Czarne godziny : ELTeC edition Łoziński, Władysław (1843-1913) 81758 COST Action "Distant Reading for European Literary History" (CA16204) Zenodo.org ELTeC ELTeC release 1.1.0 ELTeC-$textLang ELTeC-$textLang release 1.0.0 Czarne godziny https://polona.pl/item/czarne-godziny,MTY1NjA3/4/#info:metadata Czarne godziny Łoziński, Władysław Lwów: Karol Wild 1869

Polish Converted by checkUp script for new release JR convert to ELTeC-1

Władysław Łoziński

CZARNE GODZINY

I

STARY ORYGINAŁ.

Przed laty niespełna dziesięciu zajmował publiczność lwowska, zwłaszcza taka, która znaczną część dnia zwykła przepędzać na ulicy, oryginał dziwnego rodzaju. Spotykać go można było wszędzie i o każdej prawie dobie, latem i zimą na najludniejszych miejscach stolicy — a cała postać jego i zachowanie się były tego rodzaju, że zajmywały takich nawet przechodniów, którzy albo za dużo mają zajęcia, albo za mało obserwacyjnego daru, aby zwracać uwagę na pierwsze lepsze dziwaczne indywiduum..

Był to mężczyzna dość podeszłego już wieku, ale a całego wyrazu jego postaci można było wnioskować, że nie tyle same lata, co nielitościwa dłoń losu i twarda walka życia pochyliły mu czoło i okryły głębokiemi bruzdami twarz jeg. Nizkiego był wzrostu i wątłej budowy ciała, miał jednak w sobie coś z tej zaschłej, zawiędłej żywotności,

uderzaj owa żylastą, suchą kompleksją, która jest daleko mniej zwodniczym znakiem wytrwałości i siły fizycznej, niż lica czerstwe i świeżym rumieńcem okraszone.

Twarz jego była ściągła, prawie nie naturalnie wązka, żółta i wyschnięta, a skóra pozbawiona prawie zupełnie żywej barwy, pomarszczona i poorana, zdawała się nie ukrywać pod sobą ani krwi kropli ani muszkułów, ale wyglądała tylko na bezpośrednia powłokę policzkowych kości. Kości ie sterczały u naszego' oryginała w niezwykły sposób, a przy coraz bardziej zwężającym się ku brodzie owalu, nadawały całej fizognomji dziwnie ostrego, jaskrawego wyrazu.

Siwe już całkiem ale gęste włosy plątały się w nieładzie po głowie i padały w naturalnych skrętach na zbrudzony kołnierz szaraczkowej kapoty; głęboko osadzone oczy strzelały z swej wklęsłej, sinawej oprawy spojrzeniami, w których wyraz ponurej jakiejś, czasami nawet idiotycznej zadumy mięszał się co chwila z blaskami gorączki. Ten wieczny niepokój spojrzenia, ta ciągła zmiana jego wyrazu, nadawały osobnej, wielce charakterystycznej cechy całej fizognomji.

Oczy tak ruchliwe, tak pełne wewnętrznego, chociaż chorobliwego życia, takim żarem płonące — a niekiedy tylko na chwilę odpoczywające w martwem utkwieniu — stanowiły dziwaczny kontrast z białym włosem starca, z jogo zgrzybiałem i żółtem obliczem i z drżącą kościstą dłonią, opartą zawsze na grubej, ciężko okutej lasce. Jakoż na pierwszy rzut oka wyraz ten spojrzenia uderzał jakąś dziwną nienaturalnością, jakąś przykrą niezgodą z resztą złomanej postać

Dopiero po bliższem rozpatrzeniu się w całej twarzy starca zauważyć było można, że ów niespokój gorączkowy jego wzroku korespondował z wyrazem jego fizognomji. Gdyś się uważnie wpatrzył w tę twarz tak nędzna i dziwacznie pofałdowaną, dostrzegłeś, iż równocześnie z błyskami oczu przelatują ją co chwila wyrazy rozmaitych uczuć, że czoło, o ile je widzieć można było z pod kosmyków siwego włosa łączącego się z dużemi krzaczastemi brwiami, to srożyło się marsem gniewu to fałdowało ciężką troską lub wytężonem myśleniem, że pargaminowej, suchej skórze starczyło jeszcze na tyle ruchu, aby zadrgać przelotnym, żywym wyrazem, że wązkie, sine usta, ocienione podstrzyżonemi wąsami, zacinały się jakby pod uczuciem bolu lub zwijały się do weselszego uśmiechu.

Taka gra mimiczna musiała tem bardziej zajmywać każdego uważniejszego widza, ileże nie była ona u starca tego odbłyskiem wrażeń zewnętrznych, ale niejako hieroglifami zagadkowemi, któremi się wypisywała dusza, obejmująca swój osobny świat uczuć i wzruszeń, odcięta od wszystkiego co ją na zewnątrz otaczało. Ten dziwny kalejdoskop spojrzeń i wyrazów twarzy był tylko tajemniczą stenografją owej rozmowy, którą pochylony staruszek prowadził z samym sobą, z swem sumieniem, z swym ciężkim Sosem może...

Czyż niedość tu tematu do takiej' ukrytej rozmowy, do dyalektyki wewnętrznej?... Starzec ów ubrany był latem i zimą w wytartą i połataną kapotę szaraczkową o przedwiecznym kroju

pięta zawsze szczelnie osłaniała przed okiem widza spodnią część ubrania, w buty mocno podrujnowane, ale zawsze czyste a latem nawet błyszczące, w czapkę futrzaną z klapami w formie kaczego dziuba, która latem ustępowała miejsca poczerniałemu już od nieprzyjaźnych wpływów pogody, słomianemu kapeluszowi o ogromnych, podłamanych krysach, który okolony był bielszym nieco paskiem, jedynym pozostałym śladem, że był dawniej ozdobiony szeroką wstążka.

W całej tej starej i wytartej odzieży przebijało się ciężkie ubóstwo, szczerzyła się gorzka nędza — ale widać też było, że właściciel podartej kapoty wiódł rozpaczną walkę z głodnym zębem niedostatku, że czynił wszelkie usiłowania, aby pokryć to, co tenże bez miłosierdzia uszkadzał. Kapota była zawsze starannie czyszczona, a z pod jej kołnierza, który już niestety urągał wszelkim usiłowaniom szczotki, wyglądał zawsze biały, cieńki ale fatalnie postrzępiony rąbek bielizny.

Taka była postać zewnętrzna oryginała.

Siadywał on latem wśród południa na jednej z łeweczek ustawionych na wałach hetmańskich — a pod wieczór spotkać go można było codziennie w jednym z najodleglejszych i najbardziej ukrytych zakątków ogrodu jezuickiego. Wówczas albo wodził owym ruchliwym, rozpłomienionym wzrokiem na około siebie, niby patrząc na wszystkich a w istocie nie widząc nikogo, albo też utkwił oczy w piasku lub murawie i jakby w nich czytał jakie bardzo ciakawe i bardzo wzruszające rzeczy, uśmiechał się to boleśnie to łagodnie, poruszał ustami, poprawiał czapki i uderzał silnie żelaznym końcem swej laski w ziemię. Gdy go kto bliżej podpatrzył, mógł dojrzeć, jak nieraz z sennego i gorącego oka nagle spadło coś nakształt łzy i oszkliło na chwile strzępy siwego wąsa. Wtedy porywał się nasz oryginał, ocierał szybko oczy i oglądał się dokoła, jakby z obawy, czyli go kto nie podpatrzył w słabej chwili. A gdy istotnie spotkał się z czyjemś okiem, wstawał żywo z ławeczki i uciekał przed ciekawym.

Czasami wydobywał z kieszeni jakąś książkę z mocno zużytemi i zbrudzonemi kartkami i czytał w niej pilnie — zamyśliwał się i z uśmiechem wyrażającym jakąś wesołą nadzieję pukał laską o ziemię. Czasem znowu zatapiał wzrok W plik papieru lub w gładką kartę listu, a twarz jego wyrażała głębokie rozrzewnienie i blask oczu przygasał jakby pod wpływem cichego uczucia.

Nikt go nie widział w towarzystwie, zawsze chodzi? i siadywał samotnio. Gdy kto usiadł koło niego, wstawał i przenosił się na inne miejsce — a zdarzało się nieraz, zwłaszcza w porę zjazdów obywateli wiejskich, że patrząc na nadchodzących, nagle z przestrachem zrywał się i jakby spotkał się z osobą, przed którą ukryć się pragnął, z nadzwyczajną na swój wiek szybkością umykał w przeciwna stronę.

Raz gdy zatopiony w myślach i w niemej rozmowie z samym sobą nie zważał na przechodzących, nadszedł jakiś jegomość, widocznie gospodarz ze wsi przybyły, a przypatrzywszy się starcowi stanął nagle przed nim i zdumieniem zawołał:

— Wszelki duch!... A toż to pan.,.

Starzec nieznajomy nie dał mu dokończyć, ale porwał się, jakby przez żmiję ukąszony, rzucił okiem na mówiącego i umykając podanej sobie dłoni szybkim pędem zniknął z przed oczu zdziwionego.

Nieraz zdarzało się, iż siedząc jak zwykle samotnie, miał tyle smutku w swej zeschłej twarzy, tyle wyrazu boleści w oczach, iż ktoś z przechodniów, zdjęty współczuciem a zwiedziony nędznym ubiorem, podawał mu jałmużnę. Wówczas twarz nieznajomego staruszka przybierała wyraz dumnego gniewu i groźnej urazy, czoło srożyło mu się marsem a usta drgały, jakby cisnąć miały nieproszonemu dawcy słowo zniewagi w oczy... Opamiętywał się jednak rychło i nim zmięszany dobroczyńca mógł go przeprosić, znikał w jakiejś bocznej uliczce.

Jak to czytelnicy nasi z tych może za obszernych a więc. nużących szczegółów wyrozumieć mogli, nie był to zwykły typ ulicznych dziwaków — ale był to oryginał szlachetniejszego rodzaju, który nie bawił wprawdzie sobą gawiedzi na wzór owych brukowych cudaków, których tyle liczy każda stolica, ale zajmywać musiał wszystkich tych, którzy przejąwszy się zdaniem Goethego, że więcej ujrzeć można na ulicy niż w teatrze, studjują ludzi i życie, gdziekolwiek tylko nadarzy się do tego sposobność...

Ileż to takich postaci, jak owa tu przez nas wprowadzona, przesuwa się przed naszemi oczyma?... Przechodzimy koło nich prawie codziennie, spozieramy na nie pobieżnie, na widok ich jedni z nas uśmiechną się z pustą wesołością, drudzy uczują w duszy coś nakształt lekkiego,

smutnego współudziału, ale rzadko kto dłużej i głębiej zamyśli się nad temi postaciami...

Nikt nie próbuje domyśleć się, nikt nie kusi się odgadnąć, jakie znaczenie kryje nam takie widowisko życia.,. A przecież te oryginalne postacie, te biedne ofiary gawiedzi ulicznej i pustoty płytkich żartownisiów, są nieraz żywemi, wymownemi kartami z tej nigdy niewyczerpanej; nigdy nie zgłębionej księgi życia....

Są to ilustracje — do których nie szukamy tekstu...

A gdyby go poszukać, gdyby zapytać, co takich ludzi, których zowiemy ryczałtowem imieniem oryginałów, wyrzuciło po nad gładką, tak zniwelowaną dziś powierzchnie społeczeństwa, co im wycisnęło osobne, uderzające piętno, które ich jaskrawo różni od reszty i palcami wytykać każe jakie sprężyny charakteru, jakie igraszki losu zrobiły z nich to, czem są, przedmiot pośmiewiska lub litości — jakażby to była historja ciekawa życia, jakie zdumiewające pamiętniki losu!...

Ale wróćmy do naszego zagadkowego bohatera.

Kto tylko zwracał na niego więcej uwagi — a musiał to czynić każdy, kogo raz zajęła żywiej ta dziwna, tyle charakterystyczna, urokiem oryginalnej a zagadkowej niezwykłości pociągająca za sobą postać — ten musiał dostrzedz także że były dnie, w których nasz znajomy starzec nie pojawiał się na zwykłej swej ławeczce na wałach lub w ogrodzie jezuickim, lecz całemi godzinami chodził lub stał na której znajdowała się loteryjna kolektura.... W dzień ciągnienia spotkać go już można było zawsze w pobliżu tablic

z czerwonemi cyframi, chodzącego tam i nazad niecierpliwie.

Twarz jego w takim razie przedstawiała jeszcze żywszą grę wyrazu, oczy biegały jeszcze szybciej, pałały jeszcze silniej, nabierały nawet jakiegoś złowrogiego, prawie demonicznego połysku....

A gdy W końcu pojawiła się tablica z owemi pięciu cyframi, na których tyle ludzi opiera słodkie marzenia i nadzieje, nieznajomy zbliżał się do niej nieśmiało, jakby się bał i wahał — i zawsze kilka chwil mijało, nim odważył się podnieść oczy i spojrzeć na tablicę...

Wówczas można go było widzieć, jak z wlepionemi oczyma stał długo... jak twarz jego przedstawiała cala skalę wewnętrznego udręczenia, od gorzkiego uśmiechu aż do rozpacznego, dzikiego gniewu, jak chwiały się pod nim nogi i cała postać przytłoczoną była i złomaną — jak nareszcie przecierał oczy i z pochylonem czołem, z ustami poruszanemi cichym, urywanym szeptem odchodził smutny i znękany....

Każdego takiego dnia już go nigdzie na ulicy spotkać nie było można... Szedł chwiejnym krokiem za miasto w zaułkowe uliczki, ku miejscu, gdzie miał przytułek, i już go cały dzień nie opuszczał.

Pójdźmyż za nim.

Pod Wysokim Zamkiem, od strony żółkiewskiego przedmieścia, wśród całej, ciasno ustawionej grupy domków murowanych i drewnianych, stał oparty u stóp Piaskowej

góry domek malutki, pochylony, brudniejszy jeszcze i nędzniejszy niż sąsiednie domostwa.

Na jego froncie pochylonym, z którego tynk biały poopadał, przybita była zielona wiecha, godło szynku, który się na dole znajdował, a godło to komentował duży, czarny napis, obiecujący strapionym pokrzepienie zapomocą piwa i wódki.

Do domku tego wchodziło się przez małe, ciemne sionki, zastawione próżnemi beczkami i przepełnione niemiłą wonią wódczaną. Z sionek rozchodziły się dwa małe korytarzyki do dwóch osobnych pomieszkań i pięły strome, wązkie schodki na stryszek, gdzie znajdowała się licha izdebka. Całe to domostwo przedstawiało opłakany widok nędzy i brudu, dotrzymując wiernie towarzystwa swemu otoczeniu.

W tym to domku znikał zawsze nasz oryginał przy schyłku dnia, po przebytej przechadzce po mieście.

Mieszkał on właśnie na owym stryszku, o którym wspominaliśmy.

Była tam izdebka, którą kilku krokami wzdłuż i wszerz zmierzyć było można. Ściany popaczone, z których poopadało wapno, powała belkowa, okryta grubym kurzem i gęstym labiryntem siatek pajęczych, małe okno z szybami czarnemi od brudu, podłoga nie pobita deskami — wszystko to nadawało izdebce tej cechę ostatniej nędzy i zdawało się spozierać na przybysza głodnem, rozpacznem okiem niedostatku.

Umeblowanie, jeżeli można nadużyć tu tego wyrazu, było odpowiednie pomieszkaniu, choć coś z sawnego dostatku,

coś z śladów lepszego bytu przebijało się w niem jeszcze. Nędzne, popodpierane loże przykryte było dziurawym, wytartym dywanikiem, który dawniej uderzać musiał barwa wytkanych na nim kwiatów, dziś jednak okrył się już dziwnie niezdecydowanym, płowym kolorem. Dywanik ten i skórzana, mocno uszkodzona poduszka osłaniały od biedy zuchwale wystającą słomę, strzępiącą się zdradziecko ze wszystkich krajów łóżka.

Nad łóżkiem wisiał obraz Matki Boskiej, stare, zczerniałe malowidło, otoczone zwiędłemi wiankami i palmowemi rószczkami, a zaraz poniżej przybita była do ściany dość spora, piórem rysowana mapa, śladami palców poznaczona, z kaligraficznym napisem u dołu: "Mapa dóbr Zawichrówka". Koło łóżka stał mały zielony, kuty, na olbrzymią kłódkę zamknięty kuferek — a tuż obok okna kulawy stolik w towarzystwie ochromiałego także zydla. Otoż i wszystkie sprzęty, które można było napotkać na tem poddaszu.

To był przytułek starego oryginała.

Sprowadził się on tu przed dwoma laty po kilkuletnim poprzednim pobycie we Lwowie. Kiedy się sprowadzał do nędznego domostwa, zabierając miejsce po jakimś emerytowanym woźnym, który zmarł z opilstwa w szpitalu, gospodarstwo jego całe wyglądało zamożniej i nieomieszkało nawet wywrzeć pewnego wrażenia na dotychczasowych lokatorów.

Trzeba bowiem wiedzieć, że stary domek, który opisaliśmy, miał kilku stałych mieszkańców i tylko piąterko na poddaszu zmieniało ustawicznie swych lokatorów. Każdy z nich jednak, sprowadzając się do owego pomieszkania, przychodził

z węzełkiem pod pachą, który stanowił cały dobytek. Tymczasem staruszek sprowadzając się do nędznej izdebki przywiózł na wózku z Krakowskiego swoje sprzęty, czem mocno zaintrygował swoich przyszłych sąsiadów. Były bowiem na tym wózku i dość spory tłumok skórzany, i dwa kufry kute i kłąb porządnej pościeli — na czem wszystkiem arystokraty cznie spoczywał parasol duży jedwabny i dwie antypki z bursztynami.

Pan Mateusz Szuć, najdawniejszy i najstalszy lokator domku, i niejako jego patrycjusz i patryarcha, którego kunszt, jak to poznać można było z dużego buta, wykrojonego z czarnego, cukrowego papieru i przybitego nad oknem, zasadzał się na szewiectwie, wybiegł zaraz z żona swoją przed domek, i zdziwionem okiem przyglądał się tak zasobnemu lokatorowi.

Porządne wystąpienie staruszka tak zaimponowało nawet majstrowi i jego zacnej, czerwonej małżonce, że choć przyzwyczajeni byli patrzyć z arystokratyczna wyniosłością na wszystkich lokatorów piąterka, tym razem grzecznie skłonili się starcowi, a pan Mateusz podprowadził go nawet na ciemne schodki i zatytułował jegomość.

Od tego też czasu została ta nazwa już na zawsze staremu oryginałowi. Nie wiedziano jego właściwego imienia, i nikt też o nie sienie dopytywał; nazywano go odtąd jedynie jegomość z piąterka.

Jegomość grzecznie się skłonił swym nowym sąsiadom, ale wymijał wszelkie dalsze zapytania pana majstra Szucia i nigdy nie uczynił zadość jego niewinnej ciekawości. Wzmagało to bardziej jeszcze pierwsze wrażenie — a wszyscy mieszkańce z pewnem mimowolnem uszanowaniem spoglądali na tajemniczego sąsiada. Nikt nie śmiał zbliżyć się do niego, choć każdy miał do tego ochotę.

Po kilku -dniach niecierpliwego oczekiwania doznał jednak pan majster Szuć tej satysfakcji, że nowy lokator zjawił się w jego warsztacie. Pan Szuć porwał się od roboty, pani Szuciowa pospieszyła podstawić gościowi zydelek, a oboje z wytężoną ciekawością wyczekiwali, aby przemówił. Staruszek imponował im swoją dystyngwowaną miną, swym włosem białym i śladami cierpienia na twarzy, a choć cała fizognomja, którą już znamy, uderzała cechą dziwactwa, przecież zanadto była rozjaśnioną wyrazem poczciwości i łagodności, aby nie wzbudzić współczucia w lepszych sercach.

Tyle oczekiwana wizyta nie trwała jednak długo. Staruszek grzecznie zapytał panią majstrowe, czyli nie zechce go stołować, usunął krótkiemi słowy jej skrupuły gospodarskie, zgodził się od razu na wyznaczoną cenę i uprosiwszy sobie, aby mu obiad wysełano na górę, powrócił do swojej izdebki.

Jeszcze prędzej niż majster Szuć zawarł znajomość z staruszkiem inny lokator małego domku.

Był to młody chłopak, znany na całej tej części przedmieścia pod imieniem Staszka piaskarza.

Liczył może lat szesnaście, ale silny był i krzepki nad wiek swój — wesoły zawsze mimo gorzkiego niedostatku Jego ramiona, okrągła twarz, z piwnemi, jaśniejącemi

oczyma, miała w sobie obok całej poczciwości dobrego chłopaka coś ze sprytu i chytrości wielkomiejskiej kanalji, a ma ustach najczęściej wił mu się uśmiech zdrowia i młodości.

Staszek, magistrackie dziecko,. jak zwykli we Lwowie nazywać dzieci, którym nie dano znad ani matki ani ojca, a których ratuje od nędznej śmierci opieka magistratu, szybko, jak to mówią, stanął na własnych nogach, bo zaledwie dorosłszy lat ośmiu oddany został do jakiegoś warsztatu, zkąd jednak uciekłszy niebawem, wałęsał się po mieście i przedmieściach, zmieniał panów co chwila, nadrabiał przemysiosn i sprytem ulicznym i — żył.

Sypiał latem na Wysokim zamku, lub na ławce na Szkarpach, czasem jadał, częściej jednak obywał się bez tej funkcji, skostniałe w zimie członki odgrzewał na odwachu lub u jakiej litościwej krupiarki na Łyczakowie — i rósł na łasce Bożej, aż urósł w rozum naturalny i siły fizyczne.

Wtedy Staszek począł zamyślać się nad swoim obecnym stanem i nad losem przyszłym. Spoważniał mocno i począł dumać. Rzadziej już uczęszczał na mityng swych rówieśników wieku i towarzyszy niedoli, który odbywał się regularnie na Targowicy drzewnej, a kończył się olimpijskiemi zapasami i jeneralną próba zręczności w ciskaniu kamieni po nad dach bożnicy żydowskiej, zaniedbywał musztry i koncerta muzyk wojskowych, a w końcu zwierzył się poufnie przed starszymi swymi towarzyszami, że zamyślą ni mniej ni więcej — tylko założyć handel.

I dotrzymał słowa. Założył handel — etabował się Z zarobionych drobnemi, ulicznemi usługami grajerów złożył sobie kapitał, sięgający do niesłychanie wielkiej wyobrażeniem jego sumy — guldena. Z tego kupił sobie dwa grube worki i powróz mocny. Potem poszedł na Wysoki Zamek nieopodal od kamieniołomu, upatrzył sobie miejsce, podskoczył z radości i zawołał:

— Mam fabrykę!

Istotnie dostrzegł miejsce, gdzie był nieruszany jeszcze a nieprzebrany w swej obfitości pokład piasku białego, drobnego i czystego, że aż miło.

Otworzył tedy handel i fabrykę. Napełnił worki piaskiem, przewiązał przez barki i wybrał się do miasta. Niebawem do tylu głosów wrzaskliwych, rozlegających się po ulicach i podwórzach Lwowa przybył głos nowy, silny i dźwięczny, wydobywający się z piersi, przepełnionej satysfakcja moralną a prawie dumą:

— Piasek! Biały, śliczny piasek!

Handel Staszka, choć nie protokołowany i bez firmy, szedł dobrze.

Staszek umiał się przypodobać kucharkom, tym najlepszym konsumentkom piasku, i zapewnił sobie wkrótce wzięcie. Znał każde podwórze, każdą kuchnię, każdego stróża kamienicznego, umiał się wrodzonym dowcipem i wesołością przymilić wszystkim — ot — krótko mówiąc — zrobił chłopak karjerę!

Niebawem rozprzestrzenił interes przez zakupienie żelaznego rydla, a opatrzywszy tak fabrykę swoją w tę maszynę, pomyślał o rozszerzeniu składu. Wynajął sobie tedy komórkę maleńką w znanym nam już domku. Komórka ta miała zaledwie dwa kroki wszerz, trzy kroki wzdłuż, ale

Staszkowi wystarczyła wyśmienicie na mieszkanie i magazyn.

I był szczęśliwy miody chłopczyna, przegryzując się przez świat wedle sił swoich. Jedną miał tylko tęsknotę, jedno pragnienie i marzył o tem ciągle, jakby je kiedyś spełnić. Szczytem jego marzeń było, aby kiedyś przemysł swój rozprzestrzenić do tego stopnia, iżby mógł sobie kupie konia i na wzór innych lwowskich piaskarzy rozwozić swój towar wózkiem. Był to jego ideał! W snach najpiękniejszych stawał mu przed oczyma mały wózek wyładowany workami piasku, a przed wózkiem stary, chudy koń uprzężony powrozem...

Otoż ten Staszek zrobił jeszcze przed panem majstrem Szuciem znajomość z dziwnym staruszkiem.

Zaraz na drugi dzień po jego sprowadzeniu się do małego domku, widział go Staszek bardzo rano, jak dźwigał konewkę z wodą z dalekiej dość studni, a wyszedłszy na ciemne schody nie mógł udźwignąć ciężaru.

Chłopakowi coś nakształt litości odezwało się w sercu, a do tego przyłączyła się także i chętka popisania się siła — więc zbliżywszy się do starca i zajrzawszy mu z serdeczną poufałością, w oczy, zawołał:

— Anu, daj mnie jegomość!

I nie czekając odpowiedzi wyrwał staremu z rąk konewkę i ująwszy ją silną dłonią w jednej chwili stanął na górze. Po chwili stanął tam za nim i staruszek, a na twarzy malowały się nieukontentowanie i kłopot, Sięgnął do kieszeni i począł szukać długo, aż nareszcie wydobył mały

skórzany woreczek i przerzucając monetę wydobył jedną sztukę i chciał ją wręczyć chłopakowi.

Staszek żachnął się, zdjął z głowy czapkę, skręcił ją w ręku i uciekł nie przyjmując. Ale od tego czasu, gdzie tylko i kiedy mogł, czynił usługi rozmaite staremu, choć tenże gniewał się nieraz i zżymał, ostremi słowy tłumacząc poczciwemu chłopakowi, że na płatne usługi nie ma funduszów a daremnych nie przyjmuje.

Kilka miesięcy już minęło, jak nieznajomy starzec mieszkał w nędznem domostwie pod Wysokim Zamkiem a jeszcze nie przestał intrygować swoich sąsiadów. Pieniądze, za wikt odnosił pani Szuciowej regularnie, kontentował się jaką bądź strawą i jadł bardzo mało — a co pani majstrowej szczególnie dopiekało, jeszcze mniej mówił. Za to tem więcej mówiono o nim.

Z początku miano go w sąsiedztwie za majętnego bardzo sknerę, do czego dwa kufry ciężko kute służyły za ważne poszlaki. Ale w krótce przekonano się dostatecznie, że było to niesłuszne podejrzywanie. Pan majster Szuć zasięgnął też w krótce dokładnie języka co do swego tajemniczego sąsiada. Schadzał on się często z znajomymi swymi w jednym z szynków pod zamkową górą i wskazał im jednego razu przechodzącego staruszka.

I oto dowiedział się od znajomego stróża kamienicznego z jezuickiej ulicy, ze ten sam jegomość mieszkał dawniej w jego kamienicy, i że wówczas zajmował piękne pokoje i żył w dostatkach; usłyszał dalej od poprzyjaźnionego sobie woźnego, że tenże nosił mu często rozmaite papiery sądowe,

ale starzec już wówczas mieszkał dalej od miasta i w uboższem pomieszkaniu.

Z tych drobnych szczegółów można było sobie wykombinować niejako całą historję nieznajomego starca. Między owem pięknem pomieszkaniem przy ulicy jezuickiej a nędznym stryszkiem pod Wysokim Zamkiem przebyć on mudrogę. Była to historja upadku i nędzy.. Los twardy widocznie wypędził go z dostatków, i smagając pędził na dół, przepaścistą ścieżką wzrastającego ubóstwa, aż do opuszczenia, do dotkliwej biedy — do głodu...

Tak się musiało mieć w istocie, bo i od czasu sprowadzenia się nieznajomego do nędznego zaułku uważano toż me stopniowanie się nędzy. Wkrótce stał mu się za drogi obiad u pani Szuciowej i zaprzestał jadać u niej, a jak się żywił, zagadką było dla wszystkich. Następnie poczęli zaglądać do izdebki na stryszku żydowscy tandeciarz wynosili ztamtąd sprzęt po sprzęcie. Widocznie ostatnia nędza dopiekała starcowi i musiał się wysprzedawać. Wszystko, i co tak imponowało jego sąsiadom, począwszy od dużego kufra, aż do jedwabnego parasola i cybuchów z bursztynami zniknęło — i pozostało tylko to, cośmy zastali, opisując izdebkę.

Majster Szuć i Staszek spoglądali z pewnem szczerem półczuciem na biednego starca, ale na twarzy jego nie odkryli znacznej zmiany. Była tylko jeszcze chudsza, jeżeli to być mogło. Zatopiony był zawsze w myślach jak dawniej oczy głęboko osadzone i ruchliwe miały zwykły swój blask gorączkowy.

Tak mijały całe miesiące, a sąsiedzi staruszka uważali to stopniowanie się jego niedostatku. Oryginał nie zwierzył się jednak przed nikim, zawsze był zamknięty w sobie i milczący. Nikt też z mieszkańców nędznego domku nieśmiał go bliżej wybadywać. Wiedzieli, ze nieznany starzec tak biednym jest jak oni, a może nawet biedniejszym — ale tym razem i nędza, która bardziej zbliża do siebie ludzi niż szczęście, nie zdołała utorować drogi do bliższej i poufalszej znajomości wzajemnej.

Wszystkim lokatorom, nie wyjmując nawet pana majstra Szucia, który jak wiemy, wśród nędznego swego otoczenia najwięcej miał arystokratycznych inklinacyj, imponowała duma i wyniosłość staruszka, i ta żelazna jakaś wytrwałość, która niepozwalała wydobyć się skardze z uciśnionej piersi... A że pierś ta była istotnie uciśnioną, że gniotło ją ciężką zmorą cierpienie, nie mogło ujść nawet oczom takich prostaczków, jakimi byli sąsiedzi staruszka.

Cierpienie bowiem czy panem jest duszy ludzkiej czy sługą jej mocy — nigdy się zupełnie ukryć nieda. Jako pan jest ono tyranem, jako sługa buntownikiem i zdrajcą ustawicznym...

Toż choć zdaje ci się, że przemogłeś tę hydrę bolu, że ją okował siłą twej duszy i hartem charakteru, żeś zamknął ją w najtajniejszej głębi twego serca i zasunął za nią wrzeciądze zaciętego milczenia — ona szydzi z twych wysiłków i wygląda zdradziecko z każdego spojrzenia oczów, boleścią omroczonych, z każdej fałdy czoła, pooranego smutkiem, szczerzy się z każdego udanego uśmiechu ust zsiniałych...

Zdaje ci się, żeś pogwałcił upiora i w suchym, wymuszonym śmiechu widzisz tryumf żelaznej twej woli — a to nie ty się śmiejesz, to nędza twoja, którą chcesz przygnieść i zdławić, śmieje się szyderczo z ciebie...

Nigdy nie będziesz miał w boleści twej sługi, choćbyś potrójnym spiżem okrywał pierś i maska otulał oblicze... Jeśli nie panem twoim, wojującą przynajmniej będzie stroną — a jeśli nie może na całej twej postaci zatknąć czarnego sztandaru zwycięztwa, krwią ci przynajmiej wybłyśnie z oczów, na znak że walczy z tobą...

Tak się leż miało i z naszym nieznajomym starcem.

Kiedy wracał późnym wieczorem z swej całodziennej przechadzki po mieście i nie obawiał się, ie go podgladny niepowołane oczy — wówczas twarz cała wykrzywiała mu się wyrazem ciężkiego bolu i zadrgała od czasu do czasu kurczem rozpaczy... Wtedy w oczach jego majaczyły owe dzikie błyski, które wspólne są zarazem i szałowi gniewu i mękom boleści, nie łagodzonej żadną nadzieją ulgi. I cierpienia bowiem mają, swój szczyt w srogim gniewie, a gniew ten tem dzikszy, im bezsilniejszy, godzi wówczas albo w nas samych, albo grozi światu i ludziom, ciska klątwę na los, lub bluźni — samemu Bogu...

Jest to ostatnie słowo protestu zkatowanej duszy...

Nieraz, w takich chwilach podglądnął nieznajomego wzrok jakiegoś przechodnia, i z lękiem się odwrócił od przykrego widoku. A na progu starego domostwa spotkali się nieraz

z takim. wyrazem twarzy starca majster Szuć i Staszek. Wówczas trącał Staszek pana Szucia łokciem i wskazywał mu nadchodzącego starca — a obaj wpatrywali się weń dziwnem, lekliwem nieco spojrzeniem.

Oczy ich wlepiały się w zeschłe oblicze a potem jakby celem dopełnienia sobie obrazu, zsuwały się po wytartej, połatanej kapocie i zatrzymywały się przy kieszeni, z której wyglądał z pomiędzy plików papieru bochenek chleba. Na tym chlebie, który w kieszeni nędzarza służy tylko jakby ku jaskrawszemu uwydatnieniu biedy, a który widocznie już zczerstwiały sterczał jak twardy, ostry kamień z kapoty; staruszka, zatrzymywał się zazwyczaj dłużej wzrok pana majstra i Staszka. Wiedzieli oni bowiem dobrze, że od niejakiego czasu stanowił on jedyne pożywienie staruszka.

Gdy powracający jegomość przed samym progiem podniósł wzrok dotąd wlepiony w ziemię lub utkwiony w powietrze, i ujrzał przed sobą sąsiadów, usiłował poskromić owe uczucia, które wybiły mu się na twarzy, i przybrał minę spokojniejszą. Znać było zaraz, jak ciężki gwałt zadawał sobie. Ale maska pokoju odpadała od twarzy, i niechciała się trzymać rysów, wykrzywionych smutkiem i cierpieniem, a oczy zamiast swobody przybierały wyraz dziwnie pomięszany, zamiast spokoju wyrażały obłąkanie. Pochylał więc coprędzej twarz swą ku ziemi i mruknąwszy w odpowiedź na ukłony pana Szucia i Staszka, przyspieszonym krokiem dążył na schodki.

Pan majster Szuć przybijał dużym palcem ogień w fajeczce; puszczał kłąb dymu i robił uwagę:

— Słuchajno Staszku, ten jegomość jakoś mi się nie podoba...

— Dlaczego ? — pytał naiwnie chłopak i oglądał się mimowolnie za staruszkiem.

— Niby to pan, a dziad gorszy od nas wszystkich... Z głodu mrze a pyszny.... Bieda go bije a nie krzyczy... A przytem djabeł go dójdzie, co za jeden i co tu robi....

W tem już z pewnością jest jakaś nieczysta sprawa....

— Hm... hm.. — mruknął Staszek patrząc z pełną poszanowania uwagą na pana Szucia.

— A do tego widzisz — ciągnął dalej pan Szuć — z twarzy mu nie dobrze patrzy... Widziałem dosyć ludzi na bożym świecie, ale takiego dziwnego człowieka nie pamiętana.... Albo to bardzo zły człowiek, albo bardzo nieszczęśliwy,.,

— Bardzo nieszczęśliwy!... — utrzymywał wtedy Staszek, wiedziony poczciwym, naturalnym instynktem.

II

NA WYSOKIM ZAMKU.

Było to pięknego, jesiennego dnia, już około południa. W małym domku pod Wysokim Zamkiem cicho było jak zawsze, szynk na froncie był próżny, co pozwalało żydkowi zdrzemać się słodko nad szynkfasem — i tylko z izdebki pana majstra Szucia słychać było głuchy stuk szewskiego młotka. Izdebka to była mała i z nizka belkowa powałą, a przytykał do niej ciemny alkierzyk. W alkierzyku było sanctissimum pani Szuciowej, a w izbie znajdował się warsztat. Tak bowiem szumnie zwykł był nazywać pan Szuć mały nizkie stoliczek, zasypany okrawkami skóry i narzędziami i dwa nizki stołki, z których jeden służył samemu panu majstrowi, drugi małemu rudemu chłopcu z przeciętym nosem, który reprezentował całą czeladź.

Pan majster Szuć zatrudniony był podlatywaniem jakiegoś ogromnego buta, ale snać oprócz roboty zajmywała uwagę

jego jakaś myśl niespokojna, która odrywała go co chwila od pracy. Pan Szuć kręcił się dość niespokojnie na stołku i wyglądał przez małe szybki okna na ulicę, jakby kogoś wyczekiwał. Od czasu zaś do czasu, o ile mu na to pozwalało widoczne roztargnienie, budził pan Szuć z nieprawnego snu swoją czeladź, tj. rudego chłopaka, który dłubiąc nad jakimś kawałkiem starej skóry, drzemał ustawicznie.

— Wicek! Znowu spisz drabie! — wołał pan Szuć i dodawał do słów swych dobitny szturkaniec.

Wicek zrywał się za każdem takiem niemiłem dotknięciem, jakby oparzony, przecierał małe oczki i wyszczerzał duże i białe zęby.

— Bodaj to z ta czeladzią! — mruczał p. Szuć — Ale gdyby to tylko kto nadszedł! Cała doba akuratnie, jak go nie widać... Coś w tem być musi... Kłapnąć nie kłapnął, bo tłucze się czasami na górze... Ot...

W tej chwili dał się słyszeć jakiś stuk na górze. Wychodził on z izdebki, w której mieszkał staruszek.

— Wicek nie spij! — zawołał pan majster i skubnał chłopaka za czerwoną czuprynę — Co mu być może! Gdyby tylko Magdusia przyszła albo Staszek się pokazał. Wicek bodaj cię! Wicek nie spij!

Wicek roztworzył oczy i usta i począł znowu dłubać w skórze, aby za chwile zadrzemnąć znowu.

Tak skracał sobie czas oczekiwania pan majster Szuć mruczeniem i ciągłem obudzaniem ze snu czeladzi, gdy nagle na skręcie uliczki pokazała się postać Staszka. Chłopak dźwigał na plecach worki z piaskiem i idąc raźnym krokiem

świstaf sobie wesoło. Skoro się zbliżył ku domkowi, majster Szuć wychylił się z okna i zawołał na niego:

— Staszku, pójdźe no tu!

Staszek zrzucił z siebie ciężar i obcierając pot z czoła wszedł do izby.

— Czy niewiesz ty, co się dzieje z jegomościa? — zapytał pan majster Szuć, odkładając na bok robotę.

— A cóż by się z nim dziać miało — odparł Staszek — pewno chodzi jak zwykle po mieście, albo gapi się przed loterją, bo to dziś ciągnienie...

Pan majster kiwnął głową przecząco z pewnym naciskiem uroczystym.

— Oj nie! — dodał — coś dziwnego się z nim stać musiało... Minęła akuratnie. doba cala a jeszcze...

— Nie wrócił może do domu... — poderwał Staszek.

— Jeszcze gorzej... Nie wychodził wcale....

— Nie wychodził! — powtórzył Staszek z zdziwieniem. Istotnie tak długie przebywanie staruszka w izdebce

mogło w słuszne zdziwienie wprowadzić jego sąsiadów. Dotąd bowiem jegomość z piąterka przychodził zawsze dopiero późnym wieczorem do domu a skoro świt opuszczał już swe pomieszkanie.

— A co, nie dziwna rzecz! — zapytał pan majster Szuć — Tego, jak pamiętam nigdy nie bywało... Wicek, nie spij kanaljo!

Staszek chwilkę się namyślił a potem zawołał: — Ej, coby też w tem mogło być dziwnego, starowina może nie domaga... a może i naprawdę mocno zachorował..,

Ostatnie słowa wymówił poczciwy chłopak głosem, w którym przebijał się wyraz współczucia...

— Zachorował, mówisz? A prawda, że to być może — odezwał się p. majster podziwiając bystrość domysłu Staszka, i skrzywił się troche, jakby mu przykro było, że zamiast domyślać się jakiejś dziwnej i nowej tajemnicy w postępowaniu staruszka, nie rozwiązał zagadki w tak prosty i łatwy sposób, jak Staszek.

— Ha kiedy słaby, to niech zdrów choruje... — dodał, nie uważając, że mimowolna ta sprzeczność jego powiedzenia wywołała lekki uśmiech na usta Staszka.

— Nie szanuje się to — prawił dalej — łazi całemi dniami bez dobrego okrycia, mrze z głodu, cóż więc dziwnego, że się chwyci choroba... Wicek, ty rudy borsuku, nie spij, bo cię kropnę!...

— Ale kiedy chory — zauważał Staszek — to trzeba by zaglądnąć do niego.,. Może go jak poratujemy...

— Głupi Staszku — odparł pan majster — jakże my go poratujemy i czem?... Trafił swój na swego! Alboż to człowiek sam nie przymiera z głodu! Wicek, ejże Wicek!...

— No, dać, nic mu nie damy, ale tak choć zaglądnąć, przypilnować... Może mu do apteki pobiedz, może kropli wody nie ma... Ot chyba ja tam zaglądnę...

— Jak tam chcesz — toć ty i tak już z nim w jakieś koszachty zaszedłeś... A gdy tam zobaczysz, co się dzieje, to wstąpże i nam opowiedz.

Staszek już niedosłuchał ostatnich słów pana Szucia, ale zostawiwszy piasek w sionkach, poskoczył na pierwsze piątro.

Gdy się znalazł już przed samemi drzwiami izdebki, zawahał się chwilkę. Uczuł nagle jakąś obawę wejść do środka, gdzie go może czekało jako nieproszonego gościa cierpkie powitanie ze strony dziwnego staruszka.

Stał więc chwilkę pod drzwiami i począł nadsłuchiwać. Z izdebki dochodziły go jakieś urywane, stłumione słowa, z pomiędzy których odzywały się głośniejszem echem jakby jęki cierpienia.

Staszek zebrał odwagę, pokrzepił się uczuciem poczciwej swej intencji i pocisnął za zardzewiałą klamkę.

Widok, który go tu spotkał, przejął go przerażeniem i przykuł kroki jego do proga.

— Czego chcesz? — usłyszał głos stłumiony i ochrzypły na powitanie.

Na nędznem łożu, z którego zniknął już i spłowiały dywanik, leżał nieznajomy staruszek. Ujrzawszy niespodziewanego gościa podniósł się nieco z łoża i w na pół leżącej pozycji wytężył wzrok swój ku drzwiom.

Na zeschłej i zżółkłej twarzy jego wypiekły się tym razem dwa ciemnopąsowe rumieńce, dwie plamy gorączkowe, podobne do oczu upiora... Wzrok iskrzył się chorobliwym ogniem, usta blado-sine drżały, jakby od febry lub moralnego wzburzenia.

Staszkowi, który nie mógł oprzeć się przerażeniu i osłupiałym wzrokiem patrzył na leżącego starca jak na senne widziadło, wydało się że oprócz tych obu dużych ognistych oczu patrzy na niego jeszcze jedno, bez blasku i życia, czarne i głębokie...

Dopiero po chwili przekonał się, że był otwór lufy pistoletu, który starzec trzymał w swej zeschłej, kościstej i żylastej zarazem dłoni... — Czego chcesz? — zapytał znowu głosem szorstkim iprawie groźnym.

Staszek nic nie odpowiedział — ale ochłonąwszy już nieco z pierwszego wrażenia spojrzał śmiało na leżącego. W tej chwili jednak ubogi chłopczyna, choć milczał, tak był wymownym swą twarzą, niemym wyrazem całej swej postaci. — że stów wcale nie potrzebował?

Twarz jego czerwona, pyzata i tryskająca zdrowiem przedłużyła się mu od zdziwienia, usta grube rozwarły się gapiowato i odkryły duże i białe jak kość słoniowa zęby, a z poczciwych oczów jego, których źrenice od zdumienia ogromnie się rozszerzyły, przebijał się pomięszany wyraz lęku, zdziwienia i ujmującego, dziecięcego współczucia... W takiej sytuacji postać Staszka wyglądała i pięknie i komicznie zarazem.

Naszemu starcowi, który o ile sądzić było można ze wszystkiego, przebywał jakąś straszną chwilę moralnego przesilenia, postać ta musiała się wydać dziwnym gościem, stanowiła bowiem poniekąd kontrast do swego otoczenia. Rozognione oczy nieznajomego, z których wyglądał szał rozpaczy, spotkały się z wzrokiem naiwnym, pogodnym chłopaka i spoczęły na jego rumianej twarzy. Widok ten sprawił na starcu niejako orzeźwiające wrażenie.

Patrzył się długo na Staszka, który nawzajem znowu nie spuszczał z niego szeroko rozwartych oczów — i usta jego przebiegł uśmiech słaby. Odetchnął ciężko i opuścił głowę na poduszkę, a wraz z ręką upadł także na łóżko i pistolet...

— Rzecz dziwna — szepnął sam do siebie nieznajomy starzec — w takiej chwili taki gość!... Co za pełnia życia w tym nędzarzu, jakie źródło obfite zdrowia i spokoju w jego oczach!... A taki nędzarz, taki nędzarz jak i ja...

Staszek nie rozumiał tego szeptu, patrzył tylko ciągle na staruszka.

— Czemu tak patrzysz na mnie ? — zapytał tenże.

— Go jegomości jest? Jegomość podobno chory? — odpowiedział nawzajem zapytaniem Staszek.

Starzec westchnął tylko ciężko i otarł pot z czoła.

— Przeminęło... — szepnął znowu do siebie. — Kto wie czy to lepiej, czy gorzej... Ha, może i lepiej: jeszcze spodziewać się, jeszcze walczyć, jeszcze czekać... Jeszcze czekać?... Mój Boże — dopókiż, i na kogo?...

— Może wody podać jegomości — odezwał się Staszek

— O tak wody... Bądź łaskaw podaj mi wody, usta moje spalone łakną jej, a nie mam ani kropli wody...

Staszek jak strzała wybiegł z pokoju, porwawszy z sobą gliniany dzbanek z izby. Po kilku chwilach był już na stryszku i podał staremu świeżej wody. Staruszek przyłożył dzbanek do ust i pił długo i chciwie. Zdawało, się, że woda świeża pokrzepiła jego umysł i siły fizyczne.

Odetchnął swobodniej i podniósł się nieco raźniej z łóżka...

— Przeklęta febra... — rzekł sam do siebie z gorzkim uśmiechem — Nie wiem,. jak daleko sięga sroga inwencja losu, co wynajdzie jeszcze, aby nawidzieć swego wybrańca!

Potem zwracając się do Staszka, dodał:

— Dziękuję ci dobry chłopcze... za wodę!... I jeszcze za coś powinienbym ci może podziękować, ale nie wiem, czy to była przysługa... Wątpię...

Staszek nie zrozumiał stów staruszka.

— A teraz pomóż mi, mój drogi, muszę wstać...

— Ej zostań jegomość w łóżku... kiedyś tak chory... — przedstawiał Staszek.

— Muszę... — powtórzył staruszek i wyciągnął ręce, aby się oprzeć na Staszku.

Staszek podźwignął staruszka, ale ten wstawszy zachwiał się napowrót. Osłabienie po przebytym paroksyzmie gorączki było tak silne, że chory niemógł stąpać, jak tylko przy pomocy.

— Chciałbym wyjść koniecznie... muszę wyjść... a nie mogę... — szepnął usiądając na łóżku.

— To niech jegomość zostanie — a ja pobiegnę... — ofiarował się z usłużną gotowością Staszek.

— Mamże się zdradzać przed tym chłopakiem z dzieciństwem, z głupstwem... — szeptał do siebie z cicha staruszek. Ale dla czegóż niezrobić ostatniej, ostatniej próby głupstwa... I głupstwo jest środkiem, niekiedy tak dobrym jak inne — a zwłaszcza dla ludzi chwytających się cienia ratunku...

— Cóż mi przeszkadza rzucić jeszcze ostatni kęs chleba, który mnie odgradza od ostatecznego głodu, na szalkę brukowej fortuny, tej jedynej boginji nędzy ulicznej... Dobrze, Staszku., jeźli chcesz uczynić mi przysługę, to proszę cię o nią.

Staszek chwycił za czapkę.

Staruszek sięgnął do kieszeni swej kapoty. Wyciągnął z niej zeschły kawał chleba, który mu przeszkadzał poszukiwać dalej, a w końcu zebrał sporą garść miedziaków. Wybrawszy je, wytrząsł i wywrócił kieszenie... Potem z drugiej kieszeni wydobył kartkę, zapisaną numerami... Zwracając się do Staszka wręczył mu kartkę i pieniądze i spuścił oczy ku ziemi, jakby się wstydził zajrzeć w twarz chłopakowi.

— . Idź i rzuć...

— Numera na loterję — dorozumiał się Staszek i jakby delikatnie pojmywał pomięszanie staruszka, niepytając dalej wybiegł z izdebki.

Nieznajomy nasz starzec, zostawszy sam w izdebce, powiódł okiem w około siebie i rzekł półgłosem:

— Nędza dobiega swego kresu... Daremnie walczyć z nią dalej, żelazną swą przemocą złomała mi już siły duszy, a teraz staje przed łożem mojem i wyciągając dłoń swą wychudłą, woła: Daj mi zdrowie twoje.... I nie ustąpi snać od głowy znękanej, nie odczepi się od piersi wyschłej, aż ulitowawszy się, będzie mogła przysłać amnestję dla skazańca — śmierć!...

Zdrowie i życie... wszystko bym oddał łatwo... — mówił dalej sam do siebie — ale wyrzec się tego celu, do którego szedłem przez głód, przez upokorzenie, przez nędzę, wyrzec się tych planów, które chleb mi zastępowały, krzepiąc siły i dźwigając w trudach, wyrzec się zemsty... o! to

Mówiąc to staruszek się zapalał, gorączka, ta nierozłączna towarzyszka febry, która go dopiero co niedawno opuściła, zdawała się powracać napowrót i rozniecać żar w oczach a usta owiewać tchem płomiennym...

— I marzeń się wyrzec i tego tryumfu, aby stanąć kiedyś przed nimi i rzec: Patrzcie, zapomniany, pogrzebany, odwalił ołowiane wieko upokorzenia i nędzy, które go żywego przygniatało w grobie — wstał i jest oto przed wami, Piotrowin drugi !...

Starzec zapalał się coraz bardziej a zapał ten dodał mu tyle sił, ie porwał się z łoża i silnym, gwałtownym krokiem zmierzył izdebkę...

— Nie, czuję, że nie ulegnę!... Lat siedmdziesiąt, cały szereg katastrof, nie złomały mnie, pioruny biły w tę siwa głowę, a nie strzaskały jej, aby się kiedyś dumnie -podnieść mogła!... O tak! dzięki niech będą zrządzeniu losu czy opatrzności, że mi wyrwały z ręki broń samobójczą. Była by to kapitulacja, tchórzostwo! Muszę żyć i będę żyć...

Ale po tych wybuchach namiętnych nastąpiła wkrótce reakcja zwątpienia i rozpaczliwej boleści. Starzec powstrzymał krok, pochylił głowę i zamyśliwszy się na chwilę, szepnął bezdźwięcznym głosem:

— Żyć.... ale czem?... Spalony mózg! od złudzeń odwyknąć nie może... Czy nie lepiej było skorzystać z paroksyzmu gorączki i skończyć walkę... ot... tak salwą wesoła!... Honor strzału należy mi się nad grobem, walczyłem przecież jak żołnierz mężny !... Ale walczyć dalej sił nie staje... Cóż za koniec?... Nędza wygoni mnie z tego nędznego przytułku, wyrzuci na bruk ulicy, a jeżeli już nad miarę zechce być łaskawą, uścieli barłóg śmiertelny — w szpitalu....

I nieszczęśliwy starzec upadł znowu bezwładnie na łóżku, a zakrywszy twarz swą dłońmi, wydal ciężkie westchnienie...

— O pamiętam, jak w dzieciństwie jeszcze uczuwałem trwogę w sercu, gdy słyszałem zdania, że w życie każdego człowieka wplatają się ponurym szlakiem czarne godziny... Młoda dusza z lękiem odwracała się od obrazu, w jaki ujmywała imaginacja te czarne godziny żywota... Czemże wyobraźnia wobec prawdy! Wówczas zdawało mi się, że nie może być całkiem czarno na świecie, nad którym Bóg słońce rozniecił.. Nie widziałem, ie może się ściemnieć tak życie, żeby wśród czarnych cieni jego nie widać było ani ludzi, ani światła, ani Boga...

Smutne te reileksje cisnęły się coraz gromadniej do głowy starca i zdawały się coraz bardziej wzmagać jogo ciężkie utrapienie. Jakby się chciał obliczyć z zapasem, który mu pozostał jeszcze do dalszego życia, spojrzał po nagich ścianach izdebki i zatrzymał wzrok na resztce suchego, czarnego chleba.

— Otóż i cały mój zasób, cały majątek! — zawołał z goryczą, wyciągając dłoń swą i wskazując na kęs chleba. — Na jak długo wystarczy ten czerstwy okruch?... Gdybym go pomnożył nawet stokrotnie wytrwałością, nadzieją jakiegoś cudownego polepszenia losu — żywić mnie będzie nie na dnie ale na godziny... Kilkanaście godzin, a potem głód ostateczny ! Ostatni grosz wydałem, Mucajac go na kartę losu... Niechaj połknie te ostatnie, twarde miedziaki człowieka stojącego na progu śmierci głodowej, który zamiast chleba wolał kupić sobie kilka chwil głupiej nadziei!...

Starcowi zaczęło się robić duszno i ciężko w izdebce. Zdawało mu się, że wszystkie mary nędzy występują z jej kątów, że z ziemi ubitej, służącej zamiast podłogi, wyrasta przed nim szkieletowy upiór głodu i rozwiera ku niemu kościane ramiona...

Zerwał się na równe nogi i chwytając za czapkę i kij sękaty wybiegł, jakby go kto gonił. Z szybkością, niewytłumaczona przy tak osłabionych siłach, zbiegi ze schodów i nie namyślając się nad kierunkiem drogi, leciał naprzód jakby pędzony przez pogoń niewidzialną...

Nie szedł tym razem według zwyczaju swego na dół ku miastu, ale piął się przez krzaki i lasek na górę zamkową z krzepkością, którą tylko gorączkowy szał, chwilowe napięcie nerwów nadać mu mogły. Pnąc się tak bez wytchnienienia na szczyt góry, znalazł się starzec wkrótce na chodniku spacerowym.

Było to. już dobrze popołudniu a łagodne jesienne, słońce miało się ku zachodowi. Dzień był prześliczny jeden z tych cichych, jasnych i smętnym urokiem owianych dni, któremi obdarza nas jesień. Drzewa zachowały jeszcze trochę z swej zieloności, ale u stóp ich rozpostarły się już żółto czerwonym kobiercem zeschłe, opadłe liście, jakby uścielić chciały grób miękki swym młodszym towarzyszono co pod. jesiennem słońcem dopełniały jeszcze na gałązkach swego zielonego życia.

Na spacerowych chodnikach było mnóstwo ludzi z miasta. Wszędzie przechadzały się gromadki panów i dam — a drogą szeroka przewijały się eleganckie ekwipaże z strojnemi paniami wyższego świata i kłusowała na dziarskich koniach młódź arystokratyczna.

Starzec, jakby się przeląkł nagłego widoku tylu ludzi, uśmiechniętych swobodą — zatrzymał się na szczycie, zawahał, a nawet cofnął się trochę na dół. Potem wierny swemu zwyczajowi, ukrywania przed okiem ciekawych swego moralnego stanu, rzucił wzrok po sobie, jakby się chciał przekonać, czy nie nosi widocznych śladów swej nędzy na sobie. Zapiął kapotę, której długie poły powiewały dotąd na obie strony, podgarnął siwe, w bezładzie spływające włosy i nasunął czapkę głębiej na czoło.

Z początku chciał się wrócić i ta samą drogą zejść na dół, ale zauważał, ze jedna gromadka przechodzących spostrzegła go, i że nagłem cofnięciem jeszcze bardziej stanie się przedmiotem dziwowiska. Pochyliwszy głowę na dół i i nie oglądając się wcale około siebie, z oczyma w piasek chodnika wlepionemi, przebiegł szybko promenadę i z drugiej strony zbiegł na dół, kierując swe kroki ku dalszym wierzchołkom i piasczystym wąwozom.

Znalazł się wkrótce sam, w jednej z przepastnych i piasczystych partyj Wysokiego Zamku. Chłodny wiatr, który się właśnie podniósł, owiał go swym tchem orzeźwiającym, i chłodząc rozpłomienione jeszcze gorączką skronie, igrał splotami jego siwych włosów.

Czując się samotnym, starzec zwolnił kroku i swobodniej oddawał się swym myślom i uczuciom. Tak zaszedł w wąwóz, którego jedna ściana zsypywała się białym pokładem piasku.

Nagle wesołe gwizdanie obiło się o jego uszy i przerwało zadumę. Staruszek żachnął się i jakby niekontent, że i tu zastał ludzi, chciał odwrócić swe kroki w inną stronę, gdy naraz usłyszał głos wesoły i donośny:

— Dobry wieczór jegomości, dobry wieczór!

Staruszek oglądnął się w stronę wołającego i ujrzał Staszka. Klęczał on po hylony u stóp ściany wąwozu i rydlem wygarniał piasek biały, napełniając nim swe worki. Dostrzegłszy, że starzec patrzy na niego, zaśmiał się ku niemu wesoło i zdjąwszy małą niebieską furażerkę, kłaniał mu się kiwaniem głowy.

Starzec ukłonił się uprzejmie Staszkowi a przez usta jego przewinął się nawet uśmiech, gość bardzo rzadki. Zeszedł na dół i rzekł serdecznie:

— Jak się masz, mój chłopcze!

— Ja zawsze jednako, ot grzebię piasek... Bo to musi jegomość wiedzieć, to moja fabryka... Ale jak się jegomość miewa i czemu to jegomość chodzi przy chorobie?...

— Dziękuję ci, zdrów, już jestem dzięki Bogu, febra i gorączka już mnie opuściły. I długo tu jeszcze grzebać będziesz?...

— Ot, jak jegomość widzi, worki już będą zaraz pełne. Na dzisiaj dosyć będzie... byleby jutro przedać wszystko...

I chłopak wziął się co żywo do pracy, aby ją rychło ukończyć.

Staruszek patrzył uważnie na robotę Staszka a w oczach odbijało mu się dziwne zamyślenie...

— Jaki ty szczęśliwy Staszku! Zazdroszczę ci — rzekł po chwili.

— A to czego ?.,. — zapytał naiwnie chłopak.

— Bo dogrzebiesz się tego,. czego chcesz... Staszek spojrzał ciekawie na starca.

— I jabym się mógł dogrzebać czegoś... złota, dużo złota, ale cóż, kiedy nie mam do tego środków....

I oczy starca zamigotały blaskiem gorączkowym.

— Czy słyszałeś -ty kiedy o tem — mówił dalej jakby sani do siebie — że pod ziemią leża skarby?... — Tak mówią — ale co ja wiem... Pan majster Szuć opowiadał, że sam widział, jak pod Paparówką paliły się dukaty zakopane... Ale zakopanych skarbów djabeł pilnuje....

— Przekopać... przekopać.... pewno się znajdzie... — mówił starzec sam do siebie, nie słuchając słów Staszka.

— To nic pomoże... — poderwał Staszek — akcyźnik jeden szukał tam niedaleko czartaku skarbu, bo mu się śniło, że tam same złoto i srebro leży. Kopał, kopał po nocach, aż się ziemia osypała i zadusiła go. Dokopał się grobu...

— Co ty myślisz o tem?... — pytał się starzec, który zawsze pogrążony był w tej samej zadumie i widocznie nie słuchał opowiadania Staszka.

— Ja myślę, że nie potrzeba nikomu kopać sobie grobu, bo mu grób darmo wykopać muszą po śmierci...

Starzec myślał ciągle zadumany, aż nareszcie ocknąwszy się szeptał tonem zmienionym:

— Czy możesz ty sobie wyobrazić, co to za męka, wiedzieć o skarbie, a nie módz go wykopać!...

— O skarbie? Więc jegomość wie o skarbie...

— O dużym, dużym bardzo skarbie!... — -zawołał, zapalając się staruszek.

— I niemożesz go jegomość wykopać?... Dla czego ?...

— Bo niemam jak!

— A rydlem...

I Staszek podniósł swój rydel i potrząsł nim w powietrzu.

Starzec uśmiechnął się.

— To mało... Trzeba tysiąc takich rydlów jak twój i tysiąc takich rąk jak twoje...

— Tysiąc rydlów i tysiąc-rąk!... — zawołał Staszek z przerażeniem — To musi być ten skarb bardzo głęboko...

— O głęboko... bardzo głęboko...

— Tysiąc rydli! Mu! Do piekła by się człek dokopał...

— Do nieba, głupi chłopcze, do nieba...

— Niebo tam!...

I Staszek spozierając z tajemną obawą na staruszka, wskazał na pogodny, lekką, srebrzaną mgłą osuty błękit jesiennego nieba.

— Chyba daj sobie pokój jegomość.... — dodał po chwili, zawiązując worki i spoglądając z ukosa na slarca.

— Dla czego.? — zapytał z szorstkim naciskiem oryginał. — Anuż niema tego skarbu pod ziemą...

— Jest, jest, jest! — zawołał jakby w gorączkowym szale starzec i trzykroć nogą uderzył o ziemię.

Staszek nic nie odpowiedział, spojrzał tylko z pewnem politowaniem na starca, jak gdyby go żałował i począł ładować na barki worki z piaskiem.

— Już idę. Chodźmy jegomość. Wieczór niedaleko, będzie chłodno, a to dla jegomości nie zdrowo.

Staruszek machinalnie poszedł za wezwaniem Staszka i postępował za n. m zwolna i z pochyloną na dół głową. Wyszli na jeden z grzebieni Wysokiego Zamku. Staszek zmęczony dźwiganiem swego ciężaru, rzucił go na ziemię, i zatrzymał się na spoczynek, ocierając kroplisty pot z zarumienionego czoła. Starzec stanął obok niego, zdjął czapkę, i rozgarniając swe siwe włosy, rzucił okiem na Lwów, którego widok rozpościerał się w oddali.

Wzrok jego utkwił na Łyczakowskiem przedmieściu. Wprost naprzeciw wzgórza, na którem stali staruszek i piaskarz, sterczał gmach duży i nieforemny.

Był to szpital główny, tak zwane "Pijary".

Gmach ten posępny zajął uwagę starca. Coś dziwnie ponurego, strasznego prawie, biło z tego olbrzymiego zabudowania. Żółty kolor, którym okryte są jego ściany, przymglony przez wpływy powietrza szarawą powłoką, zdawał się być podobnym do cery trupiej, a ciemne okna, szczerzyły się jak zsiniałe jamy oczu, co raz na zawsze zamknęły się już przed słońcem...

Staruszek nie mógł oderwać oczu od tego ponurego widoku, który wyobraźnia otacza zawsze cieniami jakiejś

głębokiej, przenikającej grozy... Patrzył milcząc a twarz jego była spokojniejszą, ale i smutniejszą niż zazwyczaj.

— Na co jegomość tak patrzy? — zapytał Staszek, który odpocząwszy gotował się do dalszej drogi.

Staruszek wskazał ręką na gmach szpitalny.

— To Pijary, szpital...

— Czy tam dobrze?... — zapytał tonem bez dźwięku starzec.

— Czy dobrze?... niechaj tego wróg ciężki próbuję... — odpowiedział Staszek z pewną zgroza...

— Umierać wszędzie jednako...

— Oj! wolałbym pod płotem jak pies skonać... — zawołał Staszek. — Oj tam ciężko umierać...

— Boisz się śmierci?...

— Albo ja wiem... Ale tam bym umierać niechciał...

— Czy byłeś tam kiedy?

— Nie, nigdy! Boże uchowaj!

— Zkądże wiesz, że tam źle...

— Źle i straszno, tak mi mówili. Oj, biedny Kuba wiedział to dobrze!

— Co to za Kuba?...

— Ot, Kuba, syn krupiarza tam hen z dołu. Umarli mu rodzice, a biedni byli, to biedował tak jak ja. Trzymaliśmy się zawsze jak kamraci, tuśmy razem spali w nocy na tej górze w lecie i nie raz i nie sto razy! Aż naraz jednej zimy zachorował, coś mu się w piersiach popsuło i głowę mu gorączka zajęła. Kazał go dać łanwójt do szpitalu i tam leżał biedaczysko. Kiedym go odwidził, to aż płakał

przedemną, że mu tak ciężkostraszno... Oj strasznoż bo i mnie tam było, że jak wybiegłem z tych murów, to jakby mi serce urosło! Kuba mi mówił, ie ucieknie ztamtąd. Ja mu odradzałem, ale sam sobie myślałem, żebym inaczej był niezrobił. Jednego wieczora Kuba uciekł na prawdę; tak jak leżał w koszuli, podbiegł pod dom, gdzie matka jego dawniej mieszkała i tam pod parkanem skonał... Wolał umrzeć pod płotem, na śniegu...

— Chodźmy! Chodźmy! — zawołał nagle starzec i nie dając skończyć Staszkowi opowiadania, szarpnął go za ramię,.

Staszek ruszył z miejsca i tak szli obaj dalej, kierując się znowu w stronę ku plantom. Na Wysokim Zamku było jeszcze więcej publiczności, niźli wtedy, kiedy staruszek pierwszy raz przezeń przechodził. Wieczór się zrobił prześliczny, lekki chłód czynił przechadzkę tem przyjemniejszą. Mnóstwo powozów pędziło w około.

Staruszek i jego młody towarzysz trzymali się ubocznej ścieżki, pierwszy od czasu do czasu tylko spoglądając ku stronie przejeżdżających, drugi zapatrzony w dzielne konie i połyskujące ekwipaże. Naraz nadjechał cały szereg powozów, i cała grupa młodzieży na koniach. Była to kawalkada stanowiąca widocznie jedno towarzystwo, bo damy rzucały sobie z powozów francuskie słówka, a młodzi panowie, jadący na koniach, podtrzymywali tę konwersację., to rozdzielając się pomiędzy pojedyńcze powozy, to grupując się znowu około jednego,

W jednym. z przednich powozów siedział rozparty wygodnie jakiś szpakowaty już, otyły mężczyzna, którego twarz;

gładko ogolona, ocieniona była wątkiem pasmem bakenbardów i rozmawiał z swoim towarzyszem, jakimś wybladłym mężczyzną w średnim wieku. Gruby ten pan z bakenbardami miał minę arystokratyczna i wiele dumy w twarzy — ale jedno i drugie nie było widocznie swobodnym wypływem nawyknienia, ale raczej rolą odgrywaną dość niezgrabnie i obliczoną na efekt.

Tuż za tym powozem pędził przepyszny, wybornego smaku, francuzki koczyk, uprzęiony dwoma dzielnemi końmi wysokiej miary i szlachetnej rasy. Na koźle siedział obok furmana lokaj, obaj ubrani w świetną liberję, połyskującą od szlif i herbownych guzików, z srebrnemi akselbantami i w śnieżnych kamaszach.

W samym powozie siedziały dwie prześliczne kobiety, obie walczące z sobą niejako o tryumf pierwszeństwa w piękności, choć różniące się znacznie wiekiem i wyrazem postaci. Dama siedząca po prawej stronie, otulona w biały burnus, który sutą, fantastyczną draperją okrywał jej przepyszną kibić, o ile takową z powozu oglądać było można, mogła mieć już lat dwadzieścia kilka i rozkwitała całą pełnią wdzięków kobiecych.

Twarz jej zarysowana w najpiękniejszy owal, śnieżnej była białości, co odbijało w niezwykły sposób od bujnych, Kruczych włosów, połyskujących nad gładkiem czołem w dużych puklach. Rysy jej twarzy pełne były harmonji i wyższego, rzecby można klasycznego wdzięku, począwszy od szlachetnie sklepionego, czoła aż do różowych ust, wciętych w formie nieporównanie powabnej.

Czarne, gorejące oczy rzucały płomienne blaski z pod dużych rzęs i nadawały wyrazowi twarzy coś z namiętności południowych kobiet.

W całej postaci, choć była dość wątła i powiewny, i w twarzy, choć nęciła całym czarem niewieściej urody — przebijało się niemniej przeto wiele energji a na czole i około ust osiadał wyraz dumy, nie tyle dostojny i imponujący, co chmurny i pyszny.

To też przy całem bogactwie wdzięków brakło tej postaci jednej z najpiękniejszych, najnadobniejszych cech niewieścich, pogody i miękkiej słodyczy... Energiczny wyraz twarzy, posępna, junonicznym nimbem królująca na czole duma, i czarny płomień oczu namiętnych — nadawały coś ostrego, odstraszającego tej kobiecie i zdawały się zapowiadać, że zarówno stworzoną jest na boginię miłości, jak na kapłankę nienawiści...Śliczna to kobieta siedziała a raczej na pół leżała w powozie, w pozycji pełnej niedbałej gracji, z wyciągniętą naprzód nóżką maleńka i dziwnie zgrabną, a ujętą w powódź koronek, które wyglądały z poza rąbka ciemnej sukni. Zdawała się być zajętą rozmową z kilku młodymi ludźmi, co wyprzedzając się na dzielnych koniach i potrącając nawzajem, cisnęli się do niej po słówko, spojrzenie lub uśmiech — ale przypatrzywszy się jej bliżej, można było wyczytać w jej twarzy coś nakształt roztargnienia czy zadumy.

Obok niej skromnie i z dziewiczą że tak powiemy surowością siedziała druga kobieta. Twarz jej do połowy zasłoniętą była czarnym woalem, a z pod jego omroczą poły skiwały duże, ciemnobłękitną oczy, zwrócone częściej na dół lub ku górze, niźli na otaczających powóz panów. Cera jej uderzała delikatnym, prześlicznym inkarnatem; zdawało się, że widzisz na niej ów puch dziewiczy, co okrywa szlachętne, dojrzewające owoce. Cała postać tej kobiety, jak stawała na równi co do urody z opisana już damą, odbijała od niej cichym, łagodnym wyrazem i pensjonanarską prawie nieśmiałością...

Kiedy cała ta świetna kawalkada miała minąć starca i i Staszka, zatrzymali się obaj mimowolnie i spojrzeli na połyskujące ekwipaże. Staszek patrzył z chłopięcą ciekawością i z naiwnem zajęciem, w spojrzeniu starca przebijała się gorycz...

Tuman kurzu okrywał przejeżdżających, ale mimo to twarze ich dobrze rozróżnić było można. Starzec, który patrzał zrazu z obojętnością i z goryczą na nich, zmienił nagle swoją fizyognomię. Utkwił on wzrok w otyłego pana z szpakowatemi bakenbardami, który jechał w przednim powozie.

Wzrok jego, który zrazu tylko przebiegł po twarzy nadętej tego mężczyzny — zwrócił się ku niemu teraz bystro, wlepił się weń, wpił jak pijawka, a w miarę jak powóz się oddalał, ścigał go i przeszywał...

Za wzrokiem popędziła i stopa, starzec wysunął nogę naprzód, jakby się chciał puścić za powozem i cichy, stłumiony głos wydobył mu się z piersi...

Staszek zbudzony tem z swego zapatrzenia się, oglądnął na staruszka.

Twarz oryginała bledszą była niż z rana wśród paroksyzmu chroby, drgała mocniej niż zazwyczaj. Muszkuły jej

wytężyły się, wyciągnęły kurczowo, jakby chciały dorównać oczom, ścigającym, przejeżdżający powóz... Oczy zaś te wyszły prawie z swej osady i wystąpiły naprzód, tak że aż czerwoną obwódkę widać było z pod pomarszczonych powiek. Tlał w nich żar namiętny, zdawały się kłuć ostrzem sztyletu, grozić strzałem piorunu... Brew krzaczasta najeżyła się i dodawała spojrzeniu jeszcze więcej zgrozy...

Drżał na całem ciele jak liść, jedną ręka ściskał kutą laskę, którą zawiercił głęboko w piasek, okrywający chodnik, drugą rękę wyciągnął na chwile za odjeżdżającym, a potem szarpał nią swój wąs siwy...

Zdawało się, że oddech zaparł mu się. w piersi i że zaledwie tyle go starczyło, aby wyrzucić z siebie prawie niezrozumiałe, urywane słowa:

— Nie, nie moge się: mylić... to on!...

— Chyba chodźmy — odważył się przemówić Staszek i dotknął się zlekka ramienia staruszka.

— Czekajmy trochę, może wrócą... — odparł starzec ciągle w stanie głębokiego wzburzenia.

Staszek umilkł i tak stali parę minut. Nagle podniosła się za nimi znowu kurzawa i odezwał się tentent, koni Całe towarzystwo objechawszy dokoła, wracało w to samo

miejsce.

Tym razem starzec wybiegł spojrzeniem wytężonym na spotkanie pierwszego powozu. Wpatrywał się w otyłego mężczyzny i jakby domysły jego się sprawdzały, chmurzył coraz bardziej twarz swoją i szarpał coraz namiętniej wąs siwy.

— Tak! — To on! — zawołał raz jeszcze.

I jakby się zdobył na jakąś stanowcza decyzję postąpił naprzód, zeszedł z ścieżki przeznaczonej dla pieszych i stanął na brzegu drogi tak, aby powóz tuz obok niego musiał przejeżdżać.

Powóz nadlatywał szybko — już na kilkanaście kroków zaledwie był oddalony. Wzrok staruszka spotkał się z wzrokiem otyłego mężczyzny, lecz ten ostatni spojrzą! tylko niedbale i obojętnie.

— Nie poznał!... — zawołał staruszek — Trzeba mu się przypomnieć, ukłonić...

I kiedy powóz już dojeżdżał do niego, postąpił jeszcze krok naprzód, tak, że konie otrzeć się o niego musiały, i zdejmując czapkę ukłonił się bardzo nizko...

Gdyby ktoś z przechodzących z wrażliwym umysłem widział był dobrze ten ukłon, nie byłby go zapomniał nigdy w życiu...

Był to widok, który i najobojętniejszego musiał zająć, najzimniejszego poruszyć i przerazić nawet. Nazwalibyśmy ukłon ten szatańską trawestją pokory, gdyby nazwa ta oddawała zupełnie to wszystko, co się w nim malowało... Twarz starca pochyliła się z wyrazem okropnej ironji, a z pod ugiętego niby pokornie czoła błyskały oczy strasznym gniewem i miotały błyskawicami nienawiści.

Podczas gdy prawa ręka ściskała sękaty kij, jakby go wznieść i ugodzić nim chciała, lewa z parodjowana uniżonością chyliła się z czapką aż ku ziemi... Tyle było w tym ukłonie zjadliwej ironji, tyle pogardy i nienawiści — a to

wszystko tak uwydatniało się jaskrawo przy owej formie uniżonego pokłonu; że gdyby był uważał to ów mężczyzna w powozie, byłby musiał zadrżeć lub unieść się gniewem ciężkiej obrazy...

Właśnie w chwili, kiedy nasz starzec nachylił się tak do ukłonu i czapka swą przesunął w powietrzu, nadleciały konie i spłoszone jego postacią i nagłym ruchem, spięły się w szalonym skoku w górę... Woźnica chcąc je powstrzymać ściągnął silnie lejce, konie skręciły ku starcowi i uderzyły nań tak silnie, że powalił się na ziemię...

Otyły jegomość siedzący w powozie popatrzył gniewnie na upadającego, starca i zawołał:

— Dobrze tak! To bezczelne, natrętne żebractwo!... Słowo "żebractwo" zasłyszał staruszek, i jakby tknięty

iskrą elektryczną, która mu nowych sił i nowej zaciekłości dodała, porwał się w okamgnieniu z ziemi, wyprężył się dumnie, ścisnął dłonie, i wzrokiem nienawiści i oburzenia: spojrzał na mówiącego... Tymczasem jednak powóz ruszył i minął starca.

. Podczas gdy to w przeciągu jednej chwili się stało, odezwał się w powozie, w którym jechały damy, okrzyk trwogi i przerażenia. Wydała go owa młodsza, do pół zawoalowana kobieta i spójrzała wzrokiem przestrachu i żywej litości na okrytego pyłem staruszka...

— Ach! co za nieszczęście! — zawołała głosem dźwięcznym, który drżał z lekka, i dotknęła ręką swej sąsiadki biedny staruszek, może się uszkodził...

— Ils ne peuvent donc pas se ranger! — zawołała druga, owa piękność z czarnemi oczyma i włosami — czego się pchają na drogę, dla nich jest osobna ścieżka!... — i odwróciła pogardliwie wzrok od grupy, która się zgromadziła około staruszka.

— Ależ to biedny, chory jakiś staruszek, może błagał jałmużny... — mówiła tonem rzewnym i pełnym miękkiej słodyczy pierwsza. — Trzeba go może czem wesprzeć.. Usłyszawszy te słowa, jeden z grzecznych kawalerów, Wysoki, z dużemi jasnemi faworytami, skręcił swego konia ku starcowi i rzucił mu sztukę drobnej monety...

Starzec podniósł ja, zadrgał, i rzucił monetę na jeźdzca... Grosz chybił celu i ugodził w nozdrze konia, który spiął się w górę.... Młody mężczyzna zbladł z gniewu i podniósł groźnie szpicrut...

— Panie!... — odezwał się wykrzyk z powozu, z ust dziewczęcia o błękitnych oczach.

W słówku tem jednem malowało się tyle lęku, tyle litości i prośby, że młody mężczyzna opuścił mimowolnie szpicrut... Dama z czarnemi, ognistemi oczyma i wyrazem dumy na twarzy spojrzała z pewną niechęcią na swoja towarzyszkę, która nie spuszczała swych pięknych oczu z staruszka i spojrzeniem niejako prosiła go, aby przebaczył...

Tę krótką, niemą scenę przerwał woźnica, który na dany znak zniecierpliwionej starszej kobiety puścił w pełny pęd konie. Powóz ruszył szybko z miejsca. Staruszek, który stał chwilkę drżący od wzburzenia, spotkał się raz jeszcze z błękitnemi oczyma, które patrzyły na niego z żalem i widocznem współczuciem.

Jakby pod wpływem tego anielskiego spojrzenia, twarz starca złagodniała na chwilę; ale wkrótce zachmurzył się znowu groźnie a z oczów strzeliły mu błyskawice gniewu.

— To on był, On! Dopędzę go, zatrzymam! — zawołał prawie z wściekłością.

I wytężając wszystkie swe siły, rzucił się za odjeżdża jacemi powozami.

Pędził co tchu, bez upamiętania. Czapka zleciała mu z głowy, a siwe włosy rozsunęły się na wszystkie strony i unosiły się w powietrzu...

Na skręcie ujrzał powozy spuszczające się w dół ku miastu... Przyspieszył biegu, aby nie zniknęły mu z oczów, ale w tej chwili sił mu zabrakło, oczy czarna mgła zaszły, zachwiał się i upadł... Staszek, który przerażony do głębi, leciał za nim, trzymając przy tem silnie swe worki na plecach, znalazł go bez znaku życia.

W jednej chwili zebrała się dość liczna gromadka ludzi, i otoczyła leżącego starca. Poczęto robić nad nim uwagi:

— Go mu jest? Zemdlał!

— Stratowali go! Te szelmy!

— Pewnie choroba św. Walentego! Biedny staruszek!

— Co tu gadać i gapie się daremnie — zawołał jakiś poważny jegomość — zabrać go trzeba i zanieść do szpitalu !

Na te słowa Staszek, który nachylił się do starca, porwał się jakby ukąszony przez żmiję i zawołał:

— Co do szpitalu? Po co do szpitalu? To sobie taki dobry pan jak kto inny. ! On ma swoją stancją i ma się gdzie przytulić. Ja go nie dam do szpitalu!

I przelękniony do głębi począł szarpać co siły staruszka za rękaw, wołając:

— Jegomość, chodźmy ztąd, chodźmy zaraz! Do szpitalu chcą brać jegomościę, do szpitalu!

Szarpanie to obudziło staruszka, śpoglądnął na około siebie, podniósł się i chwytając za ramię Staszka stanął na nogach. Staszek uradował się tem ogromnie i ciągnął za sobą starego, aby go czemprędzej wywieść z pośród grona ciekawych. Było to widocznie także życzeniem starca, bo dobywał sił ostatnich, aby oddalić się spiesznie.

Staszek uprowadzając chwiejącego się nędzarza, spojrzał raz jeszcze na pół gniewnie, na pół z tryumfem na poważnego jegomoście, jakby mu nie mógł przebaczyć owej propozycji — i wkrótce zniknęli obaj wśród drzew Wysokiego Zamku.

III

JAŁMUŻNA LITOŚCI I JAŁMUŻNA LOSU.

Powróciwszy do swojej izdebki i niepożegnawszy nawet, Staszka, który po kilka razy składał mu życzenia dobrej nocy mierząc go spojrzeniem, pełnem zdziwienia i pewnego lęku zarazem — starzec nasz znajdował się pod całym wpływem gwałtownego a nieodgadnionego zajścia na Wysokim Zamku.Ów dziwny, mieszany wyraz jego twarzy wyschłej, który dotąd składał się zawsze z smutku, ciężkiej zgryzoty i gorączkowego niepokoju myśli — stał się teraz tłumaczem jednego tylko, namiętnego uczucia, a uczuciem tem był gniew srogi, nienawiść łaknąca zemsty. Starzec drżał na całem ciele jakby w febrze i biegał prawie po izdebce ściskając kurczowo dłonie lub szarpiąc gwałtownie wąs siwy Wkrótce jednak nastąpiła reakcja fizyczna i moralni osłabione przebytym niedawno paroksyzmem gorączki sily poczęły ubywać, a umysł stargany gwałtownem wzburzeniem zdawał się wpadać w rodzaj głuszy i stępienia...

Takie chwile zupełnego znużenia, taka błogosławiona reakcja, która dusza i ciało zarazem zdają się podnosić rokosz przeciw cierpieniom i osłaniają się dziwną tarcza nieczułość — są nieraz jedynem pokrzepieniem wśród gwałtownych cierpień lub namiętnych uniesień... Głowa wtedy przestaje myśleć — serce czuć i bić prawie... Tyle wtedy życia w człowieku — ile iskierek potrzeba w wygasłem ognisku, aby je później znowu w płomień rozniecić...

Chwile takie wyręczają poniekąd śmierć leniwa, która przywoływana i upragniona, nie spieszy się, aby zamknąć oczy nędzarza i aby kładąc swą dłoń zimną na serce cierpiące, wyrzec miłosierne, zbawcze słowo: Dosyć...

Taki stan opanowal teraz naszego nieszczęśliwego starca... Pochyli! się na swoje ubogie łoże, opuścił osłabłe ramiona i tak leża! nieruchomo, z oczyma patrzącemi martwo przed siebie, z cichemi usty, na których zastygł ostatni wyraz bólu...

Podczas gdy nieznajomy mieszkaniec izdebki na stryszku używał takiego martwego spoczynku — zasiadło przed progiem domostwa całe gronko jego ubogich sąsiadów i zajęte było bardzo ciekawą rozmową. Właśnie teraz dopiero słońce zaczęło zachodzić — a po nad Lwowem, rozpostartym u dołu, szarzało świetlane jeszcze omrocze pogodnego wieczora.

Na ławeczce, ustawionej przed starym domkiem siedział najpierw pan majster Szuć z nieodpiętym jeszcze, zasmolonym fartuchem, w kaszkiecie wypłowiałym, który widocznie, przemocą rozłączony z posiadanym dawniej daszkiem, uchodził teraz za wygodną myckę domową, — i puszczał duże kłęby dymu z swej krótkiej fajeczki. Koło niego siedziała przezacne, zażywna pani Magdalena, żona p. Szucia, z twarzą jak burak czerwona i z nierozliczonym marsem na czole; u ich stóp usadowił się na ziemi Staszek, a tuż niedaleko przy samej ścianie, zwinięty w koło spał w najlepsze Wicek, nie budzony już tym razem przez pana majstra.

Na twarzach pana Szucia i jego połowicy malowały się najżywsza ciekawość i ogromne zajęcie — a Staszek opowiadał coś gestykulując mocno rękami.

— Dziwny pan, powiadam wam panie majster, strach, jaki dziwny!... — konkludował coś Staszek zawracając swemi siwemi, dużemi oczyma.

— Hm... hm... — odezwa! się p. Szuc, przybijając wielkim palcem ogień w fajeczce — licho go dojdzie co za jeden!... Ale chciałbym jeno wiedzieć, co to za skarb!

— Okrutny skarb, moc złota — tysiąc rąk i tysiąc rydlów potrzeba, aby go wykopać! — dorzucił z efektem Staszek — Sam mi to rozpowiadał...

— Duch święty z nami! — zawołała pani Szuciowa z przestrachem, to już chyba jakaś nieczysta praktyka!...

— At! nieczysta, nie czysta — odpowiedział z powagą pan majster — albo to teraz trzeba konszachtów z djabłem, aby skarb wykopać!!... Teraz to są tacy ludzie,. jometry, to ci łańcuchem wymierzy, gdzie skarb, i jak kartofle wykopie...

— A mnie się zdaje — odważył się oponować Staszek — ie on nie "jometra"... Ja na jometrów dobrze się napatrzyć

jak bruk nowy bili... ale jeszcze nie słyszałem, aby jaki skarb wykopali...

— A co ty słyszał, urwiszu! — odparł trochę rozgniewany tą uwaga pan majster — Jeżeli on nie jometra to już na pewno jakiś skasowany hrabia.

— Skasowany hrabia? — powtórzyli razem pani majstrowa i Staszek.

Pan Szuć kontent widocznie, ie uwaga jego sprawiła wrażenie — ciągnął dalej

— A jużciż, że nie inaczej. Skoro, jak powiadasz, zaczepia takich wielkich panów po drodze a nawet kijem się do nich zamierza, to już widać, że on z nich pochodzi. Harda dusza, toć zły że go z hrabjostwa wyrzucili. Tak samo, jak ja znałem jednego majstra szewskiego z Żółkwi. Tenci był cechmistrzem, ale coś przeskrobał, to go zrzucili. To leż potem, jak spotkał jakiego cechmistrza, to, czy było za co, czy nie było, rozbijał. To ty cechmistrz? — A cechmistrz. — a palże go po czuprynie!... A hrabia, to niby akurat Iaki cechmistrz między dziedzicami...

— Ba! a za cóżby go skasowali z hrabiego? — zapytał Staszek.

Pan majster Szuć zadumał się, jakby szukał przypuszczalnych powodów takiego faktu — i już chciał coś odpowiedzieć, kiedy nagle nowy przedmiot zajął żywo uwagę całego zgromadzenia.

Brudną uliczką szedł w kierunku do starego domku zwróconym, jakiś szpakowaty już człowiek. Ubrany był w czarny frak liberyjny z dużemi srebrzonemi guzikami,

na których wybite były herby i cyfry — nogi jego tkwiły w opiętych czarnych kamaszach a na głowie połyskiwał mu czarny wysoki kapelusz.

Człowiek ten, widocznie kamerdyner z jakiegoś' bogatego domu, szedł zwolna, oglądał się na domy i stawał od czasu do czasu, zapytując o coś mieszkańców brudnej uliczki. Gdy jednak ujrzał gromadkę siedząca przed starym domkiem, wpatrzył się bystro w Staszka i jakby znalazł to, czego szukał, przyspieszył kroku i zbliżył się wprost do ławeczki. Całe grono popatrzyło ciekawie na lokaja, który w tej części miasta był niewidzianem nigdy zjawiskiem.

Lokaj zbliżywszy się do domku, przybrał minę jeszcze poważniejszą, jeżeli to być mogło, i wyciągnąwszy główny palec prawej ręki do Staszka, dążył wprost ku niemu..

— Lamparcie, słuchaj no ty lamparcie — rzekł tonem protekcyjnym, stanąwszy tuż przed Staszkiem — gdzieś podział twego dziada?

Staszek nie porzucił swojej pozycji, popatrzył tylko z dziwieniem na lokaja, którego ton mocno go obraził.

— Ouu! — odgryzł się śmiało — a pan z kad, pewnie z pod Sroki.... Dobre piwo pod Sroką, ha? Lampart, nie lampart, a dziadów nie wodzę...

Lokaj stracił kontenens, śmiała i drwiąca odpowiedz chłopaka zmięszała go niepomału i popsuła mu cała uroczystość apostrofy.

— Ot jak skacze do oczów, opryszek! — rzekł po chwili uśmiechając się rad nie rud — To ty przecież szedłeś dzisiaj przed chwila z tym starym...

— Z jegomościa? — odpowiedział Staszek — a jakby ja, to co ?

— Z tym, co wlazł pod konie? — A jakby z tym?...

— No to wiesz, co on za jeden...

— No to co?

— To zaprowadź mnie do niego.

— A poco?... Moie pan tam policaja zostawił za sobą? Niedosyć, żeście go chcieli stratować? Niechce mi się...

— Nie bój się głupi — uspokajał lokaj — i nie marudź, bo nie mam czasu. Twój stary bedzie mi pewnie dziękował!

I poklepał dłonią po kieszeni z znaczącą miną.

Staszek jeszcze raz niedowierzająco spojrzał na lokaja a potem na pana majstra, jakby go się chciał poradzić, a nareszcie powstał i rzekł do lokaja:

— No to chodź pan — ale co będzie, jak pana za drzwi wyrzuca?...

Niespodziewane takie i nadzwyczajne poselstwo zaintrygowało niesłychanie mieszkańców starego domku. Pan Szuć i jego małżonka nie mogli się żadną miarą oprzeć swej ciekawości i udali się za Staszkiem i za lokajem na schody.

— Żeby choć coś podsłuchać, podpatrzyć — szepnął p. Szuć do swojej żony — bo to wierutne jakieś dziwy się dzieją z tym człowiekiem...

Gdy stanęli na poddaszu, pan Szuć z żoną przysunął się do ściany i zatrzymał się, aby później zająć wygodniejsze

stanowisko obserwacyjne, podczas gdy Staszek zapuka! śmiało do drzwi i nie czekając odpowiedzi rozwarł je na sciężaj.

Staruszek obudził się z swego strętwienia i ujrzawszy obok Staszka nieznajomego człowieka we drzwiach, porwał się żywo z nędznego posłania. Wzrok jego utkwił pytająco na lokaju.

— Czego chcesz? — zapytał szorstko.

Lokaj, który na pierwszy widok ubogiego stryszka przybrał był swą najprotekcjonalniejszą minę i nawet nie odkrył był głowy, zmięszał się i mimowolnie stanął przy drzwiach. Zapytanie było tak pewne i takim imponującym, pańskim tonem wygłoszone, że wyćwiczony sługus z bezwiednym pośpiechem zdjąłkapelusz z głowy i ukłonił się grzecznie.

— Ja tu z interesem... z rozkazem... — zabełkolał.

— Od kogo? — zapytał tym samym tonem staruszek.

— Od Jaśnie pana Mrokowskiego...

— Od kogo ? — powtórzył głośniej staruszek i twarz jego przybrała nagle dziwny wyraz.

— Od Jaśnie pana Mrokowskiego...

— Od Mro... Mrokowskiego... — powtórzył starzec zająknąwszy się, jakby głos mu odmawiał swych usług, i zachwiał się na nogach.

Wzrok zamajaczył mu znowu płomieniem, twarz pobladła, a brwi siwe nastrzepiły się jakby od gniewu...

Wpatrzył się bystro w lokaja i nagle cofnął się w ciemniejszy kąt pokoju, jakby się bał, aby ten nawzajem nie przypatrzył mu się bliżej i nie poznał go może.

— Do kogo ci kazali iść ? — zapytał po chwili.

— . Alboż moi państwo wiedza, jak się... jak się pan dobrodziej nazywa... kazano mi iść do tego pana, co miał ten przypadek z jaśnie panem na górze...

Staszek patrzył z nietajonem uradowaniem na uszanowanie lokaja i podniósł twarz z pewnym dumnym tryumfem, jakby pól splendoru owego tytułu pan dobrodziej spadło na jego nierozczesaną czuprynę.

Staruszek odetchnął swobodniej.

— Czego chce odemnie ten.... pan Mrokowski — zapytał tłumiąc glos, który drżał znacznie.

— Po prawdzie — odezwał sio sługus — to nie pan Mrokowski, ale jaśnie panna, jego córka, kazała rai iść za panem..

— Jego córka! — zawołał głośno starzec i postąpił kilka kroków naprzód, jakby pod wpływem jakiegoś silnego wewnętrznego poruszenia...

— Panna Ludwika... z pierwszej żony Jaśnie Pana...

— Ludwika! Ludwika! — powtórzył starzec z głębokiem wzruszeniem. — Imię matki...

— To pan dobrodziej pewnie zna nasze Jaśnie Państwo, ho nieboszczka pani akurat nazywała się także Ludwika.

Oczy starca zaszkliły się — ale, nie był to już żar ów namiętny, który mu przedtem z wzroku, połyskiwał — była to łagodnie lśniąca łza... Usunął ją prędko dłonią drżącą i zapytał dalej:

— Twój pan ożenił się po raz drugi?

— Przed dwoma laty...

Starzec milczą? chwile. Zdawało się, ze pasuje się sam z sobą. Usta zacisnął, jakby chciał zamknąć drogę całemu nawałowi zapytań, które mu się cisnęły z piersi...

— Więc pocożeś tu przyszedł? — zapytał przybierając dawniejszy głos szorstki.

— Jak dzisiaj ten wypadek stał się na górze, kiedy to konie się spłoszyły i mało co pana nie stratowały, to kiedyśmy zjechali na dół, panna Ludwika kazała mi iść za panem i patrzeć z daleka, gdzie pan pójdzie, a potem wracać zaraz do domu. Ja się tak z daleka przyglądnąłem, gdzie pana ot ten lampart zaprowadzi...

— Ouu !. — przerwał specyficznie lwowsko-przedmiejskim wykrzykiem Staszek, i zmierzył obrażonym wzrokiem lokaja.

Lokaj nie brał tego do wiadomości, ale opowiadał dalej:

— Potem pobiegłem do domu i stawiłem się przed panną Ludwiką. A trzeba wiedzieć, że to bardzo dobra panienka, tak się wdała w nieboszczkę panie...

— Tyś znał nieboszczkę panie ? — zapytał starzec maskując wzruszenie obojętnym głosem.

— Oho! i jak! I nieboszczkę panię znalem i jej ojca nieboszczyka...

— No, i cóż dalej, nudzisz kochanku! — przerwał szorstko starzec.

— Otoż panna Ludwika dała mi ten pakiecik i ten list i kazała zaraz iść i oddać to panu dziś jeszcze...

— Pokaż! — Wołał nagle staruszek i z gwałtownym pośpiechem wyciągnął rękę.

Lokaj wydobył z kieszeni mały pakiecik i liścik i doręczył je starcowi.

Niemi świadkowie tej sceny, to jest Staszek, stojący tuż obok lokaja i państwo Szuciowie, spoglądający od progu przez drzwi otwarte, stłumili w sobie oddech z ciekawości...

Starzec pochwycił najpierw za list i rozłamal pieczątkę. Ręce mu drżały febrycznie, cienki papier miął się i szeleścił w jego niecierpliwych palcach. Otworzywszy go począł czytać z pośpiechem, a twarz jego była dziwnie wzruszoną. Liścik okryty był perełkowem pismem kobiecem, widocznie z pośpiechem, ale wyraźnie skreślonem. List ten opiewał:

"Panie!

Niewiem, jak krok mój przyjmiesz — bo nie znam Cię, panie. Ale postać Twoja wydała mi się tak szanowną, a w twarzy Twej było tyle wyrazu rozpaczy jakiejś przerażającej, że nigdy jej nie zapomnę. Kiedy po wypadku nieszczęśliwym, który stał się dziś przed godziną, spotkał się Twój wzrok z moim, widziałam, że oprócz gniewu, który mnie drżeniem przejmował, malowało się w nim także głębokie uczucie boleści, które mnie do głębi wzruszyło. Musisz być bardzo nieszczęśliwym, panie... i to mnie ośmiela do kroku, który Cię może powtórnie rozgniewa...

Wierz mi, szanowny panie, że dzisiejsza przygoda, która mnie dotąd żalem przejmuje, niestała się z winy mego ojca. Przebacz ją szanowny panie — a nie dziw się memu postąpieniu. Twoja posta cała, panie, złomana cierpieniem i wiekiem, wzbudziła we mnie tyle

głębokiego a nieodgadnionego udziału, tyle szczerego współczucia, że dziwnemu popędowi mego serca żadnym sposobem oprzeć się nie mogłam... Mówiono mi, ie iakie bezwiedne, instynktowe uczucia nigdy nie mylą... Ośmielam się załączyć tę paczkę. Wnoszę, że jesteś dumnym — dla tego dowiedz się o historji tego złota. Moja śp. droga mama..."

— Czy panna wasza pamięta jeszcze o swej matce? — zapytał starzec przerywając sobie czytanie.

— A któżby o niej zapomniał — odparł lokaj z szczerym naciskiem uczucia — toć my służba o niej zapomnieć nie możemy, a cóż dopiero panienka! Święta to była pani!...

Starzec zakrył twarz papierem i czytał dalej:

".... jakkolwiek byliśmy bogaci, trzymając się starodawnego zwyczaju, zwykła była od czasu do czasu rzucać grosz oszczędzony przy własnych wydatkach do osobnej przedziałki swej staroświeckiej szkatułki.. Przedziałka ta miała dewizę: Na czarne godziny. Wraz z innemi pamiątkami po matce pozostały mi uskładane tym sposobem rulony dukatów. Nie wiem, czy mogłabym lepszy z nich zrobić użytek, czy mogłabym lepiej trafić w pobożną myśl mej matki, jak ofiarując ci część tego złota...

Racz je przyjąć, panie, błogosławieństwo jest przy niem. L.."

Starzec dawno już przeczytał ten liścik, ale jeszcze trzymał go przed oczyma, zakrywając nim przed wzrokiem obecnych twarz swą, drżąca od najgłębszego wzruszenia.

Tak stał niemy dość znaczną chwilę, aż nareście ochłonąwszy nieco z swych wrażeń — wydobył z skórzanego, poszarpanego kufereczka arkuszek czystego papieru i ołówek, bo nie było w izdebce innych przyborów do pisania, usiadł odwrócony od służącego i zaczął pisać.

Z pod niepewnej i drżącej dłoni wypłynęły na papier następujące słowa:

"Drogie dziecię!

Nie gniewaj się, że tak cię nazywam, pani. Nie w wieku jedynie leży powód tej śmiałości. Twoja anielska dobroć, która ci podyktowała krok Twój, każe rai cię nazwać najsłodszem imieniem, jakie istnieje na ziemi, a ja, starzec samotny u schyłku życia, nie znam słodszego nad to nazwanie.

Twój dobry uczynek ma jeszcze inne znaczenie niż mu przypisujesz, dziecię moje — jest on cudowną prawie wskazówką zagadkowego igrzyska losu — albo raczej tajnych: dróg Opatrzności... Gdybyś wiedziała, pani, jak dziwnem, przejmującem zrządzeniem jest czyn twój miłosierny, do którego zniewolił Cię, jak sama wyznajesz, niewytłumaczony popęd serca !...

Gdybym Ci mógł dać komentarz do tych słów mych ciemnych, wówczas według własnych wzruszeń pojęłabyś może moje w tej chwili... Ale milczeć muszę i kto wie czy dano mi będzie przemówić kiedy...

Może nadejdzie czas, w którym spotkamy się w życiu.... Wówczas — wówczas — nie będziesz potrzebowała pytać, czemu ręka ma tak szalenie drżała, kiedym te zagadkowe wiersze kreślił do Ciebie...

A przecież daru Twego przyjąć nie mogę, nie przyjmuję... Tak, jestem dumnym mimo nędzy mojej — ale nie duma tym razem każe mi odsunąć od siebie jałmużnę dobrotliwą. Błogosławieństwo jest z twem złotem — ale czy i dla mnie? Złoto to, zebrane oszczędną dłonią twej matki, przeznaczonem jest na niesienie ulgi i spokoju. A moje życie, moje zamiary i marzenia — i starcy marzą — nie są niestety dziełem pokoju i miłości. Nie.. przyjąć nie mogę... Racz uwierzyć i przebacz...

Niechaj zostanie grosz ten, z rzewną złączony pamiątką, przy Tobie, choć go nie będziesz nigdy potrzebywała. tak! Ty nie bodziesz nigdy znać czarnych godzin jak tylko z opiekuńczego zwyczaju Twej matki i z wspomnienia dzisiejszego twego kroku... Życie Twe złoży się z chwil tak jasnych, jak dusza Twoja — tak czystych, jak łza, która Ci zabłyśnie w oku, kiedy wspomniesz na matkę Twoją" — bo wspominasz o niej często, nieprawdaż?...

Bądź tak szczęśliwą, jak nieszczęśliwym jest dziś ten, który Ci takie składa życzenia. Widzisz moje dziecię, ludzie nieszczęśliwi wszystko mierzą miarą swych cierpień — nawet szczęście obce...

O ileż miałbym Ci do napisania... ale dosyć... dosyć... Żegnam cię! Do widzenia? Może... Bóg to wie!... On ieden rzucić może kiedyś światło w labirynt mego

losu, w pasmo czarnych mych godzin — on jeden pogodzić może we mnie te dwa uczucia, które dziś potężniej niż kiedykolwiek ozwały się w mojej duszy: najczulszą miłość i nieprzebłaganą, namiętną...... Nie dopowiem, bo zgrzeszyłbym przeciw tobie, pani. Zaiste, prawda to: okrutnym żartem jest życie...

Błogosławię Ci, moje dziecię!

Harnasz."

Napisawszy te słowa, staruszek zwinął kartkę i chciał ją oddać służącemu. Nagle, jakby sobie coś przypomniał, podjął porzucony ołówek i u spodu dopisał jeszcze słów kilka.

— Masz tu odpowiedź — rzekł sucho do lokaja, maskując, swe głębokie wzruszenie — oddasz je samej pannie Ludwice, rozumiesz?

— O rozumiem... I panna Ludwika prosiła mnie także o sekret....

Starzec wziął paczkę i rozwiązał szybko sznurek. Na stół posypały się z głośnym brzękiem błyszczące dukaty. Staszek wypatrzył się na nie z przerażeniem prawie — a pan Szuć i jego żona ledwie zdołali stłumić okrzyk zdumienia.

Starzec wziął jeden dukat i podał go lokajowi.

— To masz za drogę Jacku! — rzekł do niego.

Lokaj porwał dukat, spojrzał nań, a potem na staruszka, i roztworzył usta od zdziwienia.

— Jacku..... powtórzył — zkąd pan dobrodziej wie, że mnie Jacek. ?

Starzec tymczasem zawinął i związał dukaty i wręczył je zdziwionemu sługusowi.

— Odniesiesz to nazad pannie Ludwice. Braknie tam tylko jednego, tego, który ci dałem. A kochaj twą pannę i służ jej wiernie, pamiętaj!

— Ale zkąd pan dobrodziej?... — mruczał lokaj wpatrując się w staruszka wzrokiem zgłupiałym z zdumienia.

— — A teraz ruszaj i nie zgub pieniędzy. W liście jest wzmianka, że ci jeden darowałem... Bądź zdrów!..

I wskazał na drzwi. Lokaj odchodził powolnym krokiem Wzruszając ramionami i oglądając się po za siebie... Staszek tymczasem stał nieruchomy, jakby przykuty do podłogi, aż go staruszek wziął za ramię i z lekka wypchnął za próg. Potem przymknął drzwi, zaryglował i padłszy na łóżko, zakrył twarz dłońmi. Pierś wznosiła mu się i opadała, jakby od łkania......

— Warjat! oczywisty warjat! — mruczał tymczasem schodząc ze schodków p. Szuć i patrzył to na Staszka to na żonę, jakby czekał na potwierdzenie swych słów.

— Cuda! — dodała pani majstrowa — Dziwy niesłychane! I podczas gdy Staszek zniknął w swojej komórce, zacne stadło szło powoli przez sionki do swej izby, aby łamać sobie głowę nad całem zagadkowem zdarzeniem i przez noc całą śnić o błyszczącem złocie i dziwnym niepojętym staruszku...

Co tymczasem działo się z naszym nieznajomym starcem — czyli jak go odtąd nazywać będziemy według jego własnego podpisu na liście do Ludwiki — co się działo z Harnaszem,

nie będziemy zdawać sprawy czytelnikowi. W izdebce jego na stryszku cicho było przez noc całą, ciszej niż kiedykolwiek — ale nie wiemy, czy była to błogosławiona cisza snu, czy spokój modlitwy, czy głusza ciężkich myśli i dumań, niesionych na ciemnych skrzydłach nocy ludziom, co mają zanadto powodu do marzeń, aby zasnąć mogli...

Na drugi dzień, skoro pierwszy świt wschodzącego słońca rumienić się począł nad Wysokim Zamkiem, otwarły się drzwi izdebki i wyszedł z niej Harnasz, ubrany całkiem. Blady byt i znużony, jakby po ciężkiej, bezsennej nocy. Zeszedł po cichu ze schodów na dół i stanąwszy przed małemi drzwiczkami, które wiodły do komórki, zajmywanej przez Staszka piaskarza, zapukał do nich z lekka.

Staszek nie spał już; właśnie co kończył swój pacierz poranny. Poskoczył szybko do drzwi i otworzył. Na widok Harnasza zdziwienie jego było tak wielkie, że stał chwilkę osłupiały i niemy, nie mówiąc ani słowa. Harnasz wszedł do komórki i chciał zamknąć za sobą drzwiczki.

— Dzień dobry jegomości — zawołał teraz dopiero Staszek. — Niechże jegomość drzwi nie zamyka, bo ciemno będzie, jak w rogu, bo tu nie ma okna...

I odchylił drzwi napowrót, aby wpuścić falę dziennego światła.

W komórce istotnie nie było okna, a za przymknięciem drzwi wypełniała się ona nieprzeniknioną ciemnością. Była to klateczka kwadratowa na cztery kroki długości i szerokości. Stojąc sięgało się głową desek powały — a zabrawszy raz miejsce trudno było postąpić choćby na krok jeden.

Gospodarstwo Staszka bowiem, albo raczej skład towaru, którym handlował, zajmywał większą prawie polowe całej komórki.

W jednym jej rogu stały dwa worki pełne piasku, obok , nich dwa woreczki mniejsze ręczne, z któremi zwykł był odbywać kurs swój po mieście. Około jednej ściany stał rodzaj tapczanu, zbitego z dwóch starych desek i czterech nieociosanych patyków, produkt samorodnego ciesielskiego talentu Staszka. Tapczan ten służył, mu za łóżko. Tak przynajmniej domyśleć się można było z skąpej warstwy słomy, którą był okryty.

Nad łóżkiem przylepiony był chlebem mały obrazek Matki Boskiej, z którego znikły już barwy z wyjątkiem ogromnej żółtej aureoli. Najokazalszym sprzętem jednak w pomieszkaniu Staszka była duża paka drewniana, z rodzaju tych, które używa się do przesyłania towarów. Paka ta spełniała wybornie wszystkie te posługi, które gdzie indziej spełniają, szafy, komody i kufry. Była ona przez długi czas celem marzeń Staszka. Posiadanie takiej paki wydało mu się wybrykiem komfortu kawalerskiego, założeniem węgielnej podwaliny do porządnego gospodarstwa.

Od kiedy tylko założył swój handel i etablował się na własną rękę, marzył o nabyciu takiej paki. Ile razy szedł po pod sklep, jaki i widział stojące paki rozmaitej wielkości, wzdychał z tęsknotą. Nareście udało mu się osiągnąć cel swych pragnień. Na mocy ugody osobnej, z stróżem jednego z sklepów lwowskich, zawartej uroczyście nabył ją za kilkadziesiąt centów, z warunkiem, że sumę tę zwróci, in natura dostarczaniem piasku.

— Dwadzieścia woreczków piasku kosztuje mnie ta szelma — mawiał swym towarzyszom i kolegom, gdy już miał pakę u siebie i z tryumfem ja pokazywał — dwadzieścia jak oko! Ale co paka to paka, aż miło patrzeć. Ma człowiek przynajmniej co gdzie schować!

Miejsce na chowanie było — ale nie było czego chować. Po jednym roku nowego zawodu skrzynia przynajmniej przy samem dnie się wypełniła. Staszek się oporządził — kilka starych sztuk odzieży uroczyście złożył do swej szkatuły. Do tego przybyła żelazna drapaczka, kilka sznurów i inne graty i drobiazgi. To były dlań kosztowności.

Ale Staszek nie kontentował się samem posiadaniem paki — pomyślał wkrótce o jej świetnem upiększeniu. Przez kilka miesięcy zbierał do tego potrzebne materjały, wyszukując je albo sam albo nabywając od swoich towarzyszy w drodze zamiany lub drobnych remuneracyj. Materjałem tym były malowane papierki, etykiety i inne świecidełka, któremi oblepiał kunsztownie swoją pakę, robiąc z niej sprzęt nietylko cenny ale i elegancki. Niebawem nagie, surowe deski paki zniknęły pod przepysznem okryciem.

Nie można też było wyobrazić sobie coś zabawniejszego i dziwaczniejszego nad to obicie paki. Oblepiona była najrozmaitszemi papierkami. Obok staniolowego papieru z czokolady, miłej pamiątki z lat młodych, nabytej jeszcze dawno jako honorowa nagroda sportu, t. j. za najwyższe rzucenie kamienia, ujrzałeś tam wybornie zachowany" egzemplarz

anwelopy z herbaty z złocistemi smokami i fantastycznym rysunkiem chińskiego alfabetu, obok tego etykietę przepyszną odartą z stłuczonej i porzuconej butelki burgundzkiego wina, dalej złocisty znaczek z bławatnego sklepu, dalej czerwone kartki z łańcuckiej wódki, kilkanaście Echte Jamaica-Rum'ów, kilka winietek menażeryjnych i kuglarskich, jeden cały czerwony napis Entrée frei, jeden tytuł opery Trovatore wycięty z afisza i przylepiony odwrotnie, kilka błyszczących pasków z napisem Havannah-Cigarren itd. — a w samym środku na froncie paki, jako najświetniejsza jej ozdoba, ogromny, jaskrawo czerwony pełnoróg, z którego sypały się złociste dukaty i wiązki kwiecia, oplatającego olbrzymie cyfry gorącej barwy: " , złr. wygranej....

Z dumą spoglądał Staszek na swą pakę, gdy się już prawie cała pokryła świecidełkami. Dziwne myśli musiały się jednak gromadzić w głowie każdego, kto z mniejszą naiwnością oka patrzał na Ie wystrojoną pakę i widział, jak tu świat zbytku i elegancji afiszami swemi tapetował przybytek nędzy i niedostatku... jak dawał świetną swą etykietę skrzyni, w której obok szmat ubogich przechowywał się kawał czarnego, zeschłego chleba... jak wszystkie te papierowe obiecanki i zapowiedzie zabaw, uciech i łakoci zmięszane w chaotyczny, krzyczący bezład, patrzyły swemi jaskrawemi napisami na stojący naprzeciw barłóg słomiany...

Ale Staszek czytać nie umiał — eleganckie etykiety patrzyły nań sfinksowemu oczyma zagadki, której nie starał się dociec, bawiąc się z dziecinnem zadowoleniem grą szychu i kolorów błyskotliwych... Zdawało mu się może, że dostał.

lepszą połowę tego wszystkiego, co obiecywały te emblemata, etykiety i napisy...

Ciemny, dziecinny umysł prostaczka nie dopatrywał tego krzyczącego kontrastu, w jaki ustroił swą nędzna komórkę... I niechże nam kto powie, czy nie był Staszek równie szczęśliwym jak ci, co wzięli treść łakoci, rzucając tytuł jej na śmiecie... Oczy i umysł nędznego chłopaka rozkoszowały moie bardziej tym złocistym tytułem, niż podniebienie smakosza kosztownem winem, który tytuł ten zapowiadał.

Ale oto wpadliśmy mimo wiedzy w dygresją, w której czas się już zatrzymać. Powitawszy staruszka patrzył nań Staszek z zdziwieniem, jakby nie mógł pojąć, co mu sprowadzą zaszczyt tej wizyty.

— Więc ty tu mieszkasz Staszku ? — rzekł machinalnie Harnasz.

— Tu, jegomość, prawda jak szczur? — odparł chłopak z uśmiechem.

— Dobrze mieszkasz... i ładnie nawet... — odparł Harnasz, spoglądając z gorzkim uśmiechem na tapety paki.

Staszek zanotował w myśli swej uśmiechem zadowolenia, że tak wytworny sprzęt nie uszedł uwadze gościa.

— Ty umiesz czytać? — zapytał dalej Harnasz, patrząc na oblepioną pakę.

— Nie, proszę jegomości — odparł chłopak skrobiąc się w głowę.

— To dobrze... — szepnął z znaczeniem Harnasz i znowu gorzko się uśmiechnął.

Po chwili milczenia starzec odezwał się do swego młodego przyjaciela:

— Przyszedłem prosie cię o pomoc, mój chłopcze... Muszę natychmiast wyprowadzić się z tego domu... — A to dla czego, czy tu źle jegomości ?

— Owszem dobrze mi bardzo... Ale mimo to wyprowadzić się muszę koniecznie.

— Gzy jegomość chce się schować przed tym hrabią może, co wczoraj przysyłał do jegomości ? — zapytał Staszek z tajemniczą miną.

— Choćby i tak było — rzekł Harnasz z przymuszonym uśmiechem — ale tak postanowiłem i tak być musi. Otóż widzisz; chciałbym, abyśmy mieszkali razem. Jak mi się zdaje, dobry jesteś chłopak, będzie nam weselej i... lepiej może.

— Ma się wiedzieć! — zawołał chłopak, któremu myśl ta wcale się podobała.

— Otoż, jeśli zgoda — prawił dalej Harnasz — to przejdź się gdzie po przedmieściu i wyszukaj komórkę... ot dwa razy tak dużą jak twoja, tylko żeby było okno, choćby maleńkie okno... choćby jedna szybka tylko, aby słońce choć ukradkiem zaglądnąć mogło, bo by mi duszno było...

— O czemu nie, zaraz znajdę!

— Ale uważaj Staszku — ciągnął dalej Harnasz — ja jestem biedny, bardzo biedny; biedniejszy może od ciebie, więc pamiętaj, aby izdebka była bardzo, bardzo tania... Wreście niech nie będzie i okna... — dodał z westchnieniem.

— Miano mi przysłać pieniądze — mówił po chwili dalej — ale nie przysłano... Mam jeszcze jeden sposób do życia, będę uczył dzieci u jednego rzemieślnika.. Już dawno sobie to miejsce wyszukałem... Coś się sprzeda, więc... — tu nagle urwał Harnasz, jakby się zawstydził, że z taką otwartością mówi o swojem ubóstwie...

Dotąd nikt z mieszkańców starego domku nie usłyszał ani słowa o jego opłakanych stosunkach. Pierwszego Staszka spotkał ten niezwykły dowód zaufania...

— Chciałbym źyć jeszcze i czekać choć trochę.... Zwłaszcza od wczoraj przyszła mi ta śmieszna chętka... Ale ty tego nie rozumiesz, chłopcze... Więc zgoda? Pójdziesz szukać stancyjki; wieczorem się spotkamy; powiesz mi, coś znalazł... Ale tanio, pamiętaj tanio!

Staszek patrzył na starca słuchając, aż nagle zapytał się obcesowo:

— A czemuż pan wczoraj tych dukatów przyjąć nie chciał?

— Dziecko jeszcze jesteś i nie pojąłbyś tego, choćbym ci powiedział... Nie łam sobie głowy nad tem i nie dziw się temu, na nic ci się to nie przyda...

Harnasz mówił głosem spokojnym, z lekka drżącym — w ogóle całe jego usposobienie zmieniło się od dnia wczorajszego. Nie był już tak gorączkowo rozdrażnionym, tak niespokojnym jak zawsze, nawet twarz tak ruchliwa i oczy palące się zawsze wewnętrzną rozterką, były teraz łagodne i uderzały smutkiem tylko i rozrzewnieniem.

— Rzuć że się zaraz do roboty — mówił do Staszka — tylko prędko, jak najprędzej. Jeżeli będzie można, to się

w nocy ztąd wyniesiemy. Będziemy razem mieszkać, wspierać się nawzajem... Ot widzisz, czytać cię i pisać nauczę... Więc do widzenia się dobry chłopcze, do widzenia!

I Harnasz zabrał się już do odejścia, gdy nagle Staszek, jakby sobie nagle coś przypomniał, poskoczył w górę, klasnął w ręce i zawołał:

— Jegomość! jegomość, a toż my na śmierć zapomnieli !

— czem? — zapytał Harnasz wracając się do komórki.

— A co było pozawczoraj,. nie pamięta jegomość ? — Co ci strzeliło do głowy?

— Cha, cha! to powiadają dobry znak, gdy kto zapomni! A loterja, loterja!

Harnasz drgnął cały i uderzył się dłonią po czole.

— Prawda, zapomniałem na wieki! Jak mogłem zapomnieć!... Ale tyle wypadków wczorajszych, tyle wzruszeń... Więc postawiłeś?

— A jakżeby nie... Wczoraj było ciągnienie.

Harnaszowi zamigotały oczy gorączkowo, twarz jego przybrała znowu dawny wyraz niepokoju. Po chwili jednak rzekł smutnym głosem:

— I cóż z tego, pewnie przegraliśmy...

— Kto to wie! Albo jegomość, widział już numera? Chodźmy, zobaczymy!

Harnasz, jakby go coś pod stopami paliło, porwał się z miejsca i ruszył na ulicę. Staszek zaniknął swoją komórkę na ogromną kłódkę, która przy niej wisiała.

— A ryszkunda, jegomość, ryszkunda!

Tak się nazywa w ustach ludu karteczka loteryjna:. risconto, Harnasz pochwycił z rąk Staszka kartkę i spieszył dalej, a Staszek szedł obok niego. W twarzy i całej postaci starca zaszła zmiana. Ustąpił z niej ów łagodny wyraz smutku i rozrzewnienia, który przybrała była od wczoraj, i powróciła znowu dawniejsza gorączkowość i trawiący niepokój. Wzrok starca majaczył błędnym ogniem a chwilami przybierał coś dzikiego. Głowę pochylił w dół i biegł ku miastu, co mu sił stało.

Staszek tymczasem przypatrywał się sam sobie z wielkiem zadowoleniem. Było to bowiem właśnie w niedzielę a Staszek ubrany był po świątecznemu. Zwykle chodził boso, ale dzisiaj miał pysznie wyczernione buty, zakupione na tandecie starzyzny, ale wyrestaurowane wyśmienicie przez P. majstra Szucia, pantalony z grubego płótna były nienagannej czystości, czarna stara kurtka żołnierska z czerwonym kołnierzem i z świecącemi guzikami, choć mocno połatana i wytarta, prezentowała się paradnie, a na niebieskiej furażerce powiewało z junacka pawia piórko.

Zatopiony tak w oglądaniu swej zewnętrznej okazałości biegł Staszek za Harnaszem i obaj nie mówili z sobą ani słówka. Ale im bliżej już było do najpierwszej kolektury a zarazem do najpierwszej tabliczki z numerami, tem bardziej zwalniał kroku staruszek. Może to było znużenie — może obawa przed rozczarowaniem, które go czekać mogło, a prawdopodobniejszem było o tysiąc procent od ziszczenia nadziei.

Wkrótce znaleźli się Harnasz i Staszek na ulicy Krakowskiej i zbliżali się do kolektury. Harnasz przystanął i odetchnął ciężko.

— Gdyby... — szepnął i oczy jeszcze żywiej mu błysnęły.

— Nie biegnijmy tak Staszku — dodał po chwili — nie ma się po co tak spieszyć...

Staszek z zdziwieniem spojrzał na starca, bo od niejakiego czasu szli już i tak bardzo powoli. Harnasz szedł krokiem ile możności powolnym, a pierś wznosiła mu się i opadała. W chwilach tak rozpaczliwych chwyta się dusza tak uporczywie lada promyka nadziei, że najsilniejszemu braknie odwagi, zaglądnąć w oczy prawdzie, narazić się na rozczarowanie.

— Ot i loterja — rzekł Staszek wskazując palcem na dom o kilkadziesiąt kroków odległy.

Starzec powiódł okiem za dłonią chłopaka. Mimo wczesnej jeszcze godziny stała już przed tablicami cała gromada ludzi.

Należy to do charakterystyki ulicznej naszych miast większych, a zwłaszcza Lwowa, że o każdej prawie porze dnia . i przed każdą loteryjną kolekturą stoi gromadka łudzi. Są to najczęściej postacie z ludu: wyrobnicy, służący, i ubodzy rzemieślnicy, między którymi uderza znowu czasami jakaś postać dziwna i charakterystyczna, widocznie z innego a może z wyższego trochę pochodząca świata, ale opatrzona w wyraźne, krzyczące ślady, że przeszła przez rózgi wrogiego losu...

Wszyscy ci biedacy skazali sio może na głód dobrowolny, aby rzucić grosz na stawkę i kupić sobie za to nadzieję na dni kilkanaście, a potem rozczarować się smutnie. Stoją oni przed tablicami każdego dnia prawie, ale głównie w sam dzień ciągnienia, i wpatrują się w czerwone cyfry, jak w hieroglify losu i szczęścia.

Harnasz zbliżył się do gromadki, zawahał się raz jeszcze, odetchnął ciężko, jakby zaczerpywał tchu do ściśnionej piersi, i z spuszczonemi oczyma postąpil pod tablicę. Nagle podniósł oczy i rzucił je na wystawione cyfry, obejmując cały ich szereg jednem szybkiem spojrzeniem. Lekki okrzyk wydobył mu się z piersi, zachwiał się, przetarł oczy i drugi raz przebiegł wzrokiem numera.

— Wygrałem! — zawołał i chwytając za ramię Staszka tak silnie je ścisnął, ze chłopak aż skręcił się na miejscu.

— Wygrałem! Wygrałem! — powtórzył raz jeszcze staruszek. — Trzy numera trafione!

— Terno! — zawołał z całego gardła Staszek głosem pełnym szczerej radości.

W gromadce ludzi powstał szmer zdziwienia. Poczęli się wszyscy cisnąć do starca i przyglądać mu się z ciekawością, z podziwieniem — jakby chcieli przypatrzyć się dobrze, jak wygląda ów człowiek niesłychanie szczęśliwy, któremu loteryjna fortuna uśmiechnęła się tak życzliwie.

— Wiwat! — zawołał Staszek i podrzucił w górę swą furażerkę.

Harnasz wziął go za ramię, oparł się na nim i odszedł kilkanaście kroków na bok, aby nic być przedmiotem zazdrosnych i ciekawych spojrzeń.

— Boże mój — szepnął stłumionym głosem — uwierzyć nie mogę... Na samym krańcu otchłani, u schyłku sił i cierpliwości... Teraz do dzieła! Skarby, skarby niewyczerpane przedemną, klucz już mam do nich!

— A ileż jegomość dostanie? — zapytał Staszek.

— Dwa tysiące... — odpowiedział machinalnie Harnasz.

— Dwa tysiące! — zawołał Staszek z przestrachem — dwa tysiące! Aj, aj! to to się aż w głowie kręci! To coś sto, sto, jeszcze sto, jeszcze raz sto i jeszcze i jeszcze... O mój mocny Boże, co za okrutna moc pieniędzy!

— Dwie jałmużny — mówił Harnasz do siebie — jedna litości, druga losu!

Ale gwałtowne wrażenie, jakie na starcu sprawił tak ważny wypadek, stargało siły jego, już i tak zachwiane wrażeniami dnia poprzedniego.

— Nie mogę się utrzymać na nogach... — — rzekł do Staszka — muszę odpocząć.

I usiadł a raczej zsunął się na próg najbliższej kamienicy.

Odpocząwszy chwilę, Harnasz powstał.

— Podaj rai rękę Staszku — rzekł — bo mi bardzo słabo się robi — a muszę zaraz pójść do domu.

— Oho! — zawołał Staszek — jegomość słaby i miałby piechotą iść do domu, kiedy jest huk pieniędzy!

Właśnie z daleka nadjeżdżała dorożka jednokonna. Staszek podbiegi na środek drogi, stanął z powagą, przekrzywi! furażerkę na bakier i wyciągając rękę z giestem rozkazującym, zawołał:

— Fiakier, stój!

Dorożka się zatrzymała, a Staszek patrząc z dumną powagą na woźnicę, dodał:

— Fiakier, czekaj! Pojedziesz!

Potem zbliżył się do Harnasza, podał mu rękę, i podprowadziwszy do doróżki, pomógł mu wsiąść.

— Jedź! — zawołał — Na Żółkiewskie przedmieście, potem na prawo..

Harnasz patrząc na powagę, z jaką Staszek wydawał rozkazy, uśmiechnął się mimowolnie.

— Ale proszę jegomości — zapytał Staszek — czemu jegomość nie czekał, aż wypłacą?...

— Bo dziś jeszcze wyjadę — odparł Harnasz — a nim otworzą kasę, minie dużo czasu. Tymczasem spakuję się i

przygotuję.

— Jakto? jegomość zaraz dziś wyjeżdża?

— Natychmiast — odparł krótko staruszek i zrobił ruch ręką, jakby chciał odciąć dalsze pytania Staszka.

Tymczasem dorożka pędziła w oznaczonym kierunku. Staszek rozparł się dumnie i spoglądał dokoła wzrokiem rozradowanym. Gdy byli już na Żółkiewskiem przedmieściu, Staszek dał tym samym tonem pańskim i rozkazującym bliższą informację dorożkarzowi i wkrótce znaleźli się na brudnej, zaułkowej uliczce.

Kiedy dojeżdżali już do starego domku, Staszek powstał, i wyrzucając w górę czapką, wołał z całej piersi:

— Wiwat! wiwat!

Turkot doróżki i wołanie Staszka, wywołały z dworku pana Szucia, który ujrzawszy, kto zajechał przed dom z taką paradą, przecierał oczy z zdziwienia.

— Wiwat! panie majster! — huknął Staszek wymachując niebieską furażerką.

Potem wyskoczył, wysadził Harnasza i rzekł:

— Jegomoś ć może nie ma drobnych — ja zapłacę.

I podczas gdy Harnasz zniknął już na schodkach prowadzących do jego izdebki, Staszek rozpłacił się z dorożkarzem, wyczerpując w len sposób cały swój zapasowy kapitał. Został mu jeszcze tylko cent jeden, który dorzucił dorożkarzowi, mówiąc:

— Napij się wódki i bądź zdrów! — Co wy robicie? warjaty? — zapylał pan majster Szuć, chwytając Staszka za poły.

— Jeździmy, jak panowie! Wiwat! Wielka nowina się stała!

— Trutniu,. trutniu, czy ty oszalał ? — zapylał pan majster, targając za poły Staszka.

— Wiwat! Jegomość wygrał na loterję!

— Wygrał! A ileż?: — zapytał p. Szuć.

— Okrutną moc pieniędzy, aniby się tego człowiek nie dorachował! Majstruniu, macie na rękach dziesięć palców, nieprawdaż?. A na nogach Iakże dziesięć, nie prawda? A razem dwadzieścia na rękach i nogach, czy tak? Otóż tyle

razy sto reńskich wygrał jegomość, ile. macie palców na rękach i nogach! Wiwat!

Właśnie pan majster Szuć zamierzał zamknąć gębę szeroko od zdziwienia rozwartą i zapytać o dalsze szczegóły, gdy ze schodów odezwał się głos Harnasza,. wołający Staszka. Chłopak wyrwał się panu majstrowi i pobiegł na górę.

Harnasz zawiązywał swój skórzany tłumoczek, w który Wpakował całą resztkę swego dobytku.

— Pójdź tu dobry mój chłopcze — bo niezadługo się rozstaniemy.

— A daleko jegomość jedzie?...

— Daleko.

— Ale jegomość wróci rychło?

— Bóg to wie, mój chłopcze. Ale myślę, że się zobaczymy jeszcze.

— To już nie szukać stancji dla nas obu? — zapytał Staszek dalej z żalem.

— Już nie potrzeba. Zatrzymamy tę stancyjkę. Zapłacę ją z góry na trzy miesiące, a ty sprowadź tu swoją piękną, pakę i swój towar i będziesz tu mieszkał.

— Jakto ? ja tu ? — zapytał niedowierzając chłopak.

— Tak jest. Tu się rozgospodaruj jak u siebie i mieszkaj, póki ja nie wrócę — jeśli wrócę...

— A jak się znowu kto będzie pytał o jegomoście?

— To powiedz, żem wyjechał, żem gdzieś zniknął bez śladu i nikt nie wie gdzie się podziewnm. Za godzinę pojadę, pomożesz mi.

Rzekłszy to Harnasz położył się na słomę, która była teraz jedynem okryciem jego Józka, i począł rozmyślać. Od czasu do czasu zrywał się jakby pod napływem niespokojnych myśli i przeszedłszy się kilka razy po izdebce, znowu siadał lub kładł się na łóżko.

Na tych niespokojnych myślach upłynęła godzina. Harnasz wstał, zapiał kapotę, wziął laskę i rzekł:

— Już czas, zabierajmy się.

Staszek wziął na barki kuferek skórzany — i tak wyszli obaj, mijając pana Szucia, który stojąc w progu, nie śmiał jakoś przemówić do Harnasza i tylko niemym ukłonem odpowiedział na jego pożegnanie. Gdy wyszli już na miasto Harnasz kazał Staszkowi iść z tłumoczkiem do żydowskich hotelów na gródeckiej ulicy i tam czekać na niego. Sam zaś udał się do głównego bióra loterji.

Po upływie nie spełna godziny, doczekał się Staszek powrotu Harnasza. Udali się razem do jednego z zajazdów, w którym znajdowało się główne stanowisko żydowskich furmanów, zwożących swemi historycznemi budami podróżnych do Lwowa i rozwożących ich znowu ztąd na wszystkie strony kraju. Z jednym z takich furmanów ugodził się Harnasz o podróż do jednego z małych miasteczek podkarpackich i zapłaciwszy połowę umówionej ceny z góry, powierzył mu swój ubogi tłumoczek.

Wbrew tradycyjnemu zwyczajowi — żydek — furman nic zwlekał tym razem odjazdu, i zamiast prosić o cierpliwość zebranych pasażerów, sam naglił ich do pośpiechu. Wkrótce też zabrzęczały dzwonki, uwiązane u szyi kościstych i starych szkap żydowskich, i buda gotowa była do odjazdu. Harnasz, który przez ten czas stał z Staszkiem milcząc — ruszył się z miejsca.

— Pożegnamy się — rzeki — oto oddaję ci dług mój, bo przecież zapłaciłeś za mnie dorożkę.

I wydobywszy pięcioreńskowy banknot, wcisnął go do rak Staszkowi.

Staszek każdej innej chwili byłby uniósł się może radością nad posiadaniem tak imponującej, olbrzymiej dla niego sumy. Tym razem z pewnem wahaniem, zimno i prawie niechętnie przyjął ofiarowane pieniądze. Dziwny jakiś żal przejmował serce chłopaka. Mimo swej wiedzy przywiązał się był do oryginalnego staruszka a teraz przykro mu było i żałośnie.

— No, bywaj zdrów, chłopcze — rzekł Harnasz — i sprawuj się poczciwie, biedaku! A jeżeli i ślad o mnie zaginie, jeżeli dużo minie czasu, a nie ujrzymy się, to wspomnij sobie, że stary jegomość już pod ziemią, w grobie...

Staszkowi zaszkliły się oczy od rozrzewnienia — milcząc ucałował rękę starca.

Harnasz ścisnął mu dłoń, przycisnął go do siebie i złożył na jego czole pocałunek...

Staszek wybuchnął głośnym płaczem... Nigdy jeszcze na czole jego. nie spoczął pocałunek.... Sierota, uratowany od śmierci w niemowlęctwie łaska publicznej, urzędowej dobroczynności, poniewierany i poszturkiwany przez całe życie — przyjął ten wyraz współczucia z niewypowiedzianem wzruszeniem. Wybuchł płaczem jeszcze głośniejszym i chciał rzucić się do kolan starcowi.

Harnasz nie dopuścił tego — szybko wspiął się na stopnie budy i zniknął pod dachem płóciennym. Konie ruszyły wśród brzęku dzwonków i łańcuchów, i Staszek został sam — patrząc za odjeżdżającym i ocierając łzy z swych siwych oczu...

IV

PROGRAM SZCZĘŚCIA.

Porzućmy, teraz na chwilę zagadkowego Harnasza i cały ten mały świat ubóstwa, który z nim w starym domku sąsiadował, a przejdźmy w świat nowy i miedzy nowe osoby. Przeniesiemy się z dusznej, że się tak wyrazimy, głodem i troską tchnącej atmosfery, w której tak długo więziliśmy naszego cierpliwego czytelnika, w wonne powietrze salonu, w przybytek bogactwa i rozkoszy.

Z. miejsca niedoli do pysznego siedliska dostatku, z czarnych godzin do jasnych — wiedzie, jak mówią, droga przez otchłań ziejącą....

Czasem Bóg lub los, ten najswawolniejszy sługa jego wyroków, rzuca pomost przez tę głęboką, przepastną otchłań — zazwyczaj jednak zieje ona swą czeluścią; i piekłem jest dla tych, co pełni namiętnych pokuszeń, rzucili się z jednego brzegu a na drugim stanąć nie mogli...

Przeprawia przez nią ludzi czasem anioł zasługi, często szatan zbrodni, zdradziecki przewodnik — częściej przypadek, choć mówią, że ślepym jest...

Biorąc jednak rzeczy bez fantastycznych przenośni, droga ta łatwą jest do przebycia dla każdego, kto chce być tylko obserwatorem obu tych kontrastowych stron życia. W takiem materjalnem znaczeniu jest to przestrzeń z jednej części miasta na druga, z ulicy na ulicę, czasem od sąsiada tylko do sąsiada.

Toż łatwo nam przeprowadzić czytelnika w ten świat nowy. Opuśćmy tylko znany nam już dostatecznie zaułek pod Wysokim Zamkiem, przejdźmy ulicę Żółkiewską a dostawszy się do miasta, skręćmy na jedna z najświetniejszych ulic, o której nazwę woale nam tym razem nie chodzi. A nie trudno nam nawet trafić pod numer domu i w drzwi właściwe, bo mógł nam pod tym względem posłużyć za przewodnika ów lokaj, który to odwiedzinami swemi zaalarmował tak ogromnie mieszkańców starego domku, a który choć jak to sobie obiecywał był z góry zdziwił wszystkich wysoce, sam przecież wracał jeszcze bardziej zdziwiony...

Idąc za Jackiem, bo tak lokaja nazwał Harnasz, staniemy po półgodzinnej niespełna przechadzce przed jedną z najokazalszych kamienic Lwowa. Całe pierwsze piętro domu tego zajmowali państwo Mrokowscy. Z nimi teraz zapoznać nam się wypada. Nim atoli zabierzemy osobistą znajomość z wszystkiemi członkami rodziny Mrokowskich, musimy rzucić kilka słów wstępnych o samej jej głowie.

Są niezawodnie takie chwile w życiu niektórych ludzi, w których osiągają cały cel swych marzeń i zabiegów, stają na najwyższym stopniu szczęścia. Zazwyczaj bywa, że dopiero u schyłku życia, siedząc już niejako na wysypie grobowej jamy, oznaczyć możemy ową chwilę, w której szczęście naszego życia rozwijało się najpełniejszym kwiatem. Inaczej nie może być przynajmniej u ludzi z wiecznym niespokojem żądz i pragnień — a któż tak syt jest, aby ich ciągle nie czuł? — u ludzi, którzy nie widzą współcześnie tego rozkwitu, bo myśl ich właśnie podówczas tęskni za czarowną wonią róż z Schiras...

Bywa jednakże nieraz, iż oczekiwanie najśmielsze tak dokładnie się spełnia, że najmilsze nadzieje tak wybitnie zmieniają się w fakta — iż człowiek czuje całą duszą współczesne swe szczęście i sam głośno wyznaje, że stoi na szczycie losu swego...

Taką chwilę miał właśnie w porze naszego opowiadania pan Mrokowski.

Miał wszystko, cokolwiek uważać się zwykło w codziennem pojęciu za rękojmię szczęścia. Z wszystkich tych rękojmi najważniejszą była ta, że sam podzielał opinię innych o szczęściu swojem. Dawni jego znajomi pamiętali go jeszcze jako wcale ubogiego ale przedsiębiorczego i śmiałego w swych obliczeniach młodzieńca.

Był synem jednego z najzacniejszych ale mocno podupadłych ziemian. Ojciec jego, który z gorliwością obywatelską przebywał wszystkie czasów swych burzliwe koleje, zubożał,

pod koniec swego życia, siedząc już tylko na malej, obdłużonej wioszczynie.

Miody Nikodem Mrokowski, chłopak swego czasu pełen zalet młodzieńczych, a przytem obdarzony niemałym zasobem sprytu, który go też i w późniejszem życiu nie odstępował nigdy, przemyśliwał głównie nad odzyskaniem pozycji majątkowej. Pierwszym ku temu słodkiem wydało się mu bogate ożenienie, ztąd też nie poszedł za pierwszemi, nierozważnemi popędami młodzieńczych uczuć i zwlókł znacznie porę małżeństwa. W końcu znalazł to, czego szukał daleko, tuż w najbliższem sąsiedztwie swojem.

W tej samej okolicy i o małą tylko odległość mieszkał szlachcic bardzo bogaty, dawny serdeczny przyjaciel jego ojca. Znali się od ław szkolnych a później razem jadali chleb z niejednego pieca, towarzysząc sobie w wojaczkach i przygodach po świecie. Stary, zamożny szlachcic miał córkę jedynaczkę, osobę bardzo miłą i najpiękniejszemi cnotami ozdobioną, ładną nawet i powabów niewieścich pełną, ale nieco ułomną i słabowitą.

Koło niej zawinął sio Mrokowski. Panna wkrótce rozkochała się namiętnie w Nikodemie, choć o prawdziwej wzajemności jego szeroce mówili ludzie — a gdy ojciec nie namyślał się ani chwili, wydać ukochaną córkę za syna swego starego przyjaciela, czyniąc tym sposobem zadość uczuciom i życzeniom jej serca, w których zaspokojeniu upatrywał słusznie jedna z najpierwszych rękojmi szczęścia — Nikodem wkrótce stanął u celu swoich planów. Jakoż w tem leżał fatalizm tego związku, że był ze strony jego chłodnym tylko plonem, podczas gdy panna oddała mu się z najsilniejszą, najgorętszą miłością. Ojciec żony nie mógł niekochać tego, co kochała jego córka — przywiązał się tedy całem sercem i z nieograniczoną ufnością do swego zięcia. Na złe mu wyszła ta ufność, którą przepłacił spokojem i majątkiem.

Cale swoje ogromne mienie przeznaczył córce, a że ufał zięciowi, i kochał go jak syna, dalekim był nawet od myśli poczynienia pewnych prawnych zastrzeżeń i ugod, co skończyło się niestety na tem, ie został za życia jeszcze najhaniebniej skwitowanym ze wszystkiego, co posiadał: z córki i mienia.

Wszczęły się dopiero przykre niezgody a nawet straszne, gorszące spory i zajścia — ale skończyło się na tem, ze Nikodem zrobił co chciał: stał się panem całej fortuny jednym zamachem. Opowiadano o tem całą tragedję w okolicy, nie będziemy jednak powtarzać jej tutaj, zostawiając wyjaśnienie tych wypadków, o ile ono z samej powieści ma wypłynąć, dalszemu naszemu opowiadaniu.

Całe to zajście przeciągnęło się przez kilka lat i zatruło to szczęście, które obiecywała sobie żona Nikodema. Ona też biedaczka głównie przepłaciła wszystko: przepłaciła utratą spokoju, goryczą, cierpieniem nieustającem. Wątłe jej zdrowie nie mogło się oprzeć ciosom bezustannym; po kilku lalach małżeńskiego pożycia, które zamiast szczęścia ból jej przyniosło, padła ofiarą długiej i ciężkiej choroby, zostawiając mężowi córkę.

Opowiadano dalej w sąsiedztwie, że dopieroż od śmierci młodej kobiety do scen przychodziło najgwałtowniejszych między zięciem a teściem. Bądź co bądź, wytrwały i przebiegły Nikodem wyszedł ze wszystkiego zwycięzcą. Strata żony nie bardzo go dotknęła, bo jej po prawdzie nigdy nie kochał. Rozporządzając już teraz wielką fortuną, rzucił się Mrokowski do jej pomnożenia. A umiał to wyśmienicie. Mistrzem był prawdziwym w robieniu majątku. W krótkim stosunkowo przeciągu czasu przez dobrze obliczone a zręczne spekulacje, do których miał szczęście bezprzykładne, potroił prawie cały już i tak bardzo znaczny majątek, który wziął za żoną. Niebawem stał się panem krociowym; potęgą finansową nietylko swej okolicy, ale kraju całego. Było w tej niezmordowanej pracy około przymnożenia fortuny wiele z tej niewytłumaczonej chciwości, z którą się urodzić trzeba, wiele także i ambicji, która w złocie widziała klucz do osiągnięcia swych marzeń i celów. Im bardziej postępował w wieku p. Mrokowski; tem silniej budziła się w nim ta ambicja, tem żywiej pragnąć począł zaszczytów. I te nadzieje znalazły spełnienie.

Stawszy się potęgą finansową znalazł Mrokowski łatwo przystęp do najwyższych klas społeczeństwa, wszedł w ścisłe stosunki interesów z magnatami, a podejmując obszerne przedsiębiorstwa dostąpił w kraju całym pewnego znaczenia, już samym owym tytułem białego kruka, który przy naszych stosunkach ekonomicznych należy się ziemianinowi, pracującemu na polu zajętem dotąd wyłącznie przez cudzoziemców lub żydów.

Mrokowski pozostał przez dłuższy szereg lat wdowcem, wychowując pozostałą mu po pierwszej żonie córkę kosztownie, na stopień odpowiedni swemu majątkowemu stanowisku, ale bez troskliwej, czułej opieki ojcowskiej. Nie żałował pieniędzy na metrów, bony i guwernantki, wziął nawet w dom jakąś daleką kuzynkę, starą pannę, dla zajmywania się młodem dziewczęciem, czyniąc według swego mniemania wszystko, co uczynić mógł i do czego był zobowiązanym.

Wkrótce w życiu wdowca zaszedł wypadek, który go postawił na szczycie szczęścia, dogadzając nietylko ambicji bogacza ale i uczuciom człowieka. Przez swoje finansowe wpływy wszedłszy w stosunek z najwyższemi warstwami towarzystwa, poznał się z hrabiostwem Szklickimi. Był to dom, wywodzący się z najpierwszych szlachetnych rodów, chlubiący się reminiscencjami wysokiego znaczenia i wielkiej możności, ale teraz mocno podupadły.

Hrabia Szklicki otrzymał po rozrzutnym ojcu znacznie już nadwerężony majątek, a sam jeszcze rozrzutniejszy od ojca, Wkrótce do reszty go zniszczył. Znalazł się też na brzegu najzupełniejszej ruiny majątkowej. Upadek ten nie tyle go jednak dotykał na punkcie arystokratycznej dumy, co w uczuciu człowieka, przywiązanego do najwykwintniejszego życia bez trosk i pracy.

Hrabia był sybarytą w najwyrafinowańszem tego słowa znaczeniu. Używać życia w najrozkoszniejszy sposób, a troszczyć się tylko tyle, ile potrzeba, aby postawić sobie wytworny i z subtelnym smakiem obmyślany systemat rozkoszy i uciech — było zasada jego całego postępowania. Toż gdy naraz znalazł się nad przepaścią materjalnej ruiny, gdy uczuł, że mu się lada chwila usuną z pod nóg podstawy zwykłego wytwornego życia, uczuł się w prawdziwej rozpaczy.

Ratować się nie umiał, a zresztą czyż takie ratowanie się, połączone koniecznie z walką, troską, abnegacją, nic byłoby dlań właśnie ostateczną zatratą tego, co stanowiło dlań główną wartość majątku i stanowiska, to jest: życia pełnego epikurejskiej pogody, rozkoszy i przyjemności ?... Do tej rozpaczy, budzącej się w, łonie na widok coraz prędszego niknięcia owego przedziału, który odgraniczał rozkoszne lenistwo od troski życia, dostatki od najdotkliwszego ubóstwa — przyłączyła się wkrótce tłumiona lekkomyślnie dotąd ale mimo to wzrastająca obawa nietylko o los własny, ale i o los rodziny.

Składała się zaś rodzina hrabiego Szklickiego z żony i dwojga dzieci, syna i córki. Syn, wisus w całem znaczeniu tego słowa, utrzymywany był przez ojca kosztownie za granicą, zkąd od kilku lat ani razu nie zaglądnął do domu. Córka Regina miała już lat ośmnaście. Była to kobieta prześliczna, i słynęła szeroko z swych wdzięków. Regina wychowana pod wyłączną dyrekcją matki, z domu księżniczki, otrzymała wyższe niż zwykłe salonowe wykształcenie, lecz przejęła się jeszcze bardziej dumą, ku której już wrodzoną wyniosłością charakteru miała skłonność nadzwyczajną.

Nikt nie mógł stosowniejsze nosić imię jak Regina: Była to istotnie królowa pięknością swą wyniosłą i dumą wysokąMatka z podziwem macierzyńskiej próżności patrzyła na córkę, w której oglądała także z tryumfem niejako świetny owoc swej edukacyi.

Marzyła też dla niej o szczęściu najzupełniejszem — przechodząc w myśli wszystkich młodych potomków najświetniejszych i najstarożytniejszych rodzin, i rozmyślając, któryby był jej godnym... Zazwyczaj w. rozmyślaniach takich przychodziła do rezultatu, że między kwiatem arystokratycznej młodzieży nie masz nikogo, ktoby zdołał odpowiednim stopniem stanowiska i darów osobistych zdobyć sobie miłość Reginy i zaslużyć na łaskę, aby u rydwanu lej królowej, nie jako pan i głowa, ale jako sługa i niewolnik przeszedł przez życie...

Lekki, ale jakżeż rozkoszny i słodki lęk przejmywał nieraz hrabinę, gdy się przekonywała, że znaleźć godnego dla niej nie można ! Duma jej, jako matki i wychowawczyni, czuła się wtedy wielce pochlebioną, ale niebawem odzywały się w piersi uczucia inne, uczucia prawdziwej troski, czyli Regina z ta dumą podsycaną i rozwijana coraz bardziej, z tą pogardą dla wszystkiego, co nie nosiło na sobie jakiegoś olimpijskiego piętna szczytności — znajdzie zaspokojenie w życiu, czyli będzie szczęśliwą istotnie?...

Jakoż przeczucia te ziściły się w części. Czyż mogło zdaniem hrabiny spotkać Reginę większe nieszczęście, czy mogła stać się ofiarą okrutniejszego szyderstwa losu — jak przez zostanie żoną Mrokowskiego, zwykłego szlachcica, który z wyjątkiem ogromnego majątku, nie miał żadnych wznioślejszych zalet osoby i charakteru, który był podżyłym już znacznie wdowcem a nie posiadał w rodzie swym żadnych historycznych tradycyj ?...

Jakoż była to katastrofa okropna dla hrabiny i Reginy — i niepodobna było prawie pojąć, jak przy opisanym składzie rzeczy mogło przyjść do takiej ostateczności... Zbadawszy jednak dokładnie wszystkie stosunki, można sobie wytłumaczyć fakt ten na pozór niepojęty.

Jak łatwo można było przewidzieć, gromadziła Regina około siebie cały rój wielbicieli, a wszyscy należeli do najpierwszych rodzin kraju. Hrabina nie potrzebowała już w myśli przechodzić wszystkich, dość jej było podczas pobytu w stolicy rzucić okiem po swym salonie, aby ich ujrzeć w komplecie. Były tam i piękne imiona i piękne fortuny, pierwsze najczęściej bez drugich, drugie zazwyczaj bez pierwszych; młodzieńcy dźwigający na wątłych barkach kilkuwiekową tradycją hetmanów i wojewodów, baronowie z podejrzanem bankowem szlachectwem, młodzi i starzy, szpetni i przystojni — a wszyscy garnęli się do stóp dumnej królowej, która patrzyła na nich wzgardliwie i obojętnie.Żaden z tych rozkochanych rycerzy nie zdołał wzbudzić w niej zajęcia. Jak zazwyczaj dumne kobiety, a do tego obdarzone z rozrzutna hojnością wszystkiem, co tylko natura dać może, mierzyła Regina konkurentów swych miarą własnej, wysoce cenionej godności. Była to zresztą kobieta dumnych, a tem samem wyższych pojęć, sięgających po nad pospolitość salonową; wyobrażenia jej o świecie i ludziach miały w sobie zakrój idealny...

Nie dziw, że wzięci pod taką miarę wymagań wielbiciele okazali się wcale pospolitemi figurkami. Wybredna arystokratka rozciągała te swoje wymagania arystokratyczne nietylko na ród, nietylko na wiek — ale na charakter, na umysł, na urodę — zgoła na wszystkie warunki osobiste. Tymczasem wszyscy ci ludzie z wielkiem imieniem lub z wielką fortuną, tak byli mali, tak próżni zalet głębszych, tak trywialnego nastroju — że tylko dumny uśmiech pogardy i lekceważenia przebiegał junoniczne oblicze Reginy.

Przed okiem jej, przywykłem do wielkich konturów, jakie przybierały w imaginacji jej rzeczy i osoby, wydawało się owo książątko natrętnym smarkaczem, ów hrabia z historycznem, pięciowiekowem imieniem ciurą nikczemnym, dźwigającym w pocie czoła tarczę herbową albo raczej upadającym pod jej ciężarem, a ów baron wytworny, który mniemał, ie należy już także do rodowej noblessy, bo już pradziad jego przestał być wekslarzem, a już dziad zaczął być niemieckim baronem, wyglądał jak subjekt przenoszący worki dukatów z kantoru do kantoru...Żaden z nich nie potrafił zjednać sobie najmniejszych choćby względów — wszyscy odstąpili odepchnięci, obrażeni dumą Reginy. Teraz już i matka, która zrazu z niemałem wewnętrznem zadowoleniem patrzyła na to widowisko, poczęła z trwogą przyznawać, że duma i wygórowane żądania Reginy przekraczają wszelką miarę. Zanadto jednak kochała swą córkę, aby ją naglić chciała, i ograniczała się tylko na łagodnych refleksjach.

Ojciec, sam hrabia Szklicki, jakkolwiek zawsze liczył na wydanie córki za człowieka ogromnej fortuny i tą myślą odpędzał wszystkie troski, nasuwające się po każdem przedłożeniu niepomyślnych rachunków przez sekretarza, zanadto jeszcze podówczas był swobodnym pod względem majątkowym, aby choć słówkiem wspomnieć córce o potrzebie rozsądniejszego postępowania.

Zupełna ruina finansowa była dlań dopiero — pozajutrem. Dla lekkomyślnego sybaryty był to termin tak daleki!...

Tak stały rzeczy, gdy nagle pojawił się w stolicy człowiek młody, postać wcale niezwykła. Był to hrabia Albert Zaborski, który przybywał z innej części Polski. Nieznany był nikomu, ale umiał w nadzwyczaj krótkim czasie zaznajomić się z wszystkimi. Zajął od razu prawdziwie imponujące stanowisko między arystokratyczną młodzieżą — a wkrótce stał się tez ideałem całej płci pięknej.

Zdawało się bowiem istotnie, ze hrabia Albert uposażony był we wszystko, cokolwiek należeć może do warunków doskonałości. Był prawdziwym, można powiedzieć wzorowym typem męzkiej urody, posiadał jedno z najlepszych imion arystokratycznych, wykształcenie wytworne a przytem -głębokie i wszechstronne, dowcip jenialny, lwią odwagę i charakter dziwnie imponujący wszystkim, którzy go z lekka tylko poznali.

Zaraz w kilka dni po swem przybyciu do stolicy hrabia Albert znalazł się między rzeszą adoratorów Reginy. I oto zdawało się; że wszyscy ci, których zastał u stóp Reginy, garnęli się do niej tylko na to, aby służyć za dekorację

hrabiego Alberta, aby piękna jego postać odbijać mogła tem jaśniej przy świetle kontrastów.

I stał się cud — jak mówiono sobie po salonach — Regina naprawdę zajęła się przybyszem...

Stosunek jej do hrabiego Alberta stawał się też z dniem każdym widoczniejszym. Młoda hrabianka jak odtrącała zimną, niewzruszona dumą obojętnych sobie mężczyzn, tak znowu z głęboka namiętnością przylgnęła do tego, który umiał pozyskać sobie jej serce. Wkrótce przed zwycięzkim rywalem cofnęli się wszyscy inni współzawodnicy.

Zdawało się czas jakiś, że nic nie będzie stało na przeszkodzie połączeniu tak dobranej pary. Hrabina Szklicka patrzyła jak na półboga na młodego człowieka, który tylu świetnemi zaletami potrafił sobie zjednać w krótkim czasie przychylność ubóstwianej jej córki. Serce matki, zaniepokojone poprzednią obojętnością Reginy, rozradowało się na widok tego silnego uczucia, który obiecywał uszczęśliwić młodą parę. .

Sam hrabia Szklicki patrzył z taka samą obojętnością na zabiegi Alberta, z jaką uważał innych konkurentów — lecz kto wie, czy nie byłby oświadczył się za nim stanowczo, gdyby mu było kiedy przyszło na myśl, zająć się wyborem przyszłego zięcia.

Ale myśl taka nigdy nie przychodziła mu do głowy. Kwestja ta mogła obchodzić go o tyle, o ile była jednym z środków przeciw możliwej ostatecznej ruinie — a ruina ta jak już powiedzieliśmy, była dopiero pozajutrem.

Tak stały rzeczy, gdy w salonie Szklickich zaczął się bardzo często pojawiać Mrokowski. Podeszły, bogaty wdowiec był ważną figurą dla hrabiego Szklickiego, od niejakiego bowiem czasu był jego bankierem, to jest jedynym człowiekiem, który nie tylko że jeszcze nie zamknął swej kasy dla hrabiego, ale nadto na każde jego zawołanie pospieszał z jak najochotniejszą, uprzedzającą gotowością.

Podobna usłużność pieniężna Mrokowskiego dla hrabiego była zrazu niewytłumaczoną zagadką. Hrabia Szklicki znany był jako bankrut, wiszący nad przepaścią najostateczniejszej ruiny — Mrokowski słynął z chciwości i przebiegłości. Niebawem jednak zagadka ta znalazła swe rozwiązanie. Nie potrzeba było wcale bystrego oka, aby poznać, że bogaty wdowiec zwrócił swe oczy na Reginę, że pokochał ją nawet uczuciem, nieodpowiedniem jego wiekowi.

Zamiary Mrokowskiego poczęły się właśnie wówczas uwydatniać najbardziej, kiedy stosunek Alberta do Reginy przybrał charakter wzajemnej, silnej miłości. Nic więc dziwnego, że wszyscy, którym znany był ten stan rzeczy, patrzyli z uśmiechem politowania na Mrokowskiego, szydząc z jego zabiegów i nadziei. Wiedział o tem Mrokowski, bo go dość często dochodziły podobne głosy, podawane z dobrą przymieszka szyderstw i złośliwości — lecz nie zaprzestał wcalę bywać u Szklickich, i nie wyrzekł się bynajmniej swych celów.

Kiedy się z niego śmiano najbardziej, kiedy wobec hrabiego Alberta, współzawodnictwo jago wydawało się już nie zaślepieniem ale ciężkiem i wielce komicznem głupstwem,

on nie pozbywał się swej dziwnej wytrwałości, ale z spokojom, z pewnością siebie zostawał na placu, jakgdyby był silnie przekonany, że zwycięztwo jemu przypadnie. Jakoż pokazało się niebawem, że miał słuszność. Mrokowski umiał dobrze kombinować — umiał czekać i liczyć... Wykombinował i obliczył na miesiąc, na dzień, na godzinę prawie, kiedy majątkowy stan hrabiego Szklickiego dojdzie do najrozpaczliwszej ruiny.

Mrokowski doczekał się wkrótce tego czasu. Hrabia Szklicki obudziwszy się pewnego poranku, przekonał się po niechętnem przejrzeniu kilku pilnych papierów, że, pozajutro zmieniło się w jutro, a po kilku krótkich tygodniach ujrzał ze zgrozą okropną, że jutro zmieniło się w "dzisiaj"...

Szklicki ujrzał się nagle w położeniu człowieka, który nie zważawszy dawniej na to, jak pękają nad głową jego sklepienia i trzeszczą więzy dachu, nie postarawszy się wcześnie o naprawę lub wyszukanie bezpiecznego przytułku — widzi naraz, jak cały ów gmach, w którym mu dotąd było dobrze i wygodnie, rozsypuje się w gruzy i przywala go strasznem brzemieniem zgliszczów....

Jakby sobie dały rendez — vous, spadły od razu na nieszczęśliwego hrabiego niezliczone sekwestracje, licytacje i egzekucje w przeciągu jednego tygodnia, a za temi wszystkiemi gońcami postępywał tyle groźny nakaz aresztowania za długi! Był to sądny czas dla biednego Sybaryty! Zupełne wywłaszczenie, wypędzenie z pod dachu, utrata osobistej wolności — wszystko stanęło okropną marą przed oczyma lekkomyślnego utracjusza, Rządca hrabiego, który od

dawna już niczem nie rządził, ale ćwiczył się w ustawicznej podjazdowej wojnie z wierzycielami, przybył sam do Lwowa oświadczając, że wszystko stracone a ratunek niepodobny... Hrabia Szklicki, którego to poselstwo Hioba zastało właśnie w słodkim odpoczynku przy czarnej kawie i wybornem sygarze, zgniewał się na rządcę, że mu przerywa poobiednią siestę, ale wyrozumiawszy, o co idzie, przeraził się okropnie i natychmiast pobiegł do żony. Przypomniał sobie, że liczył zawsze na przyszłego zięcia Reginy, chciał więc dowiedzieć się choć teraz, jak stoją rzeczy pod tym względem.

Wpadłszy do pokoju swej żony, zawołał zaraz z progu głosem zmieszanym i rozdraźnionym:

— Moja droga, powiedz mi, czy Regina idzie, za maż, czy nie?

Hrabina uśmiechnęła się i wzruszając ramionami rzekła:

— Go za troskliwy ojciec! Ciekawam, co ci strzeliło do głowy, pytać się o to?

— Nigdy się o to nie pytałem, bo nigdy mnie to nie obchodziło. Pozostawiłem tę sprawę tobie. Ale teraz, na miłość Boga, mów, czyli kto żeni się z Reginą?....

— Hrabia Albert...

— Zaborski ?.,. — zapytał hrabia skwapliwie. Hrabina skinęła głową.

— Czemuż się nie oświadczył, nudziarz przeklęty?!

— Ale czegoż chcesz, miesiąc zaledwie się znają.., A zresztą oświadczył się mnie i Reginie... Temi dniami zapewne uczyni (o oficjalnie....

Hrabia zakręcił się i wybiegł z pokoju, odprowadzony zdziwionym wzrokiem żony. Cała ta scena byłaby wysoce komiczną, gdyby nie powierzchowność hrabiego, który był blady, zmięszany i przerażony w najwyższym stopniu. On, co dotychczas nigdy się nie spieszył, nigdy nie irytował, przestrzegając zawsze słodkiej pogody i równowagi, rzucał się teraz jak opętany. Kazał zaprządz natychmiast i wkrótce wyjechał do miasta. Nie wiedział innej rady, jak uprzedzić oświadczenie się Alberta o rękę Reginy i zawezwać o pomoc, o chwilowy ratunek przynajmniej.

Nic minęło jednak i półgodziny a hrabia powrócił już znowu. Był bardziej jeszcze pomięszany niż przed chwila, a z czoła sączył mu się pot kroplisty. Wbiegł znowu do pokoju hrabiny, w której tym razem zastał i córkę — i nie mówiąc ani słowa padł jak nie żywy na krzesło. Dopiero po dobrej chwili i po całym nawale zapytań żony i córki opowiedział, co się stało. Odkrył im bez ogródki okropny stan, w jakim się znajdują, i opowiedział dalej, że był u hrabiego Alberta, że dowiedział się o jego niezłomnem postanowieniu poślubienia Reginy lecz zarazem i o tem, że Albert nie posiada najmniejszego majątku, i w żaden sposób ratunku przynieść mu nie może.

Dunina twarz Reginy oblała sio pąsem, gdy usłyszała, że ojciec udawał się do Alberta o pieniądze, a uczucie upokorzenia łzy gniewu wycisnęło jej z oczu. Podniosła wzrok na ojca i chciała wyrazić żal swój słowem, gdy właśnie w tej chwili zaanonsowano pana Mrokowskiego.

Hrabiemu wstąpiła jakaś otucha do serca; porwał się jakby uradowany i kazał natychmiast prosić gościa.

Mrokowski nie przybywał z niczem innem, jak tylko z uroczystą prośbą o rękę Reginy... Prośbę swoją wygłosił śmiało i z aplombem. Hrabina omal nie zemdlała z oburzenia, sam nawet Szklicki oniemiał i zmięszał się nie pomału, a Regina oblana ciągle jeszcze płomieniem indygnacji, ograniczyła się na spojrzeniu, w którem malowała się niewypowiedziana duma, i wyszła z salonu.

— Odpowiedz temu panu — rzekła hrabina tonem szyderstwa i lekceważenia — co myślimy o jego tyle łaskawej propozycji — i wyszła z pogardliwym uśmiechem za córką.

Hrabia Szklicki istotnie wiedział bardzo dobrze, co myślą o propozycji Mrokowskiego żona i córka — wiedział jednak jeszcze lepiej, że mu inaczej myśleć o niej wypada, jeźli ma znaleść ratunek przeciw niedostatkowi i upokorzeniu pod schyłek żywota. Rozumował też cale inaczej, niż hrabina. Hrabia Albert okazał się partją zupełnie niestosowną dla Reginy, jak się bowiem pokazało, był człowiekiem prawie ubogim, a Szklickiemu nie pozostawał żaden inny środek ratunku, jak tylko wydać córkę za mąż bardzo bogato.

Wprawdzie była możliwość, że po usunięciu Alberta znajdzie się ktoś z świetnem imieniem i świetniejszym jeszcze majątkiem, co zechce pojąć Reginę — ale środek ten wydał się hrabiemu niepraktycznym z dwóch przyczyn. Najpierw bowiem wymagałoby to bardzo długiego przeciągu czasu, nimby rzecz ostatecznie dojrzała, powtóre związek Reginy z jakim, choćby najbogatszym potomkiem arystokratycznego rodu, nie obiecywał hrabiemu tyle i tak wygodnych korzyści, co poślubienie Reginy przez Mrokowskiego.

Hrabia Szklicki rozumował, że mając zięcia równego sobie arystokratycznego stanowiska, nie będzie mógł tak swobodnie wyzyskiwać go na własne potrzeby, ze będzie się przeciwnie musiał trochę żenować, i tym sposobem przyjdzie mu się ograniczyć na pewnej upokarzającej gracji — podczas gdy mając za zięcia tak bogatego, a pod względem towarzyskiego stanowiska niższego Mrokowskiego, bedzie mógł bez wszelkiej żenady exploatować jego osobę, czyli właściwiej, jego majątek.

Mrokowski, jako parwenjusz, pojmując za żonę Reginę, zaciągał tem samem dług u rodziny Szklickich — i nic nie było słuszniejszego zdaniem Szklickiego, jak to, aby dostępując tak wielkiego zaszczytu opłacił go grubo swym majątkiem. Rozmyśliwszy tak położenie rzeczy, hrabia Szklicki wysłuchał bez zgorszenia a nawet dość przychylnie oświadczenie Mrokowskiego i w pierwszą odpowiedź rzucił kilka słów wymijających wprawdzie, ale nie mniej przeto pełnych zachęty.

— Panie hrabio — oświadczył Mrokowski — przybywam do ciebie w chwili, kiedy położenie twoje stało się w całem tego słowa znaczeniu nieznośnem, daruj, nawet opłakanem. Masz w tem dowód mej bezinteresowności. Do kroku mego dzisiejszego nakłoniło mnie nietylko pragnienie własnego szczęścia, ale wierzaj mi, panie hrabio, także i życzenie, aby zapewnić spokojny byt twej całej rodzinie....

Hrabina, która całej rozmowie przysłuchiwała się z drugiego pokoju, zniecierpliwiona i oburzona niedecyzją hrabiego, weszła nagle na te ostatnio słowa do salonu i rzekła tonem ostrym:

— Pan Mrokowski myli się, jeżeli myśli zaimponować nam swoja bezinteresownością. Pan Mrokowski przeciwnie chce wyzyskać nasze położenie; wie co nam grozi i mniema, że będziemy zmuszeni przyjąć jego propozycję....

— Przepraszam — odpowiedział spokojnie Mrokowski — na zarzut ten nie zasłużyłem. Gdybym był chciał wyzyskiwać położenie państwa, byłbym to uczynił dawniej, bo nie od dziś ono mi wiadome. A przecież czekałem, dopóki hrabia nie użył jeszcze jednego środka i nic udał się do pana Zaborskiego...

— Hrabia Zaborski kocha Reginę i my zgadzamy się na Len związek....

— Jakto, czy i po dzisiejszem widzeniu sio z panem Albertem ? — zapylał z lekkim uśmiechem Mrokowski.

— Jakto, ty wiesz już o tem? — zapytał zdziwiony hrabia.

— Domyślam się więcej, niż wiem. Zresztą mieszkam w tym samym domu co pan Zaborski i wyjeżdżając tu, widziałem się z nim....

— Domyślasz się pan lody — odezwała się znowu ostro hrabina — że hrabia Albert jest ubogim i że niemoże nam pomódz w lej chwili....

— O tego się domyślać nie mogłem i nie mogę — odparł z naciskiem Mrokowski — Przeciwnie więcej niż domyślam się, mam pewność największa, że hrabia Albert jest bardzo bogatym. Przed dwoma tygodniami, otrzymałem polecenie od jego ciotki, jak wiadomo staruszki bardzo bogatej, choć bardzo dziwacznej, abym mu wypłacił sumę . , które miała u mnie..

Hrabia Szklicki porwał się jak oparzony z krzesła i spojrzał na żonę. Hrabina była blada a usta drżały jej od oburzenia.

— A mnie powiedział — zawołał hrabia zapominając się od gniewu — ze nie ma nic, że jest ubogim i wcale mi pomódz nie zdoła... Co za człowiek! Nie daruje mu tego, wymówię, gorzko wymówię!...

— Płonna nadzieja — odpowiedział Mrokowski uśmiechając się zlekka — tego tryumfu będzie sobie hrabia musiał odmówić.,. Pan Albert, jak mi to właśnie przed chwilką powiedział, wyjedzie zaraz.... Może już wyjechał... spieszno mu snać było....

W tej właśnie chwili rozwarły się drzwi od ubocznego pokoju i do salonu weszła Regina... Wysoka, dumna jej postać była wyprostowana i dziwnie sztywna. Twarz jej piękna płonęła i bladła na przemian a piersi drżały, jakby rozpierane walką, która w jej łonie wrzała...

Regina słyszała z drugiego pokoju wszystko, co mówiono w salonie. Gdyby hrabiostwo nie byli tak mocno zajęci odkryciem, które o Albercie uczynił Mrokowski, byliby słyszeli stłumiony wykrzyk z sąsiedniego pokoju. Wykrzyk ten uleciał z piersi Reginy właśnie w chwili, kiedy była mowa o Albercie... Hrabina spojrzała z niepokojem i z współczuciem na zmienioną córkę.

— — Słyszałam wszystko — rzekła Regina dumnym i silnym głosem, choć nie trudno było poznać, że kosztowało ją to nadludzkich wysileń.

— Słyszałaś?... — powtórzyli razem ojciec i matka, ojciec tonem perswadującego argumentu, matka tonem niepokoju i ubolewania.

— Słyszałam... — rzekła Regina — i przyszłam zakończyć rozmowę.

I obracając się do Mrokowskiego, który powstał i nieco zmięszany głęboko się skłonił, wyciągnęła do niego swą białą, drząca dłoń i rzekła głosem stanowczym:

— Panie Mrokowski, chociaż, nic należałoby może wyprzedzać odpowiedzi moich rodziców, oświadczam panu, że ofiarowana mi rękę pańską przyjmuję....

Rzekłszy a usiadła a raczej zsunęła się bezwładnie na pobliski fotel i przetarła dłonią blade, marmurowe swe czoło.

Nie będziemy kończy całej tej sceny i opowiadać szczegółowo wszystkiego, co się po niej siało, bo już i tak cały epizod ten stał się nad miarę obszernym.

Zaraz w tydzień wyjechali hrabstwo wraz z córką za granicę, pozostawiając Mrokowskiemu uregulowanie spraw majątkowych pod ich niebytność. W kilka tygodni uporał się Mrokowski wybornie z tem ciężkiem zadaniem i wyjechał za Szklickimi — a nie minął i miesiąc cały, jak Regina wróciła: do kraju z swym mężem, panem Mrokowskim...

Tym sposobem przyszedł do skutku len związek, którego nikt się spodziewać, nikt przypuszczać nie mógł.

Jak powiedzieliśmy, osiągnął Mrokowski poślubieniem hrabianki Reginy szczyt swoich nadziej i marzeń. Połączył się nietylko związkami ścisłemi z rodziną wysoce arystokratyczną, ale nadto pojął osobę, którą ubóstwiał, którą kochał z uczuciem młodzieńczem mimo swego podeszłego już dosyć wieku.

Upojenie szczęściem było tak wielkie, że Mrokowski, mimo swego ostrożnego charakteru nie zdawał sobie sprawy, z lekkomyślności, z jaką uczynił krok tak stanowczy w życiu. I najrozwazniejsi ludzie mają swe zaślepienia, zaślepia ich zaś tem bardziej uczucie, im jest nowszem dla nich, im ostrożniej wystrzegali go się poprzednio, tak jak wino upaja najprędzej i najlepiej tego, kto go nigdy przedtem nie pijał.

Regina na ślubnym kobiercu wyrzekła się swego szczęścia, odprzysięgła się wszystkich tych marzeń, które rozpromieniały tak niedawno jeszcze jej serce — uczyniła, wszystko, na co się zdobyć mógł dumny heroizm silnej, niewieściej duszy... ale czy mimo pogardy, jaką przejęta była dla Alberta, zapomniała o nim, czy zdołała zabić miłość pierwszą i głęboka ?...

Było to niepodobieństwem. Albert był ciągle jeszcze panem jej serca — i to tylko zdołało uratować Reginę od rozpaczy, że każde wspomnienie dawnego kochanka wywoływało pewną reakcję srodze obrażonej dumy. ta i duma Reginy, która była jedną z głównych cech jej niepolitego

charakteru, podawała w pierwszych chwilach po katastrofie lekarstwo przeciw boleści.

Głębokie oburzenie, że Albert cofnął się zatrwożony, skoro tylko ojciec zażądał od niego pomocy, że porzucił ją i wydał tym sposobem niejako na łup Mrokowskiemu, jakkolwiek samo przez się nie mogło być wcale uczuciem niebolesnem, przecież reagując na serce zranione Reginy, było niejako heroicznera lekarstwem, podobnem poniekąd tym jadom, które same przez się zabijają, ale użyte stosownie w pewnych wyjątkowych wypadkach, służą za dobry środek w medecynie.

Uraza dumnej kobiety wspierała boleść kochanki — i tym sposobem przyszła Regina do pewnej pozornej przynajmniej równowagi, która pozwalała jej występywać spokojnie i z dziwną rezygnacją. Rezygnacja ta wprawiała w radosne zdumienie Mrokowskiego i Szklickiogo, pocieszała w hrabinie matkę, gdyż arystokratki nic pocieszyć nie mogło — lecz dla nieuprzedzonego oka wydawała się czemś nienaturalnem, a nawet groźnem.

Od chwili zamężcia Regina była zimną i milczącą, zdawało się że wieje od niej lodowe tchnienie jakiegoś moralnego letargu. Stan taki, jako przymusowy i nienaturalny, zatrważa zawsze w charaktarach namiętnych. Regina zaś zdolną była namiętności głębokich i gwałtownych. Iskra siłą tłumiona tlała w jej duszy — gotowa prędzej czy później wybuchnąć płomieniem.

Do tego powierzchownego przynajmniej zabliźnienia sio zranionej duszy Reginy przyczyniło się takie nie mało i rozumne postępowanie Mrokowskiego. Kochał on niezmiernie swa młodą żonę i było to jedyne i pierwsze uczucie, które zdołałoby było rozważnego dotąd zawsze człowieka popchnąć do szaleństwa prawie — ale wiedział zanadto dobrze, że najpierw nie miłość ku sobie wzbudzić ale wstręt usunąć powinien.

Postępowanie Mrokowskiego dałoby się najlepiej scharakteryzować słowami, które rzekł do swej małżonki, witając ją już u siebie, a które odtąd codziennie jej powtarzał:

Jeżeli miłości, pani, dać mi może prawo do posiadania twej ręki, nikt nie ma lepszego tytułu do lego szczęścia, nademnie, bo kocham cię hardziej, niż cię kto kochać zdołał...

... Wiem, że mnie nie kochasz nawzajem, wiem, i to boleścią mnie przejmuje, że w duszy jeśli nie wstręt to chłód tylko dla mnie czujesz. Ale ja nie śmiem nawet wymagać twej miłości, pani; pragnienie, które ci w formie prośby przedkładam, wyraża się w słowach: Pozwól, bym cię kochał, bym cię ubóstwiał, pani!

... Nie posądzaj mnie o nieszlachetny egoizm, i nie myśl, że mej miłości poświecić chciałem twoje szczęście. Przeciwnie miłość moją poświęcam twemu szczęściu, bo bez nadziei twej wzajemności chce być przez całe życie sługą twoim...

Spotkałem kwiat przecudny, o którym widziałem, że będzie wkrótce narażony na skwary i burze, chciałem go osłonić, chciałem mu dać wszystko, co dać moge: swobodę, spokój i ochronę...

... Porzucona nikczemnie przez tego, którego kochałaś, którego kochasz może jeszcze, narażona byłaś, pani, przy opłacanych stosunkach ojca twego, na wszystkie upokorzenia i przykrości, jakie z stosunków takich wypływać zwykły...

... Wiem, że po rękę twa wyciągnęłyby się zaraz dłonie łudzi najświetniejszych imion i największych fortun — ale nie zmieniłoby to w gruncie twego losu... Oddawszy bowiem raz miłość swą, nie mogłaś już pójść za sercem, które choć dziś srodze zdradzone, należało komu innemu. Ktokolwiekby po tem wszystkiem byłby twoim mężem, nie kochałabyś go, tak jak mnie nie kochasz — a jedyna różnica byłaby ta, że miałabyś może pana, a tak masz sługę, którego ci nawet nienawidzić wolno...

... U nóg twych składam moje uczucia, moje życie całe, wszystko co posiadam — rządź mną i wszystkiem co do mnie należy, a jeżeli nie zasłużę sobie ną miłość, niech przynajmniej uzyskam szacunek i tę pewność, że nie czujesz wstrętu do mnie..

Regina po pierwszych zaraz tygodniach małżeńskiego pożycia przekonała się, że Mrokowski mówił prawdę, przedstawiając siebie tylko jako niewolnika jej woli i kaprysów, jako sługę i wykonawcę jej najnieumiarkowańszych nawet życzeń. Takie oddanie się męża na łaskę lub niełaskę, takie zrzeczenie się praw zwierzchności łagodziło istotnie wstręt, który Regina czuła do niego. Dając się atoli niejako przekonać refleksjom Mrokowskiego, nie uważała Regina, ile w nich było fałszywej logiki i sofisterji.

Mrokowski prezentował się w swych uwagach jako człowiek, który z szczerego uczucia miłości czyni się narzędziem szczęścia i spokoju ubóstwianej osoby, której daje wszystko, co posiada, nie żądając niczego...

Czyjaż atoli ofiara większą była, jego czy Reginy, która. wiążąc się na życie całe z człowiekiem nietylko niekochanym, ale pogardzanym nawet, wyrzec się musiała właśnie tego, co jedynem i prawdziwem jest szczęściem, a czego dostatki i przepychy zastąpić nie mogły?...

Oddanie się bez miłości bowiem, jak u kobiet zepsutych i próżnych jest najniższym stopniem upadku, tak znowu u kobiet podnioślejszej duszy i głębszego charakteru może być tylko krokiem rozpaczy, dziwnej rezygnacji lub najwyższego heroizmu...

Ale Mrokowski nie myślał o tem, czyli argumenta jego zdołają trwale pogodzić Reginę z narzuconym jej stosunkiem — . chwilowa ich skuteczność przepełniała go szczęściem i otuchą. Był szczęśliwy posiadaniem kobiety, którą kochał miłością pierwszą, choć późną.

Jeżeli podobne szczęście okupuje się pieniędzmi — to Mrokowski okupił je bardzo drogo. Hrabia Szklicki nie zaniedbał dotrzymać słowa, to jest wyzyskać go ile się dało. Już samo podniesienie hrabiego z ruiny kosztowało Mrokowskiego olbrzymie sumy, ale na tem nie ograniczyły się potrzeby hrabiego. Kazał on sobie wyznaczyć formalną listę cywilną, która dosięgała ogromnej kwoty.

Uwolniony od wszelkich, choćby najlżejszych trosk, opływając jak nigdy przedtem we wszelkie środki, hrabia Szklicki

oddal się z rozkoszną swoboda swemu sybarytyzmowi, doskonaląc system przyjemnego życia aż do idealnych szczytów. Aby mieć jeszcze większą swobodę rozłączył się z żoną i mieszka? osobno, a jako przyczynę tego dobrowolnego rozwodu podawał żartobliwie, że pracuje nad dziełem niezmiernej wagi, które dopiero zdoła ludzkości przynieść prawdziwy pożytek, nad traktatem o sztuce życia i użycia. Hrabina, dla której nieszczęśliwa partja, jaką zrobiła Regina, była śmiertelnym prawie ciosem, rzuciła się namiętnie do dewocji, szukając w przesadnej bigoterji treści do resztek życia. Utrzymywała osobną kasę na cele nabożne, a funduszów dostarczać musiał oczywiście Mrokowski. Córkę odwiedzała rzadko, bo znieść nie mogła zięcia, dziwiła się tylko, że Regina z taką martwą rezygnacja poddała się konieczności i że tak niedostatecznie pogardza swym mężem. Młody Szklicki, który chciał już uciekać do kraju przed długami, zatrzymał się na wiadomość o bogatym szwagrze i przysporzył Mrokowskiemu jeszcze jednej, niesytej nigdy rubryki wydatków.

Mrokowski cierpliwy był jak baranek, płacił i płacił bez końca — nie żałując wcale pieniędzy. Nagrodę miał sowitą w tem, że poświęcenie jego dla rodziny Szklickich nie uszło uwadze Reginy, która o tyle umiała być za to wdzięczną, że przezwyciężała cała siłą wstręt swój do męża, a nawet obojętność swą łagodziła formami uprzejmości.

Naszkicowawszy tak postacie nowego świata, w którym się znalazł Mrokowski, wstąpmy teraz do okazałej karnienicy, przed którą już od początku tego rozdziału stoimy i zabierzmy osobistą znajomość z jej mieszkańcami.

Przez cały szereg bogato umeblowanych, pustych pokojów wchodzimy do małego saloniku. Był to prawdziwy przybytek wytworności i przepychu — i wszystko co tylko wymagać można od bogactwa i smaku, składało się to na całość prawdziwie olśniewającą. Nie można się było zdecydować, co najpierw w urządzeniu saloniku tego podziwiać należało, czy kosztowność i zbytek,. czy gust wyśmienity posunięty prawie do artystycznej doskonałości, czy wreście komfort i wygodę, graniczącą z rozkoszną miękkością.

Począwszy od drogich wschodnich dywanów, w których jedwabnej toni nikną! odgłos kroków, aż do otoman, sof i kozetek, uderzających kosztownością materji i smakiem swych kształtów, od ślicznych tapetów i jedwabnych portjer aż do pięknych, najlepszego pędzla obrazów i pysznych zwierciadeł — wszystko tchnęło tu dziwną, niezwykłą, bo bardzo, rzadko osiąganą harmonią przepychu i smaku sztuki i wyrafinowanej, praktycznej wygody.

W jednym z kątów tego salonu ustawiony był fortepian z prześlicznemi rzeźbami z słoniowej kości, a na jego powierzchni piętrzyły się w malowniczym nieładzie stosy nut i książek, na stole, którego podstawa naśladować zdawała się sieć najdelikatniejszej koronki, leżały w bogatej, ozdobnej oprawie albumy i kartony — a wszędzie, gdziekolwiek zwróciłeś, wznosiły się kosztowne wazy, prawdziwe arcydzieła sztuki, wypełnione świeżemi kwiatami najrzadszych i

najświetniejszych rodzajów, których woń wypełniała rozkoszną atmosferą cały salonik.

Fortepian był otwarty, i zdawało się, że klawisze jego drżą jeszcze ostatniem echem odegranej melodji, albumy i książki były poroztwierane, jakby je niecierpliwa dłoń dopiero porzuciła, a na dywanach leżały tu i owdzie kwiaty... Wszystko to dawało niejako do poznania, że w ślicznym tym przybytku elegancji i kosztownej wytworności, znajdował się ktoś niecierpliwy, znudzony, szukający daremnie roztargnienia i zajęcia....

Po saloniku tym przechadzała się nierównym, to szybkim, to znowu wolnym krokiem młoda kobieta, królowa tej małej świątyni przepychu i dostatków. Postać tej kobiety jest nam znajomą. Widzieliśmy ją już na Wysokim Zamku, w jednym z powozów owej kawalkady, z którą miał tak dziwaczne spotkanie Harnasz.

Była to owa piękna dama o czarnych, płomiennych oczach i z kruczemi splotami włosów. Poznajemy tę samą wyniosłość całej postaci, tę samą dumę, królującą na klasycznie sklepionem czole, tę samą chmurność i energję w wyrazie twarzy — które uderzały nas wówczas w młodej, pięknej kobiecie.

Była to Regina, od niedawnego czasu żona Mrokowskiego. Twarz jej miała wyraz dziwnego rozstrojenia. Nie był to bowiem wyraz chwilowego znudzenia, jakby się to na pierwszy rzut oka wydać mogło — była to cecha daremnego" pasowania sio z próżnią, z bezczynnością duszy, nowołanej do życia pełnego, do całej wysokiej skali uczuć namiętnych...

Poznać można było łatwo, że kobiecie tej braknie treści do takiego życia, i że brak ów tem dotkliwiej czuje, im większe posiada pragnienie uczuć, im bardziej serce i umysł łakną niezwykłych, silnych wrażeń. Ztąd też przy całej czczości, pod jaką zdawała się upadać Regina, widać w niej było pewne chorobliwe trawienie się, pewien gorączkowy niepokój, którym mścić się zdawała tłumiona w swych porywach dusza....

Niepotrzebujemy bliżej tłumaczyć tego stanu młodej, sponiewieranej przez los kobiety — scharakteryzowaliśmy go bowiem dostatecznie na poprzednich kartach. Dodamy tu tylko, że Regina od czasu poślubienia Mrokowskiego wyrzekła się wszelkiego towarzystwa. Żądała tego stanowczo od męża, aby prowadził dom zamknięty, nieprzystępny nikomu. Krok ten podyktowała młodej kobiecie zapewne gorycz i obrażona ciężko duma, która po ostatnich wypadkach widziała w wszelkiem zetknięciu się z dawnem otoczeniem tylko niewyczerpane źródło upokorzeń. Od zwyczaju tego nie odstąpiła dotąd Regina.

W samotności spędzała dnie prawic całe, a wyjątek stanowiły tylko krótkie chwile, które obowiązkowo wypadło jej spędzić w towarzystwie męża. I obecnie zastajemy ją samą. Wyczerpała wszelkie środki zajęcia i rozrywki — ale nie wystarczyły jej nawet na wypełnienie jednej godziny. A; n tony muzyki, wydobywane nicierpliwą dłonią z klawiszów fortepianu, ani barwy i woń kwiatów, porzuconych

niedbale na ziemię, ani najnowsze płody imaginacji i dowcipów francuskich nie zdołały rozerwać kobiety rzuconej na pastwę życia bez wrażeń, bez uczuć, bez namiętności... A takich godzin ileż czekało ją jeszcze?... Toż miały się z nich ułożyć całe lata, całe życie !...

Nie dziw tedy, że nieraz z czarnych oczu Reginy wybłyskał żywszy promień jakoby gniewu lub rozpaczy. Stanęła nagle na środku saloniku i rozglądnęła się do koła, jakby chciała znaleść jaki przedmiot, nietykany dotąd, któryby mógł ją rozerwać i odpędzić tak ciężkie myśli.

Między książkami na fortepianie leżała jedna, odbijająca swą skromną ciemną okładką. Regina chwyciła ją do rąk. Książka ta należała do biblioteczki jej pasierbicy, znanej nam już także z korespondencji z Harnaszem, Ludwiki. Reginę znudzili już poeci i powieściopisarze francuscy, a raczej znużyli, bo zamiast uspokojenia znajdywała w nich zawsze coś jątrzącego. Przed chwilą więc przyniosła sobie książkę z bibljoteczki Ludwiki, wybierając na oślep.

Nie znała prawie literatury polskiej, a zbiór Ludwiki składał się przeważnie z dzieł polskich. Regina z zajęciem roztworzyła czarną książeczkę. Był to jeden tom utworów Zygmunta Krasińskiego. Na samym początku znajdowała się "Nieboska komedja." Regina poczęła przerzucać kartki i czytać pojedyńcze ustępy. To co przeczytała zajęło ją mocno. Poczęła więc dalej przebiegać kartki, gdy nagle zatrzymała się dłużej nad jednym ustępem.

Snać przeczytane słowa sprawiły na nią głębokie wrażenie, bo opuściła książkę i zadumała się smutnie, a potem

znów zwróciła wzrok na karty, jakby po raz drugi czytała... Twarz jej przybrała wyraz chmurnej zadumy, w oku malowało się obok zamyślenia także dziwne rozdrażnienie...

Na owej kartce, które wierszami swemi uwięziła tak myśl Reginy, znajdowały się słowa: "Boże, czyś Ty sam uświęcił związek dwóch ciał, czyś Ty sam wyrzekł, że nic ich rozerwać nie zdoła, choć dusze się odepchną od siebie, pójdą każda w swoją stronę i ciała gdyby dwa trupy zostawią przy sobie?..."

Regina półgłosem odczytała raz jeszcze te słowa, zagięła kartkę i powstawszy poczęła się znowu przechadzać po pokoju, z chmura myśli na białem czole, z ponurym błyskiem pięknych, wyrazistych oczu. W zamyśleniu tem nie słyszała nawet, jak drzwi uboczne z lekka się rozwarły i ktoś wszedł do saloniku.

Był to sam Mrokowski. Postać jego wyglądała wytwornie, ale mimo to miała w sobie coś powszedniego i niesympatycznego. Był to mężczyzna dość słusznego wzrostu z kształtami zaokrąglonemi dobrą tuszą. Twarz jego pełna, rumiana, nie miała żadnego wybitniejszego wyrazu, a wąziutkie pasmo bakenbardów ujmowało ją w ramy dość nieharmonijne. Na głowie łysiejącej ułożone były w starannej fryzurze szpakowate włosy, a w całej postaci znać było ślady owego wieku, w którym to już zamiera energja i stanowczo wygasa temperament, a starość poczyna coraz dalsze robić zdobycze. Z jednych tylko oczu, niestosunkowo małych, ale żywych i przenikliwych, przebijał wyraz żywotności i siły.

Ubrany był bardzo wytwornie a w trzymaniu się i ruchach nadawał sobie ton dumny i pańskie maniery, które jednak widocznie były wyuczone, mozolnie przyswojone, i miały się tak do prawdziwie arystokratycznej wyniosłości, jak lśniący lakier do naturalnego połysku szlachetnego drzewa.

Wszedłszy do saloniku Mrokowski stanął i widząc, ze Regina w zadumaniu swem nie spostrzegła go wcale, objął piękną, imponującą jej postać spojrzeniem, które nietylko oczy jego małe ale cała twarz, cała postać prawie ożywiło i rozpromieniło. Rozkoszował się tą kobietą, tak cudnie piękną, tak ubóstwianą niegdyś przez wszystkich, która dziś stała się jego wyłączną własnością.

Zatopiony tak w rozkoszne oglądanie zapomniał znad Mrokowski, ze ręka jego dawnym zwyczajem była w kieszeni i bawiła się tam sztukami monety. Brzęk jej odezwał się naraz głośniej i zwrócił uwagę Reginy. Spojrzała na rnęża wzrokiem, w którym się prawie otwarcie wstręt malował.

Nigdy też nie mógł przyjść Mrokowski w niepomyślniejszą dla siebie porę. Z swą twarzą powszednią i trywialną, z tą tuszą dobrą, z oczyma słodko uśmiechnietemi i z ręką pobrzękującą w kieszeni — stanął on przed Reginą jakby żywe uosobienie jej ciężkiego, smutnego położenia, nad którem właśnie z goryczą myślała.

Mrokowski zbliżył się do żony i ująwszy jej nadobną rękę ucałował ją z afektem i uszanowaniem. Regina skinęła lekko głową i nie patrząc dalej na męża cofnęła się ku przeciwnej stronie, a ktoby dobrze uważał ją w tej

chwili, byłby widział, jak ucałowana przez męża dłoń otarła się kilka razy o koronkową chusteczkę.

— Zapewne przeszkadzam — odezwał się Mrokowski — ale przyniesiono mi list do pani... Chciałem go sam wręczyć i to zaraz, bo opatrzony jest w dewizkę: pilno.

Regina wyciągnęła dłoń po list i rozłamała pieczątkę. Był to list od jej ojca. Pisał do niej, że wybrawszy przed kilku dniami bardzo dużo pieniędzy od Mrokowskiego, zapotrzebował nagle dwakroć większej jeszcze sumy, tak wielkiej, że sam już czuje, iż może to trafi na opór Mrokowskiego. Prosi więc córkę, aby załączony list oddała sama mężowi i jeśli potrzeba słów kilka dodała. "Bądź sekundę grzeczną z nim, kochane dziecię — pisał hrabia Szklicki — bo dalibóg sumy tej gwałtownie potrzebuję."

Regina przeczytała list i szkarłat gniewu oblał twarz jej piękną. Papier zmiął się w drżących jej dłoniach. Usiadła z stłumionem westchnieniem, a w oczach jej błysnęła łza, której powstrzymać nie starczyło jej siły. Mrokowski podbiegł zaniepokojony.

— Dla Boga, co ci jest, Regino! — rzekł nachylając się ku niej — w twoich oczach widzę łzę... O, pani moja, nie wiesz jak mnie to smuci!

— Niepotrzebnie się pan rozczulasz — rzekła Regina ocierając szybko oczy i zmuszając się do uśmiechu — nie płakałam...

— Jestem najszczęśliwszym, jeśli się mylę. Z tym uśmiechem lepiej ci, pani. Oddałbym wszystko, aby go raz na zawsze uwięzić na twych ustach...

— Czy taki wesoły?... — zapytała Regina siląc się do spokojnego głosu.

— Chciałbym przynajmniej, pragnę tego, aby tchnął tylko wesołością i szczęściem...

— Dziękuję panu — rzekła z ironją Regina.

— Jeżeli dziś tego jeszcze nie widzę — mówił dalej czuły małżonek — to radbym być pewnym, że to nie moja wina; jeśli zaś ujrzę szczęście w oczach twoich, radbym pochlebiać sobie, że jest moja zasługa... To szczyt mej ambicji, pani...

Regina nic nie odpowiadała. Wzrok jej zwrócony był ku oknu i bujał po błękicie, który przeglądał przez szyby.

— Nie odpowiadasz mi, ale wierzysz, nieprawdaż?... — mówił dalej Mrokowski, który apatyczny stan Reginy wziął za pewne lekkie poddawanie się jego oświadczeniom. — Cieszę się niewymownie, że znajduję cię dziś w usposobieniu skłonnem do wysłuchania tego, co ci mara do powiedzenia!

Regina ruszyła się z miejsca na taki dowód naiwnego zaślepienia. Zwróciła swą twarz do męża i wzruszając ramionami zaśmiała się pogardliwie.

— I coż mi pan masz do powiedzenia ? — zapytała patrząc z pewnem politowaniem na mówiącego.

— Wiesz zapewne, moja najdroższa pani — ciągnął Mrokowski — że zawsze systematycznie postępowałem w życiu... Miałem zawsze program, według którego działałem. Kiedy dobiłem się już stanowiska, postawiłem sobie program szczęścia...

Regina uśmiechnęła się znowu wzgardliwie.

— Program ten rozpadał się na dwie części...

— Czy to ma być kurs z podwójnej buchhalterji, czy powieść w dwóch tomach?... — przerwała Regina szyderczo.

— Nazwać to możesz jak chcesz: byle tylko rachuba mnie nie omyliła, a powieść staią się prawdą. Otoż jak powiedziałem program szczęścia rozpadał się na dwie części... Pierwsza połowa miała na celu, zgadnij pani ?...

Regina zbyła pytanie niechętnem poruszeniem głowy. — Miała na celu uzyskanie ręki twej, Regino...

— Stało się, jak pan obliczyłeś, rachuba nie omyliła — wtrąciła z naciskiem Regina.

— Pierwsza część programu miała więc na celu moje szczęście...

— A druga?... — zapytała szorstko Regina, jakby chciała przerwać te expektoracje.

— Druga szczęście twoje...

— O, co za łaska! Mój panie... Dość będzie pamiętać o szczęściu własnem... Porzućmy drugą część programu...

— Szczęście moje natenczas będzie niedostatecznym...

— Bez mego?...

— Tak, pani!

— Więc żałuję pana, nie będziesz szczęśliwym..

Regina wstała i szybko przeszła się po pokoju. Mrokowski zmięszany i zasmucony patrzył na nią milcząc. Nagle Regina zatrzymała się i usiadłszy naprzeciw męża rzekła:

— Dumną jestem — te słowa powiedziała z szyderczym naciskiem — dumną jestem, ze owa pierwsza część programu

uszczęśliwiła pana swem spełnieniem. Żal rai że nie moge pomódz do spełnienia drugiej. Ale oddaję panu z serca słuszność, że nie twoja w tem wina...

— Czyjaż tedy? — zapytał Mrokowski zadowolony widocznie z tego wyznania.

— Moja tylko — odparła sucho Regina. — Racz pan w tem upatrywać pociechę — dodała. z uśmiechem łagodniejszym nieco — ie kiedy ja uszczęśliwiając pana nie mogę być sama szczęśliwi, pan korzystać możesz z odwrotnej zasady....

— Pani, to żart chyba boleśny... Jeżeliby te słowa miały być prawdą...

— Uspokój się pan — rzekła Regina, reflektując się i przezwyciężając — w całej komedji mego życia odegrałeś pan najlepsza rolę... Zachowanie pańskie względem mnie jest godne wdzięczności... Jestem wdzięczną...

I Regina podała mu swą rękę.

Mrokowski ujął ją i okrył gorącemi pocałunkami.

— Mówmy więc dalej — rzekł Mrokowski, gdy mu się biała rączka wyśliznęła z dłoni.

— Mówmy... — powtórzyła z apatyczną rezygnacją Regina.

— Nie pozwalasz mi mówić o twojem szczęściu, więc będę mówił o własnem. Na jedno to wyjdzie, bo pierwsze zamyka się w drugiem. Do szczęścia potrzeba przedewszystkiem zupełnej swobody. Obecne stosunki nasze rodzinne nie dają nam jej w pełnej mierze...

Regina spojrzała z goryczą na list ojca.

— Czy myślałaś pani kiedy o mojej córce ?... — zapytał Mrokowski.

— A, o mojej pasierbicy, o pannie Ludwice ? Coż myśleć mogłam, mój Boże...

— Ludwika w domu dłużej pozostać nie może. Pragnę, aby go jak najprędzej opuściła...

— I to pan mówisz jako ojciec? — zapytała z ostrym naciskiem Regina.

— Mówię jako mąż...

— Czyż mi zawadza panna Ludwika?... — rzekła tonem pogardliwym Regina.

— Ale zawadza nam i chcąc niechcąc pozbyć się jej musimy... Nie bierz tego za nieczułość, Regino. Ale gdy kto wybrał się w świat nowy zupełnie, o którym długo marzył, gdy świat ten otwiera mu wreszcie swoje podwoje, wówczas zostawić trzeba niejedno, co dawniej drogiem było.

— Panna Ludwika, której mam zaszczyt być macochą, mało mnie obchodzi, tyle zapewne, co ja ją.... Ta panienka nie wiele okazała mi sympatji, znamy się bardzo mało, choć pod jednym dachem mieszkamy...

— Otóż baron oświadczył mi wczoraj, że myśli starać się o jej rękę... Ja mu odpowiedziałem, że biorę początek za koniec i absolwuję go od prologów. Oddałem mu rękę Ludwiki.

— I cóż panna Ludwika na to? — spytała niedbale Regina.

— Nie wie jeszcze nic o tem i niedomyśla się zapewne niczego. Ale nie wiem, co by mieć mogła przeciw niemu. Młody jeszcze, rozumny, bardzo bogaty...

— A jak panna Ludwika nie zechce?...

— Nie rozumiem, dlaczegoby to nastąpić miało.

— Nie rozumiemy się istotnie na tym punkcie... — rzekła znacząco Regina.

— Jeśli nie zechce, to...

— To poczekamy, aż chęć przyjdzie — przerwała śmiejąc się szyderczo Regina — a tymczasem nim przyjdzie, wydamy ją przecież za barona. On sam będzie bardzo szczęśliwy, a potem zabierze się do uszczęśliwienia Ludwiki...

Mrokowski przygryzł wargi ale nic nie odpowiedział na tę aluzję. — Gdy Ludwika wyjdzie za mąż — ciągnął dalej, jakby nie zrozumiał znaczenia słów swej żony — wówczas wyjedziemy ztąd, z kraju. Zostawiam ci ułożenie programu podróży... Smak twój wytworny i imaginacja zrobi go pewnie jenialnym, a choćby miał być cudownym, wykonam go, byle tylko sprawić ci rozrywkę, przyjemność...

— Zkądże ten plan nagły ? — zapytała Regina.

— Mam do niego powody — zawołał szybko i jakby z tajną jakąś myślą Mrokowski, a następnie jakby się zreflektował, dodał spokojnie: — Mam nadzieję, że taka podróż wpłynie dobrze i na usposobienie Twoje.... Czasem do nowego życia tylko dlatego wstręt się czuje, że otaczają nas jeszcze stare dekoracje.... One to kłócą nasz spokój, przypomnieniem przykrych chwil jątrzą serce i z nowym stanem rzeczy pogodzić się nie dają. Zmienimy dekoracje...

— Do smutnej komedji... — przerwała Regina.

Mrokowski wstał nagle i milczał chwile. Twarz mu poczerwieniała, małe oczy błysnęły żywiej.

— Pani — zawołał głosem podniesionym — smutna to komedja, jeżeli już tak chcesz — ale przyznałaś sama, że w niej nie najgorszą odgrywam rolę! To co ci powiem teraz, Regino, może cię dotknąć boleśnie, ale wybacz mi: z rozżalenia to mówię. Zostawiono cię bez pomocy, opuszczono ohydnie. Człowiek, któregoś kochała, zdradził cię w ostatniej chwili nikczemnie, ojciec nie pytał się twego serca, ale swego budżetu, rozporządzając ręką twoją. Dziś nikt o tobie nie pamięta, ojciec przypomina cię sobie, gdy potrzebuje pieniędzy, matka nie troszczy się o ciebie — nikt, nikt ci nie pozostał, tylko ja z moja namiętną, bezgraniczną miłością, dla której wszystko a wszystko poświęcić jestem gotów... Jeżeli ci więc nie zdoła skłonić ku mnie moja miłość — to nie radź się serca ale radź się dumy własnej Regino, a poradzi ci ona pogardzać tym światem, który ciebie nie był godzien, a pogodzić się z tym, który cię otacza uwielbieniem!...

Słowa te wypowiedział Mrokowski z zapałem, z siłą namiętności prawie, a trywialna jego postać wyszlachetniała pod wpływem uniesienia. Pierwszy raz słowa jego sprawiły na Reginie głębokie wrażenie.

Uznała, że słowa te zawierają prawdę, uznała, że jest haniebnie opuszczoną, zapomnianą... Obok niej leżał list ojca, który stanowił tak smutną ilustrację słów męża...

Stanęła jej przed oczyma krzywda okropna, którą wyrządził jej nie sam los, ale osoby, które najbardziej kochała — i boleść ścisnęła jej serce...

Wytrwałość Reginy została przełamaną, dumna kobieta uległa wzruszeniu i żalowi... Łzy puściły się jej obficie z oczu, pierś zaszła łkaniem...

Rzuciła się ku Mrokowskiemu i chwytając jego dłonie, zawołała:

— O tak! masz słuszność Nikodemie! Powinnam cię czcić — i kochać.. choćby przez zemstę tylko...

Mrokowski przyciągnął ją do piersi i tulił ją w swych ramionach, a Regina płacząc objęła ramieniem swem jego szyję...

Gdy się Regina nieco uspokoiła, złożył ją Mrokowski zlekka na fotel i siadając obok niej rzekł z radośnym uśmiechem:

— Program szczęścia zaczyna się spełniać i w części drugiej!...

Regina uśmiechnęła się boleśnie i szepnęła:

— Raz jeszcze przepraszam cię... Będę inną, przyrzekam i... dotrzymam... Ale teraz, jestem znużoną, proszę cię, zostaw mnie samą...

Mrokowski wyszedł do swego gabinetu, a twarz jego rozpromieniła się szczęściem. Usiadł, zatarł ręce i słodko zamarzył. Przed nim na stole leżał list w ciemnej kopercie. Obudziwszy się z swych marzeń, Mrokowski wziął go i rozpieczętował. Pisany był na szarym papierze, dukt pisma był niepewny i widocznie umyślnie zmieniony...

Oko, które pływało jeszcze w barwach tęczowych, niemile dotkniętem było widokiem tego ponurego, szaro-sinego papieru.

Go mu miał oznajmiać ten papier niegładki, nie wonny, z jaka wieścią szczerzyły się do niego te szpiczaste, zębate litery ?...

List był następującej osnowy:

"Jaśnie Wielmożny panie Polikratesie!

Stanąłeś na szczycie Twego szczęścia, ale nie masz zapewne odwagi spojrzeć na dół, tam, zkąd cię doń droga wiodła.... Ujrzałbyś tam cały szereg stopni, po których się wspinałeś, a każdy prawie stopień przypominałby chytrość i zdradę...

Gdybyś spojrzał, możebyś ujrzał małą chmurkę, jak tam z dołu wznosi się i wznosi rosnąc, aż sięgnie wreszcie wyżej niż ty, i zawisłszy ci nad głową piorunem strzeli...

Ale ty nic nie widzisz. Nawet rozum twój usnął — a sumienie się jeszcze nie obudziło. Układasz sobie może program szczęścia... Szczęście nie potrzebuje programu, niesie ono z sobą wszystko, co doń należy. Ale ułóż ty, Jaśnie Wielmożny panie, program na niedolę i schowaj dobrze do biórka. Kto wie czy nie zda ci się wkrótce...

Chcesz iluminować dom twój na przywitanie szczęścia — zostaw choć jedną lampę na czarne godziny...

Gdy ci los rzuci rękawicę — będzieszże miał siłę podnieść ją i stanąć do walki ?... Nie! bo z losem ten tylko walczyć umie i zdoła, komu on jest napastnikiem i wrogiem, ale nie ten, komu jest oprawcą, działającym z wyroku sprawiedliwości!...

Rzucisz zapewne z uśmiechem ten list szalony... Ale proś Boga, byś nigdy nie ujrzał tego, który go pisał, bo jeśli on stanie kiedy przed tobą, to stanie w czarną godzinę twego życia, pojawi się w parze z niedolą, strapieniem, rozpaczą... To jego starzy, dobrzy i najwierniejsi przyjaciele... Harnasz."

Mrokowski przeczytał list raz i drugi, pochmurniał i zamyślił się. Potem podarł papier i rzucił go na środek pokoju. Ale wraz z wstrętnym papierem nie mógł odrzucić myśli, które mu on nasunął.

Kto śmiał mu przerywać tak zagadkowym a przykrym sposobem marzenia o szczęściu i z widoczną znajomością stosunków jego czynić mu tak ciężkie wyrzuty?...

— Któż inny — odpowiadał sam sobie Mrokowski — jeśli nie on, głupiec niepoprawny! Miałżeby wypłynąć znowu... Choćby! i cóż ztąd ?...

I chodząc po pokoju zdeptał kawałki listu, porzucone na ziemię... Zadzwonił.

— Zawołać mi tu sekretarza! — zawołał. Lokaj skłonił się i zarazem zaanonsował:

— Właśnie w tej chwili przybył pan hrabia Zaborski...

— Albert! — zawołał Mrokowski i zadrżał cały. — Powiedzieć, że mnie nie ma, że nie ma nikogo, żeśmy wyjechali ! Rozumiesz! Nie przyjmujemy!...

Gdy lokaj wyszedł, Mrokowski rzucił się w rozdraźnieniu na krzesło.

— Trzeba wyjeżdżać, uciekać... Wyjeżdżamy zaraz, za dni kilka, pojutrze, jutro...

I jeszcze raz silnie zadzwonił.

V

MĄŻ I KOCHANEK.

Kiedy Mrokowski usłyszawszy imię hrabiego Alberta Zaborskiego zadrżał od trwogi i lokajowi dał gorączkowe prawie polecenie, aby mu oznajmił, że nie ma nikogo w domu — gość ten wstrętny i niepożądany nie czekał tymczasem wcale na odpowiedź, ale przeszedł bez namysłu pokoje i stanął właśnie w progu gabinetu, kiedy lokaj wracał z podyktowaną odpowiedzią.

Mrokowski ujrzawszy go nagle przed sobą, zbladł i porwał się z krzesła. Wypatrzył się martwym prawie wzrokiem na gościa, a na twarz jego wystąpił wyraz jakiegoś pomieszania czy przerażenia...

Mina Mrokowskiego nie uszła oczom hrabiego Alberta. Jednem bystrem spojrzeniem objął on całą postać swego gospodarza i po twarzy jego przebiegł wyraz tryumfu a oczy błysnęły namiętnie.

Wchodząc do pokoju skłonił się hrabia jednak bardzo grzecznie i uśmiech jego przybrał wyraz uprzejmości... Podał rękę Mrokowskiemu i uścisnął dłoń jego na pozór kordjalnie.

Mrokowski odetchnął — i z swojej strony okrył się maską grzeczności. Spojrzał jednak z pewnem zdziwieniem na Alberta, jakby się nie był spodziewał tak uprzejmego spotkania. Hrabia Albert, którego dotąd nie znaliśmy osobiście, był to mężczyzna nie mający jeszcze lat trzydziestu. Gała postać jego przedstawiała typ doskonałej prawie, imponującej urody męzkiej. Słusznego był wzrostu i okazałej ale kształtnej bardzo postawy, w której obok męzkiej siły przebijał! wdzięk młodzieńczy, podniesiony swobodną, naturalną elegancją.

Twarz Albeda była blada ale mimo to zdrowej i czerstwej cery, a nie ujmując nic męzkiemu wyrazowi dodawała mu przeciwnie coś interesującego. Ciemne, duże oczy promieniły pełnem światłem życia a miały zawsze wyraz wymowny i myślący, czoło śmiało i silnie sklepione uderzało cechą energji i odwagi — nos miał piękny, o tyle duży, o ile to być tylko mogło bez naruszenia harmonji całej twarzy, usta szlachetnie wcięte, ocienione bujnym wąsem koloru ciemno-blond i takąż brodę, nie strzyżona i nie przycinaną ale naturalnym zarostem zdobiąca policzki.

Nietylko w całej twarzy, ale w całej postaci Alberta, we wszystkich ruchach, w układzie i pozach, wybijała się w wielce ujmujący sposób inteligencja obok energji, wytworna elegancja obok siły męzkiej, mars obok najlepszego tonu grzeczności, duma arystokratyczna obok najzupełniejszej swobody i naturalności.

Ubrany był z ową wybredną ale niemniej przeto pełną prostoty elegancją, która pozostanie na zawsze tajemnica dobrego smaku, a której głównym warunkiem iest zachowanie zasady, aby strój przy wszelkiej swej wytworności nie odbijał, nie krzyczał i oczom się nic narzucał, ale spływał się z całą postacią osoby w pewną harmonijną całość, którzy dokładnie scharakteryzować prawie niepodobna.

Jak już powiedzieliśmy, hrabia Albert powitał sio bardzo grzecznie z gospodarzem i ścisnął poufale dłoń, podaną mu bardziej machinalnie niż z prawdziwej, szczerej ochoty. Podczas togo powitania Albert wymowny swój wzrok utkwił bystro i przenikliwie w Mrokowskicgo, ktory jakby nie zdołając znieść go śmiało i spokojnie, spuścił oczy na dół, korzystając z pochylenia głowy przy ukłonie.

Albert zatrzymał dłoń Mrokowskiego dłużej w swej ręce, a gdy tenże podniósł znowu twarz i spojrzał na swego gościa, spotkał się z spojrzeniem tem samem, co przedtem, silnem, badawczem, przeszywającem... Pod wpływem magicznym tego spojrzenia, Mrokowski, choć nie zgrzeszył brakiem tego, co się w zwykłem towarzyskiem życiu nazywa śmiałością lub swoboda, zmięszał się widocznie, pobladł i wzrok napowrót ku ziemi spuścił...

Hrabia Albert uważał to dobrze i przeciągnął tę niemą scenę dłużej, jakby się nią rozkoszował... Na twarzy jego zabłysnął wyraz tryumfu a usta złożyły się do uśmiechu,

w którem pewna pogarda i szyderstwo spłynęły jednym bardzo wybitnym wyrazem...

Puścił rękę Mrokowskiego, skręcił się nagle, odrzucił niedbale kapelusz i szpicrut, i nie czekając zawezwania gospodarza usiadł z wszelką swobodą na poblizkim fotelu.

Nastąpiła chwila milczenia. Hrabia Albert rozparł się wygodnie i rozpinając guziki od rękawiczek, mruknął z cicha jakąś aryjkę... Mrokowski tymczasem patrzył się nań z miną zdumioną i widocznie przerażoną zarazem. Korzystając z tego, że Albert nań nie patrzył, utkwił w nim swe małe oczy, jakby silił się wyczytać coś w fizjonomji niespodziewanego i niepożądanego gościa.

Albert obrócił się nagle ku Mrokowskiemu i objął go znowu swem bystrem spojrzeniem.

— Nie widzieliśmy się dawno, panie Nikodemie ! — rzekł tonem najswobodniejszym w świecie.

Mrokowski zdawał się być jeszcze bardziej zdumionym tą swobodą i spokojem, z jakim rozpoczynał Albert konwersację.

— Istotnie nie widzieliśmy się dość długo — odparł siląc się do tego samego tonu, co jednak nie gładko mu się udało.

— I, mówiąc szczerze — ciągnął hrabia Albert — nie spodziewaliśmy się widzieć...

— Nie mogę się nie przyznać do tego — rzekł Mrokowski, który chłonął powoli z pierwotnego pomięszania.

— Podoba mi się ta otwartość — rzekł Albert z uśmiechem. — Mówiłem to o panu, choć użyłem liczby mnogiej...

Ja z mojej strony pragnąłem jak najprędzej widzieć się z tobą — choćby dla tego...

Mrokowski przerwał słowa Alberta ukłonem, który mógł by był uchodzić za wyraz ironji, gdyby nie resztki zakłopotania, które mu odbierały potrzebną swobodę..,

— Choćby dla tego — ciągnął dalej hrabia — aby robić Studjum człowieka, który znajduje się w stanie największego zdumienia...

— Korzystając z słusznego prawa, które ma do tego, panie -hrabio — odciął się Mrokowski, łagodząc słowa bardzo grzecznym ukłonem.

— A który pozna, że się mylił, przypisując sobie to prawo — dorzucił Albert i znowu dziwnie się uśmiechnął.

Mrokowski milczał, ale oczy jego z badawczym naciskiem spoczęły na twarzy gościa.

— Przez czas naszego niewidzenia się wiele rzeczy się zmieniło... W pańskiem życiu zaszła ważna i jak tuszę bardzo szczęśliwa zmiana — odezwał się znowu Albert z dwuznacznym bardzo uśmiechem.

Mrokowski zbył słowa te milczącym ukłonem.

— Ożeniłeś się pan... Pojąłeś osobę, której ci świat cały może pozazdrościć, która z a pewne kochasz, i która zapewne ciebie kocha... Winszuję...

Słówko zapewne i samo powinszowanie wygłoszono zostało z naciskiem szyderczym i piekącym.

Tak przynajmniej zdało się Mrokowskiemu. Poruszył się niespokojnie na krześle i spojrzał bystro na Alberta — ale twarz jego zastał spokojną, nawet łagodną.. Tylko oczy Alberta ożywione były gorętszym blaskiem a na ustach drżał jeszcze niknący uśmiech ironji...

— I winszujesz, hrabio, zapewne szczerze... — odparł Mrokowski, odwzajemniając się równym naciskiem Albertowi.

— Najszczerzej, z serca całego! — zawołał hrabia i powstawszy szybko z fotelu, podał znowu dłoń Mrokowskiemu. — Zasłużyłeś sobie na taka żonę, kochany panie Nikodemie, a wierzaj mi, że i ona ciebie godna...

Znowu ten sam nacisk ironiczny, szyderczy przebijał się w glosie Alberta. Było w nim nawet coś więcej niż sama ironja, była gorycz wielka.

Obcesowy uścisk hrabiego zmieszał jednak i zdziwił tak dalece Mrokowskiego, że uszedł mu ten wyraz jego tonu. Odwzajemnił uścisk z ta skwapliwością, która dlatego tylko spieszy się z przyjęciem grzeczności, aby się jej coprędzej pozbyć.

Zamilkli znowu Obadwaj, a podobni byli do dwóch przeciwników, co mając rozpocząć walkę krytym sztychem, badają się nawzajem i maskują broń i zamierzone ciosy... Widać jednak było od razu, że w walce tej podstępnej, Albert stał na silnem, z góry obmyślanem stanowisku, podczas gdy Mrokowski usiłował zorjentować się dopiero...

— Uważam, panie Nikodemie — przerwał pierwszy milczenie hrabia — że jesteś ciągle jeszcze zdziwiony i prawie zakłopotany, choć jak powiedziałem, nie masz do tego żadnej słusznej przyczyny...

— Darujesz hrabio — odpowiedział Mrokowski — ale sam pojmiesz...

— Że nasza wzajemna pozycja do siebie jest najfałszywszą w świecie i że cięży na nas obu, a przynajmniej na panu.... Dlatego też właśnie spieszyłem się do ciebie, aby uchylić to nieporozumienie... Gzy możemy mówić otwarcie...

Mrokowski skinął głową niechętnie.

— Poruszyć muszę kwestji drażliwej — zaczął hrabia — ale właśnie przez to poruszenie przestanie ona być drażliwą... Pozwól pan tedy, że wspomnę o pańskiej żonie albo mówiąc lepiej, o pannie Reginie, bo chodzi tu o dzieje przedślubne...

Mrokowski poruszył się niespokojnie na krześle.

— Otóż przyznam się otwarcie do tego, co panu i tak jest bardzo dobrze wiadomem — ciągnął hrabia Albert — a odkryję zarazem to, o czem nie wiesz może... Wiesz pan dobrze, że kiedy żona pańska była jeszcze hrabianką Szklicką, ubiegałem się o jej względy i rękę...

— Wiem... — mruknął z cicha Mrokowski.

— Pan wiesz także, że nie posiadałem wówczas najmniejszego majątku — tu Albert badawczo spojrzał na swego gospodarza — i że myśląc o ożenieniu się, musiałem szukać jak to mówią bogatej partji....

Mrokowski skinął tylko głową na znak, że słucha. — Wiesz także, że hrabstwo Sakliocy byli w najfatalniejszem położeniu, i sami szukali pomocy i oparcia... Wśród takich stosunków, nieprawdaż, że nie można było nawet myśleć o pannie Reginie?...

To spokojne i. rozważne zapatrywanie się hrabiego uspokoiło i rozpogodziło nawet Mrokowskiego. Milczał wprawdzie jeszcze, ale oczy jego swobodniej już mierzyły hrabiego Alberta.

— Jednakże muszę ci się przyznać — ciągnął dalej Albert — że mimo to wszystko, gdyby pewien wypadek nie był się opóźnił, byłbym się ożeni!...

— Jaki wypadek? — zapytał nagle i niespokojnie Mrokowski.

— Wiesz przecież o tem najlepiej. Gdyby moja ciotka, pani Lilowska, była mnie o kilka dni tylko rychlej uwiadomiła o swym zapisie i o pieniądzach, które leżały u pana...

Mrokowski na słowa te począł się ruszać niecierpliwie na krześle i mięszał się tem mocniej, im bystrzej i przenikliwiej patrzył na niego w tej chwili hrabia Albert.

— Dla tego też — mówił tenże dalej — byłem zły bardzo, żeś mnie tym sposobem uprzedził, panie Nikodemie...

— Czy, hrabio, myślisz może...

— Nic nie myślę prócz tego, co tu mówie. Stałem się ofiarą grymasu mej ciotki... Dla mego szczęśliwego rywala nic mam innego uczucia, jak tylko wdzięczności za to, że mając sobie powierzoną egzekucją zapisu pani Litowskiej, tak uczciwie i szybko ją wykonał...

W słowach Alberta lezał tym razem ten sam nacisk szyderstwa i goryczy, który przedtem tak niepokoił Mrokowskiego. Porwał się nagle z krzesła. Albert z uśmiechem zadowolenia spostrzegł, ze pobladł z pomięszania.

— Ale do czegóż dążą wszystkie te drażliwe przypomnienia?... — zapytał nieśmiało Mrokowski.

— Tylko do usunięcia mojej fałszywej pozycji wobec ciebie, kochany panie, tylko do tego... — upewniał Albert. — Ale otóż powiedziałem ci wszystko, o czem już sam wiedziałeś, powiem ci teraz coś, o czem nie wiesz...

— Słucham ! — rzeki Mrokowski z rezygnacją.

— Dowiedz się teraz, panie Nikodemie — począł Albert — że już przebolałem całe moje niepowodzenie i że nawet bardzo łatwo mi to przyszło...

— Cieszę się z tego prawdziwie...

— Wierze ci najmocniej. Dowiesz się także, że przedtem pannę Reginę bardzo mało kochałem... a teraz...

— A teraz, teraz! — podchwyci? szybko i jakby w zapomnieniu się Mrokowski, chcąc przyspieszyć koniec zdania, które Albert jakby umyślnie zwolna cedził przez usta.

— Wcale nie kocham... — zakończył chłodno hrabia Albert.

Mrokowski zapomniał się i wyszedł z równowagi. Wyrzuciło go z niej uradowanie, którego nie umiał zamaskować. Przystąpił do Alberta i chwytając go za obie ręce, zapytał:

— I pan to szczerze mówisz!

— Najszczerzej w świecie. Zawsze było moją zasadą: między szczerymi ludźmi, szczera prawda...

Po ustach jednak przebiegł uśmiech tej samej zjadliwej ironji.

Nie uważał go Mrokowski tym razem. Ostateczne zwierzenie Alberta odjęło mu zwykłą ostrożność. Przeszedł się po pokoju i zacierając ręce, szepnął sam do siebie głosem niedosłyszalnym:

— Wybornie! Nie wie o niczem! Zamiast przejmywać mnie trwogą, może mi być pomocnym!

Hrabia patrzył na chodzącego, a korzystając z tego, że nie jest obserwowany, zmienił całą swą fizjognomję, jakby na chwilę odrzucił maskę. Z oczu jego strzelił płomień namiętny i palił wyrazem najgłębszej nienawiści Mrokowskiego. Na ustach wił sio uśmiech zjadliwy, okrutny, pełen szyderstwa i pogardy...

— Ale na tem rzecz nie skończona — odezwał się nagle zmieniając znowu maskę. — Mówimy otwarcie, więc pozwolę sobie pójść jeszcze dalej.

Mrokowski przystanął i zwrócił się do hrabiego.

— W każdym stosunku romansowym — zaczął mówić dalej hrabia Albert — trzeba brać na uwagę dwie strony... Jedna już się wyspowiadała... Pozwól, że dotknę drugiej...

— Mojej żony, Reginy? — zapytał Mrokowski z zajęciem.

— Tak jest — odpowiedział hrabia Albert, dobywając i zapalając sygaro.

— Słucham tedy... Ale pozwól sobie powiedzieć, partie hrabio, że mi nic nie powiesz nowego pod tym względem... Wiem, Regina cię kochała, ale...

— Ale nie kocha już teraz — dorzucił z dziwnym uśmiechem hrabia Albert. — Jakieby być mogło inaczej! Przecież oddala rękę panu!

Słowa hrabiego zrobiły na Mrokowskim wrażenie szyderstwa...

— Przyrzekłeś mi pan, że będziemy mówie szczerze — ciągnął dalej Albert — niedotrzymujesz słowa. Dam ci za to z mojej strony dobry przykład, choćbym zasłużyć miał na zarzut niedyskrecji.

— Ach, po tem wszystkiem, cośmy tu już mówili... — westchnął Mrokowski.

— Byłby to zarzut po nie w czasie. Masz pan słuszność... Otóż pozwól sobie pan powiedzieć, że o ile słyszałem, Regina nie może sio dotąd pogodzić jeszcze z następstwami kroku, który tak nagle zrobić była zmuszoną... — Nikt nie zmuszał jej do togo — przerwał dotknięty Mrokowski — uczyniła to z własnej woli, wyprzedzając nawet swego ojca...

— Bardzo dobrze... Nie sprzeczajmy się o nazwę. Ale ja przecież słyszałam, że stosunek między wami jest jeszcze dziwny, napięty...

— Do podobnych spostrzeżeń nie przyznaję nikomu upoważnienia...

— Owszem — rzeki Albert chłodno — mnie je pan przyznać musisz. Obawiam się, że może jeszcze ja czyli raczej wspomnienie mojej osoby przeszkadza zupełnemu waszemu szczęściu. Gdyby tale było, gdyby to mój cień stawał między nią a tobą, kochany panie... — mówił dalej zwolna z przestankami Albert.

— Gdyby tak było?... — zapytał szorstko zniecierpliwiony Mrokowski.

— To zrobiłbym panu uwagę, że cień bywa zbyt często straszniejszym a w każdym razie bardziej fantastycznym, niż przedmiot, który go rzuca... — rzeki sentencjonalnie hrabia Albert.

— Nie rozumiem tej zagadki. Co chciałeś przez to powiedzieć, panie hrabio ?

— Że w takim razie należy zamiast cienia postawić osobę, a wówczas fantastyczny urok wspomnienia, jeżeli jest jaki, rozwieje się natychmiast...

— A rozumiem — rzekł nagle Mrokowski. — A gdyby owo osoba pochlebiała tylko swemu cieniowi...

I przyszła teraz kolej na Mrokowskiego zaśmiać się ironicznie.

Hrabia spojrzał nań przenikliwie.

— Gdyby tak było — odpowiedział — nie rozumiałbym, dla czego dotychczas nie przeszliśmy do pokojów pani Reginy — Jakto, pan mniemasz ?...

— Ze dobrzeby było i że proszę pana o to, abyś niejako dla ostatecznego uznania tego, co jest dzisiaj fait accompli, pozwolił złożyć moje uszanowanie pani Reginie...

— A jeżeli pana nie przyjmie?... — zapytał szorstko Mrokowski.

— To nie będziesz pan miał z czego się cieszyć...

— Dla czego?...

— Bo nic tylko już sam cień ale i osoba, do której on należy, nie okażą się w takim razie obojętnemi...

Mrokowski zamyśli! się chmurnie. Rozmowa z Albertem była torturą dla niego. Podejrzywał, a nie mógł przeniknąć, chciał badać a sam się zdradzał.

— Zapominasz jednak, panie hrabio — rzekł po chwili — że można przestać być dla kogoś obojętnym z przyczyn...

— Domyślam się — przerwał hrabia — ale mimo to wszystko, wierz mi pan, obojętność dla pana lepszą... Ale mówmy jasno i bez zagadek. Dla własnego uspokojenia pragnę widzieć się z panią Reginą. Jeżeli mój dawny stosunek choćby słabą reminiscencją miał macic dzisiejszy wasz spokój, i przeszkadzać Reginie w pogodzeniu się z nowym stanem rzeczy — chcę wystąpić otwarcie i usunąć przyczynę złego. Chcę tym sposobem zrobić przysługę tobie, Reginie — i dać satysfakcję samemu sobie... Zapowiadani panu tedy z góry, że ponieważ mam wkrótce wyjechać na zawsze maże, pragnę ujrzeć się z panią Regina i że niebawem służyć wam będę...

Mrokowski skłonił się tylko sposobem niezdecydowanym.

Nie wiedział co ma, myśleć o tej dziwnej wizycie. Nic mógł ochłonąć z zdumienia, iż hrabia Albert, którego pojawienie samo taką go już przejęło trwogą, występuje z pokojową interwencją, że ten, przed którym drżał jako przed burzycielem jego szczęścia i spokoju, ofiaruje się sam z pomocą...

Jakkolwiek był pomięszany i nie mógł zdecydować sin na otwarto przyjęcie oświadczeń Alberta, przecież uśmiechała mu się myśl, że jeśli istotnie Albert mówi prawdo i przedstawi się w takiem świetle Reginie, jak się

jemu przedstawił, okoliczność ta przyczyni się do tego, ie Regina nietylko pogodzi się z obecnym stanem rzeczy ale nawet przy wiąże się do niego.

Kiedy tak namyślał się, coby jeszcze powiedzieć hrabiemu — wszedł do gabinetu sekretarz jego. Mrokowski chciał go natychmiast odprawić, ale w twarzy jego wyczytał, że miał coś ważnego do powiedzenia.

— Przepraszam cię, hrabio — rzekł — i podszedł do sekretarza.

Hrabia Albert wciągnął tymczasem rękawiczki i zbierał się do odejścia.

— . Co mi pan powiesz? — zapytał Mrokowski sekretarza.

Sekretarz przechylił się bliżej do Mrokowskiego i począł coś szeptem opowiadać, Mrokowski słuchał i bladł widocznie. Wiadomości nie musiały być dobre. Na twarzy Mrokowskiego pokazały się ślady nieprzyjemnej irytacji a nawet gniewu.

— Ha dobrze, kiedy zaczyna znowu, niech będzie! Zobaczymy ! — zawołał z zjadliwym naciskiem. — Czekaj pan chwilę, wyjedziemy razem po informacja.

Hrabia Albert wziął tymczasem kapelusz i podał Mrokowskiemu rękę na pożegnanie.

— Adieu, panie Nikodemie, nie mamy obaj czasu... Mrokowski chciał coś powiedzieć, ale twarz hrabiego była

tak obojętnie grzeczną, tak niepodobna na niej było znaleźć bodaj jakiej resztki wrażenia z całej rozmowy — że trudno mu było uczynić co innego, jak tylko uścisnąć podana dłoń i pożegnać się z zwykłą grzecznością.

Albert wyszedłszy z pokoju zacisnął kapelusz na a widok jego w jednej chwili się zmienił. Twarz jego piękna wykrzywiła się wyrazem gniewu i nienawiści oczy rozpłonęły żarem, a usta drżały jakby od wzburzenia

— Grać nędzną komedję z tym głupcem! — mruknął, sam do siebie — i po co? Na to, aby zbliżyć się do niej, a zbliżyć się do niej na to, aby okazać jej całą wzgardę, albo stokroć boleśniejszą obojętność?... Czy warto?.. Dumy to dotknie, ale serca! A, hah!

I w irytacji swej stuknął z całej siły laseczka o podłogę...

— Mrokowski nikczemnik, podle mnie podszedł... Ależ i ona — godna małżonka swego! — mruczał dalej do siebie. — Ale nie, nie mogę oszczędzić jej lej jedynej zemsty, jaką będzie prosty mój widok... Zobaczymy....

kręcąc w dłoniach rękawiczkę, zamierzał zejść ze schodów.

W tej chwili od drzwi, które wiodły do saloniku znanego już naszym czytelnikom, odezwał się dźwięk fortepianu...

Hrabia Albert stanął jak zaklęły... Zdawało się, że odgłos tej muzyki przykuł go do ziemi... Stał i słuchał ulatujących tonów...

Melodja ta silna, gwałtowna i namiętna, a porywająca czarem dziwnej jakiejś wzniosłości, znaną mu była dobrze...

Był to ulubiony utwór Reginy... Grała go bardzo często, będąc panną jeszcze, przy Albercie, który zazwyczaj stał zasłuchany i po nad skronie grającej pochylony chwytał te tony, chwytając w nich zarazem duszę całą swej kochanki...

— To ona! — i zawołał Albert i. zadrżał od wzruszenia, Mimowolnie posunął się bliżej ku drzwiom. Tony fortepianu uderzyły go pełniejszym, silniejszym dźwiękiem. Regina odgrywała właśnie najsilniejszą część kompozycji i zbliżała się do finalnego efektu...

Hrabia Albert słuchał chwilę, chciał odejść ale nie mógł. Pasował się z sobą gwałtownie. Nagle jakby porwany zuchwała, namiętną myślą, chwycił silnie za klamkę i wpadł do salonu...

Zastał Reginę przy fortepianie. Na odgłos gwałtownie szarpniętych drzwi przestała grać i spojrzała po za siebie... Okrzyk przestrachu wydobył się jej z piersi, ujrzała przed sobą Alberta...

Nastąpiła chwila milczenia...

Regina wpatrzyła się osłupiałym wzrokiem w Alberta,... Twarz jej okryła się bladością marmurową, i z ustami z lekka rozwartemi, z ramieniem wyciągniętem naprzód, staią niania i nieruchoma...

Wyglądała jak cudowny posąg, w którym artysta uwięził ruch przestrachu, gniew obrazy, wyraz zdumienia zarazem...

Albert przeciwnie usiłował zapanować nad własnem wzburzeniem. Próbował uzbroić twarz swą w zimny, szyderczy uśmiech, ale usta odmówiły mu posługi i drząc wykrzywiły się tylko wyrazem bólu i goryczy....

Nagle Regina odzyskała przytomność. Bladość przeszła w szkarłat rumieńców, ręka, która wyciągnięta była przedtem jakby na zażegnanie upiora, wskazała giestem rozkazującym na drzwi...

Za ręką poszło i obrażone, gniewne oko....

Hrabia Albert giest ten zrozumiał, ale zamiast opuścić salonik, rozglądnął się tylko dokoła, jakby chciał się przekonać, czy cała ta scena nie ma niepowołanych świadków.

Potem przystąpił szybko do drzwi i zamknął je na klucz...

VI

KOCHANKOWIE.

Zamknąwszy drzwi na klucz, Albert stanął na środku saloniku i przybrawszy wyraz twarzy zimny i zdecydowany próbował się znowu uśmiechnąć z szyderstwem... Chociaż była to maska, gwałtownie niejako na twarz wciśniona, udała mu się tym razem lepiej, niż przed chwilą. Wzrok tylko jego, utkwiony w Reginę, pałał gorączkowo prawie i zdradzał wewnętrzne wzburzenie...

Gniew i oburzenie, które zawładnęły były z początku Reginą, ustąpiły na widok ten znowu przed uczuciem pewnej trwogi. Ramię wyciągnięte naprzód rozkazująco opadło jakby bezwładnie, a miejsce żywszego rumieńca bladość znowu zajęła na twarzy...

Wzrok Reginy jakby nie mógł znieść spojrzeń przeszywających Alberta, przebiegł z przerażeniem cały salonik a potem spuścił się na dół, ku ziemi...

Albert trwał w swej pozycji i nie spuszczał wzroku z Reginy, jakby chciał pastwić się widokiem jej leku i pomięszania...

Tak trwało chwil kilka...

W tym czasie Regina odzyskała znowu pewną równowagę i przytomność. Wyprostowała się w całej swej imponującej postaci, wzniosła białe swe czoło i piękne oczy do góry — a potem zwróciła je z wyrazem wymuszonego pokoju i dumy na Alberta.

Oczy ich spotkały się, a spotkały się wejrzeniem tak silnem i wymownem, że Albert i Regina zadrżeli z lekka równocześnie... Tak patrzyli przez chwilę na siebie w milczeniu dziwnie posępnem, uroczystem...

Nie można było rozeznać, kto z obojga boi się pierwszego słowa, kto czeka sądu a kto ma oskarżać... Oczy Alberta i Reginy zwróciły się ku sobie z równym wyrazem ciężkiego wyrzutu, twarze ich wyrażały jedno i to samo: tłumiona boleść, głębokie wzruszenie i poczucie słusznego rozżalenia...

Dawna para kochanków nie spodziewała się znaleść w takiej sytuacji.

Albert, jak tego domyślać się nam wolno z kilku urwanych słów, które przed swojem wtargnięciem do pokoju Reginy, szepnął sam do siebie, spodziewał się ujrzeć przed sobą kobietę, złamaną poczuciem własnej winy, upadającą pod brzemieniem swego wiarołomstwa, kobietę, dla której sam widok jego będzie dotkliwą karą, a okazanie pogardy i obojętności zemstą okrutną.

Regina z swojej strony nie mogła nawet nigdy przypuszczać, aby Albert, który nikczemnie ją opuścił z przyczyn majątkowych, który nie tylko zdradził ohydnie jej miłość pierwszą i ostatnia, ale nadto i dumę jej wygórowaną śmiertelnie obraził, śmiał kiedykolwiek stanąć przed nią bez ściągnięcia na siebie jeszcze jednego zarzutu, który miał być ciosem ostatnim dla niego w jej opinji, zarzutu bezczelności...

Oboje się zawiedli...

Każda z obu stron ujrzała przed sobą zamiast wstydu oburzenie, zamiast skruszonego poczucia winy dumę i gorycz, zamiast trwogi przed ciężkiemi wyrzutami wymowny wyraz samego wyrzutu...

Na widok Reginy, tak pewnej siebie, tak dumnej i oburzonej, Albert zdziwił się ogromnie... Nie mógł sobie wytłumaczyć z początku tej zagadki i dopiero po chwili szepnął sam do siebie z pogardą:

— Co za bezwstydna komedja...

Przez piękną twarz Reginy przebiegł równocześnie wyraz wstrętu i oburzenia, i gdyby kto umiał był czytać z drgnień ust jej pobladłych, byłby wyczytał słowo:

— Bezczelny!...

Chwilkę małą trwała jeszcze ta scena niema, aż wreście Albert skłonił się z przesadną grzecznością, w której przebijała się piekąca ironja, i z uśmiechem zapytał:

— Czy pani Mrokowska przyjmuje?...

Nacisk szyderczy słów tych wywołał pąs gniewu i oburzenia na bladą twarz Reginy. Zadrżała z lekka na ten głos,

tak znany jej i, tyle wspomnień wywołujący z grobu, i prostując się jeszcze bardziej z duma, odpowiedziała tonem Wzgardliwym a karcącym:

— Lokaj w przedpokoju byłby odpowiedział na to zapytanie.. I ujęła szybko za taśmę dzwonka.

— Pani! nie czyń tego! — zawołał nagle Albert i zrobił krok naprzód, jakby chciał powstrzymać Reginę. — Drzwi zamknięte! Hałas niepotrzebny — nie myslę pani nudzić...

— Ale mnie oburzasz! — zawołała stanowczym choć drżącym jeszcze z lekka głosem Regina...

— Brawo! — wtrącił Albert z szyderczym uśmiechem.

— Mój panie! — mówiła dalej oburzonym głosem Regina i zmierzyła junonicznem spojrzeniem Alberta — wyjdź pan natychmiast!... Samo pojawienie się pana jest impertynencją, a sposób w jaki nastąpiło, nazwaćbym mogła...

— Bezczelnością! — dokończył Albert z tym samym uśmiechem, który do niepoznania wykrzywił twarz jego piękna. — Skoro ma to słowo paść między nami, niechaj padnie! — ale nie z twych ust pani! Z galanterji wyręczę te piękne usta, a celem tej galanterji jest...

— Uraza ohydna — zawołała Regina, której twarz płonęła i bladła na przemian — dopuszczasz się pan zuchwalstwa niesłychanego w obec kobiety... Nie jestem tak opuszczoną, jak się panu zdaje, jeśli mnie nie obroni przed panem płeć moją obroni mnie kto inny...

I ręka jej znowu Uchwyciła za dzwonek.

Albert skrzyżował ramiona i blady, jak trup, ale dziwnie spokojny na pozór, rzeki chłodno:

— Proszę dzwonić...

Ten dziwny chłód i ta spokojna obojętnośó słów Alberta zmieszały Reginę.

Ręka, która trzymała już taśmę dzwonka, opadła prawie machinalnie.

W niespodziewanej zmianie tonu Alberta leżało coś strasznego. Przeraziła, ona Reginę bardziej niż zuchwały i namiętny wybuch pierwszej chwili, Spojrzała na niego okiem, zdumionem i strwozonem.

Albert stał milcząc i wzrokiem, pełnym jadowitego szyderstwa i goryczy spoglądał na dawna kochankę.

— Panie! — zawołała Regina, której gniew przeszedł w szal namiętny — raz jeszcze wzywam cię, rozkazuję, ustąp natychmiast... Masz pan zupełną satysfakcję... Uwieńczyłeś twój postępek w godny sposób: napaścią podłą i brutalną... Wychodź pan i unieś z sobą tę piękną satysfakcję, aby ci jej nie zakłócono...

— Nie wyjdę — odparł sucho Albert,

— Zawołam służbę, męża!

— Wybornie. Ów mąż, który w ustach pani ma miejsce po służbie, będzie tu właśnie potrzebny... Uprzedziłem go, że się z panią chce widzieć... Nie miał nic przeciw temu...

Regina wysilona wzruszeniem, gniewem i przestrachem, zsunęła się bezwładnie na fotel.

Albert stał na tera samem miejscu i mówił dalej:

— Kilka stów tylko mam pani do powiedzenia... Nie trwoż się pani, nie przychodzę jak kochanek z ballady, aby Otworzyć przed tobą piekło mej duszy, aby rzucać pioruny wyrzutów i mącić ci spokój i szczęście... Takie wszystkie poetyczne głupstwa były dobra zabawką przedtem... nawet na kilka dni jeszcze przed chwila, kiedyś się zdecydowała zostać panią Mrokowską...

— To niesłychana przewrotność!... — zawołała Regina i porwała się nagle z fotelu. — O mój Boże, co za ohydne postępowanie... — dodała ciszej kryjąc twarz w dłonie.

— Otóż przychodzę właśnie dla tego, aby naprawić tę przewrotność otwartem, szczerom wyznaniem... Przyrzekłem to nieproszony, z własnej woli mężowi pani. Przychodzę powiedzieć pani, że daremnie pracowałaś nad wyrobieniem sobie wspomnień tragicznych... Nie kochałem pani nigdy i dobrze się stało, bo kochając dawniej, dziś musiałbym pogardzać !

Słowa te zaczął Albert tonem spokojnym, powolnym, silnie akcentowanym, ale gdy przyszło mu zaprzeć się miłości, głos jego zadrżał, a potem uniósł się namiętnie...

— Tak zaś, mnie samej tylko ta rola przypadła! — odezwała się Regina — drżąc na całem ciele od oburzenia i mierząc Alberta wzrokiem dumnym, pełnym wymownej, głębokiej pogardy.

— Ale tylko rola... — odparł z naciskiem i zapalając się Albert. — Wierzę, że ją pani ślicznie odegrać potrafisz, dałaś mi dowody twego talentu. Ale radzę pani zrzec się

tego popisu, radzę zrzec się tak chętnie komedji, jak ja zrzekam się prawa!...

— Milcz pan! — zawołała nagle Regina tonem tak pełnym dumy i godności i z tak wyniosłym, imponującym wyrazem całej swej postaci, że z ust Alberta znikną? wyzywający uśmiech szyderstwa.

Uniesiona, szlachetnem oburzeniem przejęta, z płomieniem gniewu w oczach, z chmurą na dumnem czole, mówiła Regina dalej podniesionym głosem:

— Nie przebaczę sobie tego zapewne nigdy, że na to zuchwalstwo pana nie waham się dać odpowiedź sama. Ale lepiej może, że ją usłyszysz z ust kobiety, którą przybyłeś pan zelżyć, z której niesłychanym sposobem naigrawać się ważysz... Słowa tej kobiety niech padną piętnem hańby na pańskie czoło, niechaj będą policzkiem moralnym, jeżeliś pan mu przystępny jeszcze!... Z ujmą tedy godności mej, odkryję prawdę wobec pańskiego kłamstwa, choć się wstydzę w obec pana, który nieznasz wstydu! Tak jest wstydzę się, żem pana kochała, żem pana kochać mogła, wstydzę się, że nabywając prawa do pogardy, boleścią okupić je musiałam... To jedyny wstyd mój i jedyna boleść, z których się cieszyć, któremi tryumfować możesz, panie Zaborski!...

— Kobieto! — zawołał Albert, który wypadł z swej roli i drżał jak liść od wzruszenia — czyi nie ma w duszy twej żadnego uczucia, któreby oburzyło się na te słowa, ścisnęło ci grozą piersi, usta twe zamknęło milczeniem, i wyręczyło mnie, abym ci nie potrzebował powiedzieć: kłamiesz! O moja pani! podziwiam talent, choć aktorką pogardzam! Tyż to

śmiesz mówić, ty, która szkaradnej dopuściłaś się zdrady!... Czy maszże odwagę wyzywać mnie zuchwale i zarzutem kłamstwa wciskać mi na usta prawdę, która jeźli ja wypowiem, zabić cię powinna?! Otoż, dowiedz się, i zadrżyj, jeżeli to podobna, waleczna pani: kochałem cię jedyną w życiu, głęboko, namiętnie, nad wszystko.... Jeżeli miarą tej miłości odpłacę ci pogarda, to nie patrz mi w oczy, bo cię zabija!...

— Patrzę w nie śmiało i stoję dumnie, a jeżeli drżę, to z wstrętu przed mojem dawnem uczuciem... — odparła Regina. — Więc żądasz pan, abym mu przypomniała historję jego postępku.... Krótka jest jak pamięć twoja, panie Zaborski. Kiedy mój ojciec wiedząc o naszym stosunku, udawał się do ciebie, jako do przyszłego syna swego, kiedy szukał ratunku przed upokorzeniem, które najbardziej mnie dotknąć miało, pan przestraszyłeś się, żem uboga, porzuciłeś mnie... Nie mogąc nic zyskać uciekłeś, aby jeszcze czegoś nie stracić... Powiedziałeś, żeś ubogi, aby się tem łatwiej pozbyć natręctwa, i uciekłeś przed córką bankruta...

— I cóż cię ośmiela do tego haniebnego podejrzenia, pani! — zawołał Albert, który na zarzut ten aż cofnąć się zdumiony i przerażony.

— Co mnie do niego ośmiela? — zawołała z konwulsyjnym, obłąkanym śmiechem Regina — zapytaj pan jeszcze, co mnie ośmieliło stłumić w sobie uczucia, które były całą treścią mej duszy, co mnie ośmieliło pokonać miłość, dumę, pragnienie szczęścia i stać się dobrowolnie ofiara upokorzenia i wstrętnych związków na życie całe!...

— Fałsz, fałsz okropny! Kto cię tą bronią walczyć nauczył, kobieto! — zawołał z namiętnem uniesieniem Albert.

— O swego mistrza się pytaj, panie Zaborski! Na znaczny czas przed nieszczęsną propozycją mego ojca, o której nie wiedziałam, że ją uczynić zamierza, przed tą nieszczęsną propozycją zostałeś był właśnie panem znacznej fortuny.. Uciekłeś przedemną, ratując majątek, miałeś słuszność...

— Piekielny fałsz! — zawołał wzburzony do najwyższego stopnia Albert. — Kto śmiał to utrzymywać ?

— Ten, który śmiał być szlachetniejszym od pana, który śmiał z miłości ku mnie zajrzeć odważnie w przepaść, nad którą stał dom nasz... Ten człowiek śmiał oburzyć się twoim postępkiem i użyć go za argument, prosząc o mą rękę. Ty wiesz, kto był ten człowiek... To mąż mój...

Hrabia Albert stał chwilę w osłupieniu. Potem rzucił się na miejscu jak lew rozjuszony i zawołał stłumionym od gniewu głosem:

— Twój mąż! — Twój mąż mówił ci to! A! rozumiem teraz całą ohydną intrygę! Nikczemnik!...

I jakby upadając pod napływem uczuć gwałtownych zatoczył się w tył i ujął dłońmi swą pierś, która wznosiła się i opadała jakby od łkania....

Widok Alberta, zmieniony tak nagle i napiętnowany boleścią, wstrząsł do głębi sercem Reginy... Spojrzała na niego wzrokiem, w którym już nie gniew, nic duma, nie uraza śmiertelna, ale współczucie się malowało...

— Więc dowiedz się Regino — zawołał Albert po chwili — że ten sam Mrokowski... mąż twój... który takiem haniebnem kłamstwem pozyskał twą rękę, uczynił i mnie ofiarą swej podłości...

— Panie, mówisz o mężu moim — przerwała Regina.

— Tak jest, mówię o nim, a wkrótce przemówię do niego! Będzie to rozmowa mojej zemsty z jego nikczemnością... Mrokowski mając wykonać zapis hrabiny Litowskiej, która mnie jako jedynego krewnego, swego za życia jeszcze chciała obdarzyć znacznym majątkiem, zwlókł to wykonanie o miesiąc cały... Na miesiąc cały przed owym dniem, w którym miała dojrzeć w czyn jego intryga, miał wypłacić mi zapisane sumy... Zataił wszystko przede mną, dopiero po otrzymaniu twej ręki spełnił wole hrabiny Litowskiej....

Regina usłyszawszy te słowa stała chwilę niema i nieruchoma, jakby była z marmuru. Nagle jednak z piersi jej wydobył się okrzyk najwyższej grozy i oburzenia.

— To okropne! Nie do uwierzenia! — zawołała — Panie Albercie, może mówisz to na swe uniewinnienie! Na miłość Boga, nie używaj takich sposobów do tego... bo życie moje, ciężkie i nieszczęśliwe dziś, zmienisz w męczarnie piekła...

— O tak! zmienię je w piekło, ale w piekło dla męża twego! Niechaj się wije w tych męczarniach jego sumienie i jego serce, które jak gad pełzało po zdradzie i podłości do swego szczęścia, do ciebie, której pożądało... Słuchaj mnie dalej.

... Kiedy hrabia Szklicki, ojciec twój, Regino, przybył do mnie, odkrywając mi stan swój opłakany, kiedy spodziewał się odemnie ratunku, jako od swego przyszłego zięcia, powiedzieć mu musiałem, że go natychmiast wesprzeć nie mogę i powiedziałem prawdę, która wówczas najdotkliwiej uczuć mi się dała. Byłem ubogim, i bluźniłem w tej chwili Bogu że nim jestem, przeklinałem położenie moje, nie wiedząc, że byłem już wówczas panem krociowej fortuny...

... Zrozpaczony błagałem ojca twego o zwłokę, o cierpliwość, o uzyskanie chwilki czasu, a sam wyjechałem natychmiast do mej ciotki, pani Litewskiej. Nigdy w mojem życiu nie udawałem się do niej, nigdy mi duma nie pozwoliła odkryć jej me smutne położenie — teraz już nie miałem żadnych skrupułów, byłem w stanie upokorzyć się, prosić, żebrać, nie dla siebie, nie dla ciebie Regino, bo my mogliśmy być szczęśliwi i bez tego, ale dla ojca twego, z którego smutnym stanem wiązał się los twój... Nie zastałem hrabiny Litewskiej w domu, wyjechała była do wód, pospieszyłem za nią, nie zastałem jej znowu, zmieniła miejsce pobytu...

... Nie mogąc udać się za nią dalej, bo zdjęła mnie choroba dość gwałtowna i niebezpieczna, wysłałem list do niej. Dopiero w kilka tygodni otrzymałem odpowiedź, że dziwi się mej prośbie, gdyż przed trzema miesiącami jeszcze kazała Mrokowskiemu, u którego miała ogromne kapitały, wypocić mi sumę, która stanowić może całą niepospolitą fortunę...

Regina słuchała blada, drząca, na pół zemdlona — oczy jej tylko czarne rozpłomieniły się namiętnie...

— Choć chory jeszcze, spieszyłem napowrót do was, do twego ojca, do ciebie... Na drodze dowiedziałem się, że zostałaś żoną Mrokowskiego...

Jęk bolesny wydobył się z piersi Reginy.

— Rozpacz, wściekłość, szaleństwo miotały mną okropnie... Chciałem wrócić i zabić Mrokowskiego i byłbym go zabił, na Boga! — ale opowiedziano mi takie, żeś sama dobrowolnie oddała mu rękę, żeś sama rozstrzygnęła niedecyzję ojca i pokonała opór matki,..

— Głośne łkanie Reginy przerwało na chwilę opowiadanie Alberta.

— Myślałem tedy — ciągnął dalej Albert — że miłość twoja, na ktora liczyłem, o której miałem przekonanie, że nic jej złamać nie zdoła, była kłamstwem, igraszką niegodną... Nie kochała mnie nigdy — rzekłem sam do siebie wśród prawdziwej męczarni serca — a skoro przekonała się, że nie mogę zapewnić jej tego, co dawała ogromna fortuna Mrokowskiego, wybrała go, przeniosła nademnie...

— Czy mogłeś uwierzyć temu! — zawołała łamiąc ręce Regina.

— Tajemnica możności tej i tobie nie powinna być obcą... Czyż nie uwierzyłaś w potwarz twego dzisiejszego męża, rzuconą na mnie nikczemnie?

Regina okryła twarz dłońmi.

— Nie wiedziałem o tej potwarzy i dla tego też powiedziałem sobie, że więcej jesteś winną w obec mnie niż

Mrokowski. On podszedł mnie tylko zdradziecko ale ty wyrzekłaś się ranie z przyczyn nędznych, bo dla tego, że nie byłem bogaty... I z rozmyślań tych ciężkich, okropnych, które duszę rozpinały przez długi czas na tortury, wyniosłem przekonanie, że powinienem zamknąć boleść swą w sobie i że mścić się nie ma na kim... Obojeście nie byli godni zemsty wówczas w mych oczach... Czyż mogła mnie wyzywać do zemsty chytrość, której zdobyczą była tylko wiarołomna, niegodna mej miłości kochanka?...

— Przestań, Albercie, zaklinam cię, przestań! — wołała błagając Regina.

— Ale teraz przejrzałem! Jasną mi teraz podła intryga, której padliśmy ofiarą... — mówił z uniesieniem groźnem Albert. — Nie padnę przed tobą na kolana, Regino, aby cię prosić o przebaczenie za to, żem cię tak okropnie posądzał.. Ale oto klękam i patrząc w tę, którą nad życie kochałem i kocham, a którą mi wydarto zdradą, nikczemnością, podstępem — przysięgam na tę miłość, że się zemszczę strasznie, okrutnie!

I Albert ukląkł z śmiertelnie bladą twarzą, z włosem wzburzonym, z namiętnie płonącym wzrokiem.

Straszny był w tej chwili widok jego, a ugięcie kolan, godło pokory, odbijało dziwnie od tych słów, rażących szalonym gniewem i nienawiścią.

Ujął w dłoń swą rękę Reginy.

— Drży twoja ręka, Regino czy z zgrozy czy z obawy może męża twego?... Kobieto, miałażbyś mieć litość nad

nim, lub może... o tego nie śmiem wyrzec, pomyśleć nawet!...

Regina powstała i wyciągając dłoń swą z rąk Alberta, zawołała:

— Jeżeli drżę, Albercie, to dla tego, że przejmują mnie dreszcze zgrozy i obrzydzenia... Kosztem tylko gwałtu okropnego, który zadałam memu sercu, stałam się żoną Mrokowskiego. Miałam wstręt do tego człowieka, choć poczytując go za szlachetnego, wstręt ten pokonać usiłowałem... Ale teraz gdy spadła ostatnia maska, teraz nienawidzę go tak, jak kochałam ciebie, nienawidzę go każdą kroplą krwi mojej, każdem uderzeniem mego serca, każdem tchnieniem mojem!

Przy tych słowach postać Reginy wyglądała jak demon gniewu, jak jeniusz nienawiści i zemsty... Rysy jej twarzy złożyły się na jeden wyraz tylko, na wyraz grozy i oburzenia... Oczy czarne zabłysnęły gniewem namiętnym — a każdy nerw oblicza drżał od gwałtownego szału....

Hrabia Albert klęcząc jeszcze ciągle nie odwracał oczu swych od postaci Reginy. Dawna kochanka jego stała przed nim w całym majestacie namiętnej, poczuciem śmiertelnej swej krzywdy przejętej, nienawiścią i żądzą zemsty groźnej kobiety...

Gniew i oburzenie, choć posunięte do szału prawie, nie szpeciły pięknej twarzy Roginy, lecz nadawały jej tylko niezwykłego, demonicznego uroku...

Z twarzą bladą, z której krew wszystka zda się spłynęła do serca, aby tam tem szaleniej zakipieć, z wzrokiem pałającym błyskawicami, z czołem schmurzonem ponuro i do góry wzniesionem, z ustami drżącemi w kurczowem zaciśnieniu — wyglądała Regina jak kapłanka nienawiści, jak bohaterka zemsty...

Albert obejmywał spojrzeniem tę piękna, imponujący postać rozjątrzonej w najtajniejszych głębiach swej duszy kobiety, i więziony tym czarem grozy i namiętnego uniesienia, który ją osłonił jakby złowrogiemi blaskami łuny, klęczał milczący, wzruszony, zapatrzony...

Po takiej krótkiej chwili milczenia, które wymowniejsze stokroć od słów, wzięło poniekąd na siebie zadanie, być tłumaczem tych dwóch serc namiętnych, rozdzielonych zdradą i podstępem, a łączących się dziś uczuciem najgłębszej nienawiści i żądzy zemsty — ujął Albert znowu dłoń (Reginy w ręce i wpatrując się w jej oblicze z uwielbieniem, zawołał:

— O teraz cię znowu poznaję Regino! Poznaję cię taką, jaka cię kochałem. jaką cię kocham ciągle, gniewna ty,

i groźna, boleścią rozdarta kochanko moja!

I przycisnął gorące swe usta do dłoni Reginy.

— Klęcząc u stóp twych — wołał dalej Albert — błagam cię. o przebaczenie, że wątpiłem, że usta me bluźniły (obie i O gdyby ten anioł z błyskawicami gniewu i grozy, którego dziś widzę w tobie, stanął był na straży miłości naszej, któżby się był na nią targnąć ośmielił?... Niestety

dziś, dziś już...

— Wszystko za późno... — dokończyła głuchym głosem Regina — Albercie, dziś wszystko stracone!... I lepiejby było

zaiste, gdybyśmy się już byli nigdy nie spotkali w życiu... Znaleźliśmy się na dwóch brzegach przepaści i daremnie wyciągać dłonie ku sobie... przepaść szeroka... nie spotkają się już z sobą...

Albert, który dotąd ciągle jeszcze klęczał, powstał nagle i zawołał:

— Nie! Niema przepaści takiej, któraby nas rozdzielić, nie ma siły, któraby nas rozłączyć była w stanie... Patrz, oto stoję przy tobie, jak dawniej, ramię przy ramieniu, pierś przy piersi i pytam, kto śmie stanąć między mną a tobą?...

I Albert zbliżył się do Reginy, ramieniem swem ujmując jej kibić.

Regina usunęła się łagodnie na bok i rzekła z boleścią:

— Kto śmie stanąć między mną a tobą?... Ciebie powstrzymać musi honor, mnie — obowiązek...

Albert zaśmiał się szyderczo i z spazmatycznym prawie naciskiem.

— Honor, obowiązek! — zawołał, a głos syczał mu dziwnie. — Miałażbym być tak małoduszną, Regino ? miałożby twoje oburzenie na podłość, która nas rozerwała, być tylko jedna chwilą protestu, ostatniem słowem serca, po którem następują rezygnacja niegodna i hołd oddany zdradzie? Honor! obowiązek! O nie! przenigdy! Tu, wobec łotra, w obec nikczemnego podstępu, honor nie jest obowiązkiem a obowiązek nie pogodzi się z honorem! Ja na miejsce tego "honoru" stawiam moją nienawiść, moją żądzę zemsty, na miejsce obowiązku namiętność moją, i te prawo miłości naszej, których zaprzeć się nie chcę, nie moge, niepowinienem!

— . Albercie! — zawołała Regina. — W oburzeniu, w gniewie namiętnym, do którego mamy prawo, w nienawiści do tego człowieka nie ustąpię ci... ale jam kobieta...

— Więc wyrzecz się tego oburzenia, kobieto, bo ci ono nie przystoi, wyrzecz się gniewu, kobieto, bo on niewieście zakazany, wyrzecz się nienawiści, bo nienawidzieć ci nie wolno... I dumy się wyrzecz, kobieto, i prawa pogardy! Uwieńcz nędzną rezygnacja podstęp nikczemny, i bądź niewolnicą zdrajcy...

— Okrutnym jesteś, bez miłosierdzia... — jęknęła Regina.

— Regino — mówił Albert dalej — nie usiłuj kłamać twej duszy i nie osłaniaj się tem, co w ustach twych przybiera postać szyderstwa... Daremnie odwołujesz się do mego honoru, do swego obowiązku : mój honor każe mi stargać i zdeptać węzły, któremi cię skrępowano na życie całe, a obowiązki nie gwałt, nie przymus, ale miłość tym razem dyktuje... Tyś moją, Regino, moja znowu, po śnie trapiącym , strasznym, ale już przebytym...

— Nie sen to lecz prawda, Albercie — odpowiedziała Regina — prawda okropna, dławiąca mnie zmorą śmiertelną, ale prawda... i — nic jej już nie usunie...

— A więc jedno tylko jeszcze pytanie, Regino. Będzie Ono ostatniem, jeźli stanowczą otrzymam odpowiedź! Czy kochasz mnie jeszcze?..

Mówiąc to Albert przybrał. ton poruszający, uroczysty, i wzrokiem namiętnym, wymownym objął postać Reginy. "Czarne godziny"

Regina zadrzała pod magnetycznym wpływem tego głosu.

Zawahała się, a po grze pięknej jej twarzy, po falującem łonie, które zdawało się wrzeć walka wewnętrzną, poznać było można, że pasuje się ciężko sama z sobą....

Przy całym szale namiętności i oburzenia, który mącił jej duszę i o wszyskiem innem zapominać kazał, odezwało się w niej poczucie obowiązku... Ale walką ta nie trwała długo. Rozbudzone namiętnie serce wypowiedziało posłuszeństwo...

Regina zaledwie przez chwilę tylko zdawała się być panią siebie, zaledwie na chwilę pamiętać mogła o tem, ze stoi nad przepaścią, przed którą jej jako kobiecie, jako małżonce zadrżeć należało...

— tak, kocham cię Albercie! — zawołała z cała niepowstrzymaną siłą namiętności — kocham nad wszystko, nad godność mą, nad cześć kobiecą, nad wstyd i cnotę moją!

Albert przystąpił do niej i w zachwycie ujął ją w swe ramiona...

— I stargasz okowy, w które cię rzuciła nikczemność, i wzniesiesz się tą miłością nad względy narzucone i moją będziesz Regino! — zawołał z uniesieniem. ..

Regina, jakby odzyskała nagle opamiętanie, wyrwała się z ramion Alberla i osłaniając blade swe czoło dłonią, szepnęła :

— Daremnie... Albercie, ja przysięgłam!...

— Komu? Jemu przysięgłaś!... Przysięga ta była kłamstwem !...

— Bogu przysięgłam! — szepnęła Regina z jękiem boleści.

— I niepomnisz chwili, kiedy przysięgłaś mnie, Regino? Czyż przy tej przysiędze Bóg nie był obecnym — czy odwróci! oblicze swe od owej przysięgi a świadkiem był tej, która ciężkiem brzemieniem padła ci na serce i na sumienie.

— Mówisz jak szatan, Albercie — szepnęła drżącym, złamanym głosem nieszczęśliwa kobieta, walcząc daremnie przeciw namiętności.

— Wiarołomną kochanka byłam bez winy mojej — rzekła dobywając sił ostatnich — że tak było, świadczyć mogą katusze moję.. Ale do czegóż odwoła się wiarołomna żona ? Albercie, na Boga opuść ranie, błagam cię, zaklinam! "Miechy nami stoi zapora wieczna, lepiej męki niż srom wiarołomstwa!"

— Wiarołomną żoną zostaniesz już Regino, bo nią już byłaś w pierwszej chwili po ślubie! Jesteś wiarołomną żoną, boś przysięgła mężowi twemu miłość, a nienawiścią pałasz ku niemu, bo przysięgłaś mu wierność, a serce twe szydzi z niej okropnie, bo przysięgłaś mu posłuszeństwo, a pogardzasz nim jak nędznikiem!

— Więc czegóż żądasz odemnie, Albercie! — zawołała z jękiem rozpaczy Regina.

— Zadam, abyś stargała związki, które cię przykuły do boku nikczemnika. Nie masz już męża od chwili obecnej, nie masz go pod klątwą, przed którą drżysz, pod sromem wiarołomstwa. Opuścisz go, i ze mną pójdziesz, boś moją przed Bogiem i moją przed ludźmi będziesz...

— Albercie, to być nie może!

— Tak być musi — zawołał stanowczo Albert — jeżeli mnie nie chcesz usłuchać, usłuchaj twego serca — mówi ci ono to samo...

— Ach, czy milczałoż ono i przedtem — ozwała się Regina — a przecież stłumić głos jego musiałam i zdołałam... Nie, jeszcze raz powtarzam, to być nie może Albercie! Od czasu kiedy wyparłam się wszystkiego, co było szczęściem mojem, życie me było tylko pasmem chwil ciężkich, bolesnych, ale przy całej okropności mego położenia zostawała mi duma, i ta duma stawiła mnie wyżej nad los mój i jego upokorzenia, zostawało mi poczucie, że jestem ofiara niesplamionę, niewinny, i to poczucie krzepiło mnie.... Byłam nieszczęśliwa, ale nieszczęście to stroiło mnie w dumna purpurę, która świat cały musiał uszanować...

— Więc kokietuj nię dalej, ta purpurą, pani Mrokowska! — zawołał Albert z zgrzytem szyderstwa — bo ci z nią dobrze przy bladej twarzy.... Każ się szanować dalej i ciesz się tym szacunkiem, ty, co nie szanujesz się sama i nie śmiesz zerwać hańbiących węzłów z człowiekiem, którego nie kochasz, którym pogardzasz!

— Silniejszym jesteś Albercie — rzekła Regina — i we mnie samej, która chce opierać się tobie, masz potężnych sprzymierzeńców.... Po twojej stronie moja miłość, moja namiętność i — moja nienawiść... Po stronie twojej kochanka... Ale po stronie żony, która upadku jest bliska, po stronie kobiety, która wstrzymuje wysiłkiem ostatnim dłoń swą, aby nie sięgnęła po wieniec szczęścia, w którym srom jest ukryty, nie stoi nikt.... nawet i Bóg...

— Bo sprawa ta przegrana i nikt w jej obronie nie stanie!

— I czy ty myślisz Albercie, że szczęście taką sama ma władzę jak niewinność i poczucie dumy szlachetnej?... Czy szczęście, ku któremu wyrywa się ma dusza, da mi tak zapomnieć hańbie, która z niem pójdzie w parze, jak poczucie mej niewinności dodawało mi sił do zniesienia nieszczęścia?...

— Kto tu mówi o hańbie, kobieto? Jeżeli słowo to należy do naszej rozmowy, to chyba jako wyraz na dzisiejsze twe położenie... Czy ty mnie pojąć nie chcesz, czy nie możesz Regino?

— Nie chcę... nie mogę... nie rozumiem cię Albercie...

— Zamiary moję nie uwłaczają czci twojej... Wysłuchaj plan mój a jeśli go odtrącić będziesz miała siłę... pożegnam cię tą samą pogardą, z jaką cię przywitałem!

Regina odpowiedziała milczeniem.

— Kiedy cię posądzałem jeszcze o wiarołomność, o dobrowolne zaparcie się miłości dla względów nędznych i niegodnych , nie chciałem stanąć ci na drodze nowego życia... Stanąłem przed mężem twoim, aby go raz tylko przejąć trwogą i samem mem zjawieniem się przypomnieć mu jego podłość — stanąłem przed tobą, aby ci okazać moją pogardę i dodać do niej to, co było kłamstwem, obojętność moją... Gdyby nie odkrycie, które zrobiliśmy teraz, byłbym usunął się na zawsze i ograniczył się na tej jednej krwawej pocieszę, ze cię pogardą i obojętnością mą upokorzyłem...

— I uczyniłeś to już nawet bez litości... — przerwała Regina.

— Teraz zmieniły się rzeczy... — ciągnął dalej hrabia Albert. — Z dwóch winnych został tylko jeden, mąż twój... On zda rui rachunek z swego podłego zamachu, on mi odpowie za cierpienia twoję i za moję... Ale postawiłem nędznika na drugim dopiero planie... Najpierw ciebie uczynię wolną!

Uśmiech bolesny, konwulsyjny prawie, przebiegi blade usta Reginy.

— Możesz być wolną i będziesz nią! — rzekł z naciskiem Albert, który uważał uśmiech Reginy — Regino, w imię praw moich, w imię miłości naszej, w imię tej przysięgi, którą ją mnie stwierdziłeś, wzywam cię: podaj mi dłoń do tego dzieła...

I nie czekając na podanie ręki Albert uchwycił dłoń Reginy.

Reginę dreszcz przejął i trwoga ścisnęła jej serce... Czuła,że stopa jej wysuwa się po nad brzeg przepaści, że daje dłoń do przymierza, przed którem zadrżeć była powinna żona i kobieta...

— Albercie, na Boga, czego żądasz odemnie! — zawołała usiłując wydobyć dłoń swą z rąk Alberta.

— Od tej chwili — rzekł uroczystym tonem Albert — kiedy dłoń twa w mojej dłoni zadrżała dreszczem, który uszanować umiem, przestajesz być żoną Mrokowskiego. Dotąd stał między nim a tobą cień wstrętu, odtąd stanie cień pogardy i nienawiści, którą sama wyznałaś... Nie długo pozostaniesz w jego domu, a przez ten krótki czas, w którym będzie mu wolno oglądać jeszcze ciebie, niechaj z twej twarzy wyczyta całą tę pogardę i nienawiść, na którą zasłużył, i niechaj pozna, ie to szczęście, p którym marzył, które fałszem chciał zdobyć, fałszem się stało w ręku jego i szyderstwem z jego marzeń i nadziej...

— Tak się stanie! — zawołała Regina, której łono zakipiało na te słowa namiętnie — ale na tem koniec naszego przymierza! Jest to wszystko, co spełnić mogę i co spełnię z rozkoszą!...

— Nie wszystko, Regino — mówił Albert dalej stanowczym tonem — Ty go opuścisz na zawsze!..

— Więc go opuszczę! — - rzekła Regina głosem drżącym od wzburzenia — Opuszczę go i ukryję się z moją boleścią tam, gdzie jedyne jest schronienie dla mnie na ziemi... Postanowienie moje powzięte, przed nienawiścią żony, przed

. pokuszeniem kochanki osłonią mnie na resztę życia...

— Nie kończ! — zawoła! Albert. Ty go opuścisz, mówię , ale opuścisz go dla mnie..

— Albercie, postanowienie to, którego nie dałeś mi wypowiedzieć , czynię dla ciebie...

— Nie , Regino — mówił dalej stanowczo Albert — opuścisz go nietylko dla mnie, opuścisz go ze mną...

Regina wstrzęsła się na te słowa. Na twarzy jej bladej dotąd zapłonął przelotny rumieniec.

— Te słowa szał ci dyktuje! — zawołała — Czy możesz minie kochać, nie szanując?....

— Wysłuchaj mnie cierpliwie i nie oburzaj się... Nie myślę obrażać cię Regino... Zabawisz jeszcze tak długo w tym domu, dopóki nie ułatwię się z przygotowaniami. Urządzimy stosunki nasze tak, abyśmy mogli opuścić kraj na zawsze...

— Gdzież jest taki zakątek ziemi, dokąd schronić się można przed sobą samym, przed wstydem i sumieniem ?... Przestań, Albercie, i opuść mnie!

— Powtarzam raz jeszcze — mówił dalej Albert — że nie myślę wystawiać na próbę twej sławy i twej godności. Kobieta jesteś jak każda inna, przekonuję się o tem Regino. Przekonuję się, że nawet u kobiet, jak ty, słabość jest siłą jedyną, słabość jest heroizmem. Opuścisz dom męża twego, ale nie wejdziesz w dom kochanka. Wyszukam ci bezpieczne schronienie, będę ci tylko opiekunem, bratem, towarzyszem.... Tymczasem poruszymy wszystkie sprężyny, użyjemy wszystkich środków, aby zerwać twe śluby... Postaram się o rozwód, uzyskam go i moją będziesz, Regino! Ty zgadzasz się na to, aniele mój smutny, nieprawdaż ?...

Regina zawahała się. Usta jej blade drżały ale nic wydały z siebie głosu odpowiedzi.

— O, ty zgadzasz się na to! — zawołał z namiętnem uniesieniem Albert przypadając jej do kolan — ty zgadzasz się, kochanko moja, bo wierzysz w moją namiętną, bezgraniczną miłość; a sama wiara ta wystarczy, abyś usłuchała słów moich! Ty mnie kochasz Regino, do twej miłości się odwołuję , niechże przemówi przez twe usta, pani moja! I objąwszy ramieniem swem jej szyję dobył na ustach jej pocałunek namiętny.

Reginie krew zawrzała w łonie, serce zabiło namiętnie... Dłoń jej biała spoczęła na ramieniu Alberta a usta jej odwzajemniły pocałunek. Lecz w tej samej chwili wyrwała się z jego objęcia i jakby pod wpływem nagłej trwogi, odskoczyła od niego...

— Albercie, opuść mnie! Uchodź natychmiast! — zawołała — Mogą nas ujrzeć... Za długo tu bawisz! Zegnam cię!

I rozglądnęła się trwożliwie po salonie.

— Do widzenia Regino! Nieprawdaż! Do widzenia! Powrócę wkrótce z planem naszym. Za kilka dni bedzie, on na pól już wykonanym!

I okrył raz jeszcze drżącą dłoń Reginy pocałunkami.

Jakiś turkot dal się słyszeć przed domem.

— Wychodź! — zawołała w trwodze najwyższej Regina — to goście może, matka — mąż!...

Albert otworzył tymczasem drzwi na klucz zamknięte i przesełając jeszcze z progu wymowne spojrzenie Reginie, szybko się oddalił...

Niepostrzeżony zszedł ze schodów. Był jeszcze prawie nieprzytomny od tylu wzruszeń na niętnych, których doznał przy spotkaniu z Reginą. Chłodny wiatr orzeźwił go nieco. Poprawił kapelusz, który krzywo zasunął był na głowę i usiłując uspokoić się, szedł szybko ulicą.

Na skręcie ulicy ujrzał Mrokowskiego. Powracał do domu pieszo a miał minę dziwnie zaaferowana. Na widok jego

Albert zadrżał, oczy błysnęły mu groźnie a chmura usiadła na czole...

Zatrzymał się chwilkę i spojrzał na około siebie, jakby chciał wyminąć nadchodzącego — ale jakby zdecydował się nagle inaczej, usiłował przybrać minę swobodną, spokojną i uśmiechniętą nawet.

Szedł wprost do Mrokowskiego i zastąpiwszy mu drogę o kilka kroków go powitał.

— Zkąd i dokąd tak prędko, panie Mrokowski? — zapytał.

— Do domu — odparł Mrokowski, którego widok Alberta zmięszał trochę — spadły. na mnie nagłe, niespodziewane interesa...

— Nie zatrzymuję, pani Regina zapewne sama w domu... — rzekł Albert z uśmiechem szyderczym i ścisnął dłoń Mrokowskiego.

Nagle przystanął, zwrócił się i kilku szybkiemi krokami dogoniwszy zawołał.

— Ale, ale! Panie Mrokowski, przepraszam pana bardzo... Maleńki interesik.

— Służę hrabiemu... — odparł Mrokowski. zatrzymując się.

— Kochany panie — odezwał się Albert, kładąc mu dłoń na ramieniu i w oczy patrząc mu bystro — jesteś znawcą w sprawach pieniężnych, nieprawdaż?...

— Nie rozumiem, co pan przez to chcesz powiedzieć... — odbąknął Mrokowski.

— Powiedz mi, kochany panie Mrokowski — cedził zwolna hrabia Albert — jaka teraz jest stopa procentowa?....

— Czy chcesz pan podjąć się jakiej spekulacji pieniężnej?

— Nie, ale widzisz — rzeki Albert z dziwnym naciskiem — chciałbym się dowiedzieć, ile żądać procentu za trzy miesiące od trzech kroć sto tysięcy?...

I wpatrzył się bystro w twarz Mrokowskiogo. Mrokowski zbladł i wlepił małe swe oczy W Alberta, jakby chciał przejrzeć myśl tego zapytania...

— Na cóż panu ta wiadomość?... — zapytał pomieszanym głosem.

— Widzisz, potrzebną mi jest, bo chce się z kimś policzyć... A wierzaj mi, po raz pierwszy w życiu chciałbym wziąć lichwę, choćby sto za sto! — Wiec oznacz pan sam według upodobania... — odpowiedział Mrokowski spoglądając przenikliwym i niedowierzałbym wzrokiem na Alberta.

— Masz słuszność, panie Mrokowski — rzekł z swobodnym śmiechem Albert. — Przepraszam cię mocno... Adieu, panie!

I skręciwszy się pospieszył dalej.

[...]

VII

NOWY BOHATER I NOWA BOHATERKA.

Mrokowski idąc dalej ku domowi, zwolnił kroku i jeszcze bardziej wydawał się być zirytowanym i zaniepokojonym. Spotkanie z Albertem i jego zagadkowe zachowanie się rozsiały sprawić niemiłe wrażenie na małżonku Reginy. bo chmura, która ocieniała mu czoło, rozsiadła się jeszcze szerzej między zmarszczkami.

— Czego u licha chce ten przeklęty hrabia? — mruknął sam do siebie z żywem nieukontentowaniem — co mają

[...]

Szyna! — rozmawiał dalej sam z sobą Mrokowski — Wykrycie tej drobnej na pozór rzeczy może obalić cały ten gmach moich marzeń i usiłowań! O! to byłoby przeklęcie!...

Krok Mrokowskiego stawał się coraz powolniejszym. Począł się z niepokojem zamyślać nad Albertem i jego postępywaniem. Najfatalniejsze podejrzenia poczęły się budzić w jego duszy i przerażać ją do głębi. Przedewszystkiem niepokoiła go owa dziwna, tajemnicza dwuznaczność w zachowaniu się Alberta, ów ton ironji, który zawsze przebijał z słów jego, ilekroć najotwarciej i najpoważniej mówić się zdawał...

Począł przypominać sobie niedawno co odbytą rozmowę z Albertem, powtarzał sobie wszystko, o czem była w niej wzmianka, rozważał każdy frazes i badał w myśli każde słówko dawnego rywala. Dziwnym sposobem rozpamiętywanie to, zamiast podsycać niepokój Mrokowskiego, przejmowało go otuchą. Uśmiechnął się nawet swobodniej i rzekł znowu do siebie:

— Niepokoję się niepotrzebnie! Widać, że szczęście nie zawsze zaślepia, ale przeciwnie czasem zanadto podejrzliwym czyni... To co mi się szyderstwem złowrogiem zdało, to nic innego, jak fanfarońska nawyczka panicza, zwyczajna maniera salonowego lwa! Tacy oni wszyscy... Nie, Albert nie kochał nigdy Reginy... Jeżeli pozornie kosztem jego plan mój został spełnionym, to wyświadczyłem mu tym sposobom chyba przysługę, za którą mi wdzięcznym być powinien

I jakby kontent, że mu ciężar podejrzeń spadł z serca Mrokowsk, pospieszyl dalej. Ale rozjaśnione na chwile czoło schmurzyło się wkrótce znowu.

— Przeklęcie ! — rozmawiał dalej Mrokowski właśnie w chwil" kiedy zdawało mi się, że najcięższe zapory usunięte, największe trudności zwalczono, staje mi na drodze do zupełnego szczęścia siwy upiór tego warjata!

— Czego żąda. odemnie, len stary, uparty głupiec?... Ileż to razy ofiarowałem mu zgodę, dając tyle ile mu wystarczyć mogło do spokojnego życia? Szalony! wolal wybrać nędzę, tułać się po śmiecisku żebraczego życia i teraz jeszcze zamiast wyciągać dłoń po to, co bym mu dał chętnie grozi nią zuchwale! Kto się spodziewać mógł, że żyje kto się spodziewać mógł, że cała sprawa, tylekroć zabita, znowu zmartwychwstanie! Ale to wszystko naprawdę. zaczyna zagrażać mnie na serjo! I trzebaż było, aby się to stało przed samym moim wyjazdem z Reginą, przed ostatecznem uwieńczeniem moich nadziei!

Małe, bystre oczy Mrokowskiego zaiskrzyły się namiętnie, rękawiczka aż do pęknięcia wyprężyła się na sciśnionej dłoni.

Rozmarzonego obietnicą szczęścia, które mu się uśmiechało tak niedawno w scenie z Reginą, upojonego tym tryumfem, który odniósł ostatecznie nad jej wstrętem — drażniła i gniewała tem dokuczliwiej każda nowa troska. Czyż mógł przeczuwać, że od owej rozmowy z Reginą, która była niejako szczęśliwie przebytą chwilą przesilenia, upłynęło godzin kilka i że krótki ten czas wystarczał, aby los

zaszydził okrutnie z tego programatu szczęścia, który już spełniać się zaczynał?...

Dziwnie rozdrażniony powrócił do domu. Zaledwie odrzucił -kapelusz, pospieszył do pokojów Reginy. Chciał na chwilę zapomnieć o wszystkiem, co mu mąciło ów słodki przedsmak szczęścia, i z pierwszych łagodniejszych spojrzeń Reginy zaczerpnąć siły do pokonania nasuwających się prób i przykrości...

Z niecierpliwością kochanka, co spieszy na pierwszą schadzkę miłosną uchwycił za klamkę. Drzwi były zamknięte. Zapukał z lekka i rozpromienił się uśmiechem, gdy drzwi otworzono. Nie była to jednak Regina. Zamiast żony ujrzał tylko pokojowe. Salonik był pusty. Gdzie pani? — zapytał.

Jest w budoarze — odpowiedziała pokojowa, wskazując na drzwi przeciwległe — kazała mi, przeprosić; ma migrenę i nikogo przyjąć nie może...

— To właśnie powód, abym ją zobaczył — rzekł Mrokowski i na palcach posunął się ku drzwiom.

Ale w tej chwili dostrzegł, jak drzwi budoaru zostały nagle i silnie przymknięte i jak się w nich klucz głośno obrócił. Mrokowski stanął i uśmiech znikł mu z twarzy. Dziwnie przykre uczucie przejęło go i zasępiony. stał chwilkę, jakby się wahał.

Czy domyślał się może, że te małe, aksamitem wybite drzwi, przymknięte tak nagle i gwałtownie, były symbolem nieprzebytej zapory, która stawała między nim a ubóstwianą kobietą, że ta srebrno oprawna klamka z słoniowej kości

zamykała przed nim na zawsze ów raj, który uchylił niedawno rąbek zasłony swej przed nim?...

Czyż miał tak bystry wzrok, aby po za ścianą widzieć Reginę, jak blada od wzburzenia, z rozpromienionem nienawiścią okiem, z ustami wstrętem i pogardą wykrzywionemi, z czołem złowrogą chmurą okrytem odwróciła się od strony, z której ją głos jego dolatywał?...

Mrokowski zwrócił się i dziwnie zasmucony wszedł do swego gabinetu. Pochodził chwilkę zadumany a potem usiadł przy biórze i roztworzywszy jedną z jego przedziałek począł uważnie i z miną ponurą przeglądać złożone w niej papiery.

Rozważał je z początku zwolna, ale wkrótce., jakby go niepokój nagły owładnął, począł je przerzucać gorączkowo, mierzwiąc w stos chaotyczny.

Rezultat jego poszukiwań musiał być niepomyślny, bo oczy gniewnie mu błysnęły i z ust uleciało głośne przekleństwo.

— Fatalnie! — mruknął do siebie — działałem tak ostrożnie a przecież wszystko było niedostatecznemi Szatan się sprzysiągł z tym starcem! Ale któż się mogł spodziewać, że zgłosi się znowu upiór ten przeklęty!...

I znowu począł gwałtownie przerzucać papiery.

Podczas gdy Mrokowski zajęty był taką robotą, odezwał się przed kamienicą jakiś turkot. Nie był to jednak ów stłumiony, głuchy, arystokratyczny turkot karety, było w nimi coś z plebejuszowskiego hałasu i brzęku.

Turkot ten nie mylił tez istotnie; przed pomieszkaniem Mrokowskich nie stanęła tym razem elegancka kareta, ale półkryly koczyk, zgrabny, wprawdzie ale niepokaźny i mocno już zużyty, a jak to widać było po kurzu i obłoconych kołach, daleką musiał odbyć drogę.

Do tego koczyka przyprzężone były dwa konie polskiej, domowej rasy, ale dzielne i bystre. Stary furman w podszarzanym bronzowym płaszczu osadził je przed brama i obejrzał się po za siebie, jakby się chciał zapytać swego pana, czy dobrze trafił.

W koczyku siedział młody, dwudziestoletni człowiek, w bardzo zgrabnem, a nawet w swoim rodzaju eleganckiem ubraniu, które jednak zdradzało, ze właściciel jego albo nie mieszka nigdy w stolicy, albo że nie lubi porównywać się z najnowszym żurnalem. Przy całym skromnym i bezpretensjonalnym ale dobrym smaku uderzał bowiem strój ten ową oryginalną swobodą, która przenosi fantazję własna nad dogmata najświeższej mody, a odbiegając od niej nieraz bardzo korzystnie nie krępuje się jej tyranją, ale się z nią że tak powiemy konstytucyjnie ułatwia.

Krótki i wcięty tużurek uwydatniał korzystnie silna ale zgrabną figurę młodego człowieka, ciemna, z fantazją uwiązana chustka spływała mu końcami na piersi, a z pod niskiego, z okrągłemi i podgiętemi nieco krysami kapelusza, osadzonego krzywo na ucho, spływały ciemne, bujne włosy.

Tak ubrany młody człowiek uderzał świeżą, ujmującą urodą męzką. Twarz jego podłużna była może bardziej ogorzałą, niżby na to pozwolić mógł stołeczny elegant, ale

tem samem nabierała oryginalnego wyrazu czerstwości, a odznaczała się szlachetnemi i otwartemi rysami. Pod czołem śmiałem i wysokiem połyskały żywym ogniem czarne wyraziste oczy, nos nieco zgarbiony ocieniony był ciemnym i pełnym wąsem a takaż sama bródka francuzka przedłużała korzystnie owal twarzy.

Mimo cechy zdrowia i czerstwości wieśniaczej nie brakło tej twarzy na pewnej wytwornej delikatności wyrazu, a nieco zamyślenia i smutku, który się rozlał po niej, podnosiło bardziej jeszcze wdzięk jej naturalny. W ogóle coś wybitnego, niepospolitego wiało z tej postaci, mimo że tak daleką była od wszelkiej pretensji.

Koczyk siał już prawie dwie minuty przed kamienicą, ale młody człowiek nie spieszył się jakoś z wysiadaniem. Stary furman w bronzowym płaszczu raz jeszcze oglądnął się na swego pana. Ujrzał go wychylonego z kóczyka, z głowa podniesioną do góry, jakby zapatrzył się w okno piątrowe kamienicy, a ręka powracająca właśnie od kapelusza wskazywała, że się komuś dopiero ukłonił...

— Czy tu, proszę pana? — zapytał stary sługa.

— Tu — odpowiedział młody człowiek, ale nie spuszczał oczu z góry i nie wysiadał.

Oczy jego zabłysły żywiej, twarz się dziwnie rozpogodziła a na ustach drżał mu jeszcze ów uśmiech niezdecydowany, o którym nie można nigdy stanowczo powiedzieć, czyli wyraża ukontentowanie czy wzruszenie...

To zachowanie się naszego młodego człowieka łatwo się da wytłumaczyć, gdy zważymy, że właśnie gdy koczyk skręcal na ulice jezuicką, ukazała się na balkonie kamienicy, w której mieszkali Mrokowscy, jakaś postać dziewczęca w błękitnej sukience. Miody człowiek dostrzegł jej z daleka i i jakby poznał w niej dobra i dawną znajomą podniósł się był prawie całkiem z siedzenia i wytężył wzrok swój ku błękitnej sukience....

Im bardziej zbliżał się koczyk do kamienicy z balkonem, tem uważniej spoglądał nań młody człowiek, a na twarz jego ogorzałą wystąpił wyraz głębokiego zajęcia i uczucia. Oczy jego utkwiły w postać w błękitnej sukience i ożywionemi blaskiem źrenicami rwały się prawie ku jej twarzy, a ręka wzniosła się nieco, jakby czekała stosownej obwili do ukłonu..

Ową błękitnie ubraną damą na balkonie należącym do pomieszkania Mrokowskich było młode siedmnastoletnie może zaledwie dziewczę. Jeżeli uważnie przypatrzymy się jej twarzy, przypomniemy sobie, że już raz spotkaliśmy się z nią w ciągu naszego opowiadania. Była to ta sama postać kobieca, którą widzieliśmy w towarzystwie Reginy na Wysokim Zamku.

Spotykamy w niej ten sam młodociany, dziewczęcą nieśmiałością pociągający urok, cichy i słodki, który tak pomyślnie odbijał przy namiętnej piękności Reginy, te same duże, ciemnobłękitne oczy, ocienione skromnie spuszczonemi, jedwabnemi rzęsami, które z taką litością spoglądały na starego Harnasza i tak cudownie pięknem, błagającem spojrzeniem wstrzymały zamach jednego z konnych towarzyszów przejażdżki, który szpicrut swój podniósł już

był na nędzarza, te same różowe, rozkwitające usteczka, które przy scenie tej zbladły i z trwoga okrzyk z siebie wydały.

A gdybyśmy dalej szli za wątkiem naszych kombinacyi, odkrylibyśmy może, że ta sama mała, biała rączka, ktora teraz pieściła się pączkiem, roztulającym się na jednym z krzewów ustawionych na balkonie, pisała ów list do Harnasza i przesyłała mu hojną jałmużnę, i dowiedzielibyśmy się, ze mamy przed sobą pannę Ludwikę, znaną już naszym czytelnikom z korespondencji z zagadkowym starcem i z jednego ustępu w rozmowie między Reginą a Mrokowskim.

Ludwika stała na balkonie zajęta kwiatami swemi, ku którym się z pieszczotliwem. zajęciem nachyliła. Widząc ją tak wśród zielonych, dużych liści egzotycznych roślin, zdawało się że z tej zieleni, z tych pączków i kwiatów wdzięczna i powiewna jej postać wykwita sama najpiękniejszym kwiatem i że rozmawia tylko jako siostrzyczka z swymi braciszkami-kwiatami, ku którym nadobna jej twarzyczka się pochyliła.

Turkot nieco wrzaskliwy koczyka, a kto wie, może owo głębokie spojrzenie młodego człowieka, który w nim jechał — bo takie spojrzenia mają podobno magnetyczną siłę przyciągania — zwróciło jej wzrok na ulicę i spojrzała mimowonie na nadjeżdżającego. Chwilkę patrzyła obojętnie, ale nagle poruszyła się na balkonie, jakby pod wpływem niespodziewanego jakiegoś wrażenia.

Oczy jej błękitne padły na twarz młodego człowieka i strzeliły jaśniejszym promieniem, usteczka rozwarły się, jakby powitać chciały niespodziankę, a na twarz wystąpił rumieniec...

W tej chwili koczyk dojeżdżał do samej kamienicy. Młody człowiek wzniósł oczy do góry a spojrzenia jego spotkały się z spojrzeniem Ludwiki. Młode dziewczę zadrżało widocznie, twarzyczka jeszcze żywszym zapłonęła rumieńcem, oczy skromnie pochyliły się ku kwiatom i zatrzymały się na szkarłatowym kielichu jednego z wazonów, jakby uciekały się doń po ratunek w pomieszaniu i pytały; co robić w takim kłopocie.

Ale szkarłatny kwiat zdawał się odpowiadać błękitnym oczkom, że nie widzi w tem nic złego, aby strzeliły raz jeszcze przelotnem spojrzeniem po za balustradę balkonu, na dół ku ulicy... Błękitne oczy usłuchały znać rady kwiatka, bo zwróciły się znowu ku młodemu człowiekowi i nie zaraz do kwiatka powróciły...

Uwięziło jej spojrzenie czarnych oczów młodzieńca, które znać więcej mówiły niż szkarłatowy kwiat zamorskiej roliny.

Młody człowiek zdjął prędko kapelusz i skłonił się z więcej niż grzeczną skwapliwością. Ludwika odkłoniła się lekkiem, skromnem skinieniem głowy i spuściwszy oczy szybko się zwróciła i zniknęła w pokoju..

Nasz młody nieznajomy patrzył jeszcze chwilkę na opróżniony balkon a na twarzy jego odbił się wyraz uczucia i tesknoty... Oczy jego zwróciły się ku drzwiom szklannym,

bo zdawało mu się, że z poza szyb mignęła jeszcze raz sukienka błękitna i wyjrzała biała twarzyczka...

— Czy zajechać moie do środka? — zapytał stary furman, zniecierpliwiony nieco zapatrzeniem się swego pana.

— Nie potrzeba! — odparł młody człowiek, odrywając wzrok od balkonu i okien i budząc się z swego rozmarzenia.

I wyskoczywszy z koczyka, poprawił tużurek mówiąc do starego sługi:

— Wracaj do hotelu! — powrócę pieszo!

Woźnica zwrócił konie a nasz młodzieniec żywym krokiem wstąpił na schody.

Przed drzwiami, które wiodły do pomieszkania Mrokowskich zawahał się chwilkę. Widocznie zakłopotany był jakaś niemiłą myślą. Wizyta nie musiała należeć do najprzyjemniejszych. Tak przynajmniej wnosić było wolno z wyrazu twarzy nieznajomego, która osowiała nagle.

Czekał chwilę pod drzwiami, jakby sobie układał w głowie plan jakiś — a nareście z ciężkiem westchnieniem pociągnął za rękojeść od dzwonka.

Drzwi się otwarły i w progu ukazał się służący. Był to ten sam lokaj, którego widzieliśmy spełniającego swą misję u starego Harnasza.

Gdy ujrzał młodego człowieka, uśmiechnął się jakby uradowany i zawołał:

— A! jaśnie panicz! Pan Hieronim!

I skłonił się nisko i z uszanowaniem, w którem jednakże przebijało się coś z prawdziwej, serdecznej życzliwości.

— Jak się masz stary! — zapytał przybyły pełnym i dźwięcznym głosem. — Nie widzieliśmy się dość długo, nieprawdaż! Zrobił się z ciebie mieszczuch, Jacku, już się nigdy na wsi nie pokazujesz?

— A czyż to z własnej woli, jaśnie paniczu! Człek by się nieraz urwał jak z łańcucha, ale...

— Pan w domu ? — zapytał przybyły przerywając zwierzenia się skłonnego do konfidencji lokaja.

— Jest... ale nie kazał mi wpuszczać nikogo... No, ale, skoro to jasny panicz... — odrzekł służący i pospieszył do gabinetu Mrokowskiego.

Mrokowski zatopiony był jeszcze ciągle w przeglądaniu papierów. Gniewniejszy był jeszcze niż przedtem, oczy i dłonie latały szybko i niecierpliwie.

Jacek nie odważył się przemówić, ale krząkaniem dawał znaki swej obecności. Mrokowski zwrócił się ku drzwiom.

— Co tam ? — zapytał.

— Przyjechał pan...

— Nie mówiłem, ci trutniu przeklęty, że nie ma mnie dla nikogo...

— Ale to proszę jaśnie pana, przyjechał pan Hieronim.. — Pan Ossocki?...

— Tak jest, jaśnie panie...

— To niech pan Ossocki pofatyguje się jutro... Albo wiech zaczeka... Powiedz mu, żeby czekał...

Służący wyszedł.

Z mina zakłopotany i zmartwioną stanął w przedpokoju przed gościem i widać było po jego twarzy, ze trudno mu było jakoś spełnić polecenie swego pana.

Daremnie się tem jednak kłopotał poczciwy Jacek. Gabinet Mrokowskiego przytykał do przedpokoju, polecenie dane było głośno i szorstko, młody człowiek słyszał je więc dobrze.

Nie był zapewne przyzwyczajony do takiego przyjęcia, bo twarz jego okryła się pąsem gniewu, który znowu przeszedł w niezwykłą bladość. Schmurzył czoło i gniewnie uderzył nogą o podłogę.

— Proszę jaśnie panicza... Jaśnie pan kazał...

— Kazał mi czekać... — przerwał stłumionym nieco głosem młody człowiek. — Powiedz twemu jaśnie panu, że nie zwykłem czekać u nikogo, a tem mniej u niego... Chcę się zaraz widzieć z panem Mrokowskim!...

— Ale nie... — dodał po chwili spokojniej i z widocznem przezwyciężeniom... — Dobrze, będę czekał...

I. uśmiechnąwszy się gorzko przeszedł się po pokoju. Potem stanął i rzekł z smutnem westchnieniem sarn do siebie:

— Trzeba antiszambrować u pana Mrokowskiego... Ha, trudna sprawa, pogodzić się należy i z tem upokorzeniem... Gdyby nie moja matka i — nie jego córka!...

I siadając w fotelu zadumał się smutno.

Podczas gdy nowy nasz bohater, Hieronim Ossocki, bo tak go anonsował lokaj Mrokowskiemu, czekał smutnie zadumany na pozwolenie wejścia do gabinetu gospodarza, my

tymczasem zaprezentujemy go bliżej naszym czytelnikom i tak jak to się dzieje w rzeczywistym świecie, wypiszemy mu paszport na dalszą podróż przez koleje naszej powieści.

Hieronim Ossocki, którego powierzchowność już pokrótce opisaliśmy czytelnikom, był jednym z owych nielicznych ludzi, którzy urodzeni i wychowani wśród największych dostatków, przeznaczeni zda się do swobodnego używania przyjemności życia — a nagle i niespodziewanie zaskoczeni przez nieszczęśliwa. zmianę losu, umią pogodzić się z koniecznością i mężnie stawią czoło wrogowi, choć jakby z zasadzki skrytej, nieznany i nie oczekiwany, wyrasta z nienacka przed nimi.

Takie nagle zmiany losu zazwyczaj najcięższa są próba dla charakterów., mianowicie młodzieńczych, i jak już powiedzieliśmy, rzadko się z nich wychodzi zwycięzko. Trzeba bowiem prawdziwego męztwa duszy i niepospolitej siły charakteru, aby zajrzeć śmiało w oczy losowi, który bez żadnej przestrogi, bez przejścia, nagle z uśmiechniętego przyjaciela staje się wrogiem i wyzywa do walki ciężkiej, upartej, nierównej...

Najczęściej bywa w takich razach, że pierś, która nie miała czasu okryć się stalą przed niespodziewanemi pociskami, zadrży i trwoga się złamie, że dłoń nim za broń uchwyci, osłabnie i opadnie — a człowiek mimo wrodzonych lepszych instynktów staje się ofiara albo zwątpienia i rozpaczy, albo co gorzej jeszcze, owej demoralizacji fatalnej, co zamiast do godziwych środków każe uciekać. się do upadlającej kapitulacji z ludźmi, z losem, z własną godnością, z sumieniem...

Taką to ciężką próbę miał do przebycia Hieronim i — przebył ją mężnie i zwycięzko, bo w podobnych razach już samo przyjęcie walki za zwycięztwo policzonem być mogło.

Rodzice Hieronima uchodzili zawsze za ludzi bardzo zamożnych, nawet z magnacka bogatych. Rodzina Ossockich liczyła się do najszlachetniejszych i najzacniejszych rodzin kraju. Dziad jeszcze młodego Ossockiego piastował jedno z najwyższych dygnitarstw w upadającej Rzeczypospolitej, zasiadając na senatorskiem krześle.

Wówczas jeszcze dom Ossockich był w posiadaniu ogromnego majątku, jednej z najświetniejszych fortun magnackich na Czerwonej Rusi.

Nieszczęśliwe polityczne wypadki, które oprócz klęsk publicznych nie szczędziły także klęsk prywatnych, zadały pierwszy cios fortunie Ossockich. Mimo to ojciec Hieronima objął jeszcze prawdziwie pański majątek, a choć nie przyjął od Niemców tytułu grafa, z czego się przez całe swe życie szczycił słusznie, liczył się przecież do najpierwszych rodowych znakomitości swej okolicy i prowincji całej.

Ożeniwszy się bogato pomnożył odziedziczony majątek prawie w dwójnasób i nikt też nawet przeczuwać nie mógł, aby syn-jedynak, Hieronim, mógł się znaleść kiedykolwiek w krytycznej sytuacji materjalnej. Tymczasem stało się to w istocie zaraz w chwili, kiedy stary Ossocki rozstał się z światem...

Był to pan dawnej daty, utrzymujący splendor swego domu tradycyjnym zbytkiem magnackim i posuniętą do prawdziwej lekkomyślności hojnością. Nic zajmywał się nigdy

zarządem swego majątku i nie uważał za potrzebne pilnować tych, którym zarząd ten oddal. Jak wszystkie prawie szlachetne natury ufał z dziecinną prawie nieoględnością każdemu, i nie mógł nawet przypuścić, aby to nie było jedyną godziwą drogą postępowania z ludźmi.Śmiertelnie nienawidził wszelkich rachunków i raportów i nigdy też przez cały przeciąg swego życia nie przeglądnął żadnego. Dobrotliwego aż do słabości serca, dawał się wyzyskiwać w niesłychany sposób, z czego też najbezczelniej korzystano. Zawsze w zaciętej opozycji z faktycznem stanem rzeczy w kraju, w wiecznych zatargach z jego władzą, mało przemieszkiwał w domu, bawiąc z krótkiemi przerwami zagranicą, gdzie żył z świetnym przepychem, który jak powietrze był mu niezbędną potrzebą.

Nie trudno sobie wytłumaczyć, że przy takiej lekkomyślności samego właściciela, a przy najniegodziwszej i przeniewierczej administracji musiał pójść w ruinę największy nawet majątek. Trzydzieści kilka lat podobnego gospodarstwa wystarczyły do najzupełniejszego jego zniszczenia.

Stary Ossocki długo nie wiedział o smutnym stanie rzeczy. Gdy w końcu mimo głębokiego wstrętu do wglądania w majątkowe swe sprawy konieczność najgwałtowniejsza zmusiła go zastanowić się raz nad swem położeniem — było już za późno myśleć o ratunku...Śmiertelnie zgryziony, bezradny, nie wiedział co począć... Zatajał prawdziwy stan rzeczy przed żoną i swym synem, który już dorósł był w młodzieńca — ale to tłumienie w sobie tajemnicy dobijało go formalnie. Ostatni jego administrator był człowiekiem rzetelnym i sumiennym, który, gdyby był wcześniej objął zarząd majątku, możeby był uratował choć maią część jego. Jemu też poruczył zrozpaczony Ossocki swój ratunek i dał mu zupełne pełnomocnictwo.

Aby niczego nie zdradzić przed żoną i synem, których kochał nad życie, nie zmienił wystawnego życia i gonił ostatkami, nie mogąc się odważyć na uwiadomienie drogich osób o nieochybnej katastrofie. Wziąwszy tak na siebie cały ciężar swogo okropnego położenia, upadł wkrótce pod jego brzemieniem.

Właśnie znajdował się w Szwajcarji, dokąd syna bawiącego we Francji był powołał, kiedy otrzymał od plenipotenta swego list rozpaczliwy, w którym tenże donosił bez ogródek, że wszelki ratunek stał się wprost niemożliwym. Ossockiego wiadomość ta raziła piorunem. Dotąd zawsze się łudził jeszcze nadzieją, że choć ruina jest nie do uniknienia, przecież wyjść z niej będzie mógł z jakim takim zapasem, choćby na skromne ale dostatnie życie. Tymczasem wiadomości otrzymane odbierały wszelką nadzieję.

Skłonny do apopleksji, Ossocki zaraz po odczytaniu fatalnego listu padł bez zmysłów. Podniesiono go z ziemi nieprzytomnego, bez znaków życia. Gdy żona i syn przypadli do niego z śmiertelną trwogą, on już ledwie słabe, urywane słowa wydobyć mógł z zastygającej piersi...

Pomoc lekarska, jakkolwiek niesiona z największym pośpiechem, okazała się bezskuteczną. Przed samym zgonem, kiedy zrozpaczoną i omdlewającą z boleści żono odprowadzono od łoża umierającego, dał znak przytomnym, aby go opuścili i tylko syna gestem niemym przy sobie zatrzymał.

Gdy Hieronim z wybuchem okropnej boleści ukląkł u śmiertelnego łoża, Ossocki ujął go za rękę, wpatrzył się w twarz jego gasnącym wzrokiem, i silił się daremnie, aby doń przemówić. Wskazał tylko ręką na swe biórko, na którem leżał list świeżo otrzymany.

Potem jeszcze zadrżały mu kurczowo usta, jakby koniecznie odezwać się chciały z pod przyciskającego je już palca śmierci.

Hieronim dorozumiał się instynktowo woli ojca i wziąwszy fatalny papier przebiegł go szybko oczyma..

Mimo. że nie mógł zdobyć się w tak bolesnej chwili na uwagę, zrozumiał przecież wszystko — bo list lakoniczny był i jasny. Ale wiadomość w nim zawarła, jakkolwiek w każdym innym czasie byłaby przeraziła Hieronima, w chwili takiej wydało mu się najbłahszą drobnostka.

Zwrócił się do ojca, jak gdyby z pełnym miłości wyrzutem, iż taką troską niepokoi się wśród ciężkiej choroby — ale ujrzał już przed sobą trupa...

Od tej chwili wstąpił Hieronim w nowe życie, spotkał się z wrogiem obliczem nowego losu...

Uczuł, że należy mu być mężnym, że należy zerwać stanowczo z wszelkiemi świetnemi marzeniami młodości a Wziąć sobie za przewodników życia: poświęcenie, pracę i abnegację. W krótkim przeciągu czasu, bo w kilku dniach spędzonych przy matce w boleści po stracie ukochanego

ojca, serce Hieronima dojrzało — charakter uzbroił się w męzką wytrwałość i siłę.

Nie mówił nic matce swej o ruinie majątkowej, w jakiej się znajdują, wiedział bowiem, że byłby to cios, któregoby spokojnie nie zniosła. Skoro się tylko matka ukoiła nieco w swym żalu po stracie rnęża, postanowił wrócić na wieś, aby pozbierać szczątki dawnej fortuny. Uprzedziwszy o tem plenipotenta, zostawił matkę pod opieką poprzyjaźnionej polskiej rodziny, która się także w Szwajcarji znajdowała — a sam powrócił w okolicę, gdzie legały dobra ojca.

Mimo że był przygotowany na najopłakańszy stan rzeczy, przecież wydało mu się wszystko w rozpaczliwszem jeszcze świetle, niż się spodziewał. Gały rozległy majątek, zrujnowany już dawniej przez przeniewierstwo i nieład w najwyższym stopniu, został łupem najrozmaitszych wierzycieli, z których każdy uzbrojony był w wyrok grabieży.

Z początku nie wiedział, co począć należy i zrozpaczony, bezradny formalnie uciekać chciał przed piekłem, które zastał. Przetrwawszy jednak pierwsze chwile tak nowych a ciężkich dla niego wrażeń, zdobył się na siłę i stoiczny spokój.

Jednym z najgłówniejszych wierzycieli majątku był Mrokowski. Majątek jego przytykał bezpośrednio do dóbr Ossockiego. Mrokowski widząc, jak dobra Ossockiego idą na pastwę, przystąpił także do tego, stada sępów, który szarpały magnacka ruinę. Wiedział, że przy katastrofie tej ogromnie

zyskać może — i korzystał leż z lego bez wszelkich skrupułów.

Hieronim postanowił udać się wprost do niego. Mrokowski przyjął go bardzo grzecznie ale zamiast dodać mu otuchy, wytłumaczył mu tylko jeszcze dobitniej, że usiłowania wszelkie ratunku byłyby daremne.

— Więc cóż mam począć nieszczęsny? — zapytał go w rozpaczy Hieronim.

Mrokowski wzruszył w odpowiedź ramionami.

— Nie masz tedy żadnego środka, aby choć cokolwiek uratować?...

— Jest tylko możliwość uczynienia klęski mniej dotkliwą i mniej przygniatającą... Jeżeli pan energicznie weźmiesz się do dzieła, jeżeli zdobędziesz się pan na siły do walki wstrętnej ci zapewne...

— Wszystko uczynię!

— W takim razie osiągniesz pan jedyny pomyślny rezultat, który tu jest możliwy, wyjdziesz z ruiny czysty i bez długów, ale z niczem,..

— Jeżeli pan nie łudzisz się — mówił dalej Mrokowski — i tak jasno jak ja widzisz rzeczy, uważać to musisz za jedyny cel pomyślny, do którego całą siłą dążyć należy.

— Czuję, że i do tego ani sił ani zręczności mi nie wystarczy! — zawołał zrozpaczony Hieronim.

— Samo pogodzenie się z faktycznym stanem rzeczy, będzie już objawem siły. Co do całej sprawy, chętnie panu

pomocnym.

Hieronimowi nie pozostawało nic innego, jak tylko przyjąć nawet taka pomoc. Jeżeli przerażała go ruina majątku, to jeszcze bardziej drżał przed brzemieniem długów, których nigdy nie znal. Pragnął wyjść z katastrofy czysto i z honorem. Oddał się tedy zupełnie Mrokowskiemu.

Mrokowski począł działać szybko i sprężyście, bo działał właściwie dla siebie. Występując sam jako główny wierzyciel i jako zastępca całej massy w jednej osobie, uratował wprawdzie Hieronima od długów, ale sam najświetniejsze porobił interesa. Nie czynił sobie z tego skrupułów, uspokajając się tem, że gdyby sam Hieronim zajął się był smutną zezolucją spuścizny ojcowskiej, byłby daleko niepomyślniej załatwił rzeczy.

Gdy przyszło do ostatniego obliczenia się, Mrokowski z pewnym tryumfem i tonem dobrodzieja oznajmił Hieronimowi, że nietylko nie będzie miał żadnych długów, ale nadto jeszcze pewną małą sumę otrzyma. Hieronim podziękował serdecznie Mrokowskiemu i wyraził swe zadowolenie, choć ciężka troska w istocie tłoczyła mu serce, gdy przyszło podpisywać reces ryczałtowy.

Jedna znaczna część dóbr Ossockiego przeszła tym sposobem na Mrokowskiego. W kompleksie tym znajdowała się maleńka wioska Roztoczek. Wioska ta nie miała żadnych gruntów, i złożona była zaledwie z chat kilkunastu. Nie miała żadnego gospodarczego znaczenia — jedyną jej wartość stanowiło urocze nad podziw położenie.

Ojciec Hieronima wybudował w wiosce tej przepyszny pałac, i zazwyczaj przemieszkiwał w nim wróciwszy na

wieś. Roztoczek drogim był wspomnieniom matki Hieronima, bo w nim spędziła pierwsze chwile małżeńskiego szczęścia z nieboszczykiem mężem.

Zaraz po śmierci jego wspomniała Hieronimowi, że pragnie przeżyć resztkę dni w tem pięknem zaciszu. Hieronimowi chodziło więc wielce o to, aby choć tę wioskę uratować. Wszedł tedy w komplanacją z Mrokowskim, który uszanował pietystyczne uczucie syna i nie stawił wielkich trudności.

Wieś Roztoczek miała tylko wartość pięknego pejzażu — a to jej wcale nie czyniło tak cenną w oczach Mrokowskiego. Zyskawszy zresztą dużo przy całym interesie dał się Mrokowski unieść rodzajem szlachetności, która tem milsza mu była, ileże obejść się mogła bez wszelkiej, choćby najmniejszej ofiary.

Roztoczek mógł się podobać tylko amatorowi, zysków gospodarskich nie obiecywał najmniejszych, więc z łatwością stanęła między Mrokowskim a Hieronimem ugoda tej treści, że Hieronim obejmywał wioskę na własność, a Mrokowski otrzymał za to owa małą resztkę uratowana w gotówce i nadto z dość znaczną sumą wszedł w tabulę Roztoczka.

Hieronim z prawdziwą wdzięcznością zgodził się na warunki i czuł się na chwilę pocieszonym myślą, że zachował matce swej ulubione schronienie, z którem wiązało się dla niej tyle serdecznych i drogich pamiątek.

Ale własność Roztoczka nie mogła być źródłem utrzymania. Był to raczej zbytek tylko, który wymagał ciągle Kosztów, aby mógł być utrzymanym. Wioska ta leżała w okolicy prześlicznej ale górzystej, ziemia choć strojna całą malowniczością pięknego położenia jałową była i nieuprawną. Góry i lasy świerkowe otaczały Roztoczek do koła i miały tylko wartość dekoracji dla przepysznego pałacu.

Musiał tedy myśleć Hieronim o środkach, któremi by mógł zapewnić sobie i matce swobodny byt w tem uroczem ustroniu. Umyślił tedy wziąć w dzierzawę jedną z przytykających wsi, które dawniej należały do ojca jego, a dziś przeszły na własność Mrokowskiego. I ta sprawa została rychło załatwioną, bo Mrokowski, który i tak trudnił się bardziej spekulacjami finansowemi niż gospodarstwem, a zresztą nie był nawet w stanie administrować tak rozległych dóbr, wypuszczał zawsze większa połowę swych posiadłości w dzierżawę.

Został tedy tym sposobem Hieronim dzierżawcą na jednej z najmniejszych cząstek tych dóbr, których właścicielem był tak niedawno jeszcze jego ojciec. Pominąwszy już przykrość samą takiej zmiany, nowy zawód Hieronima był sam przez się ciężkim i niewdzięcznym. Mrokowski znał dobrze wartość ziemi, a sam będąc niegdyś dzielnym gospodarzem, obliczał zyski z niej wysoko i za wysoką też cenę ją zawsze wydzierżawiał.

Hieronim objął tedy dzierżawę pod bardzo uciążliwemi warunkami — aby im odpowiedzieć musiał być przygotowanym na pracę bez wytchnienia, na zapobiegliwość i najściślejszą oszczędność, do której dotąd nie miał sposobności się przyzwyczaić.

Hieronim nie przeczuwał może wszystkich trudności nowego zawodu, a zresztą choćby je był przeczuwał, nie byłby się ich, uląkł, bo małość ku matce i pragnienie podźwignięcia się własną pracą dodawały mu odwagi nieustraszonej. Przejęty ta odwagą poddał się Hieronim trudnym warunkom Mrokowskiego, który w kontrakcie dzierżawy zastrzegł sobie rygor, że pierwsze zaniedbanie terminu w wypłacie czynszu ma pociągnąć za sobą bezzwłoczną egzekucję i wydalenie dzierżawcy.

Co do Roztoczka, Mrokowski niemniej był surowym i ostrożnym. Suma, którą mu Hieronim, za wioskę tę winnym został, zaintabulowana na pierwszem miejscu a nadto wekslem pokryta, miała być wypłaconą w przeciągu trzech lat, a w razie niedotrzymania tego warunku miała pójść na rzecz wierzyciela pod licytację.

Z takiem ciężkiem brzemieniem obowiązków na młodych barkach, ale z sercem lekkiem od otuchy wszedł Hieronim w nowy, twardy swój zawód. Natychmiast po załatwieniu wszelkich prawnych formalności, których Mrokowski z wielką przestrzegał ścisłością, udał się Hieronim do Roztoczka, aby go objąć w posiadanie. Przepyszny pałac, czyli raczej wilę, która była jedynym skarbem tej wioski, zastał nieco w opuszczeniu. Chcąc wprowadzić w nią matkę swoją, zajął się natychmiast potrzebnemi naprawami.

Z znacznym nakładem, zwłaszcza jeźli zważymy niepomyślny wcale stan jego finansowy, kazał Hieronim odnowić i do zwykłej świetności przyprowadzić wszystko, cokolwiek było ozdobą uroczego tego ustronia, począwszy od urządzeń

mieszkania, aż do parku i jego sztucznych szpalerów i wodotrysków. Pragnął aby matka jego zastała wszystko tak, jak było za niedawnych czasów świetności, aby nic nie zdradzało cieniem nawet smutnej zmiany stosunków, która zaszła tak nagle i niespodzianie, aby widziała się otoczoną nietylko dostatkiem, ale tym samym przepychem wytwornym, do którego przyzwyczajoną była przez całe życie. Zatrzymał tedy Hieronim także i cały ów kosztowny aparat, który potrzebnym był do utrzymania Roztoczkowego cacka, cały ów rój służebnych duchów, których jednakże dobrze karmić i opłacać należało, aby utrzymywały wystawny ruch willi.Śmiał się z tego postępowania praktyczny Mrokowski, dziwili się i gorszyli sąsiedzi inni, że biedny dzierżawca wysila się na utrzymanie zbytku, na który tylko ogromna fortuna dawniejsza Ossockich zdobyć się mogła — bo też ani pierwszy ani drudzy nie pojmowali właściwych pobudek tego co czynił Hieronim, i widzieli w tem według swego sposobu zapatrywania się albo szaloną, lekkomyślną niepraktyczność, albo fanfarońskie pretensje ex-panicza, co było w istocie tylko szlachetnym dowodem synowskiej miłości i poświęcenia, aktem pietyzmu, opłacanego dobrowolnem poddaniem się ciężkiej pracy, zaparciem się i troskami nieskończonemi!...

Ułatwiwszy się tak z Roztoczkiern i przygotowawszy się zarazem do gospodarki na pożyczonej roli, pospieszył Hieronim do Szwajcarji, do matki swej, która go niecierpliwie i z podwójną oczekiwała tęsknotą. Pod nieobecność syna

wdowa dowiedziała się nieco o smutnej zmianie majątkowych stosunków, lecz nie miała o niej jeszcze zupełnego Wyobrażenia.

Kiedy uściskała syna powracającego, chciała go zapytać o to, lecz nie śmiała uczynić tego otwarcie, czuła że brakło jej odwagi, aby ujrzeć w tem okropną prawdę, co dotąd było przeczuciem i obawą tylko. Wpatrywała się tylko okiem pełnem miłości i tajonego, trwożnego niepokoju w twarz syna, jakby chciała wyczytać w niej prawdę.

Ale Hieronim wydał się jej swobodnym i o ile to być mogło przy świeżem wrażeniu śmierci ojca, wesołym i szczęśliwym — i był też nim w istocie, bo serce jego radowało się myślą, że oszczędzi matce smutnych wrażeń po powrocie do kraju i nie da jej uczuć skutków katastrofy.

Uważając swobodę i otuchę Hieronima za maskę, zagadnęła go nieraz matka półsłówkiem, aby go wybadać, ale Hieronim wymijał te lekkie zapytania, a aby raz na zawsze położyć koniec niepokojom, rzekł:

— Bądź dobrej myśli mamo droga, i nie trwóż się. Nie jesteśmy tak bogaci, jak dawniej, ale nie jesteśmy i biedni. Zostało nam tyle, abyś nie potrzebowała zmieniać dotychczasowego życia, mamo moja. A choć nie jesteś już panią tak wielkiej fortuny, jak niedawno jeszcze, czyż nie zostałem ci ja, marno droga, aby miłością synowską zastąpić ci to, co ubyło?...

Matka z rozrzewnieniem i miłością uściskała jedynaka i Patrząc w jego oczy, promieniejące uczuciem otuchy i mężnej woli, czerpała z nich spokój i pociechę.

Nie naglił jej syn do powrotu do kraju, do Roztoczka, bo mogłoby to zdradzić prawdziwy stan rzeczy, ale drżał w duchu, aby matka nie zechciała bawić dłużej zagranicą, co by zaraz z początku nowego zawodu mogło było sprowadzić nań katastrofę, bo raz nie posiadał już środków na pobyt zagranicą, powtóre wzięta dzierżawa wymagała koniecznie jaknajrychlejszej obecności na wsi.

Na szczęście matka Hieronima nie chciała ani chwili dłużej pozostać zagranica, tęskniąc do ulubionego ustronia, w którem spodziewała się znaleźć spokojną ciszę, tyle popotrzebną dla zbolałej duszy. Wyjechali z Szwajcarji do kraju, a kiedy ekwipażem pysznym i wygodnym, który ich czekał na ostatniej stacji pocztowej, przyjechali do Roztoczka i matka znalazła się w wytwornych pokojach tak dobrze znanego pałacu, ucałował ręce jej Hieronim i rzekł:

— Patrz mamo, wszystko nam zostało.... Niczego nie zbywa, coś tu dawniej widziała rada... Roztoczek nasz, droga mamo.

— A oprócz Roztoczka ?... — zapytała nieśmiało matka.

— O dużo, dużo jeszcze, mamo moja! — odpowiedział szybko i pocałunkami czułemi przerwał dalsze zapytania.

Istotnie zostało mu dużo, bo została mu szlachetna ambicja, odwaga męzka i ochota do pracy, do poświęceń, do walki... Lecz czyż wystarczało to wszystko?...

Niestety, kapitał ten moralny nie wystarczał do pokonania trudności materjalnych. Na samym zaraz początku spotkał się Hieronim z cierniami swego zawodu i potrzeba było tak szlachetnej wytrwałości, jaką posiadał, aby na pierwszym

zaraz nie zwątpić kroku. Hieronim nie wiedział, że sama gorąca chęć do pracy nie wystarczała, że chleb, który mu miała dać najęta ziemia, okupić trzeba było nietylko trudem ale mnogiemi innemi przykrościami, które potąd z imienia znał ledwie.

Znał gospodarstwo tylko z teorji i z krótkiej amatorskiej praktyki, było mu ono chwilową rozrywką, tak dobrą jak każda inna. Dziś rozrywkę trzeba było zamienić w prawdę ciężka, nużącą — a nadto przygotować się na cały bezlik ciężkich trosk, żmudnych kłopotów, trywialnych, zabijających krzątanin. Hieronim z natury i wychowania pełen był delikatności w stosunkach z ludźmi a dla dzierżawcy nie był to dobry przymiot. Szło mu tedy wszystko oporem a każdy dzień prawie niósł zniechęcenie i cierpkie zawody.

Bronił się od zwątpienia całą duszą Hieronim a miłość ku matce i własna ambicja niosły mu pomoc. Dzielnie stawił czoło trudnościom — pracował energicznie i z niezmordowaną pilnością. W prywatnej szkatule ojca zostało nieco gotówki niewydanej jeszcze za granicą — zasiłek ten był mu wielce pożądanym. Włożył pieniądze w gospodarstwo a gdy rok jeden minął, zapłacił punktualnie ratę dzierzawną.

Rok pierwszy okazał się w rezultacie bardzo szczęśliwym i to wynagrodziło w części Hieronima za doznane trudy i przykrości. Gdy się jednak obliczył dokładnie, ujrzał, ze ten najlepszy nawet rezultat dzierżawy zaledwie skąpo wystarczał na to, aby utrzymać wytworny dom w Roztoczku. Wszystko co zarobił na swej dzierżawie, pochłaniał Roztoczek. Wysiłki abnegacji i trudów wystarczały skąpo na opędzenie dostatku, którym chciał otoczyć matkę.

Ale Hieronim byłby raczej oddał życie niżby miał odjąć matce swej resztę iluzji. To też gdy sam nieraz w pocie czoła przebywał pod skwarnem niebem na polu, pełniąc sam obowiązki ekonoma, w pałacu w Roztoczku próżnowała cała gawiedź lokajów i ogrodników, gdy sam oszczędzał na wydatki i obchodził się dawnym zapasem garderoby, tuziny nowych, świetnych liberji szyto co roku dla służby dworskiej.

Ale to wszystko właśnie, co wydawało się innym nieszczęściem Hieronima, w czem praktyczny wzrok upatrywał konieczny zaród ruiny — było dla szlachetnego syna najwyższą rozkoszą, jedyną słodką nagrodą, jedyną zachętą do zaparcia się, do ciężkiej, żmudnej pracy...

Jedyną obawą jego było, aby matka nie dowiedziała się o właściwym stanie rzeczy, aby nie odgadła nigdy, nie domyślała się, nie przeczuwała nawet, że źródłem dawnego dostatku jest krwawy trud syna. Szczęściem matka żyła w odosobnieniu, w pustelniczej samotności, z synem swym tylko

i z wspomnieniami. Nie komunikowała się z nikim z sąsiedztwa, nie wyjeżdżała nigdzie, prócz raz na tydzień do kościoła, lub pogodnym dniem na przechadzkę, w którym to Celu piękny powóz i cztery dzielne konie znajdowały się zawsze w Roztoczku.

Hieronim zimą mieszkał przy matce w pałacu, w czasie zaś robót gospodarskich udając dobrowolne, amatorskie zamiłowanie do gospodarstwa przenosił swe mieszkanie na

całe tygodnie do wsi wydzierżawionej, odwiedzając matkę w chwilach południowych i wieczornych. Jeżeli matka nie chciała na to pozwolić, aby nie mieszkał i nie sypiał w Roztoczku, wtedy Hieronim skoro świt wyjeżdżał już konno do gospodarstwa i wracał na ranną herbatę, a wypiwszy ją w towarzystwie matki wracał znowu, powtarzając to w godzinie obiadu.

Matka jego patrząc nieraz na twarz jego ogorzałą i kładąc całus na czole jego, poważnem troską, mawiała:

— Dziecko kochane, ty pracujesz, ty się natężasz, po co ci tego? Nie przywykłeś do takich trudów, one zdrowiu twemu szkodzić mogą...

— Czyż nie zdrów jestem, mamo, i czyż nie czerstwo wyglądam?... — pytał z uśmiechem Hieronim.

— Ogorzałeś okropnie... Nudzisz się tu, marnujesz wiek najpiękniejszej młodości...

— Wierzaj mi... mamo droga — przerywał Hieronim — nigdy się mniej nie nudziłem, jak teraz...

— Ale na twarzy twej widzę zawsze zamyślenie, w oczach coś jakby smutek i troskę... Romku, tyś nie wesół, nie swobodny, niepokoisz mnie...

A zresztą — mówiła dalej — jesteś już w wieku, w którym już obok miłości do matki, inne uczucie obudzić się powinno... Chciałabym przed śmiercią doczekać się spełnienia mych marzeń, a ty wiesz o czem marzę, synu kochany... Hieronim na zagadnienie takie rumienił się i zbywał je odpowiedzią:

— Czas jeszcze, marno...

— Czas póki serce się nie odezwie... — mówiła, matka — ale gdy się odezwie, zato tem bardziej pospieszymy się synu, nieprawdaż?...

Hieronim nic nie odpowiadał, ale serce żywiej mu bito, a wzrok matki mógłby był wiele wyczytać w jego pomięszanej, twarzy...

Bo też serce już się było odezwało, i pewnie pilno mu było....

Nie będzie to może niespodzianką dla, naszych pięknych czytelniczek, jeźli się dowiedzą, że była to Ludwika, córka Mrokowskiego, która w sercu Hieronima dotąd tylko miłością ku matce wypełnionem, rozbudziła jeszcze inne uczucie...

Snać los, który rzucił naszego młodego bohatera nagle w cały odmęt trudów i trosk nowego położenia, nie chciał zostawić go bez nagrody, bo niósł mu dank podwójny, uczucie zadowolonej miłości synowskiej i słodką sposobność pierwszych zachwytów dla młodocianego serca,..

Jeżeli pragnienie ubezpieczenia matki przed przykrościami majątkowej katastrofy, było szlachetną zachętą dla Hieronima do pracy i ustawicznego łomania się z najrozmaitszemi trudnościami, to poznanie Ludwiki i stosunek serdeczny, w jakim się niebawem ku niej znalazł nasz młodzian, było zaiste hojną i rozkoszną nagrodą za wytrwałość i poświęcenie.

Nie będziemy obszernie opowiadać historji tego stosunku... Bywają chwile, czyli raczej zajścia w życiu serca ludzkiego, które odczuć, odmarzyć można — opisać nigdy... Są to, osobne misterya, na których opowieść tylko wymowa serca

zdobyć się może — a zwykle słowa nie zawsze tłumacza serce...

Hieronim, zajęty ustawicznie pracą około gospodarstwa, które tem więcej wymagało: czsasu, im mniej był jeszcze wprawnym do ponoszenia jego drobnych, rzemieślniczych niejako kłopotów — już dla samego braku czasu nie komunikował się swemu sąsiedztwu. Bardziej jednak jeszcze, niż sam brak czasu, wstrzymywały go od wizyt inne względy.

Położenie Hieronima było co do stosunków z ludźmi zawsze nieco fałszywe. Wszyscy sąsiedzi jego znali go do niedawna jeszcze jako młodego magnata — a Hieronim obawiał się, aby nagła zmiana jego majątkowych stosunków, nie dała mu się uczuć także na polu' towarzyskiem.

Ambitny i pełen szlachetnej draźliwości Hieronim, zamknął się tedy w samotnem odosobnieniu, żył tylko w towarzystwie swej matki i swej pracy. Nigdy nie był w stosunkach swych z innymi dumnym, bo jakkolwiek wychowany w tradycjach arystokratycznych, daleki był od wszelkiej pychy, gruntującej się na przywilejach rodu i majątku — obecnie jednak czuł się zmuszonym do sposobu życia, który mógł uchodzić a nawet w oczach płytkich ludzi uchodził za dziwną, bo nieuzasadnioną już materjalnem stanowiskiem durne.

Tymczasem usunięcie się to od świata, przypisywane przez okolicę dawnym nawyczkom arystokratycznym, miało powód swój w tem właśnie, co było najszlachetniejszern w charakterze Hieronima. Majątek i znaczenie towarzyskie są niestety w oczach zwykłych ludzi dzielnymi strażnikami

czci osobistej — a gdzie one nagle ubędą, tam osoba zbyt często narażona bywa na niejedno upokorzenie, przed którem dawniej osłaniała ją sama pozycja.

Wiedział o tem dobrze Hieronim i dla tego można było.

o nim powiedzieć, że dopiero nagłe zubożenie zrobiło z niego arystokratę w życiu towarzyskiem. Jest to własnoscią wszystkich charakterów w szlachetnym sposobie ambitnych, że za podobną zmianą losu stają się aż do słabości draźliwemi. Wówczas staja oni osobistem swem postępowaniem na straży swej godności, czuwają nad nią z bojaźliwą niemal troskliwością, staja się czułymi aż do przesady w obcowaniu z ludźmi.

Tak się rzecz miała właśnie z Hieronimem. Nie żył też prawie z nikim w okolicy, choć w niej miał bardzo dużo dawnych znajomych, nie składał nikomu wizyt, a jeżeli ktoś sam szukał pierwszy znajomości, trafiał na taką restrykcjęi taką przesadną ostrożność, że mimo najlepszych może chęci musiał się cofnąć, upatrując w Hieronimie albo człowieka z sztywnemi uprzedzeniami arystokraty, albo formalnego dziwaka. Jakoż w pierwszych chwilach nowego położenia rzeczy postępywanie Hieronima niemogło niewtajemniczonym wydawać się w innem świetle.

Był wszakże jeden dom w sąsiedztwie Hieronima, z którym musiał utrzymywać bliższe stosunki mimowoli nawet Był to dom Mrokowskich. Już sama ustawiczna styczność, jaką miał Hieronim z Mrokowskim przy porządkowaniu interesów majątkowych nieboszczyka ojca, wymagała częstszego komunikowania się a nawet pewnej zażyłości.

Mrokowski nie posiadał zbyt wielkich sympatyj Hieronima, tak jak ich nieposiadam u nikogo w okolicy, ale umiał go sobie przynajmniej w części pozyskać wielce ugrzecznioną uprzejmością, której niebrakło nawet pewnego powierzchownego wprawdzie, ale zawsze wabiącego pokostu serdeczności. Jak już wiemy, pomoc jaką podał Mrokowski Hieronimowi, była wcale egoistyczną i przyniosła więcej korzyści pomagającemu niż wspieranemu, ale wszystko to umiał przeciek Mrokowski uczynić z pewnym taktem i obrachowaną delikatnością.

Kiedy Hieronim ułatwił się już ostatecznie z przykremi sprawami i wziął dzierżawę od Mrokowskiego, zapraszał go tenże jaknajserdeczniej w swój dom, ofiarując mu swą przyjaźń i zapewniając go o jaknajszczerszych sympatjach. W uprzejmości Mrokowskiego było o tyle coś szczerego, o ile podchlebiało mu to bardzo, wejść w bliższe stosunki z Hieronimem, jako potomkiem rodziny bardzo świetnej i wysoce w kraju poważanej a doniedawna stanowiskiem swem materjalnem imponującej.

Było to bowiem już właśnie w owym czasie, kiedy Mrokowski dobiwszy się ogromnej fortuny, zaczął myśleć o innym także blasku, niżeli ten, który bije od samego złota, kiedy obudziła się w duszy jego, dotąd bardzo realnemi popędami wiedzionej, próżność i chęć zawiązania stosunków z wyższym i najwyższym światem towarzyskim. Usiłował tedy zrobić początek od pozyskania sobie Hieronima, zwłaszcza że nie wymagało to żadnych z jego strony ofiar i

godziło się doskonale z celami ambicji i z interesami egoistycznemi.

Hieronim nie, tyle korzystając z uprzejmych zaprosin Mrokowskiego, co poczuwając się poniekąd do pewnej wdzięczności za pomoc w uporządkowaniu niejszczęsnej sprawy spadkowej, był kilka razy u Mrokowskiego i kilka razy u siebie w Roztoczku go przyjął — lecz wszedłszy doń w, stosunek nie bardzo swobodny, bo w stosunek ubogiego dzierżawcy do bogatego właściciela, byłby niezawodnie zaprzestał wszelkiej konfidencjonalniejszej styczności, gdyby; nie okoliczność, która wpłynęła mocno na całe życie Hieronima.

Właśnie w owym czasie, kiedy Hieronim sprowadził matkę swą do Roztoczka a sam wziął sąsiednią wieś w dzierżawę, powróciła była na wieś córka Mrokowskiego, Ludwika, która dotąd przebywała w pensjonacie we Lwowie. Hieronim poznał ją u ojca, a była to pierwsza kobieca znajomość, którą zrobił po powrocie do kraju, w swem samotnem ustroniu. Ludwika miała wszystkie cechy dorastającego dopiero dziewczęcia. Był to podlotek dopiero, pączek prześliczny, który zdawał się rozkwitać przed oczyma. Pierwsze wrażenie, jakie, Ludwika sprawiła na Hieronimie, było raczej tylko zainteresowaniem się psychologa niż sympatja serca. Hieronim był już w samej pełni młodzieńczego wieku, a ostatnie przejścia nadały mu coś z dojrzałości męzkiej, nadto znał dobrze świat z towarzyskiej przynajmniej strony i wiele przebywał w towarzystwach kobiecych — patrzył tedy na Ludwikę, jako na powabny i ciekawy objaw dziewczęcej natury, znajdującej; się właśnie

W przejściu z dziecinnego wieku w porę pełnego rozbudzania się duszy niewieściej.

Zajęła go mocno Ludwika, która jak postacią swą wdzięczną, tak i umysłem stała na owem rozgraniczu dwóch światów, na którem zagadkową i nielogiczną ale wielce uroczą grą barw i świateł mieni się indywidualność dziewczęcia, nim z lubego chaosu dziecinnej naiwności i budzących się przeczuć, pensjonarskiej pustoty i pierwszych tajemniczych wrażeń, sennych drżeń uczucia i silnych zachwytów Wyłoni się wyraźniejszy i pełniejszy organizm umysłowy.

Hieronim z upodobaniem przypatrywał się Ludwice, uważając ją niejako za Studjum. Ale takie studja bywają bardzo niebezpieczne. Doświadczył tego na sobie wkrótce Hieronim.

Zrazu bawiło go tylko miłe dziecko, jak ją przed matką nazywał, bo też bawił się tylko igraszką z kwiatkiem, wychylającym pierwsze rumieńce swej przyszłej barwy z zielonej osłony pączka, tchnącym pierwszą swą wonią, połyskującym pierwszą kropelką rosy i pierwszym promieniem słońca... Cieszyło go to niezmiernie, gdy widział jak kwiatek ten pod jego okiem rósł, rozwijał się, rozkwitał...

Chociaż nie wypadało mu zbyt często być gościem u Mrokowskiego, przecież nie trudno było o sposobność częstego spotykania się z Ludwiką, a przyznać trzeba, że Hieronim nie omijał wcale tych sposobności. Więziona do nie dawna w murach miasta i ścianach swego pensjonatu, stęskniona do życia na wsi jak do poetycznej sielanki, Ludwika z zamiłowaniem rozkosznego dziecka używała przyjemności wiejskich.

Mrokowski był najbliższym sąsiadem swego dzierżawcy — mieszkał bowiem zaraz we wsi sąsiedniej. Ludwika z guwernantką francuską, którą jeszcze miała przy sobie i z opiekunką, daleką krewną swego ojca, kobietą już podeszłą i wcale wykształconą, odbywała pieszo lub powozom spacery, a Hieronim opuszczał nieraz pilne zajęcia gospodarskie, aby przyłączyć się do grona.

W ogrodzie, należącym do dworu wydzierżawionej przez Hieronima wsi, znajdowała się duża, ładnie utrzymana i gustowną balustradą otoczona sadzawka, w której chowano łabędzie, faworytki Ludwiki. Często więc wymagał tego los, łabędzi, aby ich młoda opiekunka zrobiła wycieczkę z zwykłem swem towarzystwem aż w pobliże gospodarczej rezydencji Hieronima — to też młody nasz gospodarz korzystali z tych wizyt, oddawanych łabędziom, a wtedy zdarzało się, że wycieczka Ludwiki chybiała swego adresu i ograniczała się na długiej przechadzce w towarzystwie obu kobiet i Hieronima.

Nieraz na przechadzce takiej spotykała ich przejeżdżająca się także matka Hieronima i przy tej sposobności zawiązała się znajomość między nią a Ludwiką. Ossockiej podobała się bardzo mała szczebiotka — a widząc ją prawie zawsze na spacerach w towarzystwie swego syna, mówiła mu z żartobliwym śmiechem:

— Pięknie mój synu... Matka czeka nieraz w domu, tęskni i wygląda, a synalek romansuje za jej plecyma...

I groziła mu palcem z macierzyńską pieszczotliwością, a Hieronim odpowiadał:

— Ah! mamo droga, gdybyś wiedziała, jakie to zabawne, lube dziecko, jak ona mnie bawi!...

— Ostrożnie z takiemi dziećmi! — mówiła matka — takie dzieci szybko rosną, Hieronimie!

Miała wielka słuszność Ossocka — a Hieronim po kilku letnich miesiącach, spędzonych w towarzystwie nadobnego dziewczęcia, spostrzegł się, że już inaczej patrzy dziś na nie niż w pierwszych chwilach po poznaniu. Z każdym dniem prawie czuł się coraz bardziej zachwyconym i coraz więcej odkrywał uroku w młodziutkiej córce Mrokowskiego. Mianowicie oczarowały go umysł i serce Ludwiki w swym szybkim rozwoju.

Hieronim był pierwszym mężczyzna, z którym Ludwika bliżej się poznajomiła, a to sprawiało, że wpłynął on mimo wiedzy swej na rozbudzenie się śniącej dotąd tylko duszy dziewczęcia, że towarzystwem swem wniósł nowy, dzielny czynnik w cały proces jej wykształcenia. Uważając z początku Ludwikę za pensjonarkę, za dziecko, zdumiewać się potem musiał, jak to dziecko kryło w sobie gotowy już charakter dziewiczy, jak dość było pewnego tchu ożywczego, płynącego z każdej głębszej konwersacji, aby się coraz pełniej i coraz jaśniej rozwijały wszystkie strony serca i umysłu Ludwiki.

Nieraz nie posiadał się Hieronim z zdziwienia, gdy domknąwszy kiedy dla psychologicznego eksperymentu jakąś strunę moralną, która dotąd milczała w duszy dziewczęcia, ujrzał niebawem, że struna ta odzywa się nagle już całym, pełnym i wymownym tonem i drżeniem swem wypełnia pierś Ludwiki. Przekonywał się wtedy Hieronim, że umysł takich pół dzieci i pół kobiet potrzebuje tylko lekkiej incytacji, aby natychmiast ustroić się w nowy promień myśli i uczucia, że potrzeba mu nieraz tylko wrażenia, aby wszystko co było instynktem tylko, stało się poczuciem, samoistnem pojęciem.

Cały ten proces rozkwitu dodawał Ludwice w oczach Hieronima tem głębszego, tem czarowniejszego uroku. Wkrótce też przekonał się, że to co mu tak pożądanem czyni towarzystwo młodego dziewczęcia, nie jest tylko chęcią rozrywki, nie jest zainteresowaniem się psychologicznem, jak to sobie nieraz z uśmiechem mówił — ale że jest to uczucie, które czekało tylko na pierwszą próbę, aby się odezwać w całej pełnej swej sile, na pierwszą chwilę śmiałości, aby otrzymać właściwe, należące mu się imię... A imię to odzywało się szeptem w sercu Hieronima, choć go usta nigdy za sercem powtórzyć nie chciały i nie śmiały — bo musiałyby były wyrzec słowo — miłość...

Mrokowski w czasie tym był jeszcze wdowcem. Patrzył chętnie na znajomość Ludwiki z Hieronimem, to też i nie dopatrywał w niej żadnego głębszego znaczenia a całą jej powierzchowną stronę uważał za pożądane dopełnienie edukacji swej córki, które na towarzystwie tak pięknie i wytwornie wykształconego młodziana, jak Hieronim, tylko korzystać mogła.

Wśród ciągłego zajęcia i słodkich chwil wytchnienia, bo podzielonych między matkę i Ludwikę, upłynęło pierwsze lato, spędzone na dzierżawie. Po lecie tem, które nie wydało

się Hieronimowi złą wróżbą nowego stanu, miała jednak nadejść tum cięższa i smutniejsza zima. Zaraz z końcem jesieni wyjechał Mrokowski do miasta zabierając z sobą córkę. Hieronim sprowadził się już teraz ze wszystkiem do Roztoczka i odbywał tęskne, samotne ferje gospodarskie, które mu tylko towarzystwo matki w części ukrócało.

Myśli jego były przy Ludwice, która spędziwszy na wsi niejako ostatnie swe pensjonarskie wakacje, miała teraz wstąpić w świat i życie stołeczne, jako panna dorosła, piękna i bogata. I rozmyślał wtedy Hieronim nie bez boleśnego uczucia gdzie też zamieści młoda dziewczyna sielankę spędzoną w jego towarzystwie, czy odrzuci ją wraz z wspomieniami pustoty pensjonarskiej, czy weźmie ją w świat nowy; czy zamknie nią zabawki dziecka, czy rozpocznie życie dziewicy?...

Niepotrzebne to było rozmyślanie — bo po ostatnim uścisku dłoni, którym go pożegnała Ludwika, po spojrzeniu pełnem i wymownem, które mu odjeżdżając rzuciła, mógł się był domyśleć, że nie żegna się tak dziecko, ale kobieta... i że nie żegna obojętnego sobie, bo obojętnych nie żegna się wyrazem tęsknoty za najrychlejszem spotkaniem...

Hieronim spodziewał się, że Ludwika na przyszłe lato wróci znowu z ojcem na wieś, i ta nadzieja skrócała mu tęsknotę, która żywo obudziła się w sercu jego... Oczekiwania jego dostały jednak zawiedzione — bo też tymczasem w stosunkach Mrokowskiego zaszły ważne zmiany.

Wyjechawszy do Lwowa Mrokowski sam tylko raz na krótki czas zaglądnął do dóbr swoich, zajęty był bowiem właśnie staraniem się o rękę swej drugiej żony, Reginy.

Dopiąwszy wreszcie swegu celu w sposób, który już znany jest naszym czytelnikom, Mrokowski zanadto był zajętym nowemi planami i kłopotami, aby mógł myśleć o mieszkaniu na wsi. Tak więc Hieronim zrzec się musiał nadziei zobaczenia się z Ludwiką.

Słodkie wspomnienia chwil spędzonych w towarzystwie powabnego dziewczęcia stawały mu tem częściej na myśli, im ciężej i dotkliwiej dawały mu się czuć przykrości położenia. Pierwszy rok gospodarski na dzierżawie, jakkolwiek po większej części pomyślny, fałszywą okazał się wróżbą.

Już zaraz w drugim roku doznał młody nasz gospodarz fatalnych klęsk i zawodów. Rok był nieurodzajny, zapas gotówki był wyczerpany, nieprzewidziane szkody mnożyły się. Czynsz był w istocie za wysoko obliczony nawet na lata dobre, w złym roku zaś niepodobna go było uiścić. Już tedy w drugim roku swej dzierżawy nie mógł go zapłacić Hieronim Mrokowskiemu. Tyle ledwie miał dochodu, aby utrzymać świetność przytułku swej matki, dworu Roztoczkowego.

Hieronim czuł się niepowodzeniem tem mocno przybitym i upokorzonym. Najprzykrzejszym skutkiem tego wszystkiego było, że musiał udać się do Mrokowskiego z prośba, aby prolongował mu termin wypłaty czynszu — konieczność, której biedny nasz młodzieniec z wstrętem i smutkiem poddać się musiał.

Nie tracił Hieronim jednak nadziei. Obiecywał sobie, że rok następny powetuje wszystko — liczył na swa pracę, na

poświęcenie, na pomoc bożą, na którą tyle zasługiwał. Ale rok następny zamiast pociechy przyniósł tylko nowy, gorzki zawód; fatalniejszym był niż poprzedni. Nieurodzaj ponowny, klęski elementarne, a w części i własne błędy, popełniane przez brak praktycznej, gospodarskiej rutyny — wszystko to sprzysięgło się na Hieronima. Następstwem tych fatalnych niepowodzeń było, że Hieronim nietylko znowu raty dzierżawnej zapłacić nie był w stanie, ale nadto, usiłując się ratować w rozpaczliwy sposób, znaczne zaciągnął, długi...

Ujrzał się bez ratunku, w rozpaczy prawdziwej. Przyszło mu znowu chwycić się ostatecznego środka — apelować do cierpliwości a niejako i łaski Mrokowskiego. Pominąwszy już bowiem, że dwie raty zalegały, nadszedł już był termin, w którym Hieronim powinien był zapłacić także sumę, ciężącą na Roztoczku.

Położenie Hieronima było w całem znaczeniu tego słowa opłakane. Gdyby był sam, gdyby mu nie chodziło o to, aby ukryć przed matką niedostatek, oszczędzić jej zgryzoty i niepokoju, byłby wyprzedał się całkiem, byłby odmówił sobie samemu wszystkiego i tym sposobem zaspokoiwszy Mrokowskiego byłby szukał zatrudnienia i chleba na innem polu. Ale serce jego krwawiło się na myśl wyrwania z spokojnej iluzji swej matki; i wolał raczej walczyć dalej bez nadziei skutku, niż salwować się przed upokorzeniem.

W bardzo grzecznym liście udał się do Mrokowskiego, Podstawił mu cały stan swój, wykazał niemożliwość spęłnienia swych zobowiązań i prosił usilnie o ponowna zwłokę. Przez długi czas nie odbierał odpowiedzi żadnej, co mu dawało nadzieję, że prośba jego zostanie wysłuchaną, gdy naraz otrzymał list nie od Mrokowskiego, ale od jego sekretarza, który mu tonem suchym i stanowczym donosił, że pan jego dłużej czekać nie myśli, że wyznacza termin ostateczny na kilka tygodni, po których upływie korzystać będzie z rygorów prawnych.

Korzystać z rygorów prawnych znaczyło wyrzucić najpierw Hieronima z dzierżawy, w której nietylko trud trzyletni ale resztkę gotowizny i znaczne pożyczone sumy utopił, a potem obłożyć sekwestrem i zlicytować sam Roztoczek, wygnać z ostatniego schronienia matkę...

Był to zaiste okropny cios dla Hieronima. Los matki ukochanej przejmował duszę jego boleścią i strachem niewymownym... Usiłował drogą pożyczki wydobyć potrzebny kapitał, ale nie znalazł nigdzie kredytu. Po kilkunastu dniach usiłowań najrozmaitszych i rozpaczliwych zabiegów umyślił tedy Hieronim pojechać do Lwowa i osobiście rozmówić się z Mrokowskim.

I oto tym sposobem poznaliśmy go u Mrokowskiego, jak czekał nim przypuszczonym będzie do niego, i tłumił w sobie gniew i urazę.

Minęło więcej niż pół godziny, od kiedy biedny Hieronim pogrążony w smutnych myślach antiszambrował Mrokowskiemu. Wreście dał się słyszeć w gabinecie głos dzwonka,

a stary lokaj Jacek powracając do Hieronima oświadczył, że jasny pan prosi...

Hieronim nie bez wzruszenia i z lekkiem drzeniem piersi wszedł do gabinetu...

VIII

HIERONIM.

Gdy Hieronim wszedł do pokoju, Mrokowski siedział przy biórku z spuszczoną ku ziemi głową i chmurą zamyślenia na czole.

Hieronim, przestrzeżony już pierwszem przyjęciem i długiem czekaniem w przedpokoju, powitał go zimniej i sztywniej, niżby to był uczynił w innym razie. Gospodarz domu podniósł głowę, spojrzał na gościa, skinął mu zlekka na powitanie, i potem zmrużywszy oczy, odezwał się:

— A pan Ossocki! Witam...

Hieronim na powitanie takie zmarszczył brwi i cofnął na pół wyciągniętą już do uścisku rękę. Zachowanie się Mrokowskiego było więcej niż niegrzeczne, bo miało w sobie coś z impertynenckiego lekceważenia, którem chciał zastąpić wrodzony ton arystokratyczny

— Musiałeś pan czekać, panie Ossocki — odezwał się Mrokowski — przepraszam bardzo, ale tak byłem zajęty...

Hieronim czuł jak mu krew uderzała do twarzy, stłumił jednak oburzenie i zrobił tylko niedbały ruch ręka. — Siadaj pan — raczył przemówić znowu gospodarz i wskazał na pobliski fotel. — Przystąpmy do interesu, bo pan zapewne w interesie jakimś?...

— Tak jest i to w interesie wiadomym panu dokładnie.

— Jakto wiadomym? zkąd?... — Z listów moich, któremi w ostatnim czasie zrobiłem się może natrętnym nawet...

— Istotnie, nieprzypominam sobie... — odparł z flegma Mrokowski — Daruj, panie Hieronimie, ale trudno mi czytać wszystkie listy, które odbieram. Chcąc niechcąc wyręczać się muszę moim sekretarzem...

Był, to nowy powód dla drażliwego Hieronima, aby się uczuł dotkliwie obrażonym. Przygryzł wargi i ruszył się niecierpliwie na fotelu. Po chwili jednak wzniósł znowu dumnie czoło, jakby poczuł, że to doznane upokorzenie, które znosił spokojnie dla miłości najdroższej osoby, tylko zaszczyt przynosić mu mogło.

— Otóż właśnie sposób, w jaki pana sekretarz wyręczył, sprowadza mnie tutaj... — rzekł spokojnym na pozór głosem — Żal mi jednak, że nie masz pan zwyczaju czytywać sam listów, bo zmusza mnie to do przedłożenia całej sprawy na nowo...

Słucham pana... — rzekł tonem niechętnym Mrokowski i ostentacyjnie popatrzył na zegarek. — Gdyby. to nie rekurs, jak pan powiadasz, dalibóg, prosiłbym pana znowu pofatygować się do sekretarza, bo fatalnie jestem zatrudniony...

— Gdybym koniecznie niepotrzebował osobiście znieść się z panem — odparł Hieronim z silnym naciskiem, bo zachowanie się Mrokowskiego oburzało go już do głębi — bardzo przyjemnemby mi było to zastępstwo....

I rzucił na Mrokowskiego spojrzenie pełne dumy i godności.

Mrokowski spuścił oczy i milczał.

— Nie mogę prawie przypuścić — mówił Hieronim — abyś pan nie wiedział nic o interesie, który mnie tu sprowadza.... gotowem to nawet uważać ze strony pańskiej za fortel ziej dla mnie wróżby....

Zmięszał się Mrokowski, bo domysł Hieronima był trafnym.

— Służę panu... — rzekł tonem grzeczniejszym.

— Jeżeli nie z moich listów, to zapewne z wzmianki sekretarza dowiedziałeś się pan, że pieniężnym moim zobowiązaniom wobec pana dotąd zadość nie uczyniłem...

— Przypominam sobie, wspominano mi o tem.

— Pierwsze lata mojej gospodarki niepowiodły się... Dotknęły mnie klęski nieprzewidziane, zawody fatalne. Pewna część winy tego niepowodzenia cięży niezawodnie na mnie, ale to nie umniejsza prawa, które mam do pańskiego wyrozumienia.

Mrokowski uśmiechnął się dwuznacznie.

— Nie mogłem zapłacić panu za dwa lata rat dzierżawnych....

— To źle...

— Gorzej dla mnie, niż dla pana. Stawia mnie to w sytuacji, w której dotąd nigdy nie byłem... Na domiar kłopotów przypada właśnie temi dniami termin wypłaty owej sumy, która cięży jeszcze na Roztoczku.

— Bardzo mi to przykro — odparł Mrokowski. — Jest to nieprzyjemność i dla mnie i dla pana... Ale zdaje rai się, że daremnie o tem mówimy, bo mimo chęci nic tu poradzić nie moge...

— Któż tedy poradzi? Czy może znowu sekretarz? — ozwał się z gorzkim uśmiechem Hieronim.

— Zapewne już nawet poradził... — odparł tonem urażonym Mrokowski.

— Pisałem list do pana, prosząc go, abyś raczył być jeszcze raz wyrozumiałym i zgodził się na prolongację tych pretensyj.

— I otrzymałeś pan zapewne odpowiedź.

— Odpisał mi sekretarz pański, że nie chcesz i nie możesz czekać ani chwili dłużej...

— Tak jest, niestety, panie Hieronimie.

— I że nietylko zostanę natychmiast wyrugowanym z dzierżawy, ale nadto Roztoczek wystawionym zostanie na licytację... — Sekretarz mój napisał panu prawdę. Hieronim powstał z krzesła.

— Spodziewam się, ze to nie ostatnie słowo pańskie. Pozawczoraj otrzymałem ową groźna odpowiedź; i dziś sam się stawię przed panem, aby odwrocie tak bezwzględne postanowienie...

— Tym sposobem zmuszasz mnie pan, abym mu z prawdziwą przykrością oświadczył, że nie odstąpię od tego, co panu sekretarz w mojem imieniu zapowiedział...

— Jakto? — zawołał prawie z przerażeniem Hieronim — miałżebyś pan pozostać niewzruszonym!..

— Nie może być inaczej. Owszem muszę panu nawet oznajmić, że cała sprawa oddaną już zestala dziś adwokatowi...

Hieronim pobladł i zadrżał.

— Ależ panie! — zawołał — racz być raz jeszcze pobłażliwym. Dyktuj mi pan nowe warunki, policz pan sobie procenta...

— I coż ztąd? — przerwał niechętnie Mrokowski — warunki łatwo dyktować, łatwo przyjmować, ale dotrzymać trudno, zwłaszcza w pańskiem położeniu..

— Położenie moje jest trudne, jest rozpaczliwe, ale mam jeszcze środki ratunku i ręczę honorem, że jeśli mi i te zawiodą, opuszczę pieszo Roztoczek i dzierżawo, ale na strato pana nie narażę...

— Zostawmy honor na boku.... Ja nie mówię z panem Ossockim, ale z dłużnikiem i niesłownym wierzycielem... Racz pan tedy zapomnieć na chwilę, że nazywasz się Ossocki...

— Zapomniałem o tem w przedpokoju — rzeki podniesionym tonom Hieronim: — ale pan mi to przypominasz, panie Mrokowski..

— Dobrze, że jeszcze przypominam — odparł Mrokowski tonem szorstkim i rozgniewanym — bo gotówem o tem zapomnieć...

I powstał z krzesła, jakby chciał: dać Hieronimowi znak do odejścia.

Hieronim blady był i drżał od wzburzenia, gniewu i trwogi ciężkiej, którą go stałość Mrokowskiego przejmowała... Położenie jego w tej chwili było srogą, piekielna próba. Czuł upokorzenie, jakie go spotykało, upokorzenie boleśne, pierwsze może w życiu — a duma szlachetna pierś mu wzburzała; czuł że pamięć o losie biednej matki do abnegacji go obowiązuje, a tu gniew wrzał w nim cała swa niepowstrzymaną siłą...

Stał chwile w milczeniu, jakby w osłupieniu, staczając z sobą walkę bolesna i ciężka.

Mrokowski spojrzał raz jeszcze na zegarek a potem skłonił się Hieronimowi, wzywając go powtórnie do odejścia. Hieronim stał ciągle w milczeniu i nie uważał nawet tego.

— Rzecz nie da się zmienić — odezwał się zniecierpliwiony Mrokowski, budząc szorstkim i stanowczym tonem swych słów biednego młodzieńca z odrętwienia. — Nawet W pańskim interesie lepiej jest, ze się to raz skończy...

Hieronim postąpił o krok ku Mrokowskiemu, i chwytając Jego ramię, zawołał:

— Panie, to być nie może, abyś nie dał się uprosić... Pan będziesz jeszcze jakiś czas cierpliwym !...

— Byłem zanadto długo cierpliwym i w tej chwili nawet nim jestem...

— Panie, gdybym był sam, gdybym nie miał matki, cierpliwość moja byłaby się była prędzej skończyła, nim, twoja narażoną być miała na próbę, byłyby się skończyła tam!

I wskazał na przedpokój.

— Przemawiałem do pana najpierw jako Ossocki, jako potomek rodziny, której kto wie, czy niewiniełieś wdzięczności; przemawiałem jako młody człowiek, który bez winy znalazł się nagle w położeniu, o którem nigdy nie miał wyobrażenia, w którem widzi się bezbronnym, bezradnym, zrozpaczonym; przemawiałem jako człowiek, który chciał walczyć z nowym losem i nie lęka się ani niedostatku ani ciężkiej pracy, a tem samem może na wyrozumienie, na współczucie zasługiwał...

Hieronim mówił to tonem namiętnym, wzburzonym, przenikającym, tak że Mrokowski mimowoli uległ wrażeniu i słuchał uważnie.

— To wszystko mogło niewystarczać — ciągnął dalej Hieronim — dla mnie, abym się udawał do twej łaski, dla ciebie, abyś mi jej nie odmówił, Ale teraz przemawiam do pana jako syn... Mam matkę, a miłość moja ku niej silniejsza jest niż moja duma, i przed czem by wzdragał się człowiek, który po raz pierwszy w życiu o coś prosi, na to zdobywa się syn...

Mrokowski wzmszył ramionami i uśmiechnął się obojętnie.

Hieronim jakby w zapale swym nie uważał na zimny uśmiech Mrokowskiego, wolał dalej wzburzonym głosem:

— Jako Ossocki prosiłem cię o grzeczność, jako człowiek apelowałem do wyrozumienia, jako syn odwołuję się do twego serca, panie!

I spojrzał wzrokiem błagalnym i badawczym zarazem na Mrokowskiego, jak gdyby chciał dojrzeć, czy słowa jego sprawiły wrażenie.

Mrokowski stał zimny, nieporuszony. Na twarzy jego znać było zniecierpliwienie, dłoń bawiła się łańcuszkiem od zegarka.

— Mój panie. Hieronimie — rzekł tonem szorstkim — zanadto w twoim wieku powinieneś mieć doświadczenia, aby wiedzieć, że w interesa nie mięsza się sentymentów... Powiedziałem panu stanowczo, że postanowienia mego cofnąć nie mogę i nie chcę...

— Nie chcesz, nie chcesz! — przerwał Hieronim — chwytam się tego słowa, bo nie wierzę i pan sam nie wierzysz w to, abyś nie mógł...

— To wszystko jedno — odparł Mrokowski — wola jest dla mnie tak dobrym motywem, jak dla innych konieczność... Zdaje mi się, że dość długo już z sobą mówiliśmy, panie Ossocki...

I odwrócił się od Hieronima, biorąc z biórka papiery do ręki.

Hieronim przebywał prawdziwe katuszo... Wrodzona duma i porywczość charakteru mówiły mu to samo co mu właśnie powiedział Mrokowski. Hieronim czuł, ze obrażona godność stawi ostatnia granicę proźbom, że krew wypowiada mu posłuszeństwo, że dłużej już pokonać się nie zdoła...

Czoło jego okryło się chmurą gniewu, z ócz połyskał mu żar oburzenia. Wzniósł dumnie głowo do góry i na ustach zadrżał mu wyraz pogardy...

— Panie! — zawołał podniesionym głosem i postąpił krok naprzód.

Mrokowski w tej chwili sięgnął dłonią po dzwonek.

Hieronim bliski był wybuchu, zawrzał na chwilę namiętnie. Ale w tej chwili stanęła mu znowu żywo na myśli cała jego nieszczęsna sytuacja. Zdawało mu się, jakby widział matkę swa, rzucona na pastwę niedostatku, upadającą pod gromem odkrycia tej niedoli, która dotąd taił przed nią..

Dobył ostatnich sił, aby powstrzymać w sobie gniew i ciężko obrażoną dumę. Chwilkę stał w milczeniu i nieruchomy, a potem głosem na wpół stłumionym i drżącym znów mówić począł:

— Panie, doznałem już tyle upokorzeń od ciebie, ie istotnie pozostał ci dla natręta jeszcze tylko jedyny, ostatni, ów dzwonek, który trzymasz w ręku... Ale idąc do pana, po dzieliłem się na dwie części. Człowiek z dumą swoją uprzedził już dawno odgłos dzwonka, którym grozisz... nie ma go tu... został tylko syn z rozpacza, z boleśna troskąo los najdroższej istoty... Raz jeszcze przypominani panu,

że mówie do ciebie, jako jedyny opiekun znękanej, wiekowej kobiety, która krokiem twym zabijesz, panie!

Namiętny, rozpaczny ton Hieronima powstrzymał dłoń Mrokowskiego.

— Uczyniłem wszystko, co mi nakazywała miłość synowska — mówił dalej Hieronim — uczyniłem moie więcej nawet. I jeszcze więcej uczynię, dopełnię miary upokorzenia i raz jeszcze prosie będę pana o... łaskę... Słyszysz pan, jak trudno wymówić mi to słowo?.,. A przecież wymawiam je, narażając się śmiało na upodlenie wobec pana i siebie.... nawet wobec tej istoty, dla której to czynię, wobec mojej matki, bo gdyby widziała tę scenę, z pogarda odwróciłaby się może od syna... Czy słyszysz, czy pojmujesz pan to ?...

— Słyszę to już od godziny, a jeżeli czego nie pojmuję, to na honor...

— Otoż ostatnia prośba... — przerwał Hieronim i przetarł rozognione swe czoło. — Zgadzam się na pańskie postanowienie, opuszczę dzierżawę a nawet dam zagrabić Roztoczek...

— Dziękuję panu za tyle uprzejmości... — zaśmiał się szyderczo Mrokowski.

— Jednakże jednej rzeczy odmówić mi pan nie zechcesz i nie możesz...

— Ależ tego już zanadto, mój panie Ossocki — przerwał opryskliwie Mrokowski — ja tylko tego chcę, co mogę, dla tego też mogę to wszystko, czego chce, mój panie Hieronimie, i panu tą samą zasada kierowaćbym się radził...

— Kiedy pan zamierzasz mnie wyrzucić? dzierżawy? — zapytał w odpowiedz Hieronim.

— To rzecz mego adwokata i rządcy — zapewne nastąpi to za tydzień.

— A z Roztoczka?...

— Licytacja zapewne już rozpisana.

— Dobrze tedy — rzekł Hieronim — mając na mnie takie sadowe wyroki, jesteś pan ubezpieczonym. Trzymać mi je będziesz przed skronią, jak lufę rewolweru. O jedno tylko proszę... wstrzymaj się pan jeszcze tylko przez dwa przez trzy miesiące. W każdym razie rozstaniemy się po tym terminie...

— Niemogę.

— Nie odmówisz mi tego, panie! Toż pozwól mi przynajmniej rozpatrzeć się, obmyśleć dobrze środki, wyprzedać się...

— O tem już pomyślano...

— Daj mi pan tyle tylko czasu — mówił dalej Hieronim tonem, w którym przebijały się gniew i rozpacz zarazem — abym postarał się o przytułek dla mojej matki...

Mrokowski z niepokojem spojrzał na Hieronima. Było też istotnie coś strasznego w głosie i postaci nieszczęśliwego młodzieńca. Zamiast tedy puścić zupełnie wodze swej niecierpliwości przybrał minę nieco łagodniejszą i odezwał się w te słowa do Ossockiego:

— Panie Hieronimie, wierzaj mi, że cała ta scena między nami przykrą jest dla mnie bardzo. Miałem prawo stawić za powód mego postępowania jedynie woię moją; to i dla

pana wystarczyć powinno. Ale pan zamiast pogodzili się z tem, co cię prędzej lub poźniej spotkać musiało, odwołujesz się ciągle do obowiązków ku matce. Osłaniasz ustawicznie dłużnika synem, pozwól mi więc, ze ja osłonię wierzyciela ojcem...

Hieronim patrzył osłupiałym wzrokiem na Mrokowskiego, jakby słów jego nierozumiał.

— Pan masz matkę — mówił dalej Mrokowski — a ja mam córkę...

Na to słowo Hieronim drgnął z lekka.

Nigdy niemogło być dla niego niestosowniejszem wspomnienie Ludwiki, jak w tej chwili... Wywołanie jej na widownię całej tej przykrej, ciężkiej sceny dziwnie ścisnęło mu serce...

— Niepojmuje słów pańskich — rzeki zdumiony i zmieszany.

— Więc posłuchaj mnie pan. Kiedy już koniecznie tłumaczyć się mam przed panem, to się wytłumaczę — odparł Mrokowski. — Zapewne panu niewiadomo jeszcze, że w najbliższym czasie wyjeżdżam za granice?

Hieronim patrzał ciągle z milczącem zdumieniem na Mrokowskiego.

— Przed wyjazdem moim muszę się spieszyć z uregulowaniem moich interesów w kraju...

— Do których należy wyrzucenie mojej matki z ostatniego, schronienia!... — przerwał nagle z goryczą Hieronim.

— I wydanie za mąż córki... — dorzucił spokojnie Mrokowski.

Hieronim pobladł jak kreda. Do tylu uczuć dręczących, przybyło nowe... Czuł jak ściskała mu się pierś, jak krew, co w oburzeniu wystąpiła mu była na twarz, cisnęła się do serca, jakby w skutek nagłego lęku i przerażenia...

Usiłował ukryć swe pomięszanie i opierając się o poręcz fotelu, spuścił oczy ku ziemi.

— Cóż to ma za związek z moją sprawą... — szepnął prawic niezrozumiałym głosem.

— Bardzo naturalny... — odparł Mrokowski. — W tem, co przeznaczam jej na posag, znajduje się także i wieś, którą panu wydzierżawiłem a znajdzie się zapewne i Roztoczek, bo jużciż wątpię, abyś się pan zechciał upierać nadal przy nim...

Hieronimowi tchu zabrakło w piersi.

— A jeżeli się uprę!... — zawołał z dziwnem jakiemś uniesieniem.

— Ha to zrobisz baronowi przykrość, bo będzie musiał wybudować sobie pałac gdzie indziej...

— Jakiemu baronowi?

— Memu zięciowi, przyszłemu mężowi Ludwiki...

Hieronim stał chwilę niemy, nieruchomy, jakby w osłupieniu. Niespodziewana wiadomość o blizkiem zamęściu Ludwiki gromem uderzyła w jego strapioną duszę...

Chciał coś mówić, pytać, żądać wyjaśnień, usta mu już drżały pod. napływem słów — ale stłumił je w zawiązku.

— Pojmujesz pan. tedy całą historję? — zapytał Mrokowski patrząc badawczo na Hieronima. — Dłużnik prosił zanadto uporczywie, bo przemawiaj z niego syn, wierzyciel zanadto był twardym, bo stał za nim ojciec...

Słowa to wydały się gorzka aluzja Hieronimowi... Chwilkę stał jeszcze, jak gdyby chciał coś powiedzieć, a nagle porwał się z miejsca, chwycił kapelusz i nie wyrzekłszy ani słówka, nie pożegnawszy Mrokowskiego, wybiegi z pokoju...

Mrokowski spojrzał za nim z uśmiechem zimnym i rzeki sam do siebie: — Podejrzenie moję było słuszne... Trzeba było raz skończyć wszystko. Czekał mnie nowy kłopot i to wcale nie zabawny!... Pan Hieronim jak widać istotnie zajęty Ludwiką...

I przeszedłszy się po swym pokoju w zamyśleniu szepnął sam do siebie:

— Nieszczęście formalnie sprzysięgło się na mój spokój... Trzeba się spieszyć, aby zażegnać wszystkie te chmury, co mi zaczęły zaciemniać horyzont... Położenie moje istotnie zaczyna być trudnem... Pan teść mój, szalony marnotrawca, godzi na moją kieszeń, hrabia Albert staje między mną a Reginą groźnym przedziałem, ów stary warjat wychyla głowę swą jak upiór gdzieś z grobu zapomnienia, a panna córka romansem tajnym krzyżuje mi plany...

— Ale zobaczymy, zobaczymy! — dodał z namiętnym naciskiem — O gdy raz strzęsę z siebie te resztki więzów,

któremi mnie oplata los zawistny, gdy wyjadę z nią, z Reginą... gdy serce jej skłoni się całkiem ku mnie... będę szczęśliwym, będę nim, kto mi przeszkodzi!... I począł znowu żywo przechadzać się pokoju.

Tymczasem Hieronim był już na ulicy. Już się zmierzchało, wczesny wieczór jesienny począł rozścielać swe drżące cienie po murach kamienic.

Prześliczna pogoda napełniła ulice przechodniami a Hieronim biegnąc roztrącał ich jak szaleniec..

W głowie jego paliło się, serce wrzało od nawału bolesnych uczuć. Gniew i dotkliwe uczucie tylu doznanych upokorzeń, ciężka zgryzota, troska i obawa o los matki, myśl o Ludwice, (o wszystko złożyło się na rodzaj dziwnego szalu, który mu prawic, przytomność odejmował.

Instynktowo kroki swe zwrócił do hotelu, w którym mieszkał, lecz minął go i spieszył dalej, niewiedząc dokąd iść, gdzie szukać uspokojenia i otuchy, gdzie wytchnąć i przyjść do jakiej takiej moralnej równowagi...

IX

HARNASZ ZNAJDUJE SKARB.

Zmienimy na chwilę widownię naszego opowiadania. Opuścimy dom Mrokowskiego i ów wątek dramatu, który nawiązywać się w nim począł, a natomiast śledzić będziemy losy jednej z głównych figur naszej powieści, zagadkowego starca Harnasza.

Jesteśmy w jednej z naszych podgórskich okolic. U stóp wzgórza, które spływało niejako falisto, jak to zazwyczaj bywa w okolicach, tworzących przejście z równiny w góry, rozścielała się nie duża wioska, złożona z kilkudziesięciu chat nędznych, między któremi bieliło, się kilka domków drewnianych, zbudowanych na sposób tak znanych a tylekroć już opisywanych dworków szlacheckich.

Wzgórzem po nad wioskę ciągnęła się bita droga, do której przyczepiały się krzywemi, szaremi ramionami uboczne drożyny wiejskie. Drogą tą toczył się ranną porą duży

wóz chłopski, ciągnięty przez dwa maleńkie, nędzne konie, które jednak chłostane ustawicznie przez powożącego chłopka a wspomagane przez pochyłość drogi, pędziły dość żywym kłusem.

Wóz wyścielony był wysoko słomą, pokrytą szarą, grubą płachtą, a na słomie tej siedzieli dwaj mężczyźni, którzy i miną i strojem swym zdradzali od razu pewien uroczysty, urzędowy charakter. Jeden z nich ubrany był jak to mówią z waszecia, drugi w szary płaszcz z dużemi, mosieżnorni guzikami, a obaj mieli na głowach furażerki z żółtemi sznurami, tym widomym znakiem urzędowej powagi, który tyle wywierać zwykł groźnego uroku na lud wiejski.

Na przedzie woza, razem z powożącym chłopkiem ale twarzą obrócony do obu jegomości w furażerkach, siedział żydek, że tak powiemy, zwykłego prowincjonalnego gatunku, i zatopiony był w rozmyślaniu, z którego budził się tylko od czasu do czasu, aby coś urywkowo przemówić do swych towarzyszy lub rzucić okiem na wieś, rozrzuconą u dołu drogi.

Przejeżdżający i przechodzący drogą chłopi z uszanowaniem odkrywali głowy, mijając wóz z urzędowym ładunkiem, a obaj jegomoście w furażerkach odpowiadali poważnem kiwnięciem głowy, w czem im pomagał i żydek, który ilekroć mimo zamyślenia ujrzał taki ukłon pokorny, dzielił się tym honorem i ruszał głową protekcjonalnie. Gdy wóz ten z trzema podróżnymi mijał rogatkę, chciał go zatrzymać żyd dzierzawiący myto, ale jeden z jegomości

w urzędowych czapkach machnął dłonią poważnie, dodając do giestu wytłumaczenie, że to urzędowy "forszpan" jedzie.

Zaraz za rogatką łączyła się z gościńcem bitym wązka drożyna wiejska, a na znak żydka woźnica skręcił, na nią i po głębokich wybojach ruszył nasz wóz urzędowy wprost do blizkiej już wioski. Gdy wjechano już w środek wsi i wóz miał mijać karczmę, powstrzymał trochę koni chłopek, okazując ochotę do zajechania w jej szerokie sienie, ale żydek zawołał nań łamanym ruskim językiem:

— Jedź dalej do dworu, do pana Anzelma...

Usłuchał chłopek i zaciął szkapięta a niebawem zajechał wóz na podwórze jednego z białych dworków. Było to stare i szczupłe domostwo, z pochylonemi ścianami, z wklęsłym gontowym dachem, ogrodzone niskim płotem. Podwórze było puste i nikt. nie wyszedł na powitanie niespodziewanych zapewne gości, tylko pies wyrwał się z pod węgła i przeraźliwem, ochrypłem szczekaniem zaanonsował odwiedziny.

Chłopek zajechał przed ganek i zatrzymał konie, a żydek zaraz zeskoczył z woza, poczem poczęli wysiadać także obaj jego towarzysze. Pies, który dotąd więcej ujadał z nałogu niż z oczywistego, nieprzyjaznego zamiaru, gdy ujrzał te trzy postacie razem przed gankiem, rzucił się na nie z niesłychana zaciekłością i jakby poznał w nich bardzo przykrych i niepożądanych gości, rzucał się zażarcie na przybyszów, odcinając im drogę do sieni dworku.

Miał zupełną słuszność stary, wierny stróż domu. Znał on doskonale wszystkich gości swego pana i dla każdego z nich osobną formułkę powitania. Na dzisiejszych przybyszów

rzucał się już nie z nieufnością jako na obcych mu i nieznanych dotąd wcale, ale jak na wrogów starych i niebezpiecznych.

Jakżeż niemiał rozumieć złowrogiego znaczenia tej wizyty pies poczciwy, co już od kilku lat służył u obdłużonego szlachcica?... Żywił on zawsze niepokonaną antypatję do każdego z trzech przybyłych gości zosobna, bo każdego z nich znał z wizyt, które oddawali jego panu pojedyńczo — to też teraz, gdy ujrzał wszystkich trzech odrazu, z potrojoną zawziętością rzucał się i ujadał.Żyd, który zapewne wiedział o nieprzychylnem usposobieniu burka ku swej osobie, zrejterował po za plecy obu jegomości w furażerkach, z których jeden usiłował sobie utorować drogę kijem, i ukazał przy tem z pod podwiniętego płaszcza jakieś podejrzane papiery, które zdawały się pobudzać psa do tem większej zażartości.

Gdy tak trzej przybysze opędzali się przed psem, dało się słyszeć stąpanie w sieniach i odezwał się głos:

— Biegnijże na podwórze Onufry, to doktor pewnie przyjechał!

Wkrótce też wybiegł ze sieni zasmolony, bosy chłopak i nawołując na psa rzucił okiem na przybyłych, ale w tej chwili znikł znowu i drzwi zatrzasnął za sobą. Po chwili wyszedł na ganek człowiek w dość podeszłym już wieku, w szarej, wytartej kapocie. Twarz jego pomarszczona nie tyle wiekiem, co zapewne troskami i zmartwieniem, wyrażała jakiś bolesny kłopot, który na widok trzech przybyszów zmienił się w rozpaczliwe prawie pomięszanie.

Był to widocznie sam gospodarz. Zawołał na psa, który ujrzawszy pana, jeszcze śmielej by! atakował gości, a poczciwe zwierzę przypadło mu do nóg i tuląc mu sio u kolan warczało niespuszczając z oka tak nienawistnych sobie figur. Pan Anzelm, bo tak go nazwał żydek, każąc jechać do dworku swemu woźnicy, stał chwilkę w milczeniu i spozierał na swoich gości. Rozumiał niestety doskonale znaczenie takich odwiedzin. Ten żydek z wyrazem zaciętości na twarzy i ci dwaj woźni w urzędowych furażerkach a taką sztywną powagą w ruchach byli od niejakiego czasu bardzo częstymi gośćmi w jego obejściu. Ale dzisiejsza ich wizyta niebyła już tak jak przedtem groźbą tylko, ale niestety jej wykonaniem...

Obaj woźni skłonili się z lekka panu Anzelmowi a żydek ruszył toż samo kapeluszem, i cofnął się zaraz po za swą Urzędową assystencję.

— Pan Anzelm Chodecki! — wygłosił jeden z wożnych, ów z waszecia ubrany, i wydobywając papier urzędowej formy, doręczył go gospodarzowi..

Anzelm niepotrzebował czytać aktu; wiedział dobrze, co w sobie zawierał, a gdyby był nawet niewiedział, byłby go nieodczytał, bo litery dziwnie plątały mu się przed oczyma.Ścisnął papier w dłoni i przystępując do żydka, szepnął. — Panie Fiszel, wybrałeś się w dobrą porę! Nie spodziewałem się tego po tobie!.

— I ja się niespodziewał po panu... — odparł spokojnie Żydek.

— Proszę cię na wszystko — szepną! dalej Anzelm odstępując z żydem na kilka kroków od woźnych — bądź ludzkim.... Daj mi pokój choć dzisiaj...

— Jak ja mogę być ludzkim dzisiaj, kiedy pańskie jutro zawsze nierzetelne... — odparł żyd z zimna krwią — Jak ja dziś pana zsekwestruję, to moie pańskie jutra się skończą.

— Żona moja ciężko chora, śmiertelnie prawie! — prosił się Anzelm. — To ją zabije! miej litość przecie...

— Nu, co to strasznego fantowanie ? — wzruszył żyd ramionami i łypnął oczyma na woźnych, dając im niejako znak do rozpoczęcia swego urzędowania.

Biedny pan Anzelm wstrząs! się, zbladł i zacisnął usta. Dłonie mu się ścisnęły silnie, jakby pod wpływem srogiego gniewu, ale milczał bezradnie. Wizyty woźnych z nakazami płatniczemi nie były dlań nowością, utarczki podjazdowe z wierzycielami miały w nim niepośledniego gracza, dotąd jednak nie mógł się jakoś przygotować na ów cios ostateczny, którym w niego godził twardy Manicheusz.

Pan Anzelm był właścicielem cząstki małej, na której źle gospodarzy! i którą życiem, sięgającem trochę nad stan, mocno zrujnował. Dług, który mu dziś tak niemiłych sprowadził gości, nie by! znaczny, niemniej przeto spłacić go zaraz było niepodobieństwem. Przybysze mieli go fantować, a grabież ta, która miała się za chwilę odbyć z całą urzędową legalnością, na którą trzeba było patrzeć z rezygnacją desperacką, przejmywała go prawdziwą trwogą.

Nie chodziło Anzelmowi o siebie, zanadto był bowiem oswojony z swą smutną pozycją, aby truchleć przed koniecznem jej następstwem — ale złowroga wizyta zastawała go W chwili, w której wszystko rud byłby poświęcił, byle

tylko odwrócić upokarzający i smutny proceder urzędowy. Żona pana Anzelma, po której on wszystko, co miał dzisiaj, wziął był w posagu, była ciężko chorą. Anzelm, z natury lekkomyślny i pustego usposobienia, kochał przecież żonę swą uczuciem prawdziwie głębokiem i serdecznem, i przeczuwał biedak, ze takie zajście, jakie go w tej chwili czekało, gotowe przyprawić chorą o śmiertelną zgryzotę, wywrzeć na niej wrażenie, w chorobie nadzwyczaj niebezpieczne....Ścisnęła mu się tedy pierś frasunkiem straszliwym, a w oczach prawie ciemno mu się zrobiło. Zastąpił drogę obu woźnym i rozpaczliwie rozkrzyzował przed nimi ramiona.

— Stójcie, na miłość Boga — rzekł cicho, jakby w obawie, aby go w domu niesłyszano — wstrzymajcie się choć do jutra....

Pierwszy woźny, ubrany z waszecia, wzruszył ramionami przybierając minę urzędowej powagi, która w każdej innej chwili byłaby może do szczerego śmiechu pobudziła Anzelma, odpowiedział:

— Panie dobrodzieju, bądź pan wyperswadowanym, ale tu nic nie pomoże... Amt bleibt Amt... panie dobrodzieju, a co exoffo to exoffo...

Poczciwy zastępca Themidy brał widać prawo co do litery, bo i w mowie skracał zwykłą formułkę słów ex officjo...

— Panie Tuba — . dodał zwracając się do swego towarzysza i kolegi — poszlij pan po wójta.

— Nie puszczę — szepnął p. Anzelm zrozpaczony — ona chora, umrzeć jej dajcie spokojnie...

— Co ja pomogę, panie dobrodzieju, bądź pan wyperswadowany — odpowiedział woźny. — To nie odemnie zależy, ale od niego...

I zwrócił się pytającym wzrokiem na żydka, który stał z tyłu i widocznie niecierpliwieć się poczynał.

— Nu, za co mamy czekać? — zaszwargotał żyd z zaciętą miną — ja nie mam czasu.

— Ha, to chodźmy... Kommen się, panie Tuba — rzeki woźny wzruszając ramionami i posunął się naprzód.

Anzelm stał ciągle z rozkrzyżowanemi ramionami.

— Pan się mocno narażasz, panie Chodecki dobrodzieju — zauważył woźny przybierając ton najuroczystszej urzędowej powagi — To będzie panie gwałt na urząd, öffientliche Gewalt... Możesz pan być wyperswadowany; we wsi właśnie są żandarmi, poco tego wszystkiego. Chodźmy, panie Tuba!

Anzelmowi opadły ręce i z desperacką rezygnacją ustąpił z drogi obom szanownym organom sprawiedliwości. Gdy weszli do sieni, Anzelm otworzył sam drzwi do jednego z pokojów mówiąc proszącym tonem do woźnych:

— Tylko cicho... dla Boga cicho... bo się obudzi, a tu lekarza dotąd niema...

Obaj woźni usiłowali stąpać na palcach, i tylko żyd zastukał szerokiemi podeszwami po podłodze, nie uważając za potrzebne, żenować się wśród sytuacji, której był panem.

Pokój, do którego niepożądani gości weszli, służył za takzwaną bawialnię, ale ubogo i niedostatecznie był umeblowany. Woźny kierujący wyprawą posunął się poważnie ku stolikowi i usiadłszy wydobył z kieszeni arkusz papieru i rozłożył go przed sobą. Tymczasem towarzysz jego, szanowny 'pan Tuba, który dotąd słówkiem się nawet nieodezwał, ale zato zawsze wymownym był swą napuszoną miną, wyjął z głębokiej kieszeni pieczęć urzędową i dużą laskę laku, którym wyciskać miał piętno grabieży na ubogich gratach szlacheckich...

Anzelm stał u drzwi do przyległego pokoju, i osłaniał je swemi szerokiemi barkami. Zdawał się nasłuchiwać, czy nie odezwie się jaki głos z sąsiedniego pokoju a zarazem obejmywał rozpaczliwem spojrzeniem scenę, która odgrywała się przed nim.

— Tylko ciszej, tylko ciszej... bo spi... — szeptał od chwili do chwili.

Wożny zamaszyście napisał nagłówek protokołu i rozpoczęła się owa przykra, upokarzająca, a dla nieinteresowanego Widza tyle komiczna nieraz scena fantowania. Mimo flegmatycznego spokoju obu woźnych szybko spisano i opieczętowano graty w bawialnym pokoju, Gdy już tu nic nie pozowtało więcej do czynienia, zwróciła się cała wyprawa do drzwi, przed któremi jakby na straży stał Anzelm.

Biednemu szlachcicowi oczy rozgorzały rozpaczą.

— Niemożna, nie puszcze — mówił na pół groźnym, na pół błagalnym szeptem — Moja żona tam leży, ona chora, zmiłuj ze się żydzie... pojutrze, jutro bierz wszystko, ale dziś. odstąp pijawko...Żyd milczał zacięty, a woźny uciekał się znowu do protekcjonalnego tonu perswazji. Anzelm stał przed drzwiami nieruchomy. W tej chwili dał się słyszeć jęk cichy z drugiego pokoju. Chora zapewne przez sen go wydała...

Anzelm drgnął cały, oczy błysnęły mu gwałtownie, odepchnął woźnego i podniósł pięść groźnie do góry...

Nagle jednak spojrzał ku oknu i spuścił dłoń podniesioną.

— Chwilkę tylko, doktor przyjechał!... — rzekł półgłosem do woźnych.

Istotnie dał się słyszeć na podwórzu turkot i pies głośno zaszczekał. Woźni machinalnie zatrzymali się na miejscu i spoglądali jakby w zakłopotaniu to na siebie, to na żydka, który stał spokojny i zimny.

Drzwi się rozwarły nagle i do pokoju wszedł jakiś mężczyzna w szarej burce. Anzelm spojrzał nań niecierpliwie i na twarz wystąpił mu wyraz doznanego zawodu:

— To nie doktor! Gdzież doktor!... — jęknął prawie zrozpaczony.

Mężczyzna nowoprzybyły rzucił okiem około siebie i ukłonił się z lekka na powitanie. Potem zrzucił z siebie burkę i postąpił naprzód, jak gdyby szukał gospodarza. Był to człowiek w bardzo podeszłym już wieku. Ubrany był w szara

Wytartą kapotę, zapięta pod samą górę, w rękach trzyma? połamany, dziwaczny kapelusz z rozłożystemi krysami.

Dość nam spojrzeć na tę twarz wychudłą, wywiędłą i zmarszczkami okrytą, na włosy siwe, spływające na czoło W nieładzie, na wzrok niespokojny, szybki, ruchliwy i na ruchy gorączkowe-niecierpliwe — aby poznać w nowym, gościu znaną nam już dobrze postać dziwnego staruszka z pod Wysokiego zamku, zagadkowego Harnasza...

Mało się zmienił nasz staruszek od czasu, kiedyśmy go i nie widzieli. Ubiór jego był do najmniejszego szczegółu ten sam, co zawsze, i chyba tylko nędzniej jeszcze wyglądał, nosząc na sobie wszystkie ślady podróżnej poniewierki. I twarz Harnasza ten sam co zawsze przedstawiała widok. Rysy jej wibrowały dawnym, zwykłym niespokojem i drgały samą febryczną żywością — jeden tylko rys ubył, ów rys cierpienia i rozpaczy, która dawniej strzelała z oczu staruszka. jakimś groźnym, dzikim płomieniem. Natomiast świecił w oczach jego jakiś jasny promyk nadziei czy energji — który odmładzał prawie całą zawiędłą i zeschniętą fizjognomję.

— Gzy zastałem pana Anzelma Chodeckiego? — zapytał Harnasz postępując naprzód.

Pan Anzelm bał się opuścić straży przy drzwiach i dał tylko znak głową.

Harnasz zbliżył się do niego i patrząc mu uważnie w twarz, rzeki:

— A poznaję teraz, poznaję, panie Anzelmie... Postarzałeś się, wynędzniałeś! Dawne bo też to czasy...

Pan Anzelm patrzał w milczeniu na nieznanego sobie gościa.

— Pan daruje, ale nie wiem... nie pamiętam... — wybąknął — a zresztą w tej chwili, tak jestem pomięszany...

— Nie pamiętasz mnie — odezwał się Harnasz — i nie przypomniesz mnie sobie. Ale ja cię znałem dawno, o bardzo dawno, tak z widzenia... kiedyś był jeszcze chłopak' młody i o swoją żonę się starałeś...

Pan Anzelm westchnął ciężko, bo przypomniała mu się chora, leżąca w drugim pokoju na łożu boleści. — Z kimże mam honor... — zdobył się po chwili na zapytanie.

— Nazywam się Harnasz, jeżeli ci to wystarcza, i przybywam w pilnym i ważnym interesie... Ale trafiłem w zła porę podobno...

Anzelm westchnął powtórnie.

— Gzy tam chory kto? — zapytał Harnasz cicho wskazując na przyległy pokój.

— Żona moja... — jęknął pan Anzelm — a tu... tu..., właśnie...

— Rozumiem, panie Anzelmie, rozumiem — przerwał tonem współczucia Harnasz — źle ci się dzieje w tej chwili.. — Ach, panie — szepnął — trafiłeś w porę, w której nie jestem zdolny nawet do mówienia.

Z drugiego pokoju odezwał się znowu cichy jęk chorej, i Twarz pana Anzelma drgnęła boleśnie.

Harnasz spojrzał w około siebie, jakby chciał odgadnąć znaczenie całej sceny. Nie trudno mu to było... Na ustach jego pojawił się na chwilę uśmiech goryczy i współczucia...

__ Ach, panie — zawołał Anzelm ujęty szczerem współczuciem Harnasza — nie wiem kto jesteś i czego zadasz, ale trafiłeś w czarną, najczarniejszą godzinę mego życia...

— A więc w dobrą trafiłem porę... To lepiej dla mnie i dla ciebie, biedny panie Anzelmie... Pociesz się, ja ci pomogę...

I wziąwszy zlekka za ramię Anzelma odprowadził go W kąt pokoju, dając woźnym i żydowi znak dłonią, aby byli cierpliwi przez chwilkę.

Mimo że Harnasz występy wał tu jako człowiek zupełnie nieznajomy i wyglądał ubogo a prawie nędznie, było w ruchu jego coś tak imponującego, że niepożądani goście cofnęli się w głąb pokoju i czekali bezczynnie.

Harnasz położył dłoń na ramieniu Anzelma i patrząc mu poufale w oczy, zapytał szeptem:

— Jesteś widocznie w fatalnym ambarasie? Anzelm westchnął tylko i smutno głowę pochylił.

— Ile ci potrzeba, panie Anzelmie — zapytał dalej Harnasz — aby się wyswobodzić z tego przykrego kłopotu?

Anzelm z dziwieniem spojrzał na nieznajomego staruszka.

— Nie dziw się — rzekł Harnasz — wyjaśnię ci wszystko za chwilę... Ale teraz powiedz, ile ci trzeba?

— Dużo, bardzo dużo... — jęknął z wyrazem rozpaczy biedny Anzelm.

— Ileż? Mów przecież... — nagli? starzec i na twarzy jego zamajaczył jakby wyraz trwogi.

— Dwieście — szepnął pan Anzelm. Harnasz uśmiechnął się.

— Więc to tak dużo, tak bardzo dużo! — rzekł śmiejąc się szczerze.

— Jak dla kogo, panie dobrodzieju — odparł Anzelm — ale dla nas, to podobno...

I spojrzał na ubogą, wytartą odzież staruszka.

— Masz rację panie Anzelmie — wtrącił Harnasz, reflektując się niejako — nie nam to szydzić z takiej sumy... Ale na szczęście mogę się zdobyć dziś na nią.

Anzelm wypatrzył się z jeszcze większem zdziwieniem na Harnasza.

— Czy jesteś poczciwym człowiekiem, panie Anzelmie? — zapytał tenże krótko.

— Dlaczego mnie pan tak pytasz?

— Bo, chcę zapłacić za ciebie...

— Pan ?. — . zawołał nieposiadając się z zdumienia Anzelm.

— Ja... — potwierdził sucho Harnasz.

— Kto pan jesteś? Czemu żartujesz ze mnie?

— Idź do chorej żony, panie Anzelmie — odpowiedział Harnasz — a potem pomówimy z sobą...

I nim zdumiony w najwyższym stopniu pan Anzelm miał czas odpowiedzieć, wziął go zlekka za ramię i podprowadziwszy do drzwi, wepchnął go do drugiego pokoju. Potem zamknął drzwi i zwrócił się do niemiłych gości.

wożny, kierujący egzekucją chrząkną! głośno, a żyd zakręcił się niecierpliwie na miejscu. Drugi woźny, czcigodny pan Tuba, przybił był właśnie z wszelką uroczystością pieczęć na ostatniem krześle i oblizywał ją poważnie szerokim językiem. Harnasz usiadł na sofie i rzeki rozkazującym tonem:

— Chodź tu, żydzie!Żydek spojrzał z ukosa i z obrażona miną na nieznajomego.

— Chodź tu! — powtórzył Harnasz.Żyd mimowolnie posunął się ku niemu, stukając ciężkiemi butami.

— Ciszej! Na palcach! — szepnął cicho, ale groźnie Harnasz.Żyd staną!, ale wzniósł się na palce mimowoli.

— Dawaj weksel i nakaz płatniczy! — zawołał Harnasz.

— Nu, a na co panu, to rzecz pana Anzelma.

— Rychtyk ma recht — zauważał woźny — niech pan będzie wyperswadowany, że tu w nasze urzędowanie mięszać się nie wolno nikomu.

— Ja zapłacę... — odpowiedział Harnasz krótko.

— Jakto pan, a co pan za jeden ?...

— Ja... Ja jestem kasjerem pana Anzelma.

— Od kiedy pan Anzelm ma kasjera! — zaśmiał się ironicznie żydek.

— Odkąd jest panem, miljonowym!

— Miljonowy pan! aj waj! — zawołał żydek — Czy sukcesja może jaka! Ja bardzo przepraszam, ale ja musiał

fantować, bo ja sam winien był innemu. To nie były moje pieniądze...

Harnasz tymczasem wydobył z kieszeni worek zbrudzony i ostrożnie począł liczyć pieniądze. Gdy odliczył należytość. wziął weksel i nakaz egzekucyjny i schował je do worka. Żyd chciwie liczył pieniądze, przejrzał się uważnie notom bankowym i popatrzył zdumionem okiem na Harnasza.

— Głupi jesteś' żydzie... — zaśmiał się Harnasz. — Czy wiesz, co ja kupił za te dwieście reńskich ?

— Nu,. co ja wiem...

— Skarb kupiłem, głupcze, skarb! Za każdy grajcar odda mi pan Anzelm dukata... A teraz ruszaj... Żegnani asanów...Żyd i woźni poszli machinalnie za giestem rozkazującym Harnasza, który wskazał im drzwi, i wynieśli się ruszając ramionami.

— Meschugem! — mruknął żyd we drzwiach — Ale zapłacił !! Co mi do tego!

Starszy wożny chciał coś jeszcze mówić, ale Harnasz nowym giestem zbił go z konceptu, tak że wyniósł się milcząc za żydem w towarzystwie swego kolegi, pana Tuby, który z zdziwienia zapomniał odjąć od ust pieczęć urzędową i liżąc ja ciągle rejterował się na palcach...

Pies powitał ich na podwórzu zażarłem szczekaniem a zasmolony chłopak, którego widzieliśmy zaraz na wstępie, z ciemnego kąta sieni podszczuwał go na nieproszonych gości.

Harnasz tymczasem przechadzał się z cicha po pustym teraz pokoju. Podczas gdy on załatwiał był sprawę z woźnymi, nadjechał tak długo oczekiwany lekarz i już od kilku minut znajdował się z panem Anzelmem przy łóżu chorej.

Harnasz korzystając z samotności usiadł i zadumał się głęboko.

Myśli, które go zaprzątnęły, musiały być ciężkie i niespokojne zarazem, bo oko rozgorzało starcowi jeszcze żywszym ogniem, a twarz drgała mu gorączkowo. __ U celu! u celu! — szepnął sam do siebie i poruszył się na krześle niespokojnie.

— Gzy istotnie u celu? — zapytał się po chwili szeptem i gorzko się uśmiechnął. — mój Boże, czemuś w tę zeschłą pierś starca wlał tyle jeszcze gorączki, tyle namiętności... Celem moim jedynym, najpożądańszym winien być spokój, a spokój dla mnie w śmierci...

— nie, nie łudzę się już teraz — prawił dalej w dziwnem zamyśleniu Harnasz — jestem u celu... Skarb albo śmierć! Wykopię miljon albo grób!...

I rozburzywszy sobie siwy włos na głowie, począł znowu przechadzać się żywo po pokoju. Oczy mu się roziskrzyły, żółta, wyschła skóra na twarzy przybrała barwę gorączkową. Biegał jak szalony po małej izbie, aż nareście, jakby mu się głowa zawróciła i jakby mu tchu już zabrakło, padł nieruchomy na krzesło...

Tymczasem z drugiego pokoju wysunął się pan Anzelm. Fizognomja jego zmieniła się do niepoznania. Oczy mu błyskały serdeczną uciechą, krok jego. był posuwisty, prawie skoczny...

— Będzie zdrowa! będzie zdrowa! — wołaj sam do siebie — kryzys przebyta !... Wiwat!

I w lekkich susach zakręcić się po pokoju. Nagle jakby sobie coś przypomniał, stanął i zatrwożonym wzrokiem spoglądnął po pokoju.

— Nie ma! — zawołał i klasnął w ręce.

Potem podszedł pod okno i spojrzał na dziedziniec.

— Jak Boga kocham, nie ma! — zawoła! z komicznem uniesieniem radości.

— Kogo ? — odezwał się nagle głos z kąta.

— A żyda! Nie ma żyda!

Harnasz, którego pocieszna radość pana Anzelma obudziła z rozmyślań, parsknął głośnym śmiechem.

Anzelm stanął jak wryty i zdumiał się, tak jakby już był zapomniał o swym zagadkowym gościu.

— A dalibóg! zapomniałem! — zawołał podbiegając do Harnasza. — A to pan dobrodziej... Ojcze kochany i panie mój, a to jak się stało?

— Go?

— A no! — zawołał pan Anzelm, dmuchnął i wywinął dłonią po pokoju.

Harnasz zrozumiał ten giest malowniczy i zaśmiał się.

— Zapłaciłem i poszli! — odpowiedział.

— Zapłaciłeś! Zapłaciłeś! Ojcze kochany, dobrodzieju cudowny, a któż ty jesteś?

— Harnasz.

— Harnasz... uhm... — powtórzył machinalnie i z wcale głupią i mina pan Anzelm. — Ale cóż to znaczy, co mam

myśleć o tem, łaskawco i ojcze kochany? Ogłupieję z zdziwienia i radości.

— To znaczy, że zrobiłem świetny interes!

— moja ty zagadko kochana, poczciwa ! — zawołał pan Anzelm — dmuchnij mi w łeb z moździerza, a dalipan, nie pojmę, nie odgadnę!

— Słuchaj no, panie Anzelmie — odezwał się Harnasz — czy można teraz z tobą pomówić?

— Ach, czemuż nie, byle wyraźniej trochę, bo nic anic nie rozumiem !...

i — A więc słuchaj, wiedz, ze to co ci dałem, to krwawy grosz, wydarty największemu wrogowi...

— Boże miłosierny! Opryszek! — zawołał w przestrachu pan Anzelm.

Harnasz uśmiechnął się.

— Dziecko jesteś, panie Anzelmie... Najokrutniejszym moim wrogiem jest los a te pieniądze to z jałmużny losu...

Biedny pan Anzelm udawał, że rozumie. — To wszystko dobrze — rzekł kłopotliwie — ale ja nie wiem, jak to sobie tłumaczyć?...

Harnasz, który wspomniawszy o losie, najokrutniejszym swoim wrogu, znowu się dziwnie zamarzył, zawołał nagle podniesionym głosem: — Nic, tylko kopać!

— Jak ojcze dobrodzieju?

— Kopać! kopać! kopać! — zawołał z gorączkowym naciskiem Harnasz.

Anzelm wpatrzył się na swego dziwnego gościa, jak na warjata. Istotnie też starzec wyglądał w tej chwili, jak obłąkany.

Podejrzliwy wzrok Anzelma musiał nieco zreflektować uniesienie Harnasza, bo mitygując się rzekł po chwilce:

— Masz mnie panie Anzelmie za warjata...

— Może to tylko ja nim jestem... — odbąknął pan Anzelm.

— Mówmyż spokojnie. Powiedziałem ci, ze grosz, który ci dałem, jest częścią krwawej jałmużny. To co los daje takim jak ja ludziom, to rzuca się znów na kartę losu, ale nie rozdarowuje bez przyczyny... Rozumiesz ?...

Pan Anzelm kiwnął machinalnie głową, choć nic a nic nie rozumiał.

— Otóż pożyczyłem ci tę sumę a ty oddasz mi ją z grubym odsetkiem.

— Zmiłuj się dobrodzieju — zawołał prawie z przestrachem pan Anzelm — byle nie przed świętą Katarzyną, bo klnę się na Trójcę świętą, że nie będę miał z czego...

— Człowieku — odparł Harnasz — nie obawiaj się tak śmiesznie, będziesz miał z czego zapłacić, bo będziesz krociowym panem...

Anzelm aż podskoczył z miejsca.

— Panie dobrodzieju! co pan też mówisz! — zawołał — ja, krociowym panem, ja?

— Tak jest ty, kochany braciszku — potwierdził najspokojniej Harnasz — ja cię nim zrobię. Ale pamiętasz, powiedziałeś żeś uczciwy człowiek — dodał uroczystym tonem — a ja uwierzyłem ci. Przyjmujesz mnie do spółki? Przyjmujesz?

Panu Anzelmowi przypomniały się naraz wszystkie bajki, słyszane za lat dziecinnych na wieczornicach. Stanęły mu na myśli baśnie o herszcie dwunastu rozbójników, o wilkołaku karpackim, o niesamowitym starcu z Beskid, co z djabłem spółkę utrzymywał i t. d.

— Przyjmujesz? — zapytał Harnasz po raz drugi głosem stanowczym i przenikającym.

— Przyjmuję... — szepnął, nie wiedząc sam co mówi, pomięszany i zakłopotany w najwyższym stopniu p. Anzelm.

— Układ zawarły, później go spiszemy formalnie! — rzekł Harnasz biorąc dłoń Anzelma.

Anzelm westchnął za swoją biedną duszą.

— Znam twoją posiadłość z dawnych czasów — mówił dalej Harnasz — wszak ta wieś nazywa się Wysmole, nieprawdaż?

— Tak, panie dobrodzieju — potwierdził Anzelm — ale tylko część jedna do mnie należy...

— Znałem tu kiedyś każdą stopę ziemi z lat młodości, teraz już rai tak żywo przed oczyma nie stoi. Powiedz mi tedy, czy masz tu dużo pola?...

— Huk panie dobrodzieju, jest gdzie pohulać czterystom biesom na weselu! — rzekł p. Anzelm.

— Byle tylko nie wziął tego za aluzję do siebie!... — dodał w duchu.

— Dobrze więc, jest z czego zapłacić.. — począł dalej Harnasz.

— Ale to mój ojcze kochany sam ugór, sama jaiłowizna, nic się tam nie rodzi, to tylko tak sobie wiatrom na zabawkę... Krestencji panie dobrodzieju mało, pszenicy na podsypanie oka chyba, żyta na garść, owsa tylko kupa...

— Dobrze — rzekł Harnasz — zmienimy gospodarstwo. Zamiast owsa zbierać będziemy złoto...

— Zło-zło-to ! — wybełkotał pan Anzelm — Uwziąłeś się dobrodziej na poczciwego szlachcica...

— Masz jakiego chłopaka, który w tej chwili próżnuje? — zapytał Harnasz.

— Chłopaka, a na co, panie łaskawco?

— Dla towarzystwa i na przewodnika.

— To chyba Onufry! Hej, Onufry!

— Hou! — odezwał się głos z sieni i wkrótce wtoczył się zasmolony chłopak do pokoju.

— Pójdziesz ze mną... — rzekł Harnasz.

— Pójdziesz z jegomościa — powtórzył p. Anzelm patrząc osłupiałym, wzrokiem na swego zagadkowego gościa.

Harnasz zapiął kapotę jeszcze szczelniej, założył w pokoju swój połamany kapelusz, wziął do rąk kij sękaty i zabrał się do wyjścia.

— I gdzieżto, łaskawco? — ośmielił się zapytać Anzelm

— W pole, idę szukać...

— A czego?...

— Skarbu!... — odparł krótko Harnasz i wyszedł z chłopakiem z pokoju...

Na dworze szumiał gwałtowny, ale suchy i nie bardzo zimny wiatr jesienny.

Harnasz spojrzał na chłopaka, który znowu ze swej strony badał zaspanemi oczyma swego towarzysza i zawołał:

— A wiec w drogę! Słuchaj, na jegomościa pole! Całe pole zejdziemy.

Potem spojrzał raz jeszcze na swego zasmolonego i brudnego przewodnika, uśmiechnął się i westchnął.

— Staszek, poczciwy Staszek! — szepnął sam do siebie — co też tam we Lwowie robi poczciwy chłopczyna!

I pochyliwszy głowę w zamyśleniu szedł za małym Onufrym.

Tymczasem pan Anzelm stanął pod oknem i patrzył za odchodzącym. Widział jak Harnasz z swym przewodnikiem wyszli z podwórza i po pod wieś skręcali ścieżką na pole. Pan Anzelm niemógł jakoś oderwać oczu od dziwnego staruszka, który w tak niepojęty, zagadkowy przedstawił mu się sposób.

Harnasz szedł żwawym krokiem z barkami lekko pochylonemi, wiatr igrał z jego siwym włosem i podwijał poły długiej, szarej kapoty. Tuż obok niego biegł chłopak, dotrzymując kroku starcowi, a z tyłu kłusował pies wierny pana Anzelma, podejrzliwy, z najeżoną sierścią, z postawionemi uszyma, pawąchując kij sękaty, na którym się opierał Harnasz.

Wiatr gwałtowny szumiał i gwizdał na przemiany... Panu Anzelmowi zdawało się, że dziwny gość jego nietylko chłopaka i psa ale i wiatr zabrał z sobą z podwórza — bo istotnie wiatr jakby się przypiął do stóp starca, huczał za nim

po ścieżce zmiatając przed nim i za nim zeschłe liście i pyl polny i wzbijając je w kłęby wysokie...

Pana Anzelma przejmowało jakieś dziwne, zabobonne uczucie. Nie umiał sobie zdać sprawy z tego wszystkiego, co zaszło, a Harnasz stawał przed nim w świetle fantastycznem. Daremnie myslał i myślał poczciwy pan Anzelm — ani w głowie ani w pamięci jego nie znalazł się klucz do takiej zagadki.

— Albo szaleniec... albo... albo...

— Albo kto?... — zapytał się sam siebie i zabębnił w szybę goniąc okiem znikającą za wzgórzami postać Harnasza.

— Albo stary Haczykowski, upiór... Ha, co wiedzieć, może to i prawda, co mi opowiadał na prawniku u księdza z Okraczków pan Hilary, o tyra szlachcicu Haczykowskim, co z djabłem trzymał za życia a dostawszy się do piekła, proteguje teraz każdego szlachcica, co bankrutuje, i niesie pomoc niespodzianą przy sekwestracjach i licytacjach... Ale podobno pomoc taka droga kosztuje. W Grabinku miał przed dwudziestu laty pomódz tak staremu Czajuszce, a potem zadusił nieboraka. Czajuszka umierając krzyczał pono: "A toś mi taki pan brat i patron szlachecki, dałeś ratunek przed żydem a do piekła wiedziesz!" A Haczykowski, upiór, mu na to: "Lepiej z biesem, Mości dobrodzieju, lepiej z biesem, niż z żydem albo z procesem!..." Ha, cóż ja wiem...

I powtarzając tak sobie historję zdjablonego szlachcica Haczykowskiego, bębnił pan Anzelm przez chwilę w szybę, aż potem przypomniał sobie, że ma w domu chorą, i lekarza,

Więc splunął, w myśli się przeżegnał i pobiegł do drugiego pokoju.

Tu się pocieszył do reszty zakłopotany pan Anzelm, bo Żona istotnie miała się jaknajlepiej po szczęśliwie przebyłem przesileniu, a lekarz zapewniał, ze niemasz już najmniejszego niebezpieczeństwa i ie za kilka dni pani Anzelmowa zupełnie będzie zdrową.

Uradowany pan Anzelm opowiedział swej chorej żonie o przybyciu dziwnego, nieznanego gościa, nie wspomnia. jednak ani słówkiem o poprzedniej wizycie woźnych z żydkiem i o przysłudze, jaką mu starzec wyświadczył. Potem wydał rozporządzenie, aby przygotować ciepłe śniadanie dla gościa a sam nawet odnalazł jakąś zapomnianą jedynaczkę butelkę, zapełnioną węgierskiem winem.

Przygotowawszy się tak na przyjęcie dziwnego gościa i odprawiwszy lekarza, czekał pan Anzelm niecierpliwie, kiedy starzec powróci z pola. Po kilkogodzinnem oczekiwaniu ujrzał nareście przez okno psa, który przybyciem swem zaanonsował powrót Harnasza.

W istocie pokazał się wkrótce na ścieżce wiodącej do sioła zagadkowy staruszek a niebawem stanął w pokoju przed Anzelmem. Twarz jego spalona jesiennym wiatrem Wyglądała czerstwiej niż przedtem, oczy połyskiwały weselej a świeży rumieniec malowniczo odbijał od siwych zwojów włosów.

— Już z powrotem, panie dobrodzieju! — zawołał pan Anzelm. — A toś pan długo bawił, panie Haczykowski!

Legenda o szlachcicu Haczykowskim tak się wbiła w głowę pana Anzelma, że mimowoli ochrzcił tem nazwiskiem staruszka.

— Jak panie? — zapytał z dobrodusznym uśmiechem starzec.

— Ha... ha... Haczy...

— Harnasz się nazywam...

— Przepraszam ojcze dobrodzieju — wyjąknął pan Anzelm czerwieniąc się jak burak. — Ale po takiej przechadzce możeby coś przekąsić należało... Śniadanie gotowe...

— Dobry koncept, panie Anzelmie — odparł starzec — zgłodniałem na wietrze, a po podróży ma się zresztą podwójny apetyt.

Wniesiono śniadanie i wino, a Harnasz jadł dużo i chciwie. Pan Anzelm pomagał dzielnie, ale nie spuszczał z oczu swego gościa mrucząc pod nosem:

— Chyba to nie Haczykowski... bo je jak dobry katolik...

— Co tak mruczysz pod nosem? — zapytał nagle Harnasz.

— Ojcze kochany! — rzekł na to p. Anzelm, któremu wino dodawało odwagi — jak nie mruczeć, kiedy człowiekowi dziwno. W głowie mi się mięsza, co to wszystko ma znaczyć... Przybywasz z tamtego to jest... z dalekiego świata... płacisz za mnie, mówisz coś o skarbach, oglądasz pole, a ja siedzę głupi i nic nie rozumiem.. I jak tu nie mruczeć, łaskawy panie Ha... haczy...

— Harnasz...

— Łaskawy panie Harnasz... — poprawił się pan Anzelm.

— Otóż mój drogi — odpowiedział z uśmiechem Harnasz — właśnie teraz pora, aby ci to wszystko wytłumaczyć... Znałem te miejscowość od dawna, jak ci już o tem wspomniałem. Dziś przyszła mi ona na myśl, a mianowicie twoja część panie Anzelmie, bo wiedziałem od dawna, że to skarb prawdziwy...

Pan Anzelm poruszył się z ciekawością na krześle i słuchał pilnie.

— Teraz obszedłem całe twe pole — ciągną! dalej Harnasz — i przekonałem się, że się nie łudziłem.

— Jak to? — Znalazłeś pan dobrodziej?...

— Znalazłem.

— Skarb?...

— O cierpliwie, cierpliwie! Znalazłem nie skarb wprawdzie, ale oczywiste ślady, że się tam kryje...

— Gdzie, łaskawy panie?

— Pod ziemią.

Pan Anzelm uśmiechnął się z gożkiem rozczarowaniem i machnął ręką niedbale.

— Jestem tego pewny — mówił delej Harnasz, nieuważając na giest pana Anzelma — że gdy nam Bóg pomoże... będziesz ty panem miljonowym, a ja także krocie zarobię...

Pan Anzelm mruknął coś niedowierzająco.

— Zrobimy tedy spółkę, panie Anzelmie — ciągnął dalej Harnasz. — Ty oczywiście nie posiadasz żadnej gotówki...

— Ani szeląga, pani dobrodzieju.... — Otóż ja dam co potrzeba w gotówce, a ty dasz grunt, to jest, tę część jego, którą ci wskażę. Niechcę twej krzywdy i dla tego ci takie podaję warunki. Będziemy prowadzić spólnie pracę, którą ja kierować będę, a z zysku jaki się okaże, tobie przypadną dwie trzecie, a mnie reszta... — A cóż będziemy robić właściwie? — zapytał pan Anzelm.

— Będziemy kopać...

— Ale cóż na miłość Boga! bo ja nic nie rozumiem! — zawołał pan Anzelm — Złoto, czy srebro, a może u licha dyament!...

— Ach prawda — rzekł Harnasz — niewiesz nawet jeszcze, o co idzie. Ani jedno, ani drugie, ani trzeci. Ale ja w ziemi tej spodziewam się znaleźć coś równie cennego jak złoto i srebro... Czy słyszałeś kiedy o oleju skalnym, panie Anzelmie?

— Olej skalny alias nafta, panie dobrodzieju?... A cóż ten olej ma do rzeczy ?

— Otóż wiedz, że w gruncie, który posiadasz — odpowiedział Harnasz — z pewnością znajdują się obfite źródła nafty...

— Co mówisz, ojcze kochany! — zawołał pan Anzelm — czy się tylko nie łudzisz. Słyszałem, że na tem ludzie krócic pozarabiali...

— I my zarobimy, jeśli Bóg pomoże... Jestem pewny że dokopiomy się skarbu...

Pan Anzelm rozpromienił się cały i uderzył się w czoło dłonią, aż szyby brzękły.

— Łaskawco drogi! To wielka myśl, to złota myśl! — zawołał — Bóg ci tu nadniósł! Pojmuję teraz wszystko! Przepraszam cię dobrodzieju, przepraszam... tyś nie warjat, nie Haczykowski! Pojmuje, pojmuję!

I porwał się z uniesieniem ze stołka.

Wyjaśnienie, jakie Harnasz dał Anzelmowi, zajęło w najwyższym stopniu poczciwego szlachcica. Nie dowierzał jeszcze ciągle po trosze i wołał to wstając, to siadając znowu na krzesło:

— Czy się tylko nie łudzisz, łaskawco dobrodzieju! To by była świetna rzecz, fortuna w mig gotowa!

Harnasz począł mu teraz tłumaczyć całą rzecz obszerniej. Rozwiódłszy się nad lematem, który trawił ciągłą gorączką mózg jego przez długi czas nędzy, starzec nasz w dziwny wpadł zapał. Cała postać jego przybrała znowu wszystkie cechy dawnego niepokoju a oczy i twarz majaczyły wyrazem namiętnej irytacji.

Począł dowodzić Anzelmowi z porywającą siłą argumentów, że pod gruntem należącym do niego kryć się muszą nieprzebrane źródła nafty, wspomniał po raz wtóry, ze oddawna, bo z lat młodości jeszcze znanem mu jest doskonale położenie Wysmolą i że od kilku lat już marzył o podobnem przedsiębiorstwie, a w końcu przeszedł do rozprawy geognostycznej.

Z tego co mówił starzec, widać było, że znał całą literaturę odnoszącą się do wyszukiwania i eksploatacji nafty, i że przestudjował ją z żarliwością człowieka, który szuka niecierpliwie środków do urzeczywistnienia swych celów.

Wydobył nawet z kieszeni swej jakąś obdartą książkę, tę samą, którą niegdyś tak pilnie wertował na swych samotnych przechadzkach we Lwowie i czytał z niej ustępy Anzelmowi. Dziełko to traktujące o naturze ziemi, w której zwykł się znajdować olej skalny, napisane było w niemieckim fachowym języku — a biedny Anzelm wytężał całą siłę swego pojęcia, całą bystrość swego rozumu, aby coś pochwycić, ale w żaden sposób nie mógł. Ograniczał się tedy pan Anzelm na machinalnem potakiwaniu głowy i bardzo zamyślonym wyrazie swego oblicza, a Harnasz tymczasem do każdego ustępu przeczytanego dodawał cały grad komentarzy i lokalnych zastosowań, pytając się co chwila:

— A co łudzę się, panie Anzelmie? Jak myślisz, łudzę się?...

Wtedy pan Anzelm, porywany przekonywającą swadą starca, kiwał głową na jak najszybsze tempo, i wołał udając zupełnie przekonanego:

— Wybornie, ojcze dobrodzieju, wybornie! Toż to jak na dłoni wszystko leży wyraźnie...

Ale Harnasz nie powstrzymywał się w swym zapale i począł dalej wykładać, jak z położenia pola Anzelmowego, z charakterystycznych cech okolicy, z garbkowatej, spływającej pochyłości gruntu, z układu warstw w stromym brzegu płynącego strumyczka, a nawet z zapachu gliny przekonał się jak najmocniej, że pokłady nafty znaleźć się musza w nieprzebranej obfitości.

Gdy tę cześć wykładu skończył, przeszedł do części drugiej i rozprawiał, jak się należy wziąć do dzieła, gdzie najpierwsze rozpoczną się roboty, gdzie się założy destylarnia, i dokąd wywozić się będzie uzyskany produkt. Rozprawiając tak, Harnasz roznamiętnił i uniósł się tak dalece, że każdy inny człowiek na miejscu pana Anzelma, zamiast nabierać przekonania, byłby podejrzywał zdrowie umysłu Harnasza.

Starzec nasz dziwną przedstawiał figurę podczas tej długiej rozprawy. Giestykulował tak żywo i tak gwałtownie, że aż cała postać jego drgała od ruchów febrycznych, oczy rozszerzyły mu się i wystąpiły z zapadłych osad, gorejąc blaskiem gorączkowym, twarz wibrowała każdym muszkułem, nerwem prawie każdym, a głos przechodził całą skalę rozdraźnienia, od cichego, drżącego szeptu aż do głośnego, ochrypłego od wzburzenia krzyku...

Były chwile, w których Anzelm, choć uniesiony wymową Harnasza, spoglądał przecież na niego z pewną niewytłumaczoną trwogą i zamiast popierać jego wnioski, milczał zaniepokojony. Wtenczas Harnasz zrywał się porywczo, namiętnie, chwytał biednego szlachcica za ramię i trząsł niem gwałtownie, wołając:

— Nie wierzysz! Nie wierzysz głupcze? Nie pojmujesz? Ale słuchajże i rozważ człowiecze, co ci mówię, to nie cuda, nie mrzonki, ale prawda!

— Ale wierzę, wierzę! — wołał Anzelm — ale daj mi wytchnąć, łaskawco, daj mi zebrać myśli i ochłonąć z zdziwienia !

Tymczasem Harnasz już nie słuchał odpowiedzi. Myśl jego już daleka była od Anzelma. Z szaloną imaginacji] począł tymczasem rozwodzić się nad olbrzymiemi zyskami, nad zmiana świetną, która zajdzie natychmiast w położeniu ich obu, nad celem, do którego od tylu lat nędzy tęsknił, a którego teraz i szatan nie udaremni.

— Popatrz na mnie! — wołał do Anzelma — czy wyglądam na młokosa, który mrzonkami się unosi? Czy te oczy, które tak spaliły się i wyschły, bo w cierpieniu na łzy zdobyć się nie mogły; przed któremi nic nie było jasnego przez taki długi czas próby; które żywiły się ciągle tylko widokiem śmierci głodowej lub szpitalnej, albo do czarnej jamy grobowej się zwracały — zdolne są gonić widziadła iluzji?... Patrz, czy te dłonie, zeschłe i zwiędło, chwytałyby za jakiś promień zwodniczy, one, co ledwie kęs chleba i kij żebraczy utrzymać dotąd mogły, patrz na moją nędzną postać, czy człowiek laki jak ja, stojący przed tobą w całej nagiej jaskrawości swego niedostatku, wydałby grosz ostatni, gdyby nie był pewnym, że go w tysiąckroć pomnoży!...

Tak mówił Harnasz a nie przeczuwał, że widokiem swym całym zadawał kłam swym słowom, że spychając z siebie podejrzenie mrzonek i złudzeń, wyglądał jak zupełny szaleniec, albo przynajmniej jak człowiek, obłąkany jedną namiętną, głęboką manją.

Długo jeszcze byłaby potrwała ta pierwsza, namiętna dysputa starca, gdyby p. Anzelm nie był się wyrwał prawie przemocą, aby odwiedzić chorą żonę i ochłonąć także

potrosze z odurzających wrażeń całego zajścia. Przeprosił swego gościa jak najuprzejmiej i zostawił go samego, ale gdy po niejakim czasie wrócił do pokoju, nie zastał już Harnasza. Powiedział mu tylko jeden z parobków, że dziwny staruszek poleciał znowu gdzieś ścieżką po pod wieś, a powracający z miasta służący, który odwoził lekarza, doniósł, że widział z drogi, jak Harnasz biegał po polu, przystając od czasu do czasu i rozglądając się bacznie w około.

Istotnie Harnasz nie mógł wytrzymać długo w samotności — myśli pędziły go na widownię przyszłej, odkrywczej pracy, stopy paliły się pod nim — pobiegł znowu na pole pana Anzelma i tam cały dzień strawił. Wrócił dopiero pod wieczór, zmęczony i zadyszany, uspokojony po trosze przez fizyczne i moralne znużenie. Anzelm tymczasem kazał był przygotwać mały alkierzyk dla swego gościa. Przeniesiono tam jego węzełek i zgotowano mu miejsce odpoczynku.

Ale Harnasz mimo wszelkiego zmęczenia nie pragnął spoczynku, nie wziął nic do ust z podanych mu na wieczerzę potraw, pokrzepił się tylko kieliszkiem wina i długo w noc rozprawiał z Anzelmem. Już północ dawno minęła, gdy się rozprawy skończyły.

Pan Anzelm teraz już na prawdę stracił głowę. Szalony zapał starca podziałał na niego zaraźliwie. Stanęła mu przed oczyma cala ta niesłychana, cudowna zmiana położenia, jaka go czekać mogła, gdyby przewidywania się sprawdziły. Widział się panem krociowym, miljonowym; stare, belkowe wiązanie powały przybierało nad jego głową w cieniach nocy rozmiary i przepych bogato rzeźbionych pałacowych

łuków — a księżyc w polni, zaglądając przez okno do sypialni, zdawał sio uśmiechać i z szczerym wyrazem życzliwości winszować szlachcicowi ogromnej, a tak szybkiej i niespodziewanej fortuny....

Pan Anzelm rozmarzył się na dobre, myśl o skarbach podziemnych wbiła mu sio rozżarzonym gwoździem w mózg i paliła mu myśli. Przewracał się niespokojnie na łóżku; on, biedny cząstkowy szlachetka, który dotąd mimo długów i kłopotów najprzykrzejszych, zasypiał dawniej tak szybko i smacznie... Tysiące marzeń rozwijało się tęczami czarownych barw i błysków przed jego oczyma. Widział już siebie i swoją żonę w kosztownych strojach, jaśnie uwielmożnionych i dumnie na świat poglądających, wyobrażał sobie zazdrość i zdziwienie sąsiadów, szkatułę wypełniona holenderskiemi dukatami — i zasmolonego chłopaka Onuferka w galonowym fraku z srebrzystemi akselbantami...

Marząc tak długo i słodko usnął nareszcie... A równocześnie usnął w alkierzyku także dziwny nasz starzec, ale marzenia jego przedtem nie były takie błogie i słodkie, a sen choć twardy, niespokojny był i widziadeł pełny...

Nie będziemy regestrować dnia po dniu pobytu Harnasza w domu pana Anzelma — a przejdziemy wprost do pierwszych początków pracy około wydobycia skarbu, który miał obu przemienić w panów krociowej fortuny. Harnasz rozgospodarował się wkrótce w swym alkierzyku jak w własnym domu i zaraz w kilka dni spisał długą, formalną ugodę z panem Anzelmem.

Mimo dość podeszłego już wieku i wielu prób przebytych poczciwy pan Anzelm był wielce sangwinicznego usposobienia, a projekta Harnasza tak go rozmarzyły, że z niecierpliwością największą oczekiwał rozpoczęcia dzieła. Jakoż wkrótce zrobiło się gwarno w cichym dotąd dworku szlacheckim. Harnasz nim jeszcze zawitał do Anzelma, odbył był osobną przejażdżkę do miejsc, w których już eksploatacja oleju skalnego była od dawniejszego czasu w toku, a tym sposobem zasiliwszy swe teoretyczne wiadomości praktycznemi doświadczeniami, z pewnością kompetentnego człowieka zabrał się do dzieła.

Za pewną część gotówki, którą posiadał Harnasz z znajomego czytelnikom źródła, a którą zawsze jałmużną losu nazywał, zakupiono zaraz potrzebne przybory i najęto pewną, na początek skromną tylko ilość robotników. Nadto Harnasz sprowadził do Wysmola człowieka z pewnem znawstwem górniczego rzemiosła, który już poprzednio używany był do robót podobnych.

Przygotowawszy tak wszystko, pomyślano o stanowczem rozpoczęciu roboty. Przedtem jednak miał Harnasz jeszcze trochę ambarasu z panem Anzelmem. Po pradziadku swoim odziedziczył był jeszcze Anzelm kalendarz, w którym tegoż ręką popodkreślane były wszystkie dni feralne czerwonym ołówkiem — a poczciwy szlachetka za nic w świecie nie byłby pozwolił na rozpoczęcie tyle ważnego dzieła w jednym z dni takich. W skutek tego doznała cała sprawa małej przewłoki, aż nareście w dniu, przeciw któremu nic

nic miał czerwony ołówek nieboszczyka pradziadka, postanowiono rozpocząć kopanie.

Zagrodowi sąsiędzi pana Anzelma nie wiedzieli jeszcze nic o celu tych przygotowań i wpadali tylko na najdziwaczniejsze pomysły. Tem bardziej byli wszyscy zdziwieni, gdy w pewna środo, która przypadła w suchy i jasny dzień jesienny, gromadka robotników najętych z Harnaszern i panem Anzelmem na czele, wyruszyła do miejscowej cerkiewki, gdzie już oczekiwał ją ksiądz z zamówiona uroczystą służbą Bożą.

Pan Anzelm klęczał przez całą mszę i modlił się żarliwie, przeplatając pacierze wotami, które ślubował w myśli na wypadek powodzenia. Poczciwy szlachcic wchodził w ugodę z św. Mikołajem, umieszczonym na głównym ołtarzu do którego to patrona jako zrodzony i wychowany na Rusi miał zawsze szczególne nabożeństwo, i ofiarował mu w duchu nietylko nowy bogaty ołtarz, ale i pyszne umalowanie cerkwi, dalej pobicie jej blachą, i przybudowanie kopułki z krzyżem złoconym, carskie wrota misternie rzeźbione i stałą fundację na msze ku chwale świętego...

Podczas gdy tak pan Anzelm to modlił się, to śluby czynił, stał Harnasz w najdalszym kacie cerkiewki, nieruchomy i dziwnie zamyślony. Pochylił głowę na piersi i oczy przymrużył — ale jakoś modlić się czy nie chciał, osy nie mógł. Nie uszło to uwagi p. Anzelma, który od czasu do czasu rzucał z ukosa spojrzenia na swego dziwnego wspólnika i gorszył się jego raczej zamyśloną niż pobożną miną.

Gdy wyszli z kościoła, nic mógł przenieść tego na sobie pan Anzelm, aby nie uczynić lekkiego wyrzutu starcowi, i tak się odezwał:

— Modliłem się, jak to musiałeś uważać, mój łaskawco... Bo ja trzymam się zawsze tego pięknego zwyczaju, że przed ważnem przedsięwzięciem modlę się szczerze...

I chrząknąwszy spojrzał z wyrazem aluzji na Harnasza.

— I ja zwykłem to był robić dawniej...

— A teraz czemu nie?... — podchwycił Anzelm.

— Bo nie umiem... — odparł sucho Harnasz.

__ Jakto dobrodzieju łaskawy, modlitwy nie umiecie?...

— Modlitwa moja nie byłaby wysłuchaną — odrzekł Harnasz — bo modlitwa moja byłaby tylko wyzywaniem bożej mściwości, bo zamiast pokory i rezygnacji miałbym jad w duszy, bo niemam tak naiwnych celów, mój drogi, jak ty....

Mówiąc to Harnasz uniósł się, oczy błyszczały mu płomieniem, głos drżał.

Anzelm niezrozumiał całkowicie słów Harnasza i z niepokojem nań spojrzał.

— Naiwnych celów.... — powtórzył — co to za naiwne cele? Mówicie zawsze jak zagadka, panie Harnaszu...

— Na nicby się nie przydało jej rozwiązanie — odparł Harnasz i zrobił ruch ręka., jakby chciał przeciąć dalszą rozmowę.

A potem, jakby chciał uspokoić zgorszonego pana Anzelma, rozpogodził twarz wychudła i zaśmiał się szczerze do swego spólnika, klepiąc go poufale po ramieniu.

Z cerkiewki udała się cala gromada na pole, a Harnasz, który był przewodnikiem, wykreślił miejsce, gdzie miano rozpocząć kopanie.

Tak się rozpoczęło poszukiwanie skarbu...

Minął spory przeciąg czasu. Po całej okolicy gruchnęły wkrótce wieści o zajściach w Wysmolu. Podawano je sobie z ust do ust z najrozmaitszemi komentarzami. Jedni śmiali się z pana Anzelma, drudzy żałowali go, inni wreszcie wróżyli mu najlepszy skutek — wszyscy jednak czynili najrozmaitsze domysły co do osoby samego głównego motora i kierownika podziemnych poszukiwań, nieznanego starca Harnasza. I tak miał go ów za wierutnego awanturnika i oszusta, ów za wywołańca, co się kryje przed ściganiem sądów, inny znowu twierdził z całą pewnością i klął się na wszystko w świecie, jako Harnasz przebywał długi czas w szpitalu obłąkanych u Pijarów we Lwowie, a zbiegłszy ztamtąd, znalazł drugiego warjata, który z nim niewahał się zawiązać spółki.

Podczas gdy tak rozprawiano sobie po okolicy, praco w Wysmolu szły zamierzonym tokiem. Harnasz nietylko opędzał wszystkie bieżące koszta poszukiwań gotówką, ale nadto jeszcze kilka drobnych długów Anzelma spłacił, aby mu wrócić zupełną swobodę zajmowania się przedsiębiorstwem. W istocie na nic się nie przydawała pomoc pana Anzelma. Poczciwy współdziedzic Wysmola więcej pracował imaginacją swą rozbudzoną żywo świetnemi nadziejami, niż w jakikolwiek, inny sposób. Podczas gdy Harnasz całemi

dniami przebywał na polu, on biegał ustawicznie z domu do robotników i od robotników do domu, i nudził swemi ustawicznemi pytaniami:

— A co, ojcze kochany, jest juk? Go, niema? A kiedy będzie? Jutro?

Harnasz z początku zbywał go odpowiedziami swemi jak ciekawe dziecko, później zniecierpliwił się i szorstko go odprawiał.

Tymczasem kopano, kopano, kopano...

Minęło trzy, cztery tygodnie a kopano jeszcze ciągle bez najmniejszego rezultatu. Z początku nie umiano się dobrze brać do rzeczy; jamy wykopywane, nie cembrowane dostatecznie, zasypywały się, później gdy lepiej rzecz prowadzono dokopywano się tylko czystej, źródlanej wody. Jeden z najobszerniejszych i najżyźniejszych łanów pana Anzelma podziurawiono jak rzeszoto.

Uzyskano kilkadziesiąt doskonałych studni, które w każdem miejscu ubogiem w wodę byłyby skarbem prawdziwym, ale w Zasmolu wyglądały na ironję. W okolicy poczęto się śmiać na dobre z pana Anzelma i jego kopalni. Nie mógł się już nawet biedak pokazać w miasteczku, aby go nie obsypano gradem docinków i szyderczych zapytańPan Anzelm począł się niecierpliwić i brał odwet na Harnaszu, którego nielitościwie nudził. Ale Harnasz umiał go zawsze kilku słowy uspokoić i nową zagrzać otuchą. Mimo, że prace nie okazywały żadnego rezultatu a nawet go w blizkim czasie obiecywać nie mogły, starzec ten dziwny nie stracił nadziei, która przybierała u niego cechę

jakiegoś upartego, namiętnego przekonania. I on ulegał niecierpliwości, ale niecierpliwość ta zamiast go zniechęcić i ostudzić, podsycała tylko jego gorączkowa skrzętność — mnożyła tylko upór albo raczej zaciętość rozpaczliwą.

I znowu kopano, kopano, kopano...

Gały wykreślony przez Harnasza obszar ziemi okrył się gęsto głębokiemi jamami. Nie miano już miejsca, aby kopać jam nowych, nie miano także przyrządów, aby kopać głębiej. A wszystkie koszta i trudy szły daremnie — dotąd bowiem nie dotarto do nafty, nie trafiono na żaden pokład ziemi, któryby właściwością swą zapowiadał, że się w pobliżu znajduje.

Pan Anzelm, który cały ton czas strawił na ustawicznej irytacji, wychudł i wybladł nie do poznania, a szpakowate włosy posiwiały mu zupełnie. Harnasz nie jadł, nie odpoczywał, nie sypiał — a postacią swą straszył ludzi. Twarz

jego wyschła i pożółkła jeszcze bardziej, jeżeli to w ogóle stać się jeszcze mogło, i tylko oczy, choć się głębiej zapadły w ciemnych, posiniałych jamach, połyskiwały jakimś przerażającym, dzikim płomieniem. Ubiór jego zdarł się do reszty i wyglądał jak łachmany żebracze. Broda i włosy nie postrzygane od dawna wybujały mu długiemi, białemi zwojami i nieładem swym nadawały twarzy coś dziwnie fantastycznego. Biegając od jamy do jamy, każąc kopać to tu, to tu na nowo, spuszczać się na dół i wydobywać ziemię lub czerpać wodę dla próby, rzucając się gorączkowo, niespokojnie, Harnasz wyglądał jak obłąkany potępieniec...

Tak znowu minął czas spory. Poszukiwania nie odnosiły żadnego skutku. Harnasz wrócił pewnego wieczora z pola z większa jeszcze rozpacza w duszy, niż zazwyczaj. Znalazłszy się w swoim alkierzyku zamknął się na klucz i rzucił się na łóżko. Wytrwałość jego, podtrzymywana dotychczas uporem, podsycana zaciekła, rozpaczliwą manją, poczęła upadać a w umysł wkładały się zwątpienie i rozpacz.

Leżał nieruchomy, i tylko pierś wznosiła mu się i opadała, jakby rozpierana cała burzą uczuć gwałtownych. Pukanie do drzwi obudziło go z tej martwoty. To pan Anzelm dobijał się do drzwi i wołał głośno, aby mu otworzono. Harnasz niechętnie wpuścił swego gospodarza i długi czas na jego żale i natarczywe zapytania nie odpowiadał. Wreście gdy Anzelm począł gorzko się rozwodzić nad ciągifomi zawodami — Harnasz zawołał.

— Nie mylisz się! Wszystko daremnie, wszystko na nic!

Odpowiedź taka była niespodziewaną dla Anzelma. Skarżył się on sam ustawicznie na płonność poszukiwań, odzywał wio zawsze z wątpliwościami — ale w głębi ducha zanadto sio przywiązał do pięknych widoków, które sobie wymarzył, zanadto miał sangwinicznej ufności w dobry skutek, aby sani w własne słowa desperackie mogł uwierzyć. Gdy się teraz spotkał z taką odpowiedzią z ust Harnasza, zatrwożył się i zmięszał.

— Ale dla czegóż? — zapytał — Czy istotnie niema już ładnej nadzieji?

— Niema.

— Ależ ojcze dobrodzieju, łaskawco, wczoraj jeszcze inaczej mówiłeś... Dlaczegoż dziś takie zwątpienie!

— Śmiesznie mnie pytasz, panie Anzelmie! Dziwisz się zwątpieniem memu, ty, który od samego początku tchórzowska nieufnością mnie męczysz; ty, co nie masz odwagi, ani silnej woli, ani może ochoty, aby tak jak ja energicznie wziąć się do dzieła! Otóż powiem ci, że nic z tego wszystkiego nie będzie, bo ty zamiast mi pomódz, ołowiana kulą twych żalów i obaw uczepiłeś mi się nóg i dłoni, bo nie chcesz nic zaryzykować, tak jak ja wszystko zaryzykowałem, bo zresztą nie wzięliśmy się do dzieła jak należało, stanowczo i z wytężeniem sił wszystkich!...

— Ale cóż ja mam robić, co mam robić! — . wołał zrozpaczony Anzelm.

— Cofnąć się!

— Cofnąć się teraz! Nie! dla samego wstydu, nie!

— Wiec posłuchaj — rzekł Harnasz biorąc Anzelma za ramie. — Ja nie straciłem wiary w skutek, ale straciłem ją w środki. Skarb nasz znajdziemy, chybaby piekło samo sprzysięgło się na nas!... Ale trzeba poświęcić dużo, nawet wszystko w razie potrzeby — a pewnie skarżyć się na to nie będziesz. Znam wypadki, które zdawały się daleko rozpaczliwszemi — a przecież ostatecznie skutek był niesłychanie świetny.

Tu począł Harnasz opowiadać Anzelmowi mnóstwo przykładów i przygód, które miały miejsce przy podobnych posznkiwaniach. Przykłady te, które wszystkie kończyły się tem, że właśnie w chwili, gdy już zwątpiono, olej skalny

pojawił się nieprzebranem źródłem, zajęły mocno Anzelma. Słuchał z wytężoną uwagą, a w końcu zawołał:

— Macie słuszność, panie dobrodzieju, macie słuszność, jestem mazgaj i kwita! Ale teraz poświęcę wszystko, choćbym się miał zrujnować. Mów tylko co mam zrobić!

— Weźże przykład ze mnie. Wydałem prawie wszystko co miałem. Zostawiłem sobie tylko małą sumę, ostatnią, która miała mi być tarczą na dnie ostatecznej nędzy i głodu. Zrazu tego ostatniego zapasu postanowiłem nie ruszać, ale teraz rzucam go na karto losu! Gdybym go stracił bez skutku, niepozostawałoby mi nic innego, jak uprzedzić śmierć, która snać zapomniała o mnie! Gdzie się udam, co będę robił, gdy mnie po nieudaniu się przedsiębiorstwa wyszezujesz psami z twego obejścia?... Pod najbliższy płot musiałbym pójść i umrzeć tam nędznie z głodu.... A przecież nie waham się dać resztki tego grosza! Czy to nie wiara w skutek?

— Wiara albo rozpacz... — szepnął z cicha pan Anzelm.

— I czyż to na jedno nie wyjdzie w naszym wypadku? — odpowiedział Harnasz — kogo do celu nie doprowadzi wiara, tego często rozpacz doń doprowadza!

Długo tak rozprawiali obaj nasi wspólnicy. Anzelm patrząc na rozpaczną zaciętość Harnasza, zacinał się sam coraz bardziej, przejmował się namiętną manią. Ułożono nowy plan kampanji. Harnasz wypróżnił do reszty swój płócienny, zbrudzony worek, Anzelm przyrzekł choćby wyczerpać cały swój kredyt i wysprzedać się całkowicie. Postanowiono z poszukiwaniami przenieść się na inną część pola, podwoić

wysiłki, sprowadzić potrzebno przybory a mianowicie zaopatrzyć się w świdry.

Co postanowiono to wykonano.

Anzelm zaraz na drugi dzień pojechał do miasta i bawi? tam dni kilka. Lekkomyślny szlachcic poszedł jeszcze dalej w swym zapędzie, niż tego wymagał Harnasz. Do licznych choć drobnych długów przyczynił nowe a duże; zaciągając na wszystkie strony pożyczki, nie wahał się przyjmować najstraszniejszych warunków.

Zaślepiony nadzieją skutku postawił wszystko, oo miał, na kartę.

Terminy spłat wszystkich skoncentrował na jedną porę, na jeden dzień prawie, a dzień ten nastąpić miał po upływie jednego miesiąca. Do togo bowiem czasu spodziewał:. się szczęśliwego obrotu rzeczy, ostatecznego spełnienia nadziej.

Całą kwestje swego i swej rodziny bytu postawił na ostrzu między miljonową fortuną a kijem żebraczym..

Uzyskawszy lak potrzebne środki, przeniesiono się z poszukiwaniami na inne miejsce i wzięto się z podwójną energją do pracy.

I znowu kopano i kopano bez końca....

Minął jeden, drugi, trzeci tydzień.... Nafty jak nie było, tak nie było....

Teraz juz czarna rozpacz na prawdę poczęła przepełniać pierś' Anzelma. Przestał nudzić i dręczyć Harnasza, ale to milczenie jego miało w sobie coś złowrogiego i wymowniejsze było głuchą swą ciszą, niż poprzednie żale, krzyki i narzekania. Po całych dniach obaj wspólnicy słówkiem do

siebie się nie odzywali, tylko oczy ich spotykały się z sobą — a w spojrzeniach malowały się wtedy trwoga, rozpacz, szał gniewny....

Anzelm Zmienił się w przeciągu tych kilku tygodni w starca, Troski poczęły żreć mu serce i palić mózg. Po całych nocach nie sypiał — a marzenia jego były prawdziwym kontrastem owych pierwszych snów, któremi tak przyjemnie się łudził zaraz z początku.

Patrzno na pułap swej sypialnej izby, nie marzył już o rzeźbionych lukach pałacowych, ale drżał od serdecznej trwogi, aby te stare, ukochane belki dworku nie runęły na jego głowę, aby strzecha domowa nie usunęła się i nie zostawiła go bez schronienia, bez przytułku, pod gołem niebem... Widział się już z góry żebrakiem, widział siebie i swa żonę, wyrzuconych z domku, w którym tyle ta przeżyli, wydanych na pastwę najdotkliwszej nędzy, na głód i chłód niedostatku...

Kilka dni tylko oddzielało go od takiej katastrofy.. Za kilka dni wyruszyć miał przeciw niemu cały zastęp wierzycieli, zamknąć się miały za nim jak za wygnańcem wrota ojcowizny — i wśród śmiechu i szyderstw okolicy miał chwycie, za kij żebraka...

Wtedy zdało mu się, że serce mu pęknie, że troski ciężkie rozsadzą mu głowę, że brzemię obaw strasznych pierś mu zdławi...

Zrywał się tedy z łoża jak opętany i biegał po pokoju, i lub wychodził na podwórze, aby zaczerpnąć powietrza do uciśnionej srodze piersi...

A gdy po takich męczarniach nocy zaświtał nareście ranek, wybiegał na pole, aby ujrzeć, czy w który z wykopanych dołów nie podpłynął olej skalny, czy nie ukazał się skarb szukany...

Ale głębokie, ciemne jamy patrzyły nań szyderczo i złowrogo, jak ciemne, zagadkowe ślepie nędzy, jak otwory grobu, oczekujące ciała samobójcy...

Anzelm wracał tedy do domu, biegł do alkierza Harnasza i tłukł pięściami o drzwi zasunięte na rygiel... Harnasz nie otwierał i nie odzywał się i na juki Anzelma odpowiadało milczenie głuche, złowrogie... Anzelm z przekleństwem odchodził...

Anzelm złorzecząc godzinie, w której pojawił się pod dachem jego powitany jako zbawca Harnasz, nie domyślał się nawet może, że tenże przebywał jeszcze czarniejsze chwile w swym alkierzyku.... Istotnie też położenie naszego nieszczęśliwego starca było okropne... I od jego powiek stronił sen, i w jego piersiach szalała cała burza rozpaczy... Gdy się znajdował w towarzystwie Anzelma albo robotników, zadawał sobie przymus gwałtowny, aby maskować to, co się działo w jego duszy i wtedy tylko wzrok migotający gorączkowo, tylko usta drżące i kurczowe wykrzywienie twarzy zdradzały jego usposobienie, ale gdyby kto podglądnął go był w samotności, w porze nocnej, gdy szybkiemi krokami mierzył swą izdebkę, byłby uląkł się jego widoku...

Jednej takiej nocy Harnasz jak zwykle to siedział, to chodził bezsenny po swej izdebce. Mała świeczka łojowa migotała słabym płomieniem, łamiąc się grą cieni z zmrokiem

nocnym. Było to w czasie, kiedy rzeczy doszły do najfatalniejszego przesilenia, kiedy domowi Anzelma zagracała w najbliższej przyszłości ostateczna katastrofa.

Harnasz zwyczajem swoim rozmawiał sam z sobą tonem namiętnym, słowami chaotycznemi.

i — Jaki czarny, jaki czarny horyzont! — wołał stając przed oknem i patrząc w grubą ciemność jesiennej nocy — Ani jednego promyka, któryby krzepił oko tonące w ciemnościach!...

— Czyż oko moję nie przywykło do tego? — dodał po

chwili — Czyż trzeba mi było chwytać się tego ostatniego światełka i patrzeć jak gaśnie i gaśnie pod oczyma, choćbym je rad całem tchnieniem mego życia podsycić... Łudziłem się tedy, starzec głupi i szalony, chciałem raz jeszcze podnieść rękawicę losu! A los jak tygrys bawił się tylko ze mną!... Niedość ci było, szaleńcze, katuszy, nic dość udręczeń, sam wyzwałeś do boju po raz wtóry swój fatalizm... Nie chciałoś ginąć sam jak pies — przyczepiłeś się klątwą, do stóp niewinnego człowieka, wpadłeś pod maską zbawcy w dom jogo, zapominając, że gdzie stopa twa stanie tam i twój towarzysz zagości, twój nieodłączny towarzysz: rozpacz! Wniosłeś pod dach ubogi szaleństwo, dla własnych celów wplątałeś biedną ofiarę, z furjami tu przyszedłeś, z szałem twym głupim, z klątwą twoja, potępiony nędzniku!...

I stanęło mu teraz na myśli całe okropne położenie Anzelma. Uczuł ciężkie wyrzuty sumienia, że prostodusznego człowieka wydal na pastwę nieznanych potąd udręczeń i zgryzot, ze odebrał mu kęs chleba i kątek cichy..: Widział

się sprawcą wielkiego nieszczęścia, sprawcą prawdziwej zbrodni...

Myśl ta przejmowała go boleru okropnym. Zapomniał o swym własnym losie, o swej niedoli, o okropnem położeniu na przyszłość — myslał lylko o biednym Anzelmie i jego nieszczęściu...

Wśród takich rozpamielywań padł na kolana i z łkaniem modlić się począł.

— Boże ! — wołał — ukarz mnie ciężej niż mnie dotąd karałeś, rzuć w poniewierkę moją siwą głowę, spuść na mnie sroższą jeszcze chłostę losu, ale nie daj zginąć w rozpaczy temu biednemu, niewinnemu, któremu odebrałem spokój i wszystko co posiada!!... Zrzekam się moich celów, stłumię wszystko co dotąd wołało mi w piersi czy to uczuciem zemsty czy miłości, wyrzucę z serca wszystkie pragnienia i całą namiętność jego, pójdę z domu Lego jak nędzarz ostatni i już nie z losem ale z psami o kość walczyć będę — ale zmiłuj się. nad moją ofiarą! Uczyń to, a wszystko zapomnę, uczyń to, a usta moje skarżyć się nie będą, uczyń to a upokorzę się, a wstyd przyjmę na osiwiałą głowę moja i pójdę żebrać u drzwi tych, do których dłonią mściciela zapukać chciałem... Boże, litości! — czyż mogę uczynić więcej!...

I wołając, to tonem rozpaczy i obłąkania starzec tarzał swą głowę w prochu i szarpał dłońmi swe włosy...

Potem leżał długo nieruchomy, martwy na podłodze...

Nagle powstał, wziął łojową świeczkę i zatknąwszy ją w mała latarnię, uchwycił za swój kij sękaty i wybiegł

z alkierzyka. Za chwile postać jego zamajaczyła na podwórzu i zniknęła wśród ciemności nocy...

Zaledwie Harnasz wyszedł ze swej izdebki wpadł do niej Anzelm. Rozpacz i obawa przed katastrofą wprawiły biednego szlachcica w rodzaj wściekłego obłąkania..

— Zaduszę go, zadławię! — mruczał przez zaciśnięte zęby i szarpnął silnie za drzwi od alkierza.

Mimo szału, w jakim się znajdował, był nieco zadziwiony zastawszy drzwi otwarte. Wszedłszy do alkierzyka począł wołać i krzyczeć na Harnasza, a nie odbierając żadnej odpowiedzi, macał na oślep, czy się gdzie przed nim nie schował.

— Uciekł łotr! — zawołał po chwili — zrujnował mnie, zgubił, i uciekł!

Nieznalazłszy Harnasza i nie mając przed kim wybuchnąć całym swym szałem namiętnym, Anzelm wpadł w wściekłość prawdziwą... W tym stanie obłąkania nie wracał już do swego pokoju, ale gnany jakąś wewnętrzną gorączką wybiegł tożsamo na podwórze, a ztamtąd ciągniony przyzwyczajeniem i instynktem popędził na pole...

Na dworze była noc ciemna i burzliwa. Wiatr późnej jesieni, zimny, a gwałtowny jak huragan, szalał po polach i z hukiem obłamywał gałęzie drzew nagich... Zresztą cisza była na okół — tylko naszczekiwanie psów mięszało się niekiedy stłumionein echem z wyciem burzy...

Anzelm pędził jak szalony zwracając się wprost ku miejscu, gdzie najdłużej i najuporczywiej kopano. Miejsce to leżało daleko za siołem i przytykało z jednej strony do lasu, z drugiej do wzgórz nizkich...

Gdy dobiegał do jam wykopanych, ujrzał niedaleko siebie jakieś' światełko, a potem wysoką, ciemna postać...

Anzelm nie troszczył się o to, że lada chwila wpaść może w dół głęboki. Nie pamiętał o tem, a gdyby by! pamiętał, byłby może w rozpaczy swej nie czeka? na taki przypadek, ale dobrowolnie go uprzedził....

W kilku skokach stanął przed ową postacią, skąpo choć fantastycznie światłem latarni oblaną. Postać ta zatrzymała się na widok nadbiegającego człowieka, a latarnia wzniosła się nieco w górę... Światło padło na twarz figury z latarnią. Był to Harnasz.

Anzelm jak szalony rzucił się na niego...

— Mam cię opryszku! — zawołał — Nie ujdziesz mi teraz!

I rzuciwszy się na Harnasza, chwycił go żelazną dłonią za szyję...

— Anzelmie! — zdołał zaledwie zawołać Harnasz — Anzelmie! Na miłość Boga, upamiętaj się, uspokój..

— Opamiętać mi się każesz teraz! — wołał Anzelm zaciekle — teraz, teraz... gdyś mnie zgubił, szatanie, kusicielu!

I ścisnął dłońmi starca jak żelaznemi kleszczami.

Obaj stanęli właśnie nad samym brzegiem jednej z najgłębszych studni.

Anzelm uchwyciwszy Harnasza pchał go całą siłą w tę przepaść...

— Szaleńcze — jęknął słabo Harnasz — wstrzymaj się, bo wraz ze mną znajdziesz śmerć w tej głębi...

— Najpierw ciebie w nią wrzucę! — wołał Anzelm obłąkany wściekłością. — Rzucę cię tam, na spód, morderco, upiorze! Idź szukaj skarbu, gryź dalej zębami ziemię, dogryź się mego mienia, któreś tam utopii!...

I znowu gwałtownie popchnął Harnasza na brzeg głębi...

Starzec, któremu już tchu zabrakło pod dławiącą dłonią Anzelma, dobył ostatnich sił swoich i stawiąc opór począł się szamotać z swym przeciwnikiem...

Wśród tych okropnych zapasów nad gotowym już grobem dla przyszłej ofiary, latarka którą trzymał był Harnasz w ręku, wypadła i poleciała w głąb studni...

W tuj chwili dała się słyszeć gwałtowna eksplozja...

Rozległ się z głębi huk straszliwy, i olbrzymi, płomienisty słup wystrzelił wysoko w górę...

Harnasz i Anzelm, splatani ramionami, rzuceni zostali niewidoma a gwałtowna siłą o kilka kroków na bok... Tak leżeli chwilkę jakby bez życia...

Anzelm opamiętał się. jednak wkrótce i porwawszy się z ziemi stanął, spoglądając przed siebie odurzony i ogłuszony...

U stóp jego leżał starzec nieruchomy, bez żadnego znaku życia...

X

DWIE KOCHANKI.

W czasie kiedy miedzy Hieronimom a Mrokowskim odbywała się owy przykra, do gwałtowności prawie posunięta scena, Ludwika, która czytelnicy nasi znają dotąd zaledwie z opowiadania naszego o stosunku, jaki się był zawiniał na wsi między nią a Hieronimem, daremnie usiłowała zmusić się do zwykłego spokoju i nakazać milczenie sercu, które bijąc spieszniej i żywiej, w dziwny stan wprawiało młodą dziewczynę.

Ujrzawszy z balkonu Hieronima, pamięszana pałacem spojrzeniem, które jej przesłał z powozu, Ludwika wbiegła do pokoju z zapłonioną twarzyczką i zawołała głosem, który stłumiło silne wzruszenie:

— Ciocio, cioteczko, gości mamy!

Następnie, jakby się pomiarkowała — jeszcze żywszym oblała się pąsem i urwała słowa, a stając na środku pokoju z zakłopotaniem spuściła oczy ku ziemi.

Osoba, do której wyrzekła te słowa Ludwika, siedziała na kanapie i zajęta była czytaniem. Była to owa daleka krewna Mrokowskiego, o której wspominaliśmy, a, która była jedyna opiekunką i powiernicą Ludwiki.

Mrokowski zawsze stosunkowo bardzo mało zajmywał się swą córką — a od czasu powtórnego ożenienia się swego tem mniej troszczył się o nią. Jak dawniej mniemał zawsze, że spełnia wobec córki swej wszystkie obowiązki ojca, jeżeli zapewni jej staranne i wytworne wykształcenie, tak teraz, kiedy zaczął myśleć egoistycznie o własnem szczęściu, kiedy z wdowca i. ojca, stal się kochankiem i "młodym" rozmarzonym małżonkiem, o tyle tylko zajmował. się Ludwiką, o ile chciał jak najprędzej wydać ją za mąż, aby tym sposobem pozyskać wszelką swobodę i żyć tylko dla ubóstwionej Reginy.

Ludwika, która prawie nie znała pieszczot macierzyńskich, przywiązała się całem sercem do swej opiekunki i towarzyszki, pani Euzobji Janiewskiej. Chociaż była ona daleką bardzo krewną jej ojca, nazywała ją zawsze pieszczotliwie cioteczką a kochała ją jak matkę. Pani Euzebja zasługiwała też w pełnej mierze na sympatje i ufność młodego dziewczęcia.

Wdowa, bezdzietna, w podeszłym już. wieku, pani Euzebja, która przedtem utrzymywała się z małego, pozostałego jej po mężu kapitaliku, bardzo chętnie przyjęła propozycję

swego kuzyna, i nie żałowała tego nigdy później, bo znalazła w Ludwice istotę, której niepodobna było niepokochać od razu. Wywiązał się też wkrótce między Ludwiką a panią Euzebją stosunek ścisły, serdeczny, wzmacniany ufnością i dziewiczem przywiązaniem pierwszej a prawdziwie macierzyńska miłością drugiej.

Zagadnięta nagle przez Ludwikę pani Janiewska, podniosła oczy w górę i zapytała spokojnie:

— Któż taki przybył, moje dziecko?...

— Ktoś znany nam bardzo dobrze, cioteczko, ktoś bardzo dawno niewidziany! — zawołała Ludwika z radosnym uśmiechem.

Pani Euzebja spojrzała na Ludwikę badawcze, bo uderzyło jej to radosne wrażenie, które się malowało na ożywionej twarzyczce Ludwiki.

Ludwika spuściła swe duże, szafirowe oczy ku ziemi i rzekła siląc się do tonu spokojniejszego:

— Zgadnij ciocie..

— Rozciekawiasz mnie, moje dziecię, ale trudno mi odgadnąć... Uważam tylko, że ktoś pożądany, boś mu rada Ludko...

— I ty mu rada będziesz, kochana ciocio Zobciu — rzekła Ludwika — to pan Hieronim przyjechał...

— Pan Ossocki! — odezwała się pani Euzebja i twarz jej rozjaśniła się — istotnie to gość bardzo miły.

Poczciwa pani Janiewska lubiła bardzo Hieronima. Poznała go ona będąc razem z Ludwika na wsi i miała zawsze w miłej pamięci młodego towarzysza tylu chwil spędzonych

razem na przechadzkach i wycieczkach, o których już opowiadaliśmy naszym czytelnikom.

— Zapewne i nam złoży wizytę... — poczęła mówić szybkim głosem Ludwika — może jutro... a może zaraz papa go przyprowadzi...

— Bez wątpienia... I jak widzę znajdzie bardzo grzeczną gosposie w pannie Ludwice.

I pani Janiewska spojrzała z uśmiechem na Ludwikę.

Ludwika spuściła znowu szybko oczy i jeżeli to być mogło, spłonęła jeszcze gorętszym rumieńcem.

Nagle twarzyczka jej sposępniała lekko — i podnosząc wzrok w górę, szepnęła:

— A może... może nie...

— Dla czegóżby nie miał odwidzić swych dobrych znajomych?

— Widzisz, cioteczko, zmieniłe się od tego czasu... Pan Hieronim niezna pani Reginy, mamy, chciałam powiedzieć..

— To ją pozna...

— Kto wie... Ona taka dumna, nieprzystępna...

Twarz pani Euzebji spoważniała...

Ludwika podbiegła do niej i całując jej pieszczotliwie dłonie, rzekła:

— Nietłumacz sobie tego źle, moja cioteczko droga... Ja kocham Reginę, bo papa ją tak bardzo kocha... to mi wystarcza, aby mi najdroższą była po papie i po tobie, cioteczko...

— Ale widzisz mówiła dalej — ja jej nieznam, ja jej wcale nieznam dotąd... Ona dla mnie zimną jest, obojętną,

mogłabym myśleć, że mnie nie lubi... Jabym ją chciała kochać, chciałabym być dla niej córką, siostrzyczką... wszakże ona taka piękna, tak cudnie piękna i papa ją tak kocha... Ale jest coś odpychającego w jej zachowaniu się wobec mnie... powiedziałabym, że się jej boję...

Pani Euzebja uścisnęła dłoń Ludwiki i westchnęła, a twarz jej łagodna przybrała wyraz powagi i współczucia zarazem.

— Ja tak pragnęłam zbliżyć się do niej, ale to niepodobna... — mówiła dalej Ludwika głosem, w którym drżała żal głęboki — Jej spojrzenie, jej słowo każde, zamiast mnie ośmielić, odpycha mnie, trwogą prawie przejmuje... Kiedym: jej przy pierwszem widzeniu rzuciła się na szyje i nazwałam ja po imieniu najczulszem, imieniu matki, ona nie odwzajemniła uścisku i nazwała mnie panią... To mnie bard/o bolało, nieuwierzysz cioteczko, jak mi się serce ścisnęło na tę zimną, pogardliwą obojętność. O nie, cioteczko, pani Regina niezastąpi mi nawet towarzyszki, przyjaciółki, a cóż dopiero mamy, która tak dawno straciłem... ty mi ją tylko zastąpisz, ty, droga moja...

I Ludwika uklękła przed panią Euzebją i tuląc twarz do jej kolan 'okrywała całusami dłonie rozrzewnionej do głębi opiekunki.

Kiedy podniosła główkę, połyskiwały w jej pięknych, błękitnych oczach łzy...

— Ludwisio — zawołała pani Euzebja — ty płaczesz?...

I maskując swoje własne rozrzewnienie, któremu ledwie oprzeć się mogła, dodała:

— Nie ładnie, Ludwisiu... Oczka ci poczerwienieją... a przeciek mamy gościa...

Ludwika uśmiechnęła się wśród łez i rzekła rumieniąc się:

— Próżna obawa, cioteczko... Pani Regina taka dumna...

— Do Pana Ossockiego zniżać się niepotrzebuje — rzekła z niejakim ferworem pani Euzebja — chociaż jest hrabianką z domu. Hieronim potomkiem jest znakomitszego rodu niż ona...

— Ty lubisz, cioteczko, pana Hieronima, nieprawdaż?...

— Lubię go i szanuję. Lubię jako światłego i przyjemnego towarzysza, szanuje jako człowieka z rzadkim charakterem...

— O tak, cioteczko, i ja bardzo, bardzo lubię pana Hieronima...

Nagle urwała Ludwika i jakby się schwytała na jakiejś niestosowności, spłonęła od pomięszania. Pani Euzebja uśmiechnęła się znacząco i pogroziła palcem.

— Ejże... panno Ludwiko, coś to za żywa sympatja dla pana Hieronima!

— Nie dobra jesteś ciocio! — zawołała Ludwika, kryjąc płonącą od wstydu twarzyczkę w obie dłonie — gniewać się będę doprawdy... Ale gdyby wszedł zaraz... a moja toaleta podobno nie zupełnie w należytym stanie... Patrz popsułaś mi fryzurę, ciocio...

I korzystając z tego pozoru, wybiegła do drugiego pokoju.

Przez dłuższy czas została Ludwika w swym pokoju. Usiadła sobie w pobliżu drzwi, które łączyły pokoik ten z sąsiedniemi apartamentami, i zdawała się niecierpliwie

oczekiwać, czy nie usłyszy kroków ojca i Hieronima w salonie.

Daremnie słuchała — z gabinetu ojca dochodził ją tylko głuchy, niewyraźny odgłos, rozmowy. Hieronim musiał mówie głosem podniesionym, bo dochodził on aż do pokoju Ludwiki, która mogła go dobrze rozpoznać...

Słów niesłyszała, ale ton Hieronima poznała zaraz, a ton ten jakiemś dziwnie niepokojącem echem obijał się o uszy dziewczęcia... Niepokój lekki przejmywał Ludwikę — możnaby było przypuszczać, że przeczuwa treść tych słów, których niezrozumiały dźwięk zalatywał z za ściany.

Długo tak czekała Ludwika — gdy naraz usłyszała królu i odgłos drzwi otwieranych i zamykanych. Poskoczyli mimowolnie z krzesła, a na twarzy zamajaczył jej przelotny rumieniec.

— Idą zapewne do salonu!... — zawołała sama do siebie i pobiegła do pokoju pani Euzebji.

Ale oczekiwanie to było. zwodnicze. Do poblizkiego sałonu nie wszedł nikt i tylko ze schodów dobiegał odgłos szybkiego stąpania...

— Wyszedł.. — szepnęło dziewcze — pewnie go papa nieprosił, a może sam na później wizytę odłożył.

I jakby niemogąc pokonać ciekawości podsunęła się pod drzwi szklanne, prowadzące na balkon, i nachylając się ostrożnie i zlekka spojrzała na ulicę. Wzrok jej spotkał Hieronima, który wyszedł z kamienicy przyspieszonym krokiem.

Ujrzawszy go Ludwika zadrżała, Hieronim był blady, schmurzony, oczy mu pałały gorączkowo, na twarzy malował się wyraz boleści i rozpaczy... Ludwika prawie poznać go nie mogła, tak się zmienił po owej rozmowie z Mrokowskim.

Szedł z pochylona głową, z kapeluszem zaciśniętym na czoło, krok jego był szybki.

Kiedy mijał okna balkonu podniósł głowę i rzucił spojrzenie ku górze. Ludwika zauważyła przy tej sposobności dobrze, jak twarz Hieronima zmienioną była od bolesnego wzruszenia i jak mu drżały pobladłe usta... Zachwiała się i cofnęła wstecz... Wzrok Hieronima, choć jej może nie dostrzegł, mówił jej wiele... Przemawiał zeń ból srogi, graniczący z rozpaczą...

Ludwika nie mogła ukryć wrażenia, i wydała lekki, stłumiony wykrzyk.

— Co to jest, Ludwisiu! — zawołała zaniepokojona pani Euzebja, i powstając z kanapy, podbiegła do młodej dziewczyny.

— To nic, ciocio, nic... — odpowiedziała Ludwika, usiłując uspokoić się. — Ale, tam coś zajść musiało...

— Gdzie?...

— U papy... Między papą a panem Hieronimem...

— Dziecko jesteś, cóżby tam zajść mogło?...

— Goś niedobrego, moja droga cioteczko... Właśnie teraz wyszedł pan Hieronim...

— Nie bądźże dziecinną Ludwisiu — rzekła pani Euzebja — zkądże wnosić można o jakiemś zajściu?...

— Ach ciocio... gdybyś widziała była wychodzącego pana Hieronima, przelękłabyś się... Taki był blady, gniewny, takie zmartwienie malowało się na jego twarzy...

— Może zachorował nagle...

— To być może, cioteczko — zawołała Ludwika tonem, z którego przemawiało serce — a papa go puścił, nie zatrzymał go, to przecież nie grzecznie... On taki dobry był dla nas na wsi, tak pamiętał o nas zawsze...

Daremnie pani Euzebia usiłowała uspokoić Ludwikę, biedne dziewczę przez cały dzień pozostało smutne i zamyślone. Czoło Ludwiki zasępiło się jeszcze bardziej, gdy minął dzień cały a Hieronim się nie pokazał. Miała zamiar zapytać się ojca o gościa, a to samo uczynić jej przyrzekła pani Janiewska. Ale Mrokowski nic dał się widzieć tylko przy obiedzie i herbacie, a był tak ponury, tak milczący zamyślony, z twarzy jego bił wyraz tak surowy, że ani Ludwika, ani pani Janiewska nie mogły zdobyć się na tyle odwagi, aby rozpocząć rozmowę i wplątać w nią przyjazd Hieronima.

Pani Regina niepokazywała się wcale. Nie było jej ani przy obiedzie ani przy herbacie, zamknęła się w swym buduarze i nie przyjmowała nikogo, nawet męża, mówiąc, że jest cierpiąca.

— Czemu papa taki chmurny i gniewny? — pytała Ludwika pani Euzebji, gdy powróciły wieczorem do swych pokojów. — Zdaje się ciągle myśleć, nad czemś ważnem albo przykrem. Musi być strapiony.

— Tak jest w istocie — odparła pani Euzebja — wszakże wiesz, że pani, Regina chora...

— Wiem o tem, ale czemuż się tak zamyka, czemu nas nie zawoła, mnie albo ciebie, cioteczko. Jakżeż chętnie siedziałabym przy niej i strzegła cierpiącej, byleby pozyskać jej sympatję... Ale ona taka dumna, taka niepojęta! Biedny papa, taki zmartwiony...

Nazajutrz znowu daremną była nadzieja Ludwiki, że ujrzy Hieronima. Minęło nawet dni kilka, a gość z Roztoczka nie pokazywał się u Mrokowskich. Domyślano się, że albo istotnie zachorował nagle, albo wyjechał — lecz domysł ten był mylny, bo Ludwika jadąc na spacer z panią Euzebją, widziała go na ulicy. Główka Ludwiki przepełniona była najrozmaitszemi domysłami, a jeden był smutniejszy od drugiego. Ojca trudno było zapytać, bo nie zmienił humoru i ledwie na chwilę znajdował się w towarzystwie swej córki.

— To szkaradnie, ciocio — nieprawdaż? — mówiła Ludwika — Nieprzyjść choćby dlatego aby powiedzieć, co na wsi robią moje łabędzie! Nie, tego sobie inaczej wytłumaczyć nie można, między panem Hieronimem a papą coś przykrego zajść musiało...

Pani Euzebja milczała i spoglądała z współczuciem i z pewną obawą na Ludwikę. Zanadto miała doświadczenia i zanadto dobrze znała Ludwikę, aby nie poznać, że z słów jej przemawiało coś więcej nad zwykła życzliwość i towarzyskie sympatje.

Czwartego dnia po wizycie Hieronima u Mrokowskiego wszedł do pokojów, zajmywanych przez Ludwikę i panią

Euzebję, rządzca Mrokowskiego. Był to poczciwy, dobroduszny człowiek, stary sługa Mrokowskich i szczerze przywiązany do Ludwiki. Ludwika ucieszyła się bardzo ujrzawszy go, spodziewała się bowiem dowiedzieć czegoś o Hieronimie, którego postepywanie wydało się jej tak tajemniczem

— Mam liścik do panny Ludwiki... — przemówił zaraz na wstępie rządzca.

— Od kogoż?

— Od pani Ossockiej. Ludwika chwyciła za list i szybko przebiegła go oczyma

Pani Ossocka, która jak wierny serdecznie polubiła młode dziewczę, chciała przysłać swej lubej faworytce, jak ją nazywała, kilka słów swej sympatji przez syna.

— Poczciwa pani Ossocka! — zawołała Ludwika — patrz cioteczko, jaka ona dobra... tak serdecznie do mnie pisze..

Rządzca chciał odejść, gdy go zatrzymała Ludwika zapytaniem:

— Kto panu oddał ten list?

— Pan Ossocki...

— A, prawda, niedorzecznie się pytałam, wszakże pani Ossocka pisze, że przesyła list przez syna. Ale czemuż pan Hieronim sam go nie oddał?...

Rządzca wzruszył ramionami z mina zakłopotaną.

Wyraz jego twarzy nie uszedł uwagi Ludwiki i pani Euzebji. Poczęły go się wypytywać o wszystko. Stary wyga bronił się jak mógł, nie chcąc poruszać kwestji, która zdaniem jego powinna była nie istnieć dla niego, ale gdy Lu dwika uderzyła w jego słabą stronę, gdy go pogłaskała paluszkami, swemi po wąsach i odwołała się do jego dobroci, wygadał się ze wszystkiem.

Znany mu był dokładnie cały stan rzeczy, bo Mrokowski dał mu był dokładne instrukcje co do wyrugowania Hieronima z Roztoczka i dzierżawy. Opowiedział tedy wszystko szczegółowo i odmalował z współczuciem smutne położenie biednego młodzieńca.

Opowiadanie to sprawiło najboleśniejsze wrażenie na Ludwice. Stanęła osłupiała, niema od żalu; a piękne jej oczy zaszły łzami. Pani Euzebja poczęła żałować, że pomagała sama w tej indagacji, której rezultat tak mocno zmartwił jej pieszczotkę Wyprawiła co prędzej rządzcę, a gdy ten wyszedł, Ludwika nie mogąc już stłumić wezbranych uczuć żalu rzuciła się w ramiona pani Euzebji i głośno płakać poczęła.

— Na miłość Boga! — wołała zmartwiona Janiewska — uspokój się Ludwisiu.. Wszakże się nic jeszcze nie stało!

— O cioteczko moja droga! — wołała Ludwika z płaczem — jakże to nielitościwie papa postąpił z panem Hieronimem. — Biedny, biedny pan Hieronim, co on teraz pocznie!... — Nie obawiaj się, drogie dziewczę, on ma wytrwałość, ma przyjaciół, oni go nie opuszczą...

— On pewnie o siebie nie dba — przerwała Ludwika — ale jego matka, którą on tak kocha, ale biedna pani Ossocka, zacna, dobra staruszka, co ona pocznie! Wyrzucą ich pod zimę z Roztoczka, wyprzedadzą im wszystko, o Boże

mój, jak to nielitościwie! Nie, papa tego nie zrobi, nie może tego zrobić.

Pani Euzebja westchnęła smutnie. Znając dobrze charakter Mrokowskiego, a zwłaszcza usposobienie jego w ostatnich czasach, nie miała podobnej pociechy.

— Nie, papa tego nie zrobi! — wołała dalej Ludwika — niezrobi tego przez miłość dla mnie... Ja pójdę zaraz do niego i ty ze mną pójdziesz, ciociu droga i będziemy go razem prosiły za panem Hieronimem, za jego matką... Ja padnę mu do kolan i ustami memi spowiję mu dłonie i będę klęczeć i płakać, dopóki nie cofnie tego srogiego wyroku... Chodź ciocio, pójdźmy zaraz w tej chwili...

Pani Euzebja nadaremnie usiłowała wstrzymać Ludwikę, tłumacząc jej, że znajdzie jeszcze stosowniejsza porę do rozmówienia się z ojcem w sprawie Hieronima — uniesione i rozżalone dziewczę chwyciło się jej dłoni i ciągnęło ją za sobą:

— Nie można tego odkładać — mówiła Ludwika — wszakże wiesz, ciocio, że ojciec już wydal polecenie, aby pana Hieronima wydalić... Nie można tracić ani chwilki, papa i tak ma dziś wyjechać na, dni kilka...

Mówiąc to ciągnęła za sobą całą siłą panią Euzebje.

Przebiegły przez pokoje a gdy stanęły pod drzwiami, wiodącemi do gabinetu Mrokowskiego, Ludwika kładąc dłoń na klamce, zatrzymała się na chwilkę.

Czuła, że ją opuszcza odwaga, której tyle mieć się zdawała.

— Ale ty mi przecież pomagać będziesz, cioteczko — rzekła nachylając się ku pani Euzebji — ty zaczniesz, nieprawdaż?...

I nabierając nowej śmiałości otwarła drzwi.

Ludwika weszła pierwsza, lecz ledwie stanęła na progu, cofnęła się nagle w tył z wyrazem głębokiego pomięszania na twarzy...

W gabinecie siedział z Mrokowskim młody, wystrojony pretensjonalnie i według najświeższej mody mężczyzna. Ujrzawszy Ludwikę porwał się on szybko z krzesła i ukłonił się z najgrzeczniejszym, słodkim uśmiechem, podczas gdy sam Mrokowski spojrzał na córkę i panią Euzebję wzrokiem zdumionym i pytającym.

Ludwika skłoniła się zlekka młodemu człowiekowi i pomięszana wybiegła z pokoju zdoławszy zaledwie wyszepnąć:

— Przepraszam...

Młody człowiek patrzył jeszcze chwilkę za znikającą Ludwiką i nie siadając już napowrót, rzucił Mrokowskiemu znaczące spojrzenie, połączone z uśmiechem.

Był to nizki, szczupły blondynek, z gładko ufryzowanemi włosami, z małemi, siwemi oczyma, twarzy okrągłej, lecz chudej i wybladłej, która nie uderzała żadnym wyrazem i tylko od czasu do czasu stroiła się w uśmiech jednostajny, słodki i łagodny, ale nie wesoły.

— Siadaj baronie — odezwał się Mrokowski, widząc że gość jego ciągle stoi, zmięszany nieco przerwą, sprawioną przelotnem zjawieniem się Ludwiki.

— Ale bo może przeszkadzam... — odparł baron głosem, który był cichy, łagodny i bez wdzięku.

Mrokowski uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

— Ależ to nam przeszkodzono, kochany panie Alfonsie... Jużciż nasza sprawa ważniejsza, niż interes, który mieć mogła do mnie Ludwika...

Baron usiadł i począł ostrożnie poprawiać sobie krawatkę.

— Wyjdźże tedy z roztargnienia — mówił zniecierpliwiony Mrokowski — i mówmy dalej... Zapewniasz tedy, że kochasz moją córkę?...

Baron odpowiedział na to zapytanie gestem czułym i poważnym od razu.

— Znasz mnie baronie — ciągnął dalej Mrokowski — decyduję się nieraz długo, ale raz zdecydowawszy się, wykonuję szybko moje postanowienia... Kochasz moja córkę i pragniesz jej ręki... Nic nie mam przeciw tobie, lubię cię i szanuję...

Baron podziękował ukłonem grzecznym ale twarz jego przybrała wyraz lekkiego niepokoju.

Trzeba bowiem wiedzieć, że poczciwy baron Alfons nieszczęśliwym był dotąd bardzo w szukaniu małżonki. Uchodził on za wiecznego konkurenta i jako taki bywał celem żarcików i ucinków. Od lat z górą dziesięciu baron starał się wiecznie o jakąś pannę, a dotąd nie mógł się ożenić. Był nawet w swoim czasie jednym z wielbicieli pani Reginy, drugiej żony Mrokowskiego

Głównym powodem tego stałego niepowodzenia był dziwnie nie stanowczy charakter barona. Nie miał nigdy najmniejszej energji i nie umiał się decydować. Mimo najszczerszych chęci, najrzetelniejszego czasami uczucia, baron nie mógł się nigdy ośmielić do stanowczego kroku, a ośmieliwszy się nareście, trafiał zawsze za późno, bo go kto inny miał czas uprzedzić.

Usłyszawszy słowa Mrokowskiego nic nie mam przeciw tobie, lubię cię i szanuję... przypomniał sobie tylekroć słyszane już formułki odmownych odpowiedzi i czekał już, kiedy nadejdzie złowrogie — ale...

Tym razem obawa barona była płonną.

Mrokowski powstał i postępując ku baronowi rzekł tonem kordjalnym:

— Daj mi rękę, panie Alfonsie!...

Baron podał rękę i wypatrzył się z wytężoną uwagą na Mrokowskiego.

— Ludwika będzie twoja! Ufam ci, wiem, że uszczęśliwisz ją!

Baronowi jaśniej zamigotały oczy i nie zważając ani na fryzurę ani na starannie uwiązaną krawatkę, rzucił się w objęcia Mrokowskiego.

Mrokowski szczerze odwzajemnił uścisk, a baron cały wypromienial od radości.

Baron przy charakterze swym nie był w stanie rozkochać się namiętnie, albo chociażby stanowczo — ale panna Ludwika podobała mu się bardzo, a dotychczasowe daremne zabiegi do ocenienia się znużyły go. Podwójna tedy czuł uciechę.

— Teraz panie zięciu mój kochany — rzeki Mrokowski — nim zaczniesz ty stawić warunki, postawię ja jeden...

— O panie łaskawy, ja żadnych nie stawię warunków...

— I żadnego nie przyjmujesz ?...

— Wszystkie! — odparł upojony szczęściem baron.

— Pragnę — ozwał się Mrokowski — aby ślub odbył się w najkrótszym czasie...

— Trafiasz pan w moje życzenia...

— Lecz czy mnie dobrze rozumiesz, baronie? Mówiąc: w najkrótszym czasie, nie liczę miesięcy, ale tygodnie, dnie prawie....

— Jakto?

— Chciałbym, aby ślub odbył się za cztery tygodnie najdalej.

— Alei same formalności, przygotowania...

— Formalności się załatwią, przygotowań nie potrzebujemy.... Przecież od dawna jesteś przygotowany do ożenienia się...

— O, od bardzo dawna! — zawołał baron w dobrej wierze. — Ale dla czegóż ten niezwyczajny pośpiech?

— Raz dlatego, że. za miesiąc myślę wyjechać z żoną za granicę, na długo, na lata całe, powtóre dla tego, że tak chcę, i że ty nie masz powodu chcieć inaczej.

— Najmniejszego...

— Dobrze tedy... Ja dziś wyjeżdżam, a za kilka dni wracam i ułożymy wszystko....

— A panna Ludwika?... Czy wie już o wszystkiem?

— Nie wie dotąd o niczem... Ale możesz być spokojnym o to baronie — odparł tonem pewności Mrokowski. — Dziś jej jeszcze stanowczo objawię twoje zamiary i moja wolę....

— A jak się jej sprzeciwi? '

— Co ? — zaśmiał się Mrokowski. — W tem moja rzecz... a później twoja... Tymczasem powtarzam ci, że dziś jeszcze wyjeżdżam. Dom mój otwarty dla ciebie panie Alfonsie. Pod moja niebytność możesz odwiedzać twoją narzeczone...

Baron ukłonił się i uśmiechnął z ukontentowaniem

— Moja żona wprawdzie chorą jest i nieprzyjmuje — dodał posępniej Mrokowski — jednakże przy Ludwice, jak wiesz, bawi moja kuzyna, która zastąpi gospodynię domu...

Baron podziękował raz jeszcze, a nie chcąc zabierać czasu swemu przyszłemu teściowi, wyszedł uszczęśliwiony. Blada jego i wszelkiego wyrazu pozbawiona twarzyczka rozpromieniła się od radości. Przestał być już przecie niefortunnym kandydatem do stanu małżeńskiego, miał się w końcu ożenić — i to z osobą tak młodą, piękną i tak bogatą!... Pobiegł, aby uwiadomić o tym szczęśliwym wypadku swych znajomych i przyjaciół, aby przyjąć powinszowanie od tych, którzy dotąd dręczyli go tylko kondolencjami....

Mrokowski zostawszy sam po odejściu barona, zadzwonił.

— Przygotować rzeczy do podróży! — rzekł do kamer dynera. — Dziś pod wieczór odjeżdżam. Posłać ten list do adwokata i powiedzieć, że go przed odjazdom moim czekam.

Wydawszy te polecenia, Mrokowski przeszedł się kilka razy po pokoju.

— Tak.... postępujemy szybko — mruknął do siebie zacierając ręce — kilka tygodni jeszcze, a wszelkie zawady usunięte zostaną.... Potem, o potem za cały szeroki świat dzisiejszych mych zajęć i planów, starczyć mi będzie szczęście kochanka i męża... Odpocznę w kole czaru, którem otoczy mnie ta kobieta.... Wówczas cały należeć będę tylko sobie szczęściem mojem! A teraz do Ludwiki...

Rzekłszy to Mrokowski, przeszedł się znowu po pokoju, przybrał minę poważną, prawie posępna, i zamyślił się, jakby układał plan w głowie.

— Gdybym trafił na przeszkody z tej strony, gdyby serce Ludwiki założyło protest przeciw moim zamiarom! cóż ztąd?... Będę stanowczym i nieugiętym, potrafię złomać upór... Ale czy nie poświecę jej szczęścia ?...

W Mrokowskim obudził się znad na chwilę ojciec. Posępna twarz jego wyrażała niespokój i obawę. Walczył z sobą widocznie. Ale walka ta krótko trwała. Twarz jego okryła się znowu surową powagą a z oczów wyczytać można było silną, nieugiętą wolę.

Otworzył szybko drzwi i przeszedłszy kilka pokojów stanął przed swoją córką.

Ludwika była sama w pokoju. Pani Euzebja wyszła gdzieś była przed chwilą.

Ludwika ujrzawszy ojca, poskoczyła do niego z dziwnem uradowaniem. Ojciec przychodził w porę, w chwili właśnie, kiedy po raz wtóry miała udać się do niego z proźbą za Hieronimem. Uchwyciła dłoń Mrokowskiego, i okryła ją pocałunkami. Potem spojrzała mu w oczy z całą pieszczotliwością swego słodkiego spojrzenia.

Wyraz twarzy ojca zaniepokoił ja. Był surowy i stanowczy, choć Mrokowski silił się, aby był tylko łagodnie poważnym. Spojrzenie Ludwiki, pełne pieszczotliwości i dziecięcego zaufania, odbiło się bez skutku o zimny i przenikliwy wzrok ojca.

— Przychodzisz jak zawołany, kochany papo — rzekła, czując że śmiałość ją opuszcza — właśnie miałam ci się naprzykrzyć sama...

— Czy masz proźbę jaką...

— O tak, wielką proźbę ojcze za... za... — tu Ludwika urwała, bo surowa twarz ojca odbierała jej wszelką otuchę.

— Za kim?

— Tylko nie gniewaj się ojcze drogi — mówiła Ludwika — i nie patrz na mnie tak surowo... Rozpowiadał nam rządca, że wydałeś rozkaż, aby panią Ossocką...

Znowu przerwała Ludwika, bo twarz ojca stała się nagle jeszcze chmurniejszą a prawie groźną.

— Moja droga Ludko — rzekł Mrokowski domyślając się zapewne, o co chodziło Ludwice — daj mi pokój w tej chwili z podobnemi interesami. Przychodzę do ciebie w sprawie ważnej, bardzo ważnej, która rozstrzyga twój los i mój spokój...

Słowa Mrokowskiego były tak poważne, tak uroczyste a stanowcze zarazem, że Ludwika zadrżała prawie.

— Słucham cię ojcze — szepnęła, nie śmiąc wznowić swej prośby, bo pod spojrzeniem ojca słowa zamierały jej na ustach.

Mrokowski ucałował czoło swej córki i zapytał:

— Czy ty mnie kochasz, dziecię moje?...

Ton jego przy łych słowach był miększy nieco i łagodniejszy.

— O tatko drogi, zkąd to pytanie... — odpowiedziała Ludwika i pieszczotami okryła ojca.

— Gzy ufasz mi?

— O ufam, ojcze.

— Wierzysz mi tedy, Ludwiko droga — ciągnął dalej Mrokowski — ze pragnę twego szczęścia i że radbym, abyś z domu mego wzięła z sobą szczęście to w życie, jako ostatni upominek ojcowskiej miłości i opieki...

Na ten wstęp uroczysty Ludwika odpowiedziała spojrzeniem zdumionem.

— Bez dalszych wstępów przejdę do głównej rzeczy, Ludwiko... — rzekł dalej ojciec — Czy nie myślałaś dotąd nigdy jeszcze o chwili, w której z domu rodzicielskiego idzie się w inny świat, w inne życie?

— Nie... — odparła pomięszana Ludwika.

— Serce twoje wolne jest, Ludko?

— Tak... — wyszeptała z tajemnem drżeniem Ludwika i pochyliła twarz pod badawczem spojrzeniem ojca.

— Wierzę, bo nie mogło być nawet inaczej. Jeżeli twe serce milczało dotąd i milczy, czy będzie ono podobne

ustom dziecka, których pierwsze słowo jest powtórzeniem słowa matki?

— Nie pojmuję cię, ojcze.

— Gzy serce twe powtórzy to, co podszepnie mu ojciec?...

— Ojcze drogi, ja nic nie rozumiem... Ty mieszasz mnie i trwożysz...

— Więc mówmy otwarcie. Baron Alfons, ty znasz barona Alfonsa...

— Bardzo mało...

— Ja dostatecznie,.. Baron Alfons oświadczył się o twoją rękę, a ja...

Ludwika zadrzała i cofnęła się, patrząc na ojca wystraszonym wzrokiem.

— A ja przyjąłem oświadczenie... — dokończył sucho i z stanowczym naciskiem Mrokowski.

— Ojcze! — zawołała Ludwika szukając daremnie słów na oddanie wszystkich tych uczuć, które w tej chwili cisnęły się jej do piersi.

— Przyjąłem w twojem i mojem imieniu, bo nie przypuszczani, aby zdania nasze różniły się w tym względzie...

— Ojcze, ja go nie znam!

— Ja go znam, to wystarczy. — Ja go nie kocham...

— On ciebie kocha...

— Gzy i to wystarczy?

— Wystarczy, jeżeli serce twoję jest wolne jak zapewniasz...

Ludwika padła niema na krzesło.

— Jest to moja wola i moje ostatnie słowo w tej sprawie... O tem uprzedzam cię droga Ludko... Słowa moje zanadto wielkie sprawiły na tobie wrażenie, abyśmy mogli mówie dalej o tem — i nie dziwię się temu... Zostawiam cię samą, a gdy ochłoniesz, gdy się rozmyślisz, pomówimy znowu. Wiedz jednak, że rzecz sama uważam już za załatwioną... To co postanowiłem, stad się musi — bo potrzebnem jest do szczęścia twego i mego.

Mrokowski rzekłszy to, ucałował raz jeszcze czoło córki i spojrzał na nią. Widok jej zmięszał go i usta mu zadrżały od wzruszenia...

W tej chwili weszła do pokoju pani Euzebja.

— Przychodzisz pani w najlepszą porę — rzekł Mrokowski, kłaniając się grzecznie — Ludka ma z panią dużo, bardzo dużo do pomówienia?

I z spokojną, poważną twarzą wyszedł z pokoju.

Ludwika ujrzawszy Euzebje, rzuciła się ku niej i pochylając się na jej piersi, wybuchła głośnem łkaniem....

Długo nie mogła przyjść do słowa Ludwika wśrod łez i silnego wzruszenia, a pani Euzebja przerażona i zdziwiona zarazem daremnie obsypywała ją pytaniami, tuląc ją do siebie...

Wreście po ochłonięciu z pierwszego wrażenia rozmowy z ojcem, Ludwika zwierzyła się w urywanych, bezładnych słowach przed panią Euzebja Wiadomość ta niespodziewana zmięszała w najwyższym stopniu panią Janiewską i odjęła jej na razie wszelką możność pocieszania zrozpaczonej Ludwiki.

Przez długi czas Ludwika i pani Euzebja nie mogły przyjść do słowa. Wreście zabrała głos pani Euzebja i tłumiąc wewnętrzne wzruszenie poczęła uspakajać strwożona dziewczyno.

— Nie lękaj się tak bardzo, Ludko droga — mówiła — niepodobna, aby to postanowienie ojca było niezachwiane.... Gdy cię wyrozumie, gdy się przekona, że nie kochasz pana Alfonsa, odstąpi od planu...

— Ach, gdybyś go była widziała, ciociu moja, jak stanowczo mówił, jaki był surowy, groźny! To okropne! Nie, ja tego nie przeniosę! Barona nie znam, nie lubię, kilka razy zaledwie widziałam tego człowieka...

I Ludwika znowu płakać zaczęła...

— Wiec oprzemy się, Ludko — rzekła w przystępie rozpaczliwej energji pani Euzebja — a ojciec twój nie będzie do tego stopnia bezwzględnym, aby miał gwałt zadawać twemu sercu...

— On nie wie — zawołała Ludwika — jak straszny los gotuje mi swoim planem... Ale widzisz, moja cioteczko droga, ja nie miałam odwagi powiedzieć mu wszystkiego... Byłam przerażona, ogłuszona jakby piorunem! Pod wpływem jego surowego spojrzenia, ja skłamałam...

— Nie rozumiem cię, Ludwiko...

— Ojciec pytał mnie. czy serce me wolne jeszcze... A ja... ja zapewniłam go, że tak jest...

— I to było kłamstwo?

— O moja droga ciociu, czy ty mnie tak pytać możesz ! Czyż nie znasz mnie zanadto dobrze, aby ci koniecznie potrzeba było wyznania?...

Mówiąc to Ludwika, skryła twarz swa rękami a pierś wznosiła się jej od wzburzenia...

— Mogłam wiele odgadnąć — rzekła pani Euzebja — ale bardziej niż ja domyślną, ty Ludko powinnaś była być szczerą...

Na słowa te, wyrzeczone tonem łagodnego wyrzutu, Ludwika ucałowała czule dłoń pani Euzebji i zawołała:

— Ależ całe moje postępowanie było szczere, całkiem szczere, cioteczko... Ja dla ciebie nie mam tajemnic, a jeżeli były jakie, to były one i dla mnie samej... Dziś dopiero, w tej chwili, sama jaśniej patrzę w moją dusze... Nie było w sercu mojem nic takiego, cobym chciała była utaić przed tobą i papą... Ale gdy mi podyktowano stanowczo imię jedno, wówczas nagle znalazłam w sercu imię drugie, gdy ojciec postawił przedemną cień jednego człowieka, ujrzałam dopiero, że między tym człowiekiem a mną, między mną a wolą mego ojca, stoi ktoś inny...

— Hieronim... — uzupełniła pani Euzebja.

Ludwika skłoniła swe gorące czoło na łono pani Euzbji i milczała...

Milczenie to długo trwało. Ludwika znużona wybuchem boleści siedziała w otrętwieniu prawie zupełnem, opierając głowę o ramie swej opiekunki. Pani Euzebja rozrzewniona

i ciężko zaniepokojona zdawała się myśleć głoboko... Tymczasem ściemniło się już zupełnie w pokoju...

Stan biednej dziewczyny był najboleśniejszym. Postanowienie Mrokowskiego, wyrzeczone tak stanowczo i surowo prawie, rzuciło serce jej, dotąd tak pogodne, w cały odmęt najgwałtowniejszych uczuć... W tych kilku godzinach Ludwika dojrzała w kobietę.. Co dotąd było tylko dreszczem przeczucia w sercu dziewczęcia, z czego sobie dotąd nie mogła zdać sprawy, jako z tajemniczych, zagadkowych szeptów duszy, to teraz stanęło jasno i wyraźnie przed myślą kobiety...

Kochała Hieronima a miłość ta stała się w jednej chwili poczuciem silnem i pełnem... Dziś może po raz pierwszy powiedziała to sobie wyraźnie, zwierzając się równocześnie przed panią Euzebją — a przecież zdawało się jej, jakby to uczucie było bardzo dawne, jakby już miało swoja całą, długą historję. Czuła teraz, że miłość ta zrosła się z najistotniejszą treścią jej uczuć, marzeń, jej duszy całej — że wyrwać jej z serca nic nie zdoła, a stłumić ją można tylko kosztem przyszłości, owszem życia całego.

Gdy sobie tak Ludwika zdawała sprawę z uczuć swoich, gdy widziała, jak im zagraża plan ojca, który dziś stanął przed nią w tak odmiennej postaci — ogarniały ją straszliwy lęk i rozpacz prawdziwa...

Ciszę przerwało wejście pokojówki, która weszła ze światłem do pokoju.

— Czy odjechał już pan Mrokowski? — zapytała pani Euzebja.

— Przed dwoma godzinami jeszcze... Zostawił bilet do pani... Ludwika obudziła sio z swej bolesnej zadumy. Z trudnością tylko zdołaią stłumić jęk, który gwałtem wydobywał się z jej piersi. Wiadomość, że ojciec wyjechał już, tak jak jej to zapowiedział, przejęła ją jeszcze większą trwogą. Upatrywała w tem niejako ostateczną decyzję co do swego losu.

Gdy pokojowa wyszła, Ludwika porwała się z krzesła zawołała:

— Pojechał już! Ach, widzisz cioteczko, on uważa całą rzecz już za załatwioną! A! bilet do ciebie od papy... może o mnie, może o baronie, odczytaj że go coprędzej..

Pani Euzebja rozerwała kopertę i znalazła na bilecie następujące słowa: Droga pani! Nie miałem czasu widzieć się z panią przed moim odjazdem, z którym pospieszyć musiałem. Ludwika zapewno powtórzyła pani wszystko, co z nią dzisiaj mówiłem. Racz droga pani zastąpić jej matkę i oswoić ją z położeniem rzeczy. Przedewszystkiem chodzi mi o to, aby się wcześnie przekonała, że tak jak postanowiłem, stać się musi: Zapowiadam wam także wizytę barona, i proszę o przyjęcie obowiązków gospodyni, w zastępstwie biednej Reginy, która jest ciągle cierpiącą... O Ludwice nie wątpię ani chwili, że postępowaniem swem wobec barona Alfonsa nie zada kłamstwa mym słowom i nie zawiedzie mej ufności w jej miłość ku mnie,

Ludwika list ten odczytała razem z panną Euzebją. Jego lakonizm stanowczy przejął ją jeszcze większym lekiem. Twarz jej okryła się bladością a oczy zaszły Izami.

— To okropna! — szepnęła usiadając na pół zemdlona. Pani Euzebia patrzyła na swą ulubienicę wzrokiem pełnym

smutku i najserdeczniejszego współczucia.

— Boże mój! jaka ja nieszczęśliwa! — wołało w rozpaczy rozżalone dziewczę — nie, ciotko droga, ja ci nie potrafię wytłumaczyć, ile cierpię... Ja tego nie przeżyje...

Pani Euzebja odpowiedziała bezradnem westchnieniem.

— Jeszcze nie wszystko stracono — dodała po chwili — trzeba się uspokoić i czekać cierpliwie, aż ojciec powróci... Potem...

— Ach, i cóż potem?...

— Potem wyznasz mu wszystko, odkryjesz mu twe serce... niepodobna, aby nie miał litości nad tobą...

— A jeśli jej mieć nie będzie... jeśli pewny tego, że szczęście me zawisło od tego związku, nie odstąpi od zamiaru, bo ty znasz przecie ojca, cóż wtedy?...

Pani Euzebia nie umiała odpowiedzieć na to zapytanie i znowu długie nastąpiło milczenie. Nagle Ludwika powstała szybko i oczy jej rozjaśniły się, jakby zapowiedzią jakiejś szczęśliwej myśli...

— Ach Boże, gdyby to być mogło! — zawołała jakby sama do siebie.

I przystępując szybko do pani Euzebji, chwyciła ją za rękę i mówiła ożywionym głosem:

— Mam jeden środek, jedyny, ciotko droga! Zgodzisz się nań, bo zda mi się, że z dobrego on natchnienia...

— Jedna jest tylko osoba — mówiła dalej Ludwika tym samym szybkim, rozirytowanym tonem — jedna tylko, która mi pomódz, która mie zrozumie, i ulitować się nademną może...

— Któż to, moje dziecie....

— Niedomyślasz się, ciociu poczciwa... zapomnieliśmy o niej...

— Regina...

— Tak jest Regina.. — potwierdziła Ludwika. — Ona mnie nie lubi może, a przynajmniej obojętną jest dla mnie, ale ona kobietą jest a jeżeli ma serce, ujmie się za sercem mojem... Nieprawdaż, cioteczko, że to myśl szczęśliwa?...

— Być może, droga Ludko... Ale Regina oprócz serca ma doświadczenie, a gdy się nie pierwszego lecz drugiego poradzi, kto wie czy prośby nie będą daremno....

— Nie rozumiem cię, ciociu. Słowa twe są istną zagadka dla mnie...

— Nie przypisuję im też żadnego znaczenia — zreflektowała się szybko pani Euzebja, czując, że uczyniła wcale niestosowna uwagę — owszem jestem dobrej otuchy, idź moje dziecko, idź śmiało...

Ludwika w jednej chwili była gotowa.

— Idę tedy... Matką ją moja nazwę, i ukorzę sio przed nią, jak dziecko; jak przed panią moją uklęknę a musi mnie wysłuchać... A gdy mnie wysłucha, czyż wola jej nie będzie wolą ojca?....

I uścisnąwszy podaną sobie dłoń pani Euzebji, pospieszyły Ludwika do macochy.

Drzwi komunikujące z apartamentami Reginy były zamknięte z przeciwnej strony, Ludwika musiała tedy wybiedz na korytarz i ztamtąd szukać przystępu do pokojów pani Mrokowskiej.

Był już późny wieczór. Na kurytarzu paliła się lampa i oświetlała słabo wiodące na dół schody. Kiedy Ludwika mijać miała schody, usłyszała na nich lekkie stąpanie.

Rzuciła w stronę odgłosu obojętne spojrzenie, myśląc, że nadchodzi ktoś z domowników.

Zamiast znajomej twarzy ujrzała wysoką, smukłą postać, owiniętą w płaszcz, i z zasuniętym na czoło kapeluszem. Nieznajomy człowiek dochodził już do pierwszego piętra, lecz dostrzegłszy Ludwikę, cofnął się szybko i zniknął na skręcie schodów....

Ludwikę lęk zebrał niewytłumaczony i dobiegłszy szybko do drzwi, zapukała mocno.

Chwilkę stała przed drzwiami, a nie słysząc wewnątrz pokoju żadnego poruszenia, zapukała powtórnie. Wkrótce też dało się słyszeć ciche stąpanie i drzwi otworzono.

Ludwika weszła szybko do pokoju i myśląc ie to pokojowa jej otworzyła, zapytała:

— Czy pani śpi już ?... Koniecznie widzieć się z nią musze!...

Nie otrzymawszy na słowa swe odpowiedzi rzuciła spojrzenie na mniemaną pokojowe, i wydala lekki okrzyk zdziwienia...

Przed nią staią sama Regina.

Piękna kobieta dziwnie wyglądała w tej chwili. Twarz jej śmiertelnie była bladą, oczy płonęły blaskiem nienaturalnym, gorączkowym, usta drżały kurczowo.

Regina ubraną była w fałdzista, negliżową suknię, która sutą, białą draperją obejmywała jej wyniosłą postać. Głowa jej pokrytą była szalem, który fantastycznemi zwojami spływa! po bieli ubioru. Z pod zawoju, którym szal ten okrywał głowę Reginy, wydobywały się w nieładzie czarne, bujne sploty włosów...

Ludwika spojrzawszy raz na swą macochę nie mogła już oderwać od niej zdumionego spojrzenia. Stanęła jakby martwa i przejęta zdziwieniem i przestrachem nie zdołała wydobyć z piersi głosu...

Na Reginie niespodziewane odwiedziny Ludwiki wywarły niemniej silne wrażenie... Oczy jej iskrzące, namiętne, a obecnie wyrazem głębokiego wzburzenia prawie groźne, spoczęły na młodej dziewczynie, a blada twarz ożywiła się całą grą uczuć...

Z kandelabrem o dwóch płonących świecach w podanej naprzód dłoni, stała tak Regina chwilę, patrząc się na swą pasięrbicę. Nagle zamajaczył na jej twarzy rumieniec, jakby wstydu, gniewu lub pomięszania, a oczy jej spuściły się ku ziemi...

— Ludwika... — szepnęła dziwnym głosem i chwiejąc się cofnęła się o kilka kroków ode drzwi...

— Tak, to ja, pani... — odezwała się Ludwika pomieszanym i nieśmiałym głosem..

Na bladych ustach Reginy zadrgał jakiś szept niezrozumiały.

— To ja, pani... — powtórzyła Ludwika — przepraszani cię... Pani cierpiąca... nie wiedziałam, że jesteś sama, ze

cię wyrwę z spoczynku...

__ Ludwika — mówiła dziwnym, urywanym głosem Reginą — w tej porze, w tej chwili...

— O przebacz mi, przebacz, droga pani — zawołała Ludwika — wysłuchaj tylko, a darujesz to najście...

— Oddal się! Oddal się pani! — zawołała nagle Regina i zrobiła ruch gorączkowy ku drzwiom — zaraz, natychmiast!

Głos Reginy był drżący, urywany — tłumiło go jakieś gwałtowne, namiętne wzburzenie.

Ludwika przerażona głosem tym i całą postacią Reginy cofnęła się mimowolnie W tej chwili jednak przypomniała sobie cel swych odwiedzin i zdobyła się na rozpaczliwą odwagę.

— Pani! nie odpychaj mnie, nie wypędzaj! — zawołała — Przychodzę cię błagać o litość, o pomoc, o ratunek... Przez chwilę jedną bądź dobrą dla mnie...

Regina zdawała się nierozumieć słów Ludwiki, ręka jej drżąca wyciągniętą była ciągle ku drzwiom.

— O nie, nie wyjdę — wołała z coraz bardziej wzrastającą, energja Ludwika — za tym progiem jest rozpacz, pani...

I przystępując szybko do Reginy, uchwyciła dłoń jej w obie swe dłonie...

— Za tym progiem jest rozpacz... — powtórzyła Regina drżącym głosem.

— Go ty mówisz!.... — zawołał i dalej — O Boże.....

miałażbyś wiedzieć o wszystkiem!

— Tak, wiem o wszystkiem, droga pani... Regina wydała stłumiony jęk przestrachu.

— Wiem — mówiła dalej Ludwika — przed odjazdem swoim uwiadomił mnie o losie moim ojciec, ale ty pani, tyś przecie kobieta, ty mnie pojmiesz i pomożesz mi...

— Nierozumiem cię — odpowiedziała Regina, niowychodząc z gwałtownego pomięszania — o kim mówisz, czego żądasz odemnie?...

— O baronie, o postanowieniu ojca mego, wszakże musisz wiedzieć o tem, pani....

Regina odetchnęła. Sciśniona jej pierś zdawała się nabierać więcej swobody i siły.

— Słyszałam, mówiono mi coś o tem... Ale teraz nie pora do tego... Zostaw mnie samą...

— Więc nie masz dla mnie współczuciu, pani! — zawołała wybuchając płaczem Ludwika — nie chcesz wysłuchać mnie nawet!...

I z piersi jej wydobyło się głośne łkanie, którego stłumić nie zdołała.

— Ludwiko! — ozwała się Regina głosem, w którym przebijało się współczucie — ja cię nie odpycham, ja cię żałuję, ale przyszłaś w chwili tak nie stosownej...

Mówiąc to Regina, obejrzała się dokoła, a potem utkwiła wzrok na zegar, stojący niedaleko.

— Dziewiąta... — szepnęła — dopiero dziewiąta...

I przykładając dłoń do zimnego swego czoła szepnęła niezrozumiałym dla Ludwiki głosem:

— Co za okropna chwila! Jakie zrządzenie losu czy Boga... Gdyby ona wiedziała!...

Ludwika spójrzała raz jeszcze błagalnym wzrokiem na ginę i rzekła smutno:

— Więc odejść mam od ciebie pani, bez pociechy, nie wysłuchana, odepchnięta! Więc odejść mam Regino...

Regina rzuciła się nagle naprzód, jakby pod wpływem jakiegoś nowego, nagłego postanowienia. Uchwyciła drżącą dłonią ramie Ludwiki i zawołała przerażającym tonem:

— O nie! zostań, zostań Ludwiko... Nie puszczę cię ztąd... To ja, ja prosić cię powinnam, abyś została, abyśmi niosła ratunek... Bóg ci mi zsyła, zostań, zostań na straży przy mojem sercu...

— I przy czci, przy sumieniu mojem... — dodała niezrozumiale zakrywając twarz swą dłońmi...

— Co ci jest, pani? — zapytała Ludwika, którą uderzyła zaraz i przeraziła nagła zmiana w zachowaniu się Reginy — i tyś chora, pani, ty drżysz cała, oczy płoną ci gorączka, pot oblał twe skronie... O gdybyś wiedziała, jak jesteś okropnie bladą, jakie cierpienie maluje się na twej twarzy!...

Regina staią ciągle milcząc. Tylko pierś jej wznosiła się i opadała gwałtownie.

— Pani jesteś samą... w tym stanie!... — wolała dalej Ludwika — o mój Boże! Gdzież służba, zawołam, zadzwonię, pobiegnę zaraz sama!...

— Wstrzymaj się! — odparła szybko Regina — nic mi nie jest... Zostań ty tylko przy mnie... To atak nerwowy, który przejdzie zaraz, nie wołaj nikogo...

I postępując naprzód zamknęła szybko drzwi na klucz. Potem ujęła dłonią swą ramię Ludwiki i pociągnęła za sobą w głąb pokoju.

W saloniku Reginy panował dziwny nieład. Sprzęty były porozrzucane, szafki i kasety otwarte, jak gdyby niecierpliwa jakaś ręka robiła w nich przed chwilą dopiero jakieś spieszne poszukiwania.

Ludwika z zdziwieniem uważała ten nieporządek, lecz nie śmiała zapytać o jego przyczynę. Regina tymczasem wiodła ją za sobą, a gdy obie kobiety stanęły w budoarze, rzuciła się Regina na sofę, przytrzymując ciągle dłoń Ludwiki.

W' budoarze był ten sam nieład, co w saloniku. I tu jakaś dłoń zdawała się jakby w gorączce gospodarować... Na dywanie leżały suknie i rozmaite przybory podróżne, pomięszane dziwnie z innemi sprzętami.

Na samym środku podłogi leżała aksamitna szuba zimowa i szal, obok mała torebka podróżna i jakaś kasetka z otwartem wieczkiem — dalej o kilka kroków potoczyło się kosztowne album, i świeciły się na tle kwiecistem dywanu porozrzucane kosztowności, perły i brylanty...

Ludwika nie uważała wszystkich szczegółów tego nieładu, -lecz już to, co na pierwszy rzut oka spostrzegła, przejmowało ją zdumieniem i jakaś niewytłumaczoną, przeczuciową trwogą...

— Usiądź — przerwała Regina milczenie i pociągnęła silnie ku sobie Ludwikę.

Ludwika usiadła i popatrzyła z trwogą na macochę.

Regina padła była jak zemdlona na sofę; kibić jej piękna pochyliła się w tył po za poręcz, a pierś wzniesiona falowała gwałtownie, jakby grała całą skalą wewnętrznej, gwałtownej burzy.

Szal, którym jakby rodzajem turbanu, osłoniętą była głowa Reginy, spadł na dół i po śnieżnej szyi pięknej kobiety rozlały się lśniącą falą czarne, bujne włosy, ujmując bladą twarz w fantastyczne ramy..

— Mów, słucham cię... — szepnęła Regina.

— O nie, droga pani... Tyś chora, bardzo chora, nie będę cię trudzić... Spocznij a ja czuwać będę nad tobą... Biedny papa, gdyby był wiedział, pewnie byłby nie pojechał...

Regina drgnęła cala gwałtownie.

Rzuciła na pół obłąkane spojrzenie na Ludwikę i porwała się z sofy...

Potem usiadła znowu i jakby uspokajając się sama potarła dłonią po czole.

— Nic spodziewałam sio, że zastanę cię w takim stanie, droga pani — mówiła Ludwika — ale w dobrem natchnieniu tu przyszłam, bo potrzebujesz pomocy....

Regina uścisnęła milcząc dłoń Ludwiki.

— Czy pozwolisz rai być szczera? — mówiła dalej Ludwika z naiwna serdecznością. — O lak, ty się nie będziesz gniewać, droga pani... Powiem,. ci otwarcie, że się bałam ciebie dotychczas, że nie śmiałam się zbliżyć do twej osoby.. Łudziłam się może, ale wyglądałaś dla mnie Iak dumna, tak nieprzystępną, jakbyś mnie nie lubiła...

Regina odpowiedziała tylko westchnieniem.

— Jeżeli ja się myliłam — prawiła dalej Ludwika — to przebacz mi, że cię o dumę i oziębłość posądzałam... a jeśli to prawdą było, o to powiedz mi pani, czemu mnie nie kochasz, czemu mi kochać się nie pozwolisz, jakbym lego pragnęła!...

I z pieszczotliwem, serdecznem przymileniem Ludwika przysunęła się bliżej do Reginy, okrywając dłonie jej pocałunkami...

Regina nachyliła się ku niej i usta jej spoczęły na czole Ludwiki.

Wzruszone dziewczę oplotło rączętami swemi szyję Reginy i okryło ją pieszczotami.

— O tak! — zawołała Ludwika — ja się myliłam! Tyś dobra, ty mnie kochasz... Proszę cię o przywiązanie, o współczucie dla sieroty, dla córki tego, który cię tak kocha, który cię ubóstwia, nad wszystko w życiu przenosi...

Ludwika nie czuła w zapale, jak Regina na te słowa wstrzęsła się jakby z wstrętem w jej objęciach, i jak zrobiła ruch lekki, aby się wyrwać z uścisku...

— Po cóż ja ci to mówię, ty wiesz o tem, ty śliczna cudowna mamo moia... O tak, marno, odtąd cię tak tylko nazywać będę! Ty wiesz o tem, jak cię kocha papa, jak w spojrzeniu twojem cały swój świat, całe swe szczęście umieścił!... Widzisz niedobra mamo, uczyniłaś mnie jeszcze bardziej sierotą, bo on cię tak kocha, że może o mnie zapomniał, on cię bardziej kocha odemnie...

— Ale ja ci nie zazdroszczę — mówiła dalej — moja ty piękna, moja prześliczna mameczko... Tyś godna tego... a ja dla ciebie nawet z miłości ojca gotowa zrobić ofiarę... Wszakże miłość jego ku tobie, to szczęście jego jedyne, a ja tak pragnę jego szczęścia... Tak, tyś godna tej miłości, bo ty kochasz go także Regino, i uczynisz go szczęśliwym, nieprawdaż?...

— Milcz!... — zawołała nagle Regina i wyrwała się z objęć Ludwiki.

Twarz Reginy była posępną i złowrogą, oczy zamigotały ponurym blaskiem.

— Milcz... dziecko — dodała głosem nieco łagodniejszym a jakby mitygując się rzekła dalej:

— Mówiłaś, że przychodzisz do mnie po ratunek i radę... Źle się wybrałaś, Ludwiko, nieszczęśliwi są bezradni...

— Miałażbyś być nieszczęśliwą — zawołała Ludwika — ty, pani... tak piękna, tak kochana!...

— Czego żądasz odemnie? — przerwała Regina... Słucham cię... Mów, moje dziecię kochane — dodała łagodnym tonem — czego się spodziewasz po mnie ?...

— Wszakże wiesz już o tem. Dzisiaj przed odjazdem swym oznajmił mi ojciec, że baron Alfons oświadczył sio o moja rękę i że oświadczyny jego zostały przyjęte...

— Przez pana Mrokowskiego.... — wtrąciła z gorzkim uśmiechem Regina.

— Tak, przez mego ojca, pani — mówiła Ludwika, spozierając z pomieszaniem na macochę. — Postanowienia tego ojciec mój nie zmieni, uroczyście i stanowczo mi to oświadczył.....

— Więc sprawa skończona — rzekła sucho Regina — czemuż udajesz się do mnie?...

— Czemu się udaję do ciebie, pani ? — zawołała z naciskiem rozpaczliwej energji Ludwika — bo postanowienie to czyni mnie nieszczęśliwą, bo czyni mnie ofiarą okrucieństwa, którego mój biedny ojciec może nie przeczuwa...

— Nie przeczuwa, nie przeczuwa! Kto ci o tem powiedział, Ludwiko ?... — zapytała tonem szorstkim i szyderczym Regina.

— Ufam w jego miłość ku mnie. Nic uczyniłby tego, gdyby wiedział, że... barona nie kocham, że serce moje wzdryga się całe na ten związek...

Z piersi Reginy wydobył się śmiech demoniczny, pełen szyderstwa, prawie dziki, i dreszczem przejął Ludwikę...

Z przerażeniem spojrzała na macochę, a w oczach jej przebijały się lęk i oburzenie zarazem.

Regina powstała ku niej i chwytając ją za dłonie rzekła:

— Przestraszyłam cię śmiechem tym dziecię moje! Ale ty nie rozumiesz mnie i patrzysz na mnie jak na zagadkę... O gdybyś nie potrzebowała nigdy widzieć jej rozwiązania! Słuchaj mnie Ludwiko! W tym śmiechu moim zamyka się więcej niż w łkaniach boleści, więcej niż w krwawych łzach zwątpienia.... To nie szyderstwo z twego bólu, to szyderstwo z losu, który kazał ci iść do mnie, z prośbą o współczucie, do mnie!... To ironja, okropna ironja... Komedja cała zaczyna być straszną, patrz dreszczami krew mi ścina — oddal się! uciekaj odemnie!...

— Biedna pani, tyś chora! — zawołała z trwogą Ludwika — zawołam o ratunek!

— Kto jest w domu tym lub na świecie — mówiła dalej Regina — ktoby przyniósł mi ratunek w tej chwili... Słuchaj i niech twe niewinne serce zadrży od grozy: tu pod dachem twego ojca, wśród jego pieszczot i jego uwielbień, piekło jest dla mnie, a tam za tym progiem, który przestąpiłaś z ufnością dziecięcia, tam czeka hańba na swą ofiarę... Ja jestem ofiarą tą, Ludwiko, przypatrz się mi dobrze i zatrzymaj obraz mój w myśli na zawsze... Nie mam dla ciebie pociechy ani ratunku, widokiem moim tylko dam ci radę, a biada ci, jeśli jej nie wysłuchasz...

Regina mówiła te słowa w najwyższem wzburzeniu. Głos jej nabrał ogromnej siły i jakiejś przerażającej, demonicznej energji — burzą tonów wylewał się z piersi, ogłuszał i grozą przejmował serce Ludwiki...

— Tak, patrz na mnie dobrze Ludwiko! Widok mój niech stanie upiorem, marą groźby okropnej, między tobą a wolą twego ojca, między miłością a posłuszeństwem, między kochanką a córką, między poświęceniem a naturalnym głosem serca!...

Ludwika stała niema, jakby skamieniała. Widok Reginy przejmywał ją strasznym lękiem — chciała odwrócić od niej oczy, uciec przed nią, ale jakiś niewytłumaczony urok przykuwał stopy jej do ziemi, wiązał spojrzenie jej do szalejącej w swej boleści kobiety.

— Jeżeli nie umiesz czytać z oczu, z twarzy mej, jeżeli ci nic nie mówi to drżenie moje, ten szał mój, ta namiętność moja rozpaczna — to posłuchaj, ja ci dodam komentarz do mego widoku... Widzisz przed sobą kobietę, która kochała, aby nienawidzieć, która była dumną, aby się spodlić, która chciała być cnotliwą, aby dojrzeć dla hańby! Widzisz przed sobą kobietę, która myślała, że silniejszą jest niż jej namiętność, która wydała wojnę sercu, gwałt zadała swej duszy... Patrz jak ta kobieta wygląda... Jutro świat cały rzuci klątwę i srom na jej dumne dotąd czoło... jutro ty sama z wstrętem o niej wspomniesz!

— Pani, powstrzymaj się... Na miłość bożą, co ci jest.. Truchleję przed tobą!...

— O tak, truchlej, zastygaj w dreszczach zgrozy, wstrętu, przestrachu — tem lepiej dla ciebie... Przyszłaś do mnie po ratunek, po radę, masz ją we mnie... Słuchaj: raczej uciekaj z domu ojca twego jak awanturnica, raczej wypowiedz mu rokosz, raczej ustami zbuntowanego dziecka urągaj woli

jego, raczej w mury klasztoru się zamknij lub się otruj — a nie zadawaj gwałtu sercu, nie tłum uczucia, bo ono strasznie się zemści na tobie, jak się zemściło na mnie!... Nie ustrzeże cię duma, nie ochroni cnota, nie osłoni cię hart męczeński! Ulegniesz jak ja uległam w strasznej walce i przejdziesz przez piekło całe na to, aby złamać przysięgę Bogu i mężowi, jak ja ją łamię, aby nienawidzieć narzuconą ci osobę, jak nienawidzę ojca twego, aby nią gardzić, jak ja nim gardzę, aby miłość odpłacić zdradą i hańbą, jak ja to uczynię!...

— Boże wielki! — zawołała Ludwika głosem stłumionym uczuciem okropnej grozy...

— I Bóg ci nie pomoże, i krzyż ci urągać będzie, ilekroć tarzać się przed nim będziesz w łzach rozpaczy i boleści...

— O biedny, nieszczęśliwy ojcze mój, tyś ją tak kochał!... — szepnęła z jękiem Ludwika i gorejącą swą twarz zakryła dłońmi...

W tej chwili dało się słyszeć ciche pukanie do drzwi.

— Uchodź, opuść mnie! — zawołała nagle zamierającym głosem Regina. I chwytając Ludwikę za ramię wyprowadziła ją z budoaru. Ludwika ogłuszona wrażeniem całej tej okropnej sceny, szła blada i milcząca.

Regina otworzyła drzwi do przyległych pokojów...

Ludwika słyszała jak klucz się, w drzwiach obrócił. Znalazła się w ciemnych pokojach. Strach ścinał jej krew, a

serce truchlało... Przebiegła szybko przez amfiladę pokojów, aby przyjść do siebie w objęciach pani Euzebji.

Tymczasem do drzwi, prowadzących z korytarza do pokojów Reginy zapukano po raz drugi, głośniej i przeciągłej.

Regina wstrzęsła się, jakby ją srogie zimno owiało.

Chwilkę stała na miejscu, jakby staczała ostatnia walkę. Potem postąpiła ku drzwiom i otworzyła...

Była to ostatnia chwili przytomności... Regina cofnęła się nagle w głąb pokoju, zachwiała się i padła z głuchym jękiem na posadzkę...

Równocześnie otwarły się drzwi i ukazała się w progu postać hr. Alberta.

XI

POWRÓT HARNASZA.

Było to zaraz na drugi dzień po opisanej w przeszłym rozdziale wieczornej scenie. Ranek był piękny, choć zimny a nawet mroźny, bo było to już w pierwszych początkach zimy.

Jesteśmy w dobrze już znanej nam części Lwowa, wśród zaułkowych uliczek pod Wysokim Zamkiem, w pobliżu owego starego domku drewnianego, w którym odgrywały się pierwsze sceny naszej powieści.

Uliczka wiodącą do tego domku dążył szybkim krokiem starzec dobrze nam znany. Był to nasz zagadkowy Harnasz, z którym po raz ostatni widzieliśmy się w owej fantastycznej, nocnej przygodzie z panem Anzelmem na wysmolskich polach.

Postać staruszka nie zmieniła się prawie w niczem od czasu, kiedyśmy go po raz pierwszy wprowadzili na widownię naszego opowiadania. Ubrany był w tę samą stara kapotę, nędzną i wyszarzaną, zamiast kapelusza tylko miał dużą, staroświecką czapkę zimowa na głowie. Na pierwszy rzut oka wydałby się Harnasz zupełnie tym samym nędzarzem, którego poznaliśmy zaraz w pierwszym rozdziale.

A przecież, gdy mu się uważniej przypatrzymy, musimy przyjść do przekonania, że to dziś człowiek już wcale inny. Mimo starego, nędznego odzienia, przebijała tym razem z całej postaci swoboda i pewność siebie. Twarz starca nie kryła się już teraz przed wzrokiem przechodniów, oczy jego nie wbijały się w ziemię. Ani w rysach ani w spojrzeniu nie można było już dostrzedz owego wyrazu cierpienia i gorączkowego niepokoju...

Barki Harnasza pochylone były jak dawniej — ale mać pochylał je już wiek tylko i nie uginały się one widocznie pod ciężarem nędzy. Jakkolwiek szedł swym zwykłym, szybkim krokiem, to przecież nie przypominał tak jak przedtem, zrozpaczonego nędzarza, uciekającego przed sobą samym, przed furyami boleści, które go gonią nie wytykając celu, nie obiecując spoczynku... Jeżeli na twarzy jego malował się jaki niepokój, to był to ów niepokój, jaki towarzyszy każdemu niecierpliwemu oczekiwaniu.

Harnasz istotnie miał na twarzy swej wyraz niecierpliwości. Spiesząc raźno naprzód ku staremu, na pół rozwalonemu domkowi, w którym przebył tyle chwil cierpień i utrapienia, wyprzedzał nogi swe wzrokiem, zwróconym na dach czarny, dziurawy, na zasmolone i w większej połowic

powytłukiwane okienka stryszkowe, na tę uschłą i zżółkłą wiechę, która zdobiła front jego dawnego pomieszkania...

Im bliżej był domku, tem bardziej ożywiała się twarz jego, jak dawniej wyschła i pomarszczona, ale nie płonęła już chorobliwym rumieńcem gorączki.. Gdy już zaledwie kilka kroków dzieliło go od nędznego domostwa, drżały mu usta, jakby od wzruszenia... Nareście stanął tuż przed progiem...

Zatrzymał się chwilkę na miejscu, i rozrzewniony, z oczyma jakby łza zamglonemi, z dłonią drżącą, opartą na swym starym sękatym kiju stal w cichej zadumie...

— Witaj mi przytułku nędzarza — szepnął po takiej pauzie, pełnej wewnętrznego, głębokiego wzruszenia — witaj mi stacjo ciężkiego żywota!... Witajcie wspomnienia boleści i rozpaczy, i ty klatko mała, przybytku moich czarnych godzin! Czy z pułapu twego zwiesza się jeszcze ciężka zmora na piersi twego mieszkańca, czy z twoich kątów szczerzą się ku memu następcy tak jak mnie mary głodu, nędzy, rozpaczy!...

I pierś Harnasza falowała od wzruszenia, a na dużych; krzaczastych brwiach jego, jak perła lodu na szronie okrywającym pobliskie drzewa, błysnęła łza...

— To pierwsza moja wizyta! — szepnął po przerwie do siebie — bo i komuż należałaby się lepszym tytułem, jak nie tobie cieniu Harnasza, potępieńca swej własnej doli, który się błąka moie jeszcze upiorem po tej izdebce, i jak nie tobie, towarzyszu jego młody, z jasnem okiem, z pogodną twarzą, jak nie tobie, chłopcze drogi!...

Wyszeptawszy te słowa głosem wzruszonym i cichym, Harnasz podniósł oczy do góry i obejrzał stary domek.

Mały, wyskakujący z dachu stryszek, patrzył na niego swem okienkiem, jak jednooki, znajomy człowiek, a wiecha nad szynkiem, poruszana wiatrem, zdawała się kiwać na znak powitania — wszystko tak było jak dawniej. Nawet ów but, wykrojony z ciemnego papieru cukrowego, godło pana majstra Szucia, znajdował się jeszcze na ścianie...

Harnasz wszedł do wązkich, ciemnych sionek i pocisnął za klamkę od drzwi do warsztatu p. Szucia. W izbie siedział na stołku przed oknem człowiek jakiś w podeszłym wieku, i zajęty był łataniem obuwia — ale nie był to znany nam pan majster Szuć. Harnasz powitał go i zapytał:

— Zastałem w domu pana majstra Szucia?...

Szewc zwrócił sio ku mówiącemu i odrzekł mierząc go spojrzeniem:

— Oho, Szuć! Gdzie Szuć! Już tu po nim, mój panie, i śladu nie ma!

— A gdzież się podział? — zapytał Harnasz.

— At; panie, czy ja wiem co się z nim stało. Źle mu tu szło, zadłużył się i rozpił z zgryzoty, żydzi mu wysprzedali wszystkie łachmany, zabrał się z żoną i poszli do Nawarji.. A ja tu po nim się sprowadziłem — czy może pan ma co do roboty?...

— Nic mój dobry panie majstrze — odparł smutnie Harnasz — był to mój znajomy i chciałem się dowiedzieć, co się z nim dzieje... Ale jeszcze o jedno mam was zapytać...

Mieszkał tu do niedawna w tych sionkach, w komórce chłopak jeden...

— Czy ten może Mortków z szynku?...

— Nie, on nie służył w szynku. Nazywał się Staszek i przedawał piasek po mieście...

— Nie znam go...

Wyraz przykrego zawodu wystąpił na twarz staruszka. Posmutniał i zamyślił się.

— A tam na górze, na stryszku, czy mieszka tam kto? — zapytał po chwili.

— Zeszłego tygodnia mieszkał tam jeszcze jakiś odpędzony ekonom ze wsi, ale go właśnie przed dwoma dniami wzięto do szpitalu, bo śmiertelnie zachorował...

Harnasz westchnął i skłoniwszy głowę na pożegnanie wyszedł z izby. Poszedł ku ciemnym, stromym wschodkom i udał się niemi na górę. Drzwi do stryszkowej izdebki nie były zamknięte.

Wszedł do środka.

Izdebka była pusta, stały w niej tapczan tylko i stół kulawy. Na tapczanie leżały jeszcze źdźbła słomy, snać pozostałość z barłogu biedaka, oddanego do szpitalu; na stole leżały okruchy czarnego chleba, a właśnie gdy Harnasz odchylił był drzwi, jakiś zuchwały wróbel, który wleciał przez wybitą szybkę, dzióbał je smacznie..

Na widok człowieka wróbel przysadził się do deski, gotów do odlotu, i patrzył na gościa nieufnem okiem. Harnasz przystąpił bliżej, a wróbel furknął przez okno...

Chwilkę patrzył Harnasz z zajęciem i smutnym uśmiechem na twarzy za tym wesołym, swobodnym biesiadnikiem u stołu, zastawionego okruchami nędzy, a potem w zamyśleniu usiadł na tapczanie i wsparłszy głowę na dłoniach, patrzał na nagie kąty izdebki...

Po kilku chwilach takich, poświęconych snać wspomnieniom rozrzewniającym, Harnasz powstał, raz jeszcze rzucił wzrokiem po izdebce i wyszedł. Kiedy mijał owa komórkę, w której znajdowały się pomieszkanie i magazyn towaru Staszka, szepnął do siebie z wzruszeniem:

— Mój Boże! co się stało z moim biednym przyjacielem! Kto wie, jaką ofiarą padł życia i losów!...

Na progu szynku spotkał żyda znanego sobie. On jeden tylko pozostał z dawnych lokatorów domku. Widać było nawet, że mu tu dobrze było. Stał sobie w kożuszku na progu i puszczał z swej fajki dym na czyste, mroźne powietrze, mrucząc pod nosem.

Harnasz przemówił do niego. Żyd spojrzał na niego obojętnie i nie poznał go. I trudno też było, aby pamiętał Harnasza. Przed okiem szynkarza przewijało się codziennie tyle postaci rozpaczliwych, tyle "katylinarycznych egzystencyj", tyle figur z piętnem nędzy na zeschłej twarzy, że nie mógł pamiętać każdej z osobna.

Czyż lekarz w szpitalu ubogich pamięta twarze tych chorych, którzy przeszli przez jego oddział kliniczny?... Rodzajem takiej kliniki, w której gromadziło się mnóstwo nędznych kalek moralnych, mnóstwo biedaków i oberwańców, był szynk żydka. Dawał wódkę wszystkim bez różnicy i

pamiętał tylko o tem, aby za ten kordjał, tłumiący kurcze głodu i odbierający pamięć na wczoraj i na jutro, otrzymał należną monetę...

Harnasz rozpytywał żydka o losach Staszka — ale bez żadnego skutku. Żyd nic nie wiedział o młodym chłopcu i niechętnie a nawet opryskliwie zbywał zapytania starca. Twarz Harnasza posmutniała jeszcze bardziej.

— Gdzież go znajdę! — szepnął sam do siebie. — O, gdybym go nieznalazł, połowa mych marzeń stracona!... Boże mój, wyrzekłem się przed tobą zemsty, byś się mnie ulitował, czyż wyrzec się mam także i tej rozkoszy, którą daje możność nagradzania?... Zostaje mi jeszcze tylko ona, lecz czyż potrzebować będzie mojej pomocy?...

Harnasz wracał ku miastu, a obierając sobie drogę po pod Wysoki Zamek, spozierał na wzgórze okryte drzewami, na których teraz w promieniach zimowego słońca połyskiwał szron biały... Może szukał śladów stóp swoich, może gonił myślami po drożynach, któremi błąkał się niedawno samotny w najczarniejszych godzinach swego życia..

Minąwszy zaułki przedmiejskie Harnasz przyspieszył kroku i szedł raźno ku miastu. Koło jednego z najporządniejszych hotelów zatrzymał się a potem wszedł do środka. Dostawszy się na pierwsze piętro, wszedł do jednego z numerowych pokoi.

Pokój był obszerny, bardzo porządnie meblowany i miał dwa łóżka. Jedno z nich było już próżne, w drugiem leżał jakiś jegomość. Od białej poduszki odbijała duża głowa z brodą w rozmierzwionym negliżu.

Była to głowa bardzo dobrze nam znajoma. Należała ona do poczciwego pana Anzelma Chodeckiego z Wysmola.

Pan Anzelm leżał na znak, z miną szczęśliwego człowieka, który smacznie spał, wesoło śnił i wesoło się obudził. Próżna zastawa z kawy i resztki rożków świadczyły o dobrym apetycie. Czerwone i zdrowiem połyskujące policzki pana Anzelma były wydęte, bo trzymał w ustach olbrzymi bursztyn niezmiernie długiej antypki i puszczał ogromne kłęby sinawego dymu ku powale, goniąc jego smugi oczyma. Zadowolenie malowało się w całym wyrazie twarzy szlachcica, widać jak mu smakowały fajeczka i słodki odpoczynek — po śnie...

Pod oknem, z nosem przytulonym do szyby, z wytrzej szczonemi oczyma, cały zapatrzony na ludną i rojną ulicę, wiodącą dołem, na wieże kościołów i iglicę ratuszową, stał znany nam także Onuferek z Wysmola — lecz miał twa świątecznie umytą i stary zielony surdut z pana Anzelma na sobie, który zmieniał całą jego figurę w arcyśmieszną groteskę, bo stanem sięgał aż po wygięcia kolan.

Onuferek patrzył osłupiały z podziwu przez szyby, a w otwartych ustach trzymał palec. U nóg jego leżał pies bury, kudłaty, ów decydowany wróg żydów i woźnych — wierny, poczciwy Żurek, który sam jeden widać nie podzielał dobrego humoru swych panów, bo drzemał i ziewaj tęskniąc za śmieciami wysmolskiego podwórza. Go miał robić poczczciwy pies wiejski na posadzce hotelowej stancji, gdzie nawet nie było wrony, na która by mógł zawarczeć jak w domu?...

Gdy Harnasz wszedł do pokoju, podniósł pan Anzelm głowę i wypuszczając z ust gałkę bursztynową, zawołał:

— A, dzień dobry, ojcze kochany, dzień dobry! Kędyżeś bywał dobrodzieju! Ranny ptaszek z jegomości, nieuważałem kiedyś wstał i wyszedł; no wprawdzie i ja już dawno się obudziłem, ale miałem tu odwiedziny, starego znajomego, co przypadkiem tu zaszedł, i bałakaliśmy przez godzinę prawie... A która godzina?

— Już dawno po dziesiątej...

— A bodajże cię wróble zjadły, a tom się zależał!... — zawołał pan Anzelm — Onuferku, pantofle! Wszak wyjdziemy razem na miasto, tatuniu, hę?... ja bo zabłądziłbym sam w tych ulicach, boć to jeszcze smarkaczem byłem we Lwowie i to zaledwie przez dobę..,

Pan Anzelm począł się ubierać, a Harnasz usiadł i wydobywszy z kieszeni plik papierów, począł je przeglądać, czekając, aż towarzysz bedzie gotów.

My zaś tymczasem uiścimy się z długu w obec naszych czytelników, winniśmy im bowiem kilka wyjaśnień co do dzisiejszej pozycji Harnasza i pana Anzelma, i co do ich przyjazdu do Lwowa.

Zostawiliśmy obu naszych wspólników w owej nocnej, groźnej scenie na polach przekopanych dołami i studniami. Czytelnicy mają zapewne dobrze w pamięci całe owe zajście, które tam miało miejsce.

Walka rozpaczliwa między szalonym panem Anzelmem a broniącym się Harnaszem zakończyła się owym hukiem straszliwym i owym wysokim płomienistym słupem, który wystrzelił z studni, jakby był protestem przeciw przyjęciu zwłok starego, nędzaego tułacza.

Harnasz rzucony wraz z swym przeciwnikiem, który go oplótł swemi dławiącemi ramionami, o kilka kroków, pozostał beż przytomności a Anzelm przyszedłszy do siebie, z grozą okropną i lękiem zabobonnym stanął nad jego ciałem.

Zdało mu się, że istotnie owe przesądne obawy, jakie miał, wchodząc w spółkę z Harnaszem, były dobrem przeczuciem, że wdał się z samym piekielnym patronem bankrutujących szlachciców, z upiorem Haczykowskim...

Gdy ogłuszony hukiem, oślepiony blaskiem płomieni przyszedł nieco do siebie, przeżegnał się instynktowo i zawołał:

— Wszelki duch chwali pana Boga! — a czuł jak krew w żyłach lodem mu się ścina i włosy kołkiem stają na głowie....

Poczciwy pan Anzelm był przekonany, że wspólnik jego zdemaskował się teraz i że pod stopą jego otwarła się czeluść piekielna, aby ich obu pochłonąć... Szał i okropna rozpacz, jakie nim miotały przed chwilą, ustąpiły miejsca trwodze niewymownej...

Tak stal chwilę jakby przykuty na miejscu, a potem czując się jeszcze całym, chciał uciekać, gdy zalękniony wzrok jego padł na starca, leżącego u nóg jego...

Widok ten nie dodał mu wcale odwagi, i już chciał biedz co tchu domu, gdy naraz Harnasz podniósł się raźno z ziemi. Anzelm dał skok na bok a włosy jeszcze bardziej najeżyły mu się od przerażenia.

— Stój! — zawołał Harnasz. Anzelm wydał tylko okrzyk grozy.

— Stój i nie lękaj się Anzelmie! — zawołał Harnasz i przytrzymał za połę umykającego.

— Litości! — jęknął Anzelm — ktokolwiek jesteś, ulituj się i puść z duszą do domu!

— Oszalałeś! — rzekł Harnasz — Nie bój się ale raduj się raczej ! Mamy skarb! Tak, mamy już skarb Anzelmie ! Anzelm drżał na całem ciele.

— Skarb... jest skarb... — mruczał machinalnie przecierając oczy, jak gdyby się chciał przekonać, czyli to we śnie lub na jawie.

— Tak... znaleźliśmy wreszcie, czegośmy szukali... Uklęknij tu ze mną i podziękuj Bogu, że nas wyrwał z toni nędzy i rozpaczy...

I biorąc Anzelma za ramię, zsunął się Harnasz na kolana i wzniósł oczy z wdzięcznością ku niebu.

Na wyrzeczone imię Boga, na korne ugięcie kolan Harnasza, odstąpiła Anzelma trwoga zabobonna, a gdy po chwili podnieśli się z ziemi, zapytał spokojniejszym już głosem:

— Ależ wytłumacz mi, ojcze drogi, co to było...

— Była to eksplozja nafty... Patrz, w ów dół głęboki, do którego chciałeś mnie wtrącić, podstąpiła od wczoraj nafta; latarka, która wpadła tam z mojej dłoni, zapaliła Wyziewy gazowe i ztąd ów huk i płomienie...

Anzelm aż podskoczył i w dłonie klasnął.

— Wiwat! Rozumiem! Więc mamy naftę, ojcze złoty! I rzucając się na Harnasza począł go ściskać i całować,

wołając:

— O mój dobrodzieju, o mój łaskawco miły, daruj mi, przebacz zbrodniarzowi, nie wiedziałem, co czynię!

Harnasz uściskał nawzajem Anzelma i obaj poczęli spokojniej czynić uwagi nad dziwnym wypadkiem. Przedewszystkiem dziękowali Opatrzności, że gwałtowna eksplozją, nie zabiła ich, odrzucając obu na kilka kroków w pole. Harnasz podszedł do pobliskiej kupy żerdzi wydobył najdłuższą, aby ją spuścić do dołu, z którego wybuchł płomień. Anzelm, ucieszony jak dziecko, wyrwał mu ją, zdjął z głowy czapkę, nałożył ją na żerdź i przywiązawszy chustkę, spuścił do jamy, trzymając się z komiczną ostrożnością w należytej oddali od otworu.

Spuściwszy ją, jak mógł najgłębiej, wydobył i opatrzył czapkę. Powleczona ona była masą tłustą, dość gęstą, wydającą z siebie odór nafty... Harnasz oglądnął ją z ukontentowaniem a Anzelm przytknął do nosa, zaciągając się ostrym zapachem. Milszy mu on był w tej chwili, niż wszystkie wonie Arabji. Potem odwiązał czapkę i założył ją rozkoszuie na głowę, nie zważając, że płyn ściekał mu z niej po twarzy...

Radość wyrzuciła pana Anzelma z wszelkiej równowagi. Śmiał się, śpiewał, skakał, ściskał Harnasza i recytował sześcio do siedmio-cyfrowe sumy, jakby się ćwiczył w ich wymawianiu: — Ośm kroć sto tysięcy siedemdziesiąt dziewięć... Dziesięćkroć sto tysięcy trzysta pięćdziesiąt i trzy!... — wolał jak opętany.

Gwałtowny huk i ognisty wybuch zbudził był mieszkańców pobliskich chat, a mianowicie tych, którzy byli robotnikami przy poszukiwaniach. Nawet do dworku pana Anzelma doleciało echo grzmotu i łuna błysku — tak ze pobudzili się domownicy, a Onuferek biegł jak opętany z psem Żurkiem na pole.

Cała gromada wieśniaków spotkała Harnasza i Anzelma wracających do dworu. Anzelm pochwycił Onuferka, idącego na czele, ucałował go serdecznie w sam czubek czupryny, potem uściskał drugiego, który mu się nawinął pod rękę, i mruczał jak szalony:

— Stokroć.. trzynaście pięćdziesiąt pięćset tysiąc i cztery... Tak powrócili do domu, gdzie p. Anzelm zaledwie zdołałpodzielić się radosną wiadomością z żoną i padł jak nieżywy na łóżko, zasypiając twardo po tylu nadzwyczajnych przygodach...

Na drugi dzień przekonano się, że nietylko w jednej, ale w kilku pobocznych jamach pokazała się nafta. W ogóle rezultat poszukiwań był nad miarę świetny, przechodził nawet najsangwiniczniejsze nadzieje Harnasza.

Teraz znalazło się wszystko: i pieniądze i ochota i ogromny zapas rąk roboczych. Anzelm wraz z Harnaszem stali się istotnie panami ogromnej stosunkowo fortuny. Przypuszczalna wartość źródeł nafty przenosiła półmiljona — a

była wszelka nadzieja, że dobra eksploatacja wysokość znalezionego skarbu jeszcze bardziej podniesie... Nie będziemy trudzić czytelnika wszystkiemi szczegółami nowej sytuacji Harnasza i Anzelma. W bardzo krótkim przeciągu czasu urządzono i uregulowano eksploatację oleju skalnego na bardzo rozległą stopę — a ułatwiwszy się nieco z pierwszym nawałem zajęć obaj nasi wspólnicy wybrali się do stolicy, nie tylko dla specjalnych celów każdego z osobna, ale także w interesie samego przedsiębiorstwa. Tym sposobem stało się, że zastaliśmy obu we Lwowie. Przybyli oni właśnie dnia poprzedniego późnym wieczorem, a Anzelm nie był jeszcze dotąd w mieście. — Więc pójdziemy — odezwał się Harnasz widząc, że Anzelm skończył już swoją toaletę.

— Chwilkę jeszcze poczekaj, łaskawco — odparł Anzelm — widzisz, niech dokończę fajki, bo to nowa stambułka, więc trzeba wypalić... a zresztą posłałem po krawca, aby mi przyniósł jaką kapotę nową, bo jakoś nie wypada pokazywać się w tej wyłysiałej lisiurce...

Mówiąc to Anzelm patrzył na wytartą, szarą kapotę Harnasza i nieśmiało dodał:

— A może za jednym razem i jegomość się przebierze, ojcze kochany, hę?...

Harnasz uśmiechnął się i machnął ręką.

— Wystarczy i tak, jeszcze — odpowiedział.

— Bo to już teraz można sobie pozwolić... — mówił Anzelm — jest chwała Bogu z czego... Ja tam w pana bawić się nie chcę, ale oporządzić się nie zawadzi... Mógłbym

wprawdzie za swoje pieniądze żyć wystawnie], jak nie jeden go się przedtem z góry patrzył na mnie... Ot naprzykład Mrokowski, jak się dmie, a ja albożem gorszy szlachcic od niego?...

Na wygłoszenie tego nazwiska Harnasz zadrżał z lekka a obojętna dotąd twarz jego przybrała wyraz zajęcia. — Mrokowski? czy ty znasz go, panie Anzelmie?

— Oho, czy go znam! Jak zły szeląg? Przecież był odemnie w niedalekiem sąsiedztwie, kiedy jeszcze na wsi mieszkał... Znam go młodego jeszcze, kiedy nie był tak bogaty jak dziś, razem na jednej lawie w szkole siedzieliśmy...

— Tak, zapewne... — ozwał się Harnasz — byliście sąsiadami.. Zapomniałem...

— To go jegomość znać musisz także?

— Nie osobiście — odparł szybko Harnasz, odwracając twarz od p. Anzelma — ale tak ze słuchu tylko...

— I to ze złego zapewne... — dodał p. Anzelm, który był według zwyczaju swego w gadatliwem usposobieniu. — To zły człowiek, bardzo zły człowiek... Go to się cała okolica nie nagorszyła, kiedy sobie tak haniebnie postąpił z swym teściem, poczciwym Żarnickim?...

— Więc przypominasz sobie i Żarnickiego? — zapytał obojętnym na pozór głosem Harnasz, lecz poznać można było od razu, że był to spokój wymuszony.

— O pamiętam, ale to dawne dzieje... Byłem wtedy jeszcze młokosem... Ale późniejsza historję znam...

— I jakaż to historją? — zapytał Harnasz.

— Krótka ale przykra — począł pan Anzelm — Mrokowski był ubogim, cząstkowym zaledwie szlachetką, kiedy się starał o rękę panny Anny Żarnickiej... Słodkie to było dziecię, dobre jak anioł, ale ułomne nieco i chorowite. Panna pokochała szalenie młodego Nikodema Mrokowskiego, a stary Żarnicki mu ją dał, a że kocha nad życie swa jedynaczkę, więc połowa tej miłości spadła i na jej męża — który bodajby był raczej szedł w konkury do piekła, a nie gubił poczciwej rodziny...

Harnasz zdawał się słuchać ciekawie, lecz odwrócony był ciągle twarzą od opowiadającego,

— Owo więc panie dobrodzieju — ciągnął dalej pan Anzelm, puszczając do góry ogromny kłąb niebieskiego dymku — Mrokowski jak tylko raz ożenił się z panna Anną, jak się przylubił Żarnickiemu, wziął go od razu... Żarnicki miał fortunę ogromną, bo to panie majętność była największa prawie w cyrkule po dobrach Śp. Ossockiego — którego syn dziś bieduje, tak jak ojciec jego panował. — Mrokowski biorąc córkę, wziął i cały majątek w zarząd, bo Żarnicki chciał sobie już odpocząć i żyć w zaciszu przy ukochanem dziecku. Stary ufał zięciowi więcej niż sobie samemu, a pan zięć skorzystał też z tego zaufania, i niby to dla zupełnej swobody administracji, niby dla wolnej ręki, i pod tysiącznemi innemi pozorami powyłudzał od teścia zapisy i skrypta różne, tak że prawnie i formaliter przeniósł cały majątek na siebie...Żarnicki biedny opatrzył się poniewczasie...

Pan Anzelm przerwał klepiąc cybuchem wypaloną stambułkę.

— I cóż dalej?.. — zapytał Harnasz nie zmieniając swojej pozycji.

— Pokazało się, panie łaskawy, że Mrokowski łotr i kwita. Żony swej nie kochał, bo tylko z rachuby z nią się ożenił. Zaniedbywał ją niebdraczkę i martwił tem niesłychanie tę anielską kobietę, bo kochała go namiętnie... Teścia traktował coraz to gorzej a w końcu uważał go tak, jakby był tylko rezydentem i siedział na gracji. Przyszło do scen gwałtownych, powstało piekło w domu, a biedna Mrokowska była jakby między młotem a kowadłem, bo kochała, zarówno ojca jak męża. Ale pogodzić ich nie mogła, choć to, z nieba było stworzenie....

Harnasz przerwał opowiadanie stłumionem westchnieniem.

— Wśród tych nieszczęśliwych zajść umarła Mrokowska — ciągnął dalej pan Anzelm — zostawiając córkę wdowcowi. Nie było już teraz komu godzić powaśnionych. Wprawdzie Zarnicki kochał wnuczkę szalenie i kto wie czy nie byłby zniósł wiele od zięcia, byleby być w pobliżu dziecięcia...

— O tak... — przerwał nagle Harnasz — gotów był oddać wszystko Nikodemowi, byle tylko pieścić się miłym aniołkiem i patrzyć na jego oczka błękitne i na jego uśmiech pełen słodyczy, który tak przypominał nieszczęśliwą matkę...

— Tak, tak... istotnie tak było — potwierdził pan Anzelm — ale poczciwy starowina zawadzał Mrokowskiemu,

nie dla tego, jakoby wymagał dużo, ale że był dumny i namiętny i znieść nie mógł pozycji, która go serdecznie upokarzała. Otóż raz przyszło wszystko do wybuchu. Mrokowski chciał przedsięwziąć jakąś grubą spekulację, jak to zawsze robił, na spół z żydami i bankierami lwowskimi. Zjechała się do niego cała czereda wekslarzy i szachrajów, ajentów w berłydkach i bez berłydków, pruskieł urwisów i innego spekulanctwa kupa, i nuż w harhary i konszachty... Szło o jakaś gruba rybę, o jakaś kolej żelazną czy hurtowną dostawę. Żarnickiemu nic o tem nie wspominiał, choć jego majątek stawił w tym interesie na kartę. Radzą tedy Niemcy i żydy z Mrokowskim, aż tu naraz otwierają się drzwi i wchodzi stary, a rozgniewany zakłada protest przeciw wszystkiemu, karcie ostro zięcia i wszystkich za drzwi wyprasza. Scena ztąd miała powstać bardzo przykra, bo Mrokowski wpadłszy w pasję znieważył grubemi słowy teścia i kazał mu iść za drzwi, do oficyn.

— Darujcie panowie — rzekł do swych gości — ale ten stary ma zajączki!

— Żarnicki jak stał, tak zrazu skamieniał, a potem podniósł rękę i chciał się rzucić na zięcia, ale padł jak kamień na ziemię... Wyniesiono go z pokoju i położono do łóżka — ale na drugi dzień stary zniknął... Zniknął i już nie powrócił...

— Nigdy?.. — zapytał półgłosem Hanasz.

— Dopiero po latach całych. Wytoczył zaraz proces Mrokowskiemu i pieniali się zawzięcie. Żarnicki mając jeszcze zapas gotówki, nie powierzonej zięciowi, forsował proces

całą siłą, mieszkając czas jakiś za granicą a potem we Lwowie. Ale to trudna była rada. Mrokowski miał dokumenta i skrypta w ręku, śmiał się więc z wszystkiego... Proces się wlókł ogromnie długo. Żarnicki tymczasem uczuł niesłychaną tęsknotę do swej wnuczki, która podrosła w dziewczynkę miluchną, a podobną była bardzo do swej matki. Zrzucił tedy pychę z serca, stłumił ambicję i nienawiść i pewnego dnia przyjechał niespodzianie do Zawichrówki, gdzie rezydował Mrokowski...

Harnasz ruszył się nagle na. miejscu i przerywając Anzelmowi począł mówić nieco drżącym głosem:

— Tak, wrócił i wpadł zaraz do pokoju, gdzie było dziecię wraz z swą boną... Maleńka leżała jeszcze w łóżeczku, on ją uchwycił w ramiona i z łzami najgłębszego rozczulenia okrywał namiętnemi pieszczotami. Dziecię, choć go już zapomnieć musiało, tuliło się z ufnością instynktową do niego i oplotło go drobnemi rączętami. Snać sierotki nikt tak czule nie pieścił po śmierci matki... Żarnicki uniesiony, rozrzewniony zapomniał o wszystkiem i trzymając dziecię na ręku szedł do pokoju, w którym był zięć jego, aby mu dla dziecka tego wszystko przebaczyć... Mrokowski siedział właśnie zajęty przeglądaniem najnowszych aktów owego nieszczęśliwego procesu z swym teściem. Gdy go nagle ujrzał z dzieckiem na ręku, wyciągającego dłoń ku niemu — zamiast przyjąć go i wdzięcznym być za przebaczenie, uniósł się gniewem ohydnym, wyrwał mu dziecko z rak i zawołał:

— Precz z mego domu pieniaczu! Nie zastawiaj się tem dziecięciem, któremu mienie chcesz odebrać... Nie dotykaj się go, bo ja je nauczę, aby tak pogardzało kiedyś tobą, jak ja dziś gardzę tobą, włóczęgo!

.... Żarnicki wyszedł, wynosząc z sobą całe piekło w swem sercu. Było to w zimie... Okropny wicher gonił zamiecią — a starzec idąc do wsi piechotą, ażeby sobie nająć konie, przysiągł że powróci tam kiedyś z takim samym wichrem zemsty, z cała burzą odwetu strasznego...

— i byłby dotrzymał, byłby dotrzymał! — przerwał Anzelm — bo był to człek namiętny i gwałtowny. Dobroci serca był złotej, szlachetności rzadkiej, ale jak go kto skrzywdził, nie zapomniał i do zemsty był gotów... Ale cóż, proces dalej prowadzony nie szedł dobrze. Na początku trochę się szala na jego stronę przeważyła, bo udało mu się znaleźć zręcznego patrona i jakieś dowody, których nie przeczuwał Mrokowski. Było nawet kilka razy Lak źle z Mrokowskim, że mu ofiarował sam zgodę, ale Żarnicki odepchnął propozycje z oburzeniem... I źle zrobił, bo Mrokowski pokręcił, poforsował i nic mu się dotąd nie stało, a biedny Żarnicki przepadł...

— Cóż się z nim stało?...

— Zrujnował się najzupełniej kosztami procesu, wpadł podobno w okropna nędzę, i po żebraczemu tu we Lwowie gdzieś życie zakończył... A proces wygrał chyba tam u Boga....

— I na tem poprzestał — ozwał się nagle Harnasz — a Mrokowski może być spokojnym, bo istotnie ten Żarnicki

co miał stanąć przed nim jak upiór zemsty... nie żyje już.... Odprzysiągł się on swej zemsty — ponosząc tem ostatnią, największą może ofiarę swego życia....

— Czy znałeś go łaskawco? — zapytał Anzelm — wszakże wiesz o nim więcej niźli, ja sam!

— Słyszałem tylko o wszystkiem — rzekł obojętnie Harnasz — bo to przecież głośna była historją. Ale zkąd ty tak na ten temat wpadłeś, o którym tyle nagadaliśmy?

— Przypomniał mi się pan Mrokowski — dla tego, ze jak ci wspomniałem, łaskawco, zaszedł tu do mnie stary znajomy, rządca Mrokowskiego... Opowiadał mi mnóstwo rzeczy w konfidencji przyjacielskiej, zwłaszcza jedna z nich zajęła mnie bardzo... — Cóż takiego?...

— Dowiedziałem się, że Roztoczek będą sprzedawać na licytacji... Przecież znać musisz Roztoczek, łaskawco, leży o półtory mili od Wysmola... Aj, cudneż to miejsce, stary Ossocki zrobił z tej wioski raj ziemski... Otóż myślałem sobie, czy nie byłoby to dobrze, gdybym sobie kupił to cacko, he?... jak myślisz ojcze dobrodzieju...

— A cóż, się stanie z młodym Ossockim i jego matką?

— Wyrzucą ich i zlicytują z ramienia Mrokowskiego...

— Podły! podły!... — zawołał z oburzeniem Harnasz.

— Ale bo to musisz wiedzieć łaskawco — mówił Anzelm — że to znowu osobna historją... Tylko że mi to pod sekretem powiedziano...

Harnasz wydawał się mocno rozciekawionym — a Anzelm począł mu opowiadać. Stary jego przyjaciel, rządca, opowiedział mu wszystkie szczegóły o opłakanym losie Hieronima, o jego nieszczęśliwej miłości do Ludwiki, o ułożonem połączeniu tej ostatniej z baronem...

Harnasz słuchał z najwyższem zajęciem.

Twarz jego przybrała wyraz wytężonej uwagi, łowił każde słowo gorączkowo, wypytywał się niecierpliwie o najdrobniejsze szczegóły — a gdy mu Anzelm powiedział wszystko, co sam wiedział, zdawał się doznawać na pół przykrego, na pół dobrego wrażenia. Dobre wrażenie snać przeważyło, bo Harnasz poruszył się żywo na miejscu i zatarł dłonie, a na ustach zaigrał mu uśmiech.

Przeszedł się żywo po pokoju i szepnął coś sam do siebie. — I cóż mówisz na to łaskawco — przerwał mu zamyślenie p. Anzelm — czy kupić Roztoczek?

— Jakże go kupisz — odparł Harnasz — kiedy go sam Mrokowski chce kupić... jak powiadasz dla swego przyszłego zięcia, dla barona.

— Otóż właśnie dla tego, właśnie dla tego! — rzekł pan Anzelm — Mrokowski chce wyzyskać biedaka Ossockiego, kupi za bezcen... A jak mi rządzca mówił, Ossocki przewidując to szuka kupca, aby go uprzedzić, bo uparł się, aby Roztoczek nie przeszedł w ręce barona...

— Uparł się, to dobrze — ozwał się Harnasz — ale któż kupi Roztoczek! Dla gospodarza nic nie wart, a o takiego trudno, ktoby chciał zapłacić pretium affectionis...

— To też dla tego jabym gotów...

— Siedziałbyś cicho!..... — zawołał niechętnie Harnasz — tobie Roztoczek! Tobie pałac, patrzajcie go! Już ci zawadza pierwszy grosz zaraz, abyś go marnował...

P. Anzelm zdziwił się i zmięszał, słysząc takie słowa — ; ale umilkł natychmiast i siedział jak trusia. W stosunkach swych z Harnaszem poczuł on w starcu tym taka wyższość nad sobą, że nie tylko lubił go i szanował, ale bał się go,

student.

— Czy mówił ci rządzca — zapytał go Harnasz — że młody Ossocki jeszcze jest we Lwowie ? — Mówił że jest.

— A gdzie mieszka?... — W jakimś małym, tanim hotelu, tylko zapomniałem w jakim...

Harnasz ciągle zamyślony i uśmiechając się wziął czapkę swą i laskę.

— Jakto, idziesz łaskawco? — zapytał pan Anzelm.

— Idę.

— Ależ mieliśmy iść razem — ośmielił się zauważyć nieco żałosnym tonem pan Anzelm.

— To zaczekaj na mnie — zbył go szorstko Harnasz — albo idź sam i gap się po mieście...

— A interesa?

— Czas jeszcze na nie... — odpowiedział już we drzwiach Harnasz i wyszedł na ulicę.

Znalazłszy się na mieście Harnasz skręcił ku wałom i szedł w stronę, gdzie się znajduje, cały szereg pośledniejszych hotelów. Twarz jego ożywiła się, przybrała nawet wyraz pewnej wesołości.

Przed każdym hotelem zatrzymywał siępytał służbę o nazwiska; gości. Tak przeszedł już kilka zajazdów, aż nareście znaleść musiał tego, kogo szukał, bo znikł w sieniach.

Nie potrzebujemy prawie dodawać, że Harnasz szukał Hieronima Ossockiego. Wyprzedzimy na chwilę starca i odwiedzimy Hieronima.

Od czasu owego przykrego zajścia z Mrokowskim biedny nasz młodzieniec przebywał prawdziwe katusze. Do ciężkiej męki, która go gniotła z powodu sytuacji materjalnej, przyłączył się przykry ból, wzbudzony wiadomością o ułożonem zamęźciu Ludwiki. Kiedy ciężki niepokój o los matki rozdzierał serce syna i do najrozpaczliwszych przywodził go wybuchów, boleść kochanka mąciła mu myśli i nie dała zastanowić się rozważniej nad środkami ratunku...

Kilka dni takiej ciężkiej trwogi, cierpienia, szamotania się w rozpaczliwej bezradności złomało tak silny i sprężysty dotąd charakter Hieronima. Opuściły go siły, energja odmówiła mu posługi, głowa myśleć nie zdołała... Pod brzemieniem tylu cierpień zmienił się do niepoznania. Twarz jego dorodna wychudła i pożółkła jak gdyby po ciężkiej, długiej chorobie, oczy zapadły się głęboko i pałały chorobliwym, gorączkowym ogniem.

Kilka razy usiłował opamiętać się i przyjść do pewnej równowagi, bez której niepodobna było przedsięwziąć jakieś środki zaradcze. Wyrzucał sobie, że dla Ludwiki zapomina o matce, że dawszy się owładnąć rozpaczy jako kochanek,

jako syn zaniedbuje swoich obowiązków. Wówczas tłumił w sobie heroicznie boleść, nakazywał sercu milczenie i cisnął gorejące od wzburzenia skronie, jakby chciał wymusić myśl jaką zimniejszą.

Ale przy najtrzeźwiejszej nawet rozwadze, przy zwykłej nawet energji trudno było o jakie takie środki ratunku. Hieronim czuł, ze przy Roztoczku utrzymać się nie zdoła, że ułedz musi konieczności i porzucić wraz z matką ostatnie, a tyle drogie schronienie. Lecz choć chwilowo godził się z ta koniecznością, to znowu myśl, ze jakby na szyderstwo z własnych najpiękniejszych marzeń i uczuć, ustąpić ma tylko miejsca baronowi, opuścić czarowne ustronie na to, aby się stało przybytkiem szczęścia, jemu samemu wydartego, to myśl ta rozbudzała w nim namiętną zaciętość, Upór jakiś szalony i rozpaczliwy. Wtedy wołał sam do do siebie:

— Nie! Nie ustąpię z Roztoczka! Utrzymam go, muszę go utrzymać!;..

Ale po takich chwilach uniesienia przychodziła rychło refleksja nad faktycznym, nieubłaganym stanem rzeczy. Utrzymać się przy Roztoczku nie leżało w jego mocy. Wywłaszczyć go miał z tej posiadłości rygor prawa, wzywany W pomoc przez Mrokowskiego. Upór bezsilny był szaleństwem.

Hieronim począł liczyć sumy, objęte pretensjami Mrokowskiego. Obliczył że wynoszą one mniej, niż najumiarkowańsza cena Roztoczka. Można było jednak przewidzieć, że Mrokowski który występy wał sam jako licytujący, kupi

go dla barona za sumę taką samą, jaką pretendował. Hieronim wpadł na myśl uprzedzić swego wierzyciela szybka sprzedażą Roztoczka komuś trzeciemu Wówczas nietylko zostać mu coś mogło po spłaceniu ciężącego długu ale nadto uczynić mógł zadość uczuciu wstrętu, jakiem przejmywała go myśl, iż Roztoczek przejdzie w ręce barona.

Hieronim uchwycił się tej myśli rozpaczliwie. Nie zastanawiał się nawet nad tem, czyli podobny krok nie jest już spóźnionym i czy da się przeprowadzić prawnie. Napisał krótki list do matki, aby nie narażać jej na przedwczesny niepokój, a sam postanowił rzucić, się" do wykonania tego planu. Pozostał tedy we Lwowie i począł czynić wszelkie możliwe zabiegi, aby znaleźć kupca. Okazało się to niestety niepodobieństwem. Roztoczek, jak wiemy, niemiał prawie żadnej wartości pod względem gospodarczym, kupić go mógł pod korzystniejszemi warunkami tylko amator. Daremnie szukał takiego amatora Hieronim. Już sam szalony pośpiech, z jakim musiałby się był załatwić cały interes, był ogromną przeszkodą w wykonaniu planu.

Ujrzał się tedy Ossocki znowu bez rady, bez nadzieji i możliwości ratunku... Niepozostowało nic innego, jak tylko patrzeć w rozpaczy na dopełnienie się losu... Co potem?... — na to pytanie nie znalazł Hieronim odpowiedzi. Wyprowadzić się z matką do miasta i szukać chleba na innem polu było myślą najbliższą, ale jak myśl tę wykonać?... Czy matka przeżyje tę chwilę, w której stanie przed nią w całej swej grozie niedostatek, czy jedno spojrzenie w przepaść niepewnej, nędznej przyszłości, której nawet przeczuwać niemogła, niezada jej śmiertelnego ciosu?... Czy nawet w razie najlepszym, w razie, gdyby biedna staruszka zdobyła się na siły potrzebne do przeniesienia katastrofy, znajdzie się inny sposób do życia, czy chęć sama i szlachetna energja wystarcza na zdobycie sobie jakiegokolwiek stanowiska?... Czy wkońcu zdobyć się mogło na tyle heroizmu serca syna, aby umilknąć i cierpieniem nieszczęśliwej miłości nie przeszkadzać w tej ciężkiej, przykrej gonitwie za kawałkiem chleba, za skromnym dachem nowego przytułku?...

Pytania takie stawały przed myślą Hieronima, straszną groźba brzmiały mu w uszach, ściskały zmorą pierś i odbierały wszelką rozwagę... Czy będzie mógł pracować, czy żyć potrafi ?... — zapytywał sam siebie i drżał od trwogi i rozpaczy.

Tymczasem nadchodził najwyższy czas do decyzji, do jakiegokolwiekbądź czynu.

Ziemia palić się zdawała pod stopami Hieronima...

Trzeba było spieszyć z powrotem do matki... Myśl, że pod jego nieobecność może odbędzie się katastrofa, ie akt wywłaszczenia wyprzedzi go i znajdzie ofiarę w biednej, znękanej matce jego, przejmowała go okropną zgrozą...

Hieronim porzucił plany co do Roztoczka, umyślił poświęcić dzień jeden staraniom o tymczasowy przytułek dla siebie i matki we Lwowie, a następnie wracać do domu.

Tego samego dnia,. w którym spotkaliśmy Kamasza, Hieronim wybierał się właśnie na przykrą wędrówkę po mieście, i układając sobie rozmaite, bezładne plany w głowie, chodził po swym pokoiku, kiedy niespodzianie ujrzał we drzwiach gościa.

Hieronim rzucił nań spojrzenie i stanął jak wryty od zdziwienia. Na twarz wystąpił mu rumieniec, jakby od nagłego wzburzenia.

Gościem tym nie był bowiem nikt inny, jak tylko baron Alfons.

Wszedł on z lekkim ukłonem do pokoju i stając przed Hieronimem rzekł:

— Nie mamy przyjemności znad się, lecz zdaje mi się, że jestem u pana Ossockiego..

Hieronim odpowiedział pochyleniem głowy.

— Jestem Alfons Laworski...

Hieronił skłonił się zlekka. Spojrzał na około siebie i rumieniąc się mimowolnie nad nędznem urządzeniem hotelowej izdebki, wskazał na dreliszkiem obitą sofę.

— Dziękuję — rzekł baron — nie będę pana zatrzymywał długo. Przychodzę w interesie, który jak się spodziewam nie dużo zajmie nam czasu... Pan wiesz zapewne, o co idzie....

— Nie domyślam się...

Hieronim usiłował być spokojnym, ale czuł jak widok barona pędzi mu krew do serca i do głowy.

— Przecież pan wiesz — rzekł uśmiechając się z lekka baron, i gładząc jasne bakenbardy — że pańska posiadłość ma pójść na sprzedaż publiczną...

— Gdybym nie wiedział jeszcze, uwiadomionoby mnie o tem jeszcze dość wcześnie...

— Przeciwnie, zdaje mi się, że uwiadomiono już pana za późno... Dlatego też właśnie przychodzę do pana, aby mu uczynić propozycję...

Hieronim opar! się o stół i udając spokój mierzył barona wzrokiem pytającym.

— My nie chcielibyśmy uciekać się do ostateczności... — ciągnął baron.

— Nie rozumiem tej liczby mnogiej... Czy mówię z zastępcą pana Mrokowskiego?...

— Z jego przyjacielem i przyszłym zięciem... — odparł nieco obrażony baron z naciskiem.

Hieronim milczał, bo czul jak pierś ściskała mu się dziwnym kurczem.

— Mrokowski ruguje pana z Roztoczka, bo chciałby go mnie oddać... Ja znowu nie widzę konieczności uciekać się do środków niejako przymusowych tam, gdzie wystarczyć może dobrowolna komplanacja...

— Jakaż?... — zapytał z gorzkim uśmiechem Hieronim.

— Całkiem prosta. Pan ustępujesz dobrowolnie z Roztoczka, ale zaraz...

— Nie ustąpię.

— A... mniemasz pan, że wartość wioski większą jest, niż pretensje mego przyszłego teścia... Dobrze tedy, ile pan chcesz dopłaty ?... Uiszczę ją natychmiast i rzecz będzie załatwioną bez wszelkich niemiłych formalności...

— A gdybym panu powiedział — rzekł zapalając się Hieronim — że te niemile formalności są dla mnie jeszcze najmilszym sposobem wywłaszczenia...

Baron uśmiechnął się i wzruszył ramionami. — Wtedy odpowiedziałbym panu, że się dziwię mocno... i żałuję...

— Dziwić się panu wolno, bo. niejedno też dziwiłoby pana, co mnie się zdaje jasnem i wytłumaczonem, ale co do żalu, racz pan niefatygowae się...

Barona twarz okryła się lekkim rumieńcem,

— Niezawodnie, pewien ton i pewne gusta zawsze dziwić mnie będą... — rzeki chłodno ale z naciskiem.

— Co to ma znaczyć?.... — zapytał nieco podniesionym głosem Hieronim i postąpił naprzód.

— Dziwi mnie gust pański, że wolisz pan być wyrzuconym, niż ustąpić dobrowolnie.. — odparł baron. A pan wolałbyś zawsze drugie niż pierwsze?...

— Bez wątpienia.

— Więc bądź pan konsekwentnym i opuść mnie łaskawie... — zawołał Hieronim nie mogąc już utrzymać swego rozjątrzenia na wodzy.

Baron zbladł jak ściana.

— Panie! — zawołał — przyszedłem tu z chęcią złagodzenia pańskiej sytuacji, a zamiast wdzięczności doznałem obrazy... Hieronim czuł sarn, że wyrządził krzywdę baronowi. Inaczej jednak skończyć się nie mogło. Hieronim był w stanie najgwałtowniejszego rozjątrzenia a sam widok barona przywodził go do namiętności.

Chciał odpowiedzieć na wyrzut barona, ale ten nie dał mu przyjść do słowa, wołając dalej:

— Przyjmuję tę obrazę jako naukę na przyszłość...

— Nie moja wina, ze w tym właśnie razie należała się ona, panu — wtrącił Hieronim, którego rozjątrzył znowu podniesiony głos barona.

— Należała mi się słusznie za to, że mieszałem się W sprawę, w której i tak wyręczy mnie komornik... Nie uczyniłem tego jednak z własnej woli i to mnie pociesza... Do mojej. propozycji, spowodowała mnie prośba osoby, której odmówić nie mogłem...

— Któż to był, panie baronie ?... — zapytał nagle Hieronim pod wpływem przeczucia, które odezwało mu się w piersi.

— To pana nie obchodzi — odparł baron — zanadto ją szanuję, abym mieszać miał imię jej W rozmowę, która podobny ton przybrała...

— I ja ja szanuję zanadto, aby coś podobnego prowokować...

— Pan wiesz,?

— Wiem i nie radzę ci, mój panie, przekonywać się o tem... Niechaj to imię nie pada miedzy nami, baronie! Alfons wypatrzył się z zdziwieniem na Hieronima. Stał chwilę w milczeniu, jakby zastanawiał się nad znaczeniem słów jego. Potem ruszy} się na miejscu, jakby do wyjścia, i rzekł:

— Więc rzecz skończona. Odrzuciłeś pan moja propozycję, i będziesz pan mieć sposobność, przekonać się, czy czy dobrze uczyniłeś! Spełniłem moje posłannictwo, a jego przykrość podwaja tylko satysfakcję moją...

— Dość tanio ją pan nabyłeś....

— Wzajemnie życzę panu, abyś drożej przedał Roztoczek — odparł z złośliwym uśmiechem baron — bo jużciż o to panu zapewne chodzić musiało... Kto wie, może byłbym łatwym i na tym punkcie. Ale teraz zapóźno.,. Szukaj sobie pan kupca, ale prędko, bo cię komornik uprzedzi...

— Jest kupiec, panie baronie — odezwał się nagle głos we drzwiach...

Baron i Hieronim zwrócili się jednocześnie z zdziwieniem w stronę, z której glos się odzywał.

W progu stał Harnasz i patrzył z uśmiechem na ich zdziwienie.

Wszedł on właśnie przed chwilą do pokoju i słyszał jeszcze ostatnie słowa rozmowy barona i Hieronima, którzy zanadto byli uniesieni, aby zauważyć od razu przybycie obcego człowieka.

— Któż taki? — zapytał baron machinalnie a potem zmierzył spojrzeniem nieznana, nędzną postać.

— Ja.

— On... — mruknął baron wybuchając śmiechem szyderczym.

I rzucając złośliwe spojrzenia to na Hieronima to na Harnasza, zaśmiał się raz jeszcze głośno i dodał zasadzając kapelusz i wychodząc...

— Winszuję!... Adieu, panie Ossocki...

Harnasz i Hieronim stali naprzeciw siebie. Pierwszy patrzył z uśmiechem szczerem i okiem pewnem, drugi miał minę człowieka, który niewie czy jest przedmiotem żartu lub czy stoi przed nim zbieg z domu obłąkanych...

Kilka chwil trwała taka wzajemna obserwacja, połączona z milczeniem, aż nareszcie Hieronim odezwał się pierwszy:

— Czego pan zadasz właściwie?...

— Przychodzę z propozycją kupienia Roztoczka... — odpowiedział spokojnie Harnasz.

— W czyjem imieniu pan przychodzisz?

— W mojem własnem.

— Któż pan jesteś?

— Harnasz.

Hieronim wzruszył ramionami i spojrzał z wzrastającem zdziwieniem na starca.

Harnasz uśmiechnął sio zlekka.

— Pozwól pan, ze usiądę — rzekł — bo jestem nieco strudzony.

I niezważając na milczenie Hieronima usiadł sobie swobodnie na sofce.

— Mierzysz mnie pan zdumionym wzrokiem — odezwał się — tłumaczę to sobie. Razi cię moja odzież wytarta, żebracza, cały widok mój nędzny, nieprawdaż?... Ale musisz wiedzieć przecież, panie Ossocki, ze los często tak prędko się zmienia, ze w dosłownem znaczeniu nawet' przebrać się nie da czasu...

Hieronim westchnął mimowolnie przy tych słowach i szepnął sam do siebie, tak ze gość jego nie mógł dosłyszeć:

— Prawda... I mnie się los przebrać nie dozwolił...

— Ile pan zadasz za Roztoczek?..... — zapytał nagle

Harnasz.

Hieronim ciągle jeszcze milczał, jakby nie pojmował, co ma znaczyć cala ta przygoda.

— Ile chcesz za Roztoczek, panie Ossocki? — powtórzył Harnasz — A uważaj pan przy odpowiedzi, że pytałem wyraźnie: ile chcesz a nie ile wart...

— Pamiętam o tej różnicy — odparł Hieronim — choć tym razem pojęcie wartości bardzo jest wzgiędnem.

— O bardzo, bardzo! — wtrącł szybko, Harnasz — A któżby był w stanie kupić Roztoczek, gdybyś żądał tyle, ile wart dla ciebie!...

— Miałżebyś pan wiedzieć o tem i pojmować?...

— O wiem i pojmuję, panie Hieronimie — odparł Harnasz — bo widzisz, wioska ta i dla mnie ma pewne pretium affectionis.... Przyznaję się do tego otwarcie; nieprawdaż, jak to głupio przy kupnie...

— Z jakich przyczyn podoba się panu tak Roztoczek?...

— At widzisz, już to taki wypadek szczególny, ie o te wieś drą się jak o złote jabłko.... Ty, panie Hieronimie, chciałbyś ją zatrzymać dla matki, Mrokowski chciałby ją zagrabić dla zięcia, pana barona, a ja pragnę ja kupić dla... dla... wnuczki mojej...

— Dla wnuczki... — powtórzył machinalnie Hieronim.

— Tak dla wnuczki — rzekł Harnasz — bo i na cóżby się zdał dla mnie? Ja mój drogi panie, przeżyłem lat tyle w nędznych poddaszach, że nie poznałbym się nawet na pięknościach Roztoczka... Ale mam wnuczkę, panie Hieronimie, mam wnuczkę, która kocham nad życie, dla której

uczyniłbym tyle, co ty dla matki twojej... lub dla kochanki, jeśli ją posiadasz, panie Hieronimie...

Ton Harnasza był poufały, serdeczny, i dla tego nie występował przeciw niemu Hieronim, choć nie pojmował, jakim tytułem przybiera go obcy mu zupełnie człowiek. Wspomnienie jednak matki i kochanki dotknęły Hieronima. Na twarz jego wystąpił rumieniec i rzekł trochę żywiej:

— Darujesz pan, ale nie widzę potrzeby podobnych uwag... Jeżeli nie jestem istotnie ofiarą jakiej niewczesnej mistyfikacji, to radbym abyśmy bez wstępów przeszli do interesu.

— I owszem, ja się chętnie zrzekam także wstępu dla epilogu...

— Nie rozumiem.

— Jeszcze nie czas, abyś pan zrozumiał...

Hieronim wzruszył ramionami i z większem jeszcze zdumieniem spojrzał na zagadkowego człowieka.

— A, więc ile pan zadasz? — zapytał spokojnie Harnasz,

— Ale czy znasz pan Roztoczek, czy wiesz pan, co kupujesz?

— Co cię to obchodzi, panie Hieronimie! A zresztą znam go doskonale, takim, jakim był za twego nieboszczyka ojca, a podobno nic się tam od tego czasu nie zmieniło...

— Więc znałeś pan mego ojca?

— Bardzo dobrze.

— Przepraszam, pańskie nazwisko jest...

— Harnasz — dokończył sucho starzec, jakby chciał przerwać od razu indagację.

— Myślę, że nie przecenię Roztoczka — rzeki Hieronim — jeżeli oznaczę wartość jego na , ... Zważywszy jednak pośpiech i okoliczność, że gdy się spóźnię o dzień lub dwa, kto inny weźmie go za bezcen, gotów jestem...

— Nie sławić mi dalszych trudności — przerwał Harnasz. — Zgoda tedy. Przyjm uje cenę...

— Ależ ja nie to chciałem powiedzieć... Uzupełniłeś pan mylnie moje zdanie..

— Dajmyż pokój temu wszystkiemu, kochany panie Hieronimie — wpadł prędko w słowa Ossockiego Harnasz. — Uważam cała rzecz za załatwiona! Pieniądze wypłacę zaraz...

I Harnasz sięgnąwszy w zanadrze wydobył grubo napchany pulares.

— Ależ mamy tyle załatwić formalności! — rzeki cofając się Hieronim — kto wie nawet czy nie zapóźno wszystko! Może już przedaż nie da się prawnie przywieść do skutku...

— Otóż właśnie dla tego spieszę się z wypłata. Formalności załatwimy natychmiast. Z pieniędzy otrzymanych spłacisz zaraz wszystkie pretensje Mrokowskiego, czem udaremnimy dość wcześnie zamiar licytacji, a potem spiszemy ugodę...

Mówiąc to, dobył Harnasz ogromny plik banknotów, i wyliczył całą sumę na stolik.

Hieronim stał milcząc i zdumiony. Miał ochotę przetrzeć oczy, aby się przekonać, czyli to wszystko dzieje się istotnie na jawie. Nie wiedział co myśleć o dziwnym starcu i jego postępywaniu, nie wiedział, czyli wolno mu cieszyć się z tak pomyślnego składu rzeczy. Pominąwszy bowiem

samą boleśna przykrość, której zresztą nic już ująć nie zdołało — sam układ sprzedaży pomyślnym był bardzo dla biednego Ossockiego.

Po spłaceniu wszystkich pretensyj Mrokowskiego i innych długów pozostawał Hieronimowi z ofiarowanej mu sumy jeszcze jaki taki malutki kapitalik. Mógł teraz już nieco spokojniej patrzyć w przyszłość najbliższą" pozostawały mu bowiem pewne środki do pierwszego urządzenia się, nim znajdzie dla siebie źródło zarobku.

Kiedy rozmyślając tak Hieronim stał w milczeniu na miejscu i mierzył ciągle Harnasza zdumionem spojrzeniem — ten uporawszy się z odliczeniem pieniędzy, przystąpił do niego i patrząc mu z serdecznym wyrazem na twarzy w oczy ujął. go za rękę.

— Podaj mi teraz dłoń, kochany panie Hieronimie — rzekł — i dobrej bądź otuchy! Wiem w jakiem położeniu się znajdujesz... Proszę cię, nie myśl z goryczą o tych, którzy zajmą ulubioną ustroń twego Śp. ojca.

Hieronim westchnął.

— Widzisz — dodał Harnasz tonem na pół rzewnym, na pół żartobliwym — jeżeli westchnienie takie przeszlesz kiedy do Roztoczka, zasmuci ono tych, którzy w nim szczęścia i spokoju szukają...

— Któż tam mieszkać będzie? — zapytał spokojnie Hieronim, aby ukryć swoję wzruszenie.

— A toż ci mówiłem już, że moja wnuczka! Ach muszę cię z nią kiedy zapoznać, panie Hieronimie! Gdybyś ty widział, jakie to piękne, cudowne dziecie!... Wydam ją

za mąż za młodzieńca, który ją ubóstwia i którego ona kocha, więcej może niż dziadka swego... Jakże pragnę, aby byli szczęśliwi, i ty nieprawdaż, życzysz im tego?...

— Moję życzenia nie przyniosłyby szczęścia — rzeki smutnie Hieronim — wszystkie dotąd, jakie tylko miałem, wyszydził i zdeptał los...

— Mój drogi panie — odrzekł Harnasz, a w głosie jego malowało się najszczersze uczucie — nie bój się tego okrutnika... On nie ma władzy nad twojem sercem szlachetnem, nad twoją myślą zacna i nad charakterem dzielnym... Śmiało mu staw czoło! Patrz, ot jak mnie widzisz, tak wyszedłem z walki z losem; przed chwilą dopiero wyrwałem się z jego kleszczów, nawet nie miałem czasu otrzeć potu z czoła po długiem, bardzo długiem pasowaniu się... A jam przecież stary był i serce miałem uschnięte...

Mówiąc to Harnasz uścisnął z uczuciem dłoń Hieronima.

— O nie uwierzysz — zawołał — jakby mi cię żal było, drogi, szlachetny chłopcze, gdybym nie wiedział, że będziesz, że musisz być szczęśliwym!... Do widzenia!

I odwróciwszy się spieszył ku drzwiom.

Hieronim pospieszył za nim i chwycił go za ramię.

— Panie, kto jesteś ? Powiedz mi, czemu tak mówisz do mnie!. — zawołał wzruszony.

— Harnasz się nazywam... — odparł spokojnie starzec i otworzył sobie drzwi.

— Ależ na miłość Boga! — zawołał Hieronim — zostawiasz pieniądze, nie załatwiwszy najmniejszej formalności.

— Oto masz adres mego zastępcy — odparł Harnasz — udaj się dziś jeszcze do niego, i wszystko załatwicie.

I wręczywszy Hieronimowi adres jednego z lwowskich adwokatów — Harnasz zniknął szybko na schodach.

Wyszedłszy na ulicę Harnasz skręcił na ulicę Jezuicką i zatrzymawszy się przed domem, w którym mieszkał Mrokowski, zapytał portyera, czyli. Mrokowski powrócił. Otrzymawszy odpowiedź zaprzeczającą postał chwilkę na ulicy, rzucił spojrzenie ku oknom, a potem jakby w skutek namysłu wracał ku rynkowi.

Idąc zwolna, przyglądał się Harnasz każdemu wyrostkowi, każdemu młodemu wyrobnikowi. Zdawało mu się, ie musi gdzieś na ulicy spotkać Staszka, swego młodego przyjaciela. "Ale daremne były poszukiwania. Harnasz przebiegi prawie wszystkie zaułki i uboczne ulice, zapytywał nawet kilku chłopaków, roznoszących piasek, czyli niewiadomo im co o ich dawniejszym koledze — ale nie otrzymał żadnej wskazówki.Żal było starcowi serdecznie, ze nie może odszukać towarzysza swej tak niedawnej niedoli — a myśl, ze Staszek może padł ofiarą swego sierocego losu, lub umarł, boleśnem wzruszeniem go przejmowała. Nie mógł sobie bowiem Harnasz wytłumaczyć w inny sposób zniknięcia Staszka, gdyż odjeżdżając zostawił mu pieniądze na opłacenie czynszu za ową stryszkową izdebkę na Żołkiewskiem przedmieściu.

Znużenie nareszcie a może i pamięć na niezałatwione jeszcze sprawy, skłoniły naszego starca do powrotu do hotelu.

Zastał tu pana Anzelma, siedzącego na krześle w samym środku pokoju, a koło niego mnóstwo przekupniów i faktorów. Poczciwy bowiem pan Anzelm przeszedłszy się po mieście i nagapiwszy się do syta, wpadł w manję kupowania najrozmaitszych gratów, drobiazgów i sprzęcików, i w bazar formalny zmienił cały pokój.

Siedział sobie powabnie na krześle jak na tronie i zaciągając się dymem z swej fajeczki, kłócił się zapamiętale z żydkami, a gdy mu się targi i natręctwo z którym mocno sprzykrzyły, wyrzucał go za drzwi. Ztąd bardzo żywo i komiczne wywiązywały się sceny, w których Onuferek z psem Żurkiem odgrywał role władzy egzekucyjnej.

Harnasz wszedł właśnie w chwili, kiedy żurek zaciekłem ujadaniem zmuszał do odwrotu jakiegoś natarczywego przekupnia z Zarwanicy — i omal się za głowę nie chwyci! na piekielny hałas, który panował w pokoju...

Na sofach, stołkach i na podłodze leżały całe stosy nakupionych już drobiazgów i najrozmaitszych gratów, piętrzyły się stosy batogów cybuchów, latarni, mydełek, brzytew i rozlicznych towarów, a o każdym z nich, nawet o świeżo po długim targu nabytej pozytywce, gotów się był zakląć na wszystko w świecie pan Anzelm, że mu go koniecznie było potrzeba.

— Ależ na miłość Boga, co się tu dzieje! — zawołał Harnasz załamując dłonie i patrząc na Anzelma jak na dziecko.

— No i wystaw sobie łaskawco dobrodzieju; — odparł pan Anzelm z wyrazem najrzelelniejszegcr oburzenia — za buncik szpagatu cwancygiera! Ten łotr chce od razu majątek zrobić na szpagacie!

— Ale po cóż ci do licha szpagatu!

— Po co mi szpagatu ! — zawołał pan Anzelm — aj! ojcze, jak tak pytać można! Jakże żyd bez szpagatu na wsi! Idzie drabie do licha z szpagatem, a to niesłychana rzecz, jak chce zdzierać!

Onuferek migiem porozumiał się z Żurkiem, a pies już się rzucił na przekupnia i powstał znowu gwałt i rwetes do nieopisania.

Harnasz musiał wystąpić z energiczna interwencja i dopiero po dobrej chwili udało mu się wypróżnić izbę i przywrócić spokój. Pan Anzelm widocznie był niekontent z takiej bezwzględności swego spólnika, ale nie miał odwagi czynić mu wyrzutów i ograniczył się tylko na przybraniu zadąsanej miny.

Harnasz tymczasem przeszedł się w zamyśleniu kilka razy po pokoju a potem kazał sobie przynieść papier i przyrząd do pisania. Usiadłszy począł pisać — a gdy skończył, złożył papier, zapieczętował i opatrzywszy adresem, kazał Onuferkowi zawołać furmana.

— Słuchaj — rzekł do niego — ty trafisz przecież nazad do Wysmola.

— Choćby i z oczyma zamkniętemi — odpowiedział furman pana Anzelma.

— A z Wysmolą trafisz do Roztoczka, do dworu!

— Oho, czemuż nic...

— Wiec masz len lisi tutaj — rzeki Harnasz — schowaj go dobrze, bo jak zgubisz, to ci kark ukręcę. Popas konie i wracaj do Wysmolą a ztamtąd jedź natychmiast do Roztoczka, do domu i tam oddasz list samej pani! Rozumiesz?

— Rozumiem.

— Spraw się więc dobrze. Jeżeli się spiszesz, dostaniesz dwadzieścia cwancygierów srebrnych i kożuch węgierski, jak nie, źle z tobą będzie...

Stary sługus pana Anzelma byłby za Iaką ponętna obiecankę poszedł do samego piekła, wiec nie czekając długo pokłonił się do nóg Harnaszowi i wyszedł.

Pan Anzelm tymczasem z mina wielce zdziwioną, z ustami otwartemi, przysłuchiwał się całej tej rozmowie.

— Jak to? co to? — wybełkota! po chwili — co tez robisz, łaskawco drogi...

— Słyszałeś przecie...

— Odsyłasz konie, a czemże powrócimy...

— Pani Ossocka przyszłe po nas karetę — odparł żartując Harnasz. — Zbieraj się teraz panie Anzelmie, pójdziemy razem do miasta.

Pan Anzelm nie oponował i wkrótce wyszedł z Harnaszem.

Wrócimy tymczasem na chwilę do Hieronima.

Po odejściu Harnasza, miody nasz bohater chodzi? jakiś czas po pokoju i rozmyślał nad dziwnem zdarzeniem. Daremnie robił najrozmaitsze przypuszczenia i wysilał się na najdziwaczniejsze kombinacje — znaleść klucz do całej zagadki było dlań niepodobieństwiem.

Przypomniał sobie, ie starzec zostawił mu adres swego I adwokata, umyślił tedy udać się zaraz do tegoż, spodziewając się, ze znajdzie jakie wyjaśnienie. Wziął z sobą zostawione przez Harnasza pieniądze i udał się do wskazanego prawnika.

Znalazł go już uprzedzonego i dobrze poinformowanego o wszystkiem. Zażądał on od Hieronima, aby mu zostawił sumę, pokrywająca pretensje Mrokowskiego, i oświadczył ze natychmiast postara się o zapobieżenie zadekretowanej

już przymusowej sprzedaży.. Hieronim chętnie uczynił zadość żądaniu.

— Teraz zaś spiszemy ugodę sprzedaży — rzekł prawnik.

— Właśnie chciałem to przypomnieć — odparł Hieronim — ale powiedz ze mi pan łaskawie, kto właściwie kupuje Roztoczek?

— Jakto? nie wiesz pan?

— Zaklinam się na honor, że całej sprawy nie rozumię... — Kupuje go pan Harnasz.

— Pierwszy raz słyszę to nazwisko...

— A może i ostatni — dodał prawnik, człowiek w podeszłym już wieku, z wyrazem poczciwej otwartości na przyjemnej, gładko ogolonej twarzy.

— Gdzież on jest, ten zagadkowy pan Harnasz? — zapytał Hieronim — przecież go do spisania aktu będziemy potrzebowali.

— Wcale nie, mam od niego zupełną plenipotencję. Załatwimy sprawę między sobą.

Rzekłszy to prawnik spisał akt potrzebny, który był bardzo krótki i nie miał zwykłego balastu formułek i klauzuł prawnych.

— Cała ta sprawa ma pozory dziwnej zagadkowośoi — rzekł po tem Hieronim — uderza prawie tajemniczym układem i niepokoi mnie nieco. Tylko rozpaczliwe, żadnej zwłoki nie cierpiące położenie moje skłoniło mnie załatwić ja wten sposób, jedynej wszakże rękojmi, że miałem do czynienia z ludźmi prawymi, szukać mi wypada w pańskiem poroczeniu...

— Daję je chętnie — odparł prawnik ściskając dłoń Hieronima — bądź pan spokojnym!

Uspokojony tem istotnie nieco Hieronim wyszedł z lżejszem trochę sercem, aby poświęcić teraz wszystkie swe myśli i zabiegi przyszłej doli, która czekała go na bruku.

Tłumiąc w sobie boleść, jaką przepełniała się dusza jogo na myśl o Ludwice, zdobywając się na cały hart swego charakteru — począł Hieronim rozważać swe położenie.

Dzięki nadzwyczajnemu zdarzeniu, rozporządza! Hieronim jeszcze kilku tysiącami gotówki, był więc zapewniony na pierwsze chwile nowego życia. Ale pieniędzy łych byłby nie ruszył za nic w świecie, widział w nich bowiem ostatni

nietykalny fundusz, przeznaczony na ustrzeżenie matki od możliwej niedoli. Trzeba było teraz naprawdę rzucie się za sposobem do życia, za zarobkiem. Gdyby był sam, byłby się odważył na wzięcie dzierżawy, gdyż to najlepiej odpowiadało jego skłonnościom i całemu usposobieniu — ale pamięć na matkę sprzeciwiła się podobnemu planowi. Mógł bowiem Hieronim doznać raz jeszcze niepowodzenia, stracić szczupła resztkę gotówki, a potem znalazłby się był w najokropniejszej sytuacji.

Nie było tedy innej rady, jak szukać jakiegoś zajęcia. Jak, gdzie? te pytania przepełniały głowę Hieronima bezlikiem najrozmaitszych myśli. Obliczał się z swemi wiadomościami i przyszedł do smutnego rezultatu, ze brak mu specjalnych zdolności do jakiegoś zwykłego, praktycznego zawodu.

Hieronim znajdywał się nadto w wyjątkowem położeniu. Wychowany na pana ogromnej fortuny, potomek rodziny, która miała zawsze prawo do najarystokratyczniejszego stanowiska, a ztąd — choć w istocie wolny od płytkich przesądów i pełen światłych zapatrywań — krępowany bardziej niż kto inny draźliwością i szlachetna ambicją — Hieronim nietylko w zwykłych stosunkach zewnętrznych, ale i w sobie samym miał tysiąc przeszkód w ubieganiu się za sposobem do pracy, za kawałkiem powszedniego chleba.

Stanęła mu żywo przed oczyma cała owa ciernista droga, którą będzie musiał dążyć do wątpliwego celu — i zadrżał przed nią...

Przypomniała mu się cala historją kandydatów pracy i chleba — historją ciężka, straszliwa, pełna upokorzeń, zawodów, zaparcia się, suplikacji nieskończonych....

Tę wędrówkę, tylekroć opisywaną a zawsze nowa, przebyć miał sam teraz... Aby ją odbyć z jakim takim skutkiem, trzeba wydeptać labirynt ścieżek, kołatać do tysiąca drzwi, czekać u tysiąca progów, z których każdy tak wysoki" tak nieprzebyty... Trzeba zostawić w domu poczucie godności własnej, ambicję choćby najsłuszniejszą, rumieniec wstydu nawet...

Hieronim czuł, że mu nie starczy na to odwagi... Zatopiony w rozmyślaniach smutnych, przesiedział kilka godzin w swojej izdebce. Ale natchnienie nie przychodziło — trzeba go było szukać w ruchu miejskim, między ludźmi...

Już był wieczór, kiedy Hieronimowi wpadł do rąk dziennik lokalny.

— Człowiek, szukający miejsca, zaczyna od czytania inseratów... — rzekł do. siebie z gorzkim uśmiechem Hieronim i począł przeglądać ostatnią stronę dziennika.

Istotnie na tej ostatniej stronie odbywał się formalny targ na rzeczy i ludzi. Dziesięciu ekonomów szukało miejsca, dziesięciu panów szukało ekonomów — czy się znaleźli? wątpić należało, bo te same anonsy powtarzały się w dzienniku już od dawna.

Hieronim przebiegł te ogłoszenia, czując już przedsmak swego losu, gdy uwagę jego zwrócił następujący anons:

Pożądanym jest miody, energiczny i wykształcony człowiek, do przedsiębiorstwa na wielką skalę. Specjalnych wiadomości nie wymaga się koniecznie. Świadectw nie potrzeba. Poszukujący ma pretensje do znajomości ludzi i tylko krótka próbę sobie zastrzega. Płaca taka, jakiej sam kandydat po sumiennem obeznaniu się z swemi obowiązkami zażąda. Mniej żądać nie można jak złr. i procent od zysków. O reszcie się pogada. Hieronim uśmiechnął się przeczytawszy ten oryginalny inserat. Nazwiska poszukującego nie było, ale był adres dokładny miejsca. Hieronim zapisał sobie ten adres.

— Zdaje się — rzekł sam do siebie z uśmiechem — że od tego najlepiej będzie zacząć. Poznam przynajmniej jakiegoś oryginała — a jeśli to żart, to zacznę wesoło moją wędrówkę...

XII

GROM PO GROMIE.

Opuściliśmy Mrokowskiego w chwili, kiedy wybierając się w krótką podróż objawił Ludwice tak kategorycznie swa wole.

— To co postanowiłem, stad się musi — bo potrzebnem jest do szczęścia twego, i mego! — to były ostatnie słowa jego, wyrzeczone do nieprzytomnej prawie z przerażenia córki.

Słowa te, w których się mieściło tyle fałszu obok prawdy, dyktowanej egoizmem, uleciawszy z ust Mrokowskiego, odbiły się. zaraz jakby echem wyrzutu o jego własne uszy. Zachowując spokój i stanowcza powagę Mrokowski wrócił do swego pokoju i zamknął drzwi za sobą, ale słowa te ostatnie nie zostały za drzwiami. Zdawało mu się, że chwyciły się one swego własnego autora, że brzmiąc mu ciągle około głowy, lecą za nim do samotnego gabinetu...

W piersi Mrokowskiego odezwało się coś na podobieństwo bolesnego wyrzutu, i ojciec zdawał się ubolewać nad tem, co nieodwołalnie stanowił człowiek, zaślepiony namiętnem pragnieniem egoistycznego szczęścia...

— Do jej szczęścia... — powtórzył sam do siebie w zamyśleniu — tak, czuję sam, że. to kłamstwo... Ale potrzebnem jest do szczęścia mego! Więc z jej szczęścia, ze szczęścia mego jedynego dziecka, czynię ofiarę memu własnemu egoizmowi, moim własnym pragnieniom i celom!...

— Egoizm szkaradny, jak na ojca!... — szepnął dalej do siebie z uśmiechem ironji. — Lecz czyjeż szczęście nie zasadza się na egoizmie! Czyż znaczy być egoistą, jeźli nie chce się poświęcić egoizmowi drugich! Mój egoizm jest tym razem namiętnością, która obala wichrem wszystkie przeszkody!...

I podumawszy chwilę machnął ręką i dokończył:

— Głupstwo! Po co mi ta niedorzeczna kazuistyka morałów ! Ludwika nie kocha nikogo, więc będzie szczęśliwą z baronem... Może doznałaby szczęścia większego, gdybym jej wolny zostawił wybór, ale czy istotnie traci na tem?... Jeżeli traci istotnie, to straty nie czuje — bo nie czuje się straty tego, czego się nie znało...

Sofistyczne te refleksje zdawały się go trochę uspokajać, lecz było to tylko pozorne stłumienie ojcowskich uczuć, które w stanowczej chwili tak przykro i niespodziewanie poczęły podnosić głos swój w sercu Mrokowskiego. Uczuł, że ze wszystkich ofiar, które nie wahał się poświęcić swej namiętności, ofiara córki najcięższą mu była. Lecz gdy na

takie glosy sumienia i serca nie pomagała sofistyka — przybywała za to w pomoc namiętność. Wspomnienie Reginy usunęło wszystkie wątpliwości, kazało umilknąć uczuciu i sumieniu.

— Ludwika mi zawadza! Nie mam czasu myśleć o jej szczęściu, gdy moje własne zagrożone, gdy mi potrzeba porzucić wszystko, wyrzec się rodziny, aby nie stracić tego, co stało mi się potrzebnem do życia, jak powietrze!

I z wyrazem stanowczej, nie odwołalnej decyzji na schmurzonej twarzy powtórzył słowa, które już dawniej wyrzekł był przed Regina, gdy była mowa o Ludwice:

— Nie mnie zawadza, ale na m zawadza Ludwika. To nie jest nieczułością! Gdy kto wybrał się w świat nowy zupełnie, o którym długo marzył, gdy świat ten otwiera mu wreście swe podwoje, wówczas zostawić trzeba nie jedno, co dawniej drogiem było...

Powtórzywszy to sobie, spojrzał na zegarek. Za godzinę miał odjechać. Przypomniał sobie, że przed wyjazdem miał odbyć konferencję z swoim adwokatem — i niecierpliwiło go, że zamówiony dotąd nie przyszedł. Zadzwonił i zapytał lokaja:

— Sekretarza nie ma?

— Właśnie w tej chwili przyszedł z jakimś drugim panem.

— Wpuścić ich zaraz!

Po chwili wszedł do gabinetu adwokat. Mrokowski porwał się gorączkowo z krzesła i przystępując do prawnika, rzekł:

— Żadnych dokumentów nie znalazłem...

— Czy zginęły?...

— Nie miałem ich...

— To źle bardzo, źle — odparł sucho adwokat.

— Nie obejdziemyż się bez nich?..

— Żadnym sposobem....

— Ależ to śmieszne, mój panie, miałżebyś mniemać, że ów nieszczęsny proces wziął stanowczo zły obrót dla mnie...

— Najfatalniejszy — odpowiedział prawnik — dokumenta, których żądałem, nastręczały ostatni środek ratunku. Skoro ich nic ma, nie widzę potrzeby łudzić pana: jesteśmy na głowę pobici!...

Mrokowski ruszył się gwałtownie na miejscu. Twarz jego pobladła od przerażenia. — Jak to... Miałżebym przegrać proces?

— Niestety, tak jest... Ów pan Żarnicki jest już prawie u celu, gdyż nie ma najmniejszej wątpliwości, że pretensjom jego przyznaną bodzie słuszność...

— Wszystkim, wszystkim jego pretensjom? — zawołał Mrokowski i oczy rozpłonęły mu namiętnie.

— Tym przynajmniej, przy których w końcu obstawał. Dobra, które oddał panu w posagu z córką, nie są objęte pretensjami, ale reszta...

— Cały klucz zawichrowiecki! — zawołał Mrokowski z rozpaczą i jakimś dzikim gniewem zarazem. — Cały ten klucz, powiadasz!

Adwokat wzruszył ramionami w milczeniu.

— To niepodobieństwo! — wołał ciągle Mrokowski w okropnem uniesieniu — przeklęcie!... I pan się nie rumienisz od wstydu, ze przegrałeś proces z żebrakiem, który chyba otrzymana jałmużna popierać mógł swa sprawę, podczas gdy my... my mieliśmy wszystkie środki i szansę!...

— Mieliśmy środki, ale nie mieliśmy szansy od czasu, kiedy okazało się, że są i przeciw nam bardzo ważne dokumenta... Zresztą, przyznaję, że sam jestem zdumiony i przerażony tym fatalnym zwrotem rzeczy... Ale proces ten podtrzymywany przez długi czas przez stronę przeciwną niedostatecznie, nędznie, przybrał nagle inne rozmiary. Jeśli to żebrak był, który się pieniał, to za żebrakiem stanąć musiał w ostatniej chwili ktoś inny, ktoś ze złotą i żelazną zarazem dłonią... Nagle, niespodziewanie rozwinęła strona przeciwna ogromną forsę i... przegraliśmy...

— Przegraliśmy! — jęknął Mrokowski — czemu pan tak mówisz! Gzy masz wyrok w dłoni?...

— Nie mam go ale za chwilę być może... Sprawa waży się. teraz w najwyższym trybunale... Telegrafowałem do moich znajomych, aby się poinformowano i mnie zaraz doniesiono. Oczekuję co chwila telegramu. Gdyby nadszedł, kazałem go sobie tu przynieść...

— Więc będziemy zwlekać, będziemy wytężać siły, aby niedopuszczać tryumfu... Widzisz, już nic o majątek mi chodzi, po który ten upiór przeklęty sięga, nie o największy z mych kluczów, ale o ton tryumf, o tryumf! Niech na ten tryumf czeka, niech czeka...

— Im dłużej będzie czekał, tem tryumf będzie świetniejszy a klęska nasza straszniejsza...

— Człowieku! — zawołał Mrokowski i zgrzytnął z wściekłością — sławią cię z twej zręczności, posiwiałeś w twym zawodzie, znasz wszystkie wybiegi, wszystkie środki możliwe, czy między niemi nie ma już żadnego, któregoby się uchwycić można?...

— Znam ja wszystkie — odparł z zimną krwią adwokat — przynajmniej wszystkie te, przed któremi nie wzdryga się poczciwość — ale właśnie dla tego radzę panu wyrzec się wszelkiej nadziei i nie narażać się na nieobliczone koszta...

Mrokowski rzucił się bezwładnie na krzesło.

— Więc wszystko przepadło! — mruknął stłumionym od gniewu głosem — Połowa majątku, polowa majątku!

W tej chwili wszedł lokaj i przyniósł opieczętowane pismo.

— Telegram! — rzekł adwokat i chciał rozerwać pieczątkę.

— Telegram! — powtórzył Mrokowski i porywając się szybko z krzesła rzucił się ku prawnikowi i wyrwał mu z rąk telegram. Rzucił szybkie spojrzenie na papier, drgnął gwałtownie, i zmiąwszy kartkę konwulsyjnem prawie ściśnięciem dłoni, rzucił ją na środek pokoju.

Prawnik, który zachował krew zimną, podniósł ją, rozwinął i głośno odczytał lakoniczną wiadomość: "Żarnicki wygrał."

Wygłosiwszy te słowa spokojnie i z uroczystym prawie naciskiem adwokat skłonił się i wyszedł. Zaraz po jego wyjściu wszedł do pokoju lokaj i zawiadomił:

— Powóz zajechał.

Mrokowski znajdował się w stanie otrętwienia i nie słyszał słów służącego.

— Czy jasny pan pojedzie na kolej? — powtórzył służący. Mrokowski zerwał się, uchwycił przygotowane futro i

wybiegł.

Fatalna wieść ogłuszyła go i odjęła mu na chwilę zwykłą krew zimna i rozwagę. Dopiero gdy go chłód powietrza owiał — zebrał nieco swe myśli. Zasunął się w głąb powozu i oddał się ponuremu zamyśleniu.

— Szczęściu opłacić się potrzeba! — rzekł sobie w myśli. — Wszystkie te straty, wszystkie przeszkody i niepowodzenia, które mnie spotykają na progu do nowego życia z Reginą, niechaj będą ostatnią daniną, odczepnym groszem nienawistnemu losowi !...

Strata zresztą poniesiona, jakkolwiek ogromna, odbierała mu tylko część całego majątku. Z dawniejszego majątku Żarnickiego pozostało mu jeszcze wszystko to, co wziął był niegdyś tytułem posagu. Rozporządzał nad to wielką fortuną, która była już wyłącznie nabytkiem jego własnej pracy i zapobiegliwości.

Wprawdzie na majątku swym własnym osadził był hr. Szklickiego, teścia swego, który mimo ogromnych dochodów, jakie tym sposobem pobierał, przez szalone swe marnotrawstwo znajdował się zawsze w kłopolach i ciągle osobnych od Mrokowskiego potrzebował zasiłków — a dobra wzięte w posagu po pierwszej swej żonie przeznaczone były znowu jako posag dla Ludwiki; ale Mrokowski, skoro go do tego raz zmusił fatalny zbieg okoliczności, nie myślał wcale kierować się zbytniemi skrupułami.

W tej krótkiej chwili, której potrzebował, aby z miasta dostać się swym powozem na dworzec kolei żelaznej, ułożył sobie cały plan postępowania.

— Szklickiego poskromię w jego wybrykach — rzekł sam do siebie stanowczo — dość długo wspierałem szalone zachcenia tego starca Odbiorę powierzony mu majątek, osadzę w mieście i wyznaczę stałe, umiarkowane renty, niech się uczy oszczędności! Barona znam — nieoceniony zrobiłem co do niego wybór. Zwierzę się przed nim, wytłumaczę, i ręczę, ze i bez posagu uszczęśliwiony będzie Ludwiką. Tym sposobem zostanie mi dosyć, abym mógł otoczyć Reginę całym blaskiem dostatku i przepychu, abym zapewnił sobie w każdem ustroniu kuli ziemskiej warunki świetnego bytu...

Powóz stanął na dworcu, a za kilkanaście minut Mrokowski znalazł się już w wagonie. Tu snuł dalej wątek swych myśli i planów Uporawszy się z stosunkami majątkowemi, myśl jego zajęła się Reginą.

Dziwna trwoga ściskała przy tem jego serce. Po owem pozornem pojednaniu się z losem i narzuconym sobie mężem, które takim zachwytem, takiem słodkiem przeczuciem przyszłego szczęścia rozpromieniło całą duszę Mrokowskiego — postępowanie Reginy wobec rnęża zmieniło się nagle.

Mrokowski daremnie szukał przyczyny tej zmiany,

Regina w ostatnich chwilach była dlań nieprzystępną, milczącą, dziwnie w myślach zamknięta.

Wprawdzie nie widział w jej zachowaniu się wobec niego tyle otwartej pogardy, tyle niemaskowanego wstrętu co w pierwszych chwilach poślubnych — ale za to gdyby był umiał patrzeć głębiej w te Oczy płonące namiętnie, spoglądające z wyrazem stanowczej, ponurej rezygnacji, w to czoło, na której złowrogą, nieodgadnioną tajemnicą rozsiadł się cień zamyślenia, gdyby był czuł lepiej ten przymus, jaki zadawała sobie Regina, aby znieść choćby tylko milczącą jego przytomność, tę walkę, jaką okupywała każde obojętne słówko rzucone mu w odpowiedź na długie i czułe zapytania — byłby może poznał, że między nim a tą kobietą nie masz już żadnego przymierza, że rozwarła się między nią a nim na zawsze przepaść ziejąca, nieprzebyta, niczem niezrównana..

W dzień odjazdu, zrana widział się Mrokowski z Reginą. Zastał ją bladą, zmęczoną, jakby po bezsennie spędzonej nocy... Wzrok jej migotał gorączkowo i pochylał się lub odwracał, jakby nie chciał się spotkać z jego oczyma. Jakieś drżenie przebiegało od czasu do czasu piękną kibić Reginy, a przelotny rumieniec zamajaczył nieraz na chwilkę na jej licach...

Zdawała się być złamaną, pomięszaną, przerażoną nawet...

— Tyś chorą może... — zauważył Mrokowski — wstrzymam mój odjazd...

Regina zaprzeczyła skwapliwie i kilku słowy, okupionemi widocznie gwałtownym przymusem, uspokoiła czułe obawy rnęża.

Mrokowski spojrzał badawczo na Reginę, bo stan jej niepokoić go począł. I gdyby był umiał przeniknąć głębiej swym wzrokiem, byłby poczuł, że nie stoi już przed nim jak dawniej kobieta, dumna swem cierpieniem, odpychająca pogardą otwartą — lecz winowajczyni...

Mrokowski kilka chwil pozostał jeszcze przy niej a w końcu żegnając się, ujął jej dłoń i ucałował.

Dłoń Reginy zadrżała pod ustami męża i cofnęła się szybko, ruchem gorączkowym, nie naturalnym.

— Do widzenia! — rzekł Mrokowski odchodząc i rzucając raz jeszcze spojrzenie na Reginę.

Na słowo "do widzenia" Regina zadrżała gwałtowie, jakby ją przejął lęk głęboki. Spuściła oczy nagle ku ziemi i odwróciła się szybko.

Takie było ostatnie widzenie się Mrokowskiego z Reginą...

Przez cały ciąg jazdy myślał o tem pożegnaniu Mrokowski — a jak już wspomnieliśmy przejęty był rozmaitemi dręczącemi obawami. Ile razy wywoływał przed oczy swe postać Reginy, zawsze wyrastał między nim a nią jakby z pod ziemi hrabia Albert, zasłaniał mu widok ubóstwionej kobiety, uśmiechał się szyderczo, piekielnie, i mierzył go jadowitem, nienawistnem spojrzeniem...

Wtedy Mrokowski, jakby we śnie zrywał się niespokojnie z miejsca i przeciera! czoło, a dziwna trwoga ściskała mu serce...

Wśród takich rozmyślań stanął u celu swej podróży. Mrokowski wybrał się do jednego z swych znajomych, który był głównym spólnikiem jego finansowych przedsiębiorstw. Wspólnik ten przebywał właśnie na wsi, tuż przy jednej z stacji kolei żelaznej między Lwowem a Przemyślem.

Chodziło tu o usunięcie się od spółki do ogromnego przedsiębiorstwa. Mrokowski chciał pozrywać wszystkie stosunki, usunąć się od wszystkich czynności, aby jak najprędzej uporządkować swe sprawy i wyjechać za granicę z Reginą.

Plan ten wykonywał z pośpiechem, nie dbając nawet o straty, na które się narażał z tego powodu. Tym razem rzecz wymagała wielkich zachodów i długich obliczeń — a przedewszystkiem dobrej woli wspólnika, który mógł się upierać przy dotrzymaniu ugody.

Z tego powodu Mrokowski wybrał się pierwotnie na kilka dni z domu, lecz dręczony niecierpliwością, niepokokojem i tysiącznemi obawami, które się ciągle budziły w jego piersi, już zaraz za Lwowem postanowił załatwić rzecz z największym pośpiechem, w przeciągu dnia jednego, byle jaknajprędzej znaleźć się u stóp Reginy.

Jakoż dotrzymał przedsięwzięcia. Wspólnik go przejrzał i wyzyskał jak najniegodziwjej — odmówił mu prawa do osiągniętych już zysków a zmusił do gwarancji możliwych strat. Mrokowski w każdym innym razie byłby targował się o

grosz każdy, kłócił o każdą pozycję, byłby może, dzięki swej znanej zręczności, wyzyskał na odwrót wspólnika i w pole go wywiódł jaknajzgrabniej — dziś jednak zdał się formalnie na łaskę lub niełaskę, pozwolił robić z sobą wszystko, błagał, zaklinał i uważał za największą łaskę swego godnego przyjaciela, gdy nareszcie wycofał się z wszystkiego, oszukany jaknajhaniebniej i przyprawiony o stratę całych kroci.

Gdy nareszcie na drugi dzień pod wieczór wyrwał się z powodzi cyfr i targów z wspólnikiem, który zresztą był świeżo upieczonym baronem, ograniczył się tylko na tej satysfakcji, że rzekł mu z oburzeniem:

— Podły jesteś...

— I ty to potrafisz... — odparł zagadniony z flegmą i uśmiechając się wesoło.

Na tym wzajemnym komplemencie skończył się długo, utrzymywany stosunek dwóch spekulantów — a Mrokowskiemu nic nie pozostawało, jak tylko w pociechę po doznanej stracie wydać sobie w myśli przekaz na wynagrodzenie do owej skarbnicy przyszłego szczęścia, o którem tak słodko marzył, do którego tak namiętnie dążył...

Exwspólnik odesłał go ekwipażem swym na dworzec, gdzie Mrokowskiemu każda chwila wydała się wiecznością. Było to już wieczór — Mrokowski otulił się w futro i stał na peronie małego dworca, oczekując nadejścia pociągu. Przy stacji, na której czekał, miały się mieniąc dwa pociągi, jeden ze Lwowa, drugi do Lwowa idący.

Pierwszy przybył z Krakowa a Mrokowski wskoczył zaraz do wagonu. Pociąg nie ruszał się z miejsca czekając, aż nadejdzie lwowski, a Mrokowski niecierpliwił się ogromnie. Wydało mu się, że Bóg wie jak długo nie był w domu, ie co najmniej tygodnie minęły od czasu, kiedy rozstał się z Reginą.

Za godzinę miał ją ujrzeć — a wydało mu się ze przestrzeń ogromna miejsca i czasu oddziela go od niej. Chcąc skrócić sobie oczekiwanie wyglądał przez okno wagonu.

Właśnie w tej chwili przybył pociąg lwowski a wagony zwolna płynęły przed oczyma Mrokowskiego. Z okna wyglądało mnóstwo podróżnych — a między wyglądającemi twarzami dostrzegł Mrokowski nie jednej znajomej.

Pociąg posuwał się coraz wolniej wjeżdżając na peron, i w końcu ledwie nieznacznie się poruszał. Mrokowski wychylił głowę z okna, szukając dla roztargnienia znajomych, gdy nagle wzrok jego spotkał się z widokiem, który mu wykrzyk wydobył na usta...

Jakby tknięty iskrą elektryczną Mrokowski rzucił się na miejscu i zbladł — a oczy nieruchomo i z osłupieniem wytężyły się przed siebie...

Od mijającego pociągu oddalało Mrokowskiego zaledwie trzy kroki, a w pobliżu tem ujrzał twarz hrabiego Alberta...

Z początku myślał, że to przywidzenie, lub omyłka sprawiona złudnem podobieństwem — ale zaraz drugie, uważniejsze spojrzenie przekonało go, że się nie myli...

W wymijaniu się pociągów jeden z wagonów zrównał się z wagonem, w którym siedział Mrokowski — i tuż przed nim z okna wyglądał hrabia Albert...

Mrokowski nie mógł stłumić dziwnego wrażenia, jakie na nim sprawił widok Alberta i cofając się nieco w tył, zawołał prawie machinalnie:

— Albert!... W tejże chwili spostrzegł go i hrabia Albert. Zdało się, jakoby się przeraził bardziej jeszcze tem spotkaniem niż Mrokowski — bo twarz jego zbladła i przybrała wyraz dziwnego pomięszania...

Oczy obu mężczyzn spotkały się w przelotnem spojrzeniu, a podczas gdy Mrokowski wydał lekki okrzyk, Albert rzucił się w tył i zniknął z okna...

Po chwili jednak ukazała się twarz jego znowu w oknie. Była już tym razem spokojna, choć blada. Albert przybrał swoją zwykłą minę. Okiem wyzywającem i nienawistnem patrzył na Mrokowskiego i zdobiąc usta swe w najjadowitszy z swych szyderczych uśmiechów, skłonił się Mrokowskiemu.

Jeżeli sam widok Alberta mógł zaniepokoić i zmieszać Mrokowskiego, to ukłon podobny przeraził go i dziwnym, niewytłumaczonym przejął dreszczem. W ukłonie tym było coś z grzeczności kata, który widzi przed sobą swą ofiarę. W spojrzeniu i uśmiechu Alberta malowało się uczucie okrutne, jakby sytej zemsty.

Mrokowski czuł, jak wzrok len pali go żarem i lodem serce mu zcina zarazem, jak krew ciśnie do piersi i ciało dreszczami obrzuca; chciał się schować, chciał twarz odwrócić, ale jakby w otrętwieniu żadnego ruchu uczynić nie zdołał...

Albert poił się nielitościwie widokiem Mrokowskiego, aż nagle, jakby go kto zawoła?, zniknął w głębi wagonu. Mrokowskiemu zdało się, że widział w głębi tej przez chwilkę przemykające się zarysy jakiejś kobiety...

Choć uwolniony od wzroku Alberta, który mu prawie przytomność odejmował, Mrokowski przecież nie mógł oderwać oczów od od okna przeciwległego wagonu....

Zdawało mu się, że słyszy szept Alberta a potem jakiś głos drugi jeszcze. Nagle doleciał uszu jego okrzyk głośny, pochodzący widocznie z piersi kobiety.... W okrzyku tym malowała się trwoga gwałtowna...

W tejże chwili wychylił się z okna Albert, blady i przerażony i zawołał głośno:

— Wody! Pomocy! Lekarza!

Mrokowski jakby pchany tajemniczą siłą, chciał otworzyć drzwi i wyskoczyć z wagonu. W tej chwili jednak odezwała się trąbka konduktora i pociąg ruszył....

Jakkolwiek całe to zdarzenie można było zwykłym wytłumaczyć sposobem, przecież Mrokowski uczuł nagle w piersi swej okropną jakąś duszność... Czuł, jak mu w niej wre całe piekło obaw i przeczuć okropnych.. W głowie jego poczęły się wić dziwne domysły i przypuszczenia — a każda z takich myśli jak waż wpajała się w mózg jego...

On ten wykrzyk, który teraz pierś mu rozdzierał, słyszał był już raz.

Słyszał go z pewnością... To był taki sam okrzyk... Ta . sama w nim była boleść — ta sama rozpacz — ta sama trwoga...

Słyszał go z pewnością — ale gdzie? ale z ust czyich?...

Mrokowski czuł, że mu się mózg mąci... Przypominał sobie z pośpiechem pełnej śmiertelnej trwogi — jak więzień badany na torturach...

Przypomniał sobie...

Słyszał taki okrzyk z ust Reginy.... dawno już... kiedy jadąc z mężem na przechadzkę ujrzała po raz pierwszy z daleka Alberta...

Mrokowski cisnął skronie dłońmi swemi...

Gdyby był mógł — byłby wyskoczył, byłby pędził za lokomotywą, która uwiozła z sobą tajemnicę tego jęku...

W trwodze tej, w udręczeniu, w pasowaniu się z przeczuciami złowrogiemi przebył krótką jazdę...

Pociąg zatrzymał się na dworcu. Na peronie Mrokowski chwycił za ramię konduktora i zapytał szybko, gwałtownie:

— Go to się stało tam na dworcu ?...

— Gdzie? z tą panią?.. — zapytał nawzajem konduktor.

— Z jaką panią? — zawołał Mrokowski — czy to była pani?... Jak wyglądała? Co za jedna? Mów, na miłość Boga mów pan natychmiast!

— Alboż ja wiem... — odparł zdziwiony konduktor — w osobnym wagonie jechała jakaś młoda pani z jakimś panem, i nagle zemdlała...

Mrokowski chciał pytać jeszcze konduktora, ale ten wyrwał mu się i znikł między wagonami.

Mrokowski wybiegi z peronu.

— Ruszaj, co konie wyskoczął — zawołał rzucając się do fiakra.

Ledwie zdołał wskazać adres swego pomieszkania.

W piersi zabrakło mu tchu, słowa mięszały mu się w ustach...

Fiakier niezdołał stanąć jeszcze, kiedy Mrokowski wyskoczył i wpadł do sieni kamienicy.

W sieniach było na pół ciemno, latarnia skąpe tylko rzucała na okół światło..:

Mrokowski rzucił się ku wschodom; w szybkim pędzie potrącił jakąś postać stojącą przed wschodami.

Potrącony cofnął się i spojrzał za pędzącym. Był to nasz znajomy starzec, Harnasz. Patrzył on na Mrokowskiego z współczuciem, z żalem szczerym.

— Biedny! — szepnął sam do siebie — żal mi cię, żal Nikodemie!

I z pochyloną głowa, powoli począł iść na pierwsze piętro....

Mrokowski wpadłszy jak szalony na pierwsze piętro, nie udał się do swego własnego apartamentu, ale zwrócił się wprost ku drzwiom, prowadzącym do saloniku Reginy...

Drzwi były zamknięte, a na silne, gwałtowne pukanie Mrokowskiego nie odpowiadał nikt ze środka. Mrokowski chwycił za rączkę od dzwonka i szarpał ją z całej mocy...

Odgłos dzwonka rozległ się szeroko i drżał potem jękliwem echem w powietrzu, ale ze środka nie spieszył nikt otworzyć czekającemu...

Mrokowski czuł, jak mu pierś zastyga od tajemniczej, okropnej trwogi... Raz jeszcze szarpnął gwałtownie za dzwonek — a potem pobiegł ku drzwiom innym, położonym na przeciwnym końcu korytarza...

W drodze spotkał lokaja, który na odgłos dzwonka wybiegł na korytarz ze świecą. Mrokowski kazał sobie otworzyć swój pokój i wszedł do środka.

Nie zatrzymał się tu ani chwilki, lecz wyrwawszy lokajowi z rąk świecę, rzucił się ku drzwiom, które łączyły gabinet z dalszym szeregiem pokoi.

Z trzaskiem otworzył drzwi i jak obłąkany spieszył naprzód. Lokaj, który pobiegł za nim, chciał zdjąć mu z ramion futro, lecz Mrokowski odepchnął go i zrzucając je na ziemię, z świecą w dłoni zniknął w drugim pokoju...

W dwóch pierwszych pokojach było ciemno. Mrokowski przebiegi je szybkim krokiem i wpadł do małego pokoiku, który komunikował z apartamentem, przeznaczonym dla Ludwiki i pani Euzebji..

Z pokoiku tego wybiegł słaby promień światła na spotkanie Mrokowskiego...

Na jednej z ścian tego pokoju, który służył za bibljoteczkę Ludwice, umieszczony był duży medaljon Matki Boskiej, rzeźbiony przez jednego z najlepszych mistrzów nowoczesnych w białym marmurze.

Przed medaljonem tym zwieszała się srebrna lampa w formie antyku, a w lampie płonęło łagodne, nieco stłumione światło.

Przed rzeźbą Matki Boskiej rysowała się postać klęczącej kobiety. Była to Ludwika. Twarz jej była tak bladą, jak marmurowe oblicze Madonny, jasne włosy spływały jej w nieładnie ku skroniom i dosięgały ciemnej sukienki.

Wsparła ramię jedno na poręcz stojącego tuż obok fotelu i pochyliła na dłoń głowę, drugie ramię spływało ku ziemi, jakby w sennej martwocie.Światło lampy padało na twarz bladą dziewczyny i opromienjało ją łagodną, świetlaną aureolą... Ślady cierpienia i głębokiej boleści malowały się na tem nadobnem, słodkiem obliczu — które zdały się być owiane tchem snu lekkiego...

Na odgłos rozwartych z trzaskiem drzwi powstała szybko Ludwika i z lękiem zwróciła się ku nadchodzącemu. Chwilkę patrzyła, jakby w sennem osłupieniu, i biała jej dłoń przesunęła się po czole — aż nagle rzucając się naprzód i wyciągając ramiona przed siebie zawołała głosem pełnym jakiegoś głębokiego, bolesnego współczucia:

— Ojcze mój !...

W jednej chwili była już u piersi Mrokowskiego, oplotła szyję jego ramionami, i z głośnem, boleśnem łkaniem wołała:

— O ojcze mój drogi!...

Mrokowski spostrzegł dopiero wtedy swą córkę, gdy mu już zawisła u piersi...

Na głos jej drgnął cały — a serce ścisnęło mu się jeszcze okropniejsza trwogą...

Wszakże w głosie tym było tyle bólu, tyle współczucia, taki jęk serca wydzierał się z tego okrzyku, że brzmiał on jakby pierwsze słowo jakiejś wieści okropnej... Mrokowski wyrwał się z objęć córki i szeptał urywanym głosem:

— Ty sama Ludwiko... Ty się modliłaś zapewne... Puść mnie...

I zrobił ruch spieszny ku drzwiom przeciwległym.

Ludwika zastąpiła mu drogę i chwytając się jego ramienia, zawołała głosem, w którym drżała niewymowna boleść i groza:

— Zostań ze mną, ojcze mój drogi... O zostań tu przy dziecku twem wiernem, tak nieszczęśliwemi, tak bolejącem jak ty, ojcze mój...

Mrokowski drżał jak listek... Twarz jego okryła się straszną bladością, oczy zdawały się występywać z swej osady...

— Ludwiko, co się stało! Na Boga! puść mnie, puść... Muszę ją widzieć! Gdzie ona jest? Puść mnie!...

Ludwika zastąpiła mu znowu drogę, i chwytając go ramionami swemi wołała łkając:

— Nie, nie puszczę cię, nieszczęśliwy mój ojcze... Zapomnij i bądź mężnym, ja ci zastąpię ją poświęceniem, czułością, ofiara mego szczęścia... Ja się godzę z wolą twą, ojcze, ja wszystko uczynię... ja... kocham barona...

Mrokowski chciał coś powiedzieć, ale usta mu odmówiły posługi, kurczem się tylko zwinęły bolesnym...

— Puść mnie! — zawołał nagle po wysileniu straszliwem głosem głuchym, stłumionym.

I zapominając się, bezprzytomny, obłąkany, odtrącił gwałtownie Ludwikę i poleciał do dalszych pokojów.

Ludwika zachwiała się, lecz czyniąc ostatnie wysileniu, zrobiła ruch, jakby pójść chciały za ojcem...

W tej, chwili jednak uczula, jak chwieją się pod nią nogi, jak w piersi zamiera tchnienie... Zwróciła oczy instynktowo ku wizerunkowi Matki Boleściwej, i nie ujrzała już marmurowego oblicza, światło lampy spłynęło sio w jej złomanym wzroku z czarną nocą, a zimny pot lodem objął jej skronie.

— Boże mój! Łaski, pociechy! — zawołała i padła na podłogę bez zmysłów...

W tej właśnie chwili dogasająca lampa rzuciła jeszcze kilka bladych promieni — i światło zniknęło....

Tymczasem Mrokowski z całem piekłem w piersi, z obłąkaniem w myślach, przebiegł dalsze pokoje i wpadł do saloniku Reginy.

W pokoju było pusto i ciemno... Przy świetle świecy, która niósł w dłoni, spostrzegł Mrokowski nieład w, salonie, a stopa jego potrąciła o porozrzucane kasety i sprzęty rozmaite...

Mrokowski stanął na chwilę i schwycił się dłonią za piersi — jakby chciał stłumić okropny ból, który mu szarpał serce.... Twarz cała oblała mu się śmiertelnym potem, a od jej bladości okropnie odbijał ciemny żur oka i sine, wykrzywione usta...

— Regino!! — zawołał głosem strasznym, przerażającym.

Potem skoczył jak potępieniec ku buduarowi i stanął przy kotarach łóżka... Kotary były odsunięte...

W buduarze nie było nikogo...

Na dywanach świeciły się w słabem świetle świecy porozrzucane kosztowności, brylanty i perły — formoary były poroztwierane — wszędzie był dziwny nieład — towarzysz ucieczki....

Mrokowski podniósł świecę w górę i spojrzał w około siebie wzrokiem obłąkanego....

— Regino!! — zawołał znowu z całej siły.

Nie był to okrzyk, był to ryk straszliwy — okropny wyrazem bolu, wściekłości, gniewu dzikiego...

Po takim gwałtownym wybuchu tej szalonej burzy, która rozpierane mu pierś — Mrokowski czuł jak go opuszczają siły, jak łamią się pod nim nogi, i uchwycił się kurczowo ręka kotary.

W tej chwili dały się słyszeć przytłumione kroki i niebawem pojawił się niespodziewany widz i świadek całej tej strasznej sceny.

Był to Harnasz.

Wszedł on przez drzwi otwarte gabinetu. Nie spostrzegł go lokaj, bo opuścił był na chwilę pokój, aby pobudzić lub przestrzedz swych kolegów, nie spodziewających się tak rychłego powrotu pana i śpiących lub bawiących się w najlepsze.

Kierowany promykiem światła, który połyskiwał z budoaru przez całą amfiladę ciemnych pokoi, stanął nagle w progu, na kilka kroków od Mrokowskiego.

Gdy go spostrzegł, zadrżał od jego widoku. Strasznie też wyglądał Mrokowski z swą twarzą bladą, okropnym bólem i wściekłością wykrzywioną, z wzrokiem dzikim i obłąkanym, z sinemi ustami, drgającemi kurczem szalonego wzburzenia...

Na twarz Harnasza wystąpił wyraz głębokiego wzruszenia i rzewnego współczucia. Postąpił krok naprzód i z lekkiem przerażeniem ale tonem łagodnym i czułym prawie zawołał:

— Nikodemie!...

Zawołany po imieniu Mrokowski ocknął się, wstrzasł się cały i zwrócił wzrok swój na przybysza...

Chwilkę patrzył w milczeniu, lecz nagle porwał się z miejsca, ręce wyciągnął przed siebie, jakby chciał osłonić się przed marą jakąś straszną, i wydawszy okrzyk zgrozy runął, na ziemię rwąc z sobą draperje kotar.

Płomień świecy, która wypadła z jego dłoni, dotknął się kotary i zapalił ją... Ogień długim językiem chyżo wzleciał ku górze i objął całą osłonę łóża...

Harnasz rzucił się ku zemdlonemu i porwał go w swoje objęcia, chcąc unieść go najpierw z pobliża ognia, a potem stłumić wzmagające się szybko płomienie...

Kiedy wyciągnął bezwładnego na środek pokoju, ten ocknął się nagle i porwawszy się na nogi — rzucił wzrok obłąkany na Harnasza.

— Upiorze stawisz się! — zawołał głosem stłumionym — stawisz się. na dzień i godzinę! Dotrzymałeś słowa, stanąłeś mi w najczarniejszą godzinę mego życia!

— Nikodemie, bądź mężnym! — odparł szybko i z łagodną perswazją Harnasz — Nie lękaj się, ja ci przebaczam... Uchodź ztąd!

— Tak to ty, wrogu śmiertelny, ty, Żarnicki! — wolał dalej w szale Mrokowski — Przyszedłeś pastwić się nademną, krwawem okiem patrzyć na moja mękę, ssać rozkosz z mego widoku!... Okropny gościu... dobrze trafiłeś!... Ale spóźniłeś się z zemstą, wyręczył cię szatan i ta kobieta!...

I jęk okropny wydobył się z piersi szaleńca.

— Nieszczęśliwy! — zawołał łkając prawie od wzruszenia Żarnicki — Nikodemie! synu mój, patrz, czy te łzy płyną z oczów wroga! Uspokój się, wszystko minęło... Ale uchodźmy Nikodemie, uchodźmy, na twoją córkę zaklinam cię, na moją wnuczkę... Zaklinam cię na Ludwikę, wszakże ojcem jesteś! Patrz w płomieniach stoimy, ratujmy siebie i dom cały...

— Brawo!! — zawołał z dzikim, spazmatycznym śmiechem Mrokowski — Przypominam sobie... W tym liście, pamiętasz go?... kazałeś zachować mi lampę na czarne godziny... Widzisz, postarałem się, jasno nam będzie, jasno!Żarnicki uchwycił przez pół Mrokowskiego i chciał go przemocą wynieść z pokoju, który prawie cały już był w płomieniach. Mrokowski jednak z wybuchem wściekłej furji go odepchnął — a potem chwytając go dłonią jak kleszczem żelaznym za ramię, wołał:

— Zostanę i ty tu ze mną zostaniesz! Pójdzie bliżej, teściu mój drogi, pójdź, tak dawno się nie widzieliśmy!... Gorąco ci, nieprawdaż, krztusisz się, biedny... Zazdrość mnie,

patrz, ten ogień nie pali tak, jak mnie pali tu... w sercu własnem... jabym oddechać mógł tym płomieniem!...

— Okropnie!... — jęknął Żarnicki i dobył ostatnich sił, aby ujść i Mrokowskiego wywlec z sobą.

— Gdybym ją tu miał, nędznicę!... gdybym miał ją i Alberta, Boże, z rozkoszą tlałbym jak węgiel... patrząc, jakby się wili pod uściskiem tych wężów ognistych...

Tymczasem dym i płomienie wypełniły gęstemi. kłębami cały pokój...Żarnicki czuł, jak mu dech zamierał w piersi, jak rozdymały się do pęknięcia płuca, usiłując daremnie zaczerpnąć powietrza...

Chciał wołać o pomoc, ale głos odmówił mu posługi — jęk tylko głuchy wydobył się z dławionej piersi...

Płomienie dosięgały jego twarzy, piekielnym tchem ogarniały mu piersi, lizały językiem swym jego skronie...

Okropna trwoga odbierała mu resztę sił i przytomności...

Ujrzał przed sobą śmierć nieochybną, straszna, w chwili właśnie, kiedy życie uśmiechać się do niego poczęło, kiedy miał wypocząć po burzach i klęskach losu...

Chciał zaczerpnąć siły w westchnieniu do Boga, lecz na jedno słowo modlitwy, na samo wezwanie niebios myślą zdobyć się nie mógł...

Rozpacz tylko straszliwa dała mu na chwilę jeszcze siły — chciał się wyrwać z objęć szaleńca i uciec, lecz Mrokowski jakby przykuł się do niego...

Żarnicki czuł, że go przywala do ziemi ciężar jego ciała; i gdyby nie charczenie, które słyszał, byłby myślał, że to trup zastygłą trzyma go dłonią...

Szarpnął za sobą Mrokowskiego i nadludzkiem wysileniem wyczołgał się z nim razem do drugiego pokoju...

Płomienie jakby go ścigały, buchnęły wkrótce drzwiami, szląc przed sobą olbrzymie kłęby gęstego, dławiącego dymu. Żarnicki porwał się na nogi, chciał uchodzić, ale sił mu nagle zabrakło...

— Ratunku! — zawołał słabym głosem i padł na ziemię...

Podczas gdy się w próżnych pokojach Reginy odgrywała taka okropna scena — służba i domownicy na wiadomość o nagłym powrocie pana byli już na swych miejscach.

Kilku z nich weszło po rozkazy do gabinetu, a gdy nie znalazłszy tam pana zaglądnęli przez drzwi i spojrzeli w amfiladę nieoświetlonych pokoi, uderzył ich z głębi widok płomieni i zaszedł ich z daleka dym pożaru...

— Pali się! — rozległ się wkrótce krzyk ogromny w mieszkaniu całem.

Służba rzuciła się ku pokojom, w których szalały już płomienie i kłębiły się gęste słupy dymu. W jednej prawie chwili, wszystko, co żyło w domu, było na nogach. Gdy domownicy z służbą wtargnęli do pokojów, znaleźli najpierw omdlałą Ludwikę, którą wzięła zaraz w swą opiekę pani Euzebja, zbudzona i wywołana z swego pokoju.

Ludwika otrzeźwiona przez swą ciotkę ocknęła się z omdlenia — lecz nim przyszła do przytomności, nim jedno zdołała wyrzec stówko, już ja uniesiono z pokojów, okryto futrem i szalami i wsadzono na podwórzu do powozu, który stangret w jednej prawie chwili przygotował.

Pani Euzebja siadła z nią do powozu a stangret zadawszy konie, wyjechał na ulicę.

Służba tymczasem usiłowała wtargnąć do pokoju, w których się paliło. Dotarli tylko do drzwi prowadzących do saloniku Reginy, ale dalej nie można było postąpić ani kroku... Olbrzymie, gęste kłęby dymu zamykały im drogę, zaciemniając wzrok i dusząc piersi.

— Zamknąć drzwi! — zawołał sekretarz, który przewodził służbie — może się ogień stłumi, a nim się przegryzie, nadejdzie pomoc.

Służba chciała wykonać rozkaz.

— Ale pan, co się z panem stanie! — zawołał ów lokaj, który pierwszy wyszedł na spotkanie Mrokowskiego.

— Jakto! — zawołał sekretarz — pan jest tam, w tych pokojach!

— Widziałem go, jak tam poszedł, a kiedy w innych pokojach go nie ma, widocznie tam został.

Przerażenie okropne przejęło wszystkich.

— Na Boga ratujmy człowieka! — zawołał sekretarz — Kto z was się odważy pójść tam i wyratować go! Śmiało naprzód, wszakże czeka was ogromna nagroda!...

Kilku ze śmielszych rzuciło się naprzód — dwóch wtargnęło nawet w sam środek saloniku...

Płomień dopiero dostawał się do tego pokoju, wpadając jak z czeluści z budoaru... Dym jednak tak gęstemi kłębami rozległ się po całym salonie, że niepodobna była nic ujrzeć. Obaj śmiałkowie poczęli wołać, ale nikt się nie odezwał.

Z budoaru tylko odezwał się huk głuchy i syk płomieni, które przegryzły się były snać przez okno i zaczerpnęły ze dworu powietrza...

Tak być musiało, bo płomienie podsycane widocznie przypływem powietrza, posunęły się dalej w salonie. Obaj domownicy cofnęli się szybko, ratując się przed uduszeniem.

Jednym z tych śmiałych domowników był stary Jacek. Przejęty zgrozą, na pół uduszony, okurzony dymem wrócił on ostatni i zawołał do czekających:

— Niema ratunku! Jeśli on tam jest: Panie! bądź miłościw jego duszy! — zawołał w przerażeniu.

Kilka chwil zaledwie minęło, kiedy od pożarowej strażnicy odezwał się przeraźliwy odgłos alarmowej trąbki, i przed kamienicę wpadł jak wicher wóz straży ogniowej....

Szczęśliwym trafem oddział strażników powrócił był od pożaru na przedmieściu. Stangret uwożący Ludwikę i panią Euzebię pędząc co konie wyskoczą, dał im był wiadomość o pożarze.

Przed domem stała gromadka domowników i zbierał się szybko rosnący tłum widzów.

— Na Boga! — zawołał sekretarz Mrokowskiego do komendanta ogniowej straży — spieszcie się! Tam w tym pokoju, z którego okna bucha płomień, został pan domu! Ratujcie go...

Komendant zimnem, wprawnem okiem spojrzał do góry — a potem rozglądnął się chwilką między swymi ludźmi; podczas gdy pompy już były w pogotowiu.

— Nuż chłopcy! — zawołał — chodzi o ratunek życia Judzkiego! Do góry!

Nim jeszcze skończył, już jeden z pompierów, okryły zmoczona osłoną, którą przez hełm swój przewiesił, rzucił się z szybkością błyskawicy naprzód i nie minęła chwila, kiedy wspiął się po gzymsie do góry.....

Z niesłychaną zręcznością sunął się w górę po murze i znalazł się wkrótce tuż pod oknem, z którego nie biły płomienie. Było to jedno z okien saloniku.

— Brawo Stach Salamandra! Brawo! — wolał komendant, a w tej chwili zaraz i drugi pompier poszedł za przykładem swego śmiałego towarzysza, podczas gdy kilku rzuciło się na wschody, aby drzwiami wtargnąć do pokojów.Ów co najpierw stanął przy oknie, uchwycił się z zręcznością podziwienia godną gzymsu, zarzucił szybko bak przez okno, wysadził je, zwiesił się na sznurze wydobytym z za pasa, skurczył się, kołysał się przez sekundę w powietrzu — a nagle pochyliwszy hełmom okryta głowę rzucił się naprzód i zniknął wewnątrz pokoju...

— Brawo Salamandra! — zawołał z ukontentowaniem komendant i patrzył za znikającym.

Ozwał się sygnał i za śmiałkiem poleciał długi strumień wody...

... ... ... ... ... ... ... ... ... . .... ... ... ... ... ... ... ... ... . . Minęło kilka chwil nieskończenie długich...

Pompiery dla ubezpieczenia odwrotu swym kolegom rzucili sznurową drabinę ku oknom.... Z okna buduaru buchał ogromnym słupem płomień, odpowiadając sykiem i hukiem na promienie wody, które mu słano z dołu.

Spoglądano z wytężeniem i niepokojem ku oknom, w których zniknęli obaj najśmielsi strażnicy — aż naraz pojawił się u okna jeden pompier.

— Do nas na górę! — zawołał i spuścił się powoli na drabinę,

Trzymał on w swych ramionach omdlałe ciało ludzkie. Kilku strażników rzuciło się do góry i chwyciło podanego sobie człowieka. Był to Mrokowski.

— Gdzież drugi? gdzie Stach Salamandra? — zapytano osmolonego i opalonego pompiera.

— Nie wiem... — szepnął śmiertelnie znużony, chwiejąc się na nogach.

— Przepadł!... Biedny chłopak! Szkoda go!... — rzekł z serdecznem współczuciem komendant.

Znowu minęło chwil kilka, podczas których cały oddział straży ogniowej był przy piątrowych oknach i wężami puszczał z pomp wody do wnętrza palących się pokoi.

Nagle na dole, w sieniach kamienicy, ozwał się okrzyk radosny...

Był to okrzyk witający drugiego bohatera śmiałej wyprawy.

Trzymając na barkach swych oddechającego zaledwie słabo starca, szedł pochylony chwiejnym krokiem młodziutki jeszcze pompier...

Twarz miał osmoloną dymem i poranioną, krew z czarnym potem okrywała mu twarz, piersi wznosiły się i opadały gwałtownie.... Nogi drżały i chwiały się pod nim, nadrabiał widocznie sił ostatkiem, ale nie chciał oddać swego ciężaru towarzyszom. Sam chciał z nim przybyć na dół, jak z zdobyczą honorową...

Gdy nareszcie znalazł się między swymi towarzyszami, zatrudnionymi przy pompach, złożył zlekka uratowanego na ziemi, i odetchnąwszy z rozkoszą, zdjął z rozognionej głowy hełm potrzaskany...

Rzucono się do trzeźwienia uratowanego starca. Przyszedł on zaraz do przytomności. Żarnicki nie odniósł żadnych ran z popalenia, omroczony był tylko dymem, który byłby go nieochybnie zadusił, gdyby nie pomoc w ostatniej chwili.

Wywlókłszy się z buduaru do drugiego pokoju, upadł on z Mrokowskim i zemdlał — a przyszedłszy znowu do siebie, chciał się dostać do drzwi. Nie mając sił, aby unieść z sobą Mrokowskiego, podczółgał się sam ku drzwiom, prowadzącym na korytarz, ale te były zamknięte.

Z rezygnacją czekał śmierci, czując jak mu sznuruje się gardło i pierś wzdyma do pęknięcia...

Gdy obaj strażnicy wpadli do pokoju, zawołali głośno, i wtedy Żarnicki odezwał się słabym jękiem. Obaj pompierzy spieszyli w miejsce, zkąd się jęk odezwał i wtedy potrącili o ciało Mrokowskiego. Gdy jednak po pierwszym jęku odezwał się drugi z oddali kilku kroków, uchwycił jeden z pompierów Mrokowskiego, drugi zaś poszedł dalej ku miejscu, zkąd się jęk odzywał i tym sposobem znalazł Żarnickiego.

Uratowanie starca od nieochybnej śmierci było czynem bezprzykładnej, bohaterskiej odwagi... Młody pompier nie uląkł się niebezpieczeństwa — choć omal sam nieprzypłacił życiem swego poświecenia. Właśnie bowiem w tej chwili ogromnym kłębem wdarły się płomienie z budoaru do salonu i ogarniając wszystko, co im stało w drodze, zamknęły ognistą zaporą odwrót ku oknu...

Na szczęście w tejże chwili usłyszał pompier tuż przy sobie uderzenia toporków... To towarzysze jego właśnie wyrębywali drzwi do salonu... Nagle drzwi wypadły i świeży prąd powietrza dodał śmiałemu młodzieńcowi sił — chwytając silnie Żarnickiego znalazł się jednym rzutem na korytarzu i na schodach...

Taka była historja ocalenia Żarnickiego. Obaj uratowani uszli cudem prawie nietylko śmierci ale i ciężkim uszkodzeniom. Mrokowski wzięty w opiekę przez domowników przyszedł do sił ale był bezprzytomny.Żarnicki zaraz po pierwszych środkach trzeźwienia ocknął się i podnosząc się nieco z ziemi szepnął słabym głosem:

— Boże mój... więc żyję... A Mrokowski ?... — dodał skwapliwie.

— Żyje także.. — odpowiedziano mu.Żarnicki wzniósł oczy ku niebu, jakby szląc dzięki za ocalenie...

Noc była piękna i jasna. Mróz był ostry ale bez wiatru — a błękit nieba wyiskrzył się gwiazdami...Ów młody pompier, którego komendant i towarzysze zwali Stachem Salamandrą, usiadł na ziemi tuż przy ocalonym przez niego starcu, jakby się chciał poić jego widokiem, który mu przypominał jego czyn dzielny.

Gdy Żarnicki ocknął się i szeptać począł, ucieszył się młodzieniec widocznie i nachylił się ku niemu z żywym udziałem, zapominając o własnem osłabieniu.

Gdy się uważniej przypatrzył Żarnickiemu, porwał się nagle na równe nogi i wydał okrzyk zadziwienia:

— Mocny Boże! — zawołał uderzając w dłonie — jegomość, mój jegomość kochany!!

I rzucił się ku leżącemu, nachylając się do jego piersi. Żarnicki usłyszawszy głos ten spojrzał na młodego chłopaka.

— Jegomość! nasz jegomość — wołał on jak szalony — Nie poznajesz mnie pan, toż to ja... ja... Staszek!...Żarnicki spojrzał raz jeszcze na wołającego, twarz jego rozpromieniła się, zebrał wszystkie siły i podczas gdy Staszek przykląkł, on chwytając go w swe objęcia zawołał wzruszonym głosem:

— O chłopcze mój drogi!...

I długo, długo trzymał w uścisku rozrzewnionego chłopaka, który jak dziecko płakał...

XIII

ROZDZIAŁ OSTATNI.

Na drugi dzień dostarczał już wypadek okropny w domu Mrokowskich obfitego tematu do najrozmaitszych wersyj i pogłosek w mieście. Opowiadano sobie formalne dziwy o całem zajściu, zdobiąc je najmelodramatyczniejszemi dodatkami.

Wieść o ucieczce żony Mrokowskiego poczęła biedz z ust do ust — a do wieści tej stanowił pożar wybuchły w pomieszkaniu tajemnicza a okropną ilustrację... Łączono też oba te wypadki z sobą ogniwami najrozmaitszych, mniej lub więcej tragicznych, mniej lub więcej awanturniczych kombinacyj i domysłów...

Hieronim, który dnia wczorajszego po wielu bezsennych nocach wcześniej niż zwykle ułożył się był do spoczynku — zaledwie wyszedł z rana do miasta, spotkał się z temi wieściami. Przerażony i niespokojny wypytywał się o szczegóły — lecz za każdym razem dziwniejsze i okropniejsze napotykał wersje. Według jednych spalić miał kochanek żony nieszczęśliwego męża — według drugich mąż spalił żywcem na wolnym ogniu żonę i jej kochanka — według innych spaliła się cała rodzina Mrokowskich z kretesem.

Jakkolwiek Hieronim mógł łatwo odróżnić przesadę od prawdy, przecież śmiertelnie przerażony rzucił się do odszukania kogoś, coby go o losach nieszczęśliwej rodziny mógł dokładniej poinformować. Dowiedział się też wkrótce, że nikt życia nie postradał — a jakby zrządzeniem szczęśliwego losu spotkał na ulicy samego sekretarza Mrokowskiego, który o całem zajściu bliżej go poinformował.

Opowiedział mu szczegóły o uwięzieniu Reginy przez hrabiego Alberta. Regina opuściła dom męża zaraz po owej schadzce z Ludwiką — lecz w domu dowiedziano się o tem dopiero w południe dnia następnego, gdyż Albert umiał wciągnąć w tajemnicę pokojową służbę Reginy...

Uspokojony, mianowicie co do osoby samej Ludwiki, niemniej przeto przerażony wypadkami, długo dumał Hieronim w swem mieszkaniu. Zajścia te tragiczne sprawiły na nim tak silne wrażenie, że cały dzień nie mógł już nawet pomyśleć o swych prywatnych sprawach. Jakżeż pragnął zbliżyć się do Ludwiki, widzieć się z nią i mówić! Wyobrażał sobie bowiem, jak okropnie wstrząść musiała cała ta katastrofa duszą młodej dziewczyny... Ale jakżeż mógł uskutecznić podobne życzenia! Po wszystkiem, co zaszło, nie było dlań drogi do Mrokowskich a już najmniej w podobnej

chwili — a zresztą zkądże mógł być powołanym do mieszania się czynnem współczuciem w boleść i klęskę rodzinną?...

Ograniczał się tedy Hieronim na samem chwytaniu wieści, które szczęściem były uspokajające. Napisał krótki list do matki, w którym jej donosił o katastrofie i zapowiedział jej w najbliższych dniach swój powrót do Roztoczka. O zmianie losu, która czekała staruszkę, nie wspomniał — miał ją sam zawieźć... i drżał już naprzód przed tą bolesną chwilą...

Na drugi dzień, ochłonąwszy już nieco z wrażeń, umyślił Hieronim zająć się swemi sprawami. Układając sobie program przypomniał sobie ów oryginalny inserat nieznajomego znawcy ludzi, którego adres sobie zanotował.

— Miałem tam iść... — rzekł sam do siebie i uśmiechnął się na tę myśl.

— A gdybym i, poszedł! — dodał — choćby dla żartu, dla wesołego rozpoczęcia mej wędrówki za chlebem...

I jakby wiedziony instynktem wewnętrznym przeczytał raz jeszcze adres — i śmiejąc się sam z siebie poszedł na oznaczone miejsce.

Miejscem tem był jeden z najlepszych hotelów lwowskich. Hieronim udał się pod wskazany numer i śmiało, z uśmiechem lekkim na ustach zapukał. Drzwi były zamknięte i dopiero po chwili otworzył mu służący. Hieronim zdziwił się i gdy poznał w nim jednego z lokajów Mrokowskiego. Służący otwierał ostrożnie przypatrując się dobrze wchodzącemu. Ujrzawszy Hieronima skłonił się z uszanowaniem i drzwi szeroko otworzył:

— Przepraszam — rzeki — ale tu proszę jaśnie pana, od wczoraj cala chmura się ciśnie i nie kazano mi kogobadź puszczać....

— Któż tu mieszka ?...

— Nie wiem... jakiś pan...

— U kogoż służysz?

— A jestem przy tym panu....

Hieronim wzruszył ramionami, zawahaj się chwilę — ale wszedł.

W pokoju zastał siedzącego na fotelu starca.

Jakież było jego zdziwienie, gdy poznał w nim owego zagadkowego nabywcę Roztoczka, Harnasza.... Mimowoli wydal lekki okrzyk zdumienia i cofnął się....

— Nie trafiłem... — rzekł nieco zmieszany.

— A, pan Ossocki, pan Hieronim! — zawołał Żarnicki powstając z fotelu — witajże mi, witaj, kochany panie... Coż za traf szczęśliwy sprowadza cię do mnie w chwili, kiedy właśnie myślałem o tobie?....

I wyciągnąwszy rękę, serdecznie uścisnął dłoń Hieronima.

Hieronim pomięszany jeszcze bardziej tym tonem poufałym, przyjacielskim, wpatrzył się w staruszka.

Był to istotnie ten sam Harnasz, który był u niego przed dwoma dniami. Blady był tylko okropnie i widocznie osłabiony, jakby po długiej chorobie.

Zewnętrzna postać starca zmieniła się atoli do niepoznania.

Nie miał już na sobie owego nędznego ubioru. Miejsce starej, wytartej kapoty z szarego sukna zabrał strój czarny,

ofiarę swemu egoistycznemu szczęściu, którym pogardzała z głębi swej duszy...

Regina, która przez cały ów dzień pasowała się z sobą w okropnej walce, gdy usłyszała po wyjściu Ludwiki pukanie Alberta, zadrzała trwogą śmiertelną... Ustąpił na chwilę szał namiętnej kobiety przed uczuciem czci i obowiązku...

Stanął jej przed oczyma żywo w całej swej grozie występek, którego dopuścić się miała... Opuściła ją rozpaczliwa odwaga, podsycana gorączką, namiętnością — a ów jenjusz zemsty i nienawiści, który miał podać jej dłoń i wznieść nad wszelkie względy i skrupuły, zmienił się nagle w widmo hańby i niestartego niczem sromu... Widmo to spojrzeniem szyderskiego tryumfu zdawało się nań patrzeć, jak na ofiarę swą niechybną, i rozwierać ramiona ku wiarołomnej, upadłej kobiecie...

Lęk srogi przejął Reginę — chciała się cofnąć, chciała wołać o ratunek, chciała uciec do męża, do Ludwiki... lecz w tej chwili ściemniło się jej w oczach, serce bić przestało i padła bez życia na posadzkę...

Gdy się ocknęła... znalazła się już po drugiej stronie przepaści... Obudziła się nie w domu męża i pana swego, któremu przysięgła wierność aż do śmierci, lecz w schronieniu, które przygotował na jej przyjęcie Albert... Hrabia Zaborski uwiózł ją nieprzytomną, omdlałą — a niedomyślał się może, że, gdyby jej nie były opuściły zmysły w tej strasznej chwili, ta kobieta nie byłaby przestąpiła progu, po za którym widziała srom i zbrodnię krzywoprzysięztwa...

Nie zdołamy opisać stanu nieszczęśliwej kobiety, gdy się ujrzała za domem męża... Chciała w przystępie rozpaczy wydrzeć się przemocą z rak Alberta i powrócić do męża, choćby jej przyszło było u stóp jego upokorzyć się wyznaniem winy — ale Albert użył wszelkich środków, które mu dawała namiętność jego własna i miłość Reginy, aby w sercu nieszczęśliwej kobiety w miejscu wyrzutów i trwogi odezwało się stanowcze słowo rezygnacji:

— Za późno!...

Zaraz na drugi dzień Albert uwiózł dalej Reginę, która się już nie opierała, idąc za wolą kochanka z dziwną, rozpaczliwą rezygnacja.... Kiedy zrządzeniem losu spotkał się Albert w podróży z Mrokowskim — jak to czytelnikom naszym opisaliśmy — Regina ujrzała była męża swego z wagonu i wtedy to uleciał z jej piersi ów straszny wykrzyk zgrozy i bólu zarazem....

Albert dowiózł Reginę nieprzytomną do Krakowa... Cały jej organizm trawiła gwałtowna gorączka — myśli i słowa mięszały się w fantazmagorjach... Przerażony musiał przerwać dalszą podróż, dopóki nie polepszy się stan chorej... Daremną była sztuka przywołanych lekarzy....

Regina po dwóch dniach choroby skonała w ramionach Alberta...

Tak skończyła biedna, nieszczęśliwa ofiara własnej namiętności i okrutnego losu... Serce, które po krótkiem szczęściu ciągle to krwawiło się bólem" to jątrzyło jadem i goryczą — znalazło spokój z ostatniem swem uderzeniem dopiero....

Po pierwszych szalonych wybuchach rozpaczy, znalazł się Albert w stanie owego głuchego, złowrogiego otrętwienia, w jakiem zastaliśmy go klęczącego u katafalka Reginy. Około niego był ciągły ruch, gdyż zwłoki zmarłej zabierano, by je według życzenia matki odwieźć do familijnego grobu — on nic nie słyszał i nic nie widział...

Gdy nareszcie rozbierać poczęto pusty katafalk i ktoś go silniej potrącił, on wzniósł wzrok przed siebie i nieujrzawszy na całunie Reginy, porwał się z krzykiem i jak potępieniec wybiegł z pokoju....

Od tej chwili znikł też bez wieści... Widziano go tylko, jak bez kapelusza, z wzburzonym włosem, z obłąkanym wzrokiem, biegi przez ulicę, wydzierając się tym, którzy zatrzymać go chcieli.

Odtąd niepojawił się już nigdy... Domyślano się, że albo tam życie sobie odebrał, albo w przystępie obłąkania je utracił... Lecz był to domysł tylko, bo zwłok jego nie odszukano nigdzie...

* * *

W dwa dni po swym dzielnym czynie, Staszek, otoczony najtroskliwszem staraniem przez Żarnickiego, nie chciał już dłużej w żaden sposób odpoczywać w ciepłem pomieszkaniu, w którem go jako chorego umieszczono, i postanowił zgłosić się do swego starego znajomego. Wprawdzie dość znaczne odniósł on rany z popieczenia, lecz młodość i zdrowie jego szydziły z przestróg lekarskich. Ubrał się w swój

świąteczny mundur, nałożył nowy, lśniący hełm na głowę włożył pas z polerowanym hakiem dla kompletu, i udał się do Żarnickiego, a serce pukało mu żywiej od wewnętrznego zadowolenia i radości. Przez czas, w którym Żarnicki nie widział Staszka" chłopak podrósł i zmężniał znacznie — . z wzrostu i budowy niktby był nie przypuścił, że to siedemnastoletni zaledwie wyrostek.

Gdy wszedł do pomieszkania Żarnickiego, i ujrzał przed sobą starego jegomościę w zmienionym, wytwornym stroju zawahał się i nieśmiało przy drzwiach się zatrzymał — ! Żarnicki sam podbiegł do niego i jak syna go uściskał.

Po pierwszych serdecznych wynurzeniach, po przełamani nieśmiałości chłopaka, Żarnicki rzucił kilka wspomnień z dawniejszego życia w nędznym domku na Żółkiewskiem przedmieściu — a potem z szczerym udziałem wypytywać go począł o jego losy.

Krótką była opowieść Staszka — choć zasługiwałaby może na dłuższe z naszej strony traktowanie... Ale już i tak podobno zanadto nadużyliśmy cierpliwości naszych czytelników i czytelniczek... Postać Staszka sieroty przesunęła się przenaszemi oczyma, losy jego wplotły się epizodycznie tylko w naszą powieść, posłużył on tylko za stafażke do obrazi nędzy, którym rozpoczęliśmy tę książkę...

Krótko tedy opowiemy koleje, które Staszek przechodził Gdy "jegomość" wyjechał, jakoś tęskno i jak powiadał "markotno" zrobiło się chłopczynie, duszno mu było w tej ciemnej komórce... Handel piaskiem szedł jako tako mimo konkurencji i stagnacji chwilowych — ale w końcu znudziewytworny — a cała powierzchowność starca miała teraz cechę dostatku i wyższej dystynkcji.

— Istotnie... nie wiem... — począł się jąkać Hieronim — zapewne nieporozumienie.... Ale trzymałem się adresu... X. X. Nr. hotel...

— A więc trafiłeś, trafiłeś, i bardzo się z tego cieszę!...

— Więc ów inserat... więc pan potrzebujesz kogoś bez świadectw... bez wiadomości specjalnych, tak z fizjognomją tylko, dobrą do experymentów... — rzekł Hieronim nabierając śmiałości.

— Więc pan szukasz posady — panie Hieronimie? — zapytał Żarnicki z lekkim, dobrotliwym uśmiechem.

— Tak, panie i stosując się do ogłoszenia sam sobie służę za alegat...Żarnicki zaśmiał się serdecznie.

— To wystarcza zupełnie — odparł — ale musisz się jeszcze komuś innemu pokazać... Widzisz, mój panie Hieronimie, to nie ja rozstrzygam o kandydatach, mam kogoś innego...

— Któż to taki?

— Moja wnuczka... — odpowiedział starzec i znowu się z znaczeniem uśmiechnął.

Hieronim wzruszył ramionami.

— Pójdziemy tam... przedstawię cię jej...

— Ależ panie..Żarnicki nie uważał na remonstracje Hieronima. Zawołał lokaja i szepnąwszy mu coś wysłał go do pobocznego pokoju.

Po chwili wrócił wysłany.

— I cóż?...

— Panna jest...

— A pan?...

— Jaśnie pan ma się dobrze — śpi..

— Więc chodźmy — rzekł Żarnicki i biorąc wahającego się Hieronima po pod ramie pociągnął go za sobą...

Gdy Hieronim stanął w progu drugiego pokoju, wydał okrzyk największego zdziwienia i szybko postąpił naprzód...

— Mamo moja!... — zawołał biegnąc naprzód.

Na sofie siedziała istotnie matka jego, pani Ossocka, a obok niej Ludwika, która była bladą i cierpiący miała wyraz twarzy.

Nie posiadając się z zdumienia, nie mając ani czasu ani myśli swobodnej, aby dociekać tajemniczego zbiegu okoliczności, Hieronim rzucił się najpierw ku matce i okrył dłonie jej pocałunkami, a ona tuliła głowę jedynaka do swej piersi...

Następnie Hieronim zwrócił się do Ludwiki i pomięszany, z bijącem sercem, skłonił się jej w milczeniu. Na widok Hieronima Ludwika powstała szybko — oczy jej rozpromieniły się, twarz okryła się na chwilę rumieńcem. Skłoniła mu się, podała mu dłoń, lecz zaledwie uczuła na niej uścisk i całus Hieronima, cofnęła się i tłumiąc w sobie uczucie, zwróciła się ku drzwiom do dalszego pokoju.

— Dokąd idziesz dziecię moje ? — zapytał Żarnicki.

— Do ojca... — odrzekła Ludwika i zniknęła w drugim pokoju.

Mrokowski spoczywał pogrążony we śnie. Twarz jego zmienioną była mocno — znać było na niej ślady okropnych wstrząsnień przebytych. Ludwika uklękła przy łożu i składając na dłoni śpiącego pocałunek, szepnęła z bólem:

— Ojcze mój... ja dotrzymam ci słowa... Wyrzeknę się moich marzeń i uczuć... nie zapomnę, że między nim a mną postawiłeś wolę swoją, nieszczęśliwy mój, drogi ojcze...

Lecz Mrokowski nie rozumiał tych słów. Otworzył on oczy i wpatrując się w Ludwikę, uśmiechnął się łagodnie, słodko i wesoło prawie...

Uśmiech ten dziwnie odbijał od twarzy jego, na której nie zastygł jeszcze wyraz przebytej katastrofy... Ludwikę uśmiech ten przestraszył prawie. Niewiedziała jeszcze, jaki wpływ wywarły gwałtowne wypadki ostatnich dwóch dni na zdrowiu i umyśle jej ojca.

Wpływ to był niezawodnie boleśny dla tych, którzy jak Ludwika kochali Mrokowskiego, ale szczęśliwy może dla niego samego.

Zdaniem lekarzy, których zaraz tej samej nocy po okropnej katastrofie zgromadzono około Mrokowskiego, został on porażony apopleksją, a atak ten, któremu zapewne uległ nieszczęśliwy małżonek Reginy w owej strasznej chwili odkrycia, nie ubezwładnił go, nie zagroził od razu życiu, ale ogłuszywszy i stępiwszy cały organizm w najszlachetniejszych jego funkcjach, odjął Mrokowskiemu pamięć i wszelki ruch myśli.

Niebezpieczeństwa życia nie było już żadnego — przeciwnie chory miał się jak najlepiej, a lekarze wróżyli w najkrótszym czasie powrót do zwykłych sił fizycznych. Ale czy umysł kiedy miał obudzić się ze snu — czy dusza powrócić miała kiedy do normalnego życia po owych gromach, które w nią uderzyły — o tem miała rozstrzygać przyszłość. Czas tylko, ów powoli gojący balsam na cierpienia moralne, mógł tu być lekarzem...

Chory wkrótce znowu zasnął snem smacznym. Ludwika chwilkę jeszcze była przy łożu jego a potem powróciła do pokoju, w którym zostawiła towarzystwo. Gdy stanąwszy na progu ujrzała jeszcze Hieronima, zajętego opowiadaniem Żarnickiego, który wszystko wyjaśniał swym zdziwionym słuchaczom, zawahała się i z rumieńcem na twarzy chciała się cofnąć znowu.Żarnicki podbiegł ku niej i ujmując jej dłoń nie puścił jej.

— Zostań z nami, moje drogie dziecię — rzekł przezwyciężając łagodnie jej upór. — Zostań z dziadkiem twym, który nie miał czasu nacieszyć i napieścić się tobą...

Ludwika z uczuciem ucałowała dłoń starca, a on tulił do swej piersi jej pałającą od tylu wzruszeń główkę...

Hieronim domyślił się, że obecność jego powiększa tylko pomięszanie i wzruszenie Ludwiki i pożegnał się z matką i Żarnickim, choć tyle, tyle jeszcze miał do mówienia! Ale i on sam był tak wzruszony, tak pomięszany wrażeniami chwil ostatnich, że potrzebował uspokoić się nieco i ostygnąć...

Wszakże Żarnicki, kiedy Ludwika była w drugim pokoju przy chorym ojcu, ujął go był w swe ramiona, uścisnął go serdecznie i nazwał go swym — przyszłym wnukiem...

Nim jeszcze w tem gronie osób, które zastaliśmy w nowym, tymczasowym przytułku rodziny Mrokowskich, zdołały się po fatalnem rozbiciu i tylu wstrząsających wypadkach, ułożyć w ład jakiś stosunki, nim jeszcze przyszło do porozumienia, nim pojęto cały zbieg okoliczności, który zrazu tak zagadkowym się wydał wszystkim, nim jeszcze ochłonięto z wrażeń (niespodziewanych — nadbiegła z dali wieść okropna, zamykająca w sobie niejako epilog całego dramatu...

Była to wieść o nagłej śmierci Reginy...

Z Krakowa przybył telegram do hrabiny Szklickiej, uwiadamiający o tem ostatecznym końcu katastrofy...

Szklicka, matka Reginy, po długiej niebytności przybyła była do Lwowa w dwa dni po zniknięciu Mrokowskiej i nim jeszcze mogła złożyć według zwyczaju krótką i sztywną wizytę zięciowi swemu i córce — już jej doszła wieść o całem zajściu...

Hrabina, która od czasu zamęźcia.. Reginy, rzadko tylko widywała się z córką i dziwną dla niej okazywała obojętność — uczuła teraz okropne wyrzuty... Wszystkie dawniejsze uczucia matki odezwały się w jej piersi i szarpana srogim bólem pospieszyła do Krakowa, aby nad trumną tyle ukochanego niegdyś dziecka odpokutować boleśnie swą winę...

Zastała Reginę na katafalku...

Smierć, jakkolwiek nagła i gwałtowna, nie miała władzy nad pięknością Reginy; wyciskając pieczęć swą na jej marmurowej twarzy, nie zdołała naruszyć klasycznych rysów...

Regina zdawała się cudniejszą niż za życia...

Powieki snem wiecznym zamknięte osłoniły te palące oczy, któremi przebłyskiwała tak niedawno łuna gwałtownej namiętności, wyraz dumy zastygłej na białem czole miał już teraz coś z nieziemskiego majestatu, całe oblicze wyszlachetniało spokojem, którego nie dało Reginie życie... tylko około ust wybił się wyraz bólu, jakby ostatnie echo ziemskich burz i cierpień...

Kiedy hrabina Szklicka ujrzawszy zwłoki swej córki padła z jękiem na ziemię, nie uważała, ie tuż obok niej klęczał mężczyzna jakiś młody... Był to Albert...

Każdy, kto go znał przedtem, byłby uląkł się jego widoku... Widać było, jak ból straszną burzą złamał go i ubezwładnił prawie... Z twarzą śmiertelnie bladą, z policzkami zapadniętemi, z błędnym wyrazem oczów, nieruchomy, jakby bez przytomności, bez życia, klęczał pochylony...

Zdawał się nic nie słyszeć i nie widzieć, jakby skamieniał był w cierpieniu — usta tylko drżały mu od chwili do chwili nieznacznie...

Owego wieczora, kiedy widzieliśmy Regina z Ludwiką — zjawił się Albert, przychodząc po dotrzymanie słowa, danego przez Reginę w przystępie szału i namiętności, rozbudzonej do najwyższego stopnia. Regina przyrzekła mu opuścić dom męża, który posiadł ją zdradą, który z jej marzeń zrobił

się Staszkowi ten jednostajny tryb życia i po raz drugi począł zastanawiać się nad swym losem.

Tym razem natchnął go wrażeniem swym wypadek, który żywo przemówił do wyobraźni chłopczyny.

Razu jednego, gdy znaczny pożar wybuchł w mieście, Staszek przyglądał się strażnikom ogniowym — a widok ten tak silnie go zajął i tak mu zaimponował, ie w jednej chwili powstała w nim decyzja, porzucić swój zawód dotychczasowy i zaciągnąć się do korpusu pompierów. Jakby w zadatek swej przyszłej czynności rzucił się do pomocy przy pompach, a zaraz na drugi dzień udał się do komendy. Gdy przedłożył swe życzenie i patrzył okiem śmiałem na komendanta, ten zapytał go:

— A byłżeś ty przy wczorajszym pożarze?

— Byłem.

— I widziałeś, jak niebezpieczna to służba ? Widziałeś, jak jeden z ludzi mych znalazł śmierć w płomieniach, a drugi spadł z dachu i pogruchotał sobie ręce i nogi ?...

— Widziałem.

— I nie boisz się być pompierem?

— Nie — odparł Staszek z animuszem, który się podobał komendantowi.

— Jakże się nazywasz?

— Staszek. — A dalej?

— Nic dalej.

— Więc nazywać się będziesz teraz Stach Salamandra.

— Salamandrrra! — powtórzył Staszek z naciskiem, jakby usiłował wbić sobie nazwisko w pamięć.

— Podoba ci się to nazwisko?

— Sa... lamandrrra!... podoba!

— Pamiętaj więc, że masz najpiękniejsze nazwisko, jak. na pompiera! O salamandrze mówią, że żyje w płomieniach jak ryba w wodzie... Pamiętaj o tem! Odtąd ogień to twój warsztat, twoje rzemiosło — i twój wróg zarazem, z którym będziesz walczył odważnie... Rozumiesz?

— Rozumiem...

Na drugi dzień Staszek już chodził w uniformie. Wkrótce wyuczył się doskonale swej sztuki — a jako rekrut pała żądzą rychłego odbycia chrztu ogniowego.

Odbył go z honorem — jak to widzieliśmy. Pierwsze odznaczenie się było jednak zarazem pożegnaniem zawodu. Choć mu żal było szczerze — Staszek porzucił swój zawód, aby zostać przy Żarnickim.

* * *

W kilka tygodni po opisanych wypadkach wszyscy nasi dobrzy znajomi: Żarnicki, Mrokowski, Ludwika, Hieronim, Staszek byli na wsi...

Mrokowski przyszedł do zupełnego zdrowia fizycznego — ale umysł jego nie obudził się już nigdy do dawnego życia.... Człowiek został — ale był to człowiek bez wspomnień, bez wrażeń i pragnień...

Żył życiem jakiemś dziecięcem, bezwiednem., jak roślina....

Nie był to przykry, głuchy idjotyzm, była to jakaś cicha, czasem pogodna nawet apatja... Spokojny, często nawet uśmiechnięty, nigdy się na nic nie skarżył, nie żyjąc, ale wegetując. Zachowanie się jego nie miało cech obłąkania, było ono raczej dziwnem onieczuleniem, zagadkową martwotą duszy...

Nie mówił do nikogo i nie odpowiadał nikomu, tylko Ludwice.... Ona jedna jak z dzieckiem, porozumieć się z nim umiała, otaczając go czułością i pieszczotami... Ten człowiek, tak bezwzględny dawniej, tak przebiegły i surowy — mówił teraz z córką swą o kwiatkach, cieszył się widokiem przelatujących ptaszków...

Na pytania, sięgające po za ciasne kółko pozostałych mu jeszcze pojęć — odpowiadał zdziwionym wzrokiem, lub idjotycznym uśmiechem... Zresztą milczał lub drzemał całemi dniami....

* * *

Tak przeżył jeszcze rok cały.... zdrów i szczęśliwy w swoim rodzaju. Po roku jednak powtórzył się silny atak apopleksji, i zadał cios ostateczny wegetującemu organizmowi. Umarł nagle, niespodziewanie, padł nieżywy u stóp Ludwiki, która właśnie zbliżyła się do niego, by go okryć zwykłemi pieszczotami...

* * *

A teraz... teraz chyba już nic nie mamy do powiedzenia naszym czytelnikom...

Czujemy pewien wstręt do tych wszystkich epilogowych uwag i dodatków, które wloką się łańcuchem bezładnym po samem opowiadaniu, jak marodery za głównym korpusem armji...

Mamyż nużyć dalej uwagę czytelników, wyjaśniając im i uzupełniając rzeczy, które nawet dla najniedomyślniejszych z najniedomyślniejszych są tylko sekretem Poliszynela...

Chyba dodamy jeszcze, że w rok po śmierci Mrokowskiego, mieszkało w Roztoczku młode i szczęściem upojone małżeństwo, że młody pan nazywał się Hieronim, a młoda pani Ludwika, że przy promieniach ich szczęścia ogrzewa się po tylu próbach i burzach serce Żarnickiego... i że nieraz obok rozmaitych licznych gości zajeżdża także do Roztoczka dzielną czwórka z fantazją jakiś szlachcic otyły i rumiany, który się zwie Anzelmem i ma przy sobie młodego przyzwoitego człowieka... Stacha Salamandrę, nadzorcę w kopalni wysmolskiej....

KONIEC