eugeniusza, rzekła twardo i zimno:

— Widzisz wacan, coś narobił. Sądzę, że ci tyle jeszcze zostało rozumu, iż pojmujesz to wacan sam, że w domu naszym dłużej zostać nie możesz. Spodziewam się, że dziś jeszcze opuścisz go i że więcej o wacanu słyszeć nie będziemy.

Eugeniusz spojrzał z miłością i czcią na ojca i córkę, na te dwie istoty, które po Bogu najwięcej kochał, i nie odpowiedziawszy ani słowa, odwrócił się i poszedł. Wtedy kasztelan, siadając i sadzając obok siebie pannę Jadwigę, która zbolałą głowę na jego ramieniu położyła, rzekł do żony:

— Czy myślisz, że się to tak skończy?

— Mój syn powinien wiedzieć, jaka jego powinność — odpowiedziała dumnie. — Nie byłby krwią moją, gdyby się zląkł odpowiedzialności za jakikolwiek swój postępek.

Kasztelan ruszył ramionami i wstawszy, zbliżył się do pana Konstantego, który nie wiedział, co z sobą począć, wziął jego rękę i rzekł z uczuciem:

— Panie Konstanty, wszystko to, co panu powiedziała moja córka, ja zatwierdzam. Żal mi serdecznie, że tak być musi; ale spodziewam się, że wszystko to nie zmieni naszego wzajemnego szacunku, życzliwości i przyjaźni, o której nowy dowód w tej chwila pana proszę. Widziałeś pan, co między tymi młodymi ludźmi zaszło. Jako mężczyzna, znający prawa honoru, wiesz, na czym się to skończyć może. Proszę cię więc, nie odstępuj mego syna, który będzie potrzebował twojej rady, twojej zimnej krwi, twojej pomocy. Wszak nie odmawiasz, nieprawdaż?

Pan Konstanty ścisnął rękę kasztelana, spojrzał raz jeszcze na pannę Jadwigę i skłoniwszy się dość zimno kasztelanowej, wyszedł. Wówczas kasztelan zawołał:

— O! to wielkie, wielkie nieszczęście!

— Coś posiał, to musisz zebrać. Należało mię więcej słuchać i być ostrożniejszym w wyborze — odpowiedziała na to obojętnie, powstała z miejsca i nie spojrzawszy nawet na córkę, z podniesioną głową wyszła.

X

Tego samego wieczora stancja Ignasia zarzucona była rzeczami i książkami Eugeniusza. Eugeniusz leżał na wznak, na łóżku brata, a przy nim w głowach siedział Ignaś, w nogach Kański, oba równie zasmuceni i oba nie wiedzący, jaką nieszczęśliwemu dać radą. Pojedynek był nieuchronny. Krzywda, jaką poniósł Eugeniusz, ukryć się nie mogła, bo sam Staś się nią pochwali, bo pan Konstanty, świadek tej sceny, jeżeli nie przez płochość lub zemstę za odebranie sobie kochanki, to przypadkiem przed kim bądź wymówi się, a świat warszawski, łaknący takich awantur, potrzebujący pokarmu i materii do zapełnienia codziennych wizyt, pochwyci ją, rozmaże i na wszystkie strony rozniesie. Wreszcie, choćby się i utaić mogło, co się stało, Eugeniusz, którego skrzydła były złamane, wszystkie, nadzieje zwichnięte, którego serce tak głęboką odebrało ranę, a twarz napiętnowana została policzkiem, nie chciał i nie mógł obelgi tej przebaczyć hardemu młodzieńcowi, chociaż był bratem panny Jadwigi.

Oba tedy, i Ignaś, i Kański, nie śmieli mu perswadować, każdy bowiem na jego miejscu to samo by uczynił i takie samo powziąłby postanowienie. Do tego smutku i trwogi, jaką im dawała tak stanowcza chwila, przybył i ten frasunek, co Eugeniusz z sobą nadal pocznie, jeśli szczęśliwie wyjdzie z niebezpiecznej walki, której uniknąć nie może. Z domu kasztelana wyniósł on tylko świetną garderobę, dosyć książek i papierów, wyniósł wprawdzie umysł ubogacony wielu wiadomościami, wprawną rękę do pióra, zdolność znakomitą do wszelkiej wyższej pracy, jeśliby mu powierzoną była; ale wyniósł także pańskie nałogi, zamiłowanie i nawyknienie do życia bez mozołu i troski o jutro, brak zupełny wytrwałości w czymkolwiek bądź, co wymaga codziennego trudu i pańszczyźnianej cierpliwości, nade wszystko zaś wyniósł zranione serce, którego niepokój i tęsknota za szczęściem, jakie utracił, za złudzeniami, którymi się tak długo karmił, obrzydzi mu wszelkie zajęcie i każdą robotę nieznośną uczyni. A tu dzień za dniem pójdzie z nieubłaganą koleją potrzeb, coraz odnawiających się, a żaden cud nie pomnoży tych kilkunastu rubli, jakie dziś ma; ich zaś fundusz, którym zapewne chętnie się podzielą, jest taki, że chociaż dla nich, zahartowanych w biedzie i mozole, wystarcza, ale dla Eugeniusza, wypieszczonego, pańskim wychowaniem, będzie tylko kroplą, która pragnienia, jego nie ugasi.

Na takich rozmowach i rozmyślaniach przeszła im noc. Eugeniusz słyszał to wszystko, co między sobą mówili podzielał ich obawy, ale się nie odzywał. Myślał on tylko o tym, co było bliższym, co pewniej i widoczniej nad głową jego wisiało. Żal mu wprawdzie było, nie życia, ale takiej miłości, jaką mu Bóg pozwolił krótkie to życie ozdobić; jednak mocno był przekonany, a nawet pragnął, aby kula położyła kres wszystkiemu i lepsze mu otwarła światy.

Nazajutrz Eugeniusz, uprosiwszy brata i Kańskiego, aby żaden z nich nie mieszał się do tej sprawy, która by ich na odpowiedzialność prawną narazić i dalszą ich karierę zepsuć mogła, ubrał się wcześnie i poszedł do jednego ze swych światowych znajomych, który zdawał się mu sprzyjać i którego prosił, aby chciał być jego świadkiem.

Pan Wiktor Szrot, zwany zwykle kapitanem, chociaż nie wiadomo było dokładnie, gdzie i kiedy do tej rangi doszedł, nie dał sobie dwa razy mówić. Był to człowiek średniego wieku, przystojny, z wąsami według formy dawnych wojskowych naszych zgrabnie ułożonymi, staranny bardzo w swej powierzchowności, bywający wszędzie, amator cudzych obiadów i cudzych pojedynków, zatem nieubłagany przestrzegacz wszystkich praw honoru, chociaż sam miał romans z cudzą żoną, o czym nikt nie wiedział, i utrzymywał się z kart, czego dobroduszny nasz bohater nie dostrzegł i nie domyślał się. Kapitan, uwiadomiwszy Eugeniusza, że na wczorajszym wieczorze u pana B. i na drugim wieczorku u pana Z., gdyż kapitan był na dwóch wieczorach, słyszał już coś o zajściu między nim i bratem panny Jadwigi, a strzępieniem wąsów, heroicznym pomrukiwaniem, słowem i gestem dawszy mu poznać, że ustąpić nie należy, przyjął jego propozycję . i rzecz całą ułożyć przyrzekł. Ponieważ zaś wypadało, aby ani rodzice Stasia, ani policja o niczym nie wiedziała, więc dwom tylko znajomym w całej Warszawie panom i trzem paniom, należącym do sławnej wówczas junty, zbierającej się w pewne dni w cukierni Lessla, rzecz całą pod sekretem opowiedziawszy, wziął się do wypełnienia swojej funkcji sekundanta i pośrednika.

Gdy przyszedł do Stasia, u którego był już książę Janusz, zaczął od tego, że przychodzi w imieniu Eugeniusza, że naturalnie o żadnym pojednaniu nie może być mowy, że zatem przynosząc wyzwanie, prosi o oznaczenie czasu, miejsca i broni. Staś wskazał na księcia, jako na swojego świadka i krewnego, z którym pan kapitan może się ułożyć. Sekundanci więc, zapaliwszy sygara i rozebrawszy wszystko, pro i contra, zgodzili się na Bielany, na pistolety, na pierwszą metę o kroków trzydzieści, a na ostatnią kroków osiem. Że zaś zwłoka mogłaby obudzić trwogę rodziców i czujność władzy, oznaczyli dzień jutrzejszy, godzinę dziewiątą z rana. Książe Janusz obowiązał się przywieźć z sobą lekarza. Na tym stanęło i kapitan udał się z relacją do Eugeniusza.

Tymczasem pan Konstanty, który nad przyszłym szwagrem swym czuwał, kochając siostrę swą, dla której śmierć Stasia byłaby ciosem zabójczym, szanując kasztelana i zachowawszy w sercu swym przyjaźń dla panny Jadwigi, chociaż mu ręki swej odmówiła, wymógł na zaciętym młodzieńcu przyznanie, jak rzeczy stoją. Zaczął mu więc perswadować, przekładać wszystkie skutki dla niego, dla serca Teosi, dla reputacji panny Jadwigi, którą wypadek ten zrobi gadką całego miasta, i zaklinał go, aby go upoważnił do kroków pojednania, które on na siebie bierze. Ale Staś słuchać nawet nie chciał. Gdy w czasie tych debatów nadszedł i ojciec, niespokojny i żałujący syna, chociaż, był na niego zagniewanym, wtedy Staś, odpierając wszelkie perswazje, a nawet prośby ojca, aby pierwszy uczynił krok do zgody i zatarcia tej krzywdy, jaką sam krewnemu zadał, w uniesieniu zawołał:

— Przyznaję, że to było głupstwo, że chłystkowi temu należało tylko drzwi ukazać i nic więcej, że to przemądrą Jadwisię zaafiszuje przed światem i na romansową i śmieszną, wykieruje heroinę, ale inaczej być nie może. Kpa tego przeprasząć nie będę, żeby mię tu na sztuki posiekano! Wyzwanie jego przyjąć muszę, bo wszyscy wiedzą, że szlachcic, że nie tchórz i dobrze strzela. Powiedziano by, żem go się uląkł, a tego nikt na świecie, ani ty, ojcze, nie możesz żądać po mnie, abym się spodlił. Honor przede wszystkim. Niech on ustąpi, jako wyzywający. Jemu to przyzwoiciej. Wolno mu zresztą policzek schować do kieszeni albo go krwią obmyć. Pójdzie potem pod strzechę, spod której go niepotrzebnie łaska papy wyciągnęła, albo siądzie gdzie za stołem, zaklapanym atramentem, i nikt go nie obaczy. Ja żyję na świecie i nie zniosę tego, aby mię palcami wytykano. Jeśli jutro nie stanie, szukać go pewnie drugi raz nie będę. Wszystko mi jedno, czy taki błazen jest, czy go nie ma, byle md nie lazł w oczy i nie zachodził drogi mojej siostrze, bo wiele razy postrzegę najmniejszą z jego strony pretensję, tyle razy kijem go wygrzmocę.

Postrzegł kasztelan, że z szalonym chłopcem nie ma co gadać, że tylko powagę swą kompromituje, że wreszcie Staś nie może odrzucać wyzwania, choć mógłby i powinien pierwszy krok do pojednania się zrobić. Postanowił więc innych użyć środków do odwrócenia tej klęski, jaka domowi jego zagrażała. W tym celu napisał do Eugeniusza list pełen czułości i ojcowskiego przywiązania. Przebaczał mu jego śmiałość, ale przekładał oraz i prosił, aby nie szukał zadośćuczynienia za swoją krzywdę i wyzwanie swe cofnął, a przynajmniej do nieograniczonego czasu odłożył; a on tymczasem spodziewa się, wymóc to na swoim synu, że pierwszy krok do pojednania się zrobi i przy świadkach go przeprosi. Przy tym dodał kasztelan, że znając jego delikatne uczucia, nie śmie mu teraz posyłać pieniędzy na jego utrzymanie; ale jeśliby Eugeniusz chciał zaraz wyjechać do Petersburga, opatrzy jego potrzeby na drogę i przyśle mu list do ministra z, tak usilną prośbą, że ten pewnie nie odmówi pomieszczenia go przy sobie.

Eugeniusz krótko, ale z sercem pełnym wdzięczności, podziękował mu za wszystkie jego dawniejsze łaski i teraźniejsze dla niego chęci, z których korzystać nie może i nadal z żadnej korzystać nie będzie. Co się zaś tycze jego żądania, dodał, że rzecz między nim i synem jego zaszła tak daleko, że ani jej cofnąć, ani zmienić nie podobna. Zresztą krzywda, jaką mu Staś wyrządził, jest tak wielka, boleść, jaką go napełnił, jest tak nieograniczona, że dla ulżenia sobie i zmycia tej plamy, jaka na niego padła, innej drogi nie widzi, a choćby ją i widział, nie poszedłby nią, gdyż honor i wszystkie prawa, jakie społeczność uświęciła, chwycić się jej nie pozwalają.

W takim stanie były rzeczy około godziny trzeciej po południu. Eugeniusz w stancyjce Ignasia porządkował swoje papiery, na przypadek śmierci robił rozporządzenie tego, co miał, i pisał listy do księdza Macieja, do księdza Augustyna, do pana Orlickiego, do ciotki Teresy i do tej, z której drogim wyobrażeniem oczy miał zamknąć. Ignaś, chcąc mieć jutrzejszy dzień wolnym i chcąc zostawić Eugeniusza swobodnym, pracował z podwójną usilnością w warsztacie i pracą, którą za jedyny środek na wszelką troskę uważał, odpędzał ciężkie myśli, jakie go trapiły; Kański przygotowywał żonę i Julkę do smutnego wypadku, który miał ich dotknąć, a kapitan, zrobiwszy swoje, pochrząkując i po bohatersku strzępiąc wąsy, to temu, to owemu pod sekretem mówił, jak ważna jutro czeka go afera.

Gdy więc tak wszyscy byli zajad, a wielki świat warszawski dowiadywał się z tajemną radością, która się ubolewaniem objawiała, że będzie o czym gadać, co komentować, że rośnie materiał do komerażu i nadarza się powód do wizyt w celu udzielenia sobie tak ważnej nowiny, przed warsztatem Hebla stanął stary, poważny pan w bogatej szubie i trzymał pod rękę młodą osobę, słuszną, piękną, ale niezmiernie bladą i drżącą, choć dzień był jasny i niezbyt mroźny, a futerko jej było ciepłe i dostatecznie ją okrywało. Po chwili wyszedł do nich z warsztatu, wyzwany przez owego pana, czeladnik, w koszuli z zatoczonymi rękawami, z fartuchem na piersiach, i chustką cienką i czystą ocierał pot pracy z zasmuconego czoła. Skoro ujrzał stojących przed sobą, zsunął rękawy swej koszuli i skłoniwszy się z uszanowaniem, zawołał:

— Pan kasztelan! panna Jadwiga!

— Ignasiu! — rzekł wówczas starzec, przyprowadzony tu własną trwogą i namową córki — podaj mi naprzód rękę i zapomnij, żem się z tobą nie tak obszedł, jakbym życzył. Musiał ci Eugeniusz mówić, jak myślę o twoim charakterze i twoim postanowieniu.

— Jaśnie wielmożny kasztelanie! — odpowiedział Ignaś biorąc jego rękę i przyciskając do ust — nie zapomnę ci nigdy tej dobroci, z jakąś mię przyjął, i tej czułości, z jakąś o ojcu mym wspomniał. Żeś mi potem drzwi swoje zamknąć kazał, to wina twojego położenia, a nie twojego serca.

Panna Jadwiga podała mu także rękę milcząc, a on, patrząc z rozrzewnieniem na jej twarz zbolałą i trzymając jej dłoń w swojej dłoni, dodał:

— O pani! gdybym mógł czymkolwiek odpłacić ci w dzisiejszym bólu twym za tę pociechę, jaką mi słowa twoje dały wtedy, kiedym upadał na duchu!

— Możesz, panie Ignacy — rzekła panna Jadwiga drżącym głosem — chcę i muszę widzieć Eugeniusza.. Pójdziemy z ojcem do kuzynek twoich. Poznam je i uściskam tę Julcię, o której mi Eugeniusz tyle mówił, a której, niestety, siostrą mą nazwać nie mogę. A ty, panie Ignacy, śpiesz i przychodź tam z twoim bratem. Powiedz mu, że wiem o wszystkim, co się robi, co mu zagraża, że śmiertelna przenika mię trwoga, że pragnę i muszę go widzieć.

— Wszak to dom z napisami, naprzeciw kościoła pijarów? — rzekł kasztelan.

— Ten sam, jaśnie wielmożny panie. Ale aż na trzecim piętrze — mówił Ignaś.

— To nic, to nic — odpowiedziała panna Jadwiga — widzisz panie Ignacy, że wielka boleść i pierwszego piętra nie mija.

Ignaś spojrzał na nią z politowaniem i czcią i pobiegł do warsztatu ubrać się, a kasztelan z córką poszli w górę ku Świętojańskiej ulicy.

Łatwo sobie wyobrazić podziwienie, radość i smutek Paulinki i Julki, gdy weszli do ich pokoiku, znacznego tylko porządkiem, który jaśniał przy ubóstwie i pracy, gdy się nazwali, gdy Paulinka, jako gospodyni domu, sama nie wiedziała, jak przyjąć tak dostojne osoby, a Julka wpatrzyła się w twarz panny Jadwigi, czytała w jej rysach wyraz godności, miłości i niedoli, i dziękowała w duszy Panu Bogu, że ją nie postawił tak wysoko, że tak bolesnego gwałtu sercu swemu zadawać nie potrzebuje.

Gdy zrzucili futra i kasztelan, znękany ostatnimi wypadkami, niedawną chorobą i siedemdziesięciu wschodami, na które ledwie wszedł, usiadł, obie zaś siostry stały obok siebie i z uszanowaniem na nich patrzyły, panna Jadwiga przystą piła do nich, wzięła rękę jednej i drugiej i rzekła:

— Znam was dobrze obie i z interesem słuchałam zawsze Eugeniusza, wiele razy mi o was mówił. Ale któraż z was Paulinka, a która Julka? Obieście równie ładne i równie zapewne dobre, tak słodko patrzycie, ale tak jesteście do siebie podobne, że was trudno rozróżnić.

— Ja jestem Paulina, zacna pani, a to siostra moja, Julia — odpowiedziała Kańska.

— W innym czasie poznam się z wami lepiej — mówiła panna Jadwiga — a teraz darujcie mi, żem przyszła w takiej chwili. Musicie wiedzieć, jak ona ciężka i czym nam grozi. O, nie gniewajcież się na mnie — dodała ściskając ich ręce — że do waszego smutku i waszej trwogi przydam jeszcze i widok mojego bólu. Ale nie mogłam postąpić inaczej. U was i przy was chciałam się jeszcze widzieć z Eugeniuszem. Wyście kobiety, wy kochacie także, wy mię zrozumiecie i przyczynicie się za mną, jeśli głos mój będzie za słaby.

Panna Jadwiga usiadła, a Paulinka i Julka patrząc na nią płakały. W kilka minut potem drzwi się otwarły i wszedł Ignaś sam jeden. Panna Jadwiga, postrzegłszy, że Eugeniusza nie ma, porwała się z miejsca i przystępując do Ignasia i chwytając go za rękę, zapytała:

— A Eugeniusz?

— Eugeniusz został u siebie — odpowiedział Ignaś smutno, ale takim tonem, że się domyśliła, dlaczego nie przybył.

— Więc nie chce mię widzieć, kiedy ja go sama szukam! — rzekła panna Jadwiga i w głosie jej przebijał się żal i obrażona duma kobiety. — O! jeżeli nie dla mnie, to dla mojego ojca, który go wychował, który był jego dobroczyńcą i kocha go jak syna, powinien był zrobić tę ofiarę, jakiej domagałam się.

— Eugeniusz szanuje i czci twojego ojca, pani, ciebie kocha więcej pewnie niż życie, więcej niż wszystko to, co na tej ziemi dobrym jest i miłym — odpowiedział Ignaś. — O tym, pani, nie wątpisz i wątpić nie powinnaś. Ale w tej chwili nie mógł stanąć przed tobą i pospieszyć na twój rozkaz. Odebrał on już dziś od pana kasztelana list z prośbą, której zadośćuczynić nie może, i bał się, aby powtórzenia jej z ust twoich nie usłyszał.

— Więc domyślił się — zawołała panna Jadwiga z mocą — o co go mam prosić, czego z mojego prawa kobiety kochającej domagać się przyszłam? I boi się ulec perswazji tego bólu, który w twarzy mojej wyczyta, aby świat nie powiedział, że się uląkł, że przez bojaźń nie stanął i krzywdy swej krwią nie obmył, czy tak?

— O pani! możeszże mu to mieć za złe? — odpowiedział Ignaś.

— Bynajmniej, bynajmniej — rzekła panna Jadwiga trąć dłonią czoło. — Wiem ja, jak żelazną koniecznością jest dla was ten honor, który was tak nieubłaganie obowiązuje. Ale okoliczność okoliczności nie" równa. Gdyby kto inny go skrzywdził, ukryłabym może śmiertelną trwogę o jego życie, nie rzekłabym ani słowa i dopuściłabym zapewne, aby pierś swą nastawił, jak na mężczyznę przystało. Tu co innego. Tu wymagam i mam prawo wymagać, aby wyzwanie swe cofnął lub je przynajmniej odłożył. Nagany świata niech się Eugeniusz nie boi. Od jutra zaraz każdemu, kto słuchać zechce, wszędzie, gdzie bywał, wszędzie, gdzie go znają i mnie znają, powiem głośno i jawnie, że to ja nie dopuściłam, aby stanął, żem mu zapowiedziała, że krew mego brata położy, wieczny między nami przedział, że śmierć jego będzie i moją śmiercią razem i że Eugeniusz zlitował się nade mną, uląkł się mojej Rozpaczy, nie kuli swego przeciwnika, i mnie honor swój poświęcił. I świat uwierzy, bądź pan pewny, panie Ignacy. Idź tylko, idź i powiedz mu to ode mnie.

I w głosie jej brzmiała wyraźnie ta rozpacz, o której mówiła, jak dźwięczna struna, którą każdy słyszy i każdy rozumie. Wszyscy przeniknieni umilkli, a kasztelan powstawszy, przyciągnął ją do siebie i rzekł:

— Uspokój się, moje dziecię! Ignaś pójdzie i słowa twoje powtórzy.

— I bądź, pani, pewną, że Eugeniusz usłucha — dodała Julka z mocą. — Jeżeli Ignaś nie pójdzie, to ja pójdę i Paulinka pójdzie; o, my wierniej niż on powtórzymy słowa pani, bo my kobiety i lepiej pojmujemy, i głębiej czujemy, dlaczego twój głos tak przenika i słowa twe tak przerażają.

— Nie zapomnę ci tego — rzekła panna Jadwiga i gorące usta swe do czoła Julki przyłożyła.

Gdy kasztelan wyprowadził córkę, obie siostry odziały się co prędzej i wespół z Ignasiem poszły do Eugeniusza. Nie będziemy powtarzać tej sceny, jaka tam miała miejsce. Czytelnicy łatwo się jej domyśla. Powiemy tylko, że w godzinę potem wszedł kasztelan do pokoju córki, przy której łóżku siedziała matka i lekarz, i uprosiwszy ich, aby go zostawili z nią samego, oddał jej bilecik, w którym były tylko te słowa:

„Zrobię, jak każesz. Eugeniusz."

Na drugi dzień o godzinie ósmej kapitan wszedł do stancyjki Ignasia i zaledwie mógł poznać Eugeniusza, tak był bladym i zmienionym. Usłużny sekundant zdziwił się, widząc pacjenta swego do tej pory w szlafroku, stojącego przy stole i patrzącego jakby obłąkanym wzrokiem ku drzwiom,. przez które wchodził. Zawołał więc:

— Bój się Boga, Eugeniuszu! ósma godzina, a tyś nie ubrany! Czas już jechać, to diabli kawał, żeby nas nie uprzedzili; będzie nieładnie!

— Jestem chory. Nie pojadą wcale — odpowiedział Eugeniusz.

— Co? co? — zapytał kapitan cofając się.

— Mówię ci, żem chory i nie pojadę — powtórzył nasz bohater zaciskając zęby.

— A! nie pojedziesz? jesteś chory? — rzekł kapitan z pewną miną, która tak Eugeniusza rozgniewała, że pochwycił pistolet, odwiódł kurek i zawołał:

— Jeżeli jeszcze raz z taką miną te słowa powtórzysz, to ci w łeb palnę.

— Zwariowałeś — rzekł blednąc kapitan, który, jak wszyscy gorliwie animujący do rozprawy sekundanci, był tchórz i krew swoją wysoko cenił.

— Cóż im u diabła powiem — dodał po chwili.

— Powiesz im, żem chory i że dziś nie stanę — rzekł Eugeniusz, kładąc pistolet.

— I nic więcej? — zapytał kapitan.

— Stanisławowi Zabużskiemu — dodał zniecierpliwiony młodzieniec — pod sekretem powiedz to, że nie wyzwę go poty, póki panna Jadwiga za mąż nie pójdzie. Ale skoro się o tym dowiem, wtedy może być pewnym, że go pod ziemią znajdę, że stanę i że go niezawodnie nie chybię. A teraz ruszaj z Bogiem.

Kapitan pojechał na Bielany, gdzie już zastał Stasia i księcia Janusza. Staś chodził po placu, niespokojny i milczący. Chociaż był odważny i dobrze strzelał, gdyż oba z Eugeniuszem w Paryżu niemało poświęcili" czasu na nabycie tej wprawy, jednakże, jako każdy krzywdziciel, nie mógł się odbronić pewnemu złemu przeczuciu i doznawał tej mimowolnej trwogi, która była zasadą średniowiecznych sądów bożych, a której i dziś doznaje najśmielszy junak, jeżeli czuje, że sprawa jego zła i niesłuszna. Gdy więc obaczył, że kapitan przybywa sam, i gdy usłyszał jego relację, ucieszył się widocznie i z zuchwałością, która mu w mgnieniu oka wróciła, skoro niebezpieczeństwo minęło, uśmiechnąwszy się wzgardliwie, zawołał:

— Le drole! to zawsze tak z hołyszami!

Potem wystrzelił w powietrze, zaprosił do powozu swego obu sekundantów i wszyscy trzej śmiejąc się i rozmawiając po francusku, wrócili do Warszawy.

Tak się skończył ten pojedynek, którego rezultat rozbiegł się tegoż samego dnia po salonach warszawskich i rozmaite obudził sądy i domysły. Ten i ów dziwił się, dlaczego Eugeniusz nie stanął. Ponieważ zaś nikt szczegółów nie wiedział, padła na niego ta plama, że stchórzył i że policzek schował do kieszeni. Ugruntowała się ona tym mocniej, że panna Jadwiga nawet nie miała czasu bronić jego honoru, jak postanowiła, i co byłaby pewnie, ile znamy jej charakter, dotrzymała. We dwa dni bowiem potem, skoro mogła wstać z łóżka, kasztelanowa wywiozła ją do Zabuża, kasztelan pojechał za nią, Staś i pan Konstanty udali się na Ukrainę i wkrótce ten dom na Lesznie, w którym tak bolesny odbył się dramat, w którym najdalej za dwa miesiące miała grzmieć muzyka podwojonego wesela i który miał zajaśnieć całym blaskiem zgromadzonej na te uroczystości świetnej rodziny, został pustym i głuchym.

Łatwo jest wyobrazić sobie, w jaki stan wprowadziły te wypadki młodego człowieka z sercem i pełnego siły, który przywykł do szacunku tych wszystkich, co go, znali, który odbierał tyle dowodów życzliwości i admiracji od osób wyższego stanu, do których ciągnęło go wychowanie i sympatie nabyte z wiekiem, którego żywiołem był ten świat, tak drażliwy w kwestiach honoru, tak ceniący odwagę i śmiałość, gdy go potrzeba bronić, tak gardzący każdym, kto sobie pozwala deptać po nogach i obelgę choćby najlżejszą chowa i przyjmuje. Jakkolwiek pojedynek jest zabytkiem średniowiecznym, jakkolwiek nie trudno jest dowieść, że wiecej chybia honorowi ten, co krzywdzi, niż ten, którego skrzywdzono, ale łatwiej jest dowieść, że coś jest przesądem, niż wyłamać się spod jego przemocy, i mało jest ludzi, z małym nawet sercem, którzy by nie czuli palącej plamy na czole i dojmującej zgryzoty w sercu, jeśliby który nie chciał obmyć krwią swej hańby, choćby tylko była mniemaną, jeśliby cierpliwie zniósł afront, chociażby on dowodził tylko głupstwa i grubiaństwa w tym, który się na afront odważył. A chociaż Eugeniusz nie mógł dopełnić tego obowiązku, jaki na niego honor i prawa społeczności wkładały, chociaż nie można mu wziąć za złe, że nie zabił brata tej, którą kochał, że się nie dał zabić, szanując jej pokój i życie, gdy jednak nikt nie wiedział, jakiemu uległ przymusowi, wyszło to dla niego na jedno. On w oczach świata był tchórzem i wiedział to, że ten świat inaczej sądzić nie może, i czuł głęboko, że sądząc tak, ma zupełną rację.

Ten więc wstyd, to poniżenie w oczach własnych, to pasowanie się z sobą dodane do tych wielkich wzruszeń, jakich w ostatnich dniach doznał, do tego niezmiernego bólu, jaki uczuł, gdy się dowiedział, że wyjechała, że nawet w jej słowie, w jej szlachetnym i energicznym przyznaniu się nie znajdzie obrony, tak przewróciły jego naturę, tak zmogły i złamały jego siły, że ciężkiej dostał gorączki, przez kilkanaście dni był w niebezpieczeństwie życia, a przez półtora miesiąca, złożony niemocą, z pokoiku, w którym mieścił się, jak mógł, z bratem, nie wychodził.

Przez cały ten czas przywiązanie Ignasia, Kańskiego i kuzynek było jedyną jego pociechą. Zacni ci i uczciwi ludzie odejmowali sobie, aby mu nie zbywało na pomocy lekarskiej, aby wszystkie jego potrzeby były zaspokojone. Kiedy Ignaś był w warsztacie, a Kański w biurze, Paulinka lub Julka, pilnowała chorego. Gdy odzyskał przytomność, zaczął do siebie przychodzić i mógł już rozmawiać, usuwali wszelkie wspomnienie przeszłości, wszelką wzmiankę, która by go mogła rozdrażnić lub wzruszyć, a poczciwemu Ignasiowi nie; wymknęło się nigdy żadne słowo wymówki, że przewidział ten stan, do którego brat przyszedł, żaden wyraz przedwczesnej perswazji, aby o swej miłości i o tym bólu, jaki mu ona koniecznie dać musiała, nie myślał już wcale. Świat zapomniał. o nim zupełnie, z Zabuża także żaden go głos nie dochodził; dopiero wtedy, gdy już wstawał i był mocniejszym, odebrał: list od księdza Augustyna, który pod pewnym względem. pocieszył go cokolwiek, ale pod innym zasmucił i pełnymi troski nabawił myślami.

Zacny ten kapłan doniósł Eugeniuszowi, że od kasztelana dowiedział się o wszystkim; że te okoliczności, które tak ważną w stosunkach wszystkich osób, dom jego składających, wprowadziły odmianę, które tak mocno wstrząsnęły wszystkie serca i zamąciły ich pokój, zwyczajnym sposobem załatwić się nie dadzą; że chociaż panna Jadwiga los swój znosi z rezygnacją i pokojem kobiety, która raz w życiu tylko pokochać może, innej drogi przed sobą nie widzi i do żadnej innej nadziei serca swego nie skłoni, chociaż mu powiedziała, że prędzej zostanie siostrą miłosierdzia niż czyją bądź żoną, nie podobna jednak pomyśleć, aby widok jej cierpienia i stałości mógł złamać postanowienie rodziców, a szczególniej matki, i aby stąd jakakolwiek dla niego uróść mogła nadzieja. Radził więc Eugeniuszowi, aby dziś, gdy własnym zostawiony jest siłom, na ranę serca swego położył balsam religii i naprzód, w niej szukał uspokojenia i tej mocy, która jedynie z tak świętego źródła wypłynąć może; aby potem wyrzucił z głowy swej tę jedyną i tkwiącą myśl, która siły jego ducha paraliżuje; aby wreszcie starał się pracą umysłową pomnożyć zapas już nabyty i jakie użyteczne zajęcie obrawszy, użył go na korzyść serca, które się ostatecznie tym sposobem wyleczy, i dla zdobycia tej niezależności, która odwiązuje duszę od ziemi i od stosunków mogących ją poniżyć, a zrobi go pożytecznym ziomkom, którzy mają prawo domagać się od każdego, posiadającego wyższe środki umysłowe lub materialne, aby marnie nie ginęły, ale obracane były tak, iżby ogół miał z nich także lub cześć, lub pożytek.

Wszystko to, cośmy tu w treści wypisali, rozwinął ksiądz Augustyn obszernie, z właściwą mu łatwością i wymową, dodawszy na końcu niektóre wiadomości o Zabużu, a mianowicie, że Staś wziął już ślub na Ukrainie i na całą wiosnę wraz z żoną i jej matką do Zabuża przyjedzie.

Gdy Eugeniusz zupełnie wyzdrowiał i mógł już wychodzić, odczytał jeszcze raz z uwagą list przyjaciela, którego tak mocno szanował, i szczerze się nad nim zastanowił. Wszystkie rady, jakie się tam znajdowały, trafiały do jego przekonania, oprócz tej jednej, aby wyrzucił z głowy swej tę jedną myśl, która była treścią wszystkich innych, która była duszą, co go ożywiała i podnosiła od ziemi. Wyrzec się miłości podzielanej, karmionej cierpieniem i łzami, wydało mu się rzeczą nie tylko niepodobną, ale nawet występną i grzeszną, jako sprzeciwiającą się woli bożej. W całym bowiem swoim życiu, w zbliżeniu i urobieniu takim dwóch serc, które się pojęły, dwóch egzystencji, które inaczej tak różnymi poszłyby były drogami, widział wyraźnie zrządzenie tej ręki wszechmocnej, która w ziarnku skały przedpotopowej miliony istot żywych i organizowanych zamknęła.

Kochać więc i czcić tę, dla której się poświęcił i której serca był pewnym, uważał za swój obowiązek; ale za nie mniej święty i konieczny obowiązek uważał także stać się jej godnym według świata, do którego należy, i siłą ducha i woli wyrobić sobie na nim pozycję, która by zwaliła tę ścianę, jaka ich dzieli. Takim postanowieniem umocniony, a do tego jeszcze przyciśniony niedostatkiem wszelkich wygód, do których nawykł, i dręczony tym, że bratu, Kańskiemu i jego rodzinie odbiera część tak znaczną ich dochodu i dzieli się krwawym zarobkiem ich ciężkiej pracy, zaczął rozmyślać, jaką by przedsięwziąć drogę, która by go doprowadziła do celu, do którego serce jego rwało się tak potężnie, i wywiodła go co prędzej z nieczynności i tego położenia, co go tak mocno upokarzało i bolało.

Widząc, że wszyscy na świecie kłaniają się mamonie i ulegają temu oczarowaniu, jakie wywiera urodzenie, imię, ton wysoki i powab urody, że zatem protekcja możnych, którzy mu byli życzliwi, i dam, które na niego tak były łaskawe, najwięcej mu dopomoże i najprędzej drogę tę utoruje, postanowił obaczyć się z kilku osobami, które znał, i oddać wizyty damom, o których wpływie nie wątpił. Ubrał się, więc po dawnemu, z pieniędzy Ignasia wziął na nowe rękawiczki i opatrzywszy się biletami wizytowymi, których miał jeszcze znaczny zapas, wyprawił się o przyzwoitej do wizyt godzinie na miasto.

Bladym był jeszcze Eugeniusz, mizernym, odwykł od powietrza i od ruchu, a jednak uderzającym był foremnością rysów i elegancją postawy, tak że przechodnie zastanawiali się i kiwali głowami, patrząc ma jego chód powolny i twarz schorowaną, a jednak tak piękną. Te znaki ich współczucia Eugeniusz wziął zupełnie za co innego. Jemu się zdało, że każdy, co mu się przypatruje, szuka na twarzy jego tej plamy, której nie zmył. To podejrzenie odebrało wejrzeniu jego tę śmiałość, z jaką dawniej na świat i ludzi poglądał. Uczucie upokorzenia, jakiego w tej chwili doznał, powiększyło się jeszcze, gdy postrzegł, że jeden z panów, dawniej mu bardzo życzliwych, który naprzeciwko niego szedł, nagle się zatrzymał, uśmiechnął się i obróciwszy się poszedł spiesznie nazad. Czy to był przypadek, czy ów pan przypomniał sobie coś takiego, co spowodowało jego powrót, czy w rzeczy samej postrzegł Eugeniusza i nie chciał się z nim spotkać, to nie wiadomo; ale biednemu bohaterowi naszemu krew wystąpiła na twarz, wstyd go oblał i oburzenie szarpnęło męskim jego, a tak zapoznanym sercem.

Na rogu Miodowej ulicy i Senatorskiej spotkał się znowu z drugim panem, którego właśnie chciał odwiedzić, na którego protekcji i wpływie polegał i który w rzeczy samej, gdyby chciał, mógł wiele. Ale magnat ten, zwykle tak grzeczny i uprzedzający, udał, że go nie widzi, minął go spiesznie i zapewnię dlatego, aby nie był przez niego zaczepionym, wsiadł do dorożki, która nadchodziła, i w przeciwną stronę pojechał. Utwierdził się więc Eugeniusz w tej myśli, że wszyscy jego znajomi odwrócą się od niego i pogardzać nim będą, jako takim, który honoru swego bronić nie chciał.

Przejęty goryczą, chciał już wrócić do domu, ale przyszło mu na myśl, że kobiety będą miłosierniejsze, że przed którą bądź będzie się mógł wytłumaczyć, że jeżeli zdoła choćby jedną wprowadzić na prawdziwą drogę i wtajemniczyć ją w te wszystkie powody, dla których dobrowolnie tę klątwę społeczeństwa przyjął, że go serce jej kobiece zrozumie i że ona w obronie jego stanie. Wszedł więc do domu hrabiny K., tym śmielej, że widział przed nim powozy, a w przedpokoju zastał obcych lokai trzymających futra, i kazał się zaanonsować. Służący zabawił kilka minut, widać naradzano się, co zrobić. Gdy wyszedł, wyszedł z taką miną, jaką zwykle lokaje u nas przybierają względem tych, których panowie ich chcą się pozbyć, i rzekł: „Pani przeprasza, ale zaraz wyjeżdża". U pani H. powiedziano mu to samo; u pani B. przyniósł mu lokaj odpowiedź, że pani nie ma w domu, chociaż Eugeniusz głos jej słyszał.

Wrócił więc z rumieńcem wstydu na czole i bólem w sercu do swojej stancyjki i kilka dni nie wychodził.. Jakkolwiek świat ten, w którym wyrósł i wychował się, pociągał go powabami obejścia, rozumu i elegancji, zrażony jednak jego surowością w sprawie, której zgłębić nie chciał, przekonawszy się nadto, że pierwsza ta próba, która go tak mocno zabolała, nie była przypadkową, ale że to samo powtórzyło się jeszcze parę razy, gdy niektórzy panowie, przechodząc koło niego, wymijali go spiesznie i udawali, że go nie znają, uczuł w sercu swym ciężką obrazę i z dumą właściwą szlachetnemu sercu, które znosi niesprawiedliwość, wyrzekłszy się wszelkiego zbliżenia z tymi, co go zrozumieć nie chcieli, wyrzekł się oraz wszelkiej nadziei pomocy, jakiej się od nich spodziewał. Trzeba więc było radzić sobie inaczej, gdyż potrzebował koniecznie wyklarować się, a na łasce biednych, choć tak szczerze kochających go krewnych pozostać nie mógł. Udał się więc do wysokich urzędników, których znał, a w tej liczbie i do referendarza, wiedząc, że w ich ręku było rozdawnictwo miejsc lub potężna rekomendacja. Ci wszyscy, jeżeli go który przyjąć raczył, zbyli go wyliczeniem trudności, jakie rzeczywiście są w wynalezieniu odpowiednego zajęcia dla młodego człowieka, którego usposobienie i wychowanie stawi wyżej nad innych aplikantów, który kancelistą być nie zechce i dla którego aplikacją, przez jaką inni przechodzą, żadnej nie przyniesie korzyści i kierowanie się innym sposobem zatrzyma. To samo, tylko mniej grzecznie, jako krewny, i zwykłą swą siekaninką, której sens trzeba było łapać, powiedział mu i referendarz. Gdy wszystkie te nadzieje go zawiodły, gdy obietnice ministra, zrobione kasztelanowi, i do którego sam odezwać się nie śmiał, poszły naturalnie w zapomnienie, a tu dzień za dniem z nieubłaganymi potrzebami stancji, garderoby i życia następował, poradzono mu, aby korzystał ze swej biegłości w językach i zdał egzamin na guwernera. Zdecydował się więc biedny Eugeniusz na ten chleb, który spożywają ci, quos dii oderunt, zdał egzamin i przeszedłszy przez upokarzające regestra kantorów stręczeń, czekał tej nowej lokacji.

Tymczasem chcąc cośkolwiek bądź zarobić i ulżyć tym, których każdy grosz, przez niego spożyty, choć chętnie i z sercem braterskim dany, ranił go i bolał, uporządkował, jak mógł, notatka swe o Włoszech i Francji, przyłączył do tego znane już nam dwa listy z Rzymu i Paryża i zaniósł to wszystko do księgarza.

Dziś idą te rzeczy łatwiej. Każde pismo periodyczne otwiera chętnie kolumny swe młodym talentom, z nowymi występującym siłami; redaktorowie, światli i chętni, sami przez się zdolni są ocenić, jaką ma wartość to, co im nieznany jeszcze pisarz do ogłoszenia drukiem daje, i jaka taka nagroda materialna czeka poczynających, niby jako zadatek przyszłych honorariów i zachęcenie na tej drodze tylu usłanej cierniami. W owym czasie, o którym mówimy, było wcale inaczej. Ci, którzy dziś żyją z literatury, a przynajmniej znaczniejszą z niej przy innych dochodach mają pomoc, pamiętają dobrze, przez jakie miny, kiwania głową i rezonowania księgarzy, przez jak upokarzające z nimi targi lub gorsze od zupełnej odmowy jałmużny przechodzili, nim przyszło do tego, co dziś jest, nim sobie wyrobili to stanowisko, na którym dziś stoją. Tak było i z Eugeniuszem.

I ten, i ów księgarz zmierzył go od stóp do głów, kazał sobie powtórnie przesylabizować nazwisko, o którym nigdy nie słyszał i które naturalnie nie mogło być popłatnym, i ruszywszy ramionami na propozycję kupienia rękopismu, wręczył mu go na powrót z ukłonem, radząc, aby się wprzód wsławił. Jeden tylko, najmłodszy ze wszystkich i najodważniejszy, wziął, ale że sobie nie ufał i bał się, aby nie stracił, a szczególniej, aby się nie nabawił wstydu, że się dał złapać, powierzył rękopism do przejrzenia jednemu z literatów, na, którego zdaniu zwykł był polegać i który bardzo był surowym... dla drugich. Po niejakim czasie zwrócił mu ów znakomity mąż rękopism z napisem: „Talentu żadnego, kompilacja dość licha, rozwałkowane komunały, ale gładkie pióro". Gdy więc Eugeniusz zjawił się, pokazał mu księgarz wyrok arystarcha, a że wiedział, iż młody autor nie bez talentu umie dobrze po francusku i ma gładkie pióro, zaproponował mu przetłumaczenie jednego z najświeższych, a sławnych romansów francuskich w sześciu tomach, i za każdy tom ofiarował mu po złp. Krew uderzyła na twarz młodzieńca, czującego swe siły, zepsutego pochwałami i admiracją tego świata, który go z grona swego wyrzucił, gdy czytał takie o sobie i pracy swej zdanie, gdy usłyszał propozycję roboty tak mizernej i za zapłatę, wynoszącą zaledwie tyle, ile pobierał lokaj, który mu niegdyś usługiwał. Ale zważywszy wszystkie powody, jakie miał do wzięcia się do jakiej bądź pracy, i sądząc, że każdy tom nie będzie go więcej kosztował jak parę tygodni czasu, zgodził się . na układ, potłumił w sobie żal i wstyd, który go szarpał, i wziąwszy za pierwszy tom z góry, tego samego dnia zasiadł do roboty.

Z początku tłumaczenie to szło szybko i raźnie. Trudności nie było żadnej. Z książki francuskiej Eugeniusz przepisywał tylko po polsku. A chociaż go sama mechaniczna praca tak nagłego pisania nużyła, ta myśl jednak, że i on coś zarabia, że biorąc do ust strawę, jaką mu podają, będzie mógł sobie powiedzieć, że to nie tylko owoc hebla, nad którym poci się Ignaś, pióra, do którego przykuty Kański, i igły, z którą siedzą tak wytrzymałe śliczne jego kuzynki, utrzymywała jego ochotę i spędzała sen z powiek. Tym sposobem w przeciągu sześciu dni większa połowa pierwszego tomu była gotowa.

Ale w miarę postępu roboty, wadząc, jak wiele jeszcze do zarobienia pozostaje, jakiej usilności wymaga rzecz, którą zaledwo warto przebiec, jak marnuje się czas i wyczerpują się siły nad pracą tak pospolitą, żadnej umysłowej korzyści nie przynoszącą, a przynoszącą korzyść materialną tak lichą, że Już jej nie było wprzód, nim ją odrobił, upadał na siłach, pracował coraz wolniej i częściej przesiadywał przy stoliku z głową wspartą na ręku i marząc, niż pisząc, marząc to o pannie Jadwidze, do której dusza jego leciała, to o tym życiu dawniejszym, tak swobodnym i łatwym, którego mu tak było żal, za którym tęsknił, a do którego powrócić nie mógł. Tak spychając ten obstalunek coraz niedbałej, z coraz większym umęczeniem, przyszedł do takiego unużenia, do takiego stanu upadku i niemal rozpaczy, że czwartego ledwo tygodnia skończywszy ten pierwszy tom; odniósł całą robotę księgarzowi i dalej jej kontynować nie chciał.

Widział Ignaś ten stan brata, bolał serdecznie nad tym brakiem wytrwałości, ale najmniejszej nie czyniąc mu wymówki, nie dając niczym poznać, że mu jest ciężarem, udał się sam do kantoru, gdzie Eugeniusz jako kandydat na guwernera był zapisany, obszedł inne, gdzie świadectwo jego pokazał, a gdy w jednym z nich było żądanie nauczyciela, który by mówił biegle po francusku, miał dobrą pronuncjację, i któremu by nie obce były także i nauki klasyczne, prosił utrzymującą fen kantor, aby brata jego na miejsce to zarekomendowała. Zrobiło się, jak Ignaś sobie życzył. Eugeniusz podobał się rodzicom z doskonałego wymawiania najtrudniejszych wyrazów, Jak vieillard, murail, defaillance itp., gdzie wchodzi l mouille, i do dwóch chłopczyków za półtrzecia tysiąca rocznie, ze stołem, mieszkaniem i wygodami umówiomym został. Pożegnał więc stancyjkę Ignasia, ze łzą w oku uściskał brata, Kańskiego i ślicznym gosposiom swym podziękowawszy, przeniósł się na ulicę Żabią, gdzie rodzice przyszłych uczniów jego mieszkali.

Ale zaraz z początku postrzegł, że mu tam będzie bardzo Ciężko. Trafił on wprawdzie na ludzi trochę śmiesznych, małpujących niezgrabnie panów, kaleczących uszy jego niegodziwy francuszczyzną, którą expeditissime mówili, ale dobrych i uczciwych; w obowiązku swym z ich strony nie miał żadnej zawady, bo mu pozwalali robić z dziećmi, co by mu się podobało, byle tylko takiej, jaką sam miał, nauczył ich pronuncjacji. Cóż, biedy dzieci były tępe i nawet do wymówienie l mouille, o co matce najwięcej szło, niezdatne. Z początku, prawda, pracował on z ochotą i usilnością. Widząc, że jego metoda i pilność przemaga lenistwo i brak zdolności w dzieciach, że zaczynają pojmować, że się garną do książki, że rodzice postrzegają to, dziękują i na każde zawołanie dają mu pieniądze, utrzymywał się czas niejaki w tym sztucznym zapale.

Ale wkrótce zaczął ostygać, słabnąć i zaniedbywać się. Ranne wstawanie do dzieci stawało mu się coraz nieznośniejszym, ich swywola po skończeniu lekcji, po której chciałby mieć głowę spokojną, męczyła go, ich ciągła obecność w tym samym pokoju czyniła mu życie okropnym, a regularność i jednostajność pracy, od czego zupełnie odwykł, wydała mu się jarzmem tak przykrym, pańszczyzną tak ciężką, że ją odrabiał byle zbyć, zwłaszcza wtedy, gdy chciał swobodnie pomarzyć lub miał jaką dobrą książkę, do której śpieszył. Tak więc co dzień więcej przykrząc sobie to zatrudnienie, rzeczywiście mozolne, do którego człowiek z wyższymi zdolnościami nigdy się nie zda i podejmować się go nie powinien, widząc sam, że źle wykonywa swe obowiązki, i dręcząc się, że ich sumiennie wykonać nie może, dociągnął jako tako do kwartału i miejsce to, które zresztą nie dawało mu żadnego nadal widoku, porzucił.

Ale wstyd mu już było wrócić do brata. Znalazłszy więc tanią stancyjkę w Hotelu Polskim na ulicy Długiej, tam się przeniósł. Był Eugeniusz znowu swobodnym, miał cały czas dla siebie, a choć nie zbliżał się wcale do celu, do którego dążył, mógł przynajmniej czytać i marzyć o tej, co mu się tym droższą zdawała, im bardziej się od niej oddalał. Ale na nieszczęście fundusz jego ledwie paręset złotych wynosił. Wtedy zaczął rozmyślać, jak ciężkie są drogi życia, jak na niewiele przydadzą się zdolności i usposobienie, kiedy nie można ich zastosować, kiedy ten, co je posiada, wcześnie nie zaczął iść jakąś drogą, która do czegoś prowadzi, i nabywszy wiele rzeczy pięknych, i ozdobnych, dobrych dla panów, nie nabył najważniejszej dla biedaka umiejętności, to jest cierpliwego postępowania krok za krokiem tą samą ścieżką, która go zwolna posuwa, i mężnego wytrwania w pracy jednostajnej, co dzień z tym samym jarzmem wracającej, tak jak głód co dzień z tym samym wołaniem powraca.

W takich rozmyślaniach pogrążony i rozważający, co dalej pocznie, spotkał się raz Eugeniusz z kapitanem. Pan Wiktor Szrot przywitał go grzecznie, wdał się z nim w rozmowę, a dowiedziawszy się, że jest swobodny i ma czas, ciągnął go do siebie. Chociaż Eugeniusz nie bardzo go wysoko cenił, przez pamięć jednak, że okazał gotowość w przyjacielskiej usłudze, do jakiej był wezwanym, i przez ten wzgląd, że chociaż egzystencja jego była zagadkowa, należał zawsze do tego świata, za którym tęsknił i do którego rad by był powrócić, dał się skłonić. Oba więc, wziąwszy się pod ręce, poszli na Podwale, gdzie kapitan miał lokalik niewielki, ale pełen elegancji i gustu.

Patrząc na to wszystko, co mu dawniejszy byt jego przypominało, westchnął Eugeniusz, że pozbawiony jest tych wygód, tych sprzętów, tak miłych, tak do życia koniecznych, i że nie widzi żadnej drogi, żadnego środka, jakby postawić się w pozycji, bez której ani praca żadna mu nie pójdzie, ani zużytkują się zdolności, jakie posiada. Kapitan odgadł jego myśl i po zręcznej rozmowie, z której przekonał się o zupełnym obnażeniu z zapasu młodzieńca, który niegdyś tak wysokie miał nadzieje, zaczął go pocieszać, dając mu do zrozumienia, że chcąc, nie trudno jest żyć bez dóbr, bez urzędu i prawie bez pracy, tak jak on żyje. Wśród takiej rozmowy, która napełniła jakąś tajemną trwogą i smutkiem uczciwe serce bohatera naszego, przyszło kilku panów nieznajomych. Eugeniuszowi, którzy po krótkiej rozmowie i wzajemnym zarekomendowaniu się, siedli do stolika i grać zaczęli. Po niejakim czasie gospodarz wstał i rzekł do młodego człowieka, który z dziwnym pomieszaniem wstrętu i pociągu grze się przypatrywał:

— Coś mi nie idzie. Siądź i graj na moim miejscu. Przekonałem się nie sto razy, że w takim razie zastępca zawsze wygrywa.

— Nie grałem nigdy w pieniądze — odpowiedział Eugeniusz z wewnętrznym drżeniem, które starał się potłumić.

— Śmiej się z tego — rzekł kapitan — wygrasz pewnie i rozerwiesz się, bo coś, widzę, jesteś smutny. Mówią, że trunek dobry na frasunek, a ja powiadani, że gra jeszcze lepsza. Cela vous fouette le sang. Zresztą, napiwszy się, człowiek zawsze traci i rozum, i pieniądze, a tu jest szansa, że może zyskać! Siadaj, ja stawię pięć przeciw jednemu, że wygrasz. Wszak i to praca, taka dobra jak i inne.

Eugeniusz usiadł niby dla żartu i rzeczywiście wygrał. A zaproszony nazajutrz, o tej samej godzinie, przyszedł znowu, żeby tym panom nie dać do zrozumienia, że im nie chce dać sposobności odzyskania swej straty. Drugiego dnia znowu wygrał i tak przez kilka dni następnych. Pięćdziesiąt kilka dukatów było już w kieszeni Eugeniusza. A choć czasem, w lepszych chwilach, pieniądze te paliły go, choć niekiedy przed zaśnięciem, gdy sobie wyobraził brata, z jakim pokojem używa tak ciężko zarobionego dochodu, zatrwożył się i zmartwił, choć nieraz, gdy mu przyszła na myśl panna Jadwiga, której wstręt do gry znał, gdy obaczył przed sobą jej twarz piękną i zasmuconą, jej wejrzenie pełne wyrzutu, że o niej zapomina, kiedy się dobrowolnie poniża, zrywał się z łóżka i pugilares napełniony tym nikczemnym zarobkiem chciał wyrzucić za okno; ale jak to zwykle w takich razach bywa, wszystko kończyło się na dobrej woli i na krótkiej zgryzocie. Zawsze mu przyszło na myśl, co będzie dalej robił, z czego będzie żył, że ciężarem bratu być nie może, a w dziurawych butach chodzić, na twardym łóżku spać, barszczem i kawałkiem lichego mięsa żyć także nie umie!

Więc znowu nazajutrz szedł do kapitana i grając już z różnym szczęściem, ale zawsze tak, że więcej zyskiwał, niż tracił, przyszedł do tego przekonania, że można tak żyć, i zaczął sobie pozwalać tych wygód i elegancji, których mu już brakło, a do których nawyki. Trwało to ze trzy miesiące. W ciągu tego czasu coraz rzadziej widywał się z Ignasiem, coraz rzadziej zachodził na Świętojańską ulicę. A gdy go brat zapytywał z,e smutkiem, czemu ich zaniedbuje i co robi, odpowiedział, odwracając się dla ukrycia rumieńca, że ma dużo zajęcia od księgarza, z którym na lepszych porozumiał się warunkach. Biedny Eugeniusz przyszedł już do tego, że kłamał!

Jednego rana ów nowy przyjaciel, który bohatera naszego na tak gładkiej postawił drodze, zaprosił go do siebie na śniadanie, dodając:

— Uprowiduj się dobrze, bo mam przeczucie, że dziś postawisz się na nogi. Diabelskie jakieś masz szczęście.

Eugeniusz nie zrozumiał tej chytrej przestrogi, zabrał z sobą wszystko, co miał, i naturalnie wszystko przegrał. Postrzegłszy się za późno, w jakie wpadł ręce, ze zgryzotą w sercu, z gniewem i oburzeniem na samego siebie, cały zmieniony i jak trup blady, szedł ze schyloną głową i zaciśniętymi pięściami Podwalem ku kolumnie Zygmunta. Wtedy spotkał się oko w oko z ciotką Herminią, która w eleganckiej mantyli, w ślicznym kapeluszyku, stawiać z wdziękiem drobną nóżkę po kamykach, wracała do siebie.

— Eugeniuszu! tyżeś to? taki zmieniony! O mój Boże, co ci jest? — zawołała Herminia głosem wdzięcznym i miłym, w którym serdeczne brzmiało współczucie.

Eugeniusz wstrząsł się, sam nie wiedział, co zrobić, jak postąpić, ale nie cofając ręki, którą ciotka trzymała, odpowiedział:

— Chory jestem, niedobrze mi.

— To chodźże do mnie, odpoczniesz, orzeźwisz się, każę ci co zrobić, a wreszcie tu zaraz apteka, jeśliby ci było gorzej — rzekła ładna zawsze Herminią i nie dając mu czasu do odpowiedzi i namysłu, pociągnęła go za sobą.

Poszedł więc Eugeniusz, chociaż niegdyś ostrzegał Ignasia, aby tam nie bywał, i sam o upadłej kobiecie zupełnie zapomniał. Dziś w takim już był połażeniu, że zamknął oczy na rzemiosło ciotki, przyjmował chętnie oznaki jej troskliwości i przywiązania i przypomniawszy, z jaką pobłażliwością świat wyższy patrzy na podobnego rodzaju grzeszki, jeżeli zręcznie pokryte, a choć i jawniejsze, lecz jeżeli ta, o której upadku wszyscy wiedzą, jest oraz dobrą, piękną, ma rozum i dostatek, zaczął tłumaczyć w duchu ciotkę swoją i nie żałował tego zdarzenia, które go do niej zbliżyło. Tak więc po dwugodzinnej rozmowie, rozbrojony jej spowiedzią, w której umiała życie swe ukoloryzować tą nadzieją, że zakochanego w niej Żyda przywiedzie do ochrzczenia się i do związków legalnych, oczarowany jej wdziękiem, jej dobrocią i tym głosem miłym, który mu głos ciotki Teresy przypominał, nie tylko przyznał się jej do wszystkiego ze szczerością dziecka, nie tylko odmalował jej smutne swoje położenie, ale gdy wzruszona kobieta oddała mu całą gotowiznę, jaką miała w swojej szkatułce, Eugeniusz zasiłek ten przyjął i nie odrzucił obietnicy wyrobienia mu tymczasowo miejsca u zakochanego w niej bogacza i zapewnienia nadal przemożnej jego protekcji.

Tym sposobem Eugeniusz nazajutrz zaraz otrzymał w kantorze Geldsona miejsce sekretarza do korespondencji zagranicznej, mianowicie francuskiej i włoskiej, miał sobie naznaczoną pensję pięć tysięcy złotych polskich rocznie, a w parę tygodni potem miał już własny lokalik, który sobie z pomocą ciotka Herminii i w znacznej części jej funduszem, z elegancją i wygodą urządził. A nie przestając na tym, przyjął sobie służącego, odział go w liberię i wkrótce, gdy u pryncypała swego, który i dla osobistych jego zdolności, i przez wzgląd na swoje bóstwo, wysoko go cenił, poznał się z celniejszymi osobami tej klasy przemyślnej i bogatej, wszedł do najpierwszych domów nowej tej arystokracji, przyjmowany był wszędzie uprzejmie i jak dawniej pieszczony i admirowany.

W nowym tym życiu swym znalazł Eugeniusz wszystko, co utracił, oprócz szacunku dla samego siebie i tego przekonania, że podniósł się w godności wewnętrznej, że się uzacnił wytrwałością w pracy, w znoszeniu biedy z tą dumą, z jaką by ją ojciec jego znosił, a zatem, że choć nieszczęśliwy i odepchnięty przez rodziców i świat, do którego należą, tym godniejszym stał się tej, co go kochała, a którą on mimo poniżenia swego jednakowo czcił i kochał. Takie wyrzuty czynił sobie biedny Eugeniusz co dzień, takie same czytał w twarzy Ignasia i Kańskiego, którzy na obecne życie jego i na źródło tego dostatku patrzali ze smutnym milczeniem, ale nie miał sił wyrwać się z miękkiego objęcia tych wygód, których potrzebował, i z więzów tych stosunków społecznych, które przesadą zbytku, brakiem gustu i prostoty śmieszyły go czasem, ale które mimo to przypominały mu to życie, do jakiego przywykł.

XI

Gdy tym sposobem jeden z bohaterów naszych, co z tak szeroko rozpostartymi skrzydłami lot swój rozpoczął, zsunął się moralnie, a drugi idąc krok za krokiem, z wytrwałością w uczciwej pracy, podnosił się coraz w szacunku wszystkich, w dostatku i biegłości, która mu zapewniała niezależność, zdarzył się wypadek, który na los obu stanowczo wpłynął.

Do kantoru Hebla, gdy po obiedzie siedział sobie w kamizelce, palił fajeczkę, często ją odlewał i popijał kawę, którą mu jego kochana Rózia sama przyniosła, wszedł jednego razu nieznajomy, który obecnością swą Niemca trochę zażenował. Był to mężczyzna już niemłody, słusznego wzrostu, z gładkim czołem, na którym podnosiły się nisko ostrzyżone siwe już włosy, z twarzą czerstwą, ogorzałą, znaczących rysów, uprzedzającą jednak i miłą. Szczególniej wejrzenie jego i uśmiech ośmielały, tak wiele widać w nich było figlarnego i wesołego humoru. Był on w surducie mundurowym oficera wyższej rangi, choć bez szlif, na szyi miał parę krzyżów, a na piersiach kilka mniejszych znaków honorowych i medalów.

Skoro go Hebel postrzegł, porwał się z miejsca i zaczął szukać surduta, żeby się przyodziać. Nieznajomy zatrzymał go i rzekł czystą polszczyzną:

— Nie rób sobie subiekcji, panie Hebel. Ja wiem, że każdemu Niemcowi tak najlepiej. Usiądź więc, jak jesteś, i ja usiądę, bo mam do ciebie interes.

— Ja uniżenie przeprosiłem jaśnie wielmożny jenerał — rzekł Hebel na domysł — że tak zaprezentowałem się. Ale kiedy jaśnie wielmożny jenerał tyle łaskawy, że usiadał, to ja już będę tak zostawałem.

— Otóż tak to lubię. Tylko nie nazywaj mię jenerałem, bo jestem tylko dymisjonowanym pułkownikiem — mówił z uśmiechem nieznajomy. Gdy Hebel ukłonił się, usiadł i przysunął się, z uwagą słuchając, co mu gość jego powie, ten dodał: — Masz tu u siebie, panie Hebel, czeladnika, niejakiego Ignacego Zabużskiego, z którego podobno nie bardzo jesteś kontent.

Niemiec porwał się z miejsca i zawołał:

— Ja bardzo przeprosiłem pan pułkownik, ale to ktoś fałszywie donosił. Pan Ignacy Zabużski jest młody człowiek, który ja kochałem jak własny syn i szanowałem jak najpierwszego filaru w moim warsztacie! — I tu Hebel zaczął się rozwodzić z pochwałami Ignasia, wyliczał wszystkie jego przymioty, jego rozum, jego odwagę w przedsięwzięciu zawodu, którego się nie zawstydził, jego wytrwałość w znoszeniu pierwszych prób terminowania itd. Wszystkiego tego, co Hebel mówił z ogniem, nieznajomy słuchał z uśmiechem i w końcu rzekł filuternie:

— Wiedziałem ja o tym dobrze, panie Hebel; chciałem się tylko przekonać, czy tak jest istotnie i czy ty, jako Niemiec, oddajesz sprawiedliwość szlachcicowi polskiemu. Ale ponieważ widzę, że tak gorąco go bronisz, tym więcej się cieszę i tym więcej szacuję was obu — i to mówiąc podał rękę Niemcowi, którą ten potrząsł śmiejąc się z ukontentowania i wołając: — Ją! ja! — Po kilku jeszcze innych zapytaniach tyczących się Ignasia, dodał nieznajomy:

— Chciałbym u ciebie co kupić, panie Hebel, ale koniecznie coś takiego, co wykończył ten twój ulubiony czeladnik, abym miał przed oczami dowód jego biegłości.

— Jeżeli pan pułkownik był łaskawy pofatygować się na górę do mój magazyn — rzekł Hebel powstając i biorąc klucze — to ja będę pokazać parę roboty, które on wykonywał, a co są prawdziwy majsterwerk, jakiego żaden tu w Warszawie czeladnik nie był w stanie zrobić lepszy, a nawet taki.

— Służę ci, panie Hebel — rzekł nieznajomy i poszli oba do magazynu. Tam na najpełniejszym miejscu stały obok siebie dwie roboty Ignasia, owa kanapka, którąśmy wyżej opisali, i biurko damskie, palisandrowe, bez zbytku ozdób wyrzynanych, gładkie, proste formą, ale tak kształtne, piękne i tak wykończone, że nieznajomy nie mógł się od niego oderwać i winszował majstrowi, który takiego ucznia ukształcił.

— Jego własna głowa i ochota dopomagał mu więcej jak ja — odpowiedział Hebel na komplimenta, które jednak z radością przyjął. Nieznajomy zapytał o cenę obu tych sztuk. Hebel pokazał mu na jednej i na drugiej przyczepione karteczki, na których była cena, na biurku dość umiarkowana, na kanapie bardzo wysoka, która właśnie dlatego, chociaż licznych miała amatorów, dotąd sprzedaną nie była i jako ozdoba magazynu dotąd tam stała. Nieznajomy nie zrobił żadnej uwagi, wydobył gruby pugilares i za obie sztuki zapłacił.

— Obaczymy się, panie Hebel, i to nieraz — dodał, oglądając się po pięknym i bogatym zbiorze ładnych mebli. — Później obejrzę lepiej twój magazyn i zapewne co kupię. A teraz każ te dwie blaszki przybić delikatnie na meblach, które nabyłem, tę na kanapce, a tę na biurku, i rzeczy te każ zanieść za mną.

Blaszki, które oddał Heblowi, były srebrne, z przygotowanymi z tyłu sztyfcikami, a z wierzchu złocone. Na jednej, przeznaczonej do kanapki, był napis: „Julii Jelewskiej podarunek od Pawła J."; na drugiej zaś, co miała być przy biurku, było: „Paulinie z Jelewskich Kańskiej dar od Pawła J."

Hebel zaraz zawołał zręcznego chłopaka z młoteczkiem; a gdy napisy w miejscach przez nieznajomego wskazanych i tak, aby meblów nie zepsuły, przybite zostały, podał rękę Niemcowi i rzekł:

— Dziękuję ci, panie Hebel. Dobry z ciebie majster i dobry przyjaciel.

Hebel ucieszony, potrząsał śmiejąc się podaną sobie rękę i zapytał:

— Czy pan pułkownik pozwalałeś, żeby ja powiedziałem panie Ignacy, co się tu zrobiło?

— Nie trzeba — odpowiedział pułkownik — przyślij go tylko za pół godziny, pod jakim bądź pretekstem, niby po jaki obstalunek, do Hotelu Saskiego pod numer pierwszy.

— Aha! — rzekł Hebel domyślnie — teraz ja już zrozumiałem, ale nie bardzo.

— Wierzę — odpowiedział nieznajomy. I gdy meble zniesione, ustawione na tragi i starannie były okryte, poszedł za niosącymi je chłopakami.

W pół godziny potem, Hebel zawołał do siebie Ignasia i rzekł mu z jakąś tajemniczą miną, która młodego człowieka zastanowiła.

— Mój panie Ignacy, proszę pofatygowałeś się zaraz do Hotelu Saskiego. Tam stoi pod numer pierwszy jeden pułkownik, który potrzebował zrobić jakiś obstalunek. Rzucaj więc robota, pan Ignacy, i idź prenko. Ale jeszcze poczekaj. Wprzód będziemy się porachować. Sprzedawałem dzisiaj biurko, co pan Ignacy zrobiłeś, i twój geselsztik. No, minie trochę żal, że ta piękna sztuka wyszedł z mój magazyn, ale ten pan, co kanapka kupował, napierał się bardzo i zapłacił, co chciałem. Mój koszt na materiału był taki, i to się mnie należy, a reszta to twój pieniądz, pan Ignacy, który sprawiedliwie zarabiałeś.

I pokazawszy mu rachuneczek, oddał kilkadziesiąt rubli przewyżki, które mu przeznaczył. Ignaś nie chciał z początku przyjąć, ale gdy Hebel nalegał, a nawet okazał, że mu to przykro, wdzięczny młodzieniec ścisnął rękę uczciwego Niemca, wziął pieniądze i pobiegł na Krakowskie Przedmieście.

Tymczasem pod numerem pierwszym przechadzał się nieznajomy i niecierpliwie widać bohatera naszego wyglądał. Pokój ten był niezwykle przybrany. Na biurku leżały papiery i listy i stały jakieś nietutejsze kufereczki i szkatułki; na okrągłym stole, który stał na środku; były bogate pistolety, jakiś turecki sztuciec, zwyczajny pałasz, a przy nim szaszka kirgiska i kindżał; na kanapie oprócz wojskowego płaszcza była burka połyskująca delikatnym włosem i czapka takimże włosem spadającym okolona; dalej stały cybuchy wysokie z wielkimi bursztynami, dalej walizy od powozu. Łóżko zasłane było kołdrą materialną, w jaskrawe pasy i widocznie wschodniego wyrobu, a przed łóżkiem leżał mały perski dywanik, dziwnie piękny. Obok łóżka stał stolik, aksamitnym, perskim nakryciem osłonięty, a na nim zwierciadło i rozmaite srebrne przybory do golenia się i toalety, wszystkie obce nam formą, gustem i wyrobieniem.

Gdy Ignaś wszedł i rzucił okiem na to wszystko, co tam rozłożone było, pewnym był, że to człowiek zamożny i że przybywa ze Wschodu, a najpewniej z Kaukazu. Już więc gotował się odezwać się do niego po rosyjsku, gdy nieznajomy, który na niego patrzył przez chwilę, rzekł z uśmiechem:

— Chodź no tu bliżej, kochany chłopcze, chodź! A nie wytrzeszczaj tak na mnie oczów. Poznamy się zaraz lepiej.

W rzeczy samej, Ignasia zadziwiło i to odezwanie się, a więcej jeszcze ta okoliczność, że przypatrzywszy się lepiej, przypomniał sobie, iż wczoraj przed wieczorem tego samego oficera widział pod murem kościoła pijarskiego, gdzie stał oparty o ścianę i patrzył z dziwnym zajęciem na trzecie piętro tego domu, gdzie Paulinka i Julka mieszkały. Nieznajomy dodał zbliżając się:

— Ale chodźże, panie stolarzu, widziałem już twoją robotę i drogo ją zapłaciłem. Ucieszysz się, jak się dowiesz, dla kogo nabyta. A teraz uściskaj mię, bo patrzę na ciebie z serdeczną radością i powiadam ci, żem nikogo w życiu więcej nie pokochał, jak ciebie, gdym poznał twoje serce i dowiedział się, czym byłeś dla sierot, o które niegodziwy ojciec nie dbał, a które nieszczęśliwa matka opuścić musiała.

Ignaś, odurzony i nie wiedzący, co myśleć, przybliżył się, a pułkownik wziął go w swoje objęcie, silnie przycisnął do piersi i z uczuciem ojcowskim całował. Potem, trzymając go za ręce i przypatrując się pięknemu młodzieńcowi, którego twarzy wzruszenie i zadziwienie dodawało wyrazu, rzekł z uśmiechem i ze łzą w oku:

— Ale diable z ciebie ładny chłopiec! Musi cię Julka bardzo kochać? Przyznaj no się.

— Lecz na miłość boską, któż pan jesteś? — zawołał Ignaś, patrząc mu w oczy.

— Tobie to mogę od razu powiedzieć — rzekł pułkownik. — Tyś mężczyzna i nie zlękniesz się tego, który przychodzi z tamtego świata, żeby ci pobłogosławić. Jestem ojciec twojej Julki, Ignasiu!

— Pan Paweł Jelewski! — krzyknął Ignaś padając do nóg jego.

— Ja sam, mój chłopcze — rzekł pan Paweł — teraz niby to twój wujaszek, a wkrótce twój ojciec, wdzięczny i kochający. — I podniósł go, jeszcze raz uściskał i posadziwszy koło siebie, wziął jego rękę i dodał: — No, z tobą było mi nietrudno. Ale jak zrobimy z kobietami, żeby się mnie nie przelękły jak upiora. Wyobraź sobie, przyjechałem tu jeszcze wczoraj z Sa~ wina, gdziem się od księdza Macieja o wszystkim dowiedział i listy twoje odczytał. Całe poobiedzie wczoraj i dziś rano chodzę jak potępieniec i sam nie wiem, co począć i jak przed nimi stanąć, jak nazwać się, żeby ich nie przestraszyć. Wczoraj ze dwie godziny chodziłem po Świętojańskiej ulicy, to stałem pod murem kościoła pijarskiego, jak żebrak zaglądając do ich okien i czekając, czy nie wyjdą, a byłbym je poznał po piękności i podobieństwie do siebie. Ale gdzie tam, siedziały jak zamurowane. Dziś wykoncypowałem co innego. Oto niedawno posłałem im podarunki i właśnie twoją robotę, mój chłopcze, z napisem dla każdej. Dodałem tylko, że to od Pawła J., żeby je trochę przygotować, uprzedzić i oswoić z tym imieniem, które pewnie kochają, choć na to nie zasłużyłem. Muszą się zapewne teraz domyślać, w głowę zachodzić, co to za pan Paweł, i może serce im powie, że to nie kto inny, tylko ojciec, który nie wiedział o ich egzystencji i dopuścił, że w biedzie i w pracy wyrastały, kiedy on opływał w dostatki. Pomyśl no, chłopcze, jakby to zrobić, bo już nie wytrzymam dłużej i chciałbym obaczyć te śliczne twarzyczki, które tylko wyobrażam sobie i od tygodnia w myś]i mej noszę.

Ignaś poradził, żeby iść zaraz; że on wejdzie pierwszy, że w tej chwili, kiedy one domyślają się i dochodzą, co to za pan Paweł, który je obdarza, nietrudno będzie dać im do zrozumienia, że nie zawsze umierają ci, których ludzie umorzą, że takie fałszywe wieści rozchodzą się często, zwłaszcza o żołnierzach w dalekich stronach wojujących; że on już dawno słyszał, że ojciec żyje, tylko nic im nie mówił, żeby ich nie drażnić nadzieją szczęścia, które mogło się nie ziścić. Że gdy będą dostatecznie przygotowane, wtedy ojciec wejdzie i rzecz się skończy zapewne nie bez łez, ale bez niebezpieczeństwa.

— Jesteś chłopak roztropny i nie tylko z ciebie dobry stolarz, ale i do rady niezły. Tak więc zróbmy — rzekł pan Paweł i wziąwszy z biurka list, dodał — a masz tu jeszcze list księdza Macieja, który cię uwiadomi, jakeśmy się sobie przypomnieli . i skąd dowiedziałem się o wszystkich tych szczegółach, co cię tak zadziwiły. Przeczytasz go sobie później, a teraz pójdźmy w imię boże.

I pan Paweł przeżegnał się, pocałował jeszcze raz Ignasia w głowę i poszli.

Paulinka i Julka zadziwiły się niezmiernie, gdy obaczyły przed sobą tak piękne podarunki i napis od osoby, której nie znały. Podziwienie to było tym większe, gdy chłopcy, nauczeni przez pana Pawła, który stał na ulicy i na nich czekał z tryngeltem, na żadne zapytania, skąd i od kogo to, odpowiadać nie chcieli, tylko ustawiwszy meble, gdzie im kazano, śmiejąc się uciekli. Łamały więc sobie głowę, co by to mogło znaczyć, co to za pan Paweł J., a tymczasem każda z ukontentowaniem przypatrywała się swemu sprzętowi i złoconej tabliczce, która wyraźnie mówiła, że to jej własność. Julka siadała na swojej kanapce i myślała, jak to tak dobrze i wygodnie; Paulinka próbowała zamków, odsuwała szufladki i dziwiąc się, jak wszystko . idzie jak po maśle, myślała, co ona tam schowa i do kogo na tak pięknym biurku pisywać będzie, kiedy na świecie jest tylko jeden mąż i Ignaś, do których by pisywać mogła, a ci oba są dzięki Bogu na miejscu. Nagle Paulinka zastanowiła się i rzekła:

— Julciu! już wiem. To Ignaś nam przysłał i to on tego pana Pawła wykomponował. Toż go wyłaję! jak można takie drogie robić prezenta! Musiał mu, prawda, Hebel, taniej ustąpić niż komu innemu, bo to pewnie on sam robił, ale zawsze to nie ma sensu. Toż taka kanapka musi najmniej kosztować ze dwadzieścia dukatów, a biurko z piętnaście albo i więcej, bo prześliczne.

— Roi ci się — odpowiedziała Julka — właśnie Ignaś, który ma teraz tyle zmartwienia, że Eugeniusz wlazł między Żydów, myślałby o prezentach.

— Ale przypatrz no się dobrze swojej kanapce — mówiła Paulinka — czy przypominasz sobie tę sztukę czeladniczą, którą Ignaś zrobił i której rysunek nam pokazywał.

— A prawda — rzekła Julka przypatrując się — przypominam sobie, że to to samo. A jak wyrobione! — i zaczęła oglądać z ukontentowaniem wszystkie szczegóły, a rzuciwszy znowu okiem na tabliczkę, dodała: — Jednak, co znaczy ten pan Paweł, a do tego jeszcze Paweł J. Gdybym nie wiedziała, że ojciec nasz już dawno w grobie, to bym pomyślała, że to Paweł Jelewski.

— Ach, to być nie może, nie, nie — rzekła Paulinka smutno — już i mnie to przychodziło do głowy, alem się nie śmiała odezwać z rzeczą, która żadnego nie ma podobieństwa.

I obie usiadły na kanapce i zadumały się. Wtedy wszedł Ignaś i Kański. Obadwa byli wzruszeni i weseli; na twarzy jednego i drugiego widać było, że mają jakąś szczęśliwą wiadomość. Kański bowiem wiedział już o wszystkim. Wracając z biura, spotkał on Ignasia i pułkownika przy samych drzwiach kamienicy. Tam Ignaś zarekomendował przyjaciela. Pan Paweł zięcia swego serdecznie uściskał, kazał mu milczeć, tę radość zbyteczną, jaką Kański uczuł, utaić i iść naprzód z Ignasiem. Skoro ich kobiety postrzegły, poskoczyły do nich obie i obie opowiadać zaczęły razem, co się stało. Paulinka dodała:

— Wszak to twoja robota, Ignasiu, prawda?

— Prawda, siostrzyczko! — mówił Ignaś uśmiechając się.

— Wszak to ty przysłałeś nam te podarunki — mówiła znowu Paulinka — i to ciebie trzeba za to wyłajać, że nam takie drogie rzeczy przysyłasz, czy nieprawda?

— Nieprawda, siostrzyczko — rzekł Ignaś śmiejąc się — na złotej tabliczce napisano, od kogo to macie.

— Tak — rzekła Julka — wykomponowałeś sobie jakiegoś pana Pawła J., który nie egzystuje.

— Nie myślałem o tym, moja droga Julciu — rzekł Ignaś biorąc jej rączkę i do ust przyciskając.

— Ale z oczu ci patrzy, że wiesz" od kogo to. Powiedz — mówiła tonem rozkazu kochanka.

— Oni wiedzą — zawołała Paulinka. — I Olesiowi to samo z oczu patrzy. Powiedz, mój Olesiu — dodała tonem prośby żona.

— Czyż wam nic na myśl nie przychodzi? — odpowiedzieli oba jednocześnie.

— Ach, Boże mój! — mówiła Julka — nam takie rzeczy na myśl przychodzą, które nie podobne. Bóg nie dałby nam tyle szczęścia.

— Czemu? — rzekł Ignaś serio — Bóg miłosierny, a wy cierpiałyście po chrześcijańsku.

— Ignasiu! jak ty to mówisz? — rzekły obie, a Julka dodała — Paweł J.! Tak, to może być Paweł Jelewski, to imię i nazwisko naszego ojca; ależ nasz ojciec umarł.

Tu Ignaś zaczął zwolna i stopniami, perswadować, że może żyje; dowodził im, według ułożonego programatu, że to bardzo być może, że się takie rzeczy zdarzają, że on już o tym słyszał, i coraz silniej, coraz wyraźniej dawał im do zrozumienia, że tak jest istotnie. Paulinka i Julka, trzymając się siebie tak, jak się zapewne w żywocie matki trzymały, słuchały go drżąc i coraz mocniej wierząc jego słowom. Gdy skończył, Paulinka zawołała:

— O Boże! gdyby to była prawda! Ale ty nas zwodzisz.

— Nie, Paulinko! — rzekła Julka — musi to coś być, kiedy Ignaś tak mówi. On by nas nie zwodził i nie rozdrażniałby na próżno naszego serca. Powiedz więc, braciszku, tak lub nie? — dodała z determinacją.

— A gdybym powiedział: tak! Będziecież miały rozum? — rzekł Ignaś.

— O pewnie, pewnie — zawołały obie. — Upadniemy mu do nóg spokojnie i to wielkie szczęście zniesiemy tak, jakeśmy znosiły wielką niedolą. Ale nie męczcie nas! — dodała Julka.

— Pamiętajcież — rzekli oba, i Kański przystąpił do drzwi, otworzył je i wszedł pułkownik. Z początku przestraszone, stanęły jak wryte, patrzały długo, własnym nie dowierzając oczom; ale gdy pan Paweł przystąpił, wyciągnął do nich ręce, gdy postrzegły w łagodnej twarzy jego wyraz miłości, i łzy spływające po jego policzkach, żywych i zdrowych, krzyknęły obie i padły w jego objęcia.

I w pół godziny potem siedział pan Paweł na kanapce, na jego kolanach stał dwuletni chłopczyk, rumiany jak wiśnia, i szarpał za krzyże wiszące na szyi dziadka; przy nim klęczały obie córki, patrząc mu w oczy i odpowiadając razem na jego zapytania, z boku zaś kanapki stali oba przyjaciele, przyszli szwagrowie, i na ten obrazek, godny Greuza, z rozrzewnieniem poglądali.

Historia pana Pawła taka. Po napisaniu w Chełmie listu do żony, który znamy, po oddaniu na rzecz kredytorów, takichże szulerów jak on, reszty majątku, który posiadał koło Sawina, po złożeniu administracji tegoż majątku w ręku stryjecznych braci, o których uczciwości nie wątpił, i wzięciu od nich kilkunastu tysięcy na drogę, ruszył ów hulaka, ż szaloną głową, bez obyczajów, ale z najlepszym sercem, w świat za oczy, żeby jak najdalej uciec od żony, która go przywiązaniem swym męczyła, a której cierpieć nie mógł.

Tak pędząc, gdzie go oczy niosły, nie oparł się aż w Stawropolu, stolicy przedkaukaskiego kraju, gdzie zastał pułk huzarów, który do Tyflisu dążył. Pułk ten podobał mu się; wstąpił więc do niego jako junkier i z nowymi kolegami swymi ruszył za Kaukaz. Wkrótce jako szlachcic mający trochę grosza, jako człowiek wesoły, niegłupi i otarty z formami wyższego świata, dał się poznać młodym oficerom i u niektórych z nich zyskał życzliwość i protekcję. Szczególniej był tam jeden, książę Sergiusz S., syn nadzwyczajnie bogatego ojca, mającego w saratowskiej guberni niezmierne dobra, który podobał sobie bardzo młodego Polaka i miał go ustawicznie przy sobie. Służyli oni w tym samym szwadronie; książę ów był także młody, niedawno został oficerem, podobnego był usposobienia, podobnej skłonności do utracjuszostwa i karteczek, i tak przylgnął do pana Pawła, że po kilku miesiącach stał się jego nieodłącznym i serdecznym przyjacielem. Doskonale więc było panu Pawłowi w pułku, tym bardziej że wszędzie stał z księciem Sergiuszem i żył jego kosztem, i że książę ten, jako przyszły dziedzic ogromnych dóbr, miał wielkie względy u jenerała, komenderującego tym oddziałem, który miał dorastającą i ładną córkę.

Głaskał więc jenerał panicza, którego rad by był wkrótce widzieć swym zięciem, a przez niego łaskaw był i ma junkra Polaka, który zresztą zasługiwał na względy akuratnością w służbie i przytomnością umysłu w każdym zdarzeniu. Po kilku utarczkach z góralami pan Paweł odznaczył się rzeczywiście i w półtora roku już był oficerem. Książę Sergiusz uprosił jenerała, że został w tym samym szwadronie, a tak Kastor i Polluks, jak ich w pułku nazywano, byli i nadal nieodłączni i ciągle ich widziano razem. Przyjaźń ta ich utrwaliła się jeszcze i przez to, że pan Paweł, widząc skłonność księcia do kart, a wiedząc z doświadczenia, jak jest zgubną, mając przy tym wielką praktykę, jakim sposobem ludzie tego rzemiosła korzystają z gorączki zapalających się młodzieńców, nie tylko, że sam grać przestał, ale czuwając nad przyjacielem, powstrzymywał go, z narażeniem się na jego gniew odciągał, a raz nawet pojedynek odbył z jednym z oficerów, którego przekonał, że nie grał uczciwie i z zapału namiętnego panicza korzystał. Oddał mu więc książę Sergiusz szafunek swoich pieniędzy, którymi pan Paweł jak najsumienniej administrował, i obowiązał się słowem honoru, że ani kopiejki więcej nie postawi, tylko tyle, ile mu taki opiekuńczy przyjaciel przegrać pozwoli.

Takie postępowanie hulace naszemu, który w tej twardej szkole i wśród niebezpieczeństw opamiętawszy się, przez przyjaźń wyszedł na porządnego człowieka, zjednało nieograniczoną ufność młodego magnata; a gdy jeszcze w jednym niespodziewanym napadzie górali pan Paweł, nie szczędząc krwi i życia, wyrwał go już związanego z rąk najezdników, książę przysiągł mu, że póki żyć będzie, nikt wyżej w jego sercu i ufności nie stanie. Za ten czyn bohaterski, który jenerałowi komenderującemu ocalił przyszłego zięcia, pan Paweł został porucznikiem, otrzymał krzyż i odtąd co roku prawie odbierał awanse i znakami honorowymi był ozdabiany.

W tym czasie zdarzyło się, że w jednej znaczniejszej potyczce, pan Paweł ugodzony kulą upadł z konia, że oddział, w którym walczył, musiał na czas ustąpić z placu przed przemagającą siłą i rannych swoich zabrać nie mógł. Widzieli więc i oficerowie, i żołnierze pana Pawła upadającego, i stąd nastąpiła ta pewność, że zginął. Książę Sergiusz był w rozpaczy i cały korpus oficerów płakał nad zgonem tak walecznego, tak kochanego od wszystkich dobrego kolegi. W tej liczbie był jeden Polak, który znał stosunki rodzinne pana Pawła, sam miał rodziców w Hrubieszowskiem, napisał do nich o tym fatalnym zdarzeniu i prosił, aby o zgonie jego krewnym, gdzieś koło miasteczka Sawina mieszkającym, donieśli. Tym sposobem doszła wiadomość o śmierci pana Pawła do Królestwa. Pan Piotr, który miał w tym interes, roztrąbił ją urzędowie, uwiadomił o tym żonę, i tak ugruntowała się ta wieść, której nikt nie sprawdzał, nikt nie odwołał, bo wspomniony oficer sam wkrótce zginął; niedoświadczona zaś, zbolała, zajęta dziećmi i utrzymaniem, kobieta, nie przedsięwzięła żadnych środków, aby stan swój wdowi ulegalizować, gdyż korzystać z niego wcale nie myślała.

W pół roku potem więzień jeden, wydostawszy się od górali, przyniósł księciu Sergiuszowi karteczkę od pana Pawła, że był tylko ranny i oszołomiony, że go nieprzyjaciele z placu unieśli dla okupu, że się wyleczył, zdrów i czeka ratunku i wyzwolenia. Książę Sergiusz posłał natychmiast okup i pan Paweł z wielką radością przyjaciela i kolegów znowu do pułku powrócił. Gdy po ustawicznych walkach oba już byli majorami i każdy z nich, ozdobiony niejednym krzyżem, komenderował dywizjonem — ojciec księcia Sergiusza umarł, i oba przyjaciele do saratowskiej guberni pojechali.

Nowy dziedzic, już wówczas żonaty, rozpatrzywszy się, jak złą była administracja jego majątku, ufając bez granic panu Pawłowi, uprosił go, że porzuci służbę i zajmie się jego ogromnych dóbr zarządem; przyrzekł mu przy tym, że wyrobi to za pośrednictwem teścia, że mu służba i awanse liczyć się będą. Pan Paweł dał się skłonić, wrócił jeszcze do pułku, potem, wziąwszy urlop nieograniczony, umocniony najzupełniejszą plenipotencją i serdecznym przyjaciela zaufaniem, udał się do saratowskiej guberni. Tam miał sobie naznaczoną wielką pensję i przez lat dziesięć tego nowego zajęcia, podwoiwszy prawie dochody przyjaciela sumiennym gospodarowaniem w tych ziemiach obfitych, przerżniętych Wołgą i niewyczerpane mających resursa, żył jak pan w wygodach i dostatku, co roku znaczne od księcia odbierał podarunki, a mając jeszcze przy tym najuczciwsze dochody, które w niczym pryncypałowi jego ujmy nie czyniły, przyszedł do znacznej fortuny.

Powiększyła się ona jeszcze przed rokiem. Gdy książę Sergiusz, który już był jenerałem, w powrocie swym z Petersburga dobra swe odwiedził, pan Paweł, już wówczas podpułkownik, oprócz zwykłej intraty, jaką mu na każde zażądanie posyłał, oddał mu jeszcze w baletach bankowych, dwakroć sto tysięcy rubli, oszczędzonych przez lat kilka. Wtedy książę, otrzymawszy tak niespodziewany a tak wielki kapitał, uściskał serdecznie sumiennego rządcę i darował mu jeden z biletów, sześćdziesiąt tysięcy rubli wynoszący. Takim sposobem, pan Paweł stał się jednym z owych zaginionych krewnych, o których nikt z familii nie dopytuje się, gdy są ubodzy, nikt nie dba, czy żyją, czy umarli, a których wszyscy dopiero wtedy niezmiernie kochać zaczynają, gdy z nabitą szkatułą jawią się niespodziewanie i z dalekich stron powróciwszy z pełnymi wymianami, dają nadzieję obfitego i żadnej pracy nie kosztującego udoju.

W pół roku po tym ostatnim widzeniu się przyjaciół, książę Sergiusz umarł. Długo opłakiwał pan Paweł zacnego kolegę, z którym przebył tyle chwil złych i dobrych, którego przyjaźni przypisywał swoje podniesienie się z upadku i tak świetne wykierowanie się na świecie. Ale wkrótce postrzegłszy, że w żonie jego nie obudzą takiej samej ufności, jaką miał w mim zmarły, zatęskniwszy przy tym do kraju i pragnąc zakończyć dni swoje na tej ziemi, którą z pobudek tak lekkomyślnych, a nawet grzesznych opuścił, zdał zarząd dóbr osobie na żądanie jego przez księżnę przysłanej i do dymisji się podał. Skoro ją otrzymał z rangą pułkownika i z mundurem, zabrał się z całym swym mieniem, które miał w gotowiźnie i w biletach bankowych, i do kraju powrócił.

Chociaż pan Paweł, wyjeżdżając na zawsze, przyznał mające się narodzić dziecię i o uczciwości żony swej był przekonany, nie wierząc jednak w jej brzemienność i mając to za fortel, aby go przy sobie zatrzymała, miał z tego względu spokojne sumienie i żadnych trosk i tęsknot rodzicielskich nie doznawał. Nie odzywał się więc do nikogo przez cały czas swego pobytu za Kaukazem i nad Wołgą, nie dawał znaku życia, mianowicie z tego powodu, aby żona, przed którą uciekł, trafiwszy na ślad, gdzie się znajduje, nie wynalazła go i znowu nie rzuciła mu się na szyję. Chociaż więc nie wiedział o tym, że go mają za umarłego, kontent, że żadna z kraju o niego nie przychodzi kwestia, sądził, że o nim wszyscy zapomnieli. Wszystko więc to, co się tu działo, było mu zupełnie niewiadomym. W Chełmie dopiero dowiedział się, że bracia jego żyją. Przybył więc do Sawina w tej nadziei, że wioskę swą odbierze, że spłaci to, co by jeszcze na niej ciężyło, i w tym miejscu, gdzie się urodził, przeprosiwszy żonę, jeśli żyje, i sprowadziwszy ją do siebie, w dostatku i pokoju dalszy żywot prowadzić będzie wśród swoich.

Ale w Sawinie, zajechawszy na nocleg do tej karczmy, o której wspomnieliśmy na początku naszego opowiadania i która równie teraz, jak i dawniej, wabiła zawsze do siebie pana Błażeja, wyszedł przez sień jeszcze za dnia i z zajęciem, które każdy pojmie, przypatrywał się miasteczku, które znał tak dobrze, tym dworkom, które się zasunęły w ziemię, tym lipom cmentarza, pod którymi biegał nieraz i trzaskał z biczyka, i temu kościołowi, gdzie rodzice jego brali ślub i gdzie on niegdyś klęczał pobożnie i modlił się, póki go świat nie zepsuł. To zajęcie podróżnego, który zdawał się z dalekich stron przybywać, postrzegł propinator i organista, dobrzy przyjaciele, którzy tamże na ławeczce siedzieli. Zbliżyli się tedy do pana Pawła, który chcąc bliższych o krewnych swych zasięgnąć wiadomości, wdał się z nimi w rozmowę, nie wydając się, kto jest i dlaczego się rozpytuje. Wtedy to dowiedział się naprzód o sobie, że już dawno nie żyje; potem, że wioska jego zaraz po jego śmierci przez subhastację sprzedana, że ją nabył niby jakiś podstawiony przez pana Piotra Jelewskiego adwokat, od którego ten ją odkupił i dziś posiada; że pan Piotr w długach, choć udaje pana, i czyha tylko na spadek po panu Marcinie, który skąpy tak, że się zagładzą, choć, jak mówią, ma krocie; że obu tych panów nie bardzo ludzie szanują, a jacy oni są, to pokazuje się stąd, że pan Sebastian umierając, nie rodzonych wujów, ale obcego człowieka naznaczył opiekunem swego mająteczku i swoich dzieci, o które ci panowie nie dbają wcale.

Słysząc to wszystko, pan Paweł jakoś zasępił się i wszystkie te stosunki rodzinne, których tak pragnął dojeżdżając, które sobie wyobrażał w tak ujmujących kolorach, wcale mu się inaczej wydały. Chcąc zaś gruntowniejszej w tym wszystkim zasięgnąć wiadomości i dowiedziawszy się, że proboszczem jest ten sam ksiądz Maciej Zielenkowski, z którym się przed wyjazdem swym poznał, udał się zaraz do zacnego staruszka i zastawszy go pod lipami, nazwał się bez ceremonii i dawnej się znajomości przypomniał.

Ksiądz Maciej struchlał na razie, widząc przed sobą gościa z tamtego świata i własnym oczom wierzyć nie chciał; ale gdy się przekonał, że to ten sam, za którego duszę solenne odprawił nabożeństwo, a który tymczasem zdrów i żywy, Ucieszył się tym bardziej, że był w wielkim kłopocie, jak rozpocząć działanie z takimi ludźmi, jak panowie Jelewscy, o tę pozostałość z majątku pana Pawła, którą wyjeżdżając, mającemu się narodzić dziecku swemu przekazał. Właśnie bowiem przed dwoma dniami ksiądz Maciej odebrał od Ignasia list, przy którym były metryki Paulinki i Julki, akt ich ojca, przesłany żonie przed wyjazdem, i list pana Pawła do niej. W liście swym Ignaś prosił zacnego opiekuna, aby wyrozumiał jego wujów, czyby dobrowolnie i zgodnie sprawy tej załatwić nie można, aby mu poradził, czy lepiej dać pokój i wyrzec się tego; co trudno będzie wydobyć, czy rozpocząć z nimi proces w interesie córek pana Pawła, dziś już pełnoletnich i które właśnie jako bliźnięta, są owym dzieckiem, które pan Paweł przyznał i któremu pozostałość z majątku swego, po dojściu do pełnoletności przekazał.

Łatwo sobie wyobrazić, jakich uczuć doznał pan Paweł, gdy się dowiedział, że jest nie tylko ojcem dwóch ślicznych córek, ale że jedna z nich już go obdarzyła wnukiem; że żona jego nie żyje; że ona i dzieci te z jego winy żyły w niedostatku i z pracy rąk; że bracia, którym zaufał, a szczególniej pan Piotr, postąpili z nim i z nią jak szachraje i oszusty; że jedyną nadzieją dzieci jego jest miłość dwóch młodych ludzi, którzy także w pocie czoła na chleb powszedni zarabiają. Ksiądz Maciej, widząc jego żal i radość, wdzięczność dla Ignasia i oburzenie przeciw braciom, pokazał mu jeszcze dawniejsze listy swego faworyta i objaśnił go, jak w tym wielkim nieszczęściu, kiedy matka ich straciła ostatek fortuny i nareszcie umarła, on tylko był opiekunem tych sierot i wszystko, co miał, im oddawszy, sam został rzemieślnikiem, aby one tylko miały więcej i aby mógł tym pewniej przyszłość ich zabezpieczyć.

Pan Paweł całą noc oka nie zmrużył, tak dalece te wszystkie nowiny przewróciły jego myśli i serce. Ale ponieważ strata majątku była dla człowieka tak bogatego rzeczą drobną, a radość, że ma piękne i cnotliwe córki, że zbierał nie dla dalekich krewnych, ale dla własnych dzieci, wśród których żyć będzie i których życie osłodzi, była niezmierną; wpadł więc w najlepszy humor i choć serce jego rwało się do Warszawy, postanowił jednak wprzód odwiedzieć swych braci i przypatrzyć się, jakie też zrobią miny, gdy go nagle przed sobą obaczą. A że był z natury wesoły i trochę figlarz, zaraz więc nazajutrz ubrał się w wytarty kamlotowy surdut z czarnym kołnierzem i czerwoną wypustką, odział się starym płaszczem wojskowym, najął sobie u mieszczanina w Sawinie bryczeczkę i parę koników i jako odstawny praporszczyk, bez pensji i kawałka chleba, zajechał przed dwór pana Piotra.

Nie będziemy opisywać sceny poznania, podziwienia, krzywienia się pana Piotra i jego rodziny, rozmaitych wymówek i przymówek, jakie sobie nawzajem robiono. Dosyć będzie powiedzieć, że pan Piotr nagadał się niemało, ile z własnego stracił na tej administracji, ile włożył na ulepszenia budynków i poprawę gospodarstwa, ile go to jeszcze kosztowało gotowizny, nim przyszło do jakiego takiego ocenienia tej wioszczyzny, aby kredytorowie, których płochość jego namnożyła, nie pospadali całkowicie i przynajmniej choć trzecią część swych kapitałów, nie mówiąc już o procentach, poodbierali. Pan Paweł słuchał tego wszystkiego z pokorną miną, stojąc, bo go nawet nie poproszono, żeby usiadł, i żądał, gdy już rzeczy zmienić się nie mogą, żeby mu choć dali przytułek u siebie i kawałek, chleba; że przestanie na jakiej takiej stancyjce, choćby na folwarku, chodzić będzie w sukniach, które pan Piotr już znosił; a jeżeli już nie będzie ich łaska, aby go przypuścili do swego stołu, to żeby mu nie żałowali łyżki strawy, choć w tym kąciku, jaki mu naznaczą, bo on nie ma z czego żyć, nie wie, gdzie się podziać, i ostatnie kopiejki, jakie miał, wydał na drogę.

Wtedy pan Piotr, chodząc po pokoju wielkimi krokami, zaczął go moralizować i przypominać, do czego to doprowadza hultajstwo i brak sumienia, z jakim strwonił majątek i żonę porzucił. Pani Piotrowa zaczęła się rozwodzić z przycinkami, że ich dom nie jest przytułkiem dla tych, co nie umieli się szanować, że teraz za ciężkie są czasy na rezydentów, że oni ciasno mieszkają i nie mogą brać na siebie takiego ciężaru. Panna Ludgiera Jelewska, blondynka w lokach, trochę piegowata, rozwalona w fotelu, z francuską książką w ręku, dodała, że oni przywykli do dobrej kompanii, żeby to ich wstydziło w oczach ludzi wyższego towarzystwa, którzy u nich bywają, a pan Rupert, syn najstarszy pana Piotra, który miał napiętą już szóstą partię bogatą i z urodzeniem, nie żenując się wcale, jak to przyzwoita dla młodego obywatela mającego tak świetne widoki, po prostu powiedział obdartemu stryjaszkowi, że jak sobie kto ściele, tak śpi, że oni nie mogą psuć sobie losu bytnością u nich krewnego żebraka, którego by się wstydzili. Pani Piotrowa potwierdziła odezwanie się Ludzi i Rupcia, jak dzieci swe przez spieszczenie ich imion nazywała, a pan Piotr, nie dawszy bratu, którego okpił, ani szklanki wody w swym domu, pożegnał go z pańska i przytułku mu u siebie odmówił.

Poszedł więc pan Paweł i śmiejąc się w duchu, siadł na swoją bryczuszkę i pojechał do pana Marcina. Zastał on go na dziedzińcu w starym i podartym szlafroku, w pomiętej czapeczce na głowie, zbierającego trzaski i patyki, które gromadził w kupkę, aby je zanieść do kuchni i zgotować przy nich kartofle, które miał mieć na obiad. Był to człowiek stary, chudy i z wygłodzoną twarzą, wysoki i przygarbiony, patrzący podejrzliwie, jak na złodzieja, na każdego, co się do niego zbliżył.

Pan Marcin przeląkł się zmartwychwstałego brata swego jak upiora, zaczął się wymawiać, że się do tej administracji nie wtrącał, że to pan Piotr wszystko robił, że on mu wszystkich praw swych i zobowiązań ustąpił i że od wszystkiego umywa ręce. A gdy znowu pan Paweł prosił go, aby mu przy . najmniej dał u siebie przytułek i jakie takie wyżywienie, pan Marcin zatrząsł się na tę propozycję, utrzymując, że on sam tak ciasno mieszka i tak biednie żyje, żeby z nim żaden żebrak nie chciał razem mieszkać i jeść to, co on jada; a tuląc do siebie wiązkę łomaczków, które zebrał z dziedzińca, i obłamując własny swój płot, dodał drżąc, usuwając się ku domowi i mówiąc prędko, jakby w gorączce:

— Mówią, że ja mam wielkie pieniądze i duszę je; to nieprawda, nie mam wiele. Co to ja jaki Żyd, czy co, żebym miał wiele? Wiele, to jest tyle, ile jest gwiazd na niebie, a ja i setnej części tego nie mam. Trocha, co jest, to ledwie wystarcza. Albo to ja podatków nie opłacam, ludzi nie opłacam, albo sam nie potrzebuję? Ja potrzebuję także żyć, i Pan Bóg nie na to mnie stworzył, abym z głodu umarł. Pan Piotr chciałby, żebym jemu dawał na fumy pańskie, żeby jego córeczka miała się w co stroić, a synek żeby miał na karty i dziewki, i na latanie za bogatymi pannami. Zjedzą diabła, czy im co dam; nic nie dam, nic a nic, ani jemu, ani nikomu, bo ja sam potrzebuję. Pan Bóg by mię skarał, żebym tak rozrzucał Jego dary. I dlatego, że się oglądam na jutrzejszy dzień, żebym nie poszedł z torbami, to mię nazywają skąpcem i sknerą, dusigroszem i diabli wiedzą czym. Mówią, że śpię na baranich skórkach litera A, że dukaty i ruble czyszczę, myję i chowam, i pielęgnuję jak rodzone dzieci. Durnie! durnie! a choćby i tak było, czy to mi nie wolno kochać i pielęgnować tego, co mi się podoba i czegom nie ukradł ani pożyczył? Mogą inni lubić pałace, karety i kocze, anglizowane konie, obrazy i posągi, ogrody i metresy, i nikt im nie mówi ani słowa, i żaden łajdak z końca świata nie przyjdzie do nich i nie powie im: „Pomieść mię w swoim pałacu, daj mi swoje konie, podziel się ze mną swoją kochanką". A na mnie wygadują, plują na mnie, że ja lubię to, com zarobił krwawą pracą, co mam dla siebie, i każdy lizie do mnie, a daj, a pożycz, a podziel się ze mną. Jutro rano, jak rak świśnie, figa wszystkim żebrakom i utracjuszom. Otóż mam, mam, ale nie dam; otóż śpię na baranach, ale na swoich, otóż myję i chowam dukaty, bo dla mnie dukat piękniejszy niż czarne oczy najładniejszej kobiety; Upadam do nóg!

I wypowiedziawszy to z żywymi i odpowiednimi gestami, wszedł do sieni i drzwi za sobą zatrzasnął i zaryglował. Pan Paweł z politowaniem słuchał tych słów człowieka uderzonego pewnym rodzajem monomanii i który dla dogodzenia swemu amatorstwu skazał się na takie męczarnie. Więcej daleko uczuwszy wstrętu i pogardy dla rozrzutnika, któremu próżność i małpiarstwo odebrało sumienie, niż dla skąpca, który najwięcej sobie szkodził, z pewnym planem wrócił z wyprawy swej do Sawina.

Tam zaraz nazajutrz kazał odprawić żałobne nabożeństwo za umarłych, którzy mu byli drodzy, to jest za swych rodziców, za rodziców Ignasia, którego serdecznie pokochał, i za duszę żony, którą gorącą modlitwą chciał przebłagać. Dla kościoła zostawił fundusz na coroczny taki sam obchód, hojnie obdarzył wszystkich ubogich, których na nabożeństwo to zwołano; w oberży za te parę dni zapłacił suto, i to półimperiałami; w obecności oberżysty i pana Błażeja, którego także za jego trud sowicie wynagrodził, umyślnie mówił o swym bogactwie i niecenieniu pieniędzy; a gdy zdarzyło się jeszcze, że ktoś, mający w Sawinie rozstawne konie, czterema końmi pocztowymi z Chełma przyjechał, pan Paweł wziął te same konie, zapłacił pocztylionowi, ile chciał, dodawszy mu jeszcze rubla na piwo i ozdobiwszy się z ostentacją wszystkimi swymi orderami, pożegnał się czule z proboszczem i wśród zbiegu ludzi, przy odgłosie trąbki, wśród kłaniania się burmistrza i obecnych, wsiadł do otwartego kocza i pojechał na powrót do Chełma. Stamtąd już bez takiego hałasu, skromniej, ale dniem i nocą pośpieszył do Warszawy.

Celu swojego pan Paweł dopiął. Rumor ogromny rozszedł się po okolicy o jego zmartwychwstaniu, o jego przybyciu do kraju, o jego wielkim znaczeniu i niezmiernych bogactwach, jakie z sobą przywiózł. Burmistrz, oberżysta i pan Błażej duby smalone prawili każdemu, kto chciał słuchać, o jego randze co najmniej jenerałalejtnanta, o jego orderach, których i przerachować nie można, o jego półimperiałach, które rozrzucał jak groszaki. Wieść ta doszła prędko do pana Piotra i do pana Marcina, a jakie tam zrobiła wrażenie, to łatwo sobie wyobrazić.

Pan Marcin mniej się nią zalterował, bo rzeczywiście w krzywdzie brata mniejszy miał udział. To go tylko bolało, że nie szanuje tego, co ma, że rozrzuca tak płocho, i to jeszcze same półimperiały. „Głupi! głupi!" wołał on, chodząc po swym obdartym i brudnym pokoju. „Aj! jaki głupi! żebym to ja miał tyle".

Pan Piotr przestraszył się ogromnie i zmieszał tak fatalnym wypadkiem. Nie dowierzając wieści, poleciał co prędzej do Sawina. A gdy się przekonał, że tak jest istotnie, rozważając, że może mieć do czynienia z tak potężnym człowiekiem, i przypomniawszy, jak go przyjął i jak z propozycji jego nie umiał korzystać, rwał sobie włosy na głowie i wołał: „O ja osioł! osioł dardański!" Gdy wrócił do domu i wszystkie szczegóły opowiedział, wtedy znowu żona zmyła mu głowę, przypisując naturalnie wszystko złe jemu, jego nieprzenikliwości, jego brakowi przywiązania do brata; panna Ludgiera zakrzywiła noska i przycięła ojcu, że bodaj, czy jej nie zepsuł partię, bo pan Paweł wcale jeszcze nie stary i czerstwo wygląda, a pan Rupert, ruszywszy ramionami, dodał, że gdyby nie ojciec, byłby go wcale inaczej przyjął i miałby teraz o czym los swój ustalić. Wśród takich kłopotów zewnętrznych i domowych pan Piotr poszedł do głowy po rozum, siadł i napisał do pana Pawła list następujący:

„Najdroższy braciszku! Serdeczny mój i ukochany panie Pawle!

„Wielki z ciebie figlarz, to prawda, ale przyznaj, że trafiła kosa na kamień. Przyczaiłeś się i chciałeś mnie podejść; stara to sztuka, kochanku, ja wiedziałem już o wszystkim doskonale i jak ty udawałeś biedaka, tak ja udawałem zakamieniałość, choć serce w piersiach rwało się do ciebie i łzy cisnęły się do oczu, które po tylu latach wyglądania nareszcie cię obaczyły. Ale dosyć tej komedii. Przyjeżdżaj, najmilszy bracie, na łono krewnych, którzy ci otwierają swój dom, swoje ramiona i swoje serce. Po co masz gdzie indziej szukać wypoczynku po tylu trudach, kiedy tu znajdziesz wszystko. O! gdybyś wiedział, z jakim zapałem moja żona krząta się już, żeby ci przygotować najlepsze pokoje, jak Ludzia dobiera firanki, żeby słońce nie raziło twoich oczów, i kaprysi w wybraniu mebli, żeby twoje ciało, skołatane tylu bitwami i marszami, mogło wygodnie odpocząć; jak Rupcio sztyftuje ci kabriolet do spaceru i wierzchowego ujeżdża konia. Poczciwe dzieci! jak one cię wyglądają, a szczególniej Ludzia, która dziś spłakana przyszła do śniadania, boś jej się śnił takim, jakim dla wypróbowania serc naszych stanąłeś w naszym domu. Nie dręcz więc długo kochających cię z całej duszy, wyglądających całym sercem i mających cię przycisnąć do piersi, które nigdy nie przestawały za tobą tęsknić i wzdychać.

„Do widzenia więc, najmilszy figlarzu, bracie nasz najukochańszy!"

Z tym listem pan Piotr pobiegł do pana Marcina, zakomunikował mu go, a dodając, że w wspólnym ich interesie potrzeba jeszcze, aby pojechał do Warszawy i osobiście rozbroił brata, gdyby ten list nie zrobił skutku, prosił go o pożyczenie pieniędzy. Pan Marcin naturalnie pieniędzy nie dał, panu Piotrowi dał poznać, żeby sobie robił, co chce, że jego to nie obchodzi, a gdy pan Piotr odjechał z kwitkiem, napisał do pana Pawła list następujący:

„Panie Pawle!

„Nie przepraszam cię, żem cię tak przyjął, bo ja wszystkich tak przyjmuję, kiedy kto chce mi co wydrzeć. Już to tak Pan Bóg dał, że jak sam nikogo o nic nie proszę, tak nienawidzę wszelkiej żebraniny. Każdy człowiek powinien mieć i chować na jutro, które zakryte. Na to są ręce do pracy i zamki, żeby jej owoc ocalał. Cieszę się więc, że masz, i kochałbym cię, gdybyś nie rozrzucał tego, co ci Pan Bóg dał zebrać. A tak oskoczą cię zewsząd żebraki i filuty. Jakoż zapewne razem z tym pismem odbierzesz list od pana Piotra, który mi go komunikował. Nie wierz mu, panie Pawle, bo to łgarz i chciałby u ciebie wydrwić twoje półimperiały, jak ciągle dybie na moje dukaty. Ale zje diabła! nic nie dostanie ode mnie; zamknij że i ty, panie Pawle, swoją szkatułkę, żeby się do niej nie dostał, ani on, ani jego córeczka, ani jego synek.

„Bywaj zdrów, panie Pawle, i spraw sobie dobry zamek".

Oba te listy za pośrednictwem księdza Macieja, bo panowie Jelewscy nie znali adresu pana Pawła, poszły do Warszawy.

Gdy się to działo w okolicy Sawina, tymczasem pan Paweł wśród dzieci swych używając tych wszystkich rozkoszy, jakie mu szczęśliwe jego położenie, ich piękność, ich przymioty i miłość dać mogły, nie myślał wcale o braciach, co go skrzywdzili i tak się z nim nieludzko obeszli. Uśmiał się więc serdecznie, odebrawszy w parę tygodni po przybyciu swym. do Warszawy ich listy, które mu jednego i drugiego lepiej jeszcze poznać dały. Panu Piotrowi odpisał tylko tyle:

„Przepraszam cię, panie Pietrze, że nie mogę kupić tych lisów, które mi przysłałeś, bo fatalnie zafarbowane. Twój uniżony sługa".

Dla amatora zaś dukatów, który je wolał niż czarne oczy, choćby nawet takie, jak oczy Paulinki, zebrał kilkanaście dawnych imperiałów i półimperiałów, jakie tylko mógł znaleźć w Warszawie, i przesyłając mu je w podarunku, napisał:

„Kochany panie Marcinie! Nie gniewam się wcale i pojąłem cię dobrze. Dziękując zaś za radę,. jaką mi dajesz, posyłam ci mały podarunek, który oracz przyjąć i do kolekcji swojej przyłączyć".

Tak ułatwiwszy się z braćmi, chciał zaraz córki swe otoczyć zamożnością, insze nająć im mieszkanie, zabronić zarobku i dać im skosztować tych wszystkich wygód, których dotąd nie znały, a których posiadanie sobie wyrzucał. Ale widząc, że na samą myśl porzucenia tej siedziby, gdzie się wychowały, gdzie umarła ich matka, gdzie pokochały młodzieńców zacnych i miłych, gdzie im teraz było tak dobrze, oglądały się ze łzą w oku i szczerym żalem na skromne swe kąciki, zostawił je jeszcze do czasu, jak były, nie żądał żadnej zmiany w trybie ich życia, owszem, ceniąc tym wyżej to ich usposobienie, ten brak próżności, tę chęć do pracy, jakiej nie porzucały, w dwójnasób je pokochał. Wszakże, dogadzając sercu swemu, robił im coraz, nowe siurpryzy; dostarczał coraz nowych rozrywek, woził je. na spacery, brał dla nich loże, pieścił je, karesował, rzadko opuszczał, słowem, nie było oznaki miłości, której by im nie okazywał.

Dla Ignasia i Końskiego był z równym wylaniem, chociaż ani jednego, ani drugiego z ich drogi zbijać nie myślał, owszem, zachęcał obu, aby nie oglądając się na to, co od niego, jako jego zięciowie mieć będą, starali się stanąć na nogach o własnych siłach i odpowiednio godności mężczyzn mieć z siebie tyle, aby się bez posagu żon swych obejść mogli."

O malcu nie ma już co i mówić. Tego niemal zepsuł pan Paweł, tak go pieścił, i chłopiec nie schodził prawie z kolan, dziadunia.

Eugeniusz podobał mu się bardzo. Pomimo bowiem tego moralnego nachylenia się, o którym wiedział, dostrzegł to zaraz doświadczony człowiek, że to nie była wina jego serca, ale wina tych niewłaściwych biedakowi nałogów, jakie przez wychowanie nabył. Głowę zaś jego, obejście się i cały układ ujmujący i miły cenił i lubił. Wszakże tając w sobie ten pociąg, jaki do niego czuł, obchodził się z nim prawie obojętnie, szczególniej przez wzgląd na ten smutek, jaki upadek brata dawał Ignasiowi. Następujące zdarzenie dało takiemu ich życiu zupełnie inny obrót.

XII

Pan Olkuski, jako przyszły magnat, mający w mieście wyzłocone salony, piękne ekwipaże i liberię w galonach, zapragnął jeszcze mieć willę pod Warszawą, w której mógłby i sam odetchnąć, i przyjmować ludzi bogatych, nie tylko takiego jak on pochodzenia, ale ściągnąć do siebie i dawniejszych panów, co było najgorętszym życzeniem tego uczciwego, ale próżnego człowieka. Kupił więc sobie za Wisłą, o półtory mili od miasta, ładną majętność, z pięknym, ale opuszczonym domem, po jednej starożytnej, lecz podupadłej rodzinie, która rada była zbyć dobra i pałac, niewielki czyniące dochód, a wymagające wielkich kosztów utrzymania. Dom ten wyrestaurował on, ozdobił, umeblował i na swoje imieniny sprosił tam dużo gości, których przyjmował sutą ucztą, muzyką, iluminacją i różnymi siurpryzatni. Chociaż kawaler, miał u siebie i damy. Wprawdzie żadna z pań znakomitego rodu nie przybyła, bo te jeszcze się wówczas takich stosunków żenowały; ale za to było dosyć bogatych, ładnych i edukowanych wychrzcianek, dosyć Żydówek, które wdziękiem kosztownej toalety i elegancją powozów i wielkie panie zakasować pragnęły. Wszystko więc było wspaniale i wielka była radość w Izraelu, gdy się wszyscy ujrzeli pod tym dachem starożytnym, pod lipami, które ocieniały hetmanów i wojewodów, gdy rzucili okiem na siebie i przekonali się, że wyglądają tak pięknie i po pańsku.

Pomiędzy wielu mężczyznami, których tam było dosyć chrzczonych i niechrzczonych, starych i młodych, znajdował się i Eugeniusz. Pan Olkuski znał go i nie zapomniał o nim, wiedząc, że jest faworytem dam, że umie je zająć rozmową, że te córki Syjonu, mające jakiś pociąg do krwi szlacheckiej, wabiły go do siebie uśmiechem, przypominającym uśmiech Racheli, i ognistym okiem, nie brzydszym pewnie od tych ócz piwnych i głębokich, które niegdyś nad brzegami Jordanu płakały. Ze wszystkich młodych osób — które się chętnie garnęły do bohatera naszego i jak niegdyś wielkie panie witały go z daleka, skoro się pokazał, i dawały mu znaki wachlarzem lub paluszkiem, żeby się przybliżył, usiadł przy nich i mówił im o tych wszystkich rzeczach, które widział — najwięcej względów okazywała mu panna Leontyna Bergstand, córka bardzo reputowanego doktora, przed dziesięciu dopiero laty wraz z ojcem wychrzczona i domem ojcowskim zawiadującą. Celowała ona przed wszystkimi pannami i młodymi mężatkami urodą, rozumem, a nawet posagiem, bo była jedynaczka, a doktor Bergstand, mający ciągle wielką praktykę, jako rzeczywiście dobry lekarz i Żyd, był już przeszło milionowym panem.

Panna Leontyna była trochę emancypantka, wybredna, wypieszczona przez ojca, miała już świetny salon, swój własny ekwipaż, nie spiesząc się więc za mąż, doszła do dwudziestego drugiego roku życia. Miała więc prawie wiek panny Jadwigi, jej wzrost, równie, czarne włosy, a choć różnych rysów twarzy, z bladości jednak i ułożenia przypominała ją Eugeniuszowi. Że przy tym była rzeczywiście kobieta rozumna i oczytana, często więc Eugeniusz bywał w jej salonie i w każdej kompanii, gdzie się znaleźli razem, lubił z nią rozmawiać. Niekiedy nawet z daleka przypatrywał się jej ruchom i kibici, co mu słodkie robiło złudzenie i przypominało kochankę, za którą zawsze serce jego płakało. Panna Leontyna naturalnie musiała postrzec to, że ją przed innymi odróżnia, a nie znając jego powodów, przypisała sobie i swoim powabom to zajęcie, które obudzała dlatego tylko, że była niby dalekim odbiciem innej. Coraz więc widoczniej garnęła się do niego i poglądała czasem na pięknego i interesującego młodzieńca takim okiem, że się Izrael zatrwożył, aby łup tak bogaty w prawdziwie chrześcijańskie ręce nie przeszedł.

Ale szczególniej przeląkł się pan Zachariasz Silber, młody jeden spekulant, który już był na trakcie do miliona, któremu panna od dawna była tak dobrze jak przyrzeczona i który w widokach pozyskania jej ręki, a bardziej jeszcze tego miliona gotówki, jaki ojciec dać obiecał, przed siedmiu laty także się ochrzcił. Panna Leontyna nie bardzo się do niego rwała, ale znosiła go i nie mówiła „nie", gdy ją za niego wydawano. Odpowiadała tylko: „Będzie czas i na to, on mi nie ucieknie". Ale od tej chwili, jak Eugeniusza bliżej poznała, widocznie zaczęła od pana Zachariasza stronić i traktować go coraz obojętniej.

To jej zajęcie się bohaterem naszym nigdy bardziej nie ukłuło w serce biednego Silbera, tak gorąco pragnącego pozłocić się milionem ładnej kobiety, która mu się i z piękności swej podobała, jak na tej uczcie, na którą nie wiemy, jakim okiem patrzały duchy tych, co tam niegdyś hucznie biesiadując, z pozłocistych pucharów wychylali węgrzyna i o sprawach Rzeczypospolitej rozmawiali.

Po rozmaitych przedwstępnych traktamentach, nim miano zastawić sutą wieczerzę i zapalić iluminację, po różnych ariach i duetach, w których się panie i kantorowi panicze popisywali, damy siedziały na estradzie usłanej kwiatami i rzadkimi ocienionej krzewy i bawiąc się każda swym bukietem, który wysiadając z powozu od grzecznego gospodarza dostała, rozmawiały z sobą lub z mężczyznami, którzy się koło nich kręcili. Na boku, pod kwitnącym oleandrem, siedziała z gracją panna Leontyna, a przy niej Eugeniusz. Od początku zabawy, skoro się zjechali, nie odstępował on jej wcale. Rozmowa ich widać stawała się coraz bardziej interesującą, bo pan Zachariasz, którego serce burzyło się od zazdrości, kilka razy chciał ją przerwać, ale panna Leontyna, nie patrząc na niego wcale, na interpelacje jego nawet odpowiedzieć nie raczyła.

Wśród jednej takiej konfuzji wzgardzonego pretendenta, przystąpił do rozmawiającej pary Geldson, z dwuzłotowym sygarem w gębie i rzekł:

— Ten Sztaś to on już prawdziwy szlachcic. Chodźcie państwo zobaczyć, jaką strzelnicę urządził. Już tam niektóre strzelali do różnych przedmiotów, ale oni chybiają. Chodź no ty, Eugeniusz, spróbuj! Słyszałem, że ty umiesz doskonale strzelać. A może i panna Leontyna spróbuje z wiatrówkę; to dla taka lwica jest wcale przystojna zabawa.

Panna Leontyna uśmiechnęła się i spojrzawszy na Eugeniusza, zapytała go z niezwykłą jakąś intonacją głosu:

— Czy doprawdy pan tak dobrze strzelasz?

— A cóż by to było dziwnego? — odpowiedział Eugeniusz rumieniąc się od przykrego wspomnienia, jakie mu dała ta myśl, że w jej zapytaniu i głosie było jakby zadziwienie, że umiejąc strzelać, do pojedynku nie stanął. Powstał więc i okazał gotowość w złożeniu dowodu, że inna była przyczyna, dla której honoru swego nie bronił.

— To pójdźmyż — rzekła wówczas panna Leontyna — wzięła ramię Geldsona i poszli ku strzelnicy. Eugeniusz, pan Zachariasz i inni mężczyźni udali się także za nimi.

Strzelnica była elegancką, urządzona na wzór niemieckich, jakie przy wodach widzieć można. Były tam pistolety i wiatrówki, a u celu, do którego strzelano, była tarcza z kilku kołami współśrodkowymi i z centrem ruchomym i tak urządzonym, że gdy kto w nie trafił, wyskakiwał na wierzch tarczy jakiś figiel, to pajac, to małpeczka, to druciarz, według tego, jak tam je z tyłu przyrządził chłopak w liberii, który przy celu usługiwał i zbite przedmioty nastawiał. Oprócz tarczy był także pręt z poprzecznymi ramionami, na których stały na trzpieniach maleńkie niedźwiadki, zające, ptaszki, panny i tym podobne figurki, które można było zbić kulką z wiatrówki lub z pistoletu.

Było tam kilkunastu młodych elegantów z wąsami i z pretensją do tej szlacheckiej zabawy, którzy gorliwie strzelali; żaden wszakże nie mógł trafić, bo mu zawsze ręka drgnęła, a ta myśl, żeby Pan Bóg nie dopuścił jakiego nieszczęścia, które by nie pozwoliło dopełnić dalszą spekulacją owej cyfry, co się już zaokrąglała, strzały ich psuła.

— Puśćcie no Eugeniusza, niech on wystrzeli — rzekł Geldson.

— Może pani pierwej spróbuje — mówił Eugeniusz do panny Leontyny, podając jej zgrabną wiatrówkę.

— Niechże mi pan pokaże, jak się przyłożyć — odpowiedziała panna Leontyna, poglądając mile na młodego człowieka, tak różnego od tych wszystkich, co go otaczali.

Eugeniusz dał jej w ręce broń, położył przykład na jej obnażonym i pięknym ramieniu, a panu Zachariaszowi zdawało się, że umyślnie tak długo ją uczył, aby dłużej dotykać ręką jej białego ciała, aby patrzeć jej w oczy, które zamiast, na cel, na niego się zwracały. Wzburzony spekulant sapał tylko i czuł, że zginie, jeśli się ratować nie będzie.

Wreszcie panna Leontyna strzeliła i chybiła, a oddając z wdziękiem strzelbę Eugeniuszowi, rzekła:

— Nie umiem. Widzi pan, żem uczennica niepojętna; będę potrzebowała dłuższej i częstszej nauki.

Słowa te, jakby nożem przeszyły piersi pana Zachariasza. Usunął się więc i stanął z boku, żeby się namyślić, co zrobić i. jak grożące mu nieszczęście odwrócić. Tymczasem Eugeniusz strzelił trzy razy z wiatrówki i za każdą razą zbił to zajączka, to szczygiełka, to panienkę. Potem wziął pistolet i ostrzegłszy pannę Leontynę, żeby się nie przelękła, strzelił do tarczy i w mgnieniu oka wyskoczył pajac, który się niby całej kompanii ukłonił. Zadziwił się Izrael, a panna Leontyna ucieszona tym zwycięstwem, jakie odniósł ten, który serce jej zwyciężać zaczął, zarumieniła się z radości i patrząc na niego owym przeciągłym wejrzeniem, na które kto inny byłby z takim uszczęśliwieniem odpowiedział, przybliżyła się i rzekła miękko:

— Votre bras, Monsieur Eugene.

Eugeniusz podał jej rękę, ona zwiesiła się na jego ramieniu i poszli oboje aleją. Wtedy pan Zachariasz wziął się za głowę, westchnął głęboko i rzucając się na ławeczkę, rzekł:

— Tego to ja już nie wytrzymam!

— At! ja by ciebie miał nie wiedzieć za co, żeby ty tego wytrzymywał — mówił jeden z przyjaciół pana Zachariasza — jak to można wypuszczać z ręki taki interes?

— Wiesz ty co, Zachariaszu — rzekł inny, najśmielszy, z junacką postawą — tu trzeba się znaleźć, jak się należy, po honorowemu. Co taki hołysz ma tobie brać milion sprzed nosa?

— Cóż zrobić? Wyzwać go? — mówił pan Zachariasz; porywając się z gniewem.

— Naturalnie, że wyzwać — odpowiedział junak — i to zaraz.

— Ty dobrze powiedziałeś, Józiu! — zawołał z determinacją obrażony amant — trzeba jego nauczyć. I ty pójdź zaraz jego wyzwij, i przy niej jego wyzywaj, i powiedz jemu, że to ja jego wyzywam — ale nagle spojrzawszy na tarczę wystrzeloną, na pajaca, który zdawał się z niego naśmiewać, na ptaszka i zajączka zbitego kulką, ochłonął jakoś w zapale i dodał z refleksją: — A jak on mnie skaleczy albo mnie w same serce strzeli, tak jak w te tarcze strzelił, to co z tego będzie?

— I to prawda, na co tobie to? — rzekł ów odważny podniecacz, a wszyscy obecni okazywali minami, że uwaga pana Zachariasza bardzo słuszna. Wtedy niejaki pan Walery Blau, który z faktora wyszedł na komisanta, z Nowiniarskiej ulicy przeszedł do kantorów bankierskich i ich salonów, który chociaż występował zawsze bardzo elegancko, lecz porastając w pierze nie stracił faktorskiego zmysłu, zastanowiwszy się głębiej, rzekł:

— Słuchaj no, Zachariaszu, ja tobie co innego naraję, to ty się jego pozbędziesz.

— Naraj, proszę ciebie, mój Walerku, bo mnie serce bardzo boli — odpowiedział Silber i wziął pod rękę swego konsulenta, odprowadził go na bok, a ten, gadając prędko, zapewne już po niemiecku, gestykulując i licząc na palcach, podawał mu widać środek daleko prostszy i łatwiejszy niż szabla lub kula.

Gdy się skończyła uczta, której szczegółów nie opisujemy, bo te do rzeczy nie należą, Eugeniusz, wracając do miasta o spóźnionej już porze, siedział w kącie karety Geldsona i rozmyślał o swoim położeniu. Dziwny jakiś ogarnął go smutek. Był on prawie sam jeden w tej kompanii, tak różnej od tego wszystkiego, co dawniej widział, co lubił, do czego przywykł. Pomimo dostatku i wszelkiego pozoru wychowania, znalazł się on tam zupełnie obcym i nigdy głębiej nie uczuł, jak wtedy, że z tych stref, gdzie królowała piękność, gdzie go otaczała nieskończoność, spadł do jakiejś ciasnej izby, pełnej wekslów i złota, zakratowanej i z żelaznymi drzwiami, że go okrążyły istoty z maleńkim, sercem, a wielką kieszenią, dla których na ziemi nie było innego celu jak zysk, innej litery jak cyfra, innego Boga jak mamona. A chociaż i pomiędzy nimi widział uczciwych, dobrych, chętnych do przysługi, gładkich" w obejściu, ale ogół ten raził go przesadą zbytku, niezmierną próżnością we wszystkim, pretensją pełną śmieszności i niewłaściwego nadstawiania się, nade wszystko zaś brakiem zupełnym podniesienia się do jakichściś wyższych celów życia, do myśli odlatujących od ziemi, do których potrzebne są skrzydła, jakich z bankocetli zlepić nie można.

Te uwagi dały mu uczucie jakiegoś głębokiego poniżenia, do którego doszedł i którego nigdy nie doznał mocniej jak dziś, opuszczając tą wystawę, gdzie próżność i zbytek doszły do szczytu, gdzie i on kłaniał się temu złotemu cielcowi, którego ci bałwochwalcy, wyprawiwszy gdzieś w niewiadome strony swego Mojżesza, na ołtarzu ziemi postawili. Często Eugeniusz, siedząc w kantorze Geldsona, słysząc tylko, brzęk srebra i ten szwargot niemieckoizraelski, którego jedynym celem, treścią i duszą był pieniądz, wstrząsał się w swojej szlachetnej i wyższej naturze i przychodził do podobnych nad sobą i nad drogą swą refleksyj. A chociaż miał zajęcie nietrudne, dobrze opłacone i zapewniające mu utrzymanie, chociaż w salonach tej nowej arystokracji znajdywał żywioł, który do życia jego był potrzebny, sprzykrzył sobie jednak swój zawód i pragnął się z niego wydobyć.

Ale mając przed sobą wszelką inną drogę zamkniętą, przypomniawszy, że z nędzy i potrzeby rzucił się nawet do kart, którymi się zawsze brzydził, że może tą drogą przyjdzie do dostatku i postawi się w możności upomnienia się o te prawa, jakie mu nadała mdłość, wstrzymywał się, znosił tę pracę lekką, która przez swój cel coraz cięższą mu się stawała, i bratał się z tymi ludźmi, którzy, chociaż wybrylantowani i wyzłoceni, przez oddanie się duszą i ciałem mamonie, mimo przymiotów, jakie w nich widział, stali w oczach jego niżej, od każdego biednego rokoka, który wtedy przynajmniej, gdy idzie za pługiem i słucha skowronka, myśl swą wyrywa z więzów trosk i biedy i podnosi ją do prawdziwego i żywego Boga. Wszystko to, cokolwiek dotąd czuł z przykrością i przemyślał zastanawiając się nad sobą, stanęło mu dziś w jaskrawszych daleko kolorach, zwłaszcza po krótkiej i charakterystycznej rozmowie, jaką miał z Geldsonem. Gdy siedli do karety we dwóch i odjechali z kilkaset kroków, rzekł mu bankier:

— Ten Sztaś, to on prawdziwy wielki pan i pięknego ma gustu we wszystkim. Szkoda tylko, że on się wychrzcił. Co on na tym zarobił? Ja nie wychrzciłem się, a u mnie wszystko tak jest, jak i u niego, i jakby ja chciał, to by w moje pokoje było jeszcze więcej złocenia i wszystko wyglądałoby jeszcze więcej po pańsku jak u niego, bo choć on bogaty, ale ja, dzięki Bogu, bogatszy. Twoja ciotka mnie zawsze kłopocze głowa, żeby ja się wychrzcił. Na co mi to, kiedy ja i tak pan, taki sam albo i lepszy, jak te dawne panowie, co są wszyscy moi przyjaciele i szukają moje protekcje. Ja by się chciał z nią ożenić, bo ona mi się bardzo spodobała i ona miła i dobra kobieta. Ale jakby ja się wychrzcił, to moje interesa mogliby się zepsuć. Co na to wygrał Bergstatnd, że on się wychrzcił? On, prawda, ma już więcej jak milion, ale on miałby już dwa do te porę, żeby był został Żydem. Od tego czasu jego praktyka daleko mniejsze, bo wszyscy Izraelici od niego odeszli.

Gdy Eugeniusz milczał i marszczył się, czego naturalnie Geldson w otaczającej ich ciemności nie widział, bankier dodał:

— Słuchaj no Eugeniusz, a propos Bergstanda, ja tobie coś powiem. Panna Leontyna to śliczna i bardzo rozumna panna. Takie żadne nie ma u hrabiów i u książętów, co ja ich znam i co są moi przyjaciele. Ty jej spodobałeś się, Eugeniusz, cc! cc! cc! Ona tak na ciebie spogląda, że my to wszyscy widzieli, a dla pana Zachariasza to wielki strach, że on chodzi jak nieswój. Choć ty nie masz nic, ale ja by ci dopomógł do zrobienia tego interesu. A to interes dobry. Ojciec powiedziałby, że on ją dla pana Zachariasza obiecał; ale co to ma do tego? Za chariasz bogaty, to on sobie inne bogate znajdzie; a ciebie to postawi na nogi. Choćby ojciec nie bardzo chciał, jak córka zechce, to i on zechce, bo ona jego za nos prowadzi. Ale i on nie będzie się sprzeciwiał, jak ja ciebie do spółkę przypuszczę w moje interesa. A ja to zrobię i dla ciebie, bo ty mnie bardzo spodobałeś się, i dla miłości twoje ciotkę, i żeby ona mnie więcej nie turbowała głowę o te wychrzczenie, czego ja nie chcę. Cóż ty na to mówisz, Eugeniusz?

— Dziękuję panu za dobrą chęć — odpowiedział Eugeniusz zimno — ale to jest rzecz, o której teraz myśleć nie mogę i proszę się tym nie zajmować.

I wtedy zasunąwszy się w głąb powozu, już się więcej nie odzywał, ale wszystkie te uwagi, które wyżej skreśliliśmy, stanęły przed jego duszą i postawiły przed nim tę myśl, że przyszedł do tak poniżającego stanu, iż za pośrednictwem upadłej kobiety, której rzemiosłem gardził, ma utrzymanie, że przyjmował jej pieniądze i protekcję, że dalekim podobieństwem powodowany, płocho i niebacznie okazywał grzeczności pannie, jakby chciał serce jej skłonić ku sobie, i że tym sposobem mimowolnie obraził majestat tej miłości świętej i jedynej, która go tak długo uzacniała, podnosiła i jak talizman jaki od wszelkiej pokusy i poniżenia broniła. Wszystko to napełniło go takim bólem, że uczuciem upadku swego przejęty, zgryzotą sumienia dręczony, uczuł gorzkie łzy w oczach i nim dojechał do domu, postanowił bądź co bądź wyrwać się z tego położe nia, co go we własnych oczach tak nisko postawiło, i panny Leontyny nie widywać już wcale. Takie myśli, takie wyrzuty prześladowały go jak furie przez całą noc, tak że się parę razy zrywał z pościeli, chodził po pokoju, doznawał chwil zupełnego zwątpienia i rozpaczy i dopiero nad ranem, uczuwszy zupełny upadek sił, położył się i zasnął.

Nazajutrz po dziewiątej przyszedł do niego Ignaś i przeląkł się, widząc go tak zmienionym. Gdy Eugeniusz na pierwsze zapytanie: co mu jest? zbył go tylko tym, że sfatygowany wczorajszą ucztą za miastem, że się musiał przeziębić i chory jest, Ignaś patrząc ze smutkiem na. brata i widząc to dobrze, że inna być musi przyczyna tej bladości, tego zmęczenia więcej moralnego niż fizycznego, które w twarzy jego widział, nie zapytując już dalej, rzekł tylko:

— Chciałem ci powiedzieć, Eugeniuszu, że odtąd cały dochód z naszego folwarczku należy do ciebie. Ja, dzięki zamożności pana Pawła i mojej pracy, będę miał więcej nawet, niż mi potrzeba. Masz tu więc tysiąc czterysta złotych, które ksiądz Maciej, jako opłatę za dzierżawę na rok następny przysłał.

— Dziękuję ci — rzekł Eugeniusz odgarnąwszy na bok pieniądze i zaczął chodzić po pokoju. A rzuciwszy okiem na brata i dostrzegłszy jakiś wyraz bólu, który to zimne obejście się na nim sprawiło, przystąpił do niego, wziął jego rękę i dodał: — Szczęśliwszyś ode mnie, Ignasiu! Twoja droga widna, jasna, gładka. Wkrótce śliczna twoja Julka zaścielę ją różami, a zamożność jej ojca toniecie z niej to wszystko, co by cię zranić i skaleczyć mogło. Mówię to nie dlatego, abym ci zazdrościł. O, ty zasługujesz na to szczęście, któregoś się dobił pracą, wytrwaniem, użyciem statecznym i rozumnym tych sił, jakimi cię niebo obdarzyło. Ja to mówię przez wzgląd na siebie. Mój los zdawał się zrazu górniejszym od twego, moje skrzydła niosły mię wysoko i tam świeciła mi gwiazda, świetna jak brylant, łagodna jak iskra świętojańskiego robaczka. Ona pozwoliła mi do siebie dążyć i szła ku mnie sama po błękicie niebios, aby mi skrócić tę drogę nieskończoną, która nas rozdzielała. I cóż się stało? Oto to, coś mi przepowiedział. Skrzydła moje zwichnęły się, upadłem i leżę dziś w błocie.

Ignaś uradowany, że go Eugeniusz na tę materię wprowadzał, ścisnął serdecznie jego rękę i zabierał się do słów pociechy, a razem upomnienia, żeby inaczej użył tych sił, którymi jego i wielu przewyższa. Ale w tejże chwili otwarły się drzwi i wszedł pan Walery Blau, z poufałością i uśmiechem, który pokazywał, że gospodarz koniecznie powinien być kontent z takiego gościa. Przybliżył się on do Eugeniusza i wyciągając do niego rękę, rzekł:

— Nu, jak się masz, Eugeniusz? Jakże się spało po te świetne ucztę, które nas pan Stanisław ufetował? A było wspaniałe, nieprawdaż? Powiedz sam, Eugeniusz, czy które z tych wielkich panów, co ty ich znasz, a co oni trochę podupadli, potrafiłby tak przyjmować swoje zacne goście?

W innym zdarzeniu ta zarozumiałość i przechwałki czysto żydowskie rozśmieszyłyby były Eugeniusza. Dziś rozgniewały go, a ta poufałość, z jaką eksfaktor chciał z nim postępować przy bracie, zawstydziła go do tego stopnia, że cofając rękę, rzekł:

— Nie jesteśmy i nie możemy być z sobą w takiej zażyłości, żebyśmy tak do siebie mówili. Ja nikomu nie mówię „ty", tylko bratu i przyjacielowi. Ani jednym, ani drugim dla pana nie jestem. Chciej więc pan to uważać za przestrogę, siadaj i mów, co pana do mnie sprowadza.

I podawszy mu krzesło, usiadł, a patrząc serio na zmieszanego cokolwiek Żydka, czekał, co mu powie. Pan Walery usiadł także, pobawił się pięknym łańcuszkiem od zegarka, zdjął rękawiczkę z prawej ręki i palcami połyskującymi od kilku pierścieni poprawiwszy dla efektu kosztowną brylantową szpilkę, która tkwiła w cienkiej koszuli, rzekł:

— No, kiedy pan Eugeniusz tego sobie życzył, choć nie wiem skąd się takie hardości wzięło, ja się z moje przyjaźni nikomu nie narzucę. A powiem panu Eugeniuszowi, że ja tu przychodzę w bardzo ważny i delikatny interes, od pana Zachariasza Silbera, ale chciałby z panem Eugeniuszem pomówić w sekrecie.

Ignaś powstał i chciał wyjść do drugiego pokoju. Eugeniusz wstrzymał go i rzekł:

— Siedź, Ignasiu — a obracając się do pana Walerego, dodał. — To mój brat, przed którym żadnych sekretów nie mam, i nie wiem, co by takiego pan Silber miał mieć do mnie, czego by mój brat wiedzieć nie powinien. Jeżeli pan chcesz przy nim powiedzieć mi jasno i krótko, o co idzie, to słucham, jeżeli nie, to żegnam pana, bo jestem zajęty.

Ten ton jeszcze bardziej zmieszał pana Walerego. Poprawiwszy się więc na krzesełku, rzekł:

— Lepszy by było, żeby to był sekret; ale kiedy pan. Eugeniusz tego nie chce, to ja powiem głośno. Co to ma do tego, byle ja swoje zrobił, co mnie mój przyjaciel pan Zachariasz prosił.

— Więc — rzekł Eugeniusz patrząc nań surowo.

— Panu Eugeniuszowi tego wiadomo — mówił eksfaktor — że pan Zachariasz stara się o pannę Leontynę Bergstand; że to dla niego piękne partie i dobry interes, który już był tak dobrze jak załatwione, bo to byli dawne układy między rodziców, aby ich dzieci pożenili się.

— Cóż mnie do tego? — rzekł Eugeniusz z ironicznym uśmiechem.

— Jak to, co panu Eugeniuszowi do tego? — odpowiedział pan Walery z miną perswadującą — kiedy my to wszyscy widzieli, że pan Eugeniusz chodzi koło ta panna bardzo z bliska i że ona, choć ona milionowa, tak na pana Eugeniusza patrzy i tak się do niego uśmiechnie, że wszystkie projekty pana Zachariasza mogą się wywrócić i taki dobry dla niego interes może się ze wszystkim zepsuć.

— Więc pan Silber chce, żebym ja mu faktorował?— rzekł. Eugeniusz szyderskim tonem.

— At, na co tu faktorować, kiedy to jest życzenie ojca te panny, które będzie lepsze, jak faktorowanie od kogo bądź — mówił pan Walery. — Pan Zachariasz chce tylko, żeby nie miał od pana Eugeniusza przeszkody, żeby pan Eugeniusz nie powiedział jej słodkie słówko i żeby się jej nie zabałamuciła głowa; bo ona bardzo uparta, a ojciec je bardzo kocha i co ona. zechce, to on zrobi. Dlatego pan Zachariasz żąda, żeby pan Eugeniusz u niej nie bywał i żeby w każde kompanie ją unikał, i nie gadał z nią na osobnościach i po cichu, a najbardziej, żeby nie chodził z nią tak, pod ręka, jak tego dotąd bywało, a osobliwie wczoraj.

Eugeniusz postrzegł, że Ignaś słysząc te słowa, zaczerwienił się mocno, spojrzał na brata z pewnym rodzajem wyrzutu i wziąwszy za kapelusz, chciał wyjść z pokoju. Znowu więc Eugeniusz zatrzymał go, a obracając się do pana Walerego z zagniewaną twarzą, rzekł:

— Czy pan jesteś sekundantem pana Silbera?

— Jak to sekundantem? — odpowiedział Żyd blednąc i usuwając się z krzesłem.

— A tak, mój panie! — mówił Eugeniusz — bo jużci przychodząc do mnie z propozycją zmuszenia minie, abym nie robił: tego, co robię, nie bywał tam, gdzie mi się podoba bywać, abym nie rozmawiał z tym lub z tą, z którą mi się chce rozmawiać, nie możesz pan przychodzić do mnie inaczej, jak. w charakterze sekundanta, a ten, co pana przysłał, musi o tym. dobrze wiedzieć, że ja czym innym zmusić się nie dam, tylko tym.

I to mówiąc wziął ze stolika pistolet. Żydek tak się przestraszył, że się porwał z miejsca i odstąpił parę kroków w tył..

Eugeniusz, a nawet Ignaś uśmiechnęli się, a pan Walery, przystępując znowu i kiwając ręką, mówił:

— Mój pan Eugeniusz! połóż pan tego, połóż. Na co to takich żartów? Czy to zaraz trzeba się zarżnąć, żeby taki interes zrobić. Panu Zachariaszowi nie przychodziło nawet do głowy wyzywać pana Eugeniusza, broń Boże! Albo to on nie widział wczoraj, jak pan Eugeniusz strzelił w sam środek tarcze, że aż pajaco wyskakiwał? Na co jemu to? Między takie ludzie, jak my, to są inne na to środki. Oto tu w te papiery to zamyka się taki środek, że i panu Eugeniuszowi będzie dobrze, i panu Zachariaszowi będzie dobrze, a i mnie będzie dobrze. Niech no pan Eugeniusz tego obaczy i mnie jutro powie, jak ja przyjdę o te same godzinę.

I położywszy na stole paczkę obwiniętą starannie, opieczętowaną i pod adresem Eugeniusza, ukłonił się i prędko wyszedł. Oba bracia stali przez chwilę w milczeniu. Uśmiech Ignasia, który tchórzostwo Żyda wywołało, prędko zniknął, twarz jego wyrażała smutek, a oczy patrzały na pakiet leżący na stole. Postrzegł to Eugeniusz i z pewnym rodzajem niecierpliwości rozerwał kopertę. Było tam dwa listy zastawne literaz kuponami i bilecik następujący:

„Zachariasz Silber żąda od pana Eugeniusza Zabużskiego, aby mu nie przeszkadzał w ożenienie, które jest z wolą ojca panny Leontyny zgodne. Jeżeli pan Eugeniusz unikać będzie te pannę i bałamucić jej głowę przestanie, Zachariasz Silber obowiązuje się na drugi dzień po swoim szlubie wypłacić panu Eugeniuszowi Zabużskiemu czterdzieści tysięcy złotych polskich w listach zastawnych z kuponami lub monetą brzęczącą, w kraju kurs mające. To, co posyła, niech służy za zadatek.

Zachariasz Silber".

Eugeniusz przeczytawszy, zaśmiał się i podał bilecik Ignasiowi. Ignaś przeczytał, położył go na stole i patrząc surowo w oczy brata, zapytał:

— Cóż ty z tym myślisz zrobić?

— Zdaje mi się, że nie popełnię podłości — odpowiedział Eugeniusz pół żartem, pół serio — jeżeli ustąpię na żądanie z placu, z którego i tak ustąpić miałem. I byłbym to już dawno zrobił, ale wczoraj dopiero postrzegłem, że moja grzeczność dla tej panny, najrozumniejszej i najprzyzwoitszej z całej synagogi, w rzeczy samej zawróciła jej głową. Nie chcę więc podwójnie być winnym, raz, durząc kobietę, której nie kocham, a drugi raz, pozorem nawet przychylności dla innej obrażając tę, której obraz w sercu mym noszę.

— I za ten czyn szlachetny, jeżeli rzeczywiście takie są jego. pobudki, weźmiesz czterdzieści tysięcy — zapytał Ignaś zaciskając usta.

— Cóż chcesz? — odpowiedział Eugeniusz żartobliwie. — Wlazłszy między Żydów, trzeba być trochę Żydem.

— Nie żartuj, Eugeniuszu! bo ja mówię bardzo serio — rzekł Ignaś rumieniąc się od wstydu.

— Czterdzieści tysięcy! — mówił Eugeniusz takim, samym głosem — to piękna suma, to kapitał, który może być początkiem i fundamentem tych czterech kroć, które mi tak potrzebne, aby ich widok złamał dumę, co mnie od panny Jadwigi dzieli.

— A wartżeś ty jej! — zawołał Ignaś z mocą. — O! nie, nie, czujesz to sam, jeżeli jeszcze choć jedna iskra szlachetna w sercu twym pozostała. Patrzałem z niemym bólem na twoje niedołęstwo, na ten brak wytrwania, przez które byłbyś zwyciężył złą godzinę, jaka na ciebie przyszła. Nie mówiłem ci nic, choć wiedziałem o tym, żeś zaczął grać, szukając podłego zysku bez pracy, bom był pewny, że niegodziwość tej kompanii, w którą wszedłeś, prędko cię opamięta. Ale dziś pomyśl no, Eugeniuszu! co by rzekł na to wszystko ten zacny przyjaciel naszego ojca, który cię postawił na tej drodze, co cię zgubiła? Jakimi łzami zapłakałby nasz ojciec, gdyby wstał z grobu, widząc, że syn jego zląkł się ubóstwa, uciekł przed pracą, że za pieniądze nabyte wstydem krwi własnej rozciąga się na aksamitach i odziewa się w jedwabie, że na domiar hańby i poniżenia przyjmuje z uśmiechem tysiące od Żyda za to, żeby mu ustąpił kobietę, do której nie powinien się był zbliżać.

O Eugeniuszu! niech, ci Bóg przebaczy tę boleść, jaką czuję, że ci wszystko wypowiedzieć muszę. Szedłem do ciebie z inną myślą, z inną nadzieją. Ale widzę, że to prawda, coś sani o sobie powiedział; tyś upadł zanadto głęboko i nikt już nie jest w stanie podnieść cię z tego błota, jeżeli się sam nie podźwigniesz. Bądźże zdrów, biedny bracie! ale bądź zdrów na zawsze! Przyszła na nas ciężka chwila, w której widzieliśmy się po raz ostatni.

To powiedziawszy zacny Ignaś z żalem, który rozrywał jego serce, odwrócił się i szedł ku drzwiom pokoju. Eugeniusz, który przez cały ten czas siedział ponuro i patrzył w ziemię, podniósł głowę i widząc brata wychodzącego, porwał się z miejsca, postąpił za nim szybko i wziąwszy go za rękę i przyciągnąwszy na powrót, rzekł:

— Czekaj, nie możemy się tak rozstać! Za prędko o mnie zwątpiłeś, za surowo mię sądzisz. Wszystko to, coś powiedział, mówiłem już sobie nieraz i widzę to dobrze, że jeżeli sam się nie podźwignę, nikt mię nie podniesie. Spróbuję więc: Bóg mi dopomoże i duch ojca naszego, pod którego dach chcę się schronić, umocni mię i utrzyma. Weź to, Ignasiu, odnieś do tego Żyda i powiedz mu, że panny Leontyny nie kochałem nigdy, żem o niej nie myślał, że jej już więcej widzieć nie będę, ale pieniędzy jego nie potrzebuję. Do księdza Macieja napisz, aby zaproponował dzierżawcy ustąpienie z dzierżawy i naznacz mu pięćset złotych ustępnego. Jeszcze jest pora, znajdzie sobie inny kącik dla siebie. Jeżeli się zgodzi, niech doniesie, a pieniądze mu natychmiast odeślę. Mam nadzieję, że ojciec twojej drogiej Julki dopomoże mi w tym względzie i pożyczy cokolwiek na zagospodarowanie. Nie perswaduj mi, nie zbijaj mię z tego postanowienia tym, że to rzecz nie dla mnie. Wszystko uczciwe jest dla mnie, co przedsięwezmę z mocą i postanowieniem ratowania się. Dotąd nie chciałem w sobie szukać sił i nie znalazłem ich. Jak zechcę, przybędą i staną przy mnie, i zasłonią mię potężnymi skrzydły od tego poniżenia, którym się brzydzę i które mię uczyniło niegodnym tej, co by się pewnie odwróciła ode mnie, gdyby je widziała. Jak mię obaczy pod strzechą ojcowską, za pługiem, którego jego uczciwa ręka dotykała, w takiej samej kapocie, która okrywała to zacne i dumne serce, przyjdzie sama, wyciągnie do mnie ręce, nie dziś, to jutro, nie za rok, to za lat dziesięć, bom nie próżno postawił ją w myśli mej tak wysoko, bo ona godna tej wiary, jaką w nią mam, i tego miejsca, jakie jej w duszy mej dałem. Idźże, Ignasiu, załatw to wszystko, o co cię proszę, i nic już nie mów! Ja idę do kościoła, potrzebuję wypłakać się przed Bogiem i podziękować mu, że mi ciebie w tak ciężkiej chwili przysłał:

Oba bracia uścisnęli się milcząc i płacząc, ale łzami, które ulgę sercu przynoszą. Ignaś pobiegł do pana Zachariasza, ą Eugeniusz, ubrawszy się prędko, poszedł do św. Krzyża i tam w ustronnej i samotnej kaplicy długo klęczał i modlił się. Stamtąd wróciwszy usiadł do stolika i w listach do panny Jadwigi i do księdza Augustyna złożył im swoją serdeczną spowiedź, opisał swój upadek, swoje podniesienie się, i w barwach, które miał na swoje zawołanie, wystawił rozkosz zbliżenia się do nich i nadzieję pokoju w skromnym i cichym zakątku, w zatrudnieniu prostym, ale tak pełnym poezji. Jak Chrystus wypędził przekupniów z kościoła, tak on z duszy swej wygnał wszystkie myśli, których treścią było złoto. Odżył więc w nim poeta, a z poezją, wracającą do jego piersi, weszła niepokalana zacność do jego serca i duch jego uniósł się z dawną siłą na tych skrzydłach, które miał za zwichnięte i złamane.

Ignaś opowiedział kuzynkom i ich ojcu całą swą rozmowę z Eugeniuszem i odmalował tę radość, jaką mu postanowienie brata dało. Pan Paweł kiwał głową i uśmiechał się na to sielankowe przedsięwzięcie, które przyszło do głowy młodemu poecie; dodał wszakże, że mu chętnie dopomoże do zrealizowania tej myśli, w której Eugeniusz nie wytrwa, ale z której dziś zbijać go nie należy, jako natchnionej przez chwilę podniesienia się z moralnego upadku, która zawsze jest świętą i pochodzi od Boga. Gdy więc Eugeniusz przed wieczorem przyszedł na Świętojańską ulicę i wszyscy byli zebrani, pan Paweł uściskał go serdecznie, powinszował mu postanowienia, które aprobuje, i oświadczył, że szkatułka jago jest dla niego otwartą. Był to więc wieczór wielkiej radości dla całej tej rodziny, której szczęście zaćmiewało się tylko tą skrzywioną drogą, jaką szedł Eugeniusz. Szczęście to powiększyło się jeszcze, gdy pan Paweł oznajmił im, że już ma indult w kieszeni i że wprzód, nim Eugeniusz wyjedzie, a zatem najdalej za miesiąc pragnie dzieci swe połączyć.

Rozstali się więc wszyscy w tych cudnych nadziejach, jakie daje miłość, z tym uszczęśliwieniem, jakiego doznają serca poczciwe, kiedy najwyższa nagroda, jaką ziemia dać może, bliską jest i czeka ich za wypitą mężnie gorycz życia, za cierpliwe pokonywanie jego przeciwności pracą i ufnością, za podniesienie się z upadku, który chwilowo poniżył i ścierać zaczął z czoła święty chrzest, jaki na nim położyła ręka ojca, błogosławiąca dalszej dziecka swego kolei. W uniesieniu swym i wzajemnych uściskach zapomnieli oni wszyscy o tym prawie ziemi, że moment najwyższego szczęścia, chwila najwyższego powodzenia w czymkolwiek bądź, jest zawsze wigilią wielkiej niedoli, która twardą i nieubłaganą ręką budzi ze snu tych, co w radości i pokoju z niezmiernymi zasnęli nadziejami.

Jakoż Ignaś, który w stancyjce swej w słodkich zdrzemał się marzeniach, ranek następny obaczył przez zakratowane okno Cytadeli. Od dawna stawał on do superrewizji, o czym nikomu nie mówił, żeby nie straszyć kochanki, a zapisany w księgach delegacji jako zdatny, dziś, gdy przyszła na niego kolej, wziętym był do wojska. Już o godzinie piątej rano wiedział Hebel o tym wypadku, który dotknął boleśnie jego warsztat. Nie tylko mu bowiem Ignasia, jego filar i ozdobę, ale dwóch jeszcze zdatnych czeladników zabrano. Łatwo sobie wyobrazić, co się działo na Świętojańskiej ulicy, gdy poczciwy Adwentowicz, znający wszystkie stosunki młodego przyjaciela swego, wpadł tam do pokoju blady i drżący i ze snu rozkoszy wieścią takiej klęski nieszczęśliwą Julkę obudził. Upadła ona prawie bez życia przy łóżku, z którego się porwała. Gdy ją otrzeźwili, utulili cokolwiek jej płacz i boleść nadzieją, że może się wynajdzie jaki środek ratunku, Kański ubrał się co prędzej i pobiegł do pułkownika, a Adwentowicza posłali do Eugeniusza. W pół godziny potem Julka, zanosząc się od płaczu, leżała w objęciu ojca, który ją pocieszał, że użyje wszelkich środków na wyzwolenie Ignasia. Nadszedł także i Eugeniusz. Widok, jaki zastał, przeraził go. Jego imaginacja wyobraziła mu stan tej kobiety, przechodzącej tak nagle z najsłodszych ułud miłości, z obrazów pokoju i szczęścia bez granic, do okropnej samotności, jaka ją otoczy, do rozdziału, który rozedrze jej kochające serce, do tej ciężkiej tęsknoty, która wieczną ją osłoni żałobą. I wtedy wspomniawszy, czym był dla niego Ignaś, jakim kochał go przywiązaniem, jak bolał nad jego poniżeniem, jak silnym słowem, które mu miłość braterska natchnęła, podniósł go i umocnił, postanowił wrócić brata kochance i w tej chwili być dla Ignasia tym, czym on był dla niego wtedy, kiedy upadał. Przystąpił więc do Julki, wziął jej rękę i spokojnie i wesoło rzekł:

— Uspokój się, droga Julciu! ja ci dziś jeszcze oddam Ignasia.

— Ty, braciszku? — odpowiedziała podnosząc na niego prześliczne oczy, które błysnęły życiem, jak kwiat pod rosą. — A to jakim sposobem?

— Najprostszym w świecie, siostrzyczko! — rzekł Eugeniusz. — Zastąpię go w tej powinności. Jestem wolny od wojska, silny, zdrów i za niego pójdę.

— O Eugeniuszu! — rzekła Julka, ściskając jego rękę i patrząc w oczy ojcu, co on na to powie. Pan Paweł spojrzał na młodego człowieka z przywiązaniem i starał się przeniknąć do głębi jego serca, czy to mówi serio. A widząc, że twarz jego spokojna, że szlachetne postanowienie jaśnieje na jego czole, ucieszony tą ofiarą, którą zacnemu młodzieńcowi miłość braterska natchnęła, powstał, uściskał Eugeniusza i rzekł ze wzruszeniem:

— Idź, drogi chłopcze! Idź śmiało i odważnie. Mógłbym może biedzie tej zaradzić inaczej, ale przyjmuję twoją ofiarę dla ciebie samego. Tam prędzej wyzdrowiejesz sercem, niż gdybyś się zakopał w zakącie, na kawałku ziemi, i oddał samotności, nieodpowiedniej ani twemu wiekowi, ani usposobieniu. W życiu wojskowym są trzy rzeczy, które ci przede wszystkim potrzebne. Tam jest ruch i praca, która da zdrowie twemu ciału, jest mus i posłuszeństwo, które zahartują twoją wolę, jest ciągła myśl śmierci i niebezpieczeństwa, która podniesie i uzdrowi twoją duszę. Patrz na mnie; ja byłem niżej od ciebie, byłem łajdakiem i szulerem, zrujnowałem siebie i żonę, rzuciłem kraj z piętnem niedarowanej lekkomyślności na czole i ze zgryzotą w sercu, która mi życie me przeszłe wyrzucała; a jednak w tej twardej szkole wyleczyłem się z tych wrzodów, które mię całego splugawiły. Źle ci tam nie będzie, za to ci ręczę. Trochę i ja ci dopomogę, a resztę zrobi twoja akuratność i wychowanie, które tam postrzegą.

— Nie wątpię o tym — odpowiedział Eugeniusz wesoło i z dziwną ochotą, która wszystkich uspokoiła.

Na tym więc stanęło i po serdecznych uściskach i podziękowaniach ze strony Julki i Paulinki, pan Paweł z Eugeniuszem i Kańskim poszli, aby zamianę tę uskutecznić. Trudności w tej mierze ze strony władzy nie było żadnej. Wolny od popisu szedł za popisowego, przyjmował wszystkie jego obowiązki, był zdrów i zdatny. Największa trudność była ze strony Ignasia, który zrazu ofiary tej przyjąć nie chciał. Ale perswazje pana Pawła, jak użyteczną to będzie rzeczą dla jego brata, i prośby Eugeniusza, który z życiem i mocą odmalował mu stan swój obecny, przykre położenie, w jakim by się znanazł w Sawinie, będąc tak blisko kochanki, a wiedząc, że go od niej nieprzezwyciężone dzielą przegrody, jak zniedołężniałby może do reszty w tej ciszy, w tym zakącie, gdzieby go nic do działalności nie pobudzało, skłoniły wreszcie Ignasia, że ofiarę brata przyjął i drogę jego przeżegnał.

Tym więc sposobem Ignaś został, a Eugeniusz poszedł. Pan Paweł wyrobił to w sztabie, że go przeznaczono do pułku kawalerii w kolonii wojskowej małorosyjskiej, gdzie miał znajomego pułkownika, opatrzył go na drogę po ojcowsku i w imię boże puścił na ten świat, tak dla Eugeniusza nowy, który dziwnym powabem tych wszystkich piękności, nie cywilizacji, nie sztuki, ale trochę dzikiej a niezmiernej w swych obszarach natury poetyczną duszę jego nęcił i pociągał.

We dwa miesiące potem odebrali od Eugeniusza list datowany z Andrejewki, kolonii wojskowej o pięćdziesiąt kilka wiorst za Charkowem leżącej. Opisywał on wesoło swoją podróż, malował w ponętnych barwach piękne te krainy, przez które przechodził, i te niezmierzone stepy, które go teraz otaczają; dziękował panu Pawłowi, że za jego pośrednictwem dostał się do pułku, w którym mu zapewne będzie dobrze; że ma wachmistrza Polaka, z którym sobie gawędzą o kraju, że pułkownik, człowiek surowy, ale jakoś dziwnie ma niego zwraca uwagę; nie folguje mu wprawdzie w służbie, ale kazał mu dać dzielnego konia i oddał go pod osobną naukę ułana, który najlepiej, obeznany z manewrami i doskonale włada piką. Z całego tego listu widać było, że Eugeniusz opisywał takim tonem miejsce, gdzie się znajduje, ludzi, z którymi żyje, służbę, którą pełni, nie tylko dlatego, aby ich uspokoić, ale że mu się to wszystko doprawdy podoba.

„Czekam waszego listu — dodał na końcu. — Wyobraziłem sobie, że gdy się dowiecie, żem już na miejscu, żem zdrów i wesoły, że mi nie cięży już wstawanie o czwartej rano, że mię kaszkiet mój nie gniecie, mundur ułański wcale nie ciśnie; że brzęcząc ostrogami i pałaszem, wcale co innego myślę, niżem myślał wtedy, gdym słyszał brzęk srebra i złota w kantorze Geldsona; że świszcząc czyszczę i poję mojego dzielnego gniadosza, a gdy go wyprowadzę przed stajnię, gdy się zepnie i parska, przypominam sobie owe wspinające się konie Dioskurów na Kwirynalu, ręką Fidiasza wyrobione; że spokojny jak dawniej marzę i kocham po dawnemu; wyobraziłem sobie, powiadam, że i wy uspokoicie się o mnie zupełnie zaraz po odebraniu, tego listu; Ignaś i Julcia staną przed ołtarzem i rozpoczną to życie miłości, szczęścia i pokoju, na które pracą i wytrwaniem zasłużyli. Donieścież mi, co się stanie, a ten mój list niech Ignaś odeśle do księdza Macieja, niech go prosi, aby go odwiózł sam do księdza Augustyna i jemu pokazał. Tym sposobem i ona się dowie, że żyję, że na krańcach niezmierzonego horyzontu, który mię otacza, widzę ją, że ta nieskończoność, którą mi tu uprzytomnia, i ziemia, i niebo, jest dla mnie symbolem tej miłości, która nas wiąże, i tej wiary bez granic, jaką mam, że gdy wrócę, zastanę to, com zostawił. Wyrazy te dawno zapisane noszę w tym talizmanie, który zamyka święty jej upominek i który z piersi mych zejdzie wraz z życiem."

Stało się, jak Eugeniusz życzył. List jego z obszernym opisaniem całego zdarzenia poszedł do księdza Macieja, a w tydzień po jego odebraniu Julka była już żoną Ignasia. Na uczcie weselnej, w nowym mieszkaniu małżonków wyprawionej i na której oni oboje jaśnieli młodością, pięknością i szczęściem, przy Ignasiu siedział stary Drylius, dalej Hebel, Adwentowicz i Kański, a przy Julce kochana Rózia, na którą Niemiec z miłością poglądał, potem rozpłakana od szczęścia ciotka Teresa, która już miała zostać przy Ignasiu, potem Paulinka i jej ojciec. Rozmaite wnoszono zdrowia, które wszyscy wychylali z sercem i okrzykiem. Za pomyślność nowożeńców wniósł toast stary Drylius, „zu Ehren nasz zacny kunszt stolarski" podniósł kielich Hebel; pan Paweł i wszyscy wypili za zdrowie i powodzenie Eugeniusza, a Ignaś podniósł się i zaproponował kielich za zdrowie hrabiego Adama, którego radom i współczuciu szczęście swe winien. A gdy nazajutrz w kościele św. Jana odprawiła się solenna wotywa na podziękowanie Bogu za wszystkie dary, jakie odebrali, towarzysze kunsztu stolarskiego otoczyli ołtarz wystrojeni i ze świecami w ręku, najcelniejsi majstrowie byli obecni, a na kościele powiewała chorągiew Towarzystwa, którą tylko w wielkich wydobywają uroczystościach.

Tak dopełniła się kariera Ignasia, który w rok potem został majstrem, otworzył zasobny, wzorowo urządzony i wkrótce reputowany warsztat, do którego najlepsza garnęła się czeladź, w którym było kilku uczniów, którzy pokończyli szkoły powiatowe, a między tymi Frycunio, faworyt Hebla, którego ojciec z ufnością i ze łzą w oku w ręce nowego kolegi swego oddał.

XIII

A cóż się stało z Eugeniuszem? W ciągu czterech lat następnych, które upłynęły, nim się rozwiązała zagadka jego życia, przebywał on zawsze na tym samym miejscu, służył w tym samym pułku, gdzie się wkrótce na nim poznano. Znalazł on tam łaskawych na siebie zwierzchników i uprzejmych towarzyszów w kilku światłej szych oficerach, którzy go polubili, ocenili jego zdolności, a gdy został podoficerem, przypuścili do swojej kompanii. Do służby wojskowej, której mus nieubłagany hartował jego wolę, uczył go smakować w czarnym chlebie, pogardzać wykwintnymi wygodami życia, wytrzymać wytrwale w jednostajnej pracy i opierać się na własnej sile, czego mu właśnie brakowało, przywykł Eugeniusz prędko i bez przykrości. Tym łatwiej mu to przyszło, że wykonywając ściśle swą powinność, nie doznawał żadnych przygryzek od drobnych oficerków, lubiących dokuczać żołnierzom, żadnego grubiaństwa od gburowatych wachmistrzów i instruktorów, gdyż życzliwość starszych, a nawet względy surowego niezmiernie pułkownika, którego wszyscy bali się jak ognia, zasłaniały go. od wszelkich przyczepek i niepotrzebnego marnowania sił i czasu. Mógł więc Eugeniusz zajmować się i czytaniem, mając od względnych na siebie Oficerów dostarczane książki i odbierając jeszcze od Ignasia takie, jakie mieć życzył.

Ze wszystkich obowiązków swojej służby najwięcej Eugeniusz lubił, gdy go posyłano z raportami do jenerała brygady, który mieszkał w drugiej kolonii ułańskiej, Bałaklei, o dwadzieścia wiorst od Andrejewki leżącej. I wtedy, gdy się ujrzał sam jeden na niezmierzonym stepie, gdy koń jego parskał i chwytał w szerokie nozdrza to powietrze, którego żadne niezdrowe tchnienie nie skaziło, gdy chorągiewka piki, wiszącej na jego ramieniu, igrała z wiatrem nad jego głową, lekko szumiąc, jak skrzydło, które go chciało unieść od ziemi, czuł się Eugeniusz swobodnym jak farys, puszczał oko po dalekich krańcach horyzontu, sięgał myślą aż do Zabuża, z lekkich chmurek płynących po niebie urabiał rydwan, na którym zniżała się do niego kochanka, i rozmarzony i szczęśliwy wyobrażał się jej rycerzem, marzył o tych wiekach poetycznych, które znał tak dobrze, i oglądał się po rozległej pustyni, czy się nie zjawi jaki przeciwnik, z którym by za jej piękność i cnoty mógł skruszyć kopię i wszystką krew swoją przelać.

Nieraz on w listach swoich opisywał te chwile i widać było, jak go uszczęśliwiały. W ogólności wszystkie listy jego, zamykające wiele uwag nad stanem, w którym go los postawił, a który dopełniał niejako jego wychowania, nad ludźmi, z którymi żył, nad pięknym i bogatym krajem, w którym się znajdował, pełne były trafności, rozumu, przenikliwego sądu i poetycznych obrazów, którymi umiał każdy opis ożywić i podnieść. Szczególniej widoczny był w każdym prawie pokój serca, przestawanie na tym, co jest, i niezłomna wiara, że czas ten próby przeminie, że ta, którą czcił, z której obrazem, zasypiał i budził się, której oblicze zaludniało mu te pustynie, zachowa mu tę wierność i miłość, którą mu w najboleśniejszej chwili, w obliczu ojca i matki przyrzekła do śmierci.

Przy końcu stycznia, czwartego roku od wstąpienia jego do służby, odebrał Ignaś od Eugeniusza list, w którym był taki ustęp:

„Mamy zimę śnieżną i mroźną. Głęboka warstwa pokrywa nasze stepy, które przy blasku słońca wyglądają jak niezmierna poła szaty ślubnej, obsypanej brylantami. Widok ten cieszy mię i bawi tak, że często wypraszam sobie pozwolenie i dosiadłszy konia, puszczam się drogą ku Bałaklei, którą tyle razy przebywałem już w innej porze. Wtedy cała ta przestrzeń zasłana była zielonym kobiercem i utkana kwiatami; wtedy słońce wschodzące łamało się w kroplach rosy, którą Bóg zsyła osobno dla każdej trawki, aby ją napoiła; wtedy miliony tych stworzeń drobnych, niedojrzanych okiem, ożywiały ją, otaczając mię bez mojej wiedzy i z moim zachwyceniem łącząc zapewne pieśń swą dziękczynną, której ucho moje dosłyszeć nie mogło. Teraz jest to . prawdziwa pustynia. Wszystko milczy, ziemia śpi pod swym gwiaździstym prześcieradłem, żadnej żyjącej istoty nie ma, i dlatego mi się ten widok tak podoba, że teraz dopiero mogę powiedzieć, że jestem sam, że tu ja tylko jeden myślę o Bogu, który taki majestat przed okiem moim roztoczył.

„Często, pogrążony w takim dumaniu, zbaczałem z drogi i w inne puszczałem się strony. Gdym się spostrzegł i sam nie wiedział, gdzie jestem, dawałem wolę koniowi, aby sobie szedł, gdzieby mu się podobało. Wtedy on zwykle zawracał i z któregokolwiek punktu stepu, bez żadnego śladu . i przewodnika, instynktem tylko, rozumniejszym często od najbystrzejszego rozumu, trafiał doskonale do stajni, gdzie zawsze w nagrodę był pogłaskany, dostawał kawałek cukru, jeślim go miał, który bardzo lubi, i owsa, którego mu nie żałuję i którego zawsze w worku mym zbywający mam zapas. Spacery te, którem robił dla rozrywki, korzystając z łaski i życzliwości rotmistrza, który mi ich nigdy nie bronił, stały się moim zbawieniem. Posłuchajcie, jak to było. Zdarzenie bowiem to, które mogło was pozbawić marzyciela ułana, co was tak serdecznie kocha, sprawi zapewne, że was prędzej obaczę, niżelim się spodziewał.

„Pozawczorajszej nocy zerwał się tu wiatr od wschodu, puścił się śnieg obfity i gęsty i powstała owa zamieć śniegowa, której wy wyobrażenia nie macie, a która tu na stepach małorosyjskich, jest fenomenem pełnym grozy i majestatu. Kiedy silny wiatr zadmie spoza Uralu, od pustyń koczujących Kirgizów, i w rozległości dwóchset przeszło mil rozpędzi się po równinie, gdzie go żadne pasmo pagórków nie wstrzymuje, żaden pas lasów i puszcz kierunku jego nie zmienia; gdy w rozpędzie tym szalonym podejmie tumany śniegu i spotka jeszcze śnieżycę, sypiącą się z góry, wtedy miecie to wszystko z taką siłą, z taką furią, że w mgnieniu oka zasypane są wszystkie drogi, zasute wszystkie parowy, choćby na kilka i kilkanaście sążni głębokie, że z wiosek widać tylko dachy, że zaskoczony w takiej chwili podróżny, nie widząc nic przed sobą, nie wiedząc, gdzie się znajduje, i dokąd się ma obrócić, ginąć musi bez ratunku.

„Zdarza się, że zamieć taka trwa dwa dni i trzy dni bez przerwy, a wtedy wszelka ustaje komunikacja, wtedy w tak nazwanych postajałych dworach, czyli austeriach zebrani podróżni, którzy się tam przed niechybną śmiercią schronić zdołali, oczekują często o głodzie, aż się klęska ta ujmie, i nawet do własnych sanek na dziedziniec, do koni swych w stajni stojących żaden z izby wychylić się nie śmie. Bywały przykłady, że gospodarze, wyszedłszy z dworków swych do spichrza lub obory, na własnych swych dziedzińcach ginęli, zasypani śniegiem, odurzeni, nie mogący do drzwi mieszkania swego trafić na powrót. Zdarza się znowu, że zamieć ta ustaje na kilka godzin, czasem nawet na pół dnia, i wtedy lekki tylko sypie się śnieżek, tu i ówdzie wzbija się mały tuman, podnosząc się i opadając jak młody ptak, który próbuje skrzydeł. Ale póki słońce się nie pokaże, póki gdzieś daleko w przestrzeni słychać głuchy szum, jakby przybliżających się fal oceanu, póty temu zdradliwemu odpoczynkowi ufać nie można. W jednym mgnieniu zrywa się na nowo straszliwsza jeszcze zamieć i biada temu, kto nie miał czasu czekać gdzie pod dachem lub zaufał sile i bystrości swych koni lub krótkości drogi, jaką miał przebyć!

„W takim położeniu znalazł się jenerałlejtnant G., komenderujący naszą dywizją, który z kolonii kirysjerskiej w Swatowej Łuczce z żoną i czteroletnim prześlicznym chłopczykiem jechał do Charkowa. Nocował on w Bałaklei, u tamtejszego pułkownika. Ja przybyłem także do Bałaklei wieczorem z ważną depeszą do jenerała brygady i oddawszy ją, zostałem tam na noc, jak miałem rozkaz. Nazajutrz, gdyśmy się pobudzili, nie poznaliśmy miejsca, gdzie jesteśmy. Domki żołnierskie, długą ciągnące się linią, zasypane zostały powyżej okien, z żadnej stajni nie można było wyjść ani wyprowadzić konia. A gdyśmy przebojem wygramolili się na dwór, wkrótce musieliśmy się cofnąć, bo każdemu śmiałkowi, który by tylko o kilkadziesiąt kroków odszedł na otwarte miejsce, groziła śmierć niechybna, gdyż ani on by nazad do drzwi nie trafił, ani żaden z kolegów nie zdołałby do niego dojść i pośpieszyć z ratunkiem.

„Siedząc więc jak zamurowani, gdzie kogo bieda ta zastała, nie wiedzieliśmy, co się dalej dzieje, czy służba jaka odbywa się, czy zmiana wart dokonana lub nie dokonana. Rygor wojskowy uległ większej od niego potędze. Tak to trwało do godziny dziesiątej. Po dziesiątej wiatr zaczął ucichać, zamieć ustawała, śnieg coraz równiej spadał i żołnierze mogli przynajmniej rzucić się do łopat, żeby poodgartywać przejścia i porobić komunikacje dla ludzi i koni. O dwunastej wiatr się zupełnie uspokoił, śnieg nawet ustał, tak że ruch zwykły powrócił w całej osadzie, że odgarnięto nawet drogę, wiodącą ku Andrejewce, przez całą długość Bałaklei, wsi ogromnej i w dolince nad maleńką rzeczką leżącej.

„Zdawało się, że wszystko już przeszło, i kto miał drogę przed sobą, zbierać się do niej ośmielał; jakoż sanie jenerała G. stały zaprzężone i upakowane i mój koń był także osiodłany, czekałem tylko na rozkaz do pułku, który mi wręczyć miano. Wprawdzie niektórzy oficerowie, znający się cokolwiek z tą zdradliwą ciszą, perswadowali zwierzchnikowi swemu, aby się zatrzymał do jutra, i jenerał skłaniał się, bojąc się o żonę i dziecko; ale odważna kobieta, która śpieszyła do starszego syna, chorego w Charkowie, zaklinała go, aby ruszyć natychmiast. Nie masz nic heroiczniejszego na ziemi, jak serce matki. Jej odwaga wlała się i w męża, dał się więc namówić, wziął tylko z sobą czterech ułanów, którzy by przy saniach jechali i pomogli do wyszukania drogi i słupów murowanych drogę tę oznaczających, jeśliby je kuczer z oczu stracił, co tym łatwiej nastąpić mogło, że słupy te są niskie i białe. We trzy kwadranse może po odjeździe jenerała, oddano mi mój pakiet, wsiadłem więc na koń i pojechałem.

„Gdym minął wieś, podniósł się na niewielki wzgórek, gdym się potem ujrzał na stepie, nie mogłem się odjąć podziwieniu, patrząc na to niezmierzone morze, białe, puszyste, jeszcze w ruchu, który się zupełnie nie uspokoił, falujące cicho, miękko, a tu i ówdzie lekką podnoszące się chmurką, która znowu słabe swe zwijała skrzydła, sunęła . się paręset kroków przy samej ziemi i nikła zupełnie. Koń mój postępował śmiało, czasem zabrnął po brzuch, ą ciągle prawie kopał się w śniegu, który mało co do kolan jego nie dosięgał. Ślad, którędy się sunęły sanie jenerała, widać było dobrze, nawet te dwie ścieżki z boku, którymi szły konie towarzyszących mu ułanów, można było rozróżnić. Tak jechałem więcej niż półtory godziny, sądząc, że i jenerał dojedzie, którego śladu trzymałem się, i ja stanę w domu, nim się zamieć odnowi, którą czułem w powietrzu, słysząc zawsze za sobą jakiś szum złowrogi, którą mój koń czuł pewnie lepiej ode mnie, bo kładł i ściskał uszy, wyciągał nozdrza, wietrzył, jak daleko jeszcze stajnia, kiedy niekiedy nawet oglądał się poza siebie, a mimo tak ciężkiej i kopnej drogi" szedł coraz prędzej.

„Nagle z prawej i z lewej strony podniosły się dwa tumany, które się zaczęły kłębić, ku sobie zbliżać i coraz prędzej i wyżej naprzód posuwać, jakby jeden przeciw drugiemu do walki Występował. Koń mój stęknął i posunął się z całym natężeniem, a za snami zaszumiał wiatr, zadął w moją chorągiewkę, która świsnęła i pochyliła pikę mą naprzód, i nim zdołałem obejrzeć się i opamiętać, całe to sypkie morze, które dotąd cicho leżało, podniosło się, zasłoniło horyzont i w gęsty i zimny zamieniło się tuman, który mi zasypał oczy, całego obrzucił śniegiem i prawie odurzył i zagłuszył. O! wierzcie mi, nigdy zapewne straszniejszej i uroczystszej nie przeżyję chwili. Sam jeden na tej nieograniczonej przestrzeni, która się cała podniosła w górę, aby mię pochłonąć, nasłuchawszy się tyle przygód o podróżnych, którym zima w tej najgroźniejszej swej postaci zastąpiła drogę, nie mogłem nie pomyśleć o śmierci, nie mogłem nie przesłać wam wszystkim i tej, dla której żyć pragnąłem, wiecznego pożegnania. Przetarłszy więc oczy spojrzałem w niebo, polecając duszę swą Bogu, a was wszystkich Jego opiece. Ale niebo tylko myślą widzieć mogłem, bo pode mną, obok mnie i nade mną był tylko ruchomy śnieg, sypiący się na różne strony, pędzony szalonym i świszczącym wiatrem i zasuwający mię tak, że już stopy moje pętał i do kolan wałem swym dosięgał.

„Koń mój stał przez chwilę, schylił głowę i nozdrzami rozrzucał śnieg, który mu piersi zasypywał. W parę minut może przeszło to pierwsze uraganu natężenie, tuman się cokolwiek rozwiał, tak że o kilka kroków można było coś widzieć. Wtedy koń mój podniósł się, naprzód zwolna, potem silniej, wreszcie z całej siły wspiął się, posunął się naprzód i dalej iść. zaczął, ryjąc się w śniegu, który stawał się coraz mniej głębokim. Oddałem się więc jego instynktowi, puściłem mu wodze i już spokojniejszy, bom miał czas przynajmniej pomodlić się i o was dłużej pomyśleć, czekałem, jak daleko mię zaprowadzi. Uszedł on tak ze trzysta kroków, ale w jakim kierunku, to on sam tylko wiedział. Ja bowiem nie widziałem nic przed sobą, a gdy wiatr zwolniał na chwilę i tuman przewiał, wszelki ślad drogi zniknął, a przed okiem moim rozlegała się tylko przestrzeń ruchoma, która miała być moim grobem. Korzystając z takiej chwili, trochę spokojniejszej, poczciwe to zwierzę zaczęło iść szybszym krokiem, zapadając czasem po brzuch, ale nie tracąc energii i co moment wyciągając na wiatr nozdrza, które go jak busola kierowały.

„Tak ujechawszy ze dwie wiorsty, usłyszałem z boku wystrzał. Mój koń podniósł głowę, zestrzygł uszy i zwrócił się ku tej stronie. Gdyśmy zrobili w tym kierunku z pięćset kroków, a znowu chwilowe nastąpiło uciszenie i można było trochę świata widzieć, postrzegłem niedaleko chorągiewkę ułańską. Domyśliłem się, że to jenerał z żoną i dzieckiem w tej pustyni wygląda śmierci i patrzy na trwogę tych, których tak kocha. "O! ja szczęśliwszy jestem, pomyślałem, moi wszyscy są daleko od tej grozy natury i jeśli tu zginąć przyjdzie, to zginę sam jeden".

„I cóż myślicie, com zastał? Oto ten pan, który kilka tysięcy ludzi miał na swoje rozkazy, własnymi rękami odgartywał śnieg, który już do połowy sanie jego zasypał. A gdy fartuch był niedostateczny, gdy dekel od budy spadający nie dość jeszcze zabezpieczał kobietę, drżącą już od zimna i tulącą w objęciu swym dziecię, które zamierało ze strachu, zdjął z siebie futro, osłonił wszystkie szpary, a sam w jednym mundurze pracował z taką gorliwością, jakiej nigdy nie miał żaden wyrobnik, który by jutro miał umrzeć z głodu. W tej pracy pomagali mu dwaj ułani, których konie z tyłu do sani były przywiązane. Kuczer siedział na koźle, ponury i milczący, i trzymał czwórkę swą, która mordami tylko odgartywała śnieg, co ją zarzucał. Gdy mnie jenerał obaczył i mundur mój poznał, rzekł:

— Ty z Andrejewki? A jak daleko jeszcze?

— Nie wiem — odpowiedziałem — bo któż wie, gdzie jesteśmy?

— Posłałem dwóch ułanów od pół godziny szukać drogi i nie wracają; posłałem forysia i ten przepadł — mówił jenerał ze zwątpieniem.

— Panie jenerale! — rzekłem — biedni ci ludzie są w ręku Boga, i zapewne nie wrócą.

— Jakiż dam ratunek żonie i dziecku? — zawołał w rozpaczy ten biedny ojciec, posłyszawszy w tej chwili jej jęk i płacz syna. Wtedy kuczer podniósł się i chciał złazić z kozła. Jenerał go zapytał: — Co ty chcesz (robić!

— Wezmę drugiego przodowego konia i pojadę szukać drogi — odpowiedział brodacz ponuro, a ja z twarzy jego postrzegłem, że myśli siebie tylko ratować. Wtedy złość mię wzięła, krzyknąłem więc do niego:

— Siedź! bo o dwieście kroków i sam zginiesz.

— A tobie co do tego? — odpowiedział mi, spojrzawszy tak, jakby mię chciał nożem przeszyć; i nie zważając na powtórzony taki sam rozkaz jenerała, którego już bać się przestał, zlazł z sanek. W obliczu niebezpieczeństwa i śmierci, starszej i potężniejszej od wszystkiego, co potężnym jest na ziemi, zapomniałem, com był winien, ja lichy podoficer, jenerałowilejtnantowi, który był moim wodzem. Dobyłem więc pistolet, a odwiódłszy kurek i wymierzywszy do łba zuchwałego brodacza, krzyknąłem:

— Siadaj natychmiast i trzymaj konie, bo ci w łeb palnę, jak się tylko ruszysz.

„Kuczer mruknął, przestraszył się i usiadłszy, wziął znowu lejce do rąk, a ja, obracając się do zdziwionego jenerała, przeprosiłem go za moją zuchwałość, dodając, że bez woźnicy zginęliby, bo stąd trzeba ruszyć koniecznie. "Niech się jenerał odzieje i siada — mówiłem dalej — mój koń zna te miejsca dobrze, nieraz mię już zaprowadził, kiedym się zabłąkał. Jeśli on nas nie wywiedzie tym instynktem, jaki Bóg dał zwierzętom w każdym niebezpieczeństwie, to już widać wola jest Jego, abyśmy zginęli. I wtedy zginiemy z odwagą, jak żołnierze i chrześcijanie. Ale obowiązkiem jest naszym ratować się, ile zdołamy";

„Ten niezwykły w żołnierzu język i ta śmiałość, którą się nie chwalę, bo była dziełem strasznej chwili, zastanowiła człowieka przywykłego do rozkazów, ale upadającego na duchu, i zrobiła go posłusznym. Odział się więc w szubę, wlazł do sanek, które w mgnieniu oka śnieg zarzucił, i zamknąwszy fartuch, rzekł do mnie:

— Jeśli nas szczęśliwie wyprowadzisz, dostaniesz sto rubli.

— Panie jenerale — rzekłem wówczas po francusku — pieniędzy na moje potrzeby mam dosyć. Jeżeli mi się uda trafić do Andrejewki, proszę mi wierzyć, że szczęśliwszym będę przez to, że wyratuję ojcu żonę i dziecię, niż że sam siebie ocalę.

— Któż ty jesteś? — zapytał wtedy tym samym językiem.

Nazwałem się i powiedziałem, skąd jestem rodem.

— A! — rzekł jenerał — będę pamiętał. Rób więc, co możesz, i niech nam Bóg dopomaga.

„Wtedy kazałem ułanom odgarnąć cokolwiek śnieg od kopanic, przodowego konia odprząc i prowadzić, a gdy już siedzieli na koniach, krzyknąłem na kuczera, żeby ruszał. Brodacz zaciął batem wszystkie cztery konie razem, potrząsł lejcami i z wielkim trudem wydobył się z miejsca. Ja odjechałem ze trzydzieści kroków naprzód, wstrzymałem swego konia, potem puściłem mu cugle, dając mu czas, aby się zorientował. Znowu więc mój gniadosz wyciągnął mordę, rozwarł na wiatr nozdrza, potem schyliwszy głowę ku ziemi, postał tak kilkanaście sekund, jakby się namyślał. Wreszcie zwrócił się raptem na prawo i poszedł. "Za mną!" krzyknąłem wówczas, obracając się ku sankom, które się zwolna sunęły noga za nogą, a gdy tuman się podnosił, zasypywał oczy, przecinał i zasłaniał drogę, musiały stawać i czekać, aż przejdzie. Tak jechaliśmy ze dwie godziny, nie wiedząc jeszcze, gdzie jesteśmy. Wszakże uważałem, że mój koń postępował coraz prędzej, coraz silniej wciągał wiatr w nozdrza rozwarte i nastawiał uszy tak, jak je poczciwe te zwierzęta nastawiają, kiedy czują dom i woń stajni je zalatuje. I wówczas nadzieja wstąpiła w moje serce; a gdy zamieć znacznie się uciszyła, gdy już ściemniać się zaczynało i postrzegłem z daleka migające się światełka, byłem pewnym, żeśmy ocaleni, i nie wstydzę się wyznać przed wami, że twarz moją łzy radości oblały. Wkrótce więcej świateł błysnęło przed nami, szczekanie psów doleciało do uszów moich, koń mój strzepnął się, zestrzygł uszy i lekko zarżał, a ja obracając się ku jadącym za mną, krzyknąłem z całej siły "Andrejewka!" — "Andrejewka!" powtórzyli wszyscy takim głosem i z takim uniesieniem, z jakim rozbitki płynący na złomku statku, krzyczą "Ląd!", z jakim krzyżownicy dostrzegłszy święte miejsce, do którego dążyli, zawołali z głębi piersi "Jerozolima!"

„Już było zupełnie ciemno, gdyśmy stanęli przed gankiem komendanta naszego pułku. Ile cukru mój poczciwy koń dostał, jak spałem, jak modliłem się, nimem zasnął, tego wam mówić nie potrzebuję.

„Nazajutrz o ósmej, gdym czyścił, głaskał i obejmował szyją mojego gniadosza, a on poglądał się na mnie z przywiązaniem i mordę swą kładł na moim ramieniu, zawołano . mię do jenerała. Ubrałem się co prędzej i poszedłem. Słońce świeciło jasno, a ten puch straszliwy, co wczoraj niósł śmierć i zagładę, pokrywał miękko ziemię i leżał tak cicho, tak spokojnie, jak dziewica w bieli, uśpiona na swym czystym łożu i marząca o tych aniołach, co z myślami jej igrają. Sanie jenerała już stały przed gankiem, na koźle siedział ów brodacz, który poznawszy mnie, spojrzał z ukosa, uśmiechnął się i głową pokiwał. Forysia nie było; przepadł biedny chłopak, i jeden ułan, który miał świeżego i nie znającego okolicy konia, zginął także. Drugiego, ułana, jakeśmy się później dowiedzieli, wpółżywego, stary koń jego przyprowadził już późno w nocy na powrót do Bałaklei.

„Gdym wszedł do pokoju, jenerał, jego żona, ich prześliczny chłopczyk i nasz pułkownik, siedzieli przy śniadaniu. Wyprostowałem się przy drzwiach; alem niedługo, czekał. Z uśmiechem rzekł do mnie dowódca dywizji:

— Approchez, mon cher!

Przybliżyłem się więc śmielej, a jenerałowa patrząc mi w oczy z wdzięcznością, dodała:

— Ah! Monsieur! que je vous suis reconnaissante, vous avez sauvé mon enfant!

O sobie nic nie mówiła. Matki wszędzie są jednakowe. Wtedy jenerał mówił dalej:

— Znam cokolwiek twoją historię. Widziałem przytomność umysłu i śmiałe znalezienie się w niebezpieczeństwie. Pewny jestem, że będziesz dobrym oficerem. Masz piękne świadectwa od swego pułkownika i spodziewam się, że za kilka miesięcy otrzymasz szlify. To masz od jenerała. A to — dodał powstawszy i ściskając moją rękę — przyjmij na pamiątkę od ojca, przy którym stanąłeś wtedy, kiedy go rozpacz ogarniała.

„I oddał mi zegareczek niewielki, ładnie kameryzowany, widać do niej samej należący, z cyfrą jego własną, wyrobioną ma błękitnej emalii drobniutkimi brylantami. Podziękowałem, przyjąłem upominek i wyszedłem.

„Oficerowie, którzy byli w pierwszym pokoju, dowiedziawszy się o wszystkim, winszowali mi ze współczuciem, o którego szczerości nie wątpię. Tak szczęśliwie wybrnąwszy z rąk zagniewanej natury, nie boję się już ludzi i z nadzieją w sercu, że was prędko zobaczę, że może zwalczę ten tuman rodu, co mi zasłania moją gwiazdę, jakem pokonał . zamieć stepową, co mi zasłoniła niebo, piszę ten list, który was pewno nie znudzi."

Po odebraniu tego opisu, który cała rodzina po kilka razy odczytywała, przerażając się w niektórych miejscach, rozrzewniając w innych i w ogóle pojąc się tymi samymi nadziejami, jakie miał Eugeniusz, pan Paweł wziął się energiczniej do przywiedzenia do skutku planu, nad którym od dwóch lat pracował.

Zapomniawszy na zawsze o panu Piotrze, nie myśląc już wcale upominać się o swoje i wzgardziwszy szachrajem, spodlonym przez próżność, był on w dość częstej korespondencji z panem Marcinem, którego namiętność, jakkolwiek naganna i czyniąca go członkiem społeczności zupełnie nieużytecznym, była przynajmniej dość oryginalna i zainteresowała człowieka z humorem i rozumem. Do owej kolekcji imperiałów i półimperiałów, którą mu zaraz z początku posłał i za co pan Marcin pokochał go tak, że go stawił na równi z listem zastawnym litera C, dosyłał mu pan Paweł od czasu do czasu po jednym lub po parę dukatów pojedynczych i dublonów, starych i nowych, swoich i zagranicznych, jakie tylko mógł dostać.

Za każdą taką przesyłkę odbierał długie podziękowanie, na brudnym papierze, drżącą wypisane ręką, ale często nie bez dowcipu, gdy stary sknera drwił sobie z głupców, którzy go mają za ordynaryjnego skąpca, i nie bez sarkazmów, gdy mu przyszło mówić o panu Piotrze, jego żoneczce, córeczce i synku, którzy już sobie ostrzą zęby na jego baramy i chcieliby puścić w świat między Żydów i głodną hałastrę te jego biedne dukacięta, którym u niego tak dobrze, które on chowa, czyści, myje, jak dziatki, a układa i pielęgnuje, jako amator i numizmatyk.

Teraz miał dla niego pan Paweł nowy podarunek. Zebrał on z biletów bankowych wszystkich banków rosyjskich: petersburskiego, moskiewskiego, odeskiego, kijowskiego, finlandzkiego i liflandzkiego, po jednej sztuce, na niewielkie sumki, po pięćdziesiąt, siedemdziesiąt pięć i sto rubli, i uszykowawszy ładnie tę kolekcję, przy grzecznym liście posłał mu ją na jego urodziny, które w lutym przypadały. Wkrótce odebrał od niego list, w którym stary, wynurzając mu swoją wdzięczność, dodał, że rad by go jeszcze raz przed śmiercią zobaczyć, że sam do Warszawy przyjechać nie może, bo jakżeby swoje rodzone dziatki zostawił na cudze ręce; a przy tym powozu nie ma, bo to zbytek, na który tylko taki kiep, jak pan Piotr sadzi się, koni także ładnych nie ma, tylko folwarczne, a poczta niezmiernie wiele kosztuje, co na jego kieszenie za ciężko, a przy tym, że to niezgodne z jego przekonaniem, bo wszelką rozrzutność uważa za grzech, za. który Pan Bóg karze.

Pan Paweł tego tylko czekał. Wybrał się więc wkrótce i pojechał. W Chełmie do kocza swego najął cztery konie na dni kilka, wiedząc, że mu pan Marcin koni swych nie da, opatrzył się wiktuałami, dobrym winem, i jednego poranku stanął przed tymi samymi drzwiami, które kilka lat temu przed nosem mu zatrzaśnięto. Jak wielką była radość starego dziwaka, dowodzi to, że na obiad kazał upiec pieczenie baranią; z wielkim podziwieniem baby reprezentującej kucharkę, która od lat kilkunastu takiej fety nie widziała; że do kartofli wydał kawałek słoniny, który jednak sam w spiżarni odważył, że nawet rozochociwszy się zapytał babę, czy umie robić naleśniki. A gdy mu odpowiedziała, że nie ma patelni, machnął ręką z widocznym ukontentowaniem i rzekł: „Prawda, to by już było nadto, objadłby się i jeszcze by mi, broń Boże, zachorował." Skończyło się więc na rosole z chudej kury, na pieczeni baraniej i na kartoflach. Wracając z kuchni do pokoju, myślał sobie pan Marcin, jak ten zbytek, którego się dla tak drogiego gościa dopuszcza, odbije potem na sobie samym, i uspokoiwszy się tym sposobem w swoim sumieniu, był tak rad panu Pawłowi, że porzuciwszy pierwszy pokój brudny i obdarty, zaprosił go do swego sanctum sanctorum, to jest do izby potężnie zakratowanej, mającej przy drzwiach dębowych silną sztabę żelazną zewnątrz, którą je zamykał, gdy wychodził, i drugą wewnątrz, którą się zaryglowywał, gdy się kładł spać, gdy się do układania i czyszczenia dukatów albo do ogólnego rachunku listów zastawnych i odcinania kuponów zabierał.

Tam gdy usiedli, po długiej i żartobliwej rozmowie, pan Paweł zręcznie wyciągał pana Marcina, jak liczne są jego merynosy, szczególniej te, które noszą piętno liter A i B, jaką może mieć wartość jego gabinet numizmatów, które jeszcze nie wyszły z kursu. Gdy pan Marcin pół żartem, pół serio przyznał się prawie do swojej znacznej fortuny, pan Paweł rzekł:

— Taką rzeczą, kochany panie Marcinie, kombinując to wszystko, co mówisz i czego powiedzieć nie chcesz, widzę, że oprócz wsi, która duża i w dobrych leży gruntach, choć ci nie tyle przynosi, ile by przynosić mogła, bo na nią nic łożyć nie chcesz, masz w kapitale około czterechkroć.

Stary skąpiec pobladł jak trup, usłyszawszy tę cyfrę, którą cudze oczy dojrzały, i porwał się z miejsca. Pan Paweł zaśmiał się i dodał:

— Ale siadaj, siadaj i nie bój się. Przecież nie dlatego to mówię, abyś md co dał. Ja mam więcej!

— Ty masz więcej! — zawołał stary z roziskrzonymi oczami. — O szczęśliwy człowieku! ach! gdybym to ja miał więcej!

— Ale będziesz miał niezawodnie — odpowiedział pan Paweł — bo pożyjesz jeszcze długo i zbierzesz i zaokrąglisz tę sumkę, która już i tak dostateczna.

— Gdzie tam! gdzie tam! — mówił stary kiwając głową — nie zaokrągli się wiele, nie, bo już prędko umrę. Może pożyję jeszcze jakie dziesięć lub piętnaście lat; cóż to znaczy? czy to tak wiele przez ten czas przybędzie!

— Ale dajmy — mówił pan Paweł — że przybędzie jeszcze sto tysięcy i zrobi się pół miliona! — Stary uśmiechnął się i zatarł ręce, a pan Paweł dodał: — Powiedzże teraz, panie Marcinie, co zrobisz z tym kapitałem po śmierci? — Pan Marcin zachmurzył się i wytrzeszczył oczy na mówiącego, a ten rzekł serio: — Jeżeli go każesz do trumny swojej włożyć, to nie zmieścicie się tam oba; jeżeli zaś zostawisz go i nie dasz mu żadnego rozporządzenia, to go zabierze pan Piotr, jego żoneczka, jego córeczka i synek, i puszczą między Żydów to, coś ty całe życie zbierał, coś pielęgnował, coś kochał, jako prawdziwy amator i znawca.

— Zjedzą diabła! zjedzą diabła! — wołał stary porwawszy się i chodząc prędko po pokoju. — Nie dostaną nic, na obwinięcie palca! Nie dam, nie dam, im nie dam i nikomu nie dam, a jak będę umierał, to podpalę swoje łóżko, i wszystko to: i ja, i mój dom, i moja wieś, i mój materac, i moja szkatułka, wszystko pójdzie z dymem.

— Bardzo to dobrze — odpowiedział z uśmiechem pan Paweł — ale uważaj, panie Marcinie, że możesz, umrzeć nagle, bo to się zdarza.

— Nie, nie umrę nagle, nie jestem skłonny do apopleksji — mówił pan Marcin.

— Możesz umierać w gorączce i bez przytomności — rzekł pan Paweł.

— Nie, nie będę miał gorączki, nie jestem krwisty, mało jem, a będę jadł jeszcze mniej, i pijam tylko wodę — odpowiedział stary.

— Dajmy więc, że umrzesz nie z choroby, ale ze starości — mówił pan Paweł — ale możesz być tak osłabionym, że nie będziesz miał siły sięgnąć po świecę, żeby się podpalić, albo zaśniesz z nadzieją obudzenia się i nie wstaniesz więcej, gdyż taki , jest zwykle koniec ludzi zdrowych, umiarkowanych i bardzo starych. Powiedzże mi, czy nie lepiej zrobić rozumne rozporządzenie i przeznaczyć po swojej śmierci fortuną swą krewnemu, który ją będzie szanował i twoje imię wspominać będzie z wdzięcznością, niż umierać z tą myślą, że ją rozszarpią i zmarnują łajdaki bez sumienia, które ci potem za to i dobrego słowa nie dadzą, owszem, nazywać cię będą skąpcem, sknerą i wyśmieją cię, żeś dla nich pół miliona oszczędził, odejmując sobie od gęby i grzbietu.

— Takiego krewnego nie mam oprócz ciebie; a ty nie potrzebujesz, bo masz więcej — odpowiedział pan Marcin po chwili namysłu.

— I owszem, masz go, masz w synu twojej rodzonej siostry — odpowiedział pan Paweł. — Nie w młodszym, bo ten nie potrzebuje; ten jest najpierwszym rzemieślnikiem w Warszawie, ma ogromny kapitał w swoim własnym przemyśle i znaczny posag mojej córki, która jest jego żoną. Ale w starszym, w Eugeniuszu, który nie ma nic.

— Aha! — zawołał stary ironicznie — który się wychował pomiędzy panami, nabrał ich nałogów, przesiąknął fumami pańskimi i chce szumieć za moje pieniądze!... Nic z tego.

— Ale słuchajże, panie Marcinie — rzekł pan Paweł — ja ci opowiem, co to za człowiek ten twój siostrzeniec.

Tu pan Paweł opowiedział pokrótce staremu całe życie bohatera naszego, skreślił mu jego charakter, dał poznać jego zdolności, odmalował, z jaką gotowością poświęcił się za brata" jaka osoba powzięła ku niemu przywiązanie, jakie przeszkody ich dzielą, jak pewny jest, że nawet duma matki przełamie się, skoro będzie miał zapewniony spadek tak znacznej fortuny; póki żyć będziesz, nie żąda on od ciebie ani trzech groszy. Jeżeli dostanie rękę tej, którą kocha, a rodzice nie zechcą wy dzielić im dostatecznego funduszu na ich utrzymanie, to ja i Ignaś zapewnimy im roczny dochód taki, że będzie mógł żyć przyzwoicie, choć bez zbytków, do których ani on, ani ona nie są skłonni, bo oboje mają rozum i wyższe usposobienie.

Pan Marcin milczał, skrobał się w głowę, pan Paweł (nalegał i perswadował: nareszcie, po dwugodzinnych korowodach, stary skąpiec przekonany, że spalić się choćby i można, ale byłoby to głupstwo, które by ludzie wyśmieli, a nie spaliwszy się, nic z sobą wziąć nie można; że to, co się zbierało i czego niszczyć szkoda, komuś zostawić trzeba, mogąc rozporządzać całkowitą swą fortuną, gdyż ani wstępnych, ani zstępnych nie miał, jak mu tego pan Paweł dziewięćsetszesnastym paragrafem kodeksu cywilnego dowiódł, skłonił się do przekazania skarbów swych raczej siostrzeńcowi, który go zostawi w pokoju do śmierci, niż tym, których cierpieć nie mógł, a którzy już od dawna i ciągle, jak kruki, na łup ten czyhają.

Tak tedy pan. Paweł, odniósłszy to ogromne zwycięstwo, zasiadł do swojej własnej wieczerzy, z przywiezionych specjałów złożonej, i zaprosił do niej gospodarza, który zrujnowawszy się na tak wystawny obiad, jaki gościowi swemu dał, sam przed wieczorem zagasił ogień na kuchni i nic już na kolację robić nie kazał. Jedli więc wesoło, szczególniej pan Marcin zajadał smaczno i popijał z ochotą stare wino, z którym się już przeszło lat dwadzieścia nie widział.

Nazajutrz, skoro się pan Paweł obudził, posłał kocz swój z listem do Sawina i koło godziny dziewiątej przyjechał ksiądz Maciej i burmistrz. Wiedział już pan Marcin, po co przyjechali, i po przywitaniu, skrobiąc się w głowę i stękając, napisał wreszcie własnoręczny testament, podpisał go i położył datę. Aktem tym, na mocy wyżej cytowanego paragrafu, wyłączywszy od wszelkiego spadku po sobie pana Piotra i siostrę Herminię, przeznaczył siostrze swojej Teresie dwadzieścia tysięcy, do których wypłacenia po jego śmierci obowiązał ogólnego swego spadkobiercę, Eugeniusza Zabużskiego, syna rodzonej siostry swojej Marianny, pod czterema następującymi warunkami:

Że póki on, Marcin Jelewski, żyć będzie, obdarowany tak bogato siostrzeniec ani ździebełka słomy od niego nie zażąda.

Że go odwiedzać będzie raz tylko na rok, zabawi nie dłużej jak pół dnia i pod żadnym pretekstem na noc u niego nie zostanie.

Że się o zdrowie jego ani wprost, ani ubocznie przez trzecią osobę dowiadywać nie będzie.

Że kolekcję dukatów, w oddzielnej znajdującą się szkatułce, zachowa jako pamiątkę i nie użyje ich, chyba w ostatecznej potrzebie.

Na końcu był taki dodatek: „Gdyby siostrzeniec mój któremukolwiek z powyżej wypisanych warunków, oprócz czwartego, który już zostawiam jego sumieniu i pamięci o mnie, uchybił, testament ten, który do dalszego zażądania mego w ręku pana Pawła Jelewskiego, pułkownika i kawalera zostawiam, uważanym być ma za nieważny, jeżeli w biurku mym późniejsze znajdzie się rozporządzenie".

Akt ten podpisali świadkowie, czego żądał pan Paweł; choć tego prawo nie wymaga, wypili jeszcze za zdrowie i długie życie tak szlachetnego krewnego po kieliszku starego wina, które jeszcze od wczorajszego traktamentu pozostało, i rozjechali się.

Taki mając dokument w kieszeni, który znosił najważniejszą przeszkodę, udał się pan Paweł do Zabuża. W Zabużu wiele się rzeczy zmieniło. Staś, w czasie przeszłorocznych kontraktów w Kijowie, obraził pychą swą i hardym obejściem jakiegoś dorobkowicza, został wyzwany i raniony. Chociaż rana z początku nie zdawała się śmiertelną, długo na nią cierpiał niezmierne bolę i nareszcie, nie mogąc ich wytrzymać, na ręku matki, która na odgłos tego nieszczęścia pojechała na Ukrainę, skonał. Stanisław Zabużski umarł bezdzietny, cały więc majątek, jaki miał odziedziczyć po rodzicach, spadał na. pannę Jadwigę.

Została więc panna Jadwiga dziedziczką znacznej fortuny, i konkurenci ocknęli się na nowo. Dwaj młodzi panowie, chociaż znali stan jej serca i z życia jej samotnego, oddanego nauce i rozmyślaniu, wnieść mogli, że się w niczym nie zmieniła, posunęli się do jej ręki. I jeden, i drugi otrzymał odmowną odpowiedź; i każdy z nich dziwił się niezmiernie, że panna tak rozumna nie pojmuje obecnego położenia swego, że przybytek tak znaczny majątku nie dodał jej ambicji i na to szczęście, jakiego by doznawała nosząc ich imię, nie otworzył jej oczu. Była więc panna Jadwiga zawsze jedną i tąż samą, znosiła los swój z pokojem i godnością, a miłość jej dla Eugeniusza nie zmalała ani na włos jeden. Oświadczywszy matce, że go nigdy kochać nie przestanie, że niczyją żoną nie będzie, ale dawszy jej słowo, że żadnego kroku nie zrobi, do którego by ją matka nie upoważniła, nie pisywała do niego wcale. Jak Eugeniusz wierzył w nią, tak ona wierzyła w niego i wiedziała dobrze, że wszystkie te romansowe czułostki, wszystkie owe przysięgi, które się tak często łamią, czy są ustne, czy pisane, są dla nich niepotrzebne. Dość jej było wiedzieć, że Eugeniusz żyje i gdzie się obraca, co zawsze od księdza Augustyna wiedziała.

Zresztą, była nić tajemna, jak ich wiara silna i potężna, która ich łączyła i zerwać się nie mogła, był, mówiąc po dzisiejszemu, jakiś niewidomy i duchowy telegraf, za pomocą którego rozmawiali z sobą, ile razy chcieli, i który utrzymywał ten związek ich, co się zaczął od dziecinnego prawie wieku, a miał się skończyć aż w grobie. Kasztelanowa, której śmierć syna niezmierny dała smutek, wiedziała o tym dobrze, że nic córki jej nie przełamie. Nie śmiała ona tej stałości nazywać uporem i cierpienie jej było tym większe, że jej nawet szacunku swego odmówić nie mogła. Kasztelan, który rad by był z duszy zdjąć z córki swej brzemię takiego życia, jakie prowadziła, a które niosła z tak heroiczną spokojnością duszy, z taką pogodą czoła, nie miał dość mocy odezwać się głosem mężczyzny i ojca i nie śmiał zmienić położenia, które cały dom osmucało.

W takim stanie były rzeczy w Zabużu, gdy pan Paweł przyjechał. Udał się on naprzód do księdza Augustyna, dał mu się poznać i wyłożył cel swego przybycia. Zacny ten kapłan, przyjaciel Eugeniusza i niemniejszy przyjaciel tego domu, w którym mu przeszła młodość, gdzie tak dojrzał głową i sercem, podjął się tej misji, jaką mu pan Paweł powierzył. Widział on to bowiem dobrze, że inaczej nie zdejmie się ta chmura, jaka tu leży na czole wszystkich, i nie wejdzie radość, jakiej dozwala ziemia, ani do serc rodziców, których serdecznie żałował, ani do serca córki, którą uważał za istotę wyższą, której stałość, a przy tym spokojne i religijne znoszenie swego losu, miał za fenomen moralny, godny czci i zastanowienia każdego rozumnego człowieka. Wziąwszy więc z sobą ostatni list Eugeniusza i testament pana Marcina, udał się do kasztelana. Konferencja trwała przeszło godziną, po której kasztelan sam przybył na probostwo, ścisnął rękę pana Pawła i rzekł:

— Dziękuję ci, kochany pułkowniku, że mi dopomagasz do osłodzenia starości mej szczęściem mojej córki, której los z pomocą bożą rozstrzygnie się zapewnię tak, jak sobie życzę. Pójdź, poznaj ją. A jeżeli ksiądz Augustyn, który właśnie teraz jest u mojej żony, nie zdoła przełamać jej postanowienia tymi perswazjami, jakie mu natchnie jego przyjaźń dla nas i ten charakter kapłański, który go upoważnia do odezwania się do serca matki, wtedy obadwa użyjemy jeszcze światowej logiki, która, dzięki staraniom twym, jest oczywiście za nami. Ale mam nadzieję, że tego nie będzie potrzeba. Bóg nas ciężko dotknął, a biedna moja żona, złamana tym ciosem, nie zechce widokom tego świata, który ją tak ciężko zawiódł, poświęcić szczęścia jedynego dziecka i da się przekonać słowom człowieka, którego świętobliwość zna i przed którym najtajemniejsze poruszenia serca swego odkrywa.

Poszli więc do salonu, przytykającego do gabinetu kasztelanowej, gdzie zastali pannę Jadwigę. Pułkownik spojrzał ze współczuciem na tę postać piękną, tak pełną powagi i pokoju. Panna Jadwiga przystąpiła do niego z uprzejmością, uśmiech melancholiczny i łagodny ozdobił jej usta, lekki rumieniec okrasił jej blade lice, podała mu rękę i ściskając dłoń jego, rzekła:

— Dziękuję panu. Wiem już o wszystkim. Jeżeli starania pana nie pomogą i będę musiała zostać, jak jestem, chciej pan pocieszyć Eugeniusza tym, że mię widział spokojną, bo w myśli i w sercu należę zawsze do niego i mam to przekonanie, że drogi nasze, choć idą od siebie daleko, zejdą się kiedyś, jeśli nie tu, to tam, gdzie nas ta sama ręka pobłogosławi, co nas tu rozdziela.

Gdy usiedli i rozmawiali o rzeczy, co ich wszystkich tak mocno dotykała, gdy panna Jadwiga mówiła o tym strasznym niebezpieczeństwie, z którego Eugeniusz tak szczęśliwie wyszedł, gdy rozpytywała się z interesem i przyjaźnią o córki pana Pawła, których śliczne twarze stają ciągle przed jej okiem, o Ignasia, dla którego tyle ma szacunku i przywiązania, o wnuków pana Pawła, których już miał czworo, drzwi od gabinetu otwarły się i wyszła kasztelanowa, a za nią ksiądz Augustyn. Wszyscy powstali i zwrócili uwagę na tę postać okazałą i imponującą i z twarzy jej starali się wyczytać wyrok, jaki o losie córki swej wyda. Kasztelanowa była w żałobie, której od śmierci syna nie zdejmowała wcale. Czepek czarny przysłaniał jej włosy, które nagle posiwiały. Twarz jej była blada, ale w ciele jej nie widać było złamania. Szła wyprostowana, z podniesioną głową, patrzyła spokojnie i dumnie. Gdy się zbliżyła i oddała ukłoń pułkownikowi, nie siadając i nie prosząc nikogo, aby usiadł, rzekła:

— Wiem o tym, że to, czego wszyscy życzycie, nastąpi po mojej śmierci, która zapewne niedaleko. Nie chcąc więc umierać z tą myślą, że moja córka stanie mi się nieposłuszną wtedy, gdy na czole moim będzie ziemia, a usta będą na wieki zamknięte — pozwalam.

— Matko! — rzekła wówczas panna Jadwiga — takiego pozwolenia nie przyjmuję. Jak byłam dotąd, tak możesz być pewną, że zostanę do śmierci, samotną i daleką od tego, którego kocham i kochać będę, jeżeli głowy jego nie przyciśniesz do piersi swej jak matka i wspólnej drogi naszej nie przeżegnasz.

Słowa te wymówione z postanowieniem i głosem takim, że żołnierskie serce w piersiach pana Pawła zadrżało, złamały dumę i upór tej szczególnej kobiety. Patrzyła ona długo na córkę, łzy cicho popłynęły po jej bladej twarzy, wyciągnęła jedną rękę do niej, drugą do męża i rzekła:

— Napiszcież do Eugeniusza, niech przyjedzie!

Panna Jadwiga upadła jej do nóg, ona podniosła ją, pocałowała w czoło, skłoniła się pułkownikowi i poszła do swego gabinetu, gdzie się na klucz zamknęła. Czy się chciała modlić i podziękować Bogu, że ją tak natchnął, czy żałowała swego pośpiechu i zawstydziła się swego wzruszenia, to nie wiadomo; dosyć, że już tego dnia nikt jej nie widział.

Pan Paweł nazajutrz rano wyjechał, a przybywszy do Warszawy, doniósł Eugeniuszowi o tym szczęściu, jakie go spotkało, polecając mu, aby się podał do dymisji, skoro zostanie oficerem, a nim wyjdzie, aby wziął urlop i przyjeżdżał. Przy tym liście był list pana Pawła do znajomego mu pułkownika, pod którego komendą Eugeniusz służył, i do jenerała dywizji, któremu żonę i dziecko ocalił. Obu tym panom wyłożył w krótkości, jakie są powody, dla których potrzebna Eugeniuszowi dymisja i prosił ich, aby nie biorąc mu za złe, że zaraz po otrzymaniu szlif uwalnia się od służby, prośbę jego protekcją swą wsparli. Co czuł Eugeniusz, gdy czytał; list pana Pawła, Ignasia i kuzynek swych, którzy mu wszyscy życzenia swe i uczucia przesłali, tego opisywać nie trzeba, jak równie nie ma potrzeby mówić, z jaką niecierpliwością wyglądał awansu, który mu dawał szczęście tak długo wymarzone.

Ale wprzódy, nim zabłysnęły owe pożądane szlify na ramionach pięknego bohatera naszego, doszła go druga wiadomość, że kasztelanowa umarła. Nieszczęście, przez które przeszła, zawiedzione wszystkie nadzieje ambicji, walka, jaką ciągle z sobą staczała, widząc, że jako matka i chrześcijanka będzie wreszcie przymuszona przekonanie arystokratki złamać i postąpić, jak inni chcieli, nie zaś jak ona postanowiła — przygotowała ją tak, tak nadwerężyła wszystkie jej wewnętrzne siły, że gdy przyszła niespodziewana choroba, ciało jej, mimo starań męża, córki i lekarzy, ulec musiało. Wszakże, gdy. się zbliżał koniec, gdy świat ze swymi marnościami odsunął się od jej myśli, wszystko to, co było godnym i szlachetnym w tej niepospolitej kobiecie wyszło na jaw, duch jej umocnił się powiewem wieczności, jakby zbawiennym tchnieniem właściwej mu ojczyzny i okazał się takim, jakim w rzeczy samej był, tak że ostatnie jej chwile i widok jej pokoju i rezygnacji napełniał niezmiernym żalem tych, co na to patrzali. Pojednana więc z Bogiem i ludźmi, błogosławiąc raz jeszcze córce i Eugeniuszowi, kasztelanowa skonała na ręku męża, wśród łez tych wszystkich, co ją otaczali.

Eugeniusz płakał także serdecznie, gdy czytał uwiadamiający go o tym wypadku list kasztelana i przypisek panny Jadwigi, w którym go prosiła, aby nie podawał się jeszcze do dymisji i nie powracał, aż za rok. Tak więc szczęście jego odwlekło się jeszcze do roku. Tymczasem otrzymał awans i został adiutantem jenerała, w którego domu pełnym grzeczności i dystynkcji, widział się traktowanym jak przyjaciel, dla którego ojciec, matka i dziecko tak święty dług zaciągnęli. Nie było mu więc to czekanie zbyt nudnym i ciężkim, bo gdy przychodziła chwila tęsknoty, przybywał zawsze list od panny Jadwigi i chmurę tę z czoła jego spędzał. Nareszcie zbliżał się koniec roku. Eugeniusz podał się do uwolnienia od służby, a skoro je otrzymał, przybył do Zabuża.

Cóż jeszcze dodamy? Tyle tylko, że we trzy tygodnie po przyjeździe jego, przed dom w Zabużu zaszło trzy ekwipaże. W jednym był pan Paweł, pan Marcin i pan Orlicki; w drugim Ignaś z Julka i ciotką Teresą, a w trzecim Kański z Paulinką i starszym swym synkiem. Za tymi ekwipażami, z których widać było dostatek, choć nie było w nich myśli wystawy i chęci zaimponowania, szła bryczka parokonna, odkryta. W niej na głównym siedzeniu znajdował się staruszek wysoki, z wypukłymi plecami, w rogatej czapce, spod której białe wyglądały włosy, a na koźle drugi taki sam przygarbiony staruszek, w takiej samej kapocie i w takiej samej czapce. Czytelnicy domyśla się zapewne, że to był ksiądz Maciej i jego alter ego, organista pan Błażej.

Nazajutrz o godzinie dziewiątej rano ksiądz Maciej stał przy ołtarzu w kościółku zabużskim, który napełnili oficjaliści, sąsiedzi i wieśniacy w świątecznym odzieniu i z życzeniami na ustach i w sercu. Gdy się msza skończyła, gdy ksiądz Augustyn, wszedłszy na ambonę, opowiedział wszystkim, jaki się ma odbyć obrzęd, przystąpiła do ołtarza piękna nad podziw i dziwnie zamyślona para, ojciec i krewni otoczyli ją, ksiądz Maciej jej pobłogosławił, a pan Błażej, usunąwszy na chórze miejscowego organistę, z pełnej piersi zaśpiewał: Veni Creator. A choć głos jego drżał, doszedł on pewnie tam, skąd pan Sebastian patrzył na łzy księdza Macieja i tak pięknie dopełnione dzieło rzadkiej jego przyjaźni.

I tak się wszystko skończyło w powieści sługi waszego, dobrze, szczęśliwie i zapewne według waszego życzenia, szanowni czytelnicy. W życiu codziennym często się kończy inaczej; ale wierzcie mi, nie jest to wina życia i jego kolei, ale po większej części wina tych, co nie w godowej szacie przystępują do tego stołu, do którego ich opatrzny Gospodarz powołał. Gdybyśmy więcej trochę umieli szanować związki pokrewieństwa, a starając się o szacunek i przywiązanie krewnych, nie oglądali się na ich pomoc i nie sięgali do ich kieszeni; gdyby córki nasze nie rosły w próżności i pysze, w miłości fraszek i żądzy błyszczenia nimi, ale były wyższe cierpliwością nad biedę i niedostatek, a wyższe duchem nad ród i znaczenie; gdyby żaden z synów naszych nie uląkł się ubóstwa, nie zawstydził się uczciwej, choć ciężkiej pracy, i wytrwał w niej do końca, jeśliby zaś upadł chwilowo, własnym zostawiony siłom, gdyby zdolnym był podnieść się z upadku ofiarą i poświęceniem za brata, za przyjaciela, za kochankę, za jaką wyższą myśl, za co bądź wreszcie, co na ziemi szanownym jest i świętym — o! wtenczas, wierzcie mi, czytelnicy, że i w naszych kółkach familijnych, w codziennym życiu naszym, wiele rzeczy składałoby się tak, jak się złożyło w tym opowiadaniu, któreście może nie bez zajęcia czytali.