Róża : ELTeC edition Marrené-Morzkowska, Waleria (1832-1903) 65132 COST Action "Distant Reading for European Literary History" (CA16204) Zenodo.org ELTeC ELTeC release 1.1.0 ELTeC-$textLang ELTeC-$textLang release 1.0.0 Róża https://polona.pl/item/roza-studium-malzenskie,OTI4OTg4NDA/4/#info:metadata Róża Marrené-Morzkowska, Waleria Poznań: Tygodnik Wielkopolski 1872

Polish Converted by checkUp script for new release JR convert to ELTeC-1

Waleria Marrené

RÓŻA

Studium małżeńskie

Pan Henryk Wieliński oświadczał się pannie Róży.

Taka wieść rozeszła się nagle na balu u prezesostwa B. w Tulniku. Wieść ta nie miała w sobie nic nadzwyczajnego. Pan Henryk i panna Róża były to dwie najświetniejsze partyę w okolicy; wiec w ogóle uważano za bardzo sprawiedliwe, by one właśnie połączyły się wieczystym węzłem, mnie zaś mniej niż każdego innego wieść ta powinna była zadziwić, — znałem Henryka od dziecka, był kiedyś moim uczniem, dziś pozostał przyjacielem, chociaż, nie powiem wcale, by mi się to wychowanie udało.

Nadto wiele wpływów krzyżowało się w koło bogatego jedynaka, by surowe słowa nauki i prawdy znalazły przystęp do jego ucha; psuli go rodzice, położenie, majątek i cały świat otaczający zgubnym przykładem swoim. Daremnie mówiłem mu o wzniosłych rozkoszach wiedzy, o tym spokoju, jaki dać może tylko praca i sumiennie spełniony obowiązek, o wystarczaniu sobie i poleganiu na własnej sile — to wszystko zdobyć nie mogło przekonania dziecka, przywykłego od pieluch do miękkości, próżniactwa, pochlebstwa i do tego, by kaprys jego był prawem dla wszystkich. — Gdzie tylko spojrzał w około, wszędzie znajdował zaprzeczenie nauk moich, zacząwszy od rodziców, którzy mieli dla każdej pracy tę nieokreśloną pogardę ludzi, niezdolnych do niej, niepojmujących, by mieli inny cel życia juk bawić się, stroić i używać, a skończywszy na służbie, która nic nie robiąc skarżyła się nieustannie na nawał zatrudnień, wszyscy jeśli nie słowem to czynem, przeczyli zwycięzko zasadom, które daremnie siliłem się wpoić w ucznia mego.

Przecież natura jego złą nie była; jeśli nie słuchał rad moich, potrafił ocenić ich szczerość, zachował mi ufność i miłość swoją. Ja pomimo wszystkiego przywiązałem się do niego serdecznie; były w nim zarody szlachetne i uczciwe, które życie przyćmiło wprawdzie, ale stłumić zupełnie nie mogło. Bezdzietny i samotny pokochałem go całą miłością gorącego serca, tak dalece, że osiadłem w jego majątku.

Przez długie lata nauczycielskiej pracy, zaoszczędziłem niewielki kapitał, który aż nadto wystarczał skromnym potrzebom moim, mogłem więc zachować moją niepodległość i oddać się spokojniejszym zajęciom rólnego gospodarstwa. W tym celu wziąłem od mego dawnego ucznia mały folwarczek w dzierżawę, a uczyniłem to tem skwapliwiej, że Henryk odziedziczywszy po rodzicach obszerny majątek, potrzebował nieraz rady i czynnej pomocy mojej. Z usposobieniem jego czyż on mógł zająć się czemkolwiek pilnie i z pożytkiem? podróże i wesołe życie pochłonęłyby dawno mienie jego, gdybym ja nie czuwał nad niem zastępując go o ile to było w mocy mojej. Wieleż razy wpadłszy w kłopoty z powodu nieoględnych wydatków, Henryk obiecywał poprawę i znów skoro, mógł tylko, powracał do dawnych nałogów. Przecież pomimo to wszystko, dzięki może usilności mojej, majątek jego był dotąd w dobrym stanie tak dalece, że mój dawny uczeń uchodził słusznie za najlepszą partyę w okolicy. Miał lat niespełna trzydzieści, powierzchowność jego nie zadowolniłaby może zbyt wybrednego oka, przecież był on co się zowie pięknym chłopcem, wysoki, silny, biały, rumiany, z jasnemi niebieskiemi oczyma, które patrzały na świat wesoło, swobodnie, z pogodnem czołem bez bruzdy żadnej, bez śladu troski lub głębiej dojmującej myśli. Wykształcenie jego, sposób myślenia, gusta i obyczaje równały się zupełnie z powszechnym poziomem a jeśli tam były uczucia i pojęcia szlachetniejsze, niż się to w ogóle zdarza, uczucia te i pojęcia leżały gdzieś daleko na dnie ducha, ukryte przed okiem świata, a może jemu samemu nieznane. Takim był Henryk Wieliński. Nie dziw wiec że ku niemu zwrócone były oczy wszystkich, i że wieść o oświadczeniu się jego, lotem błyskawicy obiegła całe zgromadzenie.

Usłyszawszy ją udałem się do głównego salonu. Mój dawny uczeń siedział obok panny Róży. O zamiarach jego wiedziałem od dawna chociaż nie pochwalałem ich w zupełności, teraz jednak z nowem uczuciem spojrzałem na kobietę, która miała stać się żoną mego przybranego syna.

Panna Róża skończyła rok dziewiętnasty i była dobrze wychowaną panną, w całem światowem znaczeniu tego słowa. — Miała kilkakroć sto tysięcy posagu i odebrała do tego posagu stosowną edukacyę, grała na fortepianie przyzwoicie, śpiewała nie zbyt fałszywie, mówiła po francuzku i po angielsku czystym akcentem, ubierała się u pierwszej warszawskiej modniarki, wedle angielskiego zwyczaju jeździła konno, ale na tem się kończyło naśladowanie angielskich wzorów, bo panna Róża pilnie strzeżona przez poświęconą matkę, nie miała najmniejszej skłonności do żadnej emancypacyi. Panna Róża nigdy na krok od domu nie oddalała się sama, nigdy nie rozmawiała sam na sam z żadnym mężczyzną, bywała tylko w wyborowych towarzystwach, a jedynem jej czytaniem był Journal des demoiselles, Musée de famille, Kronika rodzinna i t. p. była doskonale wychowaną czyli trzymaną w systematycznej niewiadomości wszystkich realnych warunków bytu, nie miała najmniejszego pojęcia o obowiązkach, jakie ją czekały i była pozbawioną najzupełniej samodzielności i inicyatywy niezbędnej w życiu.

Panna jednak, zapewne poznawszy dawnego nauczyciela Henryka, przystanęła i zwróciła się do mnie, ożywiona tym stereotypowym uśmiechem, z jakim dobrze wychowane panny, powinny zawięzywać konieczną rozmowę, przez grzeczność, z jaką nudną figurą. Widocznie uśmiechając się łaskawie, panna Róża nie czyniła tego dla mnie, ale dla człowieka, z którym związany byłem ścisłą przyjaźnią, byt to sposób jak inny okazania mu swego współczucia.

Chciałem więc skorzystać z tego dobrego usposobienia.

— Jestem szczęśliwy, wyrzekłem, że traf pozwala mi choć na chwilę zbliżyć się do pani.

Ten frazes zdawkowej grzeczności, nie wymagał odpowiedzi, użyłem go jako wstępu koniecznego do dalszej rozmowy.

— I ja cieszę się bardzo, odparła jednak panna, żem pana tu spotkała.

Mówiąc to podała mi drobną rączkę.

Było to już więcej, niż wymagania konwenansów. Widocznie kochała Henryka, ucieszyłem się, chociaż doprawdy nie miałem czego, powinienem się był zastanowić, że każda dobrze wychowana panna, kocha swego narzeczonego w dzień zaręczyn, szczególniej kiedy ten narzeczony jest przystojny, młody, bogaty. Wszakże on przerywa nudną jednostajność jej dziewiczego bytu i otwiera przed nią upragnione podwoje życia, jest koniecznym wstępem do tej najważniejszej uroczystości wyprawy, która zwykle tak zupełnie zaprząta panieńskie umysły. Grzeczność jej więc dla mnie była bardzo naturalną, przecież pociągnęła mnie za serce.

— Pani! zawołałem, widzę że jesteś równie dobrą jak piękną.

Na ten pospolity wykrzyknik, Róża spuściła oczy i zarumieniła się według wszystkich reguł....

— To pan jesteś zbyt dobry, szepnęła.

Ten rodzaj rozmowy nie mógł doprowadzić do niczego, chciałem wyjść z niej koniecznie i wydobyć jakie żywe słowo, z tej tak sztucznie wyuczonej istoty.

— Jesteś pani tak łaskawą, wyrzekłem, że upoważniasz mnie do małej prośby?

Oczy dziewczyny spoczęły na mnie ciekawie.

— Oto siądźmy tutaj, mówiłem dalej, i porozmawiajmy chwilkę.

Na tę niezwykłą propozycyą, uśmiech na ustach Róży przemienił się w lekki grymas, świadczący, że jej usposobienie wewnętrzne przestało z nim harmonizować.

— I owszem, odparła z pewnym przymusem, oglądając się niepewna, jakby nie wiedziała, czy nowe stanowisko zdobyte tego wieczora i osobiste położenie moje upoważniało ja do tej rozmowy. Przecież po chwili wahania usiadła na brzegu kanapy, zbierając szerokie fałdy sukni jak ptaszek skrzydła każdej minuty gotów do odlotu, i pochyliła ku mnie głowę, ustrojoną w spadające loki i kamelie, jakby oczekując jakiegoś ważnego zwierzenia.

Spojrzałam więc z trwogą i litością na to biedne niedołężne stworzenie, które, dzięki spaczonym pojęciom podlegało w znaczeniu moralnem rodzajowi skaleczenia, jak nogi u chińskich kobiet, lub głowy dziecinne w jakiemś pokoleniu dzikich Indyan, co zamiast być myślącą ludzką istotą, skazaną była na jakieś sztuczne, bezużyteczne życie, ule panna Róża nie zdawała się wcale zasługiwać na litość, była ona w tej chwili promieniującą szczęściem i wesołością, siedziała wprawdzie wyprostowana ze spuszczonemi oczyma obok Henryka, przecież jej uśmiechnione usta i zarumienione lica świadczyły o zupełnem zadowolnienia a nawet o pewnem wzruszeniu serca. Ręka, w której trzymała wachlarz, drżała lekko, a pierś podnosiła się szybko. Czyż działo się to za sprawą uczucia, zapytywałem sam siebie i nie mogłem na to znaleźć odpowiedzi.

Czyż ta istota mogła wiedzieć co jest uczucie? — Rysy jej piękne, chociaż nie rozwinięte, na wpół dziecinne, na wpół ukształtowane, nieruchome wiecznym przymusem, były piękne, ale na tej zatartej karcie, nie podobna było nic wyczytać, a przecież, w uśmiechu jej koralowych ust, w przelotnem spojrzeniu czarnych źrenic, było coś świadczącego, że w tej nierozwikłanej istocie drgrały jakieś ukryte siły, że zdolna ona była kochać, myśleć, nienawidzić, że może kochała już i myślała po swojemu, wedle urobionych idei i konwencjonalnych zasad, które wpojono jej od dzieciństwa, ale to wszystko musiało pozostać tajemnicą dla wszystkich, nawet dla tego, któremu oddawała się bez namysłu. Bo i cóż namysł znaczy dla tych, co nie doszli do świadomości siebie, co znaczy wolna wola dla istoty nie mającej wytkniętego kierunku, nie wiedzącej czego ma chcieć i pragnąć. Spoglądałem więc z rodzajem trwogi na tę młodą piękną kojarzącą się parę i zamyśliłem się nad niepojętą lekkomyślnością, z jaką ludzie zazwyczaj przystępują do tej najważniejszej sprawy w życiu. Fakt ten uderzał mnie nieraz, ale nigdy tak boleśnie jak w tej chwili, gdy dotykał ukochanego przezemnie człowieka, gdy widziałem, z jaką odwagą brał za żonę, za towarzyszkę życia, kobietę nieznaną jemu, nieznaną, jeszcze samej sobie? i znowu stawiałem pytanie, co z tej kobiety zrobi życie, bo dzisiaj była to tajemnicza larwa, z której mógł zarówno wytworzyć się cudny motyl, jak ćma obrzydła. Ale te wszystkie pytania były daremne, — przyszłość dopiero odpowiedzieć mi mogła po niewczasie. Jednakowoż pomimo to, iż mówiłem sobie sto razy, że panna Rózi nie jest jeszcze osobą, a zatem i zbadaną być nie może, starałem się w ciągu wieczoru przybliżyć się do niej. Rzecz ta łatwą nie była, bo jak tu przystąpić staremu człowiekowi, nie posiadającemu żadnej światowej dystynkcyi, do świetnej dziewczyny na balu, bez wywołania grymasu, niechęci lub znudzenia na jej twarz uśmiechniona. Przecież po kolacyi upatrzyłem chwilę, w której przechodziła sama przez boczny salon i zbliżyłem się do niej. Nie tańczono jeszcze, nic zabierałem jej więc drogiego czasu, a Henryk rozmawiał właśnie z jej matką, pora więc była stosowną, ale ja nie bardzo wprawny w szermierkę słów z tym rodzajem motylowatych istot, złożyłem ukłon pannie Róży i nic wiedziałem od czego zacząć.

To wprowadziło mnie w prawdziwy kłopot, chciałem zawiązać z nią swobodną zwyczajną gawędkę, do której ten wstęp uroczysty okazywał się zupełnie nie właściwym. Milczałem me wiedząc od czego zacząć.

— I coż mi pan masz powiedzieć, spytała ze skrywaną ciekawością.

Patrzyłem z zajęciem na grę jej twarzy, na lśniące pukle czarnych włosów, z których dolatywała mnie wyszukana woń heliotropu, ale to nic mogło starczyć za odpowiedź.

Ona była prawdziwie podobną do kwiatu którego imię nosiła; piękna i bezmyślna rozkwitała spokojnie.

W tej chwili dały się słyszeć pierwsze dźwięki muzyki zaczynającej wygrywać jakąś skoczną polkę.

Fałdy sukni zatrzepotały jak skrzydełka.

— Pani pilno, wyrzekłem, powrócić, do tańca. Mówiłem to z całą prostotą ducha, uważając za rzecz bardzo naturalną, że młoda dziewczyna lubi zabawę.

Ale panna Roża przybrała wyraz obojętny, wstrząsnęła ukwieconą główką i odparła sznurując usta.

— Wcale nie. — Chociaż ruch jej i oczy mówiły co innego.

— Jakto, pochwyciłem, pani nie lubisz tańczyć?

— O nie, wyrzekła wyraźnie wbrew oczywistości, rzucając ukradkowe spojrzenie na balową salę.

— Więc cóż pani lubisz spytałem zdziwiony.

Na to niedyskretne pytanie, panna spojrzała na mnie wielkiemi oczyma, i odpowiedziała długim frazesem, w którym kwiaty, wieś, wiosna, poezya, splatały się w sielankowe obrazy pełne konwencyonalnie niewinności i wdzięku.

Nie pytałem o nic więcej, i pierwszy lepszy pozór posłużył mi do zerwania rozmowy, z której nie mogłem się niczego spodziewać. Ja nie pragnąłem wcale powtarzać z nią po raz setny stereotypowej rozmowy prowadzonej z wszystkiemi pannami w podobnym wypadku, ja chciałem pochwycić w niej jakie żywe słowo i niemierzone uczucie. Pod tym względem nie powiodło mi się, może wziąłem się do tego niezręcznie, może atmosfera balu nie sprzyjała szczerszym zwierzeniom, dość że nie skorzystawszy nie z chwili przebytej z narzeczoną Henryka, oddaliłem się równie nieświadomy jak byłem dotąd, jej rzeczywistej istoty.

— A tak, oświadczyłem się dzisiaj i naturalnie zostałem przyjętym.

Bal trwał dalej. — Widziałem jak piękna panna przechodziła koleją z rąk do rąk i z coraz nowym tancerzem mknęła po gładkiej posadzce; twarz jej od zmęczenia i gorąca była coraz różowszą, pierś falowała coraz szybciej, ale prócz tych powierzchownych oznak nie dojrzałem nic więcej. Panna Róża pozostała dla mnie nieczytelnym hieroglifem. Czy była nim dla wszystkich?... czy Henryk lepiej odemnie znał swoją narzeczoną i wiedział, co się kryje pod konwencjonalna, maską narzuconą obyczajem? czy też zadowalniał się tą maską, biorąc ją w dobrej wierze za prawdę? — były to kwestyę, które postanowiłem mu zadać, ale przekonawszy się jak mało chwila obecna sprzyjała poważniejszej rozmowie, pozostawiłem je na później.

Sam jednak nic mogłem się wmieszać do ogólnego ruchu i wesołości, coś mnie dręczyło i niepokoiło o przyszłość, na przekór tym, co przyjmowali ją tak nieoględnie; wobec, tych ludzi igrających wyraźnie zżyciem, zrodził się w sercu mojem smutek dziwny. Czyż było ono tak małym darem, by rzucać szczęście lub nieszczęście jego na wolę losów? Czyż w piersi ludzkiej nie są złożone pierwiastki tego wszystkiego, co wielkie, piękno i szlachetne? Czyż ludzie nie powinni rozwijać ich zamiast zagłuszać i znaleść szczęście w dojściu do wysokich przeznaczeń człowieka?

Myślałem to wszystko, patrząc na wirujące pary, i nie mogłem oczów odwrócić od tej jednej, która zajmowała mnie wyłącznie, a ponieważ panna Róża była. dla mnie niezrozumiałą, zwróciłem więc całą uwagę na mego dawnego ucznia.

Henryk był wesołym, ożywionym i nadskakującym, jak wypadało być narzeczonemu bogatej i pięknej panny; ale daremnie śledziłem w rysach jego śladu jakiegoś głębszego uczucia, nie było w oczach jego rozczulenia ni zadumy, jaką miłość piętnuje wybranych swoich, tylko czasami, gdy patrzał na Róże, źrenice zapalały mu się powszednim blaskiem, zapewne, dla tego tylko, że on był młody a ona piękną. Ale i to zwyczajne uczucie krwi i nerwów było przelotnem, znikomem, nie znamionowało pożaru zmysłów, któryby przynajmniej mógł służyć za usprawiedliwienie tego małżeństwa.

Chociaż młody, Henryk nie miał już lat dwudziestu, bawił się używał dostatków i żył wiele, a to wszystko znamionowało się na jego twarzy pewną obojętnością i odcieniem znudzenia, które nie pozwalało mu na zbytnie wrażenia. Henryk był zupełnie panem siebie w obec tej pięknej dziewczyny, której ręki zażądał.

Rano dopiero, gdy promienie wschodzącego słońca wdarły się do salonów gasząc mdłe światła lamp, goście rozjeżdżać się zaczęli. Henryk pożegnał się jeden z ostatnich i zbliżył się do mnie w chwili właśnie, gdy zapinałem ostatni guzik paltota.

— Jedziemy razem, wszak prawda — wyrzekł ze zwykłą swobodą.

Nie miałem nic przeciwko temu; spodziewałem się, że zechce mi coś powiedzieć, zwierzyć się z uczuciami swemi, wsiadłem więc do jego koczyka i rącze konie uniosły nas z przed ganku na szeroką drogę wysadzoną jarzębiną, wiodącą do majątku Henryka Smogóry.

Był to śliczny ranek październikowy, młoda zieloność obsianych pól perliła się od rosy i połyskała tęczowemi blaski, tumany mgły opadały zwolna wlokąc się podartemi szmatami nad ziemią, korale jarzębin błvszczałv świątecznie, a żółkniejące liście zdawały się przechowywać słoneczne promienie i rozweselać niemi jesienny krajobraz. W oddali siniały i błękitniały co raz bardziej w mgle rannej pasma wzgórzy obrosłych czarnemi lasami sosen i jodeł, odkrywając gdzie nic gdzie porozrzucane chaty w wąwozach, kościół lub dwór bielejący na tle sadu, powietrze było ciepłe, ciche, tą dziwną ciszą ukojenia i spokoju, jaki cechuje schyłek roku, zarówno jak schyłek pożytecznego życia; żaden wiatr nie wionął, żaden się głos nie ozwał, umilkły wiosenne skowronki i letnie świerszcze — tylko czasami wróbel zaświegotał.

Jechaliśmy czas jakiś, obadwaj w milczeniu; Henryk palił cygaro, a ja spoglądałem z zachwytem na świat otaczający: piękność jego przejmowała mnie rozkoszą, pierś moja rozszerzała się, wznosiły myśli, czułem się w tej chwili zupełnie szczęśliwym, owem szczęściem bez burz i niepokojów, jakie dać może tylko spokój sumienia i rozwinięte pojecie.

Spojrzałem na niego dawnego ucznia chcąc podzielić się z nim wrażeniami memi, ale dostrzegłem, że jego oczy zamiast błądzić po otaczającym świecie, utkwione były w dym ulatujący z cygara, i uśmiechnąłem się mimowolnie; zdawało mi się, że musiał, jak każdy zakochany, wysnuwać z własnej myśli stokroć piękniejsze obrazy niż te, które mógł zobaczyć, że dostrzegał postać ukochanej, rysującą się dla niego na ile mgły powietrznej, błękitnego dymu i promieni słońca. Patrzałem więc na niego z radością i rozrzewnieniem, gdy odezwał się niespodziewanie płosząc marzenia moję.

— Wojciechu! co to się stało ogierkowi, że upada na przednią nogę?

Te słowa, skierowane do furmana odjęły mi słodkie iluzye, któremi się kołysałem, przerywając je gwałtownie. Widocznie serce i myśl Henryka nie były wyłącznie Różą zajęte.

Wojciech zaczął tłumaczyć zdarzony wypadek, ale to nie zadowolniło Henryka, który wyskoczył z powozu i zaczął troskliwie opatrywać ową szwankującą nogę z tak wyłącznem zajęciem, jak gdyby nic innego nie zajmowało go pod słońcem.

Wreszcie załatwiwszy tę ważną sprawę, wsiadł na powrót do powozu i jechaliśmy już dalej stępa, przez wzgląd na ogierka. Znowu pomiędzy nami trwało milczenie, znowu oczekiwałem próżno na jakieś zwie rżenie, aż wreszcie zacząłem pierwszy.

— Więc żenisz się z panną Różą?

Mój dawny uczeń ziewnąl, przeciągnął się niedbale i odparł mi najspokojniejszym głosem.

Te słowa, ton, iakim wymówione były, przejęły mnie dreszczem trwogi, zdawało mi się, że widzę swobodne dziecię, igrające nad przepaścią; przecież Henryk nic był wcale dzieckiem, powinien więc był mieć równie dobre jak i ja pojęcie życia, ale są ludzie, co z własnej woli, lub siła okoliczności, pozostają zawsze dziećmi, których chyba zły los i gorzkie doświadczenie na ludzi pasować może.

Spojrzałem na młodego człowieka i spytałem powtórnie mimowolnie prawie.

— Więc na prawdę chcesz się z nią, żenić? Wyrazy te widać uderzyły go naiwnością swoją, bo roześmiał się głośno i odparł.

— A dla czegożbym się oświadczał?

Ryła to bardzo logiczna odpowiedź, przecież nie zadowolniła mnie wcale.

I zastanowiłeś się dobrze nad tem, co czynisz, wyrzekłem ?

Henryk wzruszył ramionami.

— Mad czem się tu bardzo zastanawiać, odparł lekko, panna posażna, dobrze wychowana, ładna i przepada za mną.

— Czyż to wystarczy na szczęście życia, pytałem niewzruszony chcąc koniecznie zmusić myśl jego do zapatrzenia się poważniej na tę kwestyę.

Ale usiłowania moje próżnemi były.

— Ach! zawołał, kochany Joachimie, widzę, że swoim zwyczajem bierzesz te kwestyę z abstrakcyjnego stanowiska, ja się w teorye twoję wdawać nie myślę, tylko postąpię praktycznie, biorąc za żonę ładną i bogatą dziewczynę, wszakże wszyscy tak robili, robią i robić będą.

Ta zwykła ogólnikowa odpowiedź, to powoływanie się na zwyczaj przyjęty, były to dla mnie rzeczy nie zrozumiałe, gdyż przyznaję to w pokorze ducha, nie mogłem nigdy pojąć, by rzecz jaka przeciwna zdrowemu rozsądkowi, stawała się przez to samo dobrą, pożyteczną lub odpowiadała potrzebom indywidualnym człowieka, że ją tysiące ludzi popełnia. Dla mnie teorya i praktyka były to zawsze dwa wyrazy jednobrzmiące, bezwarunkowo odrzucałem z myśli to wszystko, co w czyn wprowadzić się nie dało, to też słowa mego dawnego ucznia dotknęły mnie do żywego, chociaż znałem zwykłe jego zasady.

— Ja, na twojem miejscu Henryku, odparłem, nie troszczyłbym się o to co robią, lub robili inni, ale zapylałbym swego własnego serca i sumienia o potrzeby jego.

Mój dawny uczeń uśmiechnął się znowu z politowaniem właściwem ludziom światowym, dla niefortunnych myślicieli, co poważają się kontrolować ich zwyczaje.

— To też wyrzekł swobodnie, serce moje nie bierze wcale udziału w tej sprawie.

— Jakto, spytałem, więc nie kochasz nawet panny Róży ?

— Ah! biedny Joachimie, pochwycił, jesteś nieoszacowany z twemi wielkiemi frazesami, spójrz w koło siebie w rzeczywiste życie i powiedz, kto się dzisiaj kocha, przekonuj się raz, że miłość, ta choroba mózgowa od bardzo dawna wyszła z mody.

Kto się dziś kocha ? to zdanie na wszystkie tony powtarzają, ładne panny zaprzedając się bogatym mężom, mężczyźni żeniący się dla zwyczaju, konwenansów, lub co najczęściej dla spłacenia długów i rozsądni niby rodzice, chcący wybić z głowy dzieci niewczesne marzenia. Tak, że stało się ono w końcu rodzajem aksiomatu, przeciw któremu nikt wystąpić się nie odważa; wypowiedziawszy je, społeczność zasypia spokojnie, załatwiwszy się raz z tym burzliwym pierwiastkiem serca, tak niebezpiecznie występującym w życiu. Czy przeto usunięty on jest na prawdę, czy władze skazane na milczenie i milczące długo, nie odezwią się w danej chwili niespodziewana, katastrofą i skrępowane, nie przybiorą potwornej formy? Nad tą kwestyą świat, nic zwykł się zastanawiać, a jeśli podejmie ją, jaki bystrzejszy badacz, głos ogólny woła: "daj pokój," poco przywołujesz znów do życia te u trapioną marę, my o niej wiedzieć nie chcemy". Ale z wolą lub mimo woli społeczeństwa, żywotne kwestyę dopominają się bytu, łamiąc faktyczny narzucony spokój, pod którym zagrzebać je chciano.

To wszystko jednak leżało po za granicami pojęcia Henryka, on w zupełnie dobrej wierze powtarzał:

"Kto się dzisiaj kocha!" — Nie posiadał tego bystrego poglądu, co pozwala odgadywać uczucia pod maską obojętności, lub myśl głębsza pod salonowym uśmiechem, sądził więc na prawdę, że czynnik sercowy raz na zawsze z życia wymazanym został, tak samo jak demonomania.... i opętania średniowieczne.

— Czy jesteś tego zupełnie pewnym Henryku — spytałem ?

Spojrzał mi w oczy z takiem zdziwieniem, jak gdybym podawał w wątpliwość pewnik matematyczny.

— No, zapewne, odparł z uśmiechem po chwili namysłu, szczęściem dla nas kochają się jeszcze młode, dziewczęta, romansowe piękności, ale my mężczyźni...

Wyrzekł to z tem głębokiem przekonaniem o wyższości płci swojej, nie dopuszczającem żadnej wątpliwości, ani zaprzeczenia; wyraźnie w jego pojęciu miłość była moralnem kalectwem, mogącem się tylko objawić w niższych formach stworzenia, a zatem ród męzki musiał od niego być wolnym.

— Wiec Róża ciebie kocha — wyrzekłem tylko.

— Naturalnie, odpowiedział, jakżeby mnie ona kochać nie miała.

I mówiąc to, spojrzał okiem tak pełnem pewności, iż tego faktu arcyprawdopodobnego zresztą nie mogłem podawać w wątpliwość.

Była w nim jednak, krzycząca choć powszednia bardzo niesprawiedliwość. Czyż ta dziewczyna, oddająca serce swoje człowiekowi, który głośno wyznawał niewiarę w miłość, nie czyniła tego w nadziei, że wzajem jest ukochaną? — działo się tu więc moralne oszustwo, które jakkolwiek tolerowane obyczajem, nie traciło przecież swego ohydnego charakteru dla tego, że nie szło o materyalne fakta, ale o rzeczy stokroć droższe o miłość i wiarę.

Nie mogłem wstrzymać się od wyrażenia tej myśli.

— Ona sądzi zapewne — wyrzekłem— że ty ją kochasz.

Henryk wzruszył ramionami, jak gdyby szereg dziecinnych prawdziwie uwag, które mu czyniłem, zaczynał go niecierpliwić.

— Przecież — odparł logicznie — skoro chcę się z nią żenić, nie mogę jej nic innego powiedzieć.

— A jeśli ona ci wierzy?

— Spodziewani się, że wierzy.

— Więc gruntując przyszły wasz stósunek na fałszu, jakże spodziewać się możesz potem zaufania.

Jednak ta perspektywa wcale nie zatrwożyła Henryka; daremnie po mojej stronie była logika, za nim był obyczaj, wiec odparł mi znowu sakramentalnym frazesem. —

— Przecież wszyscy tak robią, a ja nie myślę być bocianem i przetwarzać świata, któremu dotąd jest z tem bardzo dobrze i wygodnie.

Dobrze i wygodnie, słowa te łatwo było mu wypowiedzieć, bo nie zastanawiał się nad ich głębszem znaczeniem; zmysły nasze przez porównanie tylko sądzić mogą, ale dla oka, które nigdy nie widziało słońca, mrok może się zdawać pełnem światłem; tak samo i w moralnem świecie kulawe związki, jakie spostrzegamy w koło, mogą reprezentować szczęście.

Ale myśli tych nie sformułowałem wyraźnie, a Henryk też, nic czekając odpowiedzi, mówił dalej ze zwykłą pewnością swoją.

— Ja nie myślę wcale brać małżeństwa au tragique, jak widzę ty je uważasz, — nie myślę zamykać siebie i żonę w domowym klasztorze, boby nas to oboje na śmierć zanudziło; łączymy się, by nam było lepiej a nic gorzej na świecie.

Tu już nie mogłem wytrzymać i rzekłem.

— Idzie o to tylko, jak się to lepiej ma rozumieć; ja uważałbym, że w stósunku małżeńskim pierwszą podstawą szczęścia jest zjednoczenie serc, myśli i pojęć.

— Ah! jak to pięknie brzmi — zawołał mój dawny uczeń — ale jak to straszliwie nudnem byłoby w praktyce. Mnie zaś, przyznani ci się Joachimie, mało obchodzą myśli i gusta mojej przyszłej żony, byle nic przeszkadzała mi robić tego, co mi się podoba.

— Ależ ty czy wzajem dasz jej podobną wolność? — Ma się rozumieć, nie chce, by mnie kto tyranizować ale też nikogo tyranizować nie myślę — Róża wie o tem dobrze.

Miał on za sobą przynajmniej pozorna słuszność, wszakże można stósunki ludzkie na rozmaity sposób urządzać, jednak ten jeden tykający się najdraźliwszych stron człowieka, zdawał mi się zasługiwać na wyjątek.

— Więc, zapytałem, chcąc rzeczy doprowadzić do ostateczności, chcecie pozostawić sobie wzajem wolność nieograniczoną ?

— Nieograniczoną! — powtórzył Henryk lekko zgorszony tem wyrażeniem — to zbyt wiele, wszak wiesz, że wolność ludzka obwarunkowaną jest zawsze pewnemi względami świata przyzwoitości.

— Rozumiem, rozumiem, — wiec byle te były zachowane.

Żadne z nas więcej żądać nie ma prawa.

Wymawiał to z taką swobodą, zdawał się tak przekonany) że w życiu nic stanąć nie może na wspak tym zasadom, że zapytałem samego siebie, czy przypadkiem on nie miał prawdy i nie miał słuszności biorąc w ten prosty sposób zawile sprawy ludzkie.

— A jednak — zawołałem z widocznem wahaniem — gdyby żona twoja kochać cię przestała?

Ale ta ewentualność nie zdawała się wcale przerażać Henryka.

— Zniósłbym to z rezygnacyą — wyrzekł z lekkim uśmiechem, i nie miałbym w tem nawet wielkiej zasługi, bo tak jak ty, mój stary poetyczny przyjacielu, nie przywięzuje wielkiej wagi do tego przelotnego uczucia; zresztą dla czegóż kochaćby mnie nie miała? będę dla niej przecież zawsze grzecznym, uprzejmym, nie myślę żałować na stroje, ani bronić jej zabaw, przeciwnie chciałbym jej uprzyjemnić życie — czegóż mogłaby żądać więcej ?

— Są to bardzo chwalebne zamiary — odparłem z kolei z troszką ironji — ale gdyby przypadkiem to wszystko jej. nie wystarczyło do szczęścia, — gdyby kochając sama, zażądała wzajemności?

— Róża jest dobrze wychowaną panną — odparł stanowczo, a gdyby miała podobnie dziecinne zachcianki, to trudno, ja na to nie poradzę i siebie zmienić nie potrafię..

— A gdyby — ciągnąłem dalej ten szereg przypuszczeń — zawiedziono, z twojej strony znalazła miłość gdzieindziej, gdyby pokochała?

— O mój Boże, przerwał mi Henryk śmiejąc się serdecznie z tym rodzajem emancypowanego niedowierzania, jakie ma każdy prawie mąż w podobnym wypadku; cóż ci zawiniła biedna Róża, że ją o takie rzeczy posądzasz?

— Ależ ja nie posądzam wcale, przypuszczam zaledwie.

Na seryo coś musiało ci się w niej nie podobać, czy uważasz ja za lekkomyślną, kokietkę?

— Ja nie znam jej prawie wcale, zawołałem przerażony, doniosłością jaką nadawał słowom moim, nie zauważyłem nic, a raczej nabrałem przekonania, że Jestto dopiero materyał, z którego los i życie wyrobić może zarówno wzorową kobietę jak bezmyślną wietrznicę.

— Róża jest wzorowo wychowaną.

— Byłoby o tem wiele do powiedzenia, jeśli nazywasz wzorowem wychowaniem to, że ona nie ma pojęcia o realnem świecie i nie potrafi sama sobie, poradzić w żadnym ważniejszym wypadku życiu, to zgadzam się z tobą zupełnie!

Ale Henryk nie mi: i najmniejszej ochoty wdawać się w polemikę o tej ważnej kwestyi i powtórzył z przekonaniem.

— Jest wybornie wychowaną, skromną i pobożną, a przyznasz sum, że to są najlepsze gwarancye przyszłości.

Nie podzielałem zupełnie tego zdania, nie chcąc jednak zbaczać od głównego przedmiotu rzekłem.

— Dajmy na to, że masz dzisiaj wszelkie możliwe gwarancye, przecież errare humanum est, gdyby cię one zawiodły, gdyby żona twoja pokochała innego?

Mówiąc, to, patrzyłem mu badawczo w oczy, chcąc dopatrzyć w nich zbawiennej trwogi, smutku, lub niepokoju przynajmniej, ale na twarzy jego nie zarysowało się żadne z tych uczuć.

— Ha! cóż chcesz, wyrzekł w końcu z namysłem, może masz i słuszność, wszystko zdarzyć się może, w razie gdyby moja żona miała tak zły gust, by jej się inny podobał, to przecież dla tego w łeb bym sobie nie strzelił z rozpaczy.

— Więc cóżbyś uczynił, zapytałem, sądząc, że pod tym spokojem kryją się jakie gorsze jeszcze zamysły.

Tymczasem bardzo niesłusznie posądzałem o to Henryka, bo odparł z uśmiechem.

— Niechby się sobie kochała, nie widzę, w czemby mi to tak bardzo przeszkadzać mogło.

Znałem go doskonale, mówił to zupełnie na seryo, po namyśle, jako swoję ówczesne uczucie.

— W takim razie wyrzekłem, masz słuszność, możesz się ożenić na ślepo, nie spotka cię przynajmniej nic nieprzewidzianego.

Rzeczywiście, zasady jego mógły podobać się lub nie podobać, ale nie można mu było zaprzeczyć logiki i jedności, przecież mimowolnie spoglądałem w przyszłość z niepokojem, na pozór wszystko było obmyślane, sharmonizowane w pojęciach i zamysłach jego, a przecież było w nich coś rażącego, coś potwornego, nawet ten człowiek mówiący tak spokojnie o katastrofach życia, nie będący w stanie nawet uczuć ich całej grozy, pomimo pozornego spokoju budził we mnie litość prawdziwą, wyraźnie był on dotknięty rodzajem moralnego kalectwa, niezdolny pojąć błogości rodzinnego ogniska, i szczęścia wynikłego ze zjednoczeniu dwóch serc nierozerwalnym węzłem. — Henryk nie zważając wcale na milczenie moje, zaczął im rozwijać rozmaite plany przyszłości, w których przyznać muszę, konie, ekwipaże, urządzenie domu, bez porównania większą role grały od żony, nie przerywałem mu wcale, byłem pogrążony w myślach, które pomimo woli przybierały ponurą barwę.

Myślałem nad zmarnowaną pracą moją nad tym człowiekiem, nad naukami sianemi w jałową role, sam daremnie cierpiałem, żyłem daremnie, skoro nie zdołałem żadnej z zasad moich wszczepić w niego, skoro w najważniejszych kwestyach były pomiędzy nami tak zupełne, kardynalne różnice pojęć, miłowania, moje próżnemi zostały, świat, ta nikczemna hydra, stugłowa, z która toczyłem walkę nieskończoną, zwyciężyła mnie na tem polu, nie zdołałem wydrzeć jej łupu tej duszy, i byłem smutny, jak każdy człowiek, którego zawiedzie cel szlachetny. Henryk miał dobro serce, i chociaż nie szedł za radami memi, kochał mnie prawdziwie, zauważył więc zasępienie moję i odgadł jego przyczynę.

Joachimie, wyrzekł z uśmiechem podając mi rękę, nie gniewaj się na mnie, wiem co myślisz, ale przyznaj przynajmniej, że jestem szczerym z tobą, że mógłbym z łatwością prawić ci sentymentalne frazesa, a nie czynię tego, cóż chcesz, jestem jakim mogę, nie czuję się zdolnym do wielkich czynów, wielkich idei, i wielkich poświęceń, mnie potrzeba łatwego życia, wbrew woli i chęciom twoim chowano mnie w niem od dzieciństwajam stworzony właśnie do tego powszedniego szczęścia dobrobytu i użycia, którem ty pogardzasz.

— Obyś je miał tylko zawsze Henryku, zawołałem rozrzewniony, bo przeczuwam, że droga, która obierasz, doprowadzić cię może daleko od tego celu.

Ale on uśmiechnął się znowu, z niedowierzaniem ludzi, którym wszystko dotąd szło łatwo jak z płatka.

Na tem skończyła się rozmowa nasza dniu tego, nieraz potem powracaliśmy do niej, nie raz pojedyńcze kwestyę, względem przyszłości, którą sobie gotował, poruszano były pomiędzy nami, i jak zwykłe bywa, każdy pozostał przy swojem zdaniu.

W ciągu tego czasu często miałem sposobność widzieć pannę Różę, ale nigdy nic. zdarzyło mi się rozmawiać z nią na seryo, lub pochwycić w niej jakiekolwiek żywe, nie mierzone słowo, więc do ostatniej chwili nie mogłem odgadnąć, czy na seryo uderzało serce w jej białej piersi, czy też odpowiadała ona zupełnie moralną nicością swoją pragnieniom przyszłego męża.

Czasem zdawało mi się, że jakaś niewyraźna iskra gotowa była trysnąć z jej czarnych oczu, że usta poruszą się wreszcie, prosto z serca idącem słowem, ale były to tylko przelotne błyski, zgaszone w tejże chwili konwencjonalnym uśmiechem lub wyrazem. — Henryk miał słuszność. Panna Róża nazbyt dobrze była wychowaną, by pozostał jej jakibądź atom samodzielności, minia ona na każdy wypadek przygotowany giest lub frazes, których zapas był niewyczerpanym i w każdym razie umiała znaleźć się właściwie. Zdawało mi się tylko, iż on nie łudził się wcale rachując na jej miłość, kochała ona Henryka i uczucie to zdradzała co chwila rumieńcem lub spojrzeniem, ale stósunki ich były tak skrępowane formami i przyzwoitością, przestrzeganą niezmiernie ściśle przez matkę Róży, iż nigdy nie mogło przyjść pomiędzy niemi do żadnej nawet poufałej rozmowy i zaledwie w razie jakiegoś większego zgromadzenia, mogli ukradkiem pod okiem kilkudziesięciu osób, zamienić skrycie słów kilka, zwykle zaś Henryk przyjeżdżał co dni kilka do Tulnika, wioząc pudła Lursowskich cukierków, zastawał całą rodzinę ceremonialnie zgromadzona w salonie, całował w rączkę panią domu i narzeczoną, ściskał się z panem prezesem i po kilkogodzinnem ogólnej rozmowie, żegnał się tym samym sposobem, później Róża z matką pojechały do Warszawy po wyprawę, Henryk naturalnie im towarzyszył, a tam narzeczem widywali się tylko wśród stosów koronek i materyi, w towarzystwie nieuniknionych szwaczek, haftarek, modniarek i to widywali się na bardzo krótko, bo Róża miała nadzwyczaj ważne zajęcia toaletowe i musiała wytężać myśl i fantazyę, na wybór gustownych strojów, on miał równie ważne zadanie, wyekwipowania się i urządzenia domu, stosownie do wymagań położenia, jakie zajmował i majątku panny, z którą się żenił.

Więc pośród tych zajęć, zaledwie mogli znaleść chwilkę czasu na zasięgniecie wzajemnej rady co do czynionych zakupów. Było to kilka miesięcy gorączkowego życia, zajęcia się wyłącznie rzeczami, nie zasługującemi wcale na uwagę myślących ludzi. Tutaj najmniejsza fraszka nabierała nad zwyczajnego znaczenia, debatowano z poważną mina dnie całe nad krojem sukni, kolorem obicia lub fasonem powozu, jak gdyby od tego zależnem było szczęście lub nieszczęście przyszłości.

Zwyczajny to sposób przygotowywania się, do najważniejszego faktu w życiu, małżeństwa, sposób tak ogólnie przyjęty, że nawet przestał zwracać uwagę, a jednak gdym widział najdroższego sobie człowieka, biorącego tak lekkomyślnie na barki obowiązki, których doniosłości nie dał sobie nawet pracy rozważyć, nie mogłem się oprzeć tajemnym przeczuciom i z niepojętym smutkiem oczekiwałem dnia zaślubin..

Dzień ten nadszedł nareszcie i obchodzonym był z całą uroczystością, na jaką zasługiwało połączenie dwóch znakomitych domów i majątków. Był to właśnie luty, koniec karnawału; ziemia okryta była śniegowym całunem, skośne promienie słońca. przysłaniały tumany śniegu, kręcące się w mroźnem powietrzu; na całej przestrzeni nieba i ziemi nie było nic widać, tylko wirującą białą kurzawę wśród ponurego ryku zimowego wichru. Był to jeden z tych dni, w którym błogo jest siedzieć przy wesoło płonącem ognisku, w cichym domu, w którym dreszcz przejmuje na samą myśl wychylenia się za próg jego.

Pomimo to grono weselne licznie, zebrane W wielkim salonie w Tulniku, oczekiwało tylko na solenne wejście panny młodej, by wyruszyć do kościoła; sanki pozaprzągane czekały przed gankiem, a konie parskały niecierpliwie, szarpiąc lejce, które zmarznięte ręce furmanów zaledwie utrzymać mogły.

Stałem w oknie, spoglądając naprzemian na posępne szkielety drzew, obwieszone śronem, wstrząsane niemiłosiernym wichrem, i owo strojne, wykwintne zgromadzenie, jaśniejące wszystkiemi barwami tęczy gdy nagi drzwi się otworzyły i ukazała się w nich młoda narzeczona. — Tej chwili przypomniała ona osobliwie kwiat, którego nazwę nosiła, była cudnie piękną w ślubnej zasłonie, z wiankiem zieleni na ciemnych włosach, a może wzruszenie nadawało jej oczom głębokie spojrzenie i piętnowało twarz nie dziecinenm wyrazem.

Henryk, który stał naprzeciw drzwi, w których się ukazała, spoglądając na nie z widoczną niecierpliwością, jakby pilno ran było już zagarnąć ją pod panowanie swoje, postąpił ku niej, ale nie on jeden to uczynił; w rogu salonu, w pośród młodzieży stał bardzo młody chłopiec, dziwnie smutny i blady: pierwszy raz dzisiaj widziałem go w domu rodziców Róży, musiał mieć jednak prawo znajdowania się tutaj, — bo zdawał się doskonale świadomym miejscowości, zwyczajów domowych i znał prawie wszystkich obecnych, — chłopiec ten czemś nieokreślonem wyróżniał się od tłumu, tale, że koniecznie zauważyć go musiałem. Miał zaledwie lat dwadzieścia, twarz jego ogorzała o regularnych rysach, miała czerstwości i urok pierwszej młodości, a jednak jakieś przedwczesne bóle czy zawody piętnowały mu już czoło dojrzałością cierpienia.

Oczy jego za czarnych rzęs mgliły się łzami i ogniem tłumionym, brwi ściągnięte rysowały się ciemnym łukiem po nad niemi, ryjąc na czołu jakąś zaledwie dostrzeżoną bruzdę.

Wśród ogółu zatartych fizyognomji, ten człowiek w pół dziecinnym wieku, jaśniał całym majestatem myśli i uczucia.

Jakie one były? czemu w wieku szczęścia i uśmiechów miał to smutne spojrzenie? czemu tak ponuro patrzał na świat otaczający i blademi usty zaledwie odpowiadał na powitania i słowa zwrócone ku sobie? — Tego nie móglem odgadnąć. A zaczepiano go, jak gdyby widoczna boleść jego była wyzwaniem dla obecnych. Widać nie umieli jej zrozumieć ani uszanować.

— Adasiu! wołano na niego ze stron wszystkich, — Adasiu, gdzieżeś się ukrywał przez parę miesięcy Co robiłeś w karnawał?

Musiałeś chorować, bo wyglądasz jak z krzyża zdjęty.

On jednak odpowiadał zaledwie na te pytania, w których nie przebijało się wcale współczucie, tylko czcza litość, a więcej jeszcze ciekawość gawiedzi, stał cichy i ze spuszczonym czołem, ręce jego szarpały rękawiczki, nerwowym bezmyślnym ruchem, a na ustach zaciśniętych, tkwił taki wyraz, juk gdyby na serca leżał mu ciężar straszny, a on szukał daremnie jakiej wiernej piersi, ażeby spłakać go swobodnie.

Teraz gdy drzwi się otwarły, i weszła Róża w całym blasku piękności i uczucia, gdy Henryk postąpił naprzeciwko niej, on także poruszył się z miejsca, a oczy jego namiętne, cisnęły błyskawicę, zdawało się, że chciał stanąć przy niej, czy między niemi, ale ręce jego opadły bezsilne, twarz pokryta się gorącym rumieńcem i zbladła magle.

W tej chwili nikt nie zważał na niego, wszyscy patrzyli tylko na piękną parę, ku której cisnął się tłum zebranych. Chłopiec spoglądał na to szklistym wzrokiem, jakby pasując się wśród wewnętrznej męki.

Tymczasem ruch nadzwyczajny zrobił się w salonie: wyjeżdżano do kościoła. Poszedłem a innemi, czekając na swoje sanki oparłem się o filar ganku, gdy niespodzianie ujrzałem przy sobie piękną, blada twarz i smutne oczy Adama.

Nie wiem, jak się to stało, że Siedliśmy razem do sanek; o nim zapomniano zupełnie, a on widać nie był wstanie pamiętać o sobie, widząc go samego ofiarowałem mu miejsce; przyjął je nie zważając na nic, tak zaabsorbowany własną myślą, że świat otaczający przestał dla niego istnieć, że nie zdolnym był, zdać sobie jasno sprawy, gdzie się znajduje. Otulony futrem siedział przy mnie. a ja spoglądałem na niego w milczeniu, zapytując siebie, jaki dramat rozgrywał się w sercu tego pięknego dziecka.

Wśród tumanów śniegu i wycia wichru, dojechaliśmy do kościoła; była to smutna muzyka weselna, którą niebo darzyło narzeczonych; za to kościół ubrany był dywanami i oświecony świątecznie; proboszcz ze stulą na ręku, oczekiwał młodej pary; wówczas mój milczący towarzysz wysunął się szybko ku Róży, chciał podać jej ramię i poprowadzić do ołtarza, ale zaledwie zbliżył się do niej i spojrzał w jej oblicze, promienne w tej chwili miłością i szczęściem, zatrzymał się niby piorunem rażony, zadrżał cały i podniósł zwolna rękę do bladego czoła, jakby chcąc usunąć jakieś myśli palące. Ta niema scena, trwała krótko jak mgnienie oka, nie wiem nawet czy zauważyła ją Róża, której myśli i oczy tonęły w sklepieniu kościoła, jakby przebić je chciała modlitwą gorącą, rodzice, krewni otoczyli ją w koło, i Adam na chwilę znikł mi z oczów.

Teraz też cała uwaga moja skupiła się w narzeczonych, którzy przystąpili do ołtarza i przyklękli na przygotowanych poduszkach. Róża była prześliczną, twarz jej płoniła się, bladła, walczyły w niej jakieś tłumione obawy tej nieznanej przyszłości, i miłość gorącego serca, którą teraz dopiero jawnie ośmieliła się pokazać, patrzyła na Henryka z rodzajem uwielbienia, jak gdyby był dla niej najwyższym, najlepszym, najpiękniejszym na świecie; na jej dziecinnej twarz jaśniało postanowienie, przeczucia życia mówiły jej, że przyszłość jego od niej zależeć będzie, a ona przysięgała sobie, że przyszłość ta będzie szczęśliwą, oddawała mu myśli i uczucia swoje, z gorącą modlitwą, z wiarą, że błogosławieństwo boże, osłoni dom ich i serca, modliła się szczerze, zapominając o świecie Otaczającym, o kosztownej sukni i koronkach, co ją osłaniały, jak ją nauczono się modlić. Prosiła o to wszystko, co Bóg rozrzucił w koło hojną ręką, dla tych co myśleć umieją, prosiła o duchowe skarby w niej i w nim zarówno złożone, nie rozumiejąc, że sama zapracować na nie musi, chciała, by Anioł niebieski lub cud jaki dał jej to, co koniecznie wprzód zrozumieć trzeba i pozyskać własną zasługą, więc modlitwa jej chociaż szczera musiała być bezskuteczną.

I przy tej pięknej rozkochanej dziewczynie, nieświadomej świata i siebie samej, która może nie była jeszcze myślącą istotą, ale w której drzemały bogate materyały przyszłości, spojrzałem n, t Henryka i zapytałem siebie z boleścią, czem zasłużył na tę miłość, czem ją mógł odpłacić?

Obok ufnej, rwącej się do bytu narzeczonej, był narzeczony chłodny, sceptyczny, zawczasu odrzucający z życia wszystkie uczuciowe pierwiastki, więc cóż w przyszłości wiązać ich mogło? co zjednoczyć te dwie istoty nieznane sobie wzajemnie, a krepujące się dozgonnym ślubem? jakież rękojmie trwałości dawał ten związek, oparty na sztucznych złudzeniach, a tak rażącej w głębi dyshannonji.

Przystąpiono wreszcie do obrzędu, ksiądz zaczął słowa przysięgi, którą oni powtarzali po nim. Henryk jak zwykle z niedbałym uśmiechem na ustach, jako dopełnienie koniecznej formalności, Róża z przejęciem prawdziwem. Ona przysięgała na seryo, on wpółżartem — które z nich miało dotrzymać? Stawiłem przyszłości to pytanie. Gdym obejrzał się po kościele, ujrzałem mego młodego towarzysza ukrytego w półcieniu filaru; głowa jego opuszczoną była na piersi, a blade czoło perliło się kroplami potu, wyciśniętego znać jakąś straszną walką wewnętrzną; gorejące źrenice utkwione były w dziewczynie klęczącej przed ołtarzem z niewypowiedzianym wyrazem bólu. Widocznie ją kochał, kochał bez wzajemności, bo wzrok jej ani razu nie zatrzymał się na nim, nie zatroskała się o niego ani chwili jednej i minęła go obojętnie, bez rumieńca, bez drżenia, jak każdego innego weselnego gościa. Jednak ból i miłość Adama nie miały wcale dziecinnego charakteru, przechodziły miarą swoją wiek jego, jakieś dziwne rozpaczne postanowienie błyszczało mu w oczach, i piętnowało twarz jego znamieniem dojrzałości, nie był to zwyczajny chłopiec, którego cierpienie rozpłynie się w łzy bez śladu, — cierpienie to pasowało go na człowieka i mogło zabić go lub wyrobić na hartownego męża. Teraz kruszyło się w nim serce, w głębi jego ducha jakieś światy zapadały w otchłań niepowrotne) przeszłości, żegnał na zawsze mary dziecinne, pragnienia i sny młodzieńcze. Czy dalej miał wysnuć sobie świat inny? czy też upaść zwyciężony od razu na progu życia? Namiętny, energiczny duch jego zarówno zdolnym by I do tych dwóch ostateczności, przechodził prawdziwą próbę ognia. Patrzyłem na niego z coraz większem współczuciem i mimowolnie na miejscu Henryka stawiałem go obok Róży. Równie młodzi, szczerzy, kochający oboje, powinni byli stanąć razem na ślubnym kobiercu; przez jakież fatalne nieporozumienie zmyliło się serce dziewczyny? czemuż on nie był jej wybranym? czemuż ta obca, chłodna postać niego dawnego ucznia stanęła pomiędzy niemi i rozerwała te dwie istoty zda się stworzone dla siebie ? Było to jedno z tych zagadnień, jakie co dzień napotkać można w życiu.

Po ślubie państwo młodzi wsiedli do eleganckich sanek, całych wybitych niedźwiedziem futrem, on posadził ją w nich, otulił jak swoją, i na czele orszaku ruszyli ku dworowi. Tylko z pod narzuconych okryć wionęła ku nam zasłona narzeczonej; biała jak całun śniegowy rozścielony na ziemi, niby na wieczne pożegnanie.

Adama nie dojrzałem w tej chwili, umyślnie czy przypadkiem skrył się w tłumie gości, i więcej nie widziałem go ani na wspaniałym obiedzie, przy którym pito zdrowie państwa młodych, ani na balu, który po nim nastąpił. Szukałem go próżno, aż w końcu zapytałem jednego z młodzieży, co się z nim stało? nikt go nie widział i nikt nie zatroskał się o to, znać obcym był w kole towarzyszy, jak w rodzinnem kole, bo dowiedziałem się, iż był to ubogi krewny rodziców Róży, u których nawet chował się czas jakiś.

Któż mógł pamiętać o biednym, zrozpaczonym chłopcu, przy świetnej uczcie, wśród szału zabawy? Czemuż nie dzielił jej z innymi, wszak miał do tego prawo ?

Dla mnie wieczór ten wlókł się leniwo, wreszcie znudzony jednostajnym widokiem kręcących się par tancerzy, kazałem zaprządz i cichaczem wymknąłem się do domu. Śnieżna zawieja ustała, rozdarły się chmury przysłaniające niebo, a na jego ciemnym szafirze iskrzyło się gwiazd tysiące, rzucając mdłe światło na ziemię, śniegiem okrytą. Powietrze było mroźne i ciche, jak oko zasiągnąć mogło, zima panowała samowładnie na wyludnionej białej równinie.

Jechałem czas jakiś pogrążony w milczeniu, a przerażającą ciszę otaczającego świata, przerywało tylko głuche uderzanie kopyt końskich, i jednostajny dźwięk dzwonka zawieszonego u sanek. Mknąłem szybko tą samą drogą, którą rano wraz z całym ślubnym orszakiem jechałem do kościoła, minąłem go i zakręciłem obok cmentarza, obrosłego brzozami, które jak wiadomo rysowały się ciemniejszemi liniami, na jednostajnem tle krajobrazu, gdy nagłe wzrok mój zatrzymał się na jakimś niezwyczajnym przedmiocie. W pośród mogił cmentarza coś czerniało na wpół przysypane śniegiem, niby jakiś kamień ogromny naśladujący postać pochylonego na klęczkach człowieka; przetarłem oczy, byłże to sen lub złudzenie, widmo jakie czy halmynacya; konie parsknęły i zatrzymały się w biegu, furman z trwogą obrócił się do mnie, wskazując niespodziane zjawisko. Obadwaj znaliśmy miejscowość doskonale, nie było tu nic, nic wcale, żadnego kamienia, kłody, ani przedmiotu, coby mógł kształt ludzki udawać. Co być może? zapytałem więcej samego siebie niż drżącego ze strachu furmana.

Ten jednak zaczął żegnać się i spluwać, a konie zaryły się w śniegu i grzebały go niespokojnem kopytem.

Co to być może, powtórzyłem machinalnie, i nie czekając dalszych objaśnień, nie zważając na przedstawianie furmana, zeskoczyłem z sanek i zacząłem zbliżać się do tego tajemniczego przedmiotu.

Byłże to człowiek? w każdym razie ani brzęk zbliżających się sanek, ani moję kroki, ani głośne wołania nie wywołały w nim najmniejszej oznaki życia, przy migotliwem gwiazd świetle, nie podobna było rozpoznać nic więcej, nad ciemny kształt niewyraźny, pochylony o kilkanaście kroków od drogi, pomiędzy pniami brzóz wysmukłych. Zbliżyłem się coraz bardziej, zdjęty ciekawością, aż ujrzałem wyraźnie człowieka owiniętego futrzanym płaszczem, znać klęczał pod kamiennym krzyżem grobowca, obejmując go rękoma, aż mróz musiał ściąć jego członki, śnieg przysypał , i tak pozostał wpół martwy na mogile.

Podniosłem go z trudnością, bo nie dawał znaku życia, sztywne ręce jego przymarzły prawie do krzyża, wreszcie po długich wysileniach, odkryłem twarz zakryta futrzanym kołnierzem, pochyloną na piersi, twarz ta była mi dobrze znaną, tkwiła mi od rana w pamięci, to był Adam. Chłopiec był jednak strasznie zmienionym, surowy wyraz tkwił na jego ściągniętych rysach, powleczonych siną bladością, wielkie oczy zamknięte zdawały się w dół wpadnięte, a przycięte usta zamknęły się widać słowem rozpaczy. Wówczas, gdy bawiono się w domu rodziców Róży, on umyślnie czy przypadkiem zabłądził na cmentarz, i o mało nie pozostał tu na zawsze. Bądź jak bądź, teraz nie czas było zastanawiać się nad tem, co się stało, traf szczęśliwy sprowadził mnie tu w samą porę, by nie dopuścić śmierci człowieka, bo przerażony przyłożyłem mu rękę do piersi, i uczułem bicie serca słabe i niewyraźne, ale dające mi nadzieję uratowania go jeszcze.

Przy pomocy woźnicy zaniosłem go na sanki, okryłem wszystkiem, co miałem pod ręką ł wiozłem do siebie, pędząc co koń wyskoczy. W cichym domku moim zrobił się ruch niezwykły, gdy przyjechałem nagle obładowany żywym ciężarem, na wpół umarłego człowieka. Szczęściem medycyna, a przynajmniej praktyczne jej zastosowanie, nie było mi zupełnie obcem, mógłem więc, nie czekając na przybycie doktora, mieszkającego o mil kilka, zająć się przywróceniem go do życia, przy pomocy starej klucznicy i pokojowego chłopca, roztarłem jego sztywne członki, aż wreszcie pierś poruszyła się westchnieniem, otworzył ociężałe powieki i spojrzał wokoło oczyma, w których przy wracającej przytomności, malowało się bolesne zdziwienie, jakby pytał się, gdzie jest? kto znajduje się przy nim? a usta jego zadrgały niewyraźnemi słowami.

Troska ta była nie w miejscu, dałem mu znak milczenia, ale on nie zaspokoił się ta niemą odpowiedzią.

Kto pan jesteś ! wyrzekł gwałtem, wydobywając głos ze ściśniętej piersi, dla czego się mną zajmujesz ?

W tych słowach kryła się hardość dumy, czy boleści ?

Panie Adamie! wyrzekłem, ściskając rękę jego, do której ciepło życia wracało stopniowo, nie turbuj się o nic, jesteś u przyjaciela.

Ten wyraz wywołał na twarz jego coś nakształt smutnego uśmiechu, widocznie chociaż tak młody, mało miał przyjaciół na świecie i wiedział o tem dobrze, ale myśli jego zmącone nie mogły objąć dokładnie obecnej chwili, rzeczywistość wymykała mu się z pamięci, mieszając się z tworami wyobraźni; leżał nieruchomy, przyjmując z biernem poddaniem starania nasze, jakby duch jego tonął w krainach tajemniczych, realniejszych dla niego, niż obecna chwila, jakby to, co zajmowało myśl jego, obchodziło go wiele więcej, niż on sam.

Bez oporu, skargi, ni słowa dał się położyć w łóżko, wzrok jego byt szklisty, usta poruszały się tylko regularnym oddechem, tak leżał spokojny, cichy jak dziecię, znać doznane moralne wstrząśnienie, czy niemoc fizyczna zwyciężyły go i odjęły mu na teraz przynajmniej wolę i siły. Ten dziwny stan, budził we mnie nieokreślona obawę, której nic nie usprawiedliwiało, bo powrócił do normalnego stanu, członki odzyskały elastyczność, tylko tajemnicze milczenie i zupełna, apatya chorego kazały mi się lękać nowych zawikłań. Więc niespokojny usiadłem przy nim, odprawiłem ludzi, kazałem rozpalić ogień na kominku i czuwałem resztę nocy. Wkrótce głucha cisza zaległa mój domek, tylko blaski płomienia padały chwilami na bladą twarz Adama i odbijały się w jego otwartych źrenicach. Patrzałem na niego z wzrastającem współczuciem , tak gwałtowne ciche zamknięte w sobie cierpienie, było anomalią, w jego wieku, zdradzało wyjątkowa siłę serca i moc charakteru; chłopiec ten bez kierunku, steru i opieki, mógł zmarnować się, skonać gdzie z bólu, lub pójść w życie fałszywą drogą, niemniej przecie była to istota wyjątkowa, zdolna czuć tak głęboko i cierpieć w milczeniu. Czy ta, co była powodem rozpaczy jego wiedziała o tem? jak mogła pozostać nieporuszona taka miłością? W cichości ducha obwiniałem Różę, zapominając, że ta przygłuszona, skrępowana istota, trzymana w dusznej atmosferze konwencyonalnych idei, starannie dobieranych przez matkę, nie mogła być odpowiedzialną ani za czyny, ani za uczucia, ani też za wybór, jaki uczyniono w jej imieniu. Wszak ona dotąd patrzała na świat cudzemi oczyma, żyła cudzemi myślami i nie miała o niczem zgoła innego pojęcia nad te, które jej poddawano. Jeśli z niej miała w przyszłości wyrobić się samodzielna kobieta, cały proces myślowego rozwoju musiał odbyć się w niej teraz dopiero, gdy zawczasu rozrządziła już niepowrotne przyszłością swoją.

Dworek mój był zaledwie odległy o kilkaset kroków od pałacu Henryka, z okna mego mógłem widzieć, rysujące się na szarem tle śniegu, masy drzew, otaczające go z boków i spostrzedz nawet światła, zapadające się w oknach salonów. Zapewne oczekiwano państwa młodych i czyniono przygotowania na ich przyjęcie; tam było wesele, tu boleść, ten zwykły obraz ludzkiego życia, uderzył mnie gwałtownym kontrastem, i mimowolnie serce moje skłaniało się ku cierpieniu, zapominając o szczęśliwych lgnęło do tego biednego dziecka, co o mało dla miłości swojej nie poniosło śmierci, bo tylko traf szczęśliwy pozwolił mi je uratować. Jakim sposobem zamiast do weselnej sali, zabłądził na cmentarz, czego szukał pomiędzy zmarłemi? czy zaprowadził go tam przypadek? czy też chciał popełnić rozmyślne samobójstwo? Myśl moja pracowała nad tym problematem daremnie, a jego usta ścięte niemocą, nie zdolne były mi go rozjaśnić.

Tak mijały ciche godziny, aż zwyciężyło mnie znużenie i w fotelu obok łóżka chorego zasnąłem snem twardym; snu tego nic mi nie przerwało, bo kiedy otworzyłem oczy, wschodzące słońce zaglądało już do okna i padało na mnie pełnym blaskiem; zerwałem się przerażony i spojrzałem na Adama. On nie spał także, bo na jego twarzy, której matowa bladość odbijała się rażąco na tle czarnych włosów, rozsypanych na poduszce, błyszczały oczy smutne, namiętne. W tej chwili zdawał się zbierać myśli rozpierzchłe i wodził źrenice, po niskich bielonych ścianach nieznanego dworku, w którym się znajdował.

Gdzie ja jestem? co to się stało, wyrzekł widząc, żem się przebudził.

Głos jego odzyskał już naturalne brzmienie, twarz była przytomną, jednak nie odpowiedziałem mu wprost ale zapytałem z kolei.

Naprzód powiedz mi pan jak się czujesz ?

Alboż ja byłem chorym, przerwał; jakim sposobem tu się znajduję?

Nie wiedziałem sam co mu powiedzieć i wpatrzyłem się z zajęciem w tę piękna młodą postać, budząca się do życia i do cierpienia, bo na ustach jego tkwił taki bolesny wyraz, iż zdawał się żałować snu mogiły, i tęsknić do niej, bezsilne ręcę zwieszały się załamane na łóżko, jakby nie miał siły dźwignąć ich do czynu, a na czole ciężyła troska, niby ślad walk, które go zwyciężyły.

Oczy jego gwałtownie domagały się odpowiedzi.

Musiałeś pan, wyrzekłem oględnie, zabłądzić gdzie wśród zadymki, bo spotkałem cię na cmentarzu.

Tak zabłądziłem na groby, pod wielki krzyż kamienny, odpowiedział ponuro.

Nastała chwila ciszy.

Ten krzyż, wyrzekł po chwili stłumionem głosem, to nadgrobek ojca mojego.

Byłeś pan przy nim pół martwy.

Martwy zupełnie, powtórzył, ogarnął mnie spokój cisza.

I czemuż pan przywróciłeś mnie do życia? Te ostatnie słowa wyrzekł tak, jakby one mimowolnie wyrwały mu się z piersi, ja w nich zrozumiałem samobójcę. Nie zdziwiło mnie to, był on w wieku, w którym uczucia są gwałtowne i zazwyczaj nie znajdują równoważników w rozumie; znałem po części dążności pewnej frakcyi młodzieży, karmiącej się poezyami mistrzów i biorącej szał za uczucie, postanowienie gorączki, za rozwagę, cierpienie za znamię wyższości, a samobójstwo za śmierć chwały pełną. W tem wszstkiem była. namiętna logika właściwa dwudziestu latom, bo jeśli dla człowieka co potrafił czuć i myśleć życie miało być tylko męka, ciągłą męką bez pożytku, jeśli gorące serca musiały koniecznie zastygać, gorzknąć i więdnąć, w walce ze światem, śmierć wyzwalała je z więzów ciała, w całej pełni zapału i prawdy, śmierć pasowała na bohaterów.

Doktryny te, kursowały pomiędzy młodzieżą, rzadko kto jednak wyznawał je tak silnie, by aż stwierdzić ofiarą życia, ten człowiek obłąkany niemi, był jednak wielkim w swoim upadku, bo jakkolwiek się mylił, był w zgodzie sam z sobą, czyny swoje stosował do pojęć.

Panie Adamie, zawołałem biorąc w swoję jego ręcę, dla czegóż pan chciałeś umrzeć?

Podniósł się na poduszkach, i spojrzał na mnie. jakby zapytywał, jakie mam prawo do tajemnic jego, Zrozumiałem wzrok jego.

Mógłbym być ojcem twoim, wyrzekłem odpowiadając na myśli nie wymówione.

Te słowa zrobiły na nim dziwne wrażenie.

Moim ojcem, powtórzył zwilżonym głosem, moim ojcem, czy pan go znałeś?

Widać wspomnienie to było dla niego świętością, nawet w śmierci, to zranione serce garnęło się do jego mogiły.

Nie znałem go, odparłem wzruszony, ale gdyby niebo obdarzyło mnie synem, chciałbym, żeby był do pana podobnym.

Do mnie, wyrzekł zakrywając oczy rękoma, a cóż ja zrobiłem dobrego, komu przydałem się na co, sam cierpiący, złamany, bezsilny.

To były piękne słowa, instynkt tego dziecka zaprotestował w nich przeciw zgubnym zasadom; czuł widać, że był stworzony na coś lepszego, niż to, by umrzeć marnie pod śniegowym całunem.

Mógłbym zapytać, odrzekłem poważnie, dla czego śmiałeś tak bardzo zwątpić o przyszłości i o sobie samym, by opuszczać walkę życia, ale nic mam prawa tego uczynić: przypadek zrządził, żem pana ocalił od niechybnej śmierci, mam nadzieje, iż drugi raz nie narazisz się na nią, tak bez namysłu; życie może być ciężkie, gorzkie, bolesne, ale wierz pan memu doświadczeniu, są chwile co wynagradzają nam wszystko, są uczucia i pojęcia, które rozjaśniają nam cierniste drogi i dniom starości nawet nadają urok wiośniany.

Mówiłem to z mocą przekonania, ale on, przerwał mi z tłumioną gwałtownością.

Wiem, wiem, co mi pan powiesz; będziesz mi wychwalał spokojność sumienia, spełnienie obowiązków, obojętna ciszę serca, zdanie się na los i opatrzność, czy sądzisz pan, że nie powtarzano mi to w koło na wszystkie tony. Ale ja nie mam obowiązków do spełnienia, sierota, sam na świecie, nikt nie zatroskałby się o śmierć moją i chyba krzyż stojący nad grobem ojca mojego rozciągnąłby miłosierne ramiona i nad mojem ciałem. Nie mogę zharmonizować się z otaczającym światem, bo wszędzie dostrzegłem fałsz i rozstrój, haniebne czyny, pod maską słów szlachetnych, sprzedajność, zdradę i nikczemność obleczoną w szaty łudzące, stojące na wyżynach i urągające wszystkiemu co szczere i jasne.

Kiedy to mówił, oko jego promieniało zapałem, wymowne usta zdawały się ciskać pioruny na kłamane cnoty i kłamane wielkości.

To prawda wyrzekłem łącząc się całem sercem z jego oburzeniem tylko ci, co to poznać i czuć umieją, mają podwójny obowiązek : stanąć do walki z fałszywemi bogami, torować, inne drogi spółbraciom, a jeśli zginąć przyjdzie, to przynajmniej zginąć w obronie prawdy, ale nie rozpaczać zawczasu. Jeśli wszyscy szlachetni, bez sporu z pola ustąpią, to cóż dziwnego, że świat zostanie pastwą nikczemnych! I pan śmiesz mówić, że nie masz obowiązków? każdy je ma na tej ziemi, chociażby ten najprostszy: stać na stanowisku jak żołnierz wśród boju, i w danej chwili dać świadectwo prawdzie. Rzadko przyjdzie stwierdzić je życiem, ale co dzień, co minuta, trzeba bodzie stawić czoło ciemnocie i przesądom, narazić się na śmiech, na oburzenie ludzkiej gawiedzi, ponieść ciężką ofiarę serca oto są, według mnie święto obowiązki, od których żaden człowiek uchylni; się nic ma prawa, jeśli nie jest tchórzem i nikczemnikiem...

Adam słuchał mnie z uchyleniem czołem.

Pan masz słuszność wyrzekł po cichu musisz mieć słuszność, ale jesteś bez miłosierdzia dla upadłych. Czy nie cierpiałeś pan nigdy, że tak okropnie potępiasz tych co cierpią.

Widocznie słowa moje trafiły w cel właściwy ubodły go ostrą prawdą.

Ja nie potępiam nikogo odparłem zwolna, patrzać mu w oczy mówię tylko, czego od każdego człowieka społeczeństwo ma prawo wymagać.

Mówiłem to spokojnie, a jednak on załamał ręce gwałtownie.

Więc cóż pozostanie dla nieszczęśliwych, gdy odmawiasz im pan nawet prawa śmierci?

A któż jest szczęśliwym spytałem bo te niebaczne dziecinne słowa przywiodły mi na pamięć dawne bóle, dawne zawody drzemiące jak rany nie zagojone w głębi piersi. Gdybyś pan mógł spojrzeć w serca ludzkie mówiłem dalej wiele znalazłbyś pan pomiędzy niemi nie krwawych ; wierz mi, człowiek może dźwignąć krzyż swój, jakkolwiek ciężki, i pracować ze zbolałą myślą.

Pan mówisz o bólu tak chłodno odparł chłopiec z goryczą czy wiesz, że są chwile, w których on odejmuje przytomność, wolę, siły, myśli. Czy wiesz, że są momentu, w których pragnąłem głowę roztrzaskać, pierś rozpruć lub oszaleć, byle odjąć się jego mocy?

Teraz mówił o sobie, po raz pierwszy podstawił siebie, zamiast tej bezosobistej istoty, po za którą krył się dotąd.

Ośmielony tem, chcąc koniecznie wyspowiadać do reszty tego hardego ducha spytałem.

Pan kochałeś ?

Ale na to słowa zadrżał, przyciskając obydwoma rękami piersi, jakbym ja wydzierał mu ztamtąd śmiertelna tajemnice.

Zkąd pan wiesz, szepnął mierząc mnie nieufnem okiem.

Uśmiechnąłem się lekko.

W twoim wieku, wyrzekłem, panie Adamie jakaż inna może być przyczyna rozpaczy.

Chwilę zdawał się mocować sam z sobą, widocznie osobistość moja budziła w nim ufność, ale on przywykł tak do ukrywania uczuć, w otoczeniu ludzi, którzy nie odpowiadali mu w niczem, że milczenie stało się dla niego drugą naturą, pożerał się i trawił sam w sobie. W cichości ducha, rodziły się w nim myśli szalone, gwałtowne uczucia, postanowienia rozpaczne, nikt nie zmusił go nigdy, sformułować je jasno i tym sposobem wywołać przed sąd własnego ducha. Ale chwila ta była stanowczą, wewnętrzna istota jego, gwałtem wydobywała się, na jaw, jam go odgadł, więc łatwiej mógł przemówić.

Jeślim kochał, wyrzekł zaledwie słyszalnym głosem.

Słuchałem go w milczeniu.

Jeślim kochał, powtórzył z wzrastającą mocą, jeśli w to uczucie wcieliłem wszystkie pragnienia i marzenia życia, jeśli zawiodłem się, czyż i wtenczas nie wolno mi rozpaczać?

Czy byłeś kochanym spytałem, ja także tknięty temi słowy, już nie dla niego ale dla Henryka. ? Chłopiec uśmiechnął się z nieskończoną goryczą.

Czy sądzisz pan, odparł, żem ja był w stanie o to zapytać, kochałem ją od dziecka, jak się kocha kwiat, gwiazdę, promień słoneczny, szedłem za nią jak cień, bóstwiłem jak anioła, nie miałem braci ni sióstr, wcześnie straciłem rodziców, ona była dla mnie wszystkiem, i długi czas nie czułem pustki życia, czczość serca, goryczy sieroctwa, jej uśmiech, słowo pieszczone, zapełniało mi świat cały, wówczas nic nic pragnąłem, nie wiedziałem więcej nad to, że dobrze mi przy niej, że z nią chciałbym zostać zawsze. Byliśmy dziećmi oboje i szczęśliwi jak dzieci... Potem rozłączono nas, widywaliśmy się tylko czasami, coraz krócej, coraz rzadziej, ale ona była myślą moją nieodstępną. Uczyłem się z zapałem, pracowałem szalenie, byle skrócić dla siebie szkólne lata, wówczas nie zastanawiałem się nad różnicą położeń, majątków, mówiono mi, że nauka do wszystkiego doprowadzić może, może dać potęgę, sławę, bogactwo, ja chciałem osiągnąć to wszystko, ale nic dla siebie tylko, dla niej jednej, a dzisiaj...

Umilkł i łkanie wewnętrzne nakształt jęku, wstrząsnęło jego piersią, ale oczy pozostały suche.

— Dzisiaj ona poszła za innego, szepnąłem kończąc smutną powieść jogo, zapomniała o pierwszej miłości.

Słowa moje jednak, nie trafiły w rytm właściwy, bo podniósł głowę gwałtownie.

— Ona nic zapomniała o niczem, zawołał, bo czemże ja byłem dla niej, ona nie była obowiązaną wiedzieć o tem, że ja dla niej byłbym dał życie; cóż dziwnego, żem patrzył na nią jak w cudowną tęczę, wszakże tak czynili wszyscy. Gdy z dziecka wyrosła na zachwycającą dziewczynę, jam stanął przed nią jak wryty i nie śmiałem już zbliżać się jak dawniej, ni jak dawniej zgadywać jej myśli, wyprzedzać chęci, tylko olśniony, drżący, siadałem w najodleglejszym kącie i ztamtąd patrzałem na nią ciągle, nieustannie, to była moja cała roskosz, ale ona nie wiedziała. o tem nigdy.

Była to dziwna, bezinteresowna miłość, a gwałtowna i rozmarzona, jak cały ustrój tego chłopca.

— I któż ci przeszkadza, panie Adamie, wielbić ją jak dawniej, w czem przeniewierzyła się ona zachwytowi twemu.

— Miałem do czynienia z naturą namiętną, ale analityczny i szczerą, względem samej siebie, odparł smutnie.

— Myślałem o tem, zapytywałem serca mego, co się zmieniło? wszakże ja nie miałem żadnej nadziei? a jednak uczucia nasze składają się z różnorodnych pierwiastków, skrywających się nieraz przed sadem sumienia; nadzieja tkwić musiała gdzie w głębi miłości mojej, bo gdym ją ujrzał przy nim, ogarnęła mnie rozpacz bez nazwy. — Dotąd ona była słońcem, które świeciło dla wszystkich zarówno, a więc i dla mnie także teraz...

Gdy to mówił czoło jego pobladło wargi zbielały i drgały, były słowa co z trudnością wydobywały się z piersi jego ściśniętej, których nie mógł wymówić bez męki, a których znaczenia ja dopełnić musiałem. — Teraz, wyrzekłem, gdy pierzchło marzenie dziecinne, trzeba trzeźwo spojrzeć w przyszłość i rozwikłać ją dla siebie.

— W przyszłość, powtórzył, powiedziałem panu, że ja nie mam przyszłości, treścią mojego życia była ona, a teraz cóż mi pozostaje. Umiesz pan pięknie mówić, zapewne miałeś najlepsze zamiary, nic mam prawa ci nic. wyrzucać, ale wierz mi pan, byłoby lepiej, gdybyś mnie był pozostawił pod krzyżem ojca, on cierpiał także za życia, on mnie już przygarniał miłośnie w wieczny sen, w wieczną ciszę grobową.

Czułem coś chorobliwego, w tym upornym powrocie, do idei zniszczenia. Przemawiałem do niego w imieniu obowiązku; wzruszyłem go, alem nie potrafił przekonać, rana jego była zbyt świeżą i krwawą. W pewnych wyjątkowych organizacyach; pragnienie śmierci staje się namiętnością; są ludzie co potrafią zmylić najczujniejsze oko i przestąpić ten próg nie znany. Pragnienie to trzeba było pokonać.

Czemże była rzeczywiście miłość jego, marzeniem sennem, bańką mydlaną, któraby pękła zapewne pod tchnieniem rzeczywistości. Próżno pytałem go, co on kochał w Róży, teraz on nie był nawet w stanie zrozumieć tego pytania, położyłby go tylko na karb wieku mego, skrzepłego serca, obojętności nie umiejącej pojąć uczuć jego, postanowiłem więc tę miłość wyzyskać i użyć jej jako dźwigni.

— Tak, wyrzekłem, szukając śmierci myślisz Pan tylko o sobie, odrzuciłeś z góry obowiązki względem samego siebie i świata, teraz chcesz je odrzucie względem nieszczęśliwej kobiety, którą ukochałeś.

— Nieszczęśliwej, zawołał tknięty do żywego, kto panu powiedział, że ona jest nieszczęśliwą.

Cel mój był w połowie osiągnięty.

— Tak jest, powtórzyłem nieszczęśliwej, więc czynisz jej Pan taką krzywdę, iż sądzisz, że zasnęłaby kiedybądź spokojnie, z sumieniem obciążonem mimowolną zbrodnią, że krwawa pamięć towarzysza dzieciństwa, zmarłego z jej przyczyny, nie zatrułaby jej życia goryczą. Pan zapomniałeś o tem, owładnięty własną boleścią, zapomniałeś, że rzucałeś tym sposobem wieczną żałobę na jej duszę, wieczną plamę na jej imię, w obec śmierci twojej, kto uwierzyłby w jej niewinność; ale to nie powinno mnie dziwić, samobójcy siebie tylko kochają.

Mówiłem to surowo. Adam słuchał mniez szeroko rozwartemi oczyma podnosząc się zwolna na łóżku.

— Ja nie pomyślałem o tem wszystkiem, zawołał, masz Pan słuszność, jestem nikczemnikiem, nie wartym nawet jej wspomnienia, oddaję sobie sprawiedliwość, ale jam nie wiedział sam co czynię, wierz mi Pan, nic było rozmyslu w czynie moim, uciekałem od weselnego ruchu, od widoku, którego przenieść nie mogłem, coraz dalej, aż ujrzałem z daleka grób ojca, wówczas padłem na nim zmordowany; zawiódł mnie tam ślepy instynkt nie woła.

— Wierzę temu, odparłem, tak było wczoraj, — ale Pan sam nazwałeś czyn swój nikczemnością, więc on się powtórzyć nie może. Pan nie należysz do rodzaju nikczemników.

Słuchał mnie z dziwnem przejęciem: rysy jego chociaż smutne, rozpogodziły się powoli, oczy straciły dziki blask, i zamgliły się miększym wyrazem.

— Jesteś Pan dobrym, wyrzekł ściskając dłoń moją, pragniesz uratować zarówno ducha mego, jak ciało, chciałbym okazać ci wdzięczność moją.

Uśmiechnąłem się, bo nie sądziłem się w prawie do wdzięczności, ule w Adamie to uczucie było gwałtownem, jak wszystko w jego wrącem sercu. — Powiedziałeś mi Pan wiele gorzkich prawd, może nie byłem w stanie ich ocenić, ale w głębi ducha czuję, iż miałeś słuszność.

— Okaż mi pan życiem swojem, zawołałem, że miałem słuszność, ja nie mówiłem ci czczych frazesów, ale to tylko, w co wierzę całem sercem.

Słuchał mnie zamyślony; dziwna walka zdawała się toczyć w jego duchu.

— Życie, życie powtórzył z goryczą, czy pan nie widzisz, iż zapytuję samego siebie, czem ja teraz żyć. będę ?

— Obejrzyj się w koło siebie, zawołałem gorąco, a znajdziesz cel, który ci serce rozszerzy, przyszłość, rozjaśni, pogodzi cię ze smutną dolą i zdoła ją w szczęście zamienić.

Wstrząsnął piękną głową ale milczał, wyraz szczęście znać dziwnie zabrzmiał mu w uszach.

— Tak, mówiłem dalej, szczęście jest rozmaite, dają go ludzie, los, okoliczności, ale jedynie trwałe, jedynie prawdziwe, jest to, które wyrobi sam człowiek w duchu własnym, walką, męztwem, jasną myślą, ja nie wątpię o tem, iż przyjdzie czas, w którym zrozumiesz to i przywtórzysz mi gdzieś z oddali, że pomimo wszystkiego człowiek stworzonym jest do szczęścia.

Była znać, w wyrazach moich moc przekonania, bo nie śmiał mi zaprzeczyć, wlepił głębokie płonące oczy w przestrzeń i zdawał się zapytywać sam siebie, jaką drogą pójdzie teraz w życie.

Powstał z łóżka, osłabiony jeszcze, blady, ale spokojny, z tem silnem postanowieniem na czole, które uspokaja o los ludzi zdolnych wyrobić go w sobie. Moralne przeobrażenie działo się w duchu dziecka, surowa rzeczywistość wychylała się dla niego z mglistych osłon marzenia, zaczynał pojmować, że po za tym sennym światem, w którym żył zamknięty, zaczarowany niejako, były inne areny, godne sił jego, istniały cierpienia i radości, o których nie miał wyobrażenia.

Wprawdzie rana w piersi jego nie zagoiła się od razu, ale uczuł tę niewypowiedzianą ulgę, jaką sprawia zwierzenie idealnych bólów, pamięć cierpienia straszniejszą była od obecnej chwili, teraz on mógł już pomyśleć o Róży bez szaleństwa, mógł znieść te myśl, że ona należała do innego. Nie pragnął nawet zobaczyć jej więcej, bo czyż on kochał ja na prawdę? on kochał miłość tylko, a ona służyła mu za cel zapałów, jak byłoby to stało się z każdą inną piękna dziewczyna, spotkana na jej miejscu. Tak sądziłem, ale tego on sam nie mógł zrozumieć w tej chwili: te prawdy były dla niego przedwczesne, ja tylko przeczuwałem, że kiedyś człowiek tak osądzi tę miłość dziecka, która o mało nie zaprowadziła go do grobu.

Była to wielka faza w jego życiu, dzisiaj kończyły się jego lata chłopięce, a poczynał się dojrzały wiek męzki.

Długiego milczenia, nikt z nas nie przerywał, aż on odezwał się pierwszy.

— Chciałbym, wyrzekł, dostać się do najbliższej stacyi pocztowej.

— Zadanie to łatwem było do uskutecznienia, kazałem zaprządz do sanek i oddałem je na jego rozkazy.

Nie dziwiłem się, że nie wrócił do Tulnika; wspomnienia jego były zbyt świeże, by je dobrowolnie draźnić. Nie zatrzymywałem go u siebie, pilno mu było uciec od miejsc i ludzi, co byli świadkami słabości jego i rozpocząć inne życie. Były w nim olbrzymie siły, burzące się, dopominające się gwałtownie zużytkowania, nie mogące znieść wymuszanego spoczynku.

— Jadę wprost do Warszawy, wyrzekł siadając na sanki, może usłyszysz pan kiedyś o mnie, może stanę się człowiekiem, może padnę w walce nie zdobywszy sobie miejsca pod słońcem, ale ja noc tę pamiętać będę zawsze i słowa pana zachowam w pamięci.

Uścisnęliśmy sobie ręce na pożegnanie i rozstaliśmy się z Adamem.

Byłem o niego spokojnym; miał słuszność, mógł upaść jeszcze, ale miał wolę dźwigania się do ostatka.

A kto ma tę wytrwałą wole; ostatecznie zwyciężonym nie będzie.

Po jego odjeździe uczułem się dziwnie smutnym, noc jedna spędzona z tym człowiekiem, zespoliła mnie z nim więcej, niż z innym przeżyte lata. Były pomiędzy nami pierwiastki, które się harmonizowały, pomimo pozornej różnicy, w głębi ducha on i ja równie poważnie zapatrywaliśmy się na życie, jeśli on je chciał odrzucić, bo nie odpowiadało ideałom jego, nie mógł się też zgodzić na ten byt łatwy, bez ruchu i myśli, jaki przyjmowało bez wahania tylu innych, jaki zupełnie wystarczał Henrykowi.

Pomimowolnie porównywałem tych dwóch ludzi, zagłębiałem się myślą w ich przyszłości i zapytywałem siebie, co była wartą kobieta, która mogła wahać się w wyborze, pomiędzy niemi dwoma, i biedna Róża traciła całą moją sympatyę.

W tem całem rozumowaniu myliłem się tylko w jednej maleńkiej rzeczy; Róża nie była jeszcze kobietą, nie była nawet osobą, był to sztuczny wyrób tak zwanego dobrego wychowania, dzięki któremu istota jak najstaranniej strzeżona od zdrowych pojęć i własnowolności, powołaną była stanowić niepowrotne o przyszłości swojej, zresztą Róża nie mogła czynić wyboru, wszakże miłość Adama była tajemnicą, tajemnicę tę może doświadczeńsza istota byłaby odgadła, ale widziałem wyraźnie w jej niezmęczonych oczach i swobodnym uśmiechu, że nie domyślała się jej wcale.

Wychowanie, jakie odebrała, nie. było jej winą, przecież nie mogłem jej tego darować w oczach moich; w obec szlachetnej zrozpaczonej postaci Adama wysuwała się jej bezmyślna konwencjonalna postać. Prócz szału młodego chłopca nic ich nie zbliżało; były to postacie wręcz odmiennych światów, i nic dziwnego, że rozeszły się nie zrozumiawszy wzajemnie.... Czy na zawsze ?

To pytanie uczyniłem sobie mimowolnie.

Dnia tego, wbrew zwyczajowi, nie byłem wcale u nych okolicznościach była zmuszoną radzić sobie sama;

Henryka, ale on przysłał po mnie nad wieczorem, nie mogłem mu odmówić, nie miałem ku temu żadnego powodu, pojechałem więc do Sinogóry.

Postać dworu nic się nie zmieniła przybyciem żony, tylko na kanapie w salonie siedziała młoda kobieta trochę zmięszana swojem nowem położeniem, trochę uradowana nowo nabytą wolnością i godnością — pani domu, z którą jednak wyraźnie nie mogła sobie dać rady.

Henryk był przy niej ze zwyczajnym niedbałym uśmiechem na ustach. Mnie powitał serdecznie.

— Spodziewam się, Joachimie — wyrzekł podając mi rękę — że Róża nie wypłoszy cię ztąd; — dla czegóż według zwyczaju nie przyjechałeś na obiad....

Słysząc się pierwszy raz tak poufale nazwaną w obec obcego człowieka pani Henrykowa zarumieniła się gwałtownie jak kwiat, którego imię nosiła, uczuła jednak, że do słów męża coś jej także dodać wypadało.

— Panie Joachimie — wyrzekła usiłując daremnie zwyciężyć swą nieśmiałość — czekaliśmy na pana.

Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale to już przechodziło jej możność; spojrzała tylko na męża w sposób, w jaki dawniej spoglądała na matkę, gdy potrzebowała odebrać jakiś sygnał. Ale on nie wtajemniczony w znaczenie tego spojrzenia, nie zrozumiał wcale, czego od niego żądała młoda małżonka i zapytał nawet dobrodusznie.

— Czego tak patrzysz na mnie Różo?

Na te niebaczne słowa żona stanęła cała w ogniu, nie już jak róża, ale jak piwonia.

— Henryku — wyrzekła błagająco z chęcią wymówki, która jednak nie sformułowała się ani słowem, ani głosem nawet.

— Co? moja droga — pytał mąż nie domyślając się nawet popełnionej niezręczności widocznie pragnąc zadość uczynić jej żądaniu.

Biedna Róża miała ochotę się rozpłakać i wezwać mamę na pomoc, jak to przywykła czynić w każdym kłopocie, ale obejrzawszy się w koło przypomniała sobie, że mama została w Tulniku, a ona w tych więc z rodzajem rezygnacyi siadła napowrót na kanapie i spuszczając głowę uparcie milczała.

Chcąc przerwać tę małą scenę, zacząłem obojętną rozmowę o mrozie i o pogodzie, czem zyskałem sobie wysokie zadowolnienie pani domu, która po chwili przyszła zupełnie do siebie, i odzyskawszy zwykłą wesołość, ośmieliła się nawet podnieść na mnie jasne źrenice. Były to czarne oczy dziecinne prawda jeszcze, w których nie było śladu głębszej myśli ni uczuć, ale w których nie brak było inteligencyi, a te oczy patrzyły tak ufnie i poczciwie, znać w nich było tyle szczeroty, iż musiały koniecznie budzić sympatyę w tych, na których spoczęły.

Uprzedzenia moje znikły pod ich łagodnym promieniem, i natomiast budziła mi się w sercu litość nad tem bezbronnem dzieckiem, rzuconem bez straży żadnej na pastwę losu, tak mało przygotowanem do życia, a tak zupełnie zostawionem sobie. Henryk choćby i chciał nawet, nie był w stanie być jej przewodnikiem; on za nadto myślał o sobie, za nadto brał wszystko na lekko, za nadto mało miał bystrości i inicyatywy, by módz drugiej istocie nadać jakibądź kierunek; więc tych dwoje ludzi, ich miłość i przyszłe stósunki musiały pozostać igraszką wypadku. Ja jeden czułem to z boleścią, ale tego czego im brakło, ja zastąpić nie byłem w stanie, zdaleka tylko czuwać mogłem nad niemi i w danym razie działać wedle okoliczności.

Tymczasem podano herbatę. Róża z rodzajem dziecinnej dumy usiadła koło samowara i z pewną wprawą czyniła honory zastawionego stołu, bo obowiązek ten spełniała już nieraz w domu rodziców.

Henryk spoglądał na nią wesoło, widocznie ciesząc się żoną jak każdym nowym, ładnym a kosztownym nabytkiem; oczy ich spotykały się co chwila, zatapiały się jedne w drugich z wyrazem szczęścia i tej przelotnej miłości, jaką oboje jedynie czuć byli zdolni. Cokolwiekbądź gotowała im przyszłość, była to chwila zjednoczenia, może później myślą mieli powrócić do niej nieraz. Wesele jaśniało na ich twarzach i mogło złudzić każde powierzchowne wejrzenie. On rozmawiał z nią żartując i drażniąc się lekko; ona coraz była swobodniejszą, obecność moja przestała ją krepować, za przykładem męża zaczęła mnie uważać jako starego przyjaciela.

— A propos, przerwał Henryk, jak gdyby nagle przypominając coś sobie, ślub nasz mógł się odznaczyć tragicznością, czy wiesz Róziu, że jeden z twoich kuzynków o mało nie zmarzł wczoraj, zabłądziwszy gdzieś w zadymkę.

— Jeden z moich kuzynów, powtórzyła młoda kobieta, z tym ogólnem współczuciem, dotyczącem wszystkich zarówno, widocznie w licznym zastępie młodych ludzi należących do jej rodziny, nie wyróżniała nikogo, jakiż to straszny wypadek dodała, jakże to stać się mogło.

Nie zapytała nawet, kto był ten nieszczęśliwy, widocznie Adam miał słuszność, ona nie wiedziała nic o miłości jego.

— Szczęściem, mówił dalej Henryk Joachim spotkał go wczoraj i uratował, czy nie tak?

Oczy Róży spoczęły na mnie pytająco i wdzięcznie, ale nie dostrzegłem w nich szczególnego niepokoju, ni szczególnej wdzięczności.

— Rzeczywiście, odparłem korzystając z niezręczności Henryka, dotykającego tego smutnego i niebezpiecznego przedmiotu, z przedwczesnem mężowskiem zaślepieniem, spotkałem pana Adama S. wpółmartwego na drodze.

Nie mówiłem, żem go zastał na cmentarzu, szczegóły te zdawały mi się zbyteczne, ale wymawiając imie młodego człowieka, patrzyłem bystro w twarz Róży. Nie zarysowało się w nich nic innego nad szczerą litość.

— Biedny Adaś, zawołała, ileż razy dziećmi bawiliśmy się razem.

On pozostał w jej pamięci tylko jako towarzysz pierwszych lat, więcej nic wiedziała, czy wiedzieć nie chciała, i zamyśliła się smutnie; zapewne Adam zapanował w jej wspomnieniach.

— Trzeba też być w osobliwy sposób nie uważnym, odezwał się Henryk, by zabłąkać się od tylu ludzi, koni, powozów. — Adam S. uważałem go, wszak to ten piękny melancholiczny marzyciel, co tak rozpacznie milczał wczoraj, i chciał Rózię do ślubu prowadzić, ależ on jak widzę po ziemi nawet sam chodzić nie umie, ślicznego byłabyś miała przewodnika.

Śmiał; się głośno, przecież nikt z nas nie poszedł za jego przykładem, młoda kobieta spojrzała na męża z rodzajem zdziwienia, jakby trudno jej było uwierzyć, by on śmiał się z cudzego niebezpieczeństwa.

— Był też aż nadto ukaranym za nieuwagę swoję, przerwałem poważnie, o mało nie przypłacił jej życiem.

— Co nie przeszkadza, iż ten wypadek jest bardzo śmiesznym, przerwał Henryk, skoro nie zakończył się tragicznie i dowodzi nadzwyczajnej nieudolności.

Róża poruszyła się niecierpliwie, jakby zaprotestować chciała przeciw temu doraźnemu sadowi, ale śmiałość jej nie szła tak daleko; teraz jednak spojrzała na męża z widocznym wyrzutem, jak gdyby po raz pierwszy on przeniewierzył się ideałowi doskonałości, za jaki go miała dotąd.

Ileż razy rozczarowanie to powtarzać się miało, zanim Róża mogła ocenie prawdziwą miarą Henryka; miłość jej jak wiele zresztą miłości na świecie, opartą była li tylko na nieporozumieniu, a nieporozumienie to każda chwila pożycia koniecznie rozświecać musiała.

Takim był pierwszy wstęp mój do domu Henryka po ślubie; położenie moje względem niego nie zmieniło się wcale, byłem mu tylko potrzebniejszym niż dotąd zarówno w zarządzie majątku, jak w domowych sprawach; bo od tego pierwszego wieczora, zawarliśmy z Różą ścisłe przymierze, nie oparte na słowach ani przyrzeczeniach, nie mniej przeto szczere i prawdziwe.

Życie domowe wkrótce bardzo znudziło mego dawnego ucznia; nie dziwiłem się temu, gdyż fakt ten był przezemnie przewidzianym z góry; młoda żona prócz piękności, nie miała w sobie nic takiego, coby przeżytego człowieka zając mogło! Z na wpół dziecinnym, nierozwiniętym umysłem, z niepraktycznemi poglądami na świat, nie przyzwyczajona do porządnego myślenia, od razu i niepowrotnie osądzona została przez niego za pozbawiona inteligencyi.

Ona wprawdzie nie była w stanie zrozumieć procesu odbywającego się w umyśle rnęża, czuła jednak instynktownie, że nie była dla niego tem, czem być powinna, iż działa się jej krzywda w jego umyśle; ztąd powstało pomiędzy nimi mnóstwo odcieni niedostrzegalnych prawie, ale które ja śledziłem i widziałem; niby kochali się, powierzchownie jak w pierwszych dniach pobrania, ale z jego strony był rodzaj lekceważenia, a wzajem ona żywiła ku niemu nieufność, przebijającą się w urywanych słowach, w rumieńcach; zrażona przez niego, coraz rzadziej odzywała się ze swojem zdaniem i nieśmiała z natury zamykała się w sobie.

Dom ich był otwarty, prowadzili huczne życie; goście, wizyty, zabawy, przejażdżki, zabierały im większą część czasu — i nie dziw, czas, był to dla nich obojga najsroższy nieprzyjaciel, którego musieli nieustannie zabijać. Róża stroiła się, bawiła; zazdroszczono jej tego szczęścia. Wszakże była bogatą, piękną i prowadziła tak przyjemne życie, przecież pomimo to zastawałem ją nieraz smutną w rannych godzinach samotności; nieraz oko jej zamgliło się jakimś nieokreślonym wyrazem, i róże na licach bladły, widocznie była stworzoną do czegoś lepszego, niż to wszystko, co posiadała.

— Twoja żona jest smutną — mówiłem nieraz Henrykowi.

Ale on ze zwykłym sobie niedbałym uśmiechem odpowiadał niezmiennie:

— Zdaje ci się, czegóż jej braknie.

I wzruszając ramionami, powracał do zwykłego trybu życia.

Wreszcie postanowiłem raz koniecznie zwrócić stanowczo uwagę jego na usposobienie młodej kobiety, które zaczynało niepokoić mnie coraz bardziej. Kilkanaście miesięcy upływało od dnia ich ślubu, gdy właśnie nadarzyła się ku temu sposobność. Było to w pełni lata, w koło nich złociste łany zboża padały pod sierpem żniwiarzy. Dla ludzi pracy była to ważna chwila, w której całoroczne zachody hojnym plonem nagrodzone bywają, w której podwajać trzeba czujności i energji, ale oni byli dość bogaci, by płacić zastępców, którzy za nich trudzili się i pracowali. W dworze Sinogórskim, tak jak zwykle zbierali się goście, grano, tańczono, urządzano. spacery, bawiono się swobodnie, jak to czynić zwykli, ludzie wyzwoleni od materyalnej troski bytu.

Przecież pomimo to wszystko, Róża opuściwszy zebrane w domu swoim towarzystwo, poszła sama w najoddaleńszą część parku, i tam na darniowej ławce podparłszy głowę na rękach, zamyśliła się tak głęboko, że nie słyszała zbliżających się moich kroków.

Z jej dziecinnej twarzy znikł wyraz swobody, a natomiast było tam zmęczenie, nuda pochodząca koniecznie z czczości serca i jakiś smutek niewyraźny, nieokreślony może dla niej samej; były i budzące się myśli. Młoda kobieta zdawała się badać jakieś trudne problemata z natężeniem, zdawała się szukać rozwiązania zawiłych kwestyi, a nadewszystko znać było w jej postawie i ruchu, w zbladlej twarzy, że tej młodej, niby szczęśliwej istocie dolegała troska. W milczeniu przyglądałem się jej czas jakiś, pierwszem mojem uczuciom było pójść do niej, zapytać o powód zamyślenia i smutku, ale po chwili rozwagi wstrzymałem się, troski i smutki Róży mogły mieć jeden tylko powód, a tym powodem był Henryk, czyż ja mogłem mięszać się w ich stósunki i pytaniem zmusić niejako młodą kobietę do sformułowania żalów swoich, może były to lekkie chmury na horyzoncie małżeńskim, możem ja ich doniosłość, przesadzał, a tym sposobem mogłem nadać im ważność, której w rzeczywistości nie miały.

Jednakże bolał mnie jej cichy smutek i nie znajdowałem na niego innego sposobu, jak pokazać ją tak w tem wymownem cierpieniu oczom męża, poszedłem więc. szukać Henryka.

Jednak sprowadzić go do parku nie okazało się wcale rzeczą łatwą, w domu było pełno gości, Henryk z całem męzkiem towarzystwem jeździł rano na polowanie, a teraz ci panowie powróciwszy zmęczeni, zabawiali się niewinnym lancknechtem. Siedzieli oni wszyscy w malowniczych negliżach i pozach w gabinecie samego pana wśród kłębów cygarowego dymu. Zrozumiałem, iż chwila była źle wybraną na to, co powiedzieć chciałem i już zamierzałem się cofnąć, gdy Henryk spostrzegłszy mnie zawołał:

— Ach! dobry Joachimie, jak to szczęśliwie, żeś do nas przyszedł, chciałem ci właśnie zaproponować, byś towarzyszył Róży w zamierzonej przejażdżce po jeziorze, bo ja nie mam czasu, jak widzisz jesteśmy zajęci.

— Rzeczywiście byli wszyscy bardzo zajęci, rozgorączkowani nawet grą, ale zajęcie tego rodzaju nie mogło usprawiedliwić go w oczach żony, więc skorzystałem z tego wstępu, by się do niego przysunąć. — Henryku! wyrzekłem po cichu, lepiejbyś zrobił, żebyś sam to powiedział twojej żonie.

Ziewnął i zdawał się namyślać nad tem, co mu uczynić wypadało, w głębi ducha czuł zapewne, że należały się Róży od niego jakieś pozorne względy, które zaniedbywał, lecz jak zwykle lenistwo wzięło górę.

— Zmiłuj się, wyręcz mnie powiedział, nie odwracając oczów od kart, które ciągnął ktoś koło niego, sam widzisz, że teraz nie mogę.

Zbliżyłem się do niego bardziej jeszcze.

— Mam ci coś ważnego powiedzieć szepnąłem. Jakkolwiek było mu to nie na rękę, powstał od razu, poprawił ubranie i nic nie mówiąc — wyszedł ze mną.

Udaliśmy się Obadwaj w cienisty szpaler, prowadzący do parku; wonna atmosfera ogrodu kontrastowała dziwnie z zadymionym pokojem, który opuściliśmy przed chwilą; ja odetchnąłem pełną piersią, ale on nie zdawał się czuć tego; widocznie pilno mu było wrócić do zielonego stolika, który milszym był oczom jego, niż barwy drzew i trawników.

— I czegóż chciałeś? — zapytał zatrzymując się nagle, widząc, że ja szedłem coraz dalej.

— Chciałem ci pokazać coś, na co spojrzeć musisz, odparłem.

— A czy to bardzo ciekawe? — wyrzekł pół żartem, ociągając się widocznie, czy nie możnaby to na później odłożyć?

Spojrzałem na niego poważnie.

— Osadzisz sam — wyrzekłem.

— Żarty na bok, powiedz mi, o co tu chodzi?

— Chodzi o twoja żonę.

— O Róże? — powtórzył niecierpliwie, — cóż się stało, czy zachorowała nagle.

— Nie, ale ty powinienbyś więcej uważać na nią. Te ostatnie słowa wymówiłem z przyciskiem, który zwrócił szczególną uwagę Henryka.

— Czegóż chce Róża, wyrzekł niedbale, jakaż to ważna sprawa zamąciła jej pogodę.

— Pogoda jej pierzchła od dawna, odparłem, — tylko twoje oczy nie widzą tego, że ona jest smutną i cierpiącą.

Henryk zachmurzył się widocznie.

— Widzę ja to dobrze, wyrzekł, ale przyznam ci się, Róża jest tak dziwaczną, tak dziecinną, że ja nie jestem w stanie zaradzić jej przywidzeniom.

— Róża była dzieckiem, gdyś się z nią żenił, wyrzekłem z tłumionem oburzeniem, więc powinieneś mieć z nią cierpliwość, znosić przywidzenia, jak je nazywasz, rozświecać wątpliwości, być jej opiekunem i doradzcę, zanim z dziecka stanie się kobietą.

Były to rzeczy tak logiczne, iż nie zdawało mi się, by ktoś mógł im zaprzeczyć, a jednak Henryk zamiast odpowiedzi wybuchnął śmiechem.

— Przyznam ci się, wyrzekł, iż to są obowiązki, o których mi się nigdy nie śniło. — Róża jest egzaltowaną, Bóg wie nie czego żąda odemnie, to chce bym bez niej nie ruszał się z domu, to gniewa się na gry i zabawy naszę, obraża się, gdy się z niej uśmiechnąć poważę i chce, bym wszystkie jej marzenia brał na seryo i postępował jak jaki błędny rycerz. Na honor, nie słyszałem nic tak nierozsądnego.

— Ależ zmiłuj się, bądźże sprawiedliwym, Henryku, przypomnij sobie, iż ostatnia rzecz, której społeczeństwo wymaga od panien dobrze wychowanych, to rozsądek; więc gdyby twoja żona mijała się z nim czasami, to wcale nie jest jej wina, wszakże nikt nie wskazał jej dotąd drogi właściwej, nikt nie zajął się rozświetleniem tej strasznej różnicy, jaką co chwila znajdować musi pomiędzy tem, co mówiono jej dotąd, a co widzi w koło siebie.

Henryk uśmiechnął się pogardliwie.

— Alboż ona myśli tak głęboko — zapytał naiwnie, prawie przestraszony tem, co mu napomykałem.

— Ja sądzę, że myśli, gdyż inaczej to co posiada, wystarczyłoby jej zupełnie.

Mąż uderzy! ręka po czole, na wpół ze zdziwienia, na wpół z rozpaczy.

— Ty się mylisz chyba. Wstrząsnąłem głową.

— Mówię to z przekonania — odparłem.

— Ktoby się tego był po Rózi spodziewał — szepnął sam do siebie, bo myśli tej wstydził się widać przedemną, ale po chwili namysłu dodał głośno.

— I cóż ja na to poradzę, nie mogę przecież być nauczycielem mej żony.

Wyglądał tak pociesznie w swojem zakłopotaniu, iż rozśmiałem się mimowoli.

— Kto bierze dziecko za żonę, powinienby się przygotować na tę ewentualność, odparłem jednak sentencyonalnie.

— Ależ zmiłuj się — przerwał mi zwykłym swoim argumentem Henryk — przecież wszyscy tak robią'; powiedz mi w czem moje postępowanie wyróżnia się. od innych, i dla czego ja jeden mam za nie pokutować.

Te słowa zniecierpliwiły mnie w końcu.

— Być może — wyrzekłem — iż nieraz na tem źle wychodzę: być może, iż potrzeby jej i żądania różnią się od twoich.

Nastała chwila milczenia, w której targał niecierpliwie wąsy, nie chcąc przyjąć moich rozumowań, acz czując w głębi ducha ich słuszność.

— Wiec czegóż w końcu chce Kozia — zapytał.

— Ja. tego nie wiem — wyrzekłem — i sadze, że ty jeden masz prawo uczynić jej to pytanie.

— Prawo, prawo, powtórzył gniewnie, zkądże zaraz te wielkie słowa, ot oddałbyś mi wielką przysługę, gdybyś to na mojem miejscu uczynił.

— A ja sądzę, że żartujesz Henryku, lub nie zastanowiłeś się nad tem, co mówisz, pomiędzy wasz stósunek nikt inny wmieszać się nie powinien.

— Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ziewnął i przeciągnął się.

— Ty jak widzę bierzesz Różę i jej kaprysy na seryo, — bądź spokojnym, nie trzeba na to uważać, to przejdzie gamo.

Widocznie kręciliśmy się w kole bez wyjścia, daremnie wskazywałem mu konieczne obowiązki, jakie przyjął na siebie, zawierając, to lekkomyślne małżeństwo, on nie zastanowił się nad nimi, a teraz odrzucał je stanowczo.

Próbowałem raz jeszcze przemówić do jego rozsądku, do tego zmysłu sprawiedliwości, który każdy człowiek posiada.

— Ależ ty powinieneś Henryku wyrozumieć ją koniecznie, spełnić słuszne żądania i przedstawić nierozsądek innych.

Pomimo wszystko, posiadałem wielki wpływ na dawnego ucznia, więc narzekając na śmiertelne nudy, jakie mu sprawiamy, ja i żona zarówno, poszedł ze mną, wzdychając, za rozkoszami zielonego stolika.

Róża siedziała w tem samum miejscu, gdziem ją zostawił, w tejże samej postawie, wyrażającej tak doskonale zniechęcenie i smutek. Zatrzymałem za drzewami Henryka i wskazałem mu ją w milczeniu.

Widok ten sprawił na mnie bolesne wrażenie, nieruchomość tej młodej, żywej istoty była wymownym dowodem cierpienia; cierpienie to mogło mieć dziecinne powody, przecież nic mniej było realne, ale on dotknięty w osobistych przyjemnościach i spokoju swoim, nic podzielił tego uczucia, z piersi jego wydobyło się westchnienie tłumionego gniewu. Nie było to wcale pojednawcze usposobienie, jakiego pragnąłem, ale nie było w mocy mojej go przemienić. Henryk należał do tego pospolitego rodzaju ludzi, dobrych zawsze, gdy nie chodzi o to, co im osobiście sprawić może przykrość lub szkodę, ale w takich razach nieubłaganych dla cudzego cierpienia, więc szepnąwszy mi tylko "zaczekaj tu na mnie," zbliżył się do żony.

Tym razem usłyszała ona kroki jego i podniosła pochyloną główkę. Ale skoro zobaczyła Henryka, wzrok jej się rozjaśnił, twarz ożywiła rumieńcem, on jednak nie zważał na to, i pomimo tych jawnych oznak miłości, przystąpił do niej chmurny i zagniewany.

Róża znać dobrze znała spojrzenie jego, bo przelotny promień wesela zagasł w jej oczach, i zamiast przemówić pierwsza, czekała, co on powie.

Nie wiem, czy Henryk zauważył to wszystko, był on może tak zajęty sobą, że odcienia jej uczuć, nie dostrzeżonemi były przez niego.

— Cóż tu robisz sama jedna Róziu? zapytał tonem i ostrym chociaż widocznie usiłował to brzmienie złagodzić.

— Ja — ja nie wiem, odparła zmieszana. Roześmiał się szyderczo.

— Trzeba być prawdziwem dzieckiem, nie umiejącem wcale żyć z ludźmi, by porzucać gości i kryć się w zaroślach; pamiętajże przecie, iż masz obowiązki jako gospodyni domu.

Te słowa ma się rozumieć nie wywołały innej odpowiedzi prócz łez na twarzy Róży; wyraźnie pojednawcze usiłowania moję względem młodej pary, okazały się niefortunnemu Henryk usłyszawszy, iż obowiązkiem jego jest być mentorem żony, brał te rolę dosłownie i karcił ją jak niegrzeczne dziecko, Łzy jej zamiast go zmiękczyć rozgniewały bardziej jeszcze.

— I czegóż plączesz, zawołał, tego tylko brakowało, by wszyscy zobaczyli, że masz oczy czerwone, będzie to arcyprzyjemne dla mnie.

W naiwności swego samolubstwa, nie pomyślał nawet, że to byłoby dla niej jeszcze boleśniejszem. Ona też płakała ciągle.

— Na miłość boską Róziu, powiedz mi przynajmniej, cóż to za tragedya, wyrzekł mąż przyprowadzony do ostateczności.

— Henryku, nie dobrym jesteś dla mnie, szepnęła żona wśrod łkania.

— Nie dobrym, nie dobrym, powtórzył szorstko, ależ ty zniecierpliwiłabyś anioła.

Henryk wypowiedział to z taką mocą przekonania, jak gdyby rzeczywiście był aniołem, we własnem przekonaniu, nie wiem czy żona uwierzyła mu na słowo, w każdym razie to zapewnienie, bynajmniej jej nie uspokoiło i przez chwile słyszałem tylko jej płacz wstrzymywany.

— Na honor! to już nic do zniesienia, zawołał mąż, chciałbym w końcu wiedzieć, o co tu chodzi.

W każdej dręczonej istocie, nadchodzi wreszcie chwila, w której oburzy się niesprawiedliwością doznaną, to stało się i z Różą.

— Ja nic wiem, odpowiedziała dumnie podnosząc głowę, siedziałam tu spokojnie, a ty przyszedłeś z wymówkami i gniewem, których nie rozumiem.

Ale to harde tłumaczenie podburzyło tylko gniew.

Powinnaś wiedzieć — odparł — że miejsce twoję nie było tutaj, że te niewczesne smutki, melancholie, marzenia, nie mają sensu i wzbudzają tylko śmiech ludzki.

Zabierało się nie żartem na scenę małżeńską, ale młoda kobieta na tem polu nie mogła dotrwać mężowi; przelotna energia jej przeszła i jak dziecko złajane spuściła głowę, wylewając nowych łez strumienie; nie wiem jak długo trwać mogło to wzajemne położenie, gdy ja, com był niewinnym sprawcą złego, kilkakrotnem chrząkaniem dałem poznać swoją obecność; Henryk znać zapomniał o tem, że zostawił mnie za szpalerem, lub też nie krępował się dla starego przyjaciela, ale Róża stanęła cała w płomieniach i odwróciła się nieznacznie chcąc ukryć zapłakane oczy.

— Henryku! — wołałem z daleka — Henryku! potrzebują, ciebie.

Henrykowi też nastręczyło to dobrą sposobność wycofania się z honorem z tej sceny i uchwycił ją pospiesznie.

Naturalnie był zły na siebie i drugich, jak zwykle każdy co niestosownie postąpi. Znać zrozumiał, że nikt go nie szukał ani potrzebował, bo zamiast powrócić do towarzystwa, zapuścił się w przeciwna stronę parku, gryząc w ustach zagasłe cygaro. Szedłem przy nim w milczeniu, czekając, aż pierwszy przemówi.

— Doprawdy Joachimie — wyrzekł po długiej chwili — widzę, że nie umiem wcale mówić z kobietami.

— Przyznaję — odparłem — że osobliwym sposobem chcesz zdobyć cudze zaufanie, i nie dziwię się, że go nie zdobywasz.

Spojrzał na mnie badawczo, zawstydzony niewczesną porywczością swoją.

— Ależ te łzy bez przyczyny są nieznośne — rzekł.

— A jak wiesz, iż są bez przyczyny — zapytałem z przyciskiem — czy dowiedziałeś się, dla czego płakała?

— Byłem rozgniewany, to prawda.

— Wiem o tem — odrzekł — ale to nie wystarcza. Zrozumiał zapewne myśl moją, bo targał niecierpliwie wąsy.

— Któż się mógł spodziewać — wyrzekł usprawiedliwiając się niby — podobnych rzeczy nie pojmuję zupełnie, w czem zawiniłem, dla czego Róża uwzięła się koniecznie zatruć mnie i sobie przyjemne życie, jakie prowadzimy.

— Były to wyrazy tak głęboko nacechowane, tem naiwnem samolubstwem, stanowiącem tło charakteru Henryka, że uśmiechnąłem się mimowolnie.

— Widać, odparłem, że to życie tak przyjemne dla ciebie, nie wydaje się takiem twojej żonie.

— To nie podobna! zawołał, czegóż ona może żądać więcej, czegóż się spodziewała?

Patrzał na mnie, jak gdybym ja był w stanie rozwiązać mu ten problemat.

— Na nieszczęście odpowiedziałem, nie zapytałeś jej o to nigdy.

— Bo jakżeż mogłem przewidzieć, że to, co zadowalnia wszystkie kobiety, jej właśnie się nie podoba.

Henryk powracał do ulubionego swego dowodzenia; wyraźnie w ludzkości nie przypuszczał wyjątków — a przynajmniej tego nieszczęścia, by wyjątkiem była jego własna żona. W desperacya jego było coś głęboko komicznego, a jednak jak zwykle na świecie, komizm przechodził w tragiczność, człowiek ten nie uwzględniający innych myśli i uczuć, jak swoje własne, nie pojmujący innych potrzeb nad ogólna miarę, należał do owych typowych postaci, pojawiających się w komedyi, złe następstwa tych komicznych pojęć, okazywały się opłakanemi w rezultatach, były już nieszczęściem dla drugich, a może w przyszłości i dla niego bolesnemi być mogły — był to więc odwieczny dramat życia złożony z łez i śmiechu.

— Słyszałem wprawdzie, mówił dalej mąż zafrasowany, o rozmaitych kobiecych kaprysach, ale czyż mogłem się spodziewać tego po Rózi, czyż mogłem myśleć, że ten los mnie spotka, mnie.

Przycisk położony na to słowo, znaczył wyraźnie dobrą opinię, jaką miał o sobie, przynajmniej we wszystkich kwestyach, tyczących się domowego pożycia.

Ona była tak dobrze wychowaną, tak wzorową, tak na swojem miejscu, ciągnął dalej żałośnie.

Mogłem wprawdzie raz jeszcze uczynić uwagę, że tak zwane dobre wychowanie panien, zasadza się na starannem zatarciu wszystkich cech charakteru, a przynajmniej na ukrywaniu ich zupełnem, ale nie była to pora do psychicznych uwag, zastanawiałem się tylko mimowolnie nad szerokiem znaczeniem wyrazów, dla czego uczucia jednych uprzywilejowanych ludzi, były sprawiedliwymi żądaniami tylko; dla czego dla innych, przybierały nazwę kaprysów.

Kto zasługiwał tutaj na miano dziecka? czy człowiek mający pretensye, by jego gusta były gustami wszystkich, a jego przyjemności, przyjemnościami całego świata, czy też młoda kobieta, której nikt nic uwzględnił uczuć, ni chęci, i która uważana jako nierozsądne dziecko, kryła się ze smutkiem swoim. Tymczasem Henryk ciągnął dalej narzekania swoje.

Kobiety, powtarzał, kobiety, więc na prawdę nikt im dogodzić nic potrafi.

Tutaj musiałem zrobić uwagę, że dotąd on nie starał się wcale dogodzić żonie, a nawet nie zapytał czego ona pragnęła. Ta uwaga moja, w obec rozdraźnienia Henryka, była głosem wołającego na puszczy, więc wysłuchać musiałem owych wiecznych stereotypowych frazesów, potępiających kobiety, powtarzanych seryo i żartem przez wszystkich, jak gdyby kobiety były temu winne, że chowane w nieświadomości, chronione od zdrowego myślenia, uważane od dzieciństwa za lalki, których największą zaletą jest piękność, trzymane w stosunkowej niewoli, mają często wszystkie wady będące koniecznym wynikiem podobnej edukacyi. — Jednak nie tłumaczyłem niekonsekwencji tych skarg Henrykowi, bo to nie mogło wpłynąć na obecne nieporozumienie, pozwoliłem mu nawet dowodzić, że jest najnieszczęśliwszym z ludzi, dotkniętym wyjątkowym ciosem, chociaż to nic a nic nie zgadzało się z maksymą, tylko co wygłoszoną, że wszystkie kobiety są sobie podobne.

Słuchałem go z wzorową cierpliwością, aż w końcu gdy wyczerpały się jego skargi, nic mógłem wstrzymać się od powiedzenia:

— W istocie, tragiczność twego losu przewyższa wszystko, co wyobrazić sobie można. Patrz, ja nie znajduję łez, by go opłakać.

Wówczas dopiero spostrzegł, iż żartowałem sobie z niego.

— Śmiej się jak chcesz, mówił, ale nie mniej to wszystko jest smutnem i nieprzewidzianem.

Korzystając z tego usposobienia, starałem mu się dowieść, że porozumienie się dwojga ludzi dotąd zupełnie obcych sobie, wymaga pewnej pracy i dobrej woli z obudwóch stron, a szczególnie też z tej, która jako starsza i doświadczeńsza, powinna mieć nieraz, rozsądku za dwoje; wprawdzie przyjął w teoryi moją zasadę, ale praca, dobra wola i cierpliwość, były to przymioty zbyt dalekie od niego, by teorya ta kiedykolwiek miała być w praktykę wprowadzoną, więc ulżywszy sobie gniewem i narzekaniem, powrócił do swego towarzystwa i wkrótce widziałem, że w rozkoszach i wzruszeniach gry, zapomniał o swych troskach.

Przy obiedzie, Róża ukazała się ze starannie zatartemi śladami łez i wszystko w domu szło dalej zwykłym trybem, zdawało się, że ta mała scena przeszła bez śladu, pożycie młodej pary odzyskało tę względność jaką mają prawie wszystkie domowe stosunki, dla tych, co nie zaglądają w ich istotę.

Henryk swoim zwyczajem prowadził wesołe życie bez najmniejszej uwagi na to, co się działo w około, otoczony tą szczęśliwą nieświadomością cudzych uczuć, cechującą pewne indywidualności, których nic prócz nich samych nie zajmuje na świecie.

Róża coraz bardziej zamykała się w sobie, unikając sarkazmów rnęża, nie pokazywała mu uczuć swoich, a jeśli płakała, czyniła to tak skrycie, że nie domyślał się tego wcale, przecież jakiś duchowy proces odbywał się w młodej kobiecie. Była ona zmienioną, jak istota szukająca daremnie równowagi swojej — raz rzucała się w wir świata z namiętnym szałem, jakby upoić się chciała rozkoszami jego, to znów smutna, zamyślona, zdawała się badać problemata życia i szukać rozwiązania zagadki bytu, której nikt nie rozświecił przed nią. Widocznie myśl jej wybiegała po za obręb tych sakramentalnych form, tak zupełnie wystarczających Henrykowi i rozdział wzrastał pomiędzy małżonkami, pokryty pozorem tej zdawkowej miłości, jaką okazywali sobie z przyzwoitości. Czy tak miało pozostać zawsze?

Lękałem się zadawać sobie to pytanie, bo odpowiedź zdawała nam się zbyt groźną, widziałem w cichem powietrzu tego rozkosznego wiejskiego ustronia unoszące się złowrogie widma, a nie było w mocy mojej ich zażegnać, daremnie było odzywać się do Henryka, Róży nie śmiałem o nic zapytać — widziałem tylko na jej jasnem czole chmury zwiastujące wewnętrzne burze, widziałem w jej oczach błyskawice tęsknoty, gniewu, żalu i pełno nieujętych uczuć; ale może te uczucia nie miały jeszcze nazwy w jej myśli, lękałem się, by przez moje niewczesne dotknięcie nie sformułowały się jakiem bądź słowem dla niej zrozumiałem. Na cierpienia jej nic było lekarstwu, a przynajmniej mnie nic było wolno wskazać go, wbrew sprawiedliwości. — Świat i ludzie uświęcili jej nieszczęście i nazwali je nieodzownem.

Istnieją wprawdzie wyżyny myśli, na które schronić się mogą istoty zawiedzione w słusznych nadziejach, tam są czyste rozkosze, do których mają prawo wydziedziczeni tej ziemi — ale wyżyny te są niedostępne dla niedoświadczonych serc i niezahartowanych duchów, droga ku nim ciernista, niebezpieczna, — ja nie wiedziałem czy ona zdolną była dojść do nich, posiąść i ocenić i czy one starczyćby mogły tej pięknej córce ziemi, wychowanej w ubóstwianiu martwych form, świetnych pozorów i tego wszystkiego co błyszczy. Ona nie domyślała się pewno tych światów, ukrytych w głębi własnego ducha, do których wrota otworzyć tylko może wielkie cierpienie i niezmordowane myśli, jednak widocznie szukała dróg swoich, sama jedna bez przewodnika, czyż godziło się ją tak zostawić?

Przychodziło mi czasami na myśl, czy nie tęskniła skrycie za tym towarzyszem dzieciństwa, który kochał ją tak zupełnie, tak wytrwale, ale nic mogłem dopatrzyć w niej śladu uczucia, któreby mogło mi służyć za bussolę do zbadania tego ducha zamkniętego w sobie, rwącego się z nizkich sfer, w których przebywał dotąd.

O Adamie od ślubu Róży nie słyszałem wcale, choć blisko dwa lata upłynęły od dnia owego, widocznie przecież nie stało mu się nic złego, bo chociaż on dość mało obchodził rodzinę, przecież byłbym zasłyszał coś o nim. Nieraz jednak ten piękny, smutny, energiczny chłopiec przychodził mi na myśl, i czyniłem sobie pytanie, jaki człowiek zrobi się z tego szlachetnego dziecka, co zostawi po za sobą w walce życia, w codziennem zetknięciu ze światem, co uniesie w przyszłość, jakie zamrą, jakie rozwiną się w nim pierwiastki. Nie wiedziałem czy spotkam go kiedykolwiek, nic wiedziałem nawet czy tego pragnę, ale ta niecodzienna postać wraziła się w pamięć moją i odbijała od powszednich otaczających mnie typów.

Henryk coraz częściej wyjeżdżał z domu, w którym, ile razy był bez gości, nudził się straszliwie; — młoda kobieta zostawała samą i nieraz w długie zimowe wieczory zasiadaliśmy we dwoje przy kominku, ona zwykle milczała wlepiając oczy w płomienie, ja starałem się ją rozrywać daremnie; potoczna rozmowa pomiędzy nami rwała się zwykle, i każde z nas zapadało w krainę myśli czy marzeń, niedostępną dla drugiego. Czułem, że nie mogłem dla niej być towarzystwem dostatecznem, przecież była mi wdzięczną za te próżne usiłowania; obejście jej było coraz serdeczniejsze. — Tak siedzieliśmy jednego wieczora, gdy młoda kobieta zapytała mnie znienacka:

— Panie Joachimie, na co ja żyję?

Podniosłem głowę i przez chwilę patrzyłem na nią zdumiony. Pytanie było tego rodzaju, iż niepodobna mi było odpowiedzieć odrazu; nie wiedziałem czy przez żart dziecięcy stawia mi potoczną kwestyę w ten sposób, czy też było to badanie myślącej istoty.

— Dla czego mnie pani o to pytasz — wyrzekłem oględnie.

— Bo mi to często przychodzi do głowy — odparła z prostotą.

— Ja sądzę — odpowiedziałem po chwili namysłu — iż odebraliśmy dar życia, by doskonalić siebie i drugich i osiągnąć szczęście, uszczęśliwiając w zamian.

— Ja nie widzę wcale — pochwyciła Róża — bym kogokolwiek uczyniła lepszym lub szczęśliwszym, sama też nie jestem ani dobrą ani szczęśliwą.

— Jesteś pani dobrą — zawołałem — zostawiającna boku drugą kwestyę szczęścia, którą uważałem za zbyt drażliwsi.

Ale Róża wstrząsnęła głową.

— Dobroć — wyrzekła — to musi być coś więcej niż owa bierna łagodność, często pochodząca z lenistwa; przynajmniej ja ją tak wyobrażam sobie. Nie, nie, mylisz się, panie Joachimie, ja wcale dobra nie jestem.

Mówiła to z głębokiem przekonaniem, jak gdyby poczuwała się do jakich win ukrytych.

— W każdym razie — odparłem śmiejąc się z jej szczerości — jeśli łagodność nie jest tem samem co dobroć, zawsze jednak jest to wielki przymiot.

— A kto panu powiedział — zagadnęła z żywością — że ja jestem łagodną? czy mam się gniewać na pannę służącą, że mnie źle czesze, na lokaja, że prędko nie przyjdzie; przyznam się, nie mam w tem zasługi żadnej — takie rzeczy mało mnie obchodzą.

Potrącała sama nie wiedząc o tem, głębokie filozoficzne kwestye, zasługi, cnoty, ale nie chciałem zatrzymywać ją nad temi niezbadanemi pytaniami, widocznie rozmowa ta zmierzała do czegoś, starałem się więc sprowadzić ją znowu na właściwe pole.

— Więc dajmy na to, wyrzekłem z uśmiechem, że pani dobrą nie jesteś.

— Nie jestem, z pewnością nie jestem, potwierdziła prawie uradowana, że potrafiła dowieść mi tego faktu.

— Więc odparłem znowu, powinnaś się pani starać nabyć to właśnie, czego ci braknie.

— Oh! zawołała rezolutnie, ja nie to powiedzieć chciałam.

— A cóż takiego? spytałem zdziwiony.

— Pan mówiłeś, przerwała mi z żywością, iż człowiek żyje na to, by być dobrym i szczęśliwym, otóż ja nie jestem ani jednem ani drugiem.

Była to szczególna rozmowa.

— A przytem dodała, życie to rzecz bardzo nudna, żyję już lat dwadzieścia, jestem zdrową, silną, więc przypuśćmy, że leży przedemną, ze czterdzieści lat jeszcze i mam tak wiecznie ubierać się, oddawać wizyty, przyjmować gości, tańczyć w zimie, w lecie konno jeździć, wiecznie jednostajnie, dwa lata temu bawiło mnie to bardzo, przeszłego roku mniej daleko, a dzisiaj to już dreszcz mnie bierze na samo wspomnienie zabawy. I zapytuję siebie, co z tego przyjdzie mnie lub drugim?

— Może chciałabyś pani zmiany jakiej, podróży. Wzruszyła ramionami z widoczną niecierpliwością,.

— Ah ! zawołała, przeszłego roku jeździliśmy przecie do modnych wód przez trzy miesiące i było to zawszo jedno i toż samo.

Słuchałem przerażony, myśli jej przechodziły przewidywania moje, ale ona nie zważając na to, mówiła dalej.

— Wszyscy chodzą ubrani w jeden sposób, i powtarzają przez kilka godzin niezmordowanie, jedne i też same frazesa, a co gorsza, nigdy nie mówią tego, co myślą i postępują wprost przeciwnie z wygłoszonemi zasadami.

— I jakże pani to spostrzegłaś wyrzekłem zdziwiony.

Róża uśmiechnęła się lekko.

— Sądzisz pan, że jestem takiem dzieckiem, odparła, żem tego zobaczyć nie potrafiła, to wcale trudnem nie jest; wśród ludzi mówiłam mało, ale za to uważałam dobrze. Do dnia ślubu świat był dla mnie zasłonięty, zupełnie żyłam tymczasowo z dnia na dzień, oczekując tylko na tego, co mnie wprowadzi wreszcie w tę arenę, której przelotne pochwycone błyski, zaciekawiały mnie niezmiernie.

Wyobrażałam sobie, że wszystko jest inaczej, sądziłam, że zniknie czczość i nuda, panujące w królestwie panieńskiem, wierzyłam, że będę użyteczną, dobrą, szczęśliwą, jak to pan mówiłeś.

Spojrzała na mnie promiennemi oczyma, a z piersi jej wyrwało się stłumione westchnienie, jakby nie mogła przypomnieć sobie minionych marzeń bez bólu. — Widocznie w jej pojęciu wyraz dobra miał jakieś określone znaczenie, różne bardzo od tego, jakie nadaje mu się zwykle.

— Więc zapytuję siebie, znowu wyrzekła, wracając uparcie do pierwszego pytania, dla czego ja żyję?

I te słowa wymawiała na seryo, w całej prostocie ducha, piękna, młoda kobieta, której inteligencya na próżno szukała celu dla siebie. Biada społeczeństwu, w którego łonie takie pytania pozostają nierozwiązane, biada jednostkom, które stawiać je są zmuszone. — Teraz ona domagała się odpowiedzi i miała do tego prawo.

— Pani, wyrzekłem, wpatrując się w nią, z prawdziwem ojcowskiem uczuciem; powiedz mi, czy od czasu jak dojrzałaś myślą, nie doświadczyłaś nigdy, chociaż chwili prawdziwego zachwytu, zapomnienia siebie, słowem szczęścia.

Zamyśliła się głęboko.

— Tak, wyrzekła, miałam czasem takie momenta, ale one mijały szybko, były oparte na złudzeniach, które pierzchły przy bliższem spojrzeniu; zdawało mi się chwilami, że były indywidua, wyróżniające się od ogółu głębsza myślą, lub szczerszem uczuciem i zwracałam się ku nim zaciekawiona, zajęta, ale daremnie, musiałam dostrzedz zawsze, że to był tylko blichtr nieco odmienny od tego, jaki używają wszyscy; a w gruncie wszędzie znajdowałam jednaką nicość, próżnię i zarozumienia.

Te dziwne słowa, dziwniejsze jeszcze poglądy w tak młodej, mało doświadczonej istocie, dowodziły nadzwyczaj bystrego spostrzegawczego daru i siły rozumowania, ale nie odpowiadały w zupełności na pytanie moje, było w nich raczej coś napomkniętego, niż wypowiedzianego wyraźnie.

— Jak to, zapytałem, nie rozumiem pani, wszak mówiliśmy o szczęściu?

— Tak, powtórzyła, ja czułam się szczęśliwą, sądząc, że moje myśli i uczucia znajdują odbicie w drugiej indywidualności, a nie są dziwactwem jakiemś, właściwem memu tylko usposobieniu.

Było to bardzo mało i bardzo wiele razem, widocznie serce jej pragnęło współczucia, którego nie znalazła w małżeńskiem pożyciu, pragnęła tego, co było jej wzbronionem — kochać i być kochana a nie umiała nawet nazwać pragnień swoich.

— Ula czegóż! zawołałem, mimowolnie prawie, przerażony tem półwyznaniem, dla czegóż nie szukałaś pani tego w mężu?

— W Henryku, pochwyciła i rozśmiała się serdecznie, jak gdyby samo połączenie jego imienia z marzeniami, o których mówiła, wydawało jej się komicznem. — Po chwili jednakże zrozumiała, że to, co na pierwszy rzut oka wzbudzało jej śmiech, było w gruncie rzeczy bardzo bolesną rzeczywistością i odpowiedziała mi, siląc się na spokojność.

— Nic mogłam tego szukać w Henryku, bo kiedy go poznałam, nie miałam zgoła żadnego pojęcia o świecie i ludziach, on mówił mi, że mnie kocha, a mnie się zdawało, że nie potrzebuję pytać o więcej, bo słowo to wszystkie inne zawiera w sobie, uwierzyłam mu od razu, bo nie miałam żadnej przyczyny wątpić. Nie dziwiła mnie jego miłość, bo ja także kochałam go, on wydawał mi się najpiękniejszym, najmędrszym, najlepszym, i sądziłam, że ja także powinnam mu być ideałem, jakim on był dla mnie.

Nie porównywałam go z nikim, bo jakżeż mogłam porównywać; ta myśl nie przeszła mi nawet przez głowę, zresztą miłość jego cieszyła wszystkich w domu, więc jakżeż ja mogłam sobie wyobrazić, że pan Jan, Piotr lab Paweł, na jego miejscu mówiliby to samo, co on mówił, czynili co on czynił i kochali jak on kochał.

Te ostatnie słowa wypowiedziała ciszej, ale w głosie jej nie było goryczy, były to smutne fakta, za które nic miała żalu do nikogo, nawet do rodziców i męża, wszakże fakta te działy się codziennie w świecie, do którego należała, wszakże los jej nie był wyjątkowym, ona nic buntowała się przeciw swojej doli, nie skarżyła na cierpienie, nie rozczulała nad własnem położeniem, tylko zapytywała w prostocie ducha, na co zdało się podobne życie. Co do Henryka nie miała już żadnej illuzyi, osądziła ten charakter w całej nicości jego, a on różnił się tylko w jej myśli od pana Jana Piotra i Pawła tą małoznaczącą okolicznością, że był jej mężem.

Nie mogłem ubolewać nad nim, los ten sam sobie zgotował, z wytrwałością godną lepszej sprawy, a cała sympatya moja przeniosła się na te młodą kobietę, niewinną ofiarę fałszywego wychowania i fałszywych pojęć, której życie miało być tem boleśniejsze, że siłą inteligencyi wybiegała daleko po za koło utartych formuł i idei, w które skrępowano jej życie. — Jeśli w życiu tem miały być w przyszłości walki, błędy i upadki, wina nie powinna była spadać na nią, bo przewidywałem aż nadto, że nie zachowa zawsze tej biernej rezygnacyi, z jaką teraz odzywała się do mnie.

Chwilę trwało pomiędzy nami milczenie; ona zdawała się zatopioną w wywołanych pamiątkach i jakby zmęczona uczynionem wysileniem, a ja myślałem, jakimby puklerzem uzbroić ją przeciw pokusom życia. Ona tak mało mówiła o sobie, a jednak, zdawało mi się, że w jej głosie drgały jakieś przepaście uczuć tłumionych, nie powołanych do bytu, nie znanych może jej samej. Teraz pochyliła głowę na poręczy fotelu i spokojnie spoglądała w migające płomienie, których blask padał na jej śliczne rysy.

— Więc pytam raz jeszcze — wyrzekła podnosząc na mnie swoje wielkie ciemne oczy — po co ja żyję?

— Czy źle pani tak bardzo? spytałem.

Róża zasępiła się. Pytanie moje było wyraźne — może zdawało jej się za wyraźne nawet.

— Bardzo źle mi nic jest — odparła po chwili namysłu — tylko nudno mi i smutno, ale wszak to nie jest odpowiedzią na to, co ja mówiłam.

— Odpowiedziałem ci raz pani tem wielkiem ogólnem słowem, które każdy dla siebie wyraźniej sformułować musi, użyteczność i szczęście, to cel bytu, te dwa wyrazy są jednoznaczne.

— Ale wskaż mi pan przynajmniej jakim sposobem użyteczną być mogę — zawołała zapalając się stopniowo.

— Obejrzyj się pani w koło — odparłem — na każdym kroku spotkać musisz ciemnotę, ból, nędzę, gdzie zobaczysz łzy staraj się je otrzeć, gdzie nieświadomość staraj się ją oświecić, a życie nie wyda ci się z pewnością, czczeni ani nudnem. Człowiek, któremu choć raz zdarzyło się pomódz komuś, świadomie i rozmyślnie, sam w ciężkiej chwili potrafii znaleść pociechę w tem wspomnieniu. Solidarność łączy ludzi niewidzialnym, ale nierozerwalnym węzłem i objawia się tysiącznemi sposoby.

Tak samo jak barbarzyństwo i fanatyzm ludów, mieszkających na drugiej półkuli, sprowadza na nas klęski zarazy; jak niepoznanie prostych zasad ekonomicznych w masach wzrusza społeczeństwo i rzuca je w straszliwe katastrofy, tak samo łza spływa błogosławieństwem na tych, co ja otarli i wlewa w serce spokój, męztwo i siłę.

Mówiłem do niej poważnie, zapominając że mam do czynienia z kobietą, dla której to wszystko było obcem zupełnie, której nie wskazano nigdy moralnych praw rządzących światem; ona jednak słuchała mnie z dziwnem zajęciem, ale po chwili spuściła głowę z rodzajem zniechęcenia.

— Ach! wyrzekła, pan mówisz piękne rzeczy, czuję, że masz słuszność, bo czoło twoje jest tak pogodne a wzrok taki jasny, a jednak nie mogę zrozumieć cię ze wszystkiem, tak jak chciałabym to uczynić.

— W takim razie musiałem się źle wyrazić, pytaj pani a objaśnię każde słowo.

Zaczęła zadawać mi różne pytania, świadczące o dobrej woli i bystrości tej zaniedbanej inteligencyi.

Rozmawialiśmy długo o tych kwestyach palących, nie rozwikłanych dla tych, co niezdołali dojrzeć tej wielkiej harmonji, rozlanej na powierzchni nieba i ziemi, odbijającej się nawet w najdzikszych sercach. Tłumaczyłem jej konieczność następstw czynów naszych, odpowiedzialność konieczną i dobroczynną, złe niszczące się siłą własną, jako następstwo błędu, jako czynnik poprawy i mówiłem długo, bo nigdy w życiu nie byłem słuchany z taką chciwością.

— Panie Joachimie, zawołała w końcu, pan jesteś szczęśliwym bardzo, że rozumiesz i wiesz to wszystko, ale jakże ja kogobądź oświecić mogę, ja co spojrzawszy dotąd w około i w samą siebie, dostrzegałam tylko zamiast tych praw cudnej jasności, które mi objawiasz, chaos zwątpienia i rozpaczy.

— A teraz, nie widzisz go już pani ? — wyrzekłem z uśmiechem.

— Teraz, odparła przecierając oczy, jak człowiek oślepiony nagłym blaskiem, teraz zaczynam dopiero rozglądać się, w tym nowym świecie, w którym musisz mi pan być przewodnikiem.

— Będę nim z rozkoszą, mówiłem biorąc jej rękę.

— Powiedz mi pan tylko, zawołała z żywością, właściwą sobie jakim sposobem, tyle ludzi żyje spokojnie w nieświadomości, jak znosić mogą tyle pytań nie rozwiązanych i nie zdać sobie sprawy ze wszystkich fenomenów ich otaczających ? Ileż ja razy zastanawiałam się nad tem, ileż razy usypiałam zmordowana myślami, które wkoło mnie zwano próżnemi, pytając daremnie dla czego złe istnieje, dla czego życie jest tak czcze i jałowe, dla czego młodość trwa krótko, a po niej następują długie lata żalu za tem co minęło, dla czego jednym świat uśmiecha się tysiącem ponęt, a drudzy walczyć muszą z ciężką dolą, dla czego tylu jest ludzi złych i nieszczęśliwych? Ale ja tego nikomu wypowiedzieć nie mogłam, bo śmiano się lub gorsze no, guwernantka mówiła mi że te myśli są grzechem, a mama, że nie mają sensu, że zamiast łamać sobie nad tem głowę, powinnam nauczyć się francuzkich wierszy, lub przygotować się do lekcyi tańca, a nadewszystko stosować się do tego co robią wszyscy, i nie odzywać się broń Boże, z podobnemi rzeczami w towarzystwie, boby mi to ujmę przynieść mogło, a nawet przeszkodzić do dobrego zamęźcia.

— I pani odsuwałaś te myśli?

— Nie, — tego uczynić nie mogłam, one spłoszone powracały uparcie, ale chowałam się z niemi jak z grzechem, a słuchając mamy, doszłam do pewnego rodzaju doskonałości, byłam zupełnie taką jak wszyscy, a nawet może mniej znaczącą jeszcze niż wszyscy.

Słysząc to uśmiechnąłem się mimowolnie, bo przypomniałem sobie, ową pierwszą moją rozmowę z nią na balu, Róża odgadła znać to wspomnienie bo wyrzekła.

— Jaką ja się panu musiałam wydać nieznośną dawniej. Pamiętam dobrze, chciałeś pan rozmawiać ze mną na seryo, chciałeś dowiedzieć się, czy tam w głowie mojej postała myśl jaka, prócz myśli zabawy, oh! jak ja pragnęłam wypowiedzieć ci wiele rzeczy, ale nie śmiałam, — maska nałożona przyrosła mi do twarzy i chociaż chciałam, nie umiałam być inną, niż mnie nauczono. Czułam dobrze, jak pan odszedłeś niezadowolniony i miałam ochotę rozpłakać się serdecznie. Byłeś pan w prawie swojem najgorzej sądzić o mnie, a jednak nie byłam tak ograniczoną, jak ci się to zdawało i pomyślałam sobie, że dobre i złe pozory zarówno zawodzą., — Ja powinienem był to zrozumieć, zawołałem, przejęty szczerą skruchą.

Róża roześmiała się serdecznie, z wrodzoną wesołością, która jednak od bardzo dawna znikła z jej twarzy.

— Za karę, wyrzekła, musisz mnie pan dużo pięknych rzeczy nauczyć, musisz otworzyć przedemną tajemnice natury, objaśnić mi fenomena myśli i to zaraz od jutra.

Zgodziłem się na to całem sercem, a gdym powstał by się oddalić, zegar na kominku wskazywał pierwszą po północy.

Wieczór ten zeszedł nam szybko, oboje oczekiwaliśmy Henryka, który miał dnia tego do domu powrócić. Jak zwykle jednak, oczekiwaliśmy go daremnie. Róża nie zwróciła na to uwagi, może zajęta nowemi myślami, zapomniała o nieobecności męża, może nie chciała się dzielić ze mną uczuciami, jakie to w niej wzbudzało, dość, że rozeszliśmy się wesoło, obiecując sobie zejść się wcześnie.

I rzeczywiście rozpoczęliśmy nazajutrz szereg studyów najpotrzebniejszych, a zwykle pominiętych zupełnie w kobiecem wychowaniu. Róża miała tę naiwną niewiadomość osób światowych niezrównana niczem, chociaż odebrała tak zwaną staranna edukacyę. Wiedziała ilu królów, z jakiej dynastyi panowało w starożytnym Egipcie, znała na pamięć bajeczne dzieje Niniwy i Babilonu, znała doskonale miłostki wszystkich, bogów Olimpu, ale nie rozumiała wcale, na jakich prawach działał jej własny organizm, jakim sposobem oddychała, lub poruszała dowolnie członkami, jakie pierwiastki otaczały ją, jakie wpłynąć mogły zbawiennie lub trująco.

Teraz nauka absorbowała bogate zdolności tej wyjątkowej natury, i przez czas jakiś, Róża nie zadawała mi pytania, dla czego żyje, a co więcej, pytanie to nie wyryło się w jej oczach ni uśmiechu.

A ja zapytałem sam siebie, czy umysłowa praca mogła starczyć tej pięknej, młodej, gorącej istocie, za wszystkie rozkosze serca, czy w jej smutnem pożyciu, miała to być zbawcza przystań, chroniąca ją od burz życia ?

Zabrała się ona do pracy z całą gorliwością wrodzoną swej żywej naturze, z zupełnem oddaniem, otoczyła się książkami i zatopiła w nich cała, tak bardzo że Henryk nie zważający nigdy na zajęcia żony, musiał dostrzedz te niespodziewaną zmianę.

Trzeba przyznać, iż nie przypadała mu ona wcale do smaku, Henryk wprawdzie zanadto był dzieckiem swego wieku, by miał otwarcie zaprzeczać użyteczności lub dostojeństwa nauki, przecież miał w duchu skrytą pogardę dla ludzi, badających zbyt ściśle pewne kwestye, w gruncie mogące bardzo mało obchodzić, szczęśliwych tego świata. Skutki, rozmaitych sił, działanie czynników natury, pod różnemi względami i formą, były to dla niego rzeczy, bardzo pożyteczne może dla tych, którzy potrzebowali pracować na chleb powszedni, ale nie pojmował nigdy, dla czego ktoś, niezmuszony do tego ciężką koniecznością, mógł z przyjemności trawić długie godziny, nad podobnie nudnemi przedmiotami; wydawało mu się to manją i ekscentrycznością nie do darowania, graniczącą, prawie z szaleństwem i manję tę z przerażeniem dostrzegał we własnej żonie.

— Na miłość boską, Różo — zapytał zastawszy ją raz jak śledziła przez mikroskop niedostrzegalne jestestwo i wodorosty, powstające w stojącej wodzie sadzawki — co ty tutaj robisz? czego szukasz z tak osobliwem zajęciem w kałuży?

Zeszedł nas tak niespodzianie, że młoda kobieta zajęta badaniem swojem nie zwróciła na to uwagi, teraz patrzyłem ciekawie co uczyni.

Nie podała mu mikroskopu, nie starała się podzielić z nim tem, co ją zachwycało, ale w milczeniu odstawiła na bok narzędzie i spojrzała na męża spokojnie.

On powiódł wzrokiem po książkach rozrzuconych w około, trochę szyderczo.

— Jak widzę, zachorowałaś na uczoność — wyrzekł przez zęby — szkoda, to szkaradna choroba i wcale nie przystoi młodej i ładnej kobiecie.

Słowa te nic a nic nie zdziwiły Róży, znać zdawała sobie doskonale sprawę z odcieni charakteru Henryka, uśmiechnęła się tylko lekko końcem ust, ale w tym niedostrzegalnym prawie uśmiechu, mieścił się dla niego cały wyrok.

On jednak z zaślepieniem właściwem mężom nie zauważył tego wcale i mówił dalej.

— Że też te kobiety nigdy nie mogą być spokojne i zawsze napierają się czegoś niepotrzebnie; prawdziwie mądrym będzie kto im dogodzi; nudzą się gdy są same, nudzą ich zabawy, słowem, nudzi ich zawsze to, co jest właściwem.

Mówił to z prawdziwym gniewem, nie ukrywając wcale przed żoną nieokreślonej pogardy, jaką miał dla całego niewieściego rodu, karcąc ją jak nauczyciel czyniłby to ze źle wychowanem dzieckiem, ona jednak nie uważała za stósowne zaprotestować przeciw temu jakim bądź wyrazem, tylko twarz jej nie wyraziła ani gniewu, ani oburzenia, ani żadnego z uczuć, jakie postępowanie jego zdawało się wywoływać; słuchała go spokojnie, z najwyższą obojętnością. Widać to wszystko, co on mógł powiedzieć, znaczyło tyle, co próżny podmuch wiatru. Złożyła tylko książki rozrzucone w koło, uporządkowała je starannie i odsunęła na bok, założywszy wprzód rozmaite kartki, znacząc sobie wyraźnie miejsca, gdzie jej studya przerwanemu zostały.

Mowa jego nie wywarła na niej innego wrażenia nad chwilową przerwę w zajęciu, któremu się oddawała, ale nic zadała sobie nawet pracy wytłomaczenia mu tego. — Spoglądałem na to w smutnem milczeniu. — Te symptomata zupełnego rozdwojenia, nie wypowiedzianego żadnem słowem, zdawały mi się stokroć groźniejsze niż otwarta kłótnia i przymówki.

Charakter Róży był szczególny, w przymusie panieńskiego życia, pod okiem surowej matki, która rozciągnęła nad nią monopol myśli, wyrobiła sobie cichą stanowczość, najtrudniejszą do pokonania, przecież nie mogłem nazwać tego uporem, ze mną ona była tak łagodną, tak powolną każdej radzie, tak chętnie poddawała się kierunkowi memu, iż nie byłbym nigdy domyślił się siły, jaką posiadała ta miękka na pozór natura.

Może też i Henryk zrozumiał, że posunął się za daleko, może zaniepokoiła go milcząca protestacya żony, bo po chwili zaczął przerzucać książkę leżącą na wierzchu, z widoczną chęcią zawiązania o niej rozmowy, ale Róża nie przyszła mu w pomoc, tylko widząc, że machinalnie prostuje założone kartki, wyrzekła.

— Proszę cię nie zamyl mi miejsca, które czytałam. Henryk popatrzył na przemian na nią i na książkę trzymaną w ręku — potem przeczytał powoli tytuł jakby nie dowierzając własnym oczom. "Botanique cryptogamique" tytuł ten odstraszył widać jego pojednawcze chęci, bo p. łożył ją napowrót, jakby zrażony samą powierzchownością książki, noszącej tę nazwę i milczał przez chwilę.

Róziu, wyrzekł wreszcie, już zupełnie łagodnie, czy ty to czytasz na prawdę?

— Na prawdę i na seryo odparła.

— I na cóż ci się to przydać może, zapytał z prawdziwą, ciekawością.

Znowu na ustach młodej kobiety zarysował się nieokreślony uśmiech, w którym mieściły się tysiące rzeczy, niepojętych dla Henryka.

— Na co, powtórzyła, na co ?

I zamyślone oczy wlepiła w przestrzeń, jakby samej sobie dawała odpowiedź na pytanie, postawione jej przez męża.

— Doprawdy Joachimie, wyrzekł Henryk, zwracając się do mnie, pod twoim kierunkiem dziwaczeje mi żona, wytłómaczże jej przecie, że się to na nic nie przyda, że to co robi jest nudnem, a w końcu i śmiesznem.

— Ja tego, odparłem żartobliwie, chcąc przerwać rozmowę ich dwojga, w żaden sposób ani powiedzieć, ani przyznać nie mogę.

Ale nie tak łatwo było odwrócić uwagę Henryka od raz obranego przedmiotu.

— Czy kto może odgadnąć, ciągnął dalej melancholicznie, co mu przyszłość gotuje, czyż spodziewałem się na przykład, żeniąc się z Rózią, że zrobi się z niej sawantka.

— Tak, odparła żona z głęboką intonacyą w głosie, kto wie: co go czeka? — kto odgadnie przyszłość? Mówiąc to, nie zdawała się wcale odpowiadać żartem, na słowa jego, te słowa wyrzekła sama do siebie z tajonym bólem, niby wyrzutem przeznaczeniu. — Walka wrzała może tłumiona w piersi tej kobiety, przeczuwałem, że cierpi, ale miała wolę walczyć do ostatka, nie roztkliwiała się sama nad swoim smutnym losem, tylko szukała pociechy w nauce, szukała, czciliby zająć puste serce i czem rozerwać bolesne myśli. Wszakże związana małżeństwem, nieodpowiedniem uczuciom swoim była skazaną na życie całe samotności.

— Doprawdy, ty bardzo dziwną jesteś Róziu, mówił mąż, tysiące kobiet na twojem miejscu byłyby zupełnie szczęśliwe, używałyby przyjemności życia, za miast ślęczyć jak mól nad książkami.

Było w tych słowach tak zupełne zaślepienie człowieka, niezdolnego zrozumieć położenia, że zaczynał on mnie samego niecierpliwić i dziwiłem się w duchu łagodności, z jaką go Róża znosiła.

— Tak, jestem dziwna, to prawda, odrzekła trochę smutnie, wiem o tem, cóż robić, musisz już znosić mnie jaka jestem.

On nie wart był nawet w jej oczach sprzeczki i gniewu, przyznawała mu z góry słuszność zupełna, byle nie być zmuszoną do dłuższej rozmowy.

Były to jednak odcienia niepodobne do pojęcia dla tego, co je wywołał, to też wyrzekł z naiwnością, cechującą go w pewnych kwestyach.

Dla czegóż? skoro przyznajesz się do dziwactwa, powinnaś się poprawić, nie prawdaż Joachimie? — Samo przyznanie się do grzechu nie wystarcza.

— Dziwactwo grzechem nie jest, dla tego ja się poprawić nie myślę, odpowiedziała żona uprzedzając moje wmieszanie się.

Było to pierwsze słowo jawnej, głośnej opozycyi z jej strony, to też uderzyło ono Henryka, dotąd zdawało mu się rzeczą tak niepojętą, by jego żona miała pogląd swój własny i to jeszcze wcale z nim nie zgodny, że tej ewentualności nie chciał przypuszczać, a chociaż powinien był od dawna już wiedzieć, czego się trzymać w tym względzie; przecież wolał brać postępowanie Róży za rozkapryszenie pieszczonego dziecka, niż za stanowczą drogę, rozważnie przez nią ubraną — dla tego też zmarszczył brwi i wystąpił znowu w Olimpijskiej grozie małżonka.

— Sądziłem, że kiedy ja cię o co proszę, powinnaś się do tego zastosować.

Róża spojrzała na niego z nieokreślonym wyrazem i widziałem wyraźnie, że w oczach jej mignął litośny uśmiech, ktory nie wybił się na usta i pozostał jedynie w jej myśli.

Dalekim był czas, kiedy mniej przyjazne słowo Henryka napełniało łzami jej oczy, smutki jej pochodziły od niego i były chwilowe jak chmury na błękitnem niebie, — teraz myśli jej beznadziejne powleczone były jednak mglistym kirem i dla tego była spokojną.

— Więc ja nawzajem poproszę ciebie Henryku, wyrzekła, byś porzucił polowanie, bo ja go znosić nie mogę; skoro uczynisz to dla mnie, ja wzajem zastosuję się do twoich życzeń.

On roześmiał się w całej prostocie ducha z tego żądania, które w przekonaniu jego nie mogło na nic innego zasługiwać.

— Doskonałą jesteś, Różo, kocham cię bardzo, ale pomimo to polować będę; — wszakże wszyscy tak robią, a żadna żona nie wymaga podobnych poświęceń od męża.

— W takim razie pozwólże mnie zajmować czas mój jak mnie się podoba.

Było to arcylogiczne żądanie, pomimo to, a może też właśnie ula tego nie trafiło wcale do przekonania Henryka, dziwić się temu nie mogłem, bo cóż bardziej mija się z logiką, jak wychowanie, obyczaje i życie światowe, jakże można wymagać od człowieka przesiąkłego ta atmosfera, nie widzącego nic po za nią, by zrozumiał jakąbądź słuszność i prawdę.

On też odparł niecierpliwie:

— Jesteś upartą jak dziecko prawdziwe, Różo, — powinnaś przecież zrozumieć ogromna różnicę pomiędzy mojem a twojem żądaniem. Ja chcę od ciebie rzeczy prostej, zwyczajnej, a ty wymagasz odemnie jakichś donkiszotowskich poświęceń.

— Ja nic nie wymagam wcale, znajduję tylko, że mam prawo zajmować juk mi się podoba, puste godziny życia i tego prawa dziś i nadal używać będę, bez względu czy to uważasz lub nie za dzieciństwo.

Mówiąc to bez gniewu, ale stanowczo, zabrała swoje książki i wyszła z pokoju, zostawiając męża osłupiałego, tem buntowniczym wyznaniem. Przez chwilę patrzał na mnie w milczeniu.

— A to dopiero, zawołał po chwili z oburzeniem, które miało coś w sobie komicznego, kupiłem sobie kłopot z podobną żoną, bo i któż się może domyślić, dodawał żałośnie, jakie tam licho siedzi w pannie ukryte, kto się mógł tego wszystkiego spodziewać, wszak ona była tak starannie wychowaną w takim domu, przez tak rozumną matkę i ty jeszcze dopomagasz jej w tem wszystkiem, Joachimie?

— Bo nie pojmuję, odparłem, co ci przyszło do głowy, dla czego ci zawadzają niewinne, ciche gusta żony.

— Uczoność nie przystoi kobietom, wyrzekł sentencyonalnie, to odbiera im wdzięk kobiecości i zawadza codziennym zajęciom.

Nie widzę, wyrzekłem w czem książka lub studya, więcej mają rozprzęgać ład domowy, niż stroje, bale, zabawy, nie widzę także jaki wdzięk ma odbierać rozwinięcie umysłu, przeciwnie on go dodać tylko może.

— Już ja zawołał nie cierpię wszystkich ekscentryczności i najstaranniej wystrzegałem się ich w życiu.

— Ależ ekscentryczności Róży jak je nazywasz, nikomu nie wadzą., ona tak starannie unika mowy o nich, i uczy się jedynie dla własnej przyjemności.

— Alboż jej braknie innych odparł opryskliwie.

— Pozwólże każdemu robić co mu się podoba. Jednak na ten raz rozumowania moje nie mogły pokonać przesądów i przywidzeń jego.

— Otóż nie, nie pozwolę powtórzył z bezsilną złością pełną rozpaczy, żona nie powinna być mędrszą od męża.

Na ten niespodziewany argument, którego co prawda nie spodziewałem się po nim, nie mógłem wstrzymać się od głośnego śmiechu.

Henryk zaś wypowiedział z namaszczeniem ten utarty nonsens, kursujący w świecie, i widząc wrażenie jakie uczynił na mnie pozostał z szeroko otwartemi oczyma, nie rozumiejąc wcale z czego się śmiałem.

— Cóż ja powiedziałem tak bardzo zabawnego, spytał wreszcie, trochę obrażony, czyż tego nie uświęcił głos ogólny.

— Głos ogólny, powtórzyłem, czyż nie doświadczyłeś jeszcze na samym sobie, że ogólniki nawet rozumne na pozór, mało przypadają do potrzeb indywidualnych, a cóż dopiero aforyzm wygłoszony przed chwilą, a nie mogący wytrzymać najmniejszej krytyki.

Teraz także on zastanowił się nad tem, ale nie zgodził się w zupełności na zdanie moje, wprawdzie, nie mógł w żaden sposób stawiać samego siebie, jako punkt kulminacyjny, po za który Róża przejść nie miała prawa, nic domyślał się zresztą wcale, jak pod każdym względem ona już stała wyżej od niego, ta sama myśl była mu nieznośną dla tego też wyrzekł po chwili namysłu.

— Mów sobie co ci się podoba, a ja zawsze powtórzę, iż kiedy żona mędrsza od męża, nie ma szczęścia w domu.

Mógłem mu odpowiedzieć, że szczęście w domu jego nie zagościło nigdy, ale na cóż było odkrywać mu ten fakt niepowrotny.

— W takim razie, wyrzekłem tylko, należało lepiej wybierać, teraz cóż poczniesz na to, jeśli twoja żona obdarzona jest inteligencyą i sercem.

— Serca w kobiecie nie ma nigdy za nadto, powiedział znowu, posługując się jak zwykle, utartemi ogólnikami, nie dowodzącemi często rzeczy absolutnie sprzecznych z prawdą.

Wzruszyłem ramionami.

— A cóż począłbyś z tem sercem, zawołałem, gdyby żona twoja pokochała innego.

Ale ślepota Henryka była nieuleczoną.

— Co Rózia! Rózia moja żona, jakże możesz nawet przypuszczać coś podobnego.

— Ja nic nie przypuszczani, uważam tylko, że nierozsądne serce, pozbawione steru, który tylko w inteligencyi znaleść może, z łatwością, dojdzie do tego, a wy sami otwieracie kobietom drogę zguby, temi świetnemi frazesami bez sensu, któremi karmicie je od kolebki.

On jednak zamiast zastanowić się nad rozumowaniem mojem, wzruszył ramionami, z nieuleczonem zaślepieniem ludzi, których przeznaczenie spełnić się musi.

— Ach! mój Joachimie zawołał, jesteś mądrym człowiekiem, znasz masę rzeczy, o których nam prostaczkom wcale się nie śniło, ale pozwól sobie powiedzieć, że nic a nic nie rozumiesz kwestyi kobiecej, i nie masz pojęcia czem zająć i poprowadzić można te istoty, w których wszystko jest antilogicznem: Czego chcą kobiety? co im się podoba. ? co ich zraża i pociąga? są to rzeczy dla ciebie zupełnie niepojęte, bo ty je bierzesz na seryo, a one w ogóle żadnej krytyki wytrzymać nie mogą.

— Ależ na Boga Henryku! zawołałem z kolei, jakżeż z podobnemi pojęciami można się żenić, i powierzać takiej istocie straż rodzinnego ogniska i imienia swego.

— Ba, odparł, przecież wszyscy tak robią, zresztą, od czegóż dobra polityka małżeńska.

— I ty sądzisz, wyrzekłem, że jesteś na dobrej drodze ?

— Dla czegóżby nie?

— Spojrzyjże na żonę, zawołałem, czyż ona wydaje ci się szczęśliwą?

— Nie pojmuję, wyrzekł, czegoby jej braknąć mogło, ale nie dziwię się jej kaprysom, jest to zwykła faza u młodych kobiet.

Widząc jednak, że nie podzielałem wcale tego zdania, mówił dalej starając się oświecić moją nieświadomość.

— Kobiety zazwyczaj chcą znaleść w mężach poetycznych kochanków, o jakich marzyły, mając lat szesnaście, eterycznych jak promień księżyca, więc zanim pogodzą się z rzeczywistością, muszą opłakać stracone ideały, bo tak to nazywają, zobaczysz, że nic długo Rózia porzuci swoje fantastyczne studya, samotność i łzy, by przyjąć życie takiem, jakiem jest na prawdę.

Ta pocieszająca perspektywa, nie trafiła wcale do mego przekonania, ale Henryk nie chciał wyraźnie by jakibądź niepokój, zakłócił mu błogą obecność. Umilkłem widząc raz jeszcze, że cudze doświadczenie nie może nauczyć tych, którzy je odrzucają z góry.

Nad dwojgiem tych ludzi ciążyło fatum, którego ja na żaden sposób zażegnać nie mogłem, los ich spełnić się musiał.

Na pozór życie ich biegło jednakim trybem, przecież zdawało mi się, że zapał Róży do nauk stygnął, chwilami napadała ją tęsknota, smutek, zniechęcenie, to znów z nową energja zabierała się do pracy, jakby chciała nią zabić myśli jakieś czy uczucia natrętne, niepohamowane, a nigdy nie zwierzała mi się z niczem, bóle jej i walki wewnętrzne zaledwie odgadnąć mogłem po zbledzonem licu, lub płomiennych źrenicach.

W tym właśnie czasie okoliczności zmusiły mnie porzucić Sinogórę na czas jakiś, rozstanie moję z Różą. było smutne, młoda kobieta żegnała mnie tak, jakby Uwiła nić jakąś wiążącą ja z tyra światem wiedzy i myśli, do którego wkraczała ze mną.

— Jakto, pan wyjeżdżasz na prawdę, zawołała, gdy dawny zamiar podróży przyprowadziłem do skutku, czy na długo? —

Oczy jej pytające i łzawe, zawisły na mnie, jakby zależało jej bardzo wiele na odpowiedzi.

Konieczne obowiązki, które powoływały mnie do Warszawy, mogły zatrzymać tam najmnej kilka miesięcy, musiałem powiedzieć to Róży.

Słuchała mnie z rodzajem przerażenia, na jej wymownej twarzy, przechodziły fale uczuć dla mnie niepojętych, wiedziałem, że byłem jej potrzebnym, że rozrywałem chwile samotności i pomagałem w studyach, ale to nic było dostatecznem by tak bardzo lękała się mego odjazdu.

— I cóż ja pocznę teraz, wyrzekła tylko, pochylając zbladle czoło, jakby pod naciskiem niewidzialnego ciężaru, nie opuszczaj mnie teraz, panie Joachimie.

Ryło coś rozpacznego w tych wyrazach, ale ja nie zrozumiałem dramatu, rozgrywającego się w tem opuszczonem sercu, byłem ślepy i głuchy, nic umiałem nic odgadnąć, nic uprzedzić, stary, doświadczony — a nieudolny.

Ileż razy potem wmawiałem sobie, żem nie pojął znaczenia tego wykrzyku rozpaczy, iż nie pozostał na straży tego serca, które samo nic potrafiło się bronić.

Z Henrykiem rozstaliśmy się obojętniej niż zwykle, miał zapewne nadzieje, że mój wyjazd rozwieje naukową manją jego żony — i nie omylił się w tym względzie.

Wyjeżdżałem ze ściśnionem sercem, kochałem tych ludzi, — los ich obchodził mnie szczególniej, przylgnąłem do młodej kobiety, która pod moim kierunkiem rozwijała się tuk bogato i wdzięcznie. Alu wkrótce nowe troski i staraniu oderwały w inną stronę myśli moje dotąd wyłącznie ku niej zwrócone i coraz mniej myślałem o Sinogórze, gdy niespodzianie na jednej z ludnych ulic Warszawy, spotkałem Adama. — Blisko trzy lata upłynęło od naszego spotkania, wiek cały w jego latach; młody człowiek odmienił się mało, postać jego zmężniała, rozwinęła się w całej pełni, ale smutne namiętne oczy pozostały też same i świeciły pod surowem czołem z pod łuku brwi czarnych.

Dla mnie było to dostateczną wskazówka, że w głębi serca jego tkwiła rana niezabliźniona niczem, bo zresztą twarz jego miała pozór pogody, na ustach nawet był uśmiech, ten zwykły zdawkowy uśmiech, co nie rozprasza mroku spojrzenia i świadczy tylko o silnej woli i harcie człowieka.

Powitanie nasze było serdeczne, a jednak widziałem, jak bladość nagła powlekła jego rysy, cieszył się z widzenia mnie, ale wspomnienia, które mu przynosiłem, były zabójcze i zachwiały nim nagle, mącąc jak huragan powierzchowną ciszę jego ducha; objąłem to jednem spojrzeniem. On zwalczył szybko pierwsze wrażenie i wyciągnął do mnie rękę, gotów widać zdać sprawę z czynów i myśli swoich, od tego dnia upadku, w którym nie szczędziłem mu twardych prawd życiu.

— Panie Adamie, zawołałem, jakże często myślałem o tobie.

Wstrząsnął głową z niepojętym wyrazem wdzięczności i smutku, zapewne uczuł, że w tym domu, w którym zostawił serce swoję, ja jeden go wspominałem.

Miłość jego była upartą bardzo; czas, oddalenie, rozwaga, zwyciężyć jej nie mogły.

W głębi ducha musiałem teraz przyznać, iż miał słuszność — Róża wartą była. podobnego uczucia i pamięci.

— Doprawdy, wyrzekł, byłeś pan tak dobrym, że obchodził cię los szaleńca, rzuconego napowrót w życie za twoją sprawą; miałeś słuszność, przychodziło mi czasem na myśl, że powinienbyś być odpowiedzialnym za dalsze czyny moje.

Mówił to z uśmiechem, którego smutek harmonizował z jego cala postawa i wyrazem twarzy.

— O to byłem spokojnym odparłem, i chętnie przyjmuję odpowiedzialność, jaka pan chcesz na mnie zrzucić, dotąd nie zawiodłeś pan nadziei moich i nie zawiedziesz ich w przyszłości.

— Kto to wie, wtrącił żartobliwie, kto może za przyszłość zaręczyć, dotąd jednak, dodał poważniej, walczyłem wytrwale z pokusami życia i śmierci, i według słów pana, wyrobiłem sobie względny spokój i względne szczęście.

— To nie dość jeszcze, zawołałem, pan powinieneś być zupełnie szczęśliwym — masz do tego prawo.

— To, co posiadam, wystarcza mi, odparł zwolna, pracuję, a praca daje mi ukojenie — na dziś nie żądam więcej, ale duszno mi w atmosferze miasta, wzrosłem na wsi i serce rwie mi się do wolnych obszarów, do woni łąk skoszonych i zbóż dojrzewających, potrzeba mi ruchu, powietrza i zieloności. Odziedziczałem po dalekim krewnym nie wielki mająteczek, tam chcę osiąść i zająć się gospodarstwem rolnem, tak zaniedbanem w naszym kraju.

Mówił mi długo o zamiarach swoich z powagą człowieka, który bierze życie na seryo; imienia Róży nikt nie wymówił między nami — on wyczekiwał, aż ja je wspomnę, jam nie chciał tego uczynić, zresztą rozmowa nasza toczyła się swobodnie o wszystkich przedmiotach, prócz tego jednego, który zajmował nas wyłącznie; to trwało długo, aż wreszcie korzystając zapewne z zapadającego mroku, który skrył mi twarz jego, szepnął z cicha:

— Czy nie powiesz mi pan nic o niej?

— O niej, odparłem, panie Adamie ona istnieć dla ciebie nie powinna więcej.

— Ona dla mnie powtórzył, wstrząsając, głową, mylisz się pan, to ja dla niej nie istnieję, nie istniałem nigdy, ale czem ona pozostała dla mnie, to wic jedno serce moje.

Czy była w tych słowach uparta nadzieja, czy przeczucie jakie, nie mogłem odgadnąć.

— I cóż pan chcesz wiedzieć, wyrzekłem tylko.

— Powiedz mi pan że jest szczęśliwa.

Było to właśnie pytanie, na które nie chciałem odpowiedzieć dla tego odparłem.

— O jej szczęściu któż sadzić może?

Ale on spojrzał mi w oczy i pomimo wieczornego mroku, dostrzegł zapewne ich niepewny wyraz, bo wyrzekł z mocą.

— Pan, który przemieszkujesz pewnie w jej domu i widzieć ją możesz o każdej porze, bez maski nałożonej światowym zwyczajem.

— Panie Adamie, zawołałem przerażony, czynisz mi dziwne pytania.

— Dla czegoż dziwne? zapytał, zatrzymując się i patrząc na mnie wyrazistemi oczyma.

Co panu do niej dzisiaj, co cię obchodzić mogą tajemnice jej domowego życia?

— Masz pan słuszność, nie mam żadnego prawa o to pytać, a jednak chciałbym wiedzieć. Możesz pan bez wyrzutów sumienia wymówić to jedno słowo, jest lub nie jest szczęśliwą, wszak daleką jest odemnie myśl mieszania się do jej losów, nigdy niczem nie byłem dla niej i z pewnością nie zamącę nigdy jej spokoju. Więc w imię czego odmawiasz mi pan tej smutnej pociechy.

Że zwykłą stanowczością domagał się prawdy odemnie, ja nie mogłem mu jej powiedzieć.

— Szczęście, wyrzekłem oględnie, to wyraz rozległy jak świat cały i jakże możesz żądać bym wiedział jak ona je rozumie.

Adam wstrząsnął głową.

— Ja sądzę, odparł, że pan wiesz dobrze co chcę wiedzieć, powiedz mi czy on kocha ją jak warta być kochaną, czy ona rozwija się jak kwiat w słońcu, i dochodzi do pełni miłości i samopoznania siebie, czy myśli ich i serca zespoliły się w jedną całość, tworząc ten najwyższy związek na świecie — małżeństwo.

— Na to pytanie, ona jedna odpowiedzieć może, rzekłem mimowoli spuszczając oczy przed jego bystrym wzrokiem.

Chwile trwało pomiędzy nami milczenie, aż on puścił rękę moją która trzymał w swoich i rzekł z cicha:

— Rozumiem, pan nie chcesz mi odpowiedzieć, rozumiem twoje milczenie.

Pochylił głowę, brwi jego się zsunęły z wyrazem bólu czy walki, serce biło silnie pod skrzyżowanemi ramionami, a z ust zaciśniętych wyszły tylko te słowa.

— Wiec nie dla mnie — dla nikogo.

Nie śmiałem mu przeczyć, odgadł to, czego nie wypowiedziałem, ale co czuł, tego ja z kolei nie mogłem rozwikłać? czy cierpiał za nią? czy czuł tajemna radość? twarz jego pozostała surowa, smutna, niezrozumiałą.

— Panie Adamie, zawołałem znowu, wiedząc, że pozostawał zatopiony w myślach, porzuć te próżne troski, pomyśl, że ona niepowrotnie stracona dla ciebie, nie zaciemniaj sam swojego losu.

Podniósł głowę a na ustach zabłysnął mu uśmiech cierpliwy.

— Nie lękaj się pan o mnie ani o nią, powtórzył, nie jestem szaleńcem ani nikczemnikiem, ale pozwól mi szczęście rozumieć po swojemu, ja nie znajdę go nigdy w zapomnieniu, wiec wywalczyć je muszę sam w sobie i zżyć się z wspomnieniami, które zdają ci się większe, wszak nikt nie może przyjąć gotowego losu z cudzej ręki, ani mierzyć swych pojęć na cudzą skalę.

Było tyle szlachetności w tych krótkich słowach, że one powinny były mnie uspokoić, z pewnością człowiek, który je czuł i wymawiał, nie zamierzał odegrać podłej roli uwodziciela, a jednak siła wypadków mogła zwyciężyć te dwa bezbronne serca, on ani ja nie mogliśmy za przyszłość zaręczać, a przyszłość ta była groźną. Gdziekolwiek istotne moralne prawa uległy pogwałceniu, gdziekolwiek wyższe instynkta człowieka zmuszone są do milczenia i karłowacone systematycznie, tam na przekór nawet woli ludzkiej, wisieć musi nad przyszłością sprawiedliwa groźba.

Byliśmy w obec takiego położenia, dla tego zamiary jego, w których czystość wierzyłem przecież zupełnie, nie mogły oswobodzić mnie od jakiejś nieokreślonej trwogi.

Żegnałem go ze smutnem przeczuciem.

— Zapewne, wyrzekł do mnie, zobaczymy się niedługo, majątek który odziedziczyłem odległym jest tylko mil kilka od pana.

Te słowa zdawały się potwierdzać złe przeczucia moje.

— Jak to zawołałem pan osiądziesz w sąsiedztwie?

— Dla czegóżby nie? odparł spokojnie, nie byłem panem okoliczności, które mi to miejsce narzuciły, zresztą zastanawiałem się nad położeniem, i nie widzę w czem moje osobiste uczucia, nie znane światu całemu, miałyby wpłynąć na dalsze zamiary.

— Ależ, przerwałem panie Adamie, tyś ją kochał, ty panie kochasz ją dzisiaj.

— Wszak nie zapieram się tego, ale powtarzam raz jeszcze, ona o tem nie wie a ja nie jestem ani szaleńcem ani nikczemnikiem.

Przy mnie lub z daleka odemnie, może żyć jednako, może nawet nie wiedzieć o tem, że los zbliżył nas nadspodziewanie, za nadto kocham pracę i samotność, by mieszać się do grona bawiących, nie spotka mnie nigdzie na swej drodze, ja jej szukać nie będę.

Mówił to z tak smutną stanowczością, żem mu zaprzeczyć nie mógł, jednak nie podzielałem jego spokoju.

— A przypadek, zawołałem, czyż pan nie bierzesz go w obrachunek?

Ale on spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem i zapytał surowo.

— Czyż ona jest na tak śliskiej drodze, lub ja tak niebezpiecznym, by przypadkowe spotkanie mogło wywołać jakąś sercową katastrofę, mów pan wyraźniej na Boga! ja potrzebuję to wiedzieć.

Miał słuszność na pozór.

— Panie Adamie, wyrzekłem, pan rozumujesz doskonale, i nie mam ci co odpowiedzieć, a jednak wierz mi, to zbliżenie jest zdradliwem, któż wie, co wypaść może, jakie okoliczności staną pomiędzy wami.

A gdyby i tak było wyrzekł po chwili namysłu, nic powinienem się cofać, jeśli mąż nie jest w stanie kochać jej ani bronić, kto mi zaręczy, że ona nie zapotrzebuje bratniej ręki i pomocy, dzięki Bogu jestem dość blisko z nią związany krwią, by w każdym razie mieć prawo stanąć w jej obronie.

I niesiony myślami, zdawał się gotów rzucić na jakiegoś niewidzialnego nieprzyjaciela, który jej zagrażał, może miał przeczucie, że chwila ta gotuje się, nadchodzi, alem ja tego wiedzieć nie mógł i odezwałem się spokojnie.

— Wszakże nic jej nie zagraża.

— To prawda, odparł krótko, miałem dziwne przywidzenie.

Nie powiedział nic więcej, alem śledził niespokojnie chmury myśli przesuwające się po jego czole.

Rozstaliśmy się w milczeniu i nie szukaliśmy się więcej, okoliczności oddaliły mnie z Warszawy — od Henryka miałem tylko krótkie wiadomości, Róża nie napisała mi ani słówka pomimo dawanych obietnic. Nie dziwiłem się temu, nie miałem żadnego innego prawa do jej czasu i myśli prócz praw przyjaźni, jednakże przykrem było mi to milczenie, nawykłem do serdecznych słów i jasnych myśli młodej kobiety jak do rzeczy należących mi się z prawa, cieszyła mnie ta rozwijająca się inteligencya i z niespokojną radością załatwiwszy wreszcie osobiste sprawy, powracałem do mojej siedziby.

Na pozór nic nic było zmienionem w domu Henryków, podczas mojej półrocznej nieobecności; mój dawny uczeń powitał mnie z głośną, nieudaną radością, gdyż przy wrodzonem lenistwie i skłonności do próżniaczego życia, byłem mu niezmiernie potrzebny. — Odnajdywałem go takim zupełnie jakim go zostawiłem, ludzie jemu podobni nie zmieniają się zazwyczaj; ale Róża nie wybiegła na moje spotkanie i choć wiedziała dzień przyjazdu, musiałem sam pójść jej szukać. — Była w werandzie otwartej na ogród, zkąd przecie słyszeć musiała turkot mojej bryczki i powitanie Henryka. A jednak nie byłem ej obojętnym, bo na mój widok powstała z dawna żywością, ale ręka jej wyciągnięta ku mnie opadła, jakby pod wpływem niewytłumaczonej siły, a po jej licach rozlał się ognisty rumieniec. Oczy spojrzały na mnie jasno, serdecznie, i razem zamgliły się dziwnie, trysnęły z nich dwa strumienie łez gorących spływając cicho aż na piersi. Nie pomyślała o tem by je otrzeć, tylko patrzyła na mnie z niepojętym wyrazem.

Przerażony tym niespodziewanym wybuchem, nie śmiałem zapytać, co się stało, jaka boleść nieznana wyciskała jej te łzy i odejmowała mowę.

— Pani, wyrzekłem w końcu, co tobie?

Ale głos mój i te proste słowa od razu wróciły jej przytomność.

— Nic, nic, — odparła pospiesznie, oglądając się trwożnie i ocierając oczy — nic mi nie jest, znasz mnie pan, zawsze byłam trochę dziecinną.

— Przecież, zawołałem, powiesz mi pani swoje zmartwienia. — Czyż straciłem przez czas oddalenia ufność twoją?

— Nie mam żadnego zmartwienia, ale łzy jej i wyraz cały przeczył tym słowom.

O więcej nie pytałem daremnie, tylko baczniej spojrzałem na młodą kobietę, — przez ten długi czas zmieniła się w tak dziwny sposób, żem sam nie mógł określić sobie, czy zbrzydła czy wypiękniała, w każdym razie nie była to już owa rozkwitająca Róża, którą znałem dawniej. — Rysy jej straciły coś z okrągłości i miękkości dziecinnej, natomiast nabrała dojrzalszego wyrazu, ale wyraz ten był pełen niepokoju i cierpienia, pogoda niewinności i zamyślenia zniknęła z jej czoła, po którem przesuwały się różowe fale.

Nie mogłem przecie samej obecności mojej przypisywać tych wszystkich objawów, widać one były w niej, ja wywołałem tylko jakieś ukrywane symptomata moralnego stanu trwającego ciągle — ale co znaczyły? tego od razu odgadnąc nie mogłem?

Więc nie zważając niby na jej szczególne powitanie, usiadłem i zacząłem rozmowę o podróży mojej, o dawnych naszych pracach. Ale od dnia odjazdu mego młoda kobieta nic otworzyła żadnej z książek, które czytaliśmy dawniej, — dostrzegłem to z pewnem przerażeniem i zapytałem samego siebie: co znaczył ów niekłamany zapał, z jakim rzuciła się kiedyś do nauki, przecież nie uczyniłem żadnej uwagi, i czekałem, czy fakt jaki lub ona sama, nie wytłumaczy mi tych wszystkich pozornych sprzeczności postępowania.

Rozmowa nasza widocznie przymuszona rwała się co chwila.

— Panie Joachimie, zawołała wreszcie Róża po długiem milczeniu, jakby słowa te wyrywały jej się gwałtem, czemuż pan wyjechałeś?

Spojrzałem na nią i dostrzegłem dużo więcej, niż powiedzieć chciała. Był to wykrzyk znękanego serca, któremu nagle zabrakło podpory, był w nim żal i wymówka, jak gdybym miał obowiązek nie opuszczać jej, strzedz i bronić.

Ja sam byłem nim zmięszany.

— Pani, wyrzekłem, wszak powróciłem jak dawniej na rozkazy i usługi twoje.

Ale z piersi jej zamiast odpowiedzi, wyrwały się głuche westchnienie i drobne raczki załamały się konwulsyjnie, rozpacznie. Cóż to znaczyło wszystko?

W tej chwili rozmowę naszą przerwał Henryk; — swoim zwyczajem nie dostrzegł on ani zmiany żony, ani jej pomięszania. Na jego wiecznie plastycznej fizyognomii tkwiła ta pewność siebie, która tak przystoi niektórym indywiduom i położeniom.

— No, jakże znajdujesz Różę, wyrzekł, spoglądając na nią, a nic nie widząc, — muszę ją oskarżyć, że podczas twojej nieobecności zupełnie wyleczyła się z naukowej manji, to też między nami mówiąc, posądzałem cię zawsze, żeś ty był sprawcą tego anormalnego gustu, — teraz Róża woli jeździć konno i tańczyć, niż siedzieć zatopiona w książkach.

I rozśmiał się wesoło tryumfująco. Ale młoda kobieta nie wyglądała wcale na istotę oddaną wesołym rozrywkom, o jakich mówił, patrzała na męża trwożnie i błagalnie, jak gdyby raniły ją podwójnie te słowa wymawiane przez niego, a przezemnie słyszane, — jakby w nich było coś zawstydzającego.

— Henryku, zawołała, dla czegóż koniecznie mówisz o mnie, — co to kogo obchodzi, co ja robię lub myślę.

— Jakto, — pochwycił maż, — wszak mnie to najmocniej zajmuje i ciebie także Joachimie, — nie prawd aż?

— Nie zasłużyłem, byś pani o tem wątpiła, wyrzekłem, coraz bardziej zdziwiony jej postępowaniem.

Spuściła oczy i łzy gwałtem wstrzymywane drgały na jej rzęsach. Słowa Henryka niecierpliwiły ją i drażniły. Zdawało mi się nawet, że to czyniła sama jego obecność. Dawniej był on dla niej tylko obojętnym; symptomat ten zupełnie niedostrzeżony przez Henryka, zatrwożył mnie dla niego. On zaś przeciwnie był uszczęśliwiony nietylko z siebie, co było rzeczą zwyczajną, ale i z żony; pozorna harmonja panowała w tym domu, a jednak zdawała mi się stokroć groźniejszą, niż dawne nieporozumienia. Mąż mówił wiele, wesoło, nie zauważyłem wcale zwykłego znudzenia, będącego tłem tego pustego życia, — widać posiadał jakąś nową zabawkę, która jak każda nowość, miała przywilej zabawiania go czas jakiś.

— A nie zapominaj, Różo, wyrzekł do żony, — o wieczornym projekcie, Eugeniusz przyjedzie zaraz po obiedzie.

Były to bardzo zwyczajne słowa, a jednak młoda kobieta zarumieniła się znowu gwałtownie, chciała coś odpowiedzieć, zawahała się, i pozostała na miejscu, — a na twarzy tkwił wyraz nie mający nic wspólnego z weselem ani zabawą; widocznie była jakby na mękach, płoniąc się i blednąc na przemiany, aż wreszcie powstała, chcąc zostawić nas samych.

— Czemuż odchodzisz? — zapytał Henryk z despotyzmem człowieka, któremu wszystko ulegać zwykło, z tego zauważyłem, że przywiązanie jego do żony urosło bardzo w czasie mojej nieobecności.

— Musze zobaczyć, czy suknia moja przygotowana — odparła z takim wyrazem, jak gdyby szło nie o strój jakiś, ale o żałobną szatę.

— Masz słuszność, wyrzekł maż, nie zapomnij się ładnie ubrać, jak ty to umiesz.

Nie odpowiedziała mu nic, ale wychodząc podała mi rękę. Ręka ta była zimną i drżącą pomimo skwarnej godziny wiosennego południa.

Widocznie działo się coś w jej sercu, czego odgadnąć od razu nie mogłem, ale uderzony przykrem wrażeniem, siedziałem milczący.

— A co? czy nie mówiłem ci, przerwał wesoło moje medytacye Henryk, — że dziwactwa Róży przejdą łatwo, wyrobiła się teraz na zupełnie miłą kobietę, nie kryje się po kątach ze łzami, nie ucieka od towarzystwa, nie ślęczy nad niepotrzebnemi naukami, ale bawi się i postępuje jak wszyscy. — Miałem słuszność, — że jej wszystkich kaprysów nie brałem na seryo.

Wprawdzie nie podzielałem pod tym względem jego zdania, postępowanie wszystkich nie było dla mnie wcale idealnym wzorem doskonałości, nie byłem też przekonany, że tak zwane dziwactwa Róży zupełnie przeminęły, ale nie uważałem za stosowne odkrywać mu swoich domysłów, zresztą nie oparte one były na żadnym fakcie, na żadnej podstawie, nic miały nawet kształtów wyraźnych; tylko nie podobna mi było podzielać słodkiego spokoju Henryka, którego za nic też zakłócić nie chciałem. Na pierwszym wstępie jednak uderzyło mnie coś niezwykłego w tym domu, a groźniejszego daleko niż dotychczasowe chmury, przysłaniające horyzont małżeński. — Przyszłość aż nadto prędko wyjaśnić mi miała wszystko.

Dnia tego w sąsiedztwie wyprawiano majówkę, na którą wybierano się z Sinogóry; po obiedzie Róża była najpierwej ubraną i z dziwną niespokojnością siedziała w salonie, co chwila spoglądając w okno, jakby razem pragnęła i lękała się zobaczyć kogoś, trzymała ona w ręku jakąś powieść, ale znać ta nie zajmowała ją bardzo, bo co chwila kładła książkę na kolanach i wpadała w zamyślenie, z którego wyrywał ja lada szelest, lada dźwięk oddalony. Mimowolnie patrząc na nią, przypominałem sobie godziny spędzone przez tę kobietę nad sucha nauką, przypominałem sobie jej głowę pochyloną z taką uwagą, lub oczy wlepione we mnie ciekawe, pytające, niezmącone. Teraz wyraźnie nie pragnęła mego towarzystwa, wiec nie narzucając jej się, siadłem przy oknie i zatopiłem się w gazetach, które świeżo przyniesione leżały na stole. Jednak i milcząca obecność moja była jej nie na rękę, bo bez żadnej przyczyny, powstała z kanapki i wyszła z pokoju. Co to miało znaczyć? przez kilka lat przeżytych w przyjaznych stosunkach z Różą, poznałem ją dość, by wiedzieć, że nic nie robiła bez celu, że każdy jej czyn pochodził z logicznych powodów, dla czegóż teraz byłem jej natrętnym, czem zasłużyłem na jej gniew lub niechęć; zresztą ja w jej oczach nie wyczytałem niechęci, raczej trwogę jakąś niewyraźną, jakby lękała się sądu mojego, lub pragnęła coś ukryć.

Rozmyślałem smutnie nad tym faktem, który dotknął mnie boleśnie, chociaż nie mogłem zrozumieć jeszcze całej doniosłości jego, gdy tentent konia dał się słyszeć na dziedzińcu, siedziałem blisko okna więc nie wychylając się wcale, ujrzałem, jak z za bzów rozkwitłych wynurzyła się piękna postać jeźdzca. Złotokasztanowaty koń jego czysto wschodniej rasy, rwał się do biegu wstrzymywany wprawną, silną ręką, oko jego i nozdrze rozdęte zdawały się iskrami ciskać, a biała piana okrywała wędzidła. Jeździec jednak osadził go na miejscu przed gankiem, zeskakując z konia, rzucił cugle pierwszemu spotkanemu służącemu i spojrzał w koło, jakby szukając kogoś, lub pragnąc zobaczyć. Wówczas zapewne zobaczył mnie w oknie salonu i spytał głośno lokaja o pana.

Zdawało mi się jednak, że nic to chciał powiedzieć, że inne słowo miał na ustach.

— Pan się ubiera.

— A pani ? spytał teraz szybko jakby, pilno mu było powetować stracone sekundy.

Ale nie potrzebował czekać odpowiedzi: Róża sama ukazała się na ganku i powitała go tylko rumieńcem i uśmiechem, nie potrzebowała nic dodać, oczy jej były wymowne, zapaliły się na cześć jego jasnym promiennym wyrazem szczęścia, on wziął jej rękę i poniósł ją do ust z dziwną mieszaniną czci i namiętności. Miałem czas przyjrzeć mu się dokładnie, był nie tylko pięknym i młodym, ale posiadał ten szczególny wdzięk wyrobiony wprawą czy wolą, który nadawał ruchom jego, słowom, spojrzeniom, odrębną cechę, ryjąc je mimowolnie w palnięci.

Wysoki, szczupły i giętki jak młoda topola, miał w całem ułożeniu w postawie coś miękkiego i wytwornego razem, twarz śniada o regularnych rysach i pełnych wiśniowych ustach, odznaczała się nie codziennym typem; przecież wpatrzywszy się lepiej, nie było na niej znać ni głębszych uczuć, ni głębszych myśli, tylko w oczach jego czarnych namiętnych, zdawały się chwilami otwierać jakieś złudne przepaście, zmienne źrenice miały urok otchłani, mogły czarować niedoświadczone serca powabem nieokreślonych obietnic, umiały na przemian błagać i rozkazywać, tak jak usta sypać słodkiemi i szyderczemi słowy. Stał w ganku, wsparty o filar lekko nachylony naprzód ku Róży, obejmując ją gorącym wzrokiem. Ten cały obraz mignął przedemną jak błyskawica i zapytałem samego siebie, co miałem o tem sądzić? co znaczył tutaj ten obcy człowiek, witany w ten sposób, gdy wtem Henryk ukazał się na progu, a widząc nowo przybyłego wykrzyknął wesoło:

— Już myślałem, że się spóźnisz Eugeniuszu, ale otóż i jesteś punktualny jak zegarek.

Młody człowiek powitał go serdecznem uściśnieniem ręki i zawiązała się pomiędzy niemi jedna z tych żywych, dowcipnych rozmów, świadczących o salonowej wprawie obudwóch. Róża mały w niej brała udział; nie wiem, czy słyszała ją nawet, bo rozmarzonemi oczyma śledziła za nowo przybyłym, głaszcząc jedwabną sierść jego wierzchowca, prowadzanego przed gankiem.

Wreszcie Henryk dojrzał mnie, lub przypomniał sobie moją obecność, a biorąc Eugeniusza za rękę poprowadził go przed otwarte okno, przy którem siedziałem, na pozór czytając gazetę.

Muszę cię przedstawić! zawołał, najlepszemu z naszych przyjaciół, o którym mówiliśmy nieraz.

Wymienił nasze nazwiska, a my przez okno podaliśmy sobie rękę; jednak w nim i we mnie zarówno była sekunda ociągania się, jak gdyby Obadwaj niechętnie dopełnialiśmy tej prostej formy, jakby dzieląca nas ściana była symbolem moralnego rozdziału istniejącego pomiędzy naszymi duchami.

Wahanie się to trwało zaledwie mgnienie powiek, zanim przywyknienia towarzyskie zwyciężyły ślepy instynkt, buntujący się przeciwko nim.

Czułem nieokreślony wstręt do tego człowieka, o gładkiej powierzchowności, z bezmyślną żądzą użycia, gorejącą w oczach, chociaż nie różnił się wiele od ogółu i nie był zapewne ani lepszym, ani gorszym od tysiąca ludzi, będących w jego położeniu. Przecież dotknięcie ręki jego było mi przykrem, przeczuwałem w nim lekkomyślnego burzyciela cudzego spokoju, sięgającego po cudze dobro, nie z jakiegoś głębokiego uczucia, ale po prostu z próżniaczej fantazyi, dla zabicia czasu i dogodzenia chwilowej zachciance. Dla tego spoglądałem na niego chłodnym i poważnym wzrokiem, szukając na tej pięknej twarzy śladu myśli jakiej, lub moralnego poczucia.

Pod spojrzeniem mojem zmięszał się mimowolnie, odczuł może ukrytą nieprzyjaźń.

— Ostrzegam cię tylko, mówił dalej Henryk, nie zważając wcale na niemą scenę, odgrywającą się pomiędzy nami, że Joachim to rywal nas obydwóch w sercu Rózi; póki on był tutaj, nie chciała ani bawić się, ani bywać nigdzie, tylko spędzała z nim dnie i wieczory, zatopiona w tak straszliwie mądrych książkach, że mnie prostego śmiertelnika aż dreszcz przechodził, spoglądając na nie, teraz gotów nam ją znowu zabrać.

Mówił to żartobliwie, a jednak krew uderzyła do twarzy Eugeniusza, tłumiona zawiść błysnęła mu w oczach.

— I jakże mogłeś na to pozwolić Henryku? zapytał, zwracając się do niego z wyrazem, w którym było pół żartu pół prawdy.

— Pozwalać, powtórzył śmiejąc się mój dawny uczeń, nieoszacowany jesteś z taką radą, poczekaj, jak sam zostaniesz mężem, zrozumiesz, czy można do żony podobne słowo zastosować.

— To więc, wyrzekł Eugeniusz, wchodząc w ton jego, nie pozostaje nam jak walczyć z panem otwarcie i wydrzeć panią Różę temu zabójczemu wpływowi.

Nigdy prawdziwszem nie okazało się przysłowie, że w każdym żarcie mieści się pół prawdy, gdy młody człowiek mówił to lekkim tonem, uśmiechnięty, wargi jego drgały, a oczy płonęły.

— Wpływ ten był dla mnie nadto drogim, odparłem, chwytając tę sposobność wypowiedzenia myśli moich, bym nie starał się odzyskać go wszystkiemi sposobami jakie mogę mieć w ręku; szczerość za szczerość. —

Eugeniusz pobladł, słysząc te słowa i wlepił we mnie dziwne pytające oczy ze zmiennym wyrazem i dostrzegłem w nich oburzenie, gniew i trwogę nawet.

Róża tymczasem stała w ganku nieruchoma, z po chyloną głową, obrywając kwiat jakiś trzymany w ręku.

Wszystko to razem, musiało zwrócić wreszcie uwagę Henryka, który wodził przez chwilę po nas oczyma z komicznem zdziwieniem, na próżno siląc się zrozumieć; powód tego niespodziewanego zajścia; chciał coś mówić, o coś zapytać, gdy Róża wyszła z dotychczasowego milczenia i pospiesznie zbliżyła się do okna.

Czoło jej było zmącono, chociaż stanęła pomiędzy nami z żartobliwą powagą.

— Widzę, wyrzekła, że na pierwszym wstępie panowie jak prawdziwi rycerze spieracie się o mnie, więc zmuszoną jestem prosić o rozejm, a w potrzebie nakazać go nawet. Panie Joachimie, panie Eugeniuszu, podajcie sobie teraz ręce, nic jak znajomi, ale jak przyjaciele moi, którzy i pomiędzy sobą takimi być powinni.

Mówiła to, podnosząc w górę swą maleńką rękę, cała zmieszana i zapłoniona.

Młody człowiek natychmiast wyciągnął ku mnie dłoń swoją, gotową do serdecznego uścisku. Oczy Róży spoczywały na mnie trwożne, błagalne.

Oprzeć im się nie mogłem, podałem mu moją a Henryk zawołał tryumfalnie:

— Otóż tak, to lubię, zgoda, jak widzę, Joachimie moja żona oduczy cię trochę od tego sentencyonalizmu, a wówczas staniesz się prawdziwie doskonałym.

W tej chwili zaszedł powóz i to zakończyło maleńką scenę odgrywającą się pomiędzy nami. Henryk i Róża wsiedli i wyjechali, napróżno namawiając mnie, bym im towarzyszył. — Eugeniusz lekko skoczył na konia i pogonił za niemi; widziałem z daleka jak jechał obok Róży i nachylony ku niej mówił coś, miarkując bieg swego konia z ruchem powozu. Zniknęli mi z oczu w tumanie kurzu, a jam ciągle patrzał za niemi, stojąc jak wryty w tym oknie.

To, com widział, było aż nadto wyraźne, w obec zaślepionego męża, któremu nawet myśl podobna nie zasępiła pogodnej myśli; tych dwoje ludzi kochało się. Był to zwykły stosunek, trójca pojawiająca się w różnych odcieniach, na wszystkich stopniach towarzyskich, a przecież ja stary, doświadczony, znający życie w najrozmaitszych fazach jego, byłem jak osłupiały w obec; tego codziennego faktu. Daremnie chciałem się łudzić, leżał on w nieodwołalnej loice charakterów i położeń; ludzie, którzy za ideał postawili sobie to, co robią wszyscy, koniecznie popaść muszą w ogólne niebezpieczeństwa, był to naturalny wynik ich stosunku pomiędzy nimi a światem.

Pierwszy lepszy postawiony na ich drodze odegrałby tu rolę Eugeniusza, nie mogłem winić ani jego, ani jej, ani Henryka nawet, wszyscy szli właściwą sobie drogą bezmyślnego użycia, cóż dziwnego, że drogi ich wikłały się i krzyżowały. Wszakże to zdarza się codzień, codzień ludzie ludziom stają na przeszkodzie, codzień jedni drugich wytrącają z kolei; przecież było w tem wszystkiem coś dla mnie bolesnego, czytałem w ich sercach lepiej od nich samych, widziałem, że pod lekkomyślnym pozorem, tam były i uczucia i myśli stokroć lepsze od słów i czynów, wiedziałem, że w danym razie, ci ludzie postękujący tak jak wszyscy, więcej warci byli od ogółu i nie mogli zadowolnić się tem, coby zadowolniło ogół. Ta kobieta w upadku swoim nie miału nieoględności i bezwstydu, co jedne dać jej mogły szczęście, łamała się sama w sobie, walczyła i drżała o ten kłamany spokój, którego zdawała się przeczuwać nietrwałość.

— A zresztą, czyż ten człowiek odpowiadał po trzebom jej serca, czy był jej godnym, czy rozumiał ważność położenia, obowiązki jakie brał na siebie; — czy mógł kochać na seryo, on co tak lekkomyślnie burzył jej życie, nie zastanawiając się, że przynosił jej tylko hańbę i nieszczęście, on, który skorzystał z chwili osamotnienia, tęsknoty, zwątpienia i opanował tę istotę niezdolną jeszcze jasno sformułować przed sobą twardych prawd życiowych i poddać się konieczności obowiązku.

W obec tej grupy ludzi, porwanych wirem ogólnym i unoszonych ku przepaści, którzy nie domyślali się wcale, przedstawiał się myśli mojej ten człowiek, co w sercu swojem stawił ołtarz boży i czcił ją zdala jak gwiazdę swego bytu; gwiazda zbłąkała się i uległa niebacznie codziennej pokusie życia.

Zapytywałem sam siebie, czy nie lepiejby było dla niej, wiedzieć o tem uczuciu i cierpieć, niż dojść tam, gdzie ona doszła. Bo jakąż mogła być miłość tych dwojga ludzi, oparta na oszukaństwie i kłamstwie; tyle żądz, tyle brudnych popędów przybiera nazwę miłości, że ja nie mogłem podnosić do tej godności tego, co ich łączyło. A zresztą nic mogłem zdać sobie sprawy, co działo sio w sercu młodej kobiety; było tam coś, czego być nie powinno, ale zanim ją miałem potępić, trzeba było czekać i dopatrzyć więcej, niż przelotny rumieniec i spojrzenie. Była to tajemnica, którą zbadać postanowiłem, tajemnica nie zbyt trudna do zbadania dla przenikliwego oka.

Nazajutrz zastałem Henryka samego przed gankiem w jak najlepszem usposobieniu; bawił się doskonale dnia poprzedniego i dziś równie się dobrze bawić zamierzał. Zapytałem o Różę.

— Oh! mój drogi, odpowiedział mi tryumfalnie, moja żona jest teraz ciągle zajęta toaletą, strojami, przygotowaniami, przyjęciami, to nie tak jak dawniej, kiedy za zjawieniem się gości płakała.

— Więc żona twoja nigdy teraz nie płacze, spytałem, chcąc schwytać z jego rozmowy jaki charakterystyczny rys jej postępowania.

Henryk wzruszył ramionami, jakby litując się nad moją głęboką nieświadomością.

— Kobiety zawsze płakać muszą, odparł sentencyonalnie, czyż nie wiesz o tem, one zawsze sobie przyczynę wynajdą.

— Ale jakąż! zawołałem.

— Jaką! alboż ja wiem, wyrzekł filozoficznie.

— Jakto, mówiłem dalej, więc kiedy zobaczysz łzy na twarzy Róży, nie pytasz jej o przyczynę:

— Owszem, owszem, to grzeczność nakazuje, ale tak przyzwyczaiłem się od dawna słyszeć stereotypowa odpowiedź, że jej nic nie jest, że mi się coś zdawało, iż przestałem zwracać na to uwagę. Rózia jest wyborną kobietą, ale nie można od niej żądać, by nie miała kaprysów, wszak mają je wszystkie inne bez wyjątku.

O tym axiomacie nie byłem wcale przekonanym, ale wiedziałem z doświadczenia, że próżno byłoby w tym względzie sprzeczać się z Henrykiem, który palił swobodnie cygaro, zupełnie zadowolony ze swego losu, pomimo tej małej niedogodności.

— Jak ci się podoba Eugeniusz, zapytał po chwili milczenia.

Pytanie to w chwili właśnie, gdy mówiliśmy o jego żonie, wydawało mi się podejrzanem, tak dalece, że podniosłem na niego oczy badawcze, ale spotkałem się z tak pełnem niewinności wejrzeniem, iż domysły moje upadły natychmiast.

— Mało go widziałem, odparłem oględnie. Henryk jednak nie kontentując się wcale tą odpowiedzią, rozpoczął panegiryk Eugeniusza, który jak widać potrafił zupełnie podbić jego serce; opiewał więc jego cnoty i zalety z zapałem, jakiego nie dostrzegłem w nim nigdy — gdy Róża dowiedziawszy się o przybyciu mojem, weszła do salonu.

Mogło to wypaść naturalnie, mogło pochodzić z z życzliwości dla mnie, zdawało mi się jednak, że młoda kobieta z niespokojna ciekawością słuchała rozmowy naszej, jakby lękała się jej treści, że było coś gorączkowego w jej uśmiechu i spojrzeniu, gdy spoglądając na nas, zasiadła na fotelu, biorąc obojętnie w rękę jakąś robótkę.

— O czemże mówiliście, zaczęła z pewną obawą, widząc, że umilkliśmy za jej wejściem.

— O nowym znajomym waszym, pochwyciłem, o Eugeniuszu.

Na to imię rzucone jej z nienacka, zadrżała, a robota wysunęła jej się z rąk na kolana.

— I cóż mówiliście o nim, szepnęła, zaledwie słyszalnym głosem, wlepiając we mnie źrenice trwogi pełne.

Henryk roześmiał się swoim zwyczajem.

— Zabawna jesteś Róziu! zawołał, pytasz się o to tak dziwnie i tajemniczo, jak gdyby Eugeniusz nie był naszym dobrym przyjacielem i sąsiadem.

Ton jego, widać zupełnie uspokoił żonę, bo wzajem odparła z uśmiechem.

— Masz słuszność, nie wiem doprawdy, co mi przyszło do głowy, myślałam o czem innem. Ale cóż Eugeniusz pana Joachima obchodzić może?

— Powinien go obchodzić, tak samo jak i nas, i tak być musi w przyszłości, nie prawdaż, dodał, zwracając się do mnie?

Ja jednak nie przytwierdziłem tego bynajmniej; ten człowiek zaledwie dostrzeżony, czynił na mnie wrażenie wydziercy i złodzieja, dla tego odparłem powolnie. —

— Jesteś szybkim w przyjaźni Henryku.

— Oh! rzekł lekko, nie biorę tych rzeczy z tak bardzo poważnej strony, nie szukam w ludziach więcej niż dać mogą, a skoro znajdę dowcip, ogładę, miłą gawędkę i uczynność sąsiedzką, to zupełnie poprzestaję na tem, i nie pytam o więcej.

— Ja sądzę, że źle robisz, ale jest to zwykła niekonsekwencya świata, żąda się świadectw uczciwości, powierzając komu najlichszą część swego majątku, ale nie od tych, którym otwiera się dom i serce.

— Trzeba przyznać, — przerwał mi, śmiejąc się Henryk, że masz nieoszacowane pomysły; co mnie obchodzi wewnętrzne przekonanie moich gości i towarzyszy byle byli honorowi i dobrze wychowani.

Mimomolnie wzruszyłem ramionami.

— Miałbyś słuszność, wyrzekłem, gdyby te dwa wyrazy brane były w prawdziwem znaczeniu, gdyby dobre wychowanie znaczyło na prawdę wpojone poszanowanie do wszystkiego, co szacunku godne, gdyby za ludzi honorowych nie uchodzili tacy, którzy słowo swoje łamią co chwila, dopuszczają się czynów nie mających nic wspólnego, tak z honorem jak z dobrem wychowaniem.

— Joachimie, Joachimie, ty coraz gorzej chorujesz na spartanizm, zawołał żartobliwie Henryk i po cóż ciskasz pioruny twej wymowy na biednego Eugeniusza, który przecież niczem nic zasłużył na nie, ale ja wiem o co ci idzie, wszystko to mówisz przez zazdrość, dla tego tylko, że za jego wpływem Rózia pogodziła się ze światem i porzuciła twoje nudne foliały.

Było to tak naiwne wyznanie, że mnie zdumiało.

— Tak więc, wyrzekłem, to Eugeniusz pogodził panią ze światem.

Młoda kobieta była jak na mękach; siedziała milcząca, z głową schyloną nad robotą, czerwieniąc się i blednąc na przemiany, a teraz wielka łza którą próżno starała się powstrzymać, spadła na jej rękę i zamigotała w promieniu słonecznym jak brylant. Ja jeden patrzyłem na nią i jeden ja dostrzegłem i ulitowałem się nad nią, zmieniłem rozmowę.

Dopiero gdy Henryk odszedł, zostawiając nas samych, zbliżyłem się do niej i ująłem jej rękę na której błyszczała jeszcze łza niestarta.

— Pani, wyrzekłem zwolna, nic zastałem cię taką jaką, odjechałem.

Podniosła na mnie smutną twarz zalaną łzami i milczała przez chwilę dawnym zwyczajem, jakby pytając oczyma oczów moich, czy może ze mną zrzucić ciężar milczenia, i zapewne odebrała zachęcającą odpowiedź, bo zawołała gwałtownie:

— Panie Joachimie, jam bardzo, bardzo nieszczęśliwa!

W tych słowach była ufność dziecka; uczułem, żem powinien ją był wyspowiadać i uspokoić, gdyż ból już ja rozgrzeszył zawczasu.

— Widzę to, odparłem miękko, pani cierpisz. Pochyliła głowę na znak twierdzenia.

— Cierpisz więcej niż dawniej, gdy samotni przy tym kominku, przepędzaliśmy długie zimowe wieczory.

— O daleko więcej, powtórzyła gorączkowo. Patrzyłem na nią z najwyższem współczuciem, n. jednak musiałem ją zranić, winienem jej był prawdę.

— Ja nie dziwię się temu, wyrzekłem. Te proste słowa uderzyły ją jak gromem.

— Dla czego? — spytała cicho.

— Wówczas, mówiłem, byłaś pani w zgodzie sama z sobą, a dzisiaj nie jesteś nią; wówczas nie miałaś nic do ukrycia, dzisiaj musisz kłaniać i udawać; wówczas cierpieniu twemu byli winni drudzy, dziś ty sama.

Pochyliła czoło oblane szkarłatnym rumieńcem przed potępieniem mojem.

— Gdybyś pan mógł wiedzieć wszystko — szepnęła.

— Zdaje mi się, iż wiem wszystko.

— Jak to — wyrzekła, podnosząc się gwałtownie, kto mógł powiedzieć, kto donieść?

Uśmiechnąłem się mimowolnie.

— Czy sądzisz pani, wyrzekłem, że oczy twoje cię nie zdradzają? Bądź spokojną, nie zabrnęłaś jeszcze na tej zgubnej drodze, by nabyć wytartego czoła i niezrozumiałego spojrzenia.

— Boże, odparła, łamiąc ręce z wyrazem rozpaczy, pan mną pogardzasz.

— Pani, zawołałem dotknięty tem słowom, tak tanio mało poznałaś? — poganie moją chowani dla tego, co nierozważnie pociągnął cię w przepaść.

— O nie! nie! — wykrzyknęła przerywając mi, — pan go nie znasz, — pan nim nie możesz pogardzić.

Chciała coś dodać jeszcze, na obrono czy pochwałę jego, alem jej nie dał dokończyć.

— Sądzisz pani, że on cię kocha i — ja o tem śmiem wątpić. — Prawdziwa miłość inaczej się objawia....

— Panie Joachimie — szepnęła błagalnie, — nie odbieraj mi pan tej obrony — ja musze wierzyć w niego.

Wstrząsnąłem głową; — ona prosiła o miłosierdzie, ale jam musiał być niemiłosiernym jak prawda.

— Kto wierzy z musu lub woli tylko, ten już nie wierzy.

— On tak szlachetny, tak dobry, powtarzała, czepiając się tej ostatniej nadziei, jak zbawczej nici.

— jakże pani wierzyć możesz w szlachetność człowieka, co oddaje ciebie na pastwę śmieszności, obmowy, złych języków i gorzej jeszcze — na pastwę wyrzutów sumienia.

Ale w mowie mojej zauważyła tylko pierwsze słowa zwątpienia o nim, — myśl rzucona zastanowiła ją loicznością swoją; przecież protestowała przeciw niej całą siłą szczerego serca.

— Tak, zawołała, zapominając zupełnie o własnej obronie — przecież ja także kłamać muszę, a jednak, Bóg widzi, ja go kocham.

Zakryła oczy rękoma, zwyciężona wzruszeniem, wstydem tego wyznania, przerażona brzemieniem własnego głosu i tem, co odważyła się powiedzieć.

Tak jest, była szczerą w obec mnie i samej siebie, zdawało jej się, że kocha, czy jednak tak było w istocie, nie wierzyłem jej na słowo i mierzyłem w duchu różnicę istniejącą pomiędzy tą kobietą a jej uwodzicielem.

Przez długą chwile trwało milczenie, przerywane tylko cichem łkaniem Róży, która przyciskając obiema rękami piersi, starała się uspokoić szalone serca bicie.

— Pani, wyrzekłem w końcu, ja nic wątpiłem, że słowo to jest w sercu twojem, nie posądzałem cię o próżną zabawkę.

— I nie potępiasz mnie pan, zawołała, wlepiając we mnie błyszczące łzami źrenice.

Przez moment patrzyłem na nią z litością i podziwem, z zapłonioną twarzą, z wilgotnemi oczyma, z postanowieniem i siłą miłości na ustach: była cudownie piękną, jak kwiat rozkwitły w rosie poranku, którego imię nosiła.

— Potępienie — powtórzyłem, to wielkie słowo, którem rzucić może ten tylko, kto głębiej nie spojrzał w życic i serca życiem zranione; któż śmie potępiać tych, co cierpią?

Odetchnęła silnie z głębi piersi, jak gdyby słowa moje sprawiły jej ulgę.

— I cóż pani poczniesz dalej, spytałem, chcąc zmusić ją głębiej spojrzeć w siebie i trzeźwo zmierzyć przyszłość.

Ale mówiąc to, przesądziłem dojrzałość jej myśli, i podnosiłem miarę uczucia, które dotąd nie sformułowało jasno tej kwestyi.

— Nie pomyśleliśmy jeszcze o przyszłości, wyrzekła nieśmiało, jakby czując, że tu był błąd jakiś z ich strony.

— Jakto, spytałem, on nie mówił o niej, pani nie pytałaś?

— Pytałam tylko w głębi ducha samej siebie i nie znajdowałam odpowiedzi.

Przeczucia moje sprawdzały się — ten człowiek bawił się w miłość, dzieciak poniewierał jej sercem i życiem. Teraz byłem pewny swego, ale zadaniem mojem było, by ona zrozumiała to sama, chciałem zedrzeć z jej oczów zasłonę i okazać w naturalnem świetle człowieka, w którego wcieliła marzenia zawiedzionego serca.

A jednak wyrzekłem po chwili: pani zastanowić się musiałaś, że obecność wiecznie trwać nie może.

— Obecność jest okropną — szepnęła — ale boję się pomyśleć o przyszłości, bo ona jeszcze okropniejszą być może.

Miała słuszność, przeczyć nie mogłem; są położenia wikłające ludzi, z których wyjścia dopatrzyć nie podobna.

— I dla czegóż rzuciłaś się biedna pani w tę otchłań — zawołałem z głębi ducha.

— Dla czego? — powtórzyła patrząc na mnie oczyma promiennemi męczeństwem miłości — alboż ja szukałam szczęścia?... wiedziałam dobrze, iż ono dla mnie istnieć już nie może.

Widziałem, że to była prawda, ale nie rozumiałem jej dokładnie. — Ona mówiła dalej, chwila ta była stanowczą w jej życiu, — potrzebowała wypowiedzieć to wszystko, co jej leżało od tak dawna na sercu.

— Czyż pan nic rozumiesz, że potrzebowałam pokochać koniecznie, choćby mi to okupić przyszło śmiercią lub męczarnią istnienia; w piersi mojej jakieś głosy tajemnicze podnosiły się, śpiewając to jedno cudne najwyższe słowo, kochać! Kochać, powtarzała w koło mnie natura cała cudną harmonią, to czytałam w koło siebie, wszędzie, zawsze, wypisane zgłoskami gwiazd na błękicie nieba, tęczą na burzliwych chmurach, splotami kwiatów na drzew zieleni, a kiedy pracowaliśmy razem i zaglądali w tajemniczy świat przyrody, to słowo błyszczało mi na kartach książek, w suchych na pozór formułach, szukałam go i znajdowałam. Wówczas zaglądałam w głąb samej siebie i pytałam, czy w ogólnym weselnym chórze świata ja jedna mam być zapomnianym dźwiękiem, ja jedna mam przebrzmieć bez echa i celu, ja młoda, piękna a samotna sercem, zawiedziona w słusznych nadziejach, poślubiona a nie kochana.

— Pani! — zawołałem z prawdziwym żalem — czemuż nie powiedziałaś mi myśli twoich, kiedy pochylając czoło, zapadałaś nagle w zadumę, śląc wzrok w tajemniczą krainę marzeń?

— Alboż było na to lekarstwo — spytała gorączkowo — marzenia, to są światy ludzi bez nadziei, ja uciekałam ku nim. Cóżbyś mi pan był odpowiedział, gdybym spytała się w ówczas, dla czego całem wychowaniem przygotowano mnie do tego tylko, bym była oszukaną w najważniejszej sprawie życia, czemu budzono we mnie nadzieje, nie mające nigdy się sprawdzić, na mocy czego ja zawiedziona i zraniona we wszystkich uczuciach mam cierpieć i skazywać na milczenie: wszystkie szlachetne instynkta mego ducha? Czemu zawiązano mi świat wówczas właśnie, gdym nie mogła wiedzieć co czynie? Cóżbyś mi był odpowiedział? Znam cię panie. Joachimie, wiem że. jesteś sprawiedliwym, a jednak ty nie mogłeś mi doradzać tego, com uczyniła.

Była w tych wyrazach loika, o którą nie byłbym jej posądzał; ucisk, krzywda, niesprawiedliwość wyrabiają zazwyczaj loikę w tych, których świat odsądził od praw wszystkich i skazał na cierpienie bez powodu i pożytku. W tej całej rozmowie ani ja, ani ona nie wspomnieliśmy Henryka, on był po za granicami jej, ona nawet nie żaliła się na niego, poznała go dość głęboko, by zrozumieć, że nie winien był temu, co się stało i zarówno nie był w stanie niczemu przeszkodzić, jak wrócić jej spokój i szczęście, które straciła przez niego — on był tutaj niewinnym winowajcą; wina leżała nie w nim, ale w ustroju społecznym, w obyczaju przyjętym, za którym on poszedł bez kontroli z dobrą wiarą. Pragnienia jego i myśli nie sięgały dalej, niż to, co posiadał, i to, co dawał w zamian, jakżeż mógł zrozumieć, że to nie starczył; Róży, że ona była w prawie domagać się spełnienia tej wielkiej duchowej spółki, którą marzyła w małżeństwie.

A kiedy przypomniałem sobie, jak ta kobieta kochaną była, jakie szczęście mogła była znaleść w innym związku, z człowiekiem, co zdolny był ją rozumieć, jakiem blaskiem mogła zajaśnieć, dając szczęście wzajem szczęśliwa, musiałem uznać słuszność jej skarg, jeśli nie słuszność postępków.

Zamyśliłem się smutnie nad fatalnem nieporozumieniem, powodującem nieszczęście dwojga ludzi; dla czego świat stanął na ich drodze, dla czego ich rozdzielił — teraz on zbierać musiał zatrute owoce swych czynów; nieszczęście Adama, upadek tej kobiety i jego następstwa, wszystko to ciążyło nad społeczeństwem, wśród którego żyli i rozwijali się oboje. Róża ze swojej strony rozmyślała zapewne także nad położeniem, w jakiem była, po długiem milczeniu podniosła głowę ze smutnem poddaniem i rzekła:

— Widzisz pan sam, że na to, co się stało nie było żadnej rady, od chwili, w której stanęłam przy ołtarzu, byłam skazaną.

Ona nie roztkliwiła się nad sobą, miała rzadką odwagę spojrzeć w oczy rzeczywistości i znosiła los swój z hardą rezygnacyą istot, które czuja w głębi ducha, iż są więcej warte, niż ich postępki, że zasługują na coś innego, niż potępienie, wiszące nad ich głowami, a jednak był w jej ostatnich słowach straszny sofizmat.

— Nie pani! zawołałem, nie ma położenia bez wyjścia, ni omyłki życia, któraby mogła skazać nas na upadek.

— Pan mnie nie zrozumiałeś, odparła, nie kochana przez męża, koniecznie pokochać musiałam, a dziś, mówiła dalej, upajając się własnemi słowami, ja — ja nie powiedziałam jeszcze, żebym się chciała wrócić do tej bezbarwnej przeszłości, w której rwałam się do życia daremnie.

Spojrzałem na nią smutno i surowo, aż ona spuściła oczy przed wzrokiem moim.

— Biedna moja pani, wyrzekłem, ja nie mam prawa dawać ci rad, ni napomnień, ale widzę, że daremnie chcesz wmówić w siebie spokój i przekonanie, którego nie czujesz, wszystkie szlachetne instynkta twoje protestują przeciw roli, którą usiłujesz odgrywać, a która, wierz, mi zwieść może tylko niedoświadczone oko.

— Więc cóż mam czynić, panie Joachimie, zawołała, składając ręce przedemną, teraz wiesz wszystko.

— Fani, odparłem, proste prawdy życia nie zawodzą nigdy i dadzą się przystosować do każdego położenia. Zapytuj własnego sumienia, czy człowiek, który sam kłamie, który tobie śmie powiedzieć "kłam", może być wart twego serca?

Zastanowiła się, pierś jej falowała, jakby toczyła się w niej jakaś walka.

— Cóż on mógł mi powiedzieć innego, wyrzekła krótko, urywanie, jakby lękała się sądu swego i odwołać go chciała.

Nie odpowiedziałem jej wyraźnie, odpowiedź była trudną, niepodobna prawie.

— Człowiek, wyrzekłem tylko, powinien mieć odwagę swoich uczuć i czynów, jakiebądź mogą być ich następstwa.

Zrozumiała, że miałem słuszność w zasadzie, a jednak słowa moje tak przeciwne były zwykłej mądrości ludzkiej, że patrzyła na mnie wielkiemi oczyma, jakby chciała wyczytać na mojem czole doniosłość myśli.

Ale jam nie cofał się przed żadną ostatecznością. Pojęła to, bo zawołała zakrywając oczy, jakby uderzył ją widok straszny.

— Nie, nie — to byłoby okropnem! — pan tego nie możesz myśleć na prawdę... a świat? a ludzie? — ich śmiechy, sądy, obmowy, domysły i potępienie ogólne?

— Czy sądzisz pani, spytałem, że droga, którą obraliście, ochroni was od tego? Ja od razu wyczytałem tajemnicę waszą! — Czy sądzisz, że ja jeden?

Zadrżała całem ciałem, bo dość poznała świat, by wiedzieć, że samo dotknięcie jego sprofanować musi wszystko i przejęła ją trwoga na samą myśl, że te czyste zachwyty jej serca, mierzone były jego miarą, zbrudzone jego sądem. Przywykła do przyjaznej atmosfery, od dzieciństwa wzrosła wśród tego zdawkowego szacunku, który otacza zwykle dzieci zamożnych rodziców i posażne panny, nie mogła pojąć, by straciła do niego prawo. Wiedziała, jak się sądzi zwykle upadłe kobiety, a nie mogła samej siebie stawiać w ich rzędzie.

W piersi jej była miłość, która rozgrzeszała ją we własnych oczach. Krzywda doznana starczyła jej za usprawiedliwienie. Przecież pomimo tego wszystkiego, sumienie jej nie było spokojne: czuła w głębi ducha że złe poniesione, zrządzonego zła uniewinnić nie może.

— Panie Joachimie, zawołała, zwracając się do mnie, niby z prośba, bym wytłumaczył jej to zawiłe zagadnienie, dla czego ja nie miałam prawa uczynić tego?

Nie skończyła, alem ją zrozumiał. Doprawdy na dziwne pole zeszła nasza rozmowa, i dziwnie uderzyłaby uszy ludzkie, gdyby ją, kto podsłuchał.

— Pani odparłem, odwet, nie jest prawem, wiesz o tem. Ty najmniej byłaś winna sercowej pomyłki, która zrobiła z ciebie żonę Henryka, ale nie mniej pomyłkę tę tyś spełniła i ty ja odcierpieć musisz; takie jest niezmienne prawo rządzące światem, a prawo to jest dobroczynne w swych skutkach, bo cierpienie ostrzegło cię o pomyłce, i dało twej myśli dojrzałość doświadczenia.

Słuchała umie uważnie.

— To prawda, wyrzekła, ale cóż dalej, cóż dalej? — Złamałaś pani łudzicie prawa, oddając innemu serce nie wolne i świat słusznie lub niesłusznie, ukarze cię za to po swojemu; ale kłamiąc i udając, obraziłaś stokroć więcej moralne, niestarte prawo, zapisano w sumieniu twojem i do nieszczęścia dorzuciłaś upadek. Słowa moje były surowe jak prawda, jednak nie obraziła się niemi.

— Pan masz słuszność, zawołała, ja to czuję, przecież nie mogę głośno w oczach świata powiedzieć "kocham tego człowieka."

Na licu jej był gorączkowy rumieniec.

— Nie pani, tego nie możesz uczynić, odparłem, bo wprzód, zanim rozrzedzisz sobą, powinnaś odzyskać niezależność.

— Rozumiem pana, doradzasz mi rozwód.

— Ja ci nie nie doradzam, nic nie śmiem doradzać, bo nie wierzę w skuteczność żadnej rady, my rozumujemy tylko, a ty pani rozważ sama, co masz uczynić. Znasz dość ludzi, by wiedzieć, na co się narażasz, wiesz, że jakąbądź drogę obierzesz, wszędzie napotkasz cierpienie.

To wszystko było twardem bardzo, i musiało wydawać się takiem młodej kobiecie, nawykłej do atmosfery pochlebstw, do miękkich denerwujących frazesów, do paradoksów bez podstawy, mających prawo obywatelstwa we wszystkich salonowych rozprawach. Rozwód, to jedno słowo uderzyło ją boleśnie — bądź jak bądź, trzeba było zerwać łańcuch wspólnego życia, zerwać z tysiącem drobnych nawyknień, zburzyć to wszystko co istniało, by na zgliszczach tego co było, budować sobie nową przyszłość. Rozwód — dla każdej istoty, obdarzonej choć trocha serca i inteligencyi, słowo to ma straszne znaczenie, niepotrzebnie, prawodawcy obwarowują go tysiącem trudności; dla ludzi myślących, pozostanie on zawsze straszną ostatecznością, do której tylko uciec się można, gdy wszystko inne zawiedzie; Róża musiała o nim myśleć nieraz, a jednak zadrżała słysząc je sformułowane wyraźnie.

Ja też tego pragnąłem, chciałem, by zapytała samej siebie, czy ten, dla kogo dokonać go zamierzała, wart był tego, czy oszukana raz, nie będzie nią raz drugi, czy Eugeniusz odpowiadał w zupełności jej marzeniem i czekałem z trwogą jej pierwszego wyrazu.

Ona nie pomyślała o trudności rozwodu, nie zapytała, co uczyni, jeśli go nie dostanie, ale wyrzekła tylko: —

— Boże, jakie to straszne!

W tej chwili, nie była to rozżalona kobieta ważąca prawa i krzywdy swoje, ale miękkie dziecko, nie stworzone do realnego życia, nie zdolne do trudnych walk jego i dające się z łatwością unosić powszednim prądom.

— Tak, to straszne! powtórzyłem, biorąc jej ręce i ściskając je w moich z ojcowskiem uczuciem; życie może być bardzo pięknem, ale trzeba w nie wchodzić inaczej uzbrojoną, niż ty byłaś, biedna pani; teraz los twój wydaje ci się okrutnym, nie dziwię się temu, ale spróbuj zmierzyć go trzeźwem okiem, miej odwagę nie zważać na cierpienie i zapytaj serca i sumienia, co masz uczynić. Ja nie odstąpię cię nigdy, cokolwiek postanowisz.

— Wierzę temu, zawołała, wlepiając we mnie niezmącone oczy, w świecie, co mnie otacza, pan jeden jesteś człowiekiem.

To było straszne wyznanie dla Eugenjusza; nie wiem, czy zastanowiła się nad tem, czy też pomiędzy wszystkimi on był w jej oczach wyjątkiem i nie mieszała go z tym pogardzonym otaczającym światem, ale w tej chwili nie mogłem o to zapytać, pomyślałem tylko, że wszystko, com ja jej mówił, należało jemu wprzód jeszcze powiedzieć.

Była też jedna trwoga, która niepokoiła mnie ciągle, jak dalece świat uwiadomionym był o tym nieszczęsnym stosunku. Róża piękna, młoda, bogata, według pojęcia świata zupełnie szczęśliwa, musiała budzić w koło tysiące zazdrostek, które czekały tylko sposobności, by szkalować biedną, nierozważną kobietę i poszarpać jej dobrą sławę. Z drżeniem myślałem o strasznych skutkach, jakie to wszystko mieć mogło i oczekiwałem niecierpliwie chwili, w której pierwszy rzut oka na zebrane towarzystwo okoliczne, miał rozświetlić wątpliwości moje. Sposobność nadarzyła sio niebawem; — za dni kilka miano obchodzić świetnym balem w Sinogórze uroczystość imienin Róży.

Od rana dnia tego Henryk zajmował się stosownem urządzeniem domu, Eugeniusz przyjechawszy pod jakimś pozorem, dopomagał mu gorliwie, co chwila spoglądając na drzwi od pokoju młodej kobiety szczelnie zamknięte. — O tej porze Róża nie była jeszcze ubraną — widziałem, jak to niecierpliwiło Eugeniusza, który śmiał się i rozmawiał głośno, zapewne, by dosłyszała głos jego i spieszniej kończyła toaletę.

Rozumiałem to doskonale i niby zajęty urządzaniem salonu, nie spuszczałem go z oczów. Chwila ta była dla mnie ważną bardzo. Od pamiętnej rozmowy naszej Róża nie widziała się z nim wcale; jakaś niespodziana podróż oddaliła go z domu na dni kilkanaście, dzisiaj dopiero zjawił się z pierwszemi promieniami słońca.

Posądzałem go, że chciał być pierwszym dla złożenia życzeń młodej kobiecie, ale choć oczy pałały niecierpliwością, nie dał tego spostrzedz po fobie i wprawny w lekką rozmowę, prowadził ją z ożywieniem, nasłuchując jednak upragnionego szelestu jej sukni.

Henryk nie zdawał się wcale niczego domyślać i ze spokojnem sercem biorąc uprzejmość sąsiada na swój własny rachunek, czuł się uszczęśliwionym z jogo przyjaźni.

Młodzi ludzie gawędzili wesoło na pozór, tylko od czasu do czasu Eugeniusz spoglądał ku mnie, jak gdyby zawadzała mu moja obecność, aż wreszcie potrafił tak zręcznie obrócić rozmowę, iż grzeczność sama nakazywała, mu zapytać o Różę.

— Moja żona, odparł spokojnie Henryk, jest jakoś cierpiącą od dni kilku, zmizerniała nawet.

Spoglądałem bacznie na Eugeniusza, nie wydawał się wcale z oznaką współczucia lub niepokoju, jak to przystało tak wytrawnemu szermierzowi w grę serca.

— Jak to — zawołał tylko z wytworną grzecznością, czy to nie przeszkodzi dzisiejszej zabawie: czy będę miał szczęście powitać teraz panią.

— Oh! — wyrzekł niedbale Henryk, nic turbuj się, Koza ubierze się nie długo, ja sądzę, że im jej chorobę najlepszem lekarstwem będzie zabawa, zwykła to rzecz u kobiet.

Nie wiem czy Eugeniusz podzielał to zdanie, czy zatroszczył się więcej od męża o Róże; jeśli tak było, potrafił ukryć to starannie.

W tej chwili drzwi się otworzyły i ukazała się w nich młoda kobieta, znać przygotowała się na to spotkanie, bo twarz jej blada nie ożywiła się rumieńcem. Ona także była panią siebie, bo z dziwną mieszaniną przymusu i powagi zbliżyła się do nas. Znać rozmowa nasza wywarła na nią wpływ wielki, znać zastanowiła się nad swojem położeniem, a może i zakreśliła sobie plan postępowania, bo powitała Eugeniusza zupełnie inaczej jak przed kilku dniami, bez śladu owej lekkomyślnej radości, z jaką wybiegła wówczas naprzeciw niego. Eugeniusz zrozumiał to od razu i jak zwykle ludzie jemu podobni, uczuł się podrażniony, przez chwilo stał w miejscu, jakby oczekując jakiegokolwiek uprzejmego słowa, powitania, do którego był przyzwyczajony. Wreszcie zwyciężył to uczucie, zapewne osadził, że Róża musiała mieć powody takiego postępowania i zbliżył się ku niej, ale ona niby chroniąc się pod moja opiekę, kierowała się ku mnie.

Eugeniusz nieznacznie przygryzł wargi i spojrzał na mnie niechętnie, antypatya powzięta od pierwszego wejrzenia wzrastała pomiędzy nami.

— Słyszałem, że pani byłaś cierpiącą, wyrzekł zniżonym głosem, i ja to sam spostrzegam, cóż się to stało? co jest pani?

Wprawdzie mógł tak. do niej przemawiać w obliczu wszystkich; jednak było coś w jego glosie i wyrazie, co zdradzało daleko więcej, niż zawierały te zwyczajne słowa, upoważnione przez przyjazne stosunki.

Róża nie odpowiedziała nic, pochyliła głowę i przez chwilę miotana wewnętrzna w alką, nic wiedziała, co ma począć, ale wkrótce odzyskała panowanie nad sobą, podniosła dumnie piękną głowę i odparła, patrząc prosto w oczy jego.

— Tak jest, cierpiałam.

Teraz ona swojem spojrzeniem wymawiała mu to cierpienie, zrozumiał ją, cień smutku, wyrzutu, czy trwogi, przesunął mu się po czole, a jednak wyrzekł:

— Nie rozumiem pani.

Pochylił się ku niej i dodał, zapominając, że go słyszeć mogę.

— Ja nie zasłużyłem na to.

Wyraźnie w tej chwili nie chciał na nic zważać, położenie nas trojga stawało się draźliwem, gdy Henryk, którego oka jak zwykle uszło to wszystko, zbliżył się do nas.

— Róziu! wyrzekł, pan Eugeniusz straszliwie niepokoił się o ciebie, powiedzże mu sama, że dzisiejsza uroczystość nic nie ucierpi z powodu twego wczorajszego bólu głowy.

Róża spojrzała na niego trwożnie, może zdawało jej się, że to było skryte szyderstwo, że on już wiedział wszystko, ale pogodny wyraz jego twarzy, rozproszył jej niepokój, tylko widziałem, jak ręka jej leżąca na poręczy krzesła drżała pod naciskiem uczuć.

— Zanadto troszczycie się o mnie wszyscy, wyrzekła.

— I zapomnieliśmy przez to złożyć pani życzeń naszych, wyrzekłem, chcąc inny zwrot nadać rozmowie i odwrócić od niej uwagę dwóch mężczyzn.

Nastąpiła scena powinszowali — Eugeniusz widocznie szukał sposobu zbliżenia się do Róży, uzyskania choć chwili swobodnej rozmowy, ale ona jej unikała widocznie, chroniąc się przy mnie:

Widziałem, jak oczy młodego człowieka prosiły i groziły daremnie, jak niecierpliwą ręką targał rękawiczki. W tej chwili nienawidził mnie serdecznie i byłby z rozkoszą użył jakiegobądź środka pozbycia się mojej obecności, chociażby na zawsze. Ja zapytywałem samego siebie, czy nie byłoby lepiej, gdyby raz wypowiedziała mu stanowczo nowe myśli i zamiary swoje, ale to nie była stosowna pora na podobną rozmowę, był to bolesny obowiązek, w którym nikt nie mógł jej wspomódz.

— Pani! szepnąłem, tylko miej odwagę.

— Będę ją miała, mieć muszę" odparła, ale nie dzisiaj, nie teraz.

On spostrzegł to ciche porozumienie miedzy nami i uczuł się obrażonym — jakiem prawem ona mieć mogła przed nim tajemnicę, jakiem prawem nie była dla niego tem, czem dawniej, — zmierzył mnie gniewnym, wyzywającym wzrokiem.

— Jak widzę, wyrzekł, pan Joachim jest zaszczycony zaufaniem pani i wtajemniczony w przyczyny niepojętej zmiany, jaką w pani dostrzegam.

Henryka nie było w pokoju, mieliśmy więc względną swobodę, a Eugeniusz korzystał z niej, by wypowiedzieć te niebaczne słowa.

Róża zarumieniła się gwałtownie, z oburzenia czy trwogi, a młody człowiek stał niedbale wsparty o okno, w szyderczej postawie, nie spuszczając oczów z nas dwojga. Temi słowami dawał mi broń przeciw sobie, pozwala! mi wyjść z biernego położenia, w jakiem znajdowałem się z musu, nie wiem czy wypowiedział je naumyślnie z tym zamiarem, czy tylko przez gniew nierozważny otworzył mi tę drogę; alem ja z niej skorzystał.

— A gdyby tak było, odparłem, to dowodziłoby tylko, że pani Wielińska poznała wartość mojej starej przyjaźni, i nie waha się na niej wesprzeć.

Przygryzł wargi aż do krwi i rzucił na mnie złośliwe spojrzenie.

— Są ludzie, wyrzekł półgłosem, którzy umieją wszędzie się wcisnąć.

Te zuchwałe wyrazy zasługiwałyby na ukaranie, chciałem odpowiedzieć, ale Róża nie dała mi na to czasu i śmiertelnie blada stanęła pomiędzy nami.

— Panie Eugeniuszu, wyrzekła drżącym głosem, pan się zapominasz.

— Być może, odparł chłodno, ale oczy jego mówiły wyraźnie, dla czegóż doprowadzasz mnie do ostateczności, a na to jasne zapytanie, ona nie miała odpowiedzi.

— Tak jest, ciągnął dalej młody człowiek rozzuchwalony tem łatwem zwycięztwem, pani jesteś niesprawiedliwą i wyłączną; od czasu powrotu pana Joachima, pogardzasz przyjaciółmi i odsuwasz ich daleko od siebie, wiec ja pana o to obwiniam.

Mówił to z owym lekkim uśmiechem, który tak pasował do jego purpurowych ust, spoglądając na mnie z lekceważeniem, jakie zwykle mają młodzi światowcy dla ludzi pracy. Ale ja w zamian zmierzyłem go surowym wzrokiem. — Masz pan słuszność, wyrzekłem chłodno.

Tego wyznania nie spodziewał się wcale i chwilę zawahał się jak je przyjąć, jednak było coś w mojej postawie, co podziałało na niego, bo uważał za stosowne w żart obrócić to całe zajście i zaczął śmiać się głośnym wymuszonym śmiechem.

— A to nieoszacowane, i pan przyznajesz to tak jawnie, otwarcie.

— Nie zwykłem ukrywać nigdy myśli, ani uczuć moich i chlubię się z togo, odparłem topiąc wzrok w jego czoło, które okrywało się pomimowolnym rumieńcem.

— Tak, pan jesteś zacnym i szlachetnym, zawołała Róża, pociągnięta urokiem prawdy, przechodząc wyraźnie na moją stronę.

Tego było za wiele, Eugeniusz przejęty gniewem zrozumiał, że w tej chwili walka była pomiędzy nami nierówną.

— A więc, wyrzekł ironicznie, nie pozostaje mi jak pożegnać panią i powinszować, że ją zostawiam w takiem towarzystwie.

Wargi jego drgały i wszystkie namiętności zdawały się kipieć pod maską spokoju, nałożoną koniecznością, skłonił się i wyszedł.

Róża wytrzymała odważnie to pożegnanie, ale gdy drzwi zamknęły się za. nim, usunęła się na kanapę, załamując ręce, jakby serce pęknąć jej miało.

W tej całej scenie człowiek ten dowiódł tylko samolubstwa, próżności i pewności siebie, ale nic zaradził prawdziwego uczucia ani jednem słowem, niewiem czy ona dostrzegła to tak jak ja, ale kochała go i cierpiała.

Przez okno otwarte doleciał nas wykrzyknik: Henryka:

— Cóż to, już odjeżdżasz Eugeniuszu! dla czego tak spiesznie.

Eugeniusz już siedział na koniu i piękny profil jego rymował się dla nas wyraźnie na zieleni klombów, Róża pochyliła; się naprzód, jakby chcąc skrócić odległość i dosłyszeć prędzej słowa, które miał wymówić.

— Przypomniałem sobie, że mam pilne zajęcie w domu, odparł tylko.

Ale Henryk nie był wcale przekonany tym argumentem, i szybko zbliżywszy się do przyjaciela, oparł rękę na jego wierzchowcu.

— Coż to! zapytał, czy pali się u ciebie, myślałem, że przepędzimy razem dzień dzisiejszy.

— Miałem i ja tę nadzieję, wyrzekł Eugeniusz, podnosząc glos umyślnie, ażeby był usłyszanym wewnątrz domu, ale wierz mi, przypomniałem sobie coś ważnego.

Wyraźnie czekał tak pod oknem, by zachęcił go do pozostania głos Róży, ona jednak obrażona milczała.

— Przecież to coś tak pilnego na później odłożyć możesz, nalegał Henryk niezrażony.

— Nie mogę, doprawdy nie mogę, powtarzał, nie ruszając się jednak z miejsca.

— Róziu, zawołał dobrodusznie. Henryk, zatrzymajże Eugeniusza.

Na to wezwanie kobieta zadżała i podniosła na mnie zmącone oczy tysiącem sprzecznych uczuć, ale nie miała siły wymówić słowa jednego, a zresztą, cóż mogła powiedzieć.

— Gdzież Rózia, pytał mąż, nie rozumiejąc nic a nic z tego, co działo się przed jego oczyma.

— Jest tam, z panem Joachimem, odparł Eugeniusz, wskazując końcem spicruty na okno salonu.

— Czyście się pogniewali z sobą, ciągnął dalej Henryk.

Tego było za nadto, nawet dla Eugeniusza, który zrozumiał, że. scenę tę zakończyć trzeba.

— Cóż znowu przyszło ci do głowy, ale puść mnie muszę jechać.

— Wszak wrócisz na wieczór, wyrzekł mąż, słusznie upatrując w tym nagłym odjeździe coś nadzwyczajnego.

— Ma się rozumieć, odparł młody człowiek, i popuściwszy cugle koniowi, pojechał czwałem.

Henryk powrócił do salonu w najgorszym humorze; Eugeniusz był jego ulubionym towarzyszem, umiał rozrywać monotonję tego życia zabaw, jakie prowadził i zręcznem postępowaniem stał mu się nieodbicie potrzebnym tak dalece, że nie mógł prawie obejść się bez młodego sąsiada. Fakt ten nie dziwił mnie wcale, wszakże tak dzieie się ogólnie. Henryk tedy przyszedł z chęcią wymówienia żonie jej braku uprzejmości, szczęściem zastał mnie samego, młoda kobieta odeszła do siebie.

— I gdzież moja żona, spytał oglądając się w koło, co jej się dzisiaj stało, czy nie kontenta z podarunku, jaki jej dałem.

I mówiąc to pokazywał mi w pudełku kosztowna bransoletkę zapomnianą tutaj przez Róże.

Położenie moje stawało się coraz trudniejszem, lękałem się jakiem bądź słowem naprowadzić go im ślad tego, co się tu działo, a to było tak widocznem, iż nie rozumiałem, jakim sposobem on jeden mógł być ślepym. Z drugiej strony wmieszanie się moje w te drażliwe stosunki mogło doprowadzić je prędzej jeszcze do wybuchu, bo zazwyczaj działając na zakochanych, nie można obrachować najprzód tego, co się wywołać może, tak często skutek różni się od przyczyny: pomimo to jednak wszystko Róża a nawet Henryk, obchodzili mnie za nadto, bym mógł spokojnie życie ich zdać na los szczęścia. Miałem za wiele rzeczy do powiedzenia Henrykowi, by módz je streścić od razu, i patrzyłem w milczeniu na bransoletkę.

— Cóż? czy nie piękna, mówił mąż, nie domyślając się wcale przykrych myśli, których był celem.

— Bardzo piękna, potwierdziłem.

— Jednak nie podobała się Rózi, ciągnął dalej zafrasowany, widocznie pragnęła czegoś innego, radziłem się nawet Eugeniusza.

Widocznie zasłaniał się tym sposobem przed odpowiedzialnością za nieodgadnienie gustu żony.

— Zdaje mi się, wyrzekłem zniecierpliwiony, że się niepotrzebnie kłopocesz o tę bagatelę, żona twoja jest po prostu cierpiącą.

— A to ślicznie! zawołał, właśnie w porę na bal dzisiejszy, znam ja Rózię lepiej od ciebie, nie jest wcale chorą, tylko się dąsa jak zwykle, zwyczajna to taktyka kobiet wszystko składać na zdrowie, przecież żadna nie może powiedzieć otwarcie: "Jestem zła, gniewam się, kapryszę." Więc mówią: "mam migrenę, rozdrażnione nerwy," a to zupełnie na jedno wychodzi.

Na ten raz Henryk miał po części słuszność, nie miałem więc sumienia zaprzeczać mu energicznie, ale też jak dawniej nie mogłem go zachęcać, by dochodził koniecznie przyczyny tak zwanych kaprysów żony.

— I jak na złość, zaczął znowu mąż, Eugeniusz wyjechał, a był mi taki potrzebny.

— Ty, jak widzę, nie możesz się obejść bez niego, wtrąciłem trochę szyderczo.

— Naturalnie! odrzekł spokojnie Henryk, on jeden urnie wszystkiemu zaradzić, nawet kaprysom mojej żony, róż to bedzie teraz? kiedy go nie ma.

Kaprysy Róży, była to rzecz dla niego tak doskonale utarta, iż wszystko skryć się mogło pod tem szcześliwem mianem, teraz wahałem się naruszyć tej spokojnej wiary.

Dzień cały przeszedł jak zwykle, tylko młoda kobieta była blada i milcząca, a Henryk narzekał nieustannie na nieobecność przyjaciela, zresztą nie miałem sposobności mówić z Różą, i nie szukałem jej, było moim obowiązkiem wypowiedzieć jej raz moje zdanie o tem, co zobaczyłem na wstępie, ostrzedz ją o grożącem niebezpieczeństwie, ale nie chciałem być wcale powiernikiem jej miłości, dzisiaj chodziło mi o rzecz ważną, chciałem zdać sobie sprawę w tem licznem zebraniu, jak dalece świat był o niej uwiadomiony i w jaki sposób tolerował ją, lub potępiał?

Wieczorem goście zjeżdżać się zaczęli; Róża w całym blasku świetnego stroju, przyjmowała ich z uprzejmością, wyrobiona wprawą i wolą, przecież nie trzeba było tu na to biegłego psychologa, by dostrzedz, że na jej ustach tkwi jednaki wymuszony uśmiech, że oczy roztargnione, zdawały się kogoś szukać i nie znajdując go zachodziły mgłą smutku, że czoło jej miało bladość marmuru, a na licach świecił gorączkowy rumieniec. To wszystko zauważano zaraz, zarówno jak nieobecność Eugeniusza, i widziałem wyraźnie, że komentowano związek, zachodzący pomiędzy tą nieobecnością, a symptomatami niepokoju, wypisanemi na twarzy gospodyni domu.

— Gdzież pan Eugenjusz? pytały ją życzliwe sąsiadki i serdeczne przyjaciółki jedna przez drugą nadzwyczajną troskliwością i powtarzały te słowa, nie słuchając wcale odpowiedzi, a zamieniając pomiędzy sobą złośliwe wejrzenia, pełne cnotliwej radości z cudzego cierpienia. Znać więc wiedziano wszystko, a zapewne domyślano się więcej daleko. Uważałem to w obejściu kobiet i mężczyzn, którzy zbliżali się do młodej kobiety z dwuznacznym uśmiechem, spoglądając śmiało w jej oczy gotowi zaraz poświecić się na pocieszycieli z tajemną nadzieją, że kolej ich nastąpi nie chybnie.

Nie wiem, czy Róża była w stanie dostrzedz te zmianę obejścia, dowodzącą, jak bardzo zniżył się dla niej poziom ogólnego szacunku. Były to wprawdzie odcienia tak subtelne, że nie podobna było obrazić się za nie, lub ująć, a jednak dla wprawnego oka one wypowiadały wszystko, świadczyły wyraźnie o jej upadku, a przynajmniej o tem, że upadek ten dla obecnych nie podpadał żadnej wątpliwości.

Patrzyłem na to z głębokim smutkiem, pozory i fakta mogły przemawiać przeciwko Róży, ale ona nic zasługiwała na lekceważenie, nieszczęśliwa miłość mogła doprowadzić ją do błędu, ale nie odjęła jej prawa do szacunku, jednak wiedziałem, że wszystko to było daremnem, że nad kim raz słusznie lub niesłusznie zapadnie wyrok świata, ten nie przeinaczy go nigdy. Odtąd mogła ona być wzorową, kochającą żoną, lata i lat dziesiątki, świat dla tego nie zmieniłby zdania swojego, bo kogo raz osądził upadłym, ter. chociażby podniósł się sto razy, zawsze nosić będzie nazwę upadłego. — I znów z goryczą pomyślałem o człowieku, co nie umiał jej uszanować, a dzisiaj porzucał wśród nieprzyjaznego tłumu, dla marnej wymarzonej obrazy, nie pomny, że zawiesił nad jej głową burzę gromami brzemienną, że lada chwila ona może zapotrzebować obrony i szukać jej daremnie w koło siebie, ale nie dziwiłem się temu, wszakże tak postępują zazwyczaj uwodziciele salonowi, wszak miłość uważają oni tylko za konwencyonalny frazes, kryjący rozpustę, którym nikt nie jest oszukany, dla czegóż ona jemu wierzyła? czyż nie powinna była wiedzieć, że słowo wiecznie mówi się przez grzeczność, z przywyknienia, że to wiecznie trwać może co najdłużej kilka miesięcy lub lat parę, że jednostajność nuży, łzy zajmują zaledwie w pierwszych dniach wyznania, że miłość powinna rozweselać, nie zasępiać życia i że tego wszystkiego nikt nie bierze na seryo.

Ona była tak szaloną, że to brała za prawdę, że oddawała bez namysłu całe serce człowiekowi, który po nie sięgnął niedbałą ręką, jak po rzecz, która mu się z prawa należała, skoro jej zażądał. Gdybyć przynajmniej wprawną była w sercową komedyę, gdyby zimna i wyrachowana, bawiąc się w miłość, umiała panować nad sobą, to może byłoby to wszystko uszło bystremu oku świata, ale ona prawa i szlachetna, rzuciła, całe życie w tę grę niebezpieczną i zdradzała tajemnicę swoją każdem spojrzeniem, każdym rumieńcem.

Istoty jej podobne zwykle niepowrotne potępiane bywają; widziałem wyraźnie potępienie, ciążące nad nią, a krążące w milczeniu wśród licznych gości, chwytałem mimowolnie na każdym kroku szydercze słowa, przypuszczenia i żarty, zdawało mi się, że cale sąsiedztwo zjechało się tutaj z tą jedynie myślą, by podpatrzeć domowe tajemnice, ośmieszyć i wyszydzić ludzi, przyjmujących ich tak gościnnie.

Nie mogłem dziwić się temu, wiedziałem z doświadczenia, że to jest cechą prawie wszystkich świaowych stosunków, wszakże wśród niego ludzie żądają tylko pozorów, cóż wiec dziwnego, że nie znajdują nic więcej nad to, czego szukali.

Pomimo to dżałem, by jakie niebezpieczne słowo nie doszło uszów Henryka, a obawa moja zwiększała się z chwilą każdą, bo krążące kielichy odbierały resztę rozwagi i ostrożności gościom, którzy i tak nie grzeszyli nią wcale. Na koniec późny przyjazd Eugeniusza zwrócił do reszty ogólne zajęcie na temat, który z braku nowego podsycenia, zaczynał się już wyczerpywać. On ostatni przybył, jakby naumyślnie, by dodać materyału do wszystkich komentarzy i uwag, nie szczędzonych o widocznym smutku i roztargnieniu gospodyni domu, o kwaśnym humorze gospodarza.

Na pozór jednak bawiono się wesoło, muzyka wygrywała skoczne tańce, a ochocze pary snuły się w kręgach po gładkiej posadzce; dla mnie jednak, co znałem burzliwe uczucia, kryjące się pod maską wesela, co nie budząc niczyjej uwagi, mogłem chwytać zdania i sądy ogółu, położenie to. zdawało się dramatyczne i tak wyprężone, iż lada chwila, ta sztuczna wesołość prysnąć mogła, ustępując miejsca widmom nieszczęścia i hańby, które zdawały się krążyć wśród ciemności burzliwej nocy, nad tym domem gorejącym tysiącem świateł i brzmiącym muzyką i gwarem i ostrzegać go dalekim hukiem grzmotu o niewidzialnych piorunach.

Rzeczywiście noc była parna, bez gwiazd i księżyca, gruba zasłona chmur pokrywała niebo tak, że po za obrębem oświeconych okien, wszystko ginęło w jednostajnym cieniu, powietrze zdawało się ciążyć nad głowami i przygniatać piersi duszącym ciężarem — ja sam nie wiedzieć czemu przeszyty dziwnym niepokojem, nie mogłem sobie znaleść miejsca, przebiegałem nieustannie salony napełnione strojnemi kobietami, z kręcącą się koło nich młodzieżą i męzkie pokoje dymne i gwarne, aż spotkałem Henryka; on także dnia tego był nie swój, może ślepota jego zaczynała się rozjaśniać, może ostrzegało go o złem niewidzialnem tajemnicze przeczucie. Pociągnął mnie z sobą do ogrodu i usiedliśmy obydwaj w werandzie, otaczającej dom od strony ogrodu.

Chwilę siedzieliśmy na niej w milczeniu, paląc cygara, których tylko rozrzarzone końce, widniały w ciemności.

— Nie uwierzysz, wyrzekł w końcu Henryk, — jak ta zabawa męczy mnie dzisiaj, nie pojmuje, co mi jest? —

— To wpływ powietrza, odparłem, chcąc mu dać jakie bądź tłomaczenie, — patrz jak ponuro, duszno i parno.

On zazwyczaj nie był wcale wrażliwym im podobno rzeczy: przecież odrzekł po chwili.

— Tak, to bez wątpienia wpływ powietrza, posiedźmy tutaj chwilkę, nikt nic uważał, jakeśmy tu wychodzili; potrzebuję odpocząć.

Milczałem i ja pogrążony w myślach, w koło nas była cisza, żaden liść się nie ruszył w gęstwinie kląbów, żaden ptak nie zaśpiewał, natura cała zdawała się zmartwiałą, ale za to wewnątrz domu słychać było coraz hałaśliwsze śmiechy i rozmowy, toczone widocznie przez ludzi rozgrzanych winem.

— Chodźmy ztąd, wyrzekli m, widząc, że głosy zbliżały się do bocznego gabinetu, od którego drzwi wychodziły na werandę.

Ale Henryk odparł niedbale.

— Idź jeśli chcesz, ja tu zostanę, oni tutaj nie przyjdą.

Zostałem z nim. Rzeczywiście grono rozmawiających zatrzymało się w gabinecie.

— Coś nasz gospodarz, wyrzekł jeden z nich, djabelnie dzisiaj nie w humorze.

— Ba! odparł śmiejąc się drugi, tak bardzo dziwić mu się nie można; postaw się w jego położeniu, gdyby twoja żona czyniła to, co pani Róża, ciekawym jaką miałbyś minę?

Od początku tej sceny czułem instynktownie, że ona stanie się drażliwą i usiłowałem uprowadzić ztąd Henryka nadaremnie, teraz było zapóźno, czułem, że ręka jego spoczywała na mojem ramieniu ciężka jak żelazo, nie mogłem widzieć jego twarzy, noc rzucała na nią nieprzebitą zasłonę, ule zdawało mi się, że jego źrenice świeciły złowrogim blaskiem.

Tymczasem w gabinecie odezwał się głos drugi obrażony.

— Proszę mnie ani mojej żony nie brać da podobnych porównań.

— Ależ panie, mówił znowu pierwszy, wszakże ja nic złego nie powiedziałem, a zresztą to się każdemu przytrafić może.

— Mnie się nic nie przytrafi, przerwał drugi, ja wcale nie taki cierpliwy jak Wieliński, nauczyłbym rozumu każdego śmiałka, coby mi wszedł w drogę.

Te groźne słowa, widocznie odebrały ochotę do dalszych żartów reszcie towarzystwa, ale za to wskazał im wyraźnie bezbronny, jak sądzili, cel szyderstwa.

— Już to, że cierpliwy to prawda, zaśmiano się jednogłośnym chórem.

Ręka Henryka ściskała mnie jak stalowe kleszcze, słyszałem tylko, kiedy mówiono o jego cierpliwości, jak zęby mu zgrzytały gwałtownie.

— Ten Eugeniusz, zręczny na honor, potrafił zarówno stać się niezbędnym mężowi jak żonie.

— W tem musi coś być, wtrącił jakiś głęboki polityk z mina tajemniczą.

— Jużciż niepodobna, by on jeden nie widział romansu żony.

— Tak, widzieć musi, przy wtórzono.

— Wiec jeśli milczy cierpliwie i patrzy na wszystko przez szpary, — musi w tem być jakaś przyczyna ?

— Ba ! a jeśli rzeczywiście nie widzi, moi panowie? — uderzmy się w piersi, mężowie zazwyczaj ostatni dowiadują się o takich rzeczach.

Śmiech ogólny przerwał te komiczną apologią Henryka. —

— No — wtrącił ktoś w końcu — jeśli Wieliński nie widzi, że jego żona szaleje za Eugeniuszem, to już stworzony na to, by go oszukiwano, nie będę go żałował.

I śmiano się, śmiano wesoło, jak gdyby katastrofa domowa, spotykająca tę rodzinę, katastrof i, która mniej więcej każdemu zdarzyć się mogła, była rzeczą tak bardzo wesołą, — że nic innego nad śmiech wzbudzić nie mogła.

Teraz chwila była stanowczą; czekałem z trwogą, co Henryk uczyni? — Wprawdzie kiedyś, przed ślubem jeszcze, przewidując w dalekiej przyszłości podobną chwilę, myślał o niej z filozoficznym spokojem człowieka, którego nic z kolei, jaką obrał, wytrącić nic może. Wszakże widziałem po wrażeniu tej piekielnej rozmowy, że postanowienia jego zachwiały się w godzinie próby, a raczej zupełnie przestał o nich pamiętać. Zresztą ten pospolity fakt być oszukanym, głuchym i ślepym, w rzeczach nie dotyczących nawet sercowych kwestyi, ma coś tak dotkliwie drażniącego każdą miłość własna, iż musiałem mieć pobłażanie. dla tego wielkiego gniewu wrzącego w piersiach Henryka. On zapewne kiedyś wystawiał sobie, że może stracić miłość Róży, nawet, że ona pokocha innego, ale zdawało mu się, że to wszystko musi się stać w innej formie, że podobna katastrofa nie spotka go z nienacka, nieprzygotowanego, nie okryje śmiesznością, której lękał się, zwyczajem światowych ludzi, gorzej niż nieszczęścia i zbrodni. — Teraz czekałem, co uczyni, a położenie było tuj natury, że nie miałem czasu ni myśli ważyć się na jakąbądź radę, wszystko zależało na tem, czy po pierwszej chwili nagłego wzruszenia pozostanie wiernym zasadom całego życia, czy też wybuchnie, zmrozi śmiechy szydercze, odzywające się w koło i zatopi je we krwi.

Chwila była stanowczą i trudną; jakiem prawem mógł wejść w grono swoich gości i zaprzeczyć temu, co było faktem; prawda uderzyć go musiała błyskawicą, czułem, że on nie wątpił o tem, co słyszał, a usłyszawszy, czy podobnem mu było udawać nieświadomość? dobra polityka może nakazywała mu to zrobić, przynajmniej na teraz, ale z uścisku ręki jego, nagłego zgrzytnięcia rozpaczy, zrozumiałem, że on nie był w stanie tego uczynić, oddech jego wychodził z piersi stłumiony i gorący, tak, że słyszałem go i czułem na twarzy, jednak chociażby nawet i chciał był milczeć, traf nie pozwolił na to.

W chwili, gdy tak stał wsparty na mnie całem ciałem, z głową naprzód wysuniętą, jakby chcąc wykraść na ustach tych spokojnie rozmawiających ludzi, słowa i śmiechy dla niego zabójcze, jeden z gości wy chylił się za drzwi gabinetu. Wprawdzie noc zakrywała nasze postacie, ale zdradziły nas tlejące cygara.

— Tu ktoś jest, szepnął przejęty złowrogiem milczeniem panującem na werandzie.

W tej chwili Henryk puścił rękę moją i rzucił się ku drzwiom. Światło oblało go jasnym strumieniem i wtedy dopiero mogłem wyczytać na jego twarzy to, co przecierpiał w tym krótkim czasie. On zwykle tak pogodny, uśmiechnięty, z tak plastycznym wyrazem na czole, teraz blady jak ściana, ze ściętemi listy silił się nadaremnie przemówić, włosy w nieładzie spadały mu na czoło okryte zimnym potem, a oczy płonęły.

Daleko były teraz od niego wszystkie wyrozumowane uczucia, wszystko to, co wyobrażał sobie, że czuć będzie, wszystko narzucone zapomnianem zostało, tu był tylko człowiek śmiertelnie obrażony, gotów żądać rachunku od tych, co mieli rzucić na niego szydercze słowo.

Postać jego musiała być bardzo wyrazistą i nie zostawiała znać żadnej wątpliwości w oczach patrzących, bo całe wesołe grono, rozprawiające przed chwilą, stanęło jak wryte; naraz odeszła ich ochota do śmiechu, żałowali zapewne słów niebacznych, bo spoglądali na gospodarza domu z poszanowaniem, jakie budzić musi zawsze człowiek w prawdzie nawet zwierzęcego uczucia. I była chwila takiego milczenia, że naraz usłyszeliśmy jak na szyderstwo, . oddalonej sali balowej, wyraźne skoczne dźwięki mazura, szelest sukien po gładkiej posadzce i odgłos hołubców.

Wreszcie Henryk zdołał przemówić:

— Panowie, wyrzekł głosem zmienionym, ochrypłym tak, jakby niewidzialna ręka ściskała mu gardło, ja słyszałem wszystko.

Oni milczeli, bo i cóż odpowiedzieć mogli, a on ze skrzyżowanerni na pjersiach rękoma, powiódł po nich płonącem okiem. Żarty, któremi go obsypywano, skonały im na ustach. On zapewne chciał im rzucić w oczy wyraz obelgi, ale w chwili, gdy go miał wymówić, zawahał się, jakby szukając oczyma na kogoby wywrzeć wściekłość, co nim miotała, wszakże ci ludzie byli w tem tylko bezmyślnem echem. I jakby pragnieniem zemsty jego wywołany, ukazał się Eugeniusz w drzwiach przeciwległych. Ożywiony tańcem, z rumieńcem na licu, ze swobodnym uśmiechem na ustach, piękny, szczęśliwy, pewny siebie jak zawsze, stanowił on tak dziwny kontrast z Henrykiem, że wszystkich oczy mimowolnie skierowały się ku niemu w oczekiwaniu, co teraz będzie.

Z razu nie zauważył on ogólnego przerażenia na twarzach obecnych, miał jakiś interes do gospodarza domu, szukał go i zbliżył się ku niemu, wówczas dopiero dostrzedz musiał jego złowrogie spojrzenie, a jednak nie cofnął się, nie przeczuwał, by gniew ten mógł tyczeć się jego, nie pomyślał nawet, by to być mogło, a jednak uderzony ta nagłą zmiana zawołał.

— Henryku, cóż to się stało?

Henryk milczał, tylko bladość jego stała się trupią.

Młody człowiek nie odbierając odpowiedzi, postąpił naprzód, i powtarzając pytanie swoje, dotknął się lekko ramienia jego.

Ale na to dotknięcie, on wstrząsnął się cały, jakby poczuł jadowitego węża i odtrącił go od siebie tak silnie, że Eugeniusz zachwiał się i zatoczył.

Tego było za wiele, purpurowe wargi jego zaszły krwią, jednakże nie zrozumiał jeszcze wszystkiego.

— Co się to znaczy, zapytał, zwracając te słowa więcej do zgromadzonych niż do Henryka.

Zapewne przyszło mu na myśl, że gospodarz domu zachęcając drugich, sam pił zanadto, że nie poznaje go, lub stracił przytomność.

— To się znaczy, zawołał Henryk, piorunując go wzrokiem, iż poznałem ciebie w końcu, wiem że jesteś zdrajcą i nikczemnikiem.

Grom, wypadający z pogodnego nieba, nie byłby go więcej zadziwił, niż ten nagły wybuch człowieka, którego nigdy nie zaznał z tej strony, on zdawał się niedowierzać własnym oczom i uszom, wlepił w niego szeroko rozwarte źrenice, powoli jednak ponure milczenie obecnych, którzy nie czuli się w prawie odezwać i wmieszać pomiędzy tych dwóch ludzi, uderzyło go złowrogo, pewność jego zachwiała się nagle, źrenice straciły blask wyzywający.

— Henryku, szepnął jeszcze drżącym głosem, czego chcesz, co się stało?

— Co się stało, powtórzył pan domu, ty śmiesz mnie o to pytać? zapytaj się wszystkich obecnych — zgromadzonych, a wyczytasz w ich twarzach, że ty jesteś zdrajcą, uwodzicielem, a ja, ja który patrzę na to, a nie widzę, ja jestem głupim lub nikczemnikiem.

Rzeczywiście usłyszana rozmowa nie zostawiała mu innej altematywy, odsądzała go od czci lub od rozumu; nie wiem czy jego serce brało jakibądź udział w tem wszystkiem, ale zraniony w miłości lub w dumie swej tylko, nie miał innej drogi przed sobą, i według świata nie mógł inaczej postąpić. To też ogólny przyjazny szmer zaprzeczenia przerwał mowę jego, temi słowy on się zaczął rehabilitować, przeważył na swoją stronę szalę ogólnej sympatyi, idącej tak wiernie za każdem powodzeniem.

Ale Eugeniusz także oprzytomniał szybko.

— Tu jest jakieś nieporozumienie, wyrzekł, szukając jeszcze wyjścia z tego położenia, które wytworzyło się tak niespodzianie.

Wyraźnie iękał się następstw tej chwili, ale czy lękał się dla samego siebie, czy dla Róży ? tego nie mogłem odgadnąć.

Imienia jej oni dwaj nie wymienili wprawdzie, ale czyż potrzeba je było wymawiać, bądź jak bądź, od teraz ona była niepowrotne zgubioną.

Ostatnie słowo Eugeniusza przywiodło do ostateczności Henryka.

— Nieporozumienie, zawołał, — pan to nazywasz nieporozumieniem, a więc ja ciebie zmuszę byś pojął wreszcie czego żądam.

I postąpił ku niemu z podniesioną ręką. Obecni rzucili się pomiędzy nich.

— Ha! zawołał Eugeniusz z tłumioną wściekłością" teraz to ja chcę od ciebie zadosyćuczynienia.

Od razu rozumieli wszyscy, że do tego przyjść musi, pojedynek był to zwyczajny rezultat podobnych stosunków, pomiędzy tak zwanymi ludźmi honoru. Wprawdzie mogli to byli uczynić z większą godnością, bez wrzawy i kłótni, która powoli zaczynała zgromadzać przy drzwiach gabinetu gawiedź balową, ale zawsze do niego przyjść musiało, świat go wymagał, a wszakże oni byli wiernymi poddanymi świata. Tym tylko sposobem mogli odzyskać szacunek jego, a nawet podnieść się wysoko w jego oczach.

A tymczasem nieszczęśliwa kobieta, która miała paść ofiara tej sceny, tańczyła dalej, nie domyślając się pewno, że losy jej rozgrywały się w tak fatalny sposób, mimowolnie uderzyło to myśl moja; ale ona od tak dawna przywykła tańczyć na wulkanie, lada chwila mogącym pochłonąć jej spokój, dobrą sławę i szczęście, oddawna musiała czuć że te dary życia, posiadała nieprawnie, do czasu tylko, przywykła śmiać się ze śmiertelnym smutkiem w sercu, kryć trwogi, niepokoje, wyrzuty sumienia pod maską swobodnej rozmowy, że nieszczęście nie mogło uderzyć jej niespodzianie..

Rozgłos o nadzwyczajnej scenie rozszedł się szybko, muzyka wprawdzie grała dalej, ale coraz mniej par kręciło się przy jej dźwięku, — tłum z sali balowej przenosić się zaczął na widownię zajścia, musiała i Róża coś posłyszeć o niem, bo ujrzałem zdaleka jej strojną głowę w amfiladzie pokoi, zbliżającą się ku nam.

Oczy wszystkich na nią się zwróciły, a jednak w koło niej tworzyła się próżnia coraz większa, przyjaciółki rozstąpiły się, przyjaciele nawet oddalili się, potępienie ludzkie unoszące się szeptem dopiero nad jej głową, teraz wy buchnęło w całej sile, ten z gdy straciła punkt oparcia i opiekę. — A przecież cóż zmieniło się dla niej, czy była inną jak na początku balu, gdy witano się z nią tak czule i serdecznie, wszakże o tem, co było wiedzieli wszyscy, wszyscy bez wyjątku prócz Henryka.

To nagłe opuszczenie, był to fakt codzienny, a jednak nigdy wyraźniej nie okazuje się podłość świata, tak ogólna, tak zwyczajna, że w końcu każdego dziwić przestaje.

Róża osamotniona wśród tego tłumu, który zebrał się pod pozorem złożenia jej swoich życzeń, stała wodząc wkoło przerażonym wzrokiem, nikt nie wytłumaczył jej zaszłych wypadków, czuła tylko coś okropnego w powietrzu, instynktownie szukała Eugeniusza. Nie wiem, czy on w tej chwili pomyślał o niej, ale zresztą choćby to i był uczynił, teraz nie mógł zbliżyć się do niej; tym dwojga ludziom, winą miłości potępionym, przez społeczeństwo, nie wolno było się pożegnać nawet, musiał ja opuścić bez ostatecznego słowa wsparcia lub żalu i zostawić na łup cudzej zemsty. A przecież biedna kobieta szukała go daremnie oczyma wśród nieprzyjaznego, szyderczego tłumu, jako jedynego człowieka, co winien jej był opiekę, co miał miłością, swoja zastąpić jej szacunek całego świata, rodzinę i stanowisko, które traciła dla niego.

Zapewne porzucając ją teraz, postąpił według reguł, przyjętych w podobnych razach, a jednak było w tem coś nikczemnego, zdaje mi się, iż gdyby w tej chwili wbrew wszystkim regułom i zasadom, był stanął przy Róży i wyprowadził ją jawnie z tego domu, który przestał de facto być jej domem, byłbym mógł przebaczyć mu wszystko i mieć dla niego względny szacunek.

Myśl ta jednak z pewnością nie przeszła mu nawet przez głowę, wyszedł z owego nieszczęsnego gabinetu przez ogród, kazał zaprządz i wyjechał, dowiedziałem się o tem później dopiero; teraz cała uwaga moja zwróciła się do Róży.

— Pani, wyrzekłem zbliżając się do niej, czego chcesz tutaj?

Kobieta uchwyciła ramie moję konwulsyjnie, jakbym ja był dla niej zbawczą kotwicą, z lic jej zeszły żywe barwy, w białej sukni, z szeroko rozwartemi oczyma, podobną była do posągu przerażenia, tylko bukiet przypięty do stanika drgał od gwałtownych uderzeń serca, chciała zapytać o to, co się stało, nie trwoga o niego była silniejszą, niż wszystko.

— Gdzie Eugeniusz, szepnęła, nachylając się do mnie, gdzie Eugeniusz?

Cóż mogłem na to odpowiedzieć.

W tej chwili wzrok jej padł na Henryka, który rozburzony zdawał się jeszcze ścigać przeciwnika groźnem wejrzeniem. Ona gotową była iść ku niemu i powtórzyć jemu samemu niebaczne pytanie mnie uczynione.

— Chodźmy z tąd, wyrzekłem, uprowadzając ją do innych pokoi.

— Dla czego, zawołała gwałtownie, zapominając o wszystkich, co nas otaczali, gdzie Eugeniusz.

— Wyjechał przed chwila, odparłem krótko.

— Jakto, bez pożegnania? dla czego? co się to stało, mówiła co raz ciszej, patrząc w oczy moje.

One widać, dały jej odpowiedź, ho opuściła ręce z wyrazem pognębienia.

— Ach! jęknęła, rozumiem.

Nie przeczyłem jej, ale nie miałem tej brutalnej odwagi, powiedzieć jej wszystkiego. Potoczyła w około wzrokiem z rozpaczą i siły ją opuściły, zemdlała mi na ręku, podtrzymałem jej martwą postać i uniosłem przed ciekawym wzrokiem tłumu do jej pokoju, byłem z nią sam, daremnie dzwoniłem, służące rozbiegły się, jak zwykle w podobnych chwilach, nie znalazło się żadnej, gdy były potrzebne. — Spoglądałem na blade rysy młodej kobiety, spoczywającej w odrętwieniu, litując się nad chwilą, w której odzyska przytomność i powróci do poczucia swego nieszczęścia — oczy moję przylgnęły do jej twarzy, którą poznałem w całym rozkwicie bezmyślnego dzieciństwa, a którą teraz tak boleśnie wyrzeźbiło życie. Teraz była tysiąc razy piękniejszą, niż dawniej, cierpienie wyszlachetniło jej wyraz i z dziewczyny podobnej do kwiatu, utworzyło cudną kobietę, opromienioną majestatem dojrzewającej myśli.

Czyż to wszystko miało być zmarnowanem? czyż to życie w zawiązku rozbudzone zaledwie, miało zostać rozbite tym dniem jednym i błędem, który go poprzedził ?

Nie, tutaj byłaby krzycząca niesprawiedliwość losu, cierpienie dzisiejsze było następstwem koniecznym nieświadomości i pomyłki serca, ale ono jak każde cierpienie powinno było przynieść zbawienne owoce, otworzyć jej umysł, wznieść uczucia i pojęcia. Czułem, że tak było, — że opatrznościowa misya zła spełniała się nad nią w tej chwili. Czyż na to tylkoby potępiona bezpowrotnie za winy, których była więcej ofiarą niż sprawczynią, nie mogła już podnieść się z upadku i dźwigała zawsze następstwa chwili płochości? Biedna Róża, jej zbladłe usta zdawały się poruszać cicha skargą, na to, że wychowawszy ją nieświadomą, w miękkim puchu pieszczot, puszczano bez steru na burzliwe morze życia. Jej przymknięte powieki były jeszcze zwilżone łzami, włosy w nieładzie rozsypujące się w koło niej czarną falą spływały jak kir żałobny na białą szatę. Biedna Róża, gdy zwilżyłem wodą jej skronie, zwolna otworzyła oczy; spojrzenie jej padło na mnie i zapewne wszystko, co tłoczyło jej serce, wróciło jej na pamięć, bo wyciągnęła zimne rączki złożone, patrząc żałośnie, błagalnie.

— Panie Joachimie, szepnęła cicho.

W tej chwili zwracała się do mnie prawie z trwogą, ja jeden pozostałem przy niej, a przecież przed godziną jeszcze otoczona była tak licznem gronem przyjaciół, pochlebców! Pochwyciłem w moje jej dłonie.

— Rozkazuj pani, zawołałem i bądź co bądź, rachuj na mnie.

Te słowa powróciły jej zupełnie przytomność, podniosła się gwałtownie z szezlągu, na którym ją złożyłem.

— Panie Joachimie, wyrzekła szybko, tutaj coś strasznego się stało, powiedz mi wszystko, wszak widzisz jestem silną, muszę, powinnam wszystko wiedzieć.

I mówiąc o swojej sile drżała całem ciałem, zaledwie mogąc się utrzymać, wspierała się o krawędź krzesła, a przecież stała prosta z wolą podołania złemu, co na nią spadało. Męztwo jej przenosiło siłę. To, co zaszło, nie mogło dla niej pozostać tajemnicą, prędzej lub później musiała się o tem dowiedzieć z ust szorstkich lub obojętnych, więc jak mogłem najostrożniej, powiedziałem jej wszystko. Słuchała mnie nieruchoma, bez żadnego wykrzyknika, bez zmroczenia powiek, tylko blade jej czoło pochyliło się pod brzemieniem bólu, ręce złożone podnosiły do piersi.

— Boże, szepnęła zaledwie słyszalnym głosem, jam winna.

Nastała chwila głuchego milczenia, nie mogłem jej przeczyć, ale teraz nie myślała o sobie, o własnej przyszłości zniweczonej zdarzonym faktem. Cała jej troska byli ci dwaj ludzie, co dla niej ważyli życie.

Pod tym względem obawy moje wiele mniej były gwałtowne, domyślałem się wprawdzie, że przyjść musi pomiędzy nimi do pojedyku, obadwaj należeli do świata i szanowali jego formy, by się od tego uchylić; wiedziałem jednak, że pojedynek pomiędzy podobnymi ludźmi, rzadko bardzo bywa niebezpieczny, że honor w takich razach nadzwyczaj łatwo zadowolonym bywa, skandal tego wypadku niepokoił mnie wiele więcej niż jego skutki; ale ona tego rozumieć nie mogła.

Gdym wyszedł od niej" goście się już rozjechali, Henryk czekał na mnie. Świece dopalały się w lichtarzach, rzucając wahające się światło na, porozrzucane sprzęty, wszędzie znać było świeża obecność licznego zgromadzenia, karty leżały na. stolikach, resztki cygar dymiły gdzie niegdzie, atmosfera była dusząca, przesiąkła winem i zapachami strojów, przez okna otwarte czuć było parny, denerwujący powiew burzliwej nocy. Henryk w pół rozebrany siedział w swoim pokoju, podparty obu rękami na zielonym stoliku, nie wyglądał wcale na człowieka zrozpaczonego sercowo, ale raczej na takiego, co zgrał się, wpadłszy w zręcznie zastawione sidła i złym był sam na siebie, na świat otaczający, może też w duchu żałował nierozważnego wybuchu, który niespodzianie zatrząsł za nim wrota spokojnego życia i postawił go w dramatycznem położeniu bohatera romansu.

Nie kochał dość Róży, by się o nią strzelać, a w gruncie obchodziłoby go to bardzo mało, czy miała lub nic romans z Eugeniuszem, ale rzeczy zaszły tak daleko, że bez śmieszności w położeniu tem zostawać nie mógł, a teraz rozpamiętywał smutne następstwa, jakie na niego spaść musiały. Najprzód, przyjemne życie, jakie prowadził dotąd, musiało być zerwane, musiał rozłączyć się z żoną, co znowu stawiało go w fałszywem położeniu towarzysko i materyalnie, bo rozstając się z Różą, musiał zwrócić znaczny posag, jaki wziął za nią, a którego już nie miał w ręku, włożywszy go w ulepszenia gospodarcze i urządzenie domu: słowem zdawał się gorzko żałować porywczości swojej i tego, że tak niefortunnie usłyszał rozmowę swych sąsiadów i przyjaciół.

Gdym wszedł, podniósł głowę i spojrzał chmurno, pytając: — Gdzież byłeś?

— Byłem u twojej żony.

— U mojej żony! powtórzył, gryząc ze złości cygaro, które machinalnie trzymał w ręku i zapominał palić, niech djabli porwą żony, ich kaprysy, przywidzenia i romanse. Moja żona wykierowała doskonale mnie i siebie, nie ma co mówić.

Wysłuchałem tego wybuchu, aż nadto usprawiedliwiając go okolicznościami, wprawdzie mogłem mu powiedzieć, że przed ślubem jeszcze, ostrzegałem go o prawdopodobieństwie tego smutnego faktu, przekładałem naturalne następstwa podobnych związków, ale nie czas było powtarzać tego drażniącego dla wszystkich nieszczęśliwych "ty sam chciałeś; " zresztą to do niczego nie mogło doprowadzić, siadłem więc przy nim, zapaliłem cygaro i rzekłem spokojnie.

— Rzeczywiście, to co się stało, jest nieszczęściem bez ratunku, cóż zamierzasz teraz uczynić?

— Ja nic nie zamierzam, odparł z tłumionym gniewem, muszę ulegać wymaganiom okoliczności, których przecie nie wywołałem; byłem oszukany, grałem doskonale rolę męża z komedyi, otworzyły mi się oczy, rzuciłem w twarz obelżywe wyrazy uwodzicielowi mojej żony, teraz wypada mi się z nim strzelać i na domiar wszystkiego narażać życie i zdrowie za dziecinne romanse Róży. Ciekawym bardzo, co mi z tego przyjdzie, jeśli mnie Eugeniusz skaleczy, on wiele zręczniejszy odemnie, piękne zadosyćuczynienie.

Miał słuszność, ale zdziwiło mnie to rozumowanie w ustach człowieka, idącego tak ślepo za przyjętym zwyczajem i nie mogłem wstrzymać się od powtórzenia jego ulubionych wyrazów.

— Tak czynią wszyscy.

Ale on nic zrozumiał wcale lekkiego szyderstwa, zawartego w tem zdaniu i przerwał mi gwałtownie.

— I wszyscy czyniąc tak, popełniają głupstwo; powiedz rai na przykład dla czego koniecznie mam nadstawiać karku dla tego, że moja żona kogoś kocha?

Wzruszyłem ramionami, logika tego dowodzenia była dla mnie zupełnie dostateczna.

A jeszcze jak na złość, ciągnął dalej Henryk, tego łotra Eugeniusza lubiłem bardzo, prawdę mówiąc, nie mogę się tak bardzo dziwić Róży, że jej się podobał.

Sposób jego widzenia był teraz na zimno pełen pobłażania.

— A więc, zawołałem, kiedy tak, pocóż nagłym wybuchem wywołałeś na jaw tę cała sprawę.

— Dziwny jesteś Joachimie, przecież nie mogłem inaczej postąpić, postawiono mnie w głupiem położeniu i kwita.

Miałem ochotę zauważyć, że człowiek sam wytwarza sobie położenia, i nie powinien im podlegać, ale to było zupełnie bezużytecznem; raz wszedłszy w bohaterską rolę musiał odgrywać ją do końca, i to podobno trapiło go najwięcej, czyniąc tak przykrą obecną chwilę. Zresztą nie dopatrzyłem w nim żalu, ni współczucia dla nieszczęśliwej kobiety, która tę grę serca brała na seryo i pokutowała za nią w tej chwili palącym niepokojem — rozpaczą. Jeżeli Eugeniusz, jak się tego lękałem, równie mało zajmował się jej losem, to kara jej o wiele przenosiła winę.

— A cóż stanie się z Różu? spytałem po długiem milczeniu, wśród którego mimowolnie myślałem o niej jednej.

Henryk zmarszczył brwi.

— To mnie najmniej obchodzić powinno, niech wraca do rodziców, gdzie chce wreszcie.

— Rodzice jej są teraz za granicą?

— No to przyjadą wkrótce, mnie nic do tego.

Mówiąc to jednak, oglądał się, jakby spodziewając się, że ona przyjdzie żebrać przebaczenia, i zapewne byłby go wspaniałomyślnie udzielił. — Ale Róża nie była zwyczajną kobietą, która widząc, że wybryki jej są znane, zdaje się pokornie na łaskę swego władzcy i pana, by rozgrzeszona raz, znowu bawić się w miłość, zręczniej tylko i ostrożniej niż wprzódy. Rachuby Henryka były więc omylone, dla niej wszystko co zaszło było niepowrotnem, i żal w jej sercu budziło tylko niebezpieczeństwo ukochanego. Jednak tego nie mogłem wypowiedzieć w tej chwili.

— Cóż robi Róża? spytał wreszcie, chcąc mi nasunąć widać myśl przebaczenia.

— Płacze, odparłem krótko.

— Kobiety nic innego nie potrafią, mruknął przez zęby, tu łzy nic nie pomogą. Jutro muszę się z nią rozmówić stanowczo.

Dnia tego nie wróciłem do siebie, czułem, że co chwila obecność moja mogła być potrzebną w tym domu, nawiedzonym nieszczęściem.

Na jutro zapowiedziana rozmowa, nie uspokajała mnie wcale; usposobienia obojga małżonków były tak różne, jak zawsze być muszą, wychodząc z tak sprzecznych stanowisk, iż nie mogły doprowadzić do żadnego pomyślnego rezultatu.

Dom cały był w nieładzie, służba powtarzała sobie po cichu zdarzone wypadki, komentując je i przerabiając po swojemu, a mnóstwo oczu śledziło każdy krok Róży i Henryka, ze źle skrywaną ciekawością.

Od rana też ruch niezwykły zrobił się w domu, sekundanci Eugeniusza naradzali się z sekundantami Henryka, przybierając tajemniczo napuszone miny. Narady ich odbywały się przy drzwiach zamkniętych, Henryk chodził wielkimi krokami po swoim pokoju, widocznie zaniepokojony więcej daleko, niż to chciał pokazać.

Zniecierpliwiony tem wszystkiem wyszedłem do ogrodu. Dziwny kontrast z niepokojem panującym tutaj przedstawiał ranek letni; pogodne słońce wzbijało się na rozognione błękity, rosa zaścielała murawy i migotała jak dyamenty na kielichach kwiatów, w naturze była cisza, błogosławieństwo i rozkosz, przesiąkające w piersi ludzkie.

Przebiegałem ogród w milczeniu, szukając ukojenia bolesnych myśli co mną miotały, aż zdaleka ujrzałem postać Róży w otwartem oknie swego pokoju. Młoda kobieta znać nie kładła się wcale, zapomniała nawet zdjąć balowej sukni, której strojne fałdy obejmowały jej postać pochylona smutkiem, czarne włosy w nieładzie spadały na czoło i w koło twarzy przerażająco bladej, pod złotemi promieniami słońca. Łzy zaschły jej w oczach pełnych gorączkowego blasku.

Stała w oknie ze wzrokiem sztywno utkwionym przed siebie, jakby oczekiwała na coś lub na kogoś; mnie nie widziała wcale, alem ja zrozumiał co ja przykuwało tutaj, zapewne w dniach dawnych, nieraz schodzili się w tem miejscu z Eugeniuszem, czekała zapewne noc całą na jakiebądź słowo lub znak od niego, a on o tem zapomniał.

Podszedłem aż pod samo okno, zanim mnie spostrzegła, oczy jej szukały jego i nic innego zobaczyć nie chciały, wreszcie ocknęła się z zamyślenia niby ze snu.

— Jak widzę, zawołałem, pani wcale nie spałaś tej nocy.

— To prawda, odparła, zapomniałam o tem.

— Zapomniałaś pani o spoczynku, to źle bardzo, możesz zachorować na domiar złego.

Wstrząsnęła smutnie głową, jakby powiedzieć chciała, że nie miała obowiązku się szanować, ona, co nie obchodziła nikogo.

— Pamiętaj pani jednak, mówiłem nie zważając na to, że w trudnych chwilach życia podwójnie trzeba zdrowia i siły, by trzeźwo spojrzeć w przyszłość i nie dać się złudzić gorączkowym marom lub tęsknotom.

Ale słowa moje nie mogły trafić do jej przekonania, chwile te ona musiała przeboleć koniecznie.

— Pani jesteś zbyt młodą, zawołałem, by oddawać się tak rozpaczy.

— Alboż młodość broni od śmierci, od nieszczęścia, wybuchnęła — panie Joachimie on może umrzeć dla mnie, a ty chcesz bym znalazła chwilę spoczynku, spokoju.

On, znaczyło tutaj naturalnie Eugeniusza; w obec troski o niego, Henryk przestał istnieć dla niej, lub wydawał jej się przedwcześnie mordercą.

Bez niego, powtórzyła, łamiąc ręce w bezsilnej rozpaczy, nie ma już dla mnie życia.

Bezwątpienia, mówiąc to była szczerą, a jednak ja nie mogłem zgodzić się z myślą, by cała jej przyszłość zależna była od człowieka, którego w głębi ducha nazywałem nikczemnym.

— Powiedz mi pan co o nim, ciągnęła dalej, kładąc dłoń zimną jak marmur na moich rękach.

Zawahałem się, miałżem jej powiedzieć, że w przyległym pokoju umawiają się o broń i godzinę spotkania, miałżem wyjawić moje osobiste pojęcie o tym pojedynku, nie wierzyłaby mi nigdy.

— Oh! mówiła dalej, nie rozumiejąc mego milczenia i biorąc go za potwierdzenie niepokojów swoich, gdybym wiedziała, że potrafię wyprosić jego życie, błagałabym o nie na kolanach, zgodziłabym się na wszystko, czegoby żądał.

— Na Boga! zawołałem przerażony, nie czyń pani tego, to pogorszyłoby jeszcze sprawę.

— A przecież jeśli chce krwi, niech mnie zabije, jam winna wszystkiemu, ja gotowani umrzeć z rozkoszą.

W tych dziecinnych pojęciach o świecie, ludziach i ich stosunkach, było jednak tyle szlachetnego zapomnienia siebie, iż ta kobieta w upadku budziła cały mój szacunek, winą jej była miłość tylko, ta najwyższa siła, co powinna była opromieniać jej życie, być jej chlubą, nie hańbą.

— Uspokój się pani, wyrzekłem rozrzewniony, tu nie ma mowy o śmierci.

— Jakto, spytała, czy widziałeś pan Eugeniusza? Czyż on wart był tej ciągłej myśli, tego nieograniczonego uczucia ?

— Czy żądasz pani co od niego, wyrzekłem nawzajem.

— Żądam od niego, by żył tylko, by puścił w niepamięć to nieszczęśliwe zajście, by je złagodził — ja wiem, że to być nie może.

Sama czuła najlepiej fatalność, której nikt nie był w stanie zapobiedz, i to właśnie czyniło jej położenie tak rozpaczliwem, ona musiała czekać, aż się spełni to, czego najbardziej lękała się na świecie, musiała patrzeć bezczynnie na przygotowująca się walkę i drzeć przed jej rezultatem.

Był to okropny stan, a jednak nikt jej uwolnić od tej męki nie mógł, musiała ją odcierpieć. Daremnie starałem się uspokoić ją, słuchała mnie z tym osłupiałym wyrazem ludzi, którzy nie mają nadziei, siliła się być mi wdzięczną, ale rozumowania moję nie znajdowały żadnego echa. w jej sercu.

Tymczasem warunki pojedynku ułożone, zostały, scena na balu miała tak straszny rozgłos, rzucała taki cień na obydwóch zapaśników, iż radzi nie radzi musieli poddać się ciążącej na nich konieczności pojedynku, a nawet pragnęli załatwić się z tem jak najprędzej, nadając mu tym sposobem pozór ważności, której może nie miał mieć de facto. Ażeby uspokoić Różę, dość było otworzyć jej oczy na nicość człowieka, którego w myśli swojej postawiła tak wysoko, ale w tej chwili żadne ludzkie słowo nie miało dostatecznej mocy. Do rozmowy pomiędzy małżonkami nie przyszło dnia tego, żona nie była w stanie rozumieć nic więcej, jak niebezpieczeństwo ukochanego, mąż miał nadto wiele przykrych spraw na głowie, by uczynić ten krok ostateczny, nienawidził on scen wszystkich i odezwał się do mnie bardzo loicznie:

— Jeśli zginę jutro, to obejdzie się bez wymówek i wyjaśnień, jeśli zaś żyć będę, to pozostanie mi dosyć czasu do uregulowania naszych stosunków.

Wszyscy w Sinogórze byli rozstrojeni, a owo groźne jutro ciążyło ponuro nad każdą myślą, gdy niespodzianie dano mi znać nad wieczorem, że jakiś gość nieznany czeka w moim domu i chce mnie widzieć koniecznie. Wróciłem więc do siebie zaciekawiony i niespokojny, czułem instynktownie, że odwiedziny te były w związku z wypadkami, w które byłem wmieszany, ale jakież było moje zdziwienie, gdy ujrzałem u siebie Adama. Przyjechał on konno i to zapewne mil kilka, bo koń cały w pianie przywiązany stał przed domem, pan jego zapomniał się nim zająć, ani powierzyć go czyjej opiece, a sam przechadzał się po szczupłym pokoju, uderzając z niecierpliwości końcem szpicrózgi o podłogę. Widać miotał nim straszny niepokój, bo zapomniał się witać, nie tłumaczył tych niespodzianych odwiedzin, tylko ujrzawszy mnie zapytał z szorstkością, jaką nadają czasem wielkie moralne wstrząśnienia.

— Co się stało wczoraj, na miłość Boga, powiedz mi pan, co się to stało?

Nie potrzebował tłumaczyć się jaśniej, ani wymawiać żadnego nazwiska, ja wiedziałem, o czem on mówił, wyczytałem mu to z bladego czoła, z warg przyciętych. On najbardziej może był dotkniętym domową katastrofą Wielińskich. — Spoglądałem na niego z cichym smutkiem.

— Panie Adamie, wyrzekłem po chwili, co to ciebie dzisiaj obchodzić może?

Ale na te słowa on targnął niecierpliwie rękę moją. — '

— Pan wiesz dobrze, że mnie to obchodzi i wiecznie obchodzić będzie, ja muszę wiedzieć, co się stało, lub jeśli mi tego nie powiesz, pójdę zapytać jej męża, co on zrobił z miłością, którą go darzyła, co ona sama uczyniła z sercem, — po które ja sięgnąć nie śmiałem.

W tych słowach drgały wszystkie burze pustoszące tę pierś gwałtowną; musiał cierpieć strasznie, szalenie.

— Czy to prawda, mówił dalej, że ten człowiek poważył się stanąć na jej drodze, że ona...

Myśli tej nawet dokończyć nie mógł, głos odmówił mu posłuszeństwa.

— Powiedzże mi pan, wyrzekł po chwili, zwyciężając wzruszenie, a widząc, że milczałem uparcie, powiedz mi, że to fałsz, kłamstwo, plotki świata, nie mające żadnej podstawy, że uwiodły go pozory.

I drżący cały czekał jednego słowa z ust moich, któreby potwierdziło zaprzeczenia jego; nieszęściem tego słowa ja dać mu nie mogłem — on musiał zrozumieć to w końcu; — jakiś cień złowrogi przemknął mu się po czole, źrenice zaszły krwią, machinalnie szukał ręką punktu oparcia, jakby zmysły i siły opuszczały go na raz i napotkawszy stolik, oparł się na nim tak bardzo, że ta słaba podpora pękła mu w ręku.

W tej chwili ja czułem, że on był w stanie go zmiażdżyć, że ta ręka w braku nieprzyjaciela szukała czegoś, coby zniweczyć mogła, ale usta jego zaciśnięte konwulsyjnie nie wydały ni jednym wyrazem piekła, co wrzało mu w piersi. Ja także szanowałem tę boleść, nie miałem słów na jej ukojenie i pomiędzy nami panowała tak głęboka cisza, iż mogłem usłyszeć gwałtowne, szybkie uderzenia tego szalonego serca.

Jak to długo trwało, nie wiem, ale gdy znowu głos jego zbudził mnie z smutego zamyślenia, mrok wieczorny panował w pokoju i nie mogłem dostrzedz wyrazu jego twarzy.

— Więc ona rzeczywiście pokochała tego Eugeniuszu?

Żeby wymówić te proste słowa, musiał dokazać nadludzkiego wysilenia, bo głos jego dźwięczał fałszywie, jakby wychodził z rozbitej piersi.

— Powiedz mi pan wszystko, dodał po chwili — wszak widzisz jestem spokojnym, mogę wszystko wysłuchać, ja muszę to wiedzieć.

— Po co! zawołałem, dla czego chcesz rozkrwawiać sobie serce daremnie?

— Daremnie, powtórzył, nic daremnego nie ma na świecie i miłość moja próżno dla niej przejść nie powinna.

— Jakto, wyrzekłem przerażony, pan teraz jeszcze masz nadzieję.

Wzruszył ramionami znacząco.

— Ja nigdy nie miałem nadziei, odparł po chwili, dzisiaj tylko mogę jej być użytecznym. Mów pan otwarcie ze mną, nie zważaj, jeśli cierpię, ja sam nie zważam.

Byłem zwyciężony, odpowiedziałem mu w kilku słowach smutne choć powszednie dzieje kobiety, którą kochał; z głową schyloną, wsparta na ręku, słuchał mnie nie przerywając niczem, a jednak zdawało mi się, że to harde serce, kruszyło się w nim i pękało. Skończyłem, a on słuchał jeszcze, ja powiedziałem mu nagie fakta, bez żadnych komentarzy, to mu nie wystarczało, bo zapytał gwałtownie.

— I któż jest ten Eugeniusz?

W głosie jego drgała taka nienawiść, że mimowolnie dreszcz mnie przeszedł na to pytanie.

— Znam go bardzo mało, odparłem oględnie.

— Czyż trzeba lat, wyrzekł, by poznać moralną wartość człowieka, zresztą tu mówią czyny, jeśli on nie ma na swoje usprawiedliwienie szalonej namiętności, to fakta osądziły go aż nadto. Pan widziałeś go, mogłeś spojrzeć mu w oczy, musisz wiedzieć, czy też po prostu była to dla niego zabawka, igraszka chwili.

Nigdy może w mowie ludzkiej nie dźwięczało tyle goryczy.

Na to pytanie odparłem.

— Przyszłość jedna odpowie, ja nie mogę.

— I gdzież ona jest teraz, mówił dalej.

Z miejsca, gdzieśmy stali, widać było mieszkanie Henryka, jaśniało ono wśród nocy oświeconemi oknami.

— Jest tam, odparłem, wyciągając rękę, w tym domu, który od wczoraj przestał być jej domem.

— I on ją tam zostawił, wybuchnął, patrząc w te światła oddalone, niby w zaklęte kraje marzeń swoich.

Wstrząsnąłem głowa.

— Bądź pan sprawiedliwym, wyrzekłem, nie mógł inaczej uczynić.

— Nie mógł, powtórzył szyderczo, zkąd masz pan miarę mocy człowieka, jak wiesz, gdzie zaczyna się niepodobieństwo. Wiem, że świat ustanowił prawa i obyczaje, któremi rządzi się zawsze, a jednak ja śmiem twierdzić, że są chwile, których obrachować nie potrafi, które łamią wszelkie przywidzenia; pan mówisz, że on ją kocha, ja temu nie wierzę, gdyby ją kochał, nie zostawiłby jej jednej minuty pod tym nienawistnym dachem w mocy człowieka, którego obraziła.

Logika namiętności jego była słuszną, wspomniałem na męczarnie jakie przechodziła, na to palące pragnienie zobaczenia tego, dla którego cierpiała, a którego wyobraźnia gorączkowa przedstawiała jej już trupem i musiałem to uznać, — a on mówił dalej.

— Nie mów mi panie, że jemu chodziło o pozory — wszystko stało się daremnem, po skandalu tej nocy; powinien był przewidzieć tę chwilę i przygotować się na nią wówczas gdy miał odwagę wciągnąć ją na drogę namiętności.

Niestety, o tem wszystkiem zapewne Eugeniusz nie pomyślał nigdy, ale w tym momencie nie mogłem przydawać potępienia mojego, do tego, które on sprawiedliwie rzucał na jego głowę.

— A ja, zawołał mimowolnie, czyniąc po raz pierwszy zwrot do swego uczucia, jam ją tak kochał. Jeżeli chciała serca, czemuż nie zwróciła się do mnie?

I zakrył twarz rękoma zwyciężony wzruszeniem. Rzeczywiście i ja pomyślałem w tej chwili, że jeśli Róża miała koniecznie kogoś pokochać, dla czegoż nie jego. Zapomniałem, że dla niej on nie istniał dotąd, że on dopiero poważył się pomyśleć o niej, kiedy było zapóźno, zapomniałem, że ludzie prawdziwej wartości, zwykle nie wysuwają się naprzód, i dla tego najczęściej miejsca przynależne zasłudze, zajmują ci, co nie usprawiedliwiają tego niczem.

Adam jednak opamiętał się szybko, i nie zatrzymując dłużej myśli nad samym sobą, rzekł znowu.

— Cóż się z nią teraz stanie ?

— Ja nie wiem odparłem, po tem co zaszło, pożycie z Henrykiem stało się niemożliwem, czują to oboje; zapewne powróci do rodziców.

— Do rodziców, zawołał z przerażeniem w głosie, pan znasz jej matkę?

— Zdaleka tylko, wyrzekłem zdziwiony.

— Róża nie ma rodziców, do którychby wrócić mogła, którzyby przyjęli nieszczęśliwe, zbłąkane dziecko, jak syna marnotrawnego.

— Dla czego? zapytałem, wszak ją kochają i przytułku odmówić nie mogą.

— Kochają powtórzył, biedna ona, wszak kocha ją. mąż, kocha Eugeniusz, kocham ja bezsilny, i to wszystko składa się dla niej i tworzy nieszczęście.

— Więc cóż ma czynić, spytałem zaniepokojony.

— Ja nie wiem, odparł, ten którego wybrała powinien o tem postanowić, ale pamiętaj pan, ona nie może powrócić do matki, teraz mniej jeszcze niż kiedykolwiek.

Mówił to wszystko gorączkowo, widocznie zadając sobie gwałt straszliwy, bo wyglądał tak, jakby za każdem słowem miał ochotę umilknąć i zatopić się w śmiertelnym bólu, przepełniającym mu piersi; konała tam miłość lat tylu, rozwiana, zniszczona, straszną rzeczywistością.

Odgadywałem, co działo się w jego sercu, ale siły tych wrażeń zniweczyć nie mogłem. Marzenia życia rozwiała jedna chwila; kobieta, która była dla niego świętością, którą wyniósł po nad swoją namiętność, jak gwiazdę niedostępną na błękicie nieba, od której pragnął tylko promieni i blasku, zawiodła go i postąpiła sobie, jak każda zwyczajna, płocha, lekkomyślna istota. Zresztą on nigdy trzeźwemi oczyma nie patrzył na nią, nie umiał dostrzedz, że nie był to żaden wymarzony ideał, ale szlachetne dziecko, postawione na trudnej i niebezpiecznej drodze życia, bez żadnego wsparcia. Biedna Róża, miał słuszność mówiąc, że wszyscy, co ją kochali, składali się na jej nieszczęście.

— I on nie widział się z nią po tej chwili, spytał znowu, gwałtem kierując myśl swoją do tego nienawistnego człowieka.

— Nie, odparłem tylko.

— On jej nie kocha, zawołał, inaczej chociażby ona była strzeżoną przez stuokiego argusa, opasaną niedostępnym murem, on poniósłby jej słowo miłości, pociechy, pożegnania wreszcie, jeśli on milczeć może teraz, wierz mi pan, on jej nie kocha, ja to czuję.

Była w tych słowach jakaś dzika niewyrozumowana radość. Miał słuszność zapewne, przeczucie szeptało mu sprawiedliwie, że prawdziwa miłość inaczej postępuje, ale odparłem poważnie.

— I cóż ztąd, to czyni Różę jeszcze stokroć nieszczęśliwszą.

— Prawda, zawołał uderzając się w czoło, jestem szalony, cierpiała za nadto.

Umilkł, a ja czułem, że szalone żądze i pragnienia snuły się w tej zgorączkowanej myśli, ale on nie wypowiedział ich więcej, milczenie i ciemność zapanowały pomiędzy nami.

W tej chwili obecność jego była mi ciężarem — byłem potrzebny w Sinogórze, a nie mógłem zostawić go w tym stanie, tak blisko po za sobą, mogła przyjść godzina, w której on nie byłby panem siebie, i nagłą obecnością w Sinogrodzie mógł wywołać nowe zawikłania. Poszedłem niespokojny do okna, i zapatrzyłem się w światła bijące z mieszkania Henryka. Jak to długo trwało, nie wiem, wreszcie usłyszałem przy sobie jego głos.

— Czy pan tam nie wrócisz?

— Chciałbym, ale musisz mi pan dać słowo, że cokolwiek wypadnie, nie przedsięweźmiesz nic be zemnię.

— A cóż ja mogę przedsięwziąć, wybuchnął, w tej katastrofie niweczącej jej życie, ja nie jestem niczem, niczem; ostatni sługa w jej domu ma więcej praw i szczęścia odemnie, a ja mogę być tylko próżnym widzem jej losu, kula wymierzona w pierś jej ukochaną nie na mnie godzić będzie — łzy jej nie dla mnie płyną, serce nie dla mnie uderza. Czasami przychodzi mi żądza wciśnienia się do jej domu i szalonym strzałem uspokojenia jej, siebie, nas wszystkich. Co ona powiedziałaby, gdybym zabił Henryka, nie stałoby nic pomiędzy nią a wybranym, ja tylko byłbym mordercą i cóż ztąd — potrafiłbym sam sobie wymierzyć sprawiedliwość. Ale ja jej nie kocham, nie, nie, ja nią gardzę.

— Były to słowa szaleńca, bezładne, straszne słowa, wypowiadające głąb' tego ducha, to nie mówiło serce jego, ni myśl, ni rozwaga, to były ślepe instynkta, rozrywające więzy woli i wylewające się potokiem słów. Ciemność i milczenie odbierały mu resztę przytomności.

— Adamie! zawołałem przerażony, chwytając obie jego ręce, Adamie! co ty mówisz.

Zachwiał się i czułem, jak w moich jego dłonie zimne jak lód drzały gwałtownie.

Zawołałem o światło i przy jego blasku dojrzałem tylko trupioblady kolor jego twarzy, oczy miał spuszczone. Wreszcie zwolna podniósł głowę, chwila szaleństwa minęła, nie zostawiając nawet wyraźnego śladu w pamięci, bo zapytał.

— Czy ja co mówiłem?

Był teraz bezsilny jak dziecko pokonane, uczucia doznanego nieszczęścia przygniotły go całym ogromem. Było to położenie bez wyjścia, musiałem stosować się do okoliczności i czekałem w milczeniu, co postanowi. — Upłynęły długie minuty, zdawał się zapominać o czasie, z głową wspartą na obu rękach. Może pasował się sam z sobą, może walczył jeszcze z szaleństwem, które go opanowało — powstał wreszcie i przybliżył się do mnie.

— Czuję, wyrzekł drżącym jeszcze głosem, żem nie był panem siebie, przyjeżdżając tutaj — na co — powinienem był sam sobie powiedzieć, że nic nie mogę dla tych, co mi drogimi byli — przebacz mi pan, jesteś dobrym, ty zrozumiesz, że są chwile, co zwycięża wolę, że są ciosy gorsze niżeli śmierć. Odjadę ztąd, pan jesteś potrzebnym gdzie indziej, nie troszcz się o mnie.

Mówił to zupełnie chłodno, ze złudnym spokojem, jaki może dać zarówno straszne postanowienie jak obojętność.

— Ja muszę troskać się o pana, pochwyciłem, powiedz mi pan, co zamierzasz.

Nieokreślony uśmiech zarysował się wkoło jego bladych warg.

— Ha! rozumiem, wyrzekł zwolna, pamiętasz pan, że raz powróciłeś mnie do życia i niechcesz, by trud ten był daremnym, bądź spokojnym, wtedy byłem w rozpaczy, dziś nie mam nawet za czem rozpaczać puść mnie pan, nie wiem, co dalej będzie, ale ja muszę przyuczyć się do togo nowego życia, ono rozpoczyna się dla mnie od tej godziny, bądź pan spokojnym, ja teraz już nie mam za czem umierać. Rzeczywiście w tym człowieku kruszył się i rozpadał świat serdeczny; wiedziałem, że potrzebuje spokoju, sam zanadto znałem boleść, by nie rozumieć wszystkich jej faz i przemian. Na jakiejkolwiek on był teraz drodze, ja nic nie mogłem uczynić dla niego.

W milczeniu ścisnąłem mu rękę, a on wsiadł na konia i skierował go w stronę przeciwną Sinogórze, raz tylko spojrzał ku oknom płonącym, a na jego bladem czole mignął cień pogardy i pojechał zwolna, zostawiając po za sobą to wszystko, co stanowiło mu tak długo życia jego cele.

Pogarda jego dla biednej Róży nie była sprawiedliwą, jednak jam się jej nie mógł dziwić; pomimo wszystko on nigdy nie zgodził się z myślą, że nie istniał dla niej, zresztą nie była to właściwa pora do złagodzenia tego wielkiego nieporozumienia, co rozdzieliło na zawsze może dwoje ludzi stworzonych wzajem dla siebie.

Nazajutrz odbył się pojedynek pomiędzy Henrykiem i Eugeniuszem; obadwaj znaleźli się doskonale, jak to przystało ludziom ich świata i wychowania, zamienili oni z przyzwoitej odległości kilka nieszkodliwych strzałów, aż wreszcie gdy Eugeniuszowi udało się drasnąć lekko ramie Henryka, sekundanci uznali, że zadosyćuczynienie jest zupełne i dostateczne, a przeciwnicy podali sobie ręce, uradowani w duchu, że się przecież skończyła ta nieprzyjemna ceremonia. Wprawdzie nie byłem nigdy zbytecznie niespokojny co do rezultatu pojedynku, przecież także widząc, że Henryk wyszedł z niego bez szwanku, odetchnąłem swobodniej. Na prędce obandażowano mu rękę i wracaliśmy obadwaj z miejsca spotkania, gdzie mu towarzyszyłem. W tej chwili mój dawny uczeń był w tak doskonałym humorze, iż byłby z serca przebaczył żonie i przycisnął ją do serca razem z całym światem, który mu się napowrót uśmiechał rozkosznie.

Tanim kosztem dostał patent na bohatera, co we własnem uznaniu podnosiło go niezmiernie i nadawało mu niejako prawo do wspaniałomyślności, według której chciał postąpić z żoną. Była to ostatnia kwestya do załatwienia, by potem odzyskawszy swobodę myśli, powrócić do dawnego życia. W tej chwili Henryk widział je tylko z różowej strony, tak dalece, że nawet gotów był wyobrazić sobie, iż cały stosunek pomiędzy Różą a Eugeniuszem, był wymysłem złośliwych, zazdrosnych ludzi; dość było młodej kobiecie wyrzec słowo jedno, by wszystko powróciło do dawnego trybu, a nawet by Eugeniusz był znowu przyjętym pod dach Sinogórski, w usankcyonowanym charakterze przyjaciela domu.

Henryk zdawał się przekonanym, że uczyniwszy ten wielki akt odwagi i sprawiedliwości, mógł już, nie troszcząc się dalej o to, co się stanie, nie mieszać się więcej niż dotąd do uczuć i myśli żony. Rozwiązanie więc położenia spoczywało całkiem na Róży, — ale ja znając ją, nie mógłem podzielać tych optymistycznych poglądów; wprawdzie nie śmiałem nic przesądzać, świat stawia kobiety w tak strasznem położeniu, tak niemiłosiernie każe im w podobnych razach wybierać pomiędzy potępieniem ogólnem a potępieniem własnego sumienia, kobiecie wyszłej z rodzinnego koła tak trudne stawia warunki, iż sprawiedliwie nie mogłem surowo sądzić tych nawet, które cofnęły się przed ciernistą drogą prawdy i sam zapytany o rade w tym względzie nie byłbym miał odwagi jej udzielić.

Róża musiała przebyć ten cały ranek w śmiertelnej trwodze, zapewne domyślała się celu wycieczki, z która zresztą nikt bardzo nie ukrywał się w domu, były to godziny męczarni, które powinny jej były być porachowane w zadośćuczynieniu za spełnioną winę, więc wysiadłszy czem prędzej z powozu, udałem się do niej. Ze swego pokoju usłyszała znać turkot zajeżdżających, bo zastałem ją nieruchomą wspartą o fotel na przeciw drzwi, w których się ukazałem, czekającą z głową naprzód wychyloną, jak gdyby wypatrzeć chciała prędzej to co się stało.

— Bądź pani spokojna, zawołałem z progu. Oczy jej smutne, przerażone, skierowały się ku mnie, rozjaśniły nagłym promieniem, a usta ścięte wyszeptały to jedno słowo:

— Eugeniusz.

Domyśliłem się tego więcej niż usłyszałem.

— Żyje, nie ranny nawet.

Odetchnęła z głębi piersi, a wzrok jej skierował się w górę, z wyrazem nieskończonej wdzięczności, ale to trwało chwilę tylko, wszak ona o obydwóch lękać się musiała.

— A Henryk szepnęła znowu.

— Zdrów i cały także.

— Jakto, zawołała, więc walka odłożona.

Ona wierzyła w naiwności swojej, że śmiertelna obraza wymagała krwi koniecznie, że ci dwaj ludzie bić się będą na prawdę, do ostatka, bez litości.

— Nie pani wyrzekłem, bądź zupełnie spokojna, pojedynek odbył się i zakończył zgodą przeciwników.

— Zgoda przeciwników, powtórzyła wlepiając we mnie oczy i jakże to być może?

Trudno jej to było wytłomaczyć, czyż tu nie chodziło o nią, czyż ona nie była tym spornym przedmiotem, dla którego narazili się na śmierć, jakim sposobem spór ten mógł się rozstrzygnąć bez jej współudziału i zakończyć zgodą? tego nie rozumiała, nie wiedziała, że ona była tutaj tylko pozorem, że w gruncie ani mężowi ani Eugeniuszowi nawet nie szło o nią, że pojedynek ten była to po prostu konieczność towarzyska, od której nie mieli odwagi się wyłamać i naturalnie Obadwaj zgodzili się odbyć go jak najtańszym kosztem.

Widać jednak, że te pojęcia zaczęły przychodzić jej do głowy, bo stała zamyślona, a na jej ustach występował powoli smutny uśmiech pełen zwątpienia i pogardy, ale ona tego wszystkiego od razu domyślać się nie mogła, wiara w ukochanego człowieka nie mogła pierzchnąć, od razu tylko straszne przeczucie opanowało jej serce.

— A Eugeniusz, spytała teraz wyraźnie?

— Cóż chcesz pani o nim wiedzieć. Złożyła ręce przedemną z prośba rozpaczną.

— On mnie kocha, zawołała, jakby chcąc w samą siebie to wmówić.

— Pani, odparłem poważnie, ty musisz to najlepiej wiedzieć.

— Musze go zobaczyć wyrzekła gorączkowo, dla czego nie odebrałam od niego ani słowa, czemu nie szukał sposobu zobaczenia się ze mną, nie ulitował nad moją trwogą, rozpaczą, jak mógł bez pożegnania stanąć do pojedynku, panie Joachimie, ja togo nie rozumiem. Wszak gdyby chciał koniecznie, mógł był to uczynić.

Według logiki namiętności miała słuszność, czułem to, była sprawiedliwie zranioną; w podobnych razach nikt nie potrafi stanąć na przeszkodzie kochającemu, zwycięży zapory wszystkie, ominie zawady, zniesie trudności! Ale Eugeniusz nie był takim człowiekiem, ten drugi ideał jej życia, musiał powoli blaknąć w jej oczach. Milczałem, patrząc na nią, bo i cóż odpowiedzieć mogłem; jednak Róża pragnęła widać w głębi ducha, bym go usprawiedliwiał, bo widząc że tego nie czynię zaczęła sama:

— Czyż lękał się narazić mnie, skompromitować? czemu? czyż nie jestem i tak zgubioną w oczach świata.

— Pani! wyrzekłem po chwili namysłu, świat cię oskarza, ale ma tylko przeciwko tobie pozory, mąż twój bił się dla tych pozorów.

— W takim razie! zawołała Róża, czemuż nie wyzwał człowieka, co mnie oskarzał.

Była wielka logika w tych słowach, ta kobieta sądząc zawile położenia ludzkie zdrowym rozumem, umiała doskonale wykazać niekonsokwencye i niezgodność postępków z zasadami, ale patrząc na świat z tej strony, zdawała mi się niezdolna przyjąć haniebny kompromis, pomiędzy obowiązkiem a pozorem przecież nie mogłem nic przesądzać.

I cóż pani zamierzasz teraz? spytałem.

— Nie pomyślałam o tem jeszcze, wyrzekła zwolna, chciałam, by on... czekałam na niego.

Zwracała się ku niemu, jak kwiat ku słońcu — teraz opuszczona bez kierunku zostawiona sobie nie umiała myślą nawet sformułować przyszłości.

— Zastanów się nad tem pani, wyrzekłem, biorąc jej rękę, powiedz mi życzenia twoję, chciałbym ci być pomocnym, a w każdym razie licz na mnie jednego na świecie.

Odszedłem, widziałem, że teraz potrzebowała pomyśleć nad sobą; dotąd zajęta palącym niepokojem nie była w stanie zmierzyć trzeźwo swego położenia, a ja nie chciałem wpływać na postanowienie, jakie powziąść mogła; ten moment życia był tak ważnym, mógł tak zupełnie oddziałać na jej całe życie, że nie śmiałem brać na siebie trudnej roli doradzey, ona jednak nie miała nawet względnego spokoju, potrzebnego koniecznie w podobnej chwili. Wprawdzie nie potrzebowała lękać się o życie ukochanego, natomiast w piersi jej zapanowała równie sroga a może i sroższa trwoga o serce jego, jeszcze nie zwątpiła o jego miłości, ale miłość ta nie była tem zupełnie, czego pragnęła; człowiek stojący tyle niżej od niej w hierarchii moralnej nie mógł dać jej nawet tego upojenia szczęścia, jakiego miała prawo żądać w zamian za wszystko, co dla niego traciła. Teraz spoglądała na Eugeniusza, przez doznaną boleść odkrywała w nim z przerażeniem tysiąc niedostatków, których nie domyślała się wcale, musiały to być dla niej straszne godziny walki i cierpienia, ale nie było nikogo, coby mógł z nią podzielić, lub złagodzić ich gorycz.

Ja powróciłem do Henryka; jakkolwiek nic nie znaczącą była jego rana, przecież wywołała trochę gorączki, co zatrwożyło go niezmiernie, a wyobraźnia powiększała to drobne cierpienie do nieskończznych rozmiarów. Musiałem więc w tem urojonem niebezpieczeństwie pielęgnować go i pocieszać, aż wreszcie noc spoczynku rozwiała te wszystkie mary i powróciła mu spokojność.

Uważałem jednak, że wcale nie było mu pilno zobaczyć się z żoną, nie przyznawał tego przecież, czuł może w głębi ducha, iż jeśli ona nie była bez winy, on także miał względem niej dużo rzeczy na sumieniu, do których powaga mężowska nie pozwalała mu się przyznać, słowem lękał się tego spotkania, do którego w końcu musiało przyjść koniecznie. Gdy więc przekonał się nazajutrz, że jego zdrowie znajduje się w stanie zadawalniającym, że żadne nie zagraża mu niebezpieczeństwo, przystąpił do tej drażliwej kwestyi.

— Joachimie, spytał, ty widziałeś moja żonę?

— Widziałem ją, odparłem.

— I cóż mówi?

— Przyznam się, Henryku, że to dziwne pytanie, bo jeśli posiadam zaufanie twojej żony, nie powinienem go zdradzać, a jeśli go nie mam, nic mogę ci powiedzieć.

Henryk ruszył ramionami.

— Masz słuszność, masz słuszność jak zawsze, tylko jak zwykle bierzesz tę rzecz tak urzędownie, tak na seryo, — ja pytam się po prostu, jak Róża jest usposobioną, bo chciałbym się z nią porozumieć. Czegoż ona chce?

— Przyznam ci się, że nic wiem, nie byłem wcale umocowany do czynienia jej jakiejbądź propozycyi.

— Ale jakiż niedobry jesteś Joachimie — zawołał znowu Henryk, przecież wiem o tem, nadajesz moim słowom znaczenie, którego nie mają. Mówmy po prostu. Musisz przecież wiedzieć, czego sobie życzy moja żona.

Wzruszyłem ramionami na znak zupełnej niewiadomości.

— Doprawdy, mówił dalej, należałoby jej wytłumaczyć, że wszystko, co zaszło, jest dzieciństwem, które nie wiem czemu tyle uwagi zwróciło?

— W każdym razie nie jest to jej winą, i ona wiedzieć nie może, jak ty to uważasz?

— To wielkie nieszczęście, że matka jej jest właśnie za granicą. — To kobieta rozumna, znająca świat.

— Wątpię, by w tym razie była ci wdzięczna za rozgłos nadany całej tej sprawie.

— Hm, to prawda, mruknął Henryk, uniosłem się wcale nie w porę.

To już zależało zupełnie od wyobrażeń; pogląd mój na te rzeczy był bardzo różnym od sposobu widzenia niego dawnego ucznia i nie mogę mu bezwarunkowo przywtórzyć, ale zdania nasze nigdy prawie się nie zgadzały — on też, juk zwykle, nie uważając na to, mówił dalej:

— Postąpiłem jak szaleniec, przyznaje to sam, a nawet w rozwadze, zdaje mi się, że posądzenia moje były niesłuszne — po pojedynku Eugeniusz dawał mi na to słowo.

Tu już wyraźnie dobroduszność Henryka szła za daleko i rola moja zaczynała być trudna, nie mogłem być jednocześnie powiernikiem żony i męża, i nie wiedziałem nawet, czego dla nich pragnąć powinienem. Wprawdzie mój dawny uczeń zdawał mi się stworzonym na to, by go oszukiwano, ale znów Róża, zanadto była szlachetna i prawa, by po rozwadze podjęła się tej nikczemnej roli.

— Najlepiej będzie, wyrzekłem, jeśli sam tę kwestyę z żoną załatwisz.

Henryk spojrzał na mnie zakłopotany.

— Tak sądzisz, odparł powoli, bo widzisz, ja nie. cierpię wszystkich tłumaczeń, a z Różą osobliwie mówić nie umiem, zawsze ją czem obrażę, dotknę, lub zniechęcę.

Było to arcynaiwne wyznanie, Henryk jednak nie uważał je za takie.

— Powinienbyś — odparłem — starać się ją wyrozumieć.

Ale ta prosta uwaga nie trafiła do jego przekonania, bo wyrzekł z niejakim pozorem logiki:

— To prawda, a jednak nie wiem czemu, chociaż jesteśmy oboje dziećmi jednego narodu i społeczeństwa, mamy o każdej rzeczy różne pojęcia.

Nie było w jego naturze zastanawiać się nad czemkolwiek, dla tego też nie tracąc czasu, powrócił do trapiącej go kwestyi matrymonialnej.

— Tak, wyrzekł, trzeba ostatecznie rozmówić się z Różą. Bądźże przynajmniej łaskaw i chodź ze mną.

— Zważywszy chłodne stosunki obojga, nic opierałem się temu życzeniu, czułem, że miałem prawo stanąć pomiędzy niemi jako opiekun i obrońca Róży; wiec obadwaj udaliśmy się do niej.

Położenie wydawało się tak trudnem dla mnie, com znał doskonale skryte myśli i uczycia tych ludzi, żem nie był wstanie sformułować żadnej rady ani pragnienia, i czekałem co oni postanowią, w jakich warunkach określą przyszłość swoją, Młoda kobieta, była dziwnie smutną i poważną, ale z twarzy jej zniknęły ślady niepokoju; przeciwnie miała na czole wyryte postanowienie, a niezmącony wyraz oczów oświadczył, że postanowienie to zgodnem było z jej sumieniem.

Oboje przecież spotkali się z rodzajem przymusu, każde z nich czuło, że zawiniło względem drugiego; Henryk był trochę blady, ręka jego zraniona spoczywała na temblaku, widziałem, że to uczyniło na Róży pewne wrażenie, może w tej chwili trzeba było tylko serdecznego słowa, by zwróciła się do męża, ale zkądże to słowo wziąść się mogło na ustach Henryka, a choćby i wycisnęła go ta chwila i zjednoczyła ich nawet, czyż to trwałoby długo, czyż głęboki rozdźwięk istniejący pomiędzy temi dwoma istotami cokolwiek zharmonizować był w stanie.

Nie pozostawało mi więc, jak być niemym świadkiem rozmowy, która miała stanowić o ich przyszłym losie.

Henryk zaczął pierwszy; Róziu! wyrzekł, siląc się na dawny ton przyjacielski, jesteś obrażoną, czuję to.

Oczy Róży podniosły się na niego z łagodnem zdziwieniem, ale on nie zważając na to nieme przeczenie, raz wpadłszy na ten tor, mówił dalej.

— Uwiodły mnie pozory, wiem o tem, ale teraz jestem przekonany, że ty i Eugeniusz byliście zupełnie niewinni; jesteś młodą, żywą, niedoświadczoną i przez to zapewne dałaś pozór do niesłusznej obmowy, to powinno posłużyć ci za przestrogę na przyszłość.

Róża patrzała ciągle na niego głębokim wzrokiem, aż zrozumiała naczenie tych słów, oczekiwała ona mowy wprost przeciwnej i przez chwilę widziałem jak łamała się sama z sobą; jak zwykle, przygotowała się na wszystko, ale nie na to właśnie, co ją spotkało, to łatwowierne usposobienie Henryka podniosło trudności jej położenia, a jemu samemu nie dodawało wcale uroku, ani powagi. Ale wahanie jej trwało krótko, rozmyśliła się szybko i w chwili stanowczej nie brakło jej męztwa.

Henryk na ten łagodny frazes był w prawie oczekiwać równie pojednawczej odpowiedzi i milczał, spoglądając na żonę, ale ona odparła zwolna i chłodno.

— Nie obraziłeś mnie wcale, bo... bo nie byłam obmówioną niesłusznie.

— Wypowiedziawszy te słowa, tak sprzeczne ze zwykłą polityką małżeńską, czoło jej zamgliło się, jakby pod brzemieniem wstydu.

— Jak to! zawołał Henryk, tknięty wyrazami, których od razu nie pojął doniosłości, co chcesz powiedzieć.

On nie był z tych, co umieją domyślać się półsłówek, uprzedzić, lub odgadnąć wyznanie. Młoda kobieta zrozumiała, że wszystko wypowiedzieć musi i z dziwnem postanowieniem podniosła twarz oblaną gorącym rumieńcem.

— Ja kocham Eugeniusza, wyrzekła tylko.

On nie chciał tego wiedzieć, dawał jej wszelką zręczność zrzucenia z siebie podejrzeń nazwania ich potwarzą, a ona ją odrzucała niebacznie; tego było za wiele na tak wyraźne wyznanie, oczy jego zabłysły gniewem, daremnie chciał się łudzić, pomimo usiłowań uczynionych musiał tracić na raz ładną, bogatą żonę i uprzejmego przyjaciela.

— Różo, zawołał, zastanów się, co mówisz.

Ale ona uśmiechnęła się lekko i powtórzyła jakby upojona rozkoszą prawdy.

— Tak, kocham Eugeniusza, miałam czas zastanowić się nad tem; czy sadzisz, że nie wypowiedziałabym była tego od dawna, gdyby nie (śmiertelna trwoga, że słowo to rzucone pomiędzy was, zamieni was w wrogów i doprowadzi do walki. Ale dziś, dziś mam rozwiązane usta, dziś mogę zrzucić tłoczącą mnie maskę kłamstwu.

Przez ten czas twarz Henryka mieniła się sprzecznemi uczuciami, było w nim widać zdumienie, tłumiony gniew i szyderstwo z jakiem odezwał się do żony:

— Zapewne obrachowałaś pani następstwa tego uczucia.

— Następstwa te dzisiaj na mnie jedną spaść mogą" podejmuję ich cały ciężar.

To przepełniło miarę jego cierpliwości; gdyby przynajmniej Róża miała przytem pozór pokutującej żałującej grzesznicy, gdyby choć czemkolwiek dała mu poznać, że pragnie przebaczenia; ale nie, ona mówiła to z rodzajem dumnego spokoju, który jak sądził nie przystał ani jej wyznaniu, ani położeniu, więc uzbroiwszy się w całą ewangieliczną grozę obrażonego małżonka, wyrzekł:

— Pani śmiesz to mówić głośno, mnie w oczy, śmiesz przyznawać się do gorszącej miłostki.

— Nie zrozumiałeś mnie, odparła, ja kocham. Henryk wzruszył ramionami.

— To nie do uwierzenia, zawołał, nie zdolny wcale pojąć głębokiej różnicy tych dwóch wyrazów, tak młoda a tak bezwstydna, czyż pani nie wiesz, że to przynosi ci hańbę, że...

Ale ona przerwała mu ze smunym spokojem:

— Wiem wszystko, wiem że świat piorunować mnie będzie, może ma słuszność, obrażone są prawa i zwyczaje jego, wiem, że nie znajdę nigdzie współczucia ni litości, a jednak ja muszę wypowiedzieć prawdę, może tym sposobem potępiona przez ludzi, odnajdę własny szacunek.

Mówiła to z cichem przekonaniem, zupełnie zostawiając na boku męża, widocznie czuła, że zgrzeszyła przeciw społeczeństwu, ale nie przeciw niemu.

— Zapominasz pani, zawołał Henryk, że najpierw zawiniłaś przeciwko mnie, że postawiłaś mnie w położeniu fałszywem, śmiesznem, że zawiodłaś moje zaufanie.

Róża spojrzała na męża głębokim wzrokiem; on tak mało znaczył w jej życiu, że zapewne pierwszy raz pomyślała o nim, więc to odwołanie się jego, nie sprawiło żadnego skutku.

— Oh! szepnęła tylko, o tem możnaby wiele powiedzieć.

— Jakto, powinnaś wiedzieć przecie, że napełniłaś serce moję boleścią, spustoszyłaś życie.

Były to frazesa używane w podobnych okolicznościach, nie wiem czy Henryk wypowiadał je dla tego, że tak czynią wszyscy, czy też czuł na prawdę, że przez postępek żony życie jego uległo smutnemu przeobrażeniu. Ale ona słysząc je, podniosła w górę czoło, na którem wyryło się jakieś smutne postanowienie, na jej blade lica wystąpił rumieniec.

— A ja, a ja, zawołała, wszak ja ci nic nie wymawiałam dotąd, a ty coś uczynił z sercem mojem z wiarą, z miłością moją.

Rzeczywiście było to pierwsze słowo wyrzutu. Henryk patrzał na nią zdumiony, a ona mówiła dalej, niby zatrwożona wzruszeniem, które wezbrało wreszcie na usta.

— Ja mam prawo zapytać się, Henryku, coś ty uczynił ze mną, co zawiniłam tobie nieznana, żeś wziął mnie na to jedynie, by zabijać wszelkie myśli i zgiąć mnie gwałtem do miary tego ogólnego poziomu, któren upodobałeś sobie, nie wiem czemu. Wszak ja także miałam prawo do czegoś na świecie, wszak rzuciłam się z młodym zapałem w nowe życie, któreś przedemną otworzył, wszak garnęłam się ku tobie, chciałam kochać, kochałam cię nawet tem nieokreślonem uczuciem, które systematycznie zabijałeś na nieszczęście nas obojga. Serce twoje nie zdolne było już silniej uderzyć, więc sądziłeś, że i moje milczeć musi, że tak jak ty postawię sobie za godło życia karłowaty ideał świata. Skazałeś mnie na czcze, puste, jałowe życie, które tobie wystarczało, a kiedy pierś moja podnosiła się westchnieniem, za tem wszystkiem com mogła pragnąć, a co mi niesłusznie odmówionem zostało, ty śmiałeś się, śmiałeś się, gdyś widział łzy moje i smutki; w samolubnych twoich oczach to wszystko, co przenosiło miarę pojęć twoich, było egzaltacyą lub kaprysem. Czy zapytałeś kiedy, czego mi braknie? Czy jeśli nie już kochankiem, byłeś dla mnie przyjacielem? Mówiła to z mierzona siłą, jakby musiała hamować się co chwila, by nie wybuchnąć zbytniem oburzeniem, słowa te wschodziły z jej drżących od wzruszenia ust jak zastygła lawa wewnętrznego wulkanu.

— Różo, przerwał Henryk, spoglądając na nią z rodzajem przerażenia, ja nie wiedziałem — nie mogłem wiedzieć.

— Nie zatroskałeś się o to nigdy, mówiła nieubłagana, ja byłam w twoich oczach dzieckiem tylko, dzieckiem, o którego przyszłość nie troskałeś się wcale, które nie mogło mieć innej przyszłości nad tę, coś ty jej zakreślił, wówczas gdy serce moje rwało się w piersi, rzucałeś mi stroje, zabawy i chciałeś, bym zadowolniła się tem wiecznie.

Henryk powoli przyszedł do siebie z pierwszego zdziwienia.

— Na Boga, wyrzekł, wracając do pierwszej swej brony, cóż ja innego robiłem jak wszyscy.

Ale to słabe tłomaczenie nie mogło trafiać do przekonania słusznie rozżalonej kobiety.

— I cóż mi to znaczy, odparła, ja nie znam potrzeb cudzego ducha, wiem, co mi nieodbicie potrzebne do życia, do szczęścia.

— Przecież, przerwał, ja nie mogłem odgadnąć, że ty właśnie różną byłaś od całego świata.

— Ty nie pytałeś o to, powtórzyła z mocą przekonania, ty nie spytałeś nigdy jakie były upodobania, myśli, potrzeby moje, nie zafrasowałeś się o to nawet; ja powinnam była stać się tem, czem ty pragniesz, zaniechać własnych myśli, stracić indywidualność dla tego, że tobie podobała się moja twarz lub posag. Ale czemu mówiłeś mi, że mnie kochasz, czemu moje niedoświadczone serce łudziłeś obietnicami, których nie myślałeś dotrzymać, słowami, które nie postały ci w myśli. Byłam bardzo młoda i niedoświadczona, było ci łatwo mnie oszukać, ty powinieneś był pomyśleć, że tym sposobem budząc we mnie nadzieje nigdy nie mające się spełnić, popełniałeś zły i niebezpieczny uczynek, za który kara słusznie spaść na ciebie powinna. Ale powiedz mi, za co ja cierpiałam tak szalenie, za co cierpię? Czy ty wiesz, że wśród nocy, gdy obudziłam się znienacka i ze snów swobodnych wróciłam do rzeczywistości, gdy objęłam jej cała okropność, to rwałam sobie włosy na głowie, biłam czołem o twarde ściany, byle na chwilę przestać czuć i myśleć. Były czasy, w których chciałam przemódz naturę moją, stłumić w sobie niewczesne marzenia, i kiedy nie wolno mi było kochać, zwrócić całą czynność moją w inną stronę. Wówczas zwróciłam się do nauki i znajdowałam w niej chwile spokoju, Joachim był moim kierownikiem, on wiódł mnie cierpliwie, niezmordowanie po stromych ścieżkach wiedzy, on opiekował się duchem moim rozmarzonym, i zamiast chwili szału i zapomnienia wskazywał mi cel najwyższy — mądrość. — Ja szłam za nim chwiejąca, niepewna, walcząc na każdym kroku z pokusą i żalem, aż on odjechał; nie miałam dość siły by wytrwać — pokochana pokochałam.

Wymówiła te ostatnie słowa stłumionym głosem, jak gdyby ją, kosztowało to powtórzone wyznanie.

Henryk słuchał tego potoku namiętnych uczuć z takiem przerażeniem, jak gdyby w jego oczach stało się coś zupełnie sprzecznego z prawami natury, żona odkrywała mu naraz jasność przekonań, siły myśli, loikę rozumowania, której nie spodziewał się w niej nigdy. Widocznie omyliła go zasada, tak niezmiennie wprowadzona w życie, daremnie silił się iść za ogółem i nie wyróżniać niczem, wbrew pozorom i przewidzeniom; Róża nie była taką jak wszystkie kobiety. Trzeba było się z nią rachować jak z prawdziwą indywidualnością; daremnie próbował dotąd zbywać ją blichtrem życia, ona nie dala się nim omamić i domagała się słusznych praw swoich.

Pomimo to cała przewaga położenia była po stronie Henryka, według świata ich domowa katastrofa, było to nieszczęście spadające całym ciężarem na stronę więcej czująca, ona była obwinioną, a on sędzią we własnej sprawie swojej. Napróżno cała wina jej upadku powinna była spaść na niego, ona dźwigać ją musiała teraz i przez całe życie. Jednak gdy Henryk przemówił, w obejściu jego i głosie nastąpiła zmiana, którą zauważyłem od razu, nabrał on dla Róży tego rodzaju szacunku, jaki w podobnych ludziach budzi każda siła; wprawdzie nie uznał on wcale win swoich, tylko teraz odezwał się bez ironji i lekceważenia, choć może z większym gniewem.

— Nie wchodzę w przeszłość, może i ja również miałbym prawo żalu, może także nie znalazłem w pani tego, czego szukałem, ale stało się, dziś nosisz pani moje nazwisko, ja go hańbić nie pozwolę. Już i tak z laski twojej naraziłem życie, igraszki te za drogo mnie kosztują.

— Więc, wyrzekła Róża, siląc się na spokojność, chociaż oczy jej gorzały ponurym blaskiem, odbierz mi je jak najprędzej, oto wszystko czego jeszcze pragnąć mogę.

Rzeczywiście, rzeczy zaszły tak daleko, że nie widziałem innego wyjścia z ich wzajemnego położenia, ale właśnie ten rezultat do wściekłości przyprowadzał Henryka; przecież on ożenił, się na to, ażeby mieć żonę, wziął posażną pannę, by powiększyć swój majątek, spłacić niektóre długi i poczynić konieczne ulepszenia, a sama myśl wszystkich kłopotów, jakich go obecne położenie nabawić mogło, przyprowadzała go do rozpaczy. Przytem separacja lub rozwód były to rzeczy zupełnie wyłamujące się z ogólnej kolei, a położenie opuszczonego męża miało swoją smutną i komiczną stronę wcale nie przypadającą mu do smaku.

W takich okolicznościach najpoczciwszy człowiek ma chwile okrucieństwa, i przyznać muszę, że Henryk znalazł się okrutnie.

— I sądzisz pani, wyrzekł, że tak powrócę ci wolność, że za staraniem mojem od razu uzyskasz wolność, i rozpoczniesz z kochankiem szczęśliwa nowe życie, mylisz się, — nie będę do końca dobrodusznym mężem, za jakiegoście mnie uważali, cierpliwość ludzka ma granicę, i ja do niej doszedłem; teraz stanę na drodze waszej i nie dopuszczę pani do nowej komedyi małżeńskiej.

Mówiąc tak, Henryk zapomniał, że mógł się tylko zranić obosieczną bronią, że krępując ją i sam tracił wolność, różnica tu jednak była taka, że on po tem smutnem doświadczeniu, nie myślał wchodzić w inne związki i mógł pozostać swobodnym, gdy dla niej była to nie ledwie kwestya życia i śmierci, że opuściwszy go, mogła jedynie w drugiem małżeństwie odnaleźć położenie towarzyskie i szacunek świata. Zresztą takie postępowanie było niesprawiedliwem i złośliwem; zapewne nie był tak twardym, by je wprowadzić w praktykę, ale już ta sama groźba dorzucała zarzewia na ogień i niegodną była uczciwego człowieka.

Róża też spojrzała na niego chłodnym, pogardliwym wzrokiem i rzekła zwolna.

— Po całem postępowaniu twojem, nie powinnam się była niczego innego spodziewać, a jednak nie sądziłam, byś doszedł tak daleko.

Umilkła, jakby lękała się powiedzieć za wiele.

— Henryku, zawołałem mieszając się pomiędzy nich, o nie jest twoje ostatnie słowo, znam ciebie lepiej niż ty sam.

Ale teraz wszystkie przedstawienia były daremne, mój dawny uczeń był w jednej z tych faz uporu, co napadają czasem ludzi płytkiego umysłu i czynią ich zupełnie złymi; czuł dobrze, iż był to jedyny sposób zemszczenia się na żonie, pozostawiony mu w ręku, i dla tego opuścić go nie chciał.

Nie wiem, czy ona w tej chwili była w stanie zrozumieć całą doniosłość tej pogróżki — scena ta trwać mogła bardzo długo, bez skutku, gdy przerwało ją niespodziane wydarzenie.

Eugeniusz zupełnie uspokojony co do następstw zaszłej sceny na balu, nie spodziewając się widać wyznania Róży, przyjechał dać dowód szczerego pojednania, odwiedzając rannego przeciwnika. Lokaj przyniósł nam tę wiadomość. Rzeczywiście trudnoby wybrać fatalniejsza porę, widziałem, że Henryk zbladł ową złowrogą bladością ludzi doszłych do porywu wściekłego gniewu, ręce jego drżały, piana wyszła na zsiniałe usta.

Młoda kobieta dostrzegła to z przerażeniem, jej cała istność rwała się do nowo przybyłego, ale pozostała nieruchoma, uczula, że nie tu było miejsce zejścia się jej z kochankiem, tylko oczyma wskazała mi męża.

— Henryku, zawołałem, biorąc na siebie inicyatywę w tej stanowczej chwili, ty nie możesz się z nim teraz widzieć, pozwól mi powiedzieć mu, że nie powinien być więcej w tym domu.

I nie czekając odpowiedzi, wybiegłem, zamykając drzwi za sobą.

Eugeniusz nie stracił nic ze zwykłej swobody i pewności siebie, jak dawniej był on tutaj jak u siebie, i czekając zapewne aż Róża lub sam Henryk wyjdzie do niego, przechodził się po salonie nucąc dźwięcznym tonem jakąś aryetkę Offenbacha.

Słysząc zbliżające się kroki, przystanął i oczekiwał z uśmiechniętemi usty, z wyciągniętą ręką na pojednanego przyjaciela, jak gdyby uczucia jego podwoiły się w czasie chwilowej przerwy stosunków.

Ale gdym ja ukazał się na progu, ten sztuczny wyraz ustąpił natychmiast, a pozostała tylko zwykła czelność ulubieńca świata, którą mało co zachwiać było zdolne; jednak twarz moja musiała nosić ślady przedchwilowego wzruszenia, a widok tego człowieka powiększał jeszcze, bo on zrozumiał, że coś niezwykłego stało się tutaj i zapytał z prawdziwą trwogą.

— Wszak Henryk nie jest gorzej ? wszak ta rana nie ma żadnego znaczenia.

— Henryk jest zupełnie dobrze, ale pan czegóż chcesz jeszcze w tym domu.

Spojrzał na mnie, widocznie nie pojmując znaczenia tych słów.

— Jakto, wyrzekł głosem, którego zwykła swoboda mieszała się z odcieniem dumy, co pan chcesz powiedzieć, nic czuje wcale bym, był obowiązany tłumaczyć się tutaj z moich odwiedzin, wszakże wiedz pan, że wczoraj na placu walki pojednaliśmy się z Henrykiem, on uczuł niesłuszność podejrzeń swoich.

Mimowolnie wzruszyłem ramionami na próżną dyplomacya jego.

Chciał mówić więcej, czytałem obrazę w jego oku, ale nie pora była teraz zważać na to; trzeba było oddalić go jak najspieszniej.

— Panie Eugeniuszu, odparłem, podejrzenia Henryka są teraz pewnością, więc w podobnych okolicznościach obecność pana tutaj jest co najmniej niestosowną.

— Cóż się tu stało, zapytał trwożnie, nieufnie, jak gdyby uważał mnie w głębi ducha za sprawcę tego odkrycia.

W tym razie uważałem, że najlepiej postąpię, wyjawiając mu prawdę.

— Pani Róża, wyrzekłem, sama to wyznała mężowi.

Chwilę zdawał się nie dowierzać własnym uszom.

— Kto!? Róża? zawołał, to być nie może. Potwierdziłem milczącem skinieniem głowy. Ale on sam po minucie rozwagi zrozumiał daremność tych zaprzeczeń, uczuł fałszywość swego położenia, bo zmarszczył brwi i obejrzał się z rodzajem trwogi. Patrzałem na niego uważnie, pytałem tego pięknego czoła o myśli kryjące się za niem, pierwszem jego uczuciem nie była troska o nią, ale raczej gniew i niecierpliwość tak dalece, że wstrzymać się nie mógł od słów.

— I czemuż ona popełniła to szaleństwo? Spojrzałem na niego surowo.

— W każdym razie, pan nie masz prawa na to się uskarżać.

Zmierzył mnie oczyma, jakby pytając znowu, jakiem prawem daję mu nauki.

— Masz pan słuszność, wyrzekł tylko, na teraz obecność moja nie jest tutaj w porę.

I to było wszystko; — wziął z gniewem kapelusz, leżący na stole, wyszedł, nic oglądając się nawet, szepcząc tylko przez zaciśnięte zęby.

— Któż się u licha mógł tego spodziewać.

Byłem zdumiony, wprawdzie nie przeceniałem nigdy moralnej wartości tego pięknego chłopca, ale przecież sądziłem, że w podobnej chwili znajdzie przynajmniej słowo współczucia dla kobiety, która zgubiła się dla niego. Teraz pilno mu było wyjść z tego do mu, którego próg zdawał się palić stopy jego zarzewiem, uciekał z niego co prędzej, zostawiając nieszczęście.

Konie jego dawnym obyczajem poszły do stajni, gdzie furman wyprzągł je, nie domyślając się, wcale, że tak prędko potrzebne być mogą.

Na teraz Eugeniusz nie czekał aż zajadą, ale wraz ze mną poszedł ich szukać. Był on więcej rozgniewany tym drobnym wypadkiem, nadającym mu pewną śmieszność, niż to chciał pokazać, zresztą pilno mu było zostawić po za sobą Sinogórę i jej mieszkańców, pilno mu było pozbyć się mego wzroku i odzyskać przynajmniej pozorną cechującą go swobodę. Ale za nim konie były gotowe musieliśmy zamienić słów kilka; co do mnie, oczekiwałem ich i pragnąłem. Przez kilka minut upłynionych Eugeniusz miał czas odzyskać panowanie nad sobą, zrozumiał, że gniew jego próżnym był i nie w miejscu, wypadki poszły wbrew przewidywaniom jego, więc rad nie rad przyjąć musiał fakt spełniony.

Teraz należało mu określić sobie jasno obecne położenie, a ja mogłem posłużyć mu do tego, więc rozpogodził wzrok, przywołał na twarz ten ujmujący wyraz, którym umiał podbijać serca i przekonania.

— Panie Joachimie, — wyrzekł, zwracając się do mnie, jak człowiek, który poddaje się losowi, — to, coś mi pan powiedział, było tak niespodzianem, że w pierwszej chwili wytrąciło mnie z kolei, wybacz mi pan, jeśli mimowolnie odezwałem się za zbyt szorstko i nie bierz mi za złe tego, co się stało.

Mówi! to z całym pozorem ujmującej otwartości, pokazując rai lekki odcień żalu nad zdarzonemi wypadkami, jak gdyby to było tylko małoznaczącem nieporozumieniem towarzyskiem. Widocznie nie był na ich wysokości, lub nie chciał brać ich odpowiedzalności na swoje barki. Więc bez względu na pieszczony wdzięk, z jakim odzywał się do mnie, wyrzekłem poważnie.

— Nie powinieneś się pan troszczyć o moje osobiste zdanie, ono nie wpłynęło i wpłynąć nie może na toczące się wypadki, dziwie się tylko, jakim sposobem pan znajcie dobrze panią Wielińską, uważasz to, co się stało za rzecz niespodziewaną.

— Ależ panie (Joachimie, przerwał mi Eugeniusz, ze skrywaną ironią, pełną litości, przyznaj sam, że ta spowiedź była co najmniej zbyteczną.

— To zależy od pojęcia, odparłem, spowiedź ta leżała w szlachetnym charakterze Róży, dla której kłamstwo było męczarnią.

Mówiłem mu o rzeczach, o których widać nie miał najmniejszego pojęcia, bo słuchając mnie, uśmiechnął się znacząco, jednak nie śmiał zaprzeczyć mi wyraźnie i ze zwykłą giętkością wszedł nawet po części w myśl moją mówiąc.

— Tak, tak, to smutny wynik położenia — zapewne W głosie jego drgało to nieokreślone lekceważę nie dla każdego głębszego, prawdziwego uczuciu, cechujące całe prawie dzisiejsze męzkie pokolenie; zresztą Eugeniusz przytakiwał mi półgębkiem, bo czuł że tale wypadało uczynić, w głębi ducha byt jednak przekonanym, że tak samo jak on podobnych rzeczy nic biorę na, seryo. Żeby na mojem miejscu był którybądź z jego współtowarzyszy, byłby roześmiał mu się w oczy i dowodził, że kłamstwo jest prawdziwym żywiołem kobiet, ze mną jednak nie był dość poufałym, by wypowiedzieć całą myśl swoją i uważał za stosowne, grać komedyę cnoty, ponieważ, jak, sądził ja daje mu ten przykład.

Zrozumiałem, że daremnie bym mu tłumaczył to, co leżało po nad jego pojęciem, i nie łudziłem się już więcej co do przyszłości Róży, ale gdyby pozostały jeszcze jakiebądź wątpliwości w moim umyśle, on podjął się je rozproszyć.

— Rozumiesz pan jednak doskonale, mówił dalej po chwili milczenia, w jak fałszywem położeniu stawia mnie to niespodziane odkrycie Henryka.

Korzystając z tego zwrotu, postanowiłem wiedzieć wyraźnie o jego przyszłych zamiarach i dla tego odparłem powolnie.

— Owszem, ja sadzę, że to odkrycie jasno określa tylko wzajemne stosunki.

Rzucił na mnie bacznem wejrzeniem, jak gdyby pytał, czy ja przypadkiem nie żartuję z niego, ale widząc, że mówię zupełnie na seryo, wyrzekł.

— Cóż z tego wyniknąć może? — oto wstęp do tego domu jest mi wzbroniony, co będzie bolesne, dla nas obojga, — odnowi się skandal, który próżno starałem się uciszyć, a Róża pozostanie na zawsze poniżony w oczach męża i świata, życie jej towarzyskie najeży się mnóstwem trudności, a wszystko przez to nieszczęśliwe wyznanie. — Trzeba przyznać, że kobiety rzadko potrafią obrachować następstwa słów niebacznych.

Więc on uważał to tylko za małą nieprzyjemność w ich wspólnem życiu i zerwawszy tę miłość jako niepodobną, zwróciłby się znowu do pierwszej ufnej istoty, którąby napotkał, by znów dla innej porzucić ją z kolei, przy lada trudności, prowadząc dalej bezmyślne młodzieńcze życie.

To wszystko w jego oczach było tak naturalnem, iż nie zadawał sobie nawet pracy maskować lub tłumaczyć swych uczuć. I jego to Róża mogła ukochać? dla niego zerwała wszystkie krępujące więzy ? Teraz dopiero zrozumiałem całą głębię jej nieszczęścia i postanowiłem także uderzyć cios stanowczy.

— Pani Wielińska, odrzekłem, zamierza rozstać się z mężem.

Ta wiadomość, której pomimo wszystko nie spodziewał się wcale, uderzyła go jak piorunem.

— To być nie może! zawołał, któż mógł dać jej tak zgubną radę?

Był widocznie przerażony tym faktem.

— Pani Wielińska, ciągnąłem dalej niezrażony, nic zważając wcale na przerwę jego, sądzi, iż kochając pana, nie powinna zostawać w domu męża.

Eugeniusz miał niezaprzeczoną ochotę przeklinać i wyszydzać podobne skrupuły, to wszystko, co mówiłem, miał ochotę uważać za mistyfikacyę. Uczuł jednak, że postanowienie Róży mogło wkładać na niego obowiązki, których podejmować się nie myślał wcale.

— Ależ panie, zawołał, to za wiele, ja nic zasłużyłem, nie sądziłem — zważ pan sam, takie rzeczy dzieją się co dzień.

Był zmięszany, powiększyłem jeszcze przerażenie jego, mówiąc:

— Zapewne, codzień w życiu napotykamy kłamstwo i obłudę, jednak to nie jest przyczyną, byśmy je za dobre uważali. Zresztą pan powinieneś rozumieć, że są wyjątkowe indywidualności, które pod ogólne prawo podciągnąć się nie dadzą.

On patrzył na mnie prawie osłupiały.

— I cóż z tego będzie, co być może, powtórzył. Wzruszyłem ramionami z nieukrywaną pogardą.

— Trzeba było o tem wcześniej pomyśleć, wyrzekłem szorstko, pani Wielińska uczyniła swoję, reszta do pana należy.

Piękny chłopiec zupełnie utracił pewność siebie, i zdawał się przygnieciony szczęściem spadającem nć niego tak niespodzianie, a z którego wcale korzystał nie myślał, tak dalece, że nawet zapomniał o miłość własnej połechtanej podobnym faktem. Wprawdzie Róża, jak się pokazywało, kochała go szalenie, ale wszakże on przywykł do tego, specjalnością jego w życiu było umieć zdobywać łatwowierne serca, natura i sztuka kształtowały go zda się w tym jednym celu. On miał wszystko, co może olśnić niedoświadczone istoty, więc niewiele sobie robił z ich miłości. Uczynić kobietę nieszczęśliwą, była zwykła rzecz dla niego, ale nie myślał wikłać jej losem swego motylowego życia.

Zresztą sam zmienny i lekkomyślny, nie wierzył w trwałość uczucia, była to dla niego igraszka tylko dobra — dopóki nie brano jej na seryo, więc nie dziw, że postępek Róży był dla niego rzeczą niezrozumiała i kłopotliwą.

— Ja, wyrzekł zmieszany, ja cierpię bardzo nad tem, co się stało, naraziłem życie bez wahania, uczyniłem, co było w mojej mocy, by ochronić jej dobrą sławę — potrafiłem zupełnie zniweczyć podejrzenia Henryka, czyż więcej można żądać odemnie?

Widocznie z góry zabierał on położenie odporne, gotów zrzucić na nią całą odpowiedzialność i umyć sobie ręce od wszystkich następstw.

Mówiąc te ostatnie słowa, odzyskał już zupełne panowanie nad sobą, zwykłą swobodę, zachwiane niespodziewaną wieścią, jaką odebrał przezemnie; określił on położenie po swojemu dla samego siebie jak i dla świata, i uznał się sani za zupełnie uwolnionego od odpowiedzialności, wszak nie on zgubił tę kobietę, ona zgubiła się sama dobrowolnie, więc on nie był jej nic winien w zamian za wszystko, co straciła.

— Ja w to zupełnie nie wchodzę i wchodzić nie mogę, odrzekłem zimno, zawiadomiłem tylko pana o tem, co tu zaszło, reszta do mnie nie należy.

Konie już były zaprzężone, skłoniłem mu się z daleka, nie czekając, aż poda mi rękę, której ścisnąć nie chciałem, zrozumiał doskonale to nieme potępienie, a była to dla niego rzecz tak nowa i nieznana, że chociaż nie mogło mu wicie zależeć na zdaniu starego nauczyciela, przecież uczuł je boleśnie, bo usta jego koralowe zacisnęły się gniewnie i zmarszczyło się gładkie czoło.

Pojechał wreszcie, a ja wolnym krokiem wracałem do dworu, rozmyślając o smutnem położeniu Róży; kochanek i mąż równie mało dbali o nią, i na całym świecie mogła rachować na mnie jednego; było wprawdzie jedno serce... ale ona nie wiedziała o niem. Teraz była tylko rozbitkiem, którego fale unieść mogły, gdzie chciały.

W sieni spotkałem Henryka; tak jak Eugeniusz był zdziwiony i rozgniewany tylko tem jedynie, co go osobiście spotykało, o żonie nic pomyślał wcale, ta kobieta widocznie pomyliła się na ludziach, należała do innego wieku, lub innej społecznej sfery.

— Słyszałeś, mówił do mnie rozburzony, słyszałeś żądania mojej żony, ja przecież po tem, co zaszło, nic mogę błagać jej, by pozostała tutaj, ciekawym tylko, co zyska na tym skandalu, czy lepiej jej będzie gdziekolwiek, niż było w Sinogórze.

— Gdzież ona chce jechać? spytałem.

— Alboż ja wiem, o to przecież troszczyć się nie mogę, może powróci do rodziców, ja mani dość tych kłopotów, wyjeżdżam do Warszawy, ztamtąd za granicę, potrzeba mi trochę odpocząć po tem wszystkiem, podobne rzeczy są smutne, za powrotem urządzę sobie kawalarskie życie, niech Róża znowu nie myśli, że sobie za nią z desperacyi w łeb strzelę.

Była w tych słowach szlachetna obraza, na jaką Henryk się mógł zdobyć, zresztą nie brałem nigdy na seryo jego gróźb, wypowiedzianych żonie przed chwilą, znałem go dobrze, był to w gruncie niezmiernie dobry chłopiec, kiedy nie szło o jego osobiste przyjemności; wprawdzie nie był on w stanie dla oszczędzenia komu wielkiego cierpienia zrobić najmniejszej ofiary, ale też nigdy przez prostą zemstę, nie stanąłby na wspak cudzego szczęścia.

Na teraz jednak nie o to chodziło; po tej ostatniej rozmowie z Eugeniuszem nie mogłem względem niego zachować żadnego złudzenia, szczęściem może dla biednej Róży, odkrył się w niej zupełnie, ona także od razu przecierpieć musiała to drugie rozstanie, on nie kochał jej dość, by jej dać swoje życie, musiała zrozumieć, że liczman brała za złoto, że służyła za igraszkę temu. którego kochała całą siłą serca. Tej boleści jednak nie mogłem jej zadać, zresztą czy uwierzyłaby mi ? Z tem smutnem przekonaniem powróciłem do Róży.

Ona z gorączkowym niepokojem przechodziła się po pokoju, zbierając drobne sprzęty porozrzucane wszędzie, jakby już gotowała się do wyjazdu, ale była tak wzburzoną, iż nie była w stanie dokonać tej czynności i drżącemi rękami rozrzucała znowu to, co ułożyła przed chwila. — Widać oczekiwała mnie z sercem bijącem nadzieją, bo gdym wszedł przerwała machinalnie bezużyteczne zajęcie i pobiegła ku mnie, a widząc, że milczałem, pochwyciła moje ręce.

— Panie Joachimie! zawołała, dobry panie Joachimie, ty go widziałeś.

— Źrenice jej wpijały się we mnie, jak gdyby chciała dopatrzeć w oczach moich obraz jego.

— Widziałem go, odparłem, o co chcesz mnie pani zapytać.

— Powiedz mi pan, co on ci mówił? Była namiętna prośba w tych słowach.

— Czy pani nie przeczuwasz tego, wyrzekłem, patrząc na nią z głęboka litością.

Opuściła ręce załamane, przerażona tonem, jakim te proste słowa wypowiedzieć musiałem.

— Ja nie wiem, szepnęła, lękam się czegoś, powiedz mi pan wszystko.

— Ja nie mam nic do powiedzenia, on mi nic nie nie mógł zlecić, ale los twój pani wkrótce rozstrzygnąć się musi, matka twoja powróciła z za granicy.

— Tę wiadomość odebrałem przed chwilą i dzieliłem się nią z Różą, sądząc, że jej przyniosę pociechę. Ale omyliłem się, młoda kobieta zadrżała lekko.

— Moja matka powróciła, szepnęła sama do siebie, jakby zadając sobie pytanie, jak przez nią przyjęta bedzie.

Jednak nie pozostawało jej nic innego, jak udać się do rodzicielskiego domu po radę i opiekę, rozumiała to i wydała stosowne rozkazy.

— Panie Joachimie! wyrzekła do mnie błagalnie prawie, jedź pan ze mną.

— Tej prośbie nie mogłem odmówić. Henryk pojechał gdzieś konno, uciekając z domu, niemogącego znęcić go teraz niczem; w głębi ducha rad byłem z tego, lękałem się bowiem w tej chwili ostatniego pożegnania małżonków; zanadto było pomiędzy niemi świeżej goryczy, by nie przyszło do jakiego słowa, którego po tem może żałowaliby oboje. Ona była obrażoną, on rozgniewany, a wiedziałem, że gniew jego, choć gwałtowny, był zazwyczaj krótkotrwałym, jak śnieg wiosenny.

Róża wyjechała więc ze swego domu nieżegnana; siedzieliśmy w powozie w milczeniu obok siebie. Dzień był gorący, moja towarzyszka oparła bladą głowę o poduszki powozu, znać było w jej pięknych rysach zmęczenie i smutek, ale po za nim błyskały w jej myśli promienie nadziei. Zdawała się odpoczywać przez ten czas wymuszonego spokoju, pomiędzy tem, co przecierpiała, a co czuła jeszcze, że przecierpieć jej przyjdzie, przecież nie upadała na duchu, gorączkowa energia piętnowała jej lekko zmarszczone czoło. Szanowałem jej milczenie i przez cały ciąg drogi nie zamieniliśmy pomiędzy sobą jednego słowa, tylko im bardziej zbliżaliśmy się do celu podróży, tem więcej barwa życia schodziła z jej twarzy, po tem tylko miarkować mogłem jej wzruszenie. Aż mimowolnie przypomniałem sobie słowa Adama: "Ona do matki powrócić nie może" i pytałem samego siebie dla czego?

Zajechaliśmy wreszcie przed jej dom rodzinny. — Wieść o pojedynku i wszystkich prawdziwych i zmyślonych szczegółach towarzyszących zwykle podobnym wypadkom, musiały poprzedzić nas tutaj; takie rzeczy zwykle lotem błyskawicy rozchodzą się po świecie, ojciec Róży stał na ganku, powitał on córkę z prawdziwem współczuciem, pochwycił ją w objęcia i przycisnął do szerokiej piersi, ale nie mówił nic i oglądał się z rodzajem trwogi wokoło, jak gdyby czyny jego i uczucia poddane były wyższej władzy, której te oznaki rodzicielskiej miłości mogły wydać się nie w miejscu, Róża wtajemniczona znać w domowe stosunki rodziców, zrozumiała to od razu.

— Mój ojcze! szepnęła, tuląc się do niego, a potem dodała ciszej jeszcze, a mania?

— Mama, powtórzył zakłopotany prezes, moje biedne dziecko.

Słowa te nie miały w sobie nic pocieszającego, jednak Róża powtórzyła pytanie swoje.

— Matka jest tam w salonie... ale...

Chciał widać coś powiedzieć, ostrzedz ją o jakiejś burzy, wiszącej nad jej głową, i, nie wiedział jak to sformułować.

Ona jednak nie zważała na to; jakiebądź było usposobienie matki, musiała je przenieść, więc wysunęła się powoli z rąk ojca i poszła dalej wraz ze mną przez wielką sień do salonu.

Salon ten wychodzący na ogród, przyciemniony był przez stare drzewa rosnące około okien, fotele i krzesła ustawione w systematycznym porządku, stały nie odsunięte ani o linię jedną ze swego właściwego miejsca, na stołach nie było ani książki, ani dziennika, ani robótki, ani nic znamionującego rękę ludzką, tylko stały na nich sztywne symetryczne lumpy, zapalane tylko w wielkich okolicznościach; wśród tego uroczystego salonu, na kanapie, zwykłem swem miejscu przyjęcia, siedziała prezesowa — widziałem ją nieraz, nie zwracając wielkiej uwagi na tę zwyczajną, jak sądziłem, kobietę; teraz po raz pierwszy spojrzałem na nią badawczem okiem i uderzony zostałem najprzód nadzwyczajną różnicą, jaką przedstawiały dwa typy matki i córki; były one sobie najzupełniej przeciwne, twarz Róży okrągła, miękka, pełna wdzięku, zdawała się łagodnością samą, gdy rysy matki ostre i wybitne zdradzały zakrojem swoim suchość i ciasnotę myśli, których wiek nie rozszerzył ani zmiękczył — przeciwnie wszystko zdawało się spiczastem w tej twarzy, nos jej cienki i przezroczysty zakończał się spiczasto, broda jej była spiczastą, spiczastem nawet było wejrzenie jasnoniebieskich oczów, świecących z pod silnie narysowanych brwi. Wszystko to zdradzało kobietę despotyczna i nieubłagana, biorącą ciasnotę pojęć za niewzruszoność zasad, a upór za siłę charakteru; zapewne musiała ona przy tem być sprawiedliwą, o ile nią być mogła, ale bez miłosierdzia dla siebie i drugich spełniała to, co uważała za swój obowiązek; może i miała serce, może. w głębi jej piersi były jakie uczucia, tylko nie brała ich nigdy w obrachunek, i miała sobie nawet za punkt honoru, nie zdradzić ich niczem wcale, tylko oczy stały się bardziej kolące, a cała postać sztywniejszą jeszcze gdyby to być mogło.

— Kiedym wydawała cię za mąż Różo, wyrzekła, zapytywałam o twoje zdanie, tyś sama zgodziła się na to małżeństwo, którego nie narzucałam ci, wszak prawda? —

— Prawda, mamo — ale...

Tu matka spojrzała groźnie i skinęła ręką.

— Żadnych ale, powtórzyła dobitnie, musisz sama przyznać, żem cię nie namawiała i nie wpływała na twój wybór, chociaż dogadzał on zupełnie moim życzeniom.

Róża widząc, że przerwa jej była daremna, nie poważyła się już nawet przywtarzać, a prezesowa mówiła dalej:

— Henryk jest młodym, przystojnym, bogatym, dobrze wychowanym, wiem, że nigdy nie odmawiał ci niczego, nie zasłużył w niczem na żadna naganę i był dla ciebie najlepszym mężem, więc nie sądź, proszę, bym była tak nierozsądną i schlebiała twoim fantazyom. Wychodząc za mąż, przyjęłaś na siebie święte obowiązki, opuściłaś rodziców, a dom męża stał się twoim domem, którego nigdy porzucać nie powinnaś.

— Matko, zawołała Róża śmiertelnie blada, Jakto ty odmówiłabyś mi schronienia.

Fakt ten przewyższył wszystko, czego się spodziewać mogła. Prezesowa nie odpowiedziała wprost na pytanie córki, tylko z kolei zadała jej inne.

— Cóż masz do zarzucenia Henrykowi.

mówiąc to, spojrzała tak badawczo na córkę, że ta z bladej stała się różową, może chciała ją zmusić tym sposobem do natychmiastowej spowiedzi; ale po krótkiej chwili młoda kobieta odparła.

— Ja nic mu nie zarzucam, tylko nie kochamy się. —

Te ostatnie wyrazy wymówiła ciszej, czuła, że słowo, które dla niej stanowiło treść życia, dla matki nie mogło mieć żadnego znaczenia. Rzeczywiście, słysząc je prezesowa, — wzruszyła ramionami z najwyższą pogardą.

— Dziwię się, moja córko — odrzekła tylko, jak możesz przedstawiać takie powody, które nawet właściwie powodami nie są. — Miłość w małżeństwie, to rzecz zupełnie zbyteczna, skoro jest szacunek; nie wiem doprawdy, w jakim romansie mogłaś zaczerpnąć podobnych idei, bo nie wyniosłaś ich przecie z rodzicielskiego domu. Mnie prawdziwie wstyd nawet słuchać takich niedorzeczności.

Na tak stanowczą odpowiedź Róża milcząc, spuściła głowę, a po chwili prezesowa spytała badawczo:

— Więc to jest jedyna przyczyna twego wyjazdu ? nie miałaś innej do opuszczenia męża? Różo, ty nie jesteś szczera ze mną.

Chwilę obie kobiety mierzyły się oczyma.

— Moja matko — szepnęła wreszcie córka, skoro wiesz wszystko, po co pytasz?

Prezesowa podniosła czoło z wyrazem tryumfu.

— Jakto, po co pytam? chcę wiedzieć, jakie imie nadasz postępkom twoim? — jak usprawiedliwić je możesz?

— Matko, szepnęła Róża, ja się nie usprawiedliwiam, wiem, że nie potrafię tego uczynić przed tobą, bo cierpienie jedno jest mojem usprawiedliwieniem, a ty go nie rozumiesz. Zbłądziłam, wiem o tem, ale dzisiaj fakt ten cięży nademną i zamyka mi wrota przyszłości.

Było coś rozdzierającego w tych krótkich słowach, ale prezesowa nie była wcale z tych kobiet, które się łatwo wzruszyć dają. Siedziała ona ciągle sztywna w rogu kanapy, ręce splecione spuściła na kolana i zwyczajem swoim przebierała palcami, jak gdyby to wszystko, co zaszło, nie było w stanie naruszyć jej majestatycznego spokoju.

— Postąpiłaś niegodnie, wyrzekła po chwili, czując się w obowiązku wzmocnić o wiele wyrażenia biednej Róży — przyniosłaś hańbę nietylko mężowi, ale i matce, która cię wychowała. Henryk, jako człowiek honorowy, naraził życie za ciebie, a ty powinnaś na klęczkach błagać jego przebaczenia.

Rumieniec oburzenia wystąpił na twarz młodej kobiety.

— Jeśli chcesz matko, klęknę przed tobą — jeśli chcesz, będę prosić twego przebaczenia, ale Henryka nigdy! Grzech mój powinien spaść na niego, bo on go wywołał.

— Byłaś zawsze dumną i upartą, więc nic zadziwia mnie twoja mowa, odparła sucho prezesowa.

Ale to wszystko nic doprowadzało do żadnego rezultatu. Róża stała przed matką zawsze w kapeluszu, obwinięta białym burnusem, jak w chwili, kiedy wysiadła z powozu. Prezesowa teraz nie zdawała się zwracać na to uwagi.

— Jesteś dumną i upartą, powtórzyła po chwili, poprawiając się; wyraźnie wypowiedziawszy ten frazes, oczekiwała, by córka odprzysięgła się wad wymienionych, a nie doczekawszy się tego, dodała z ukrytym gniewem:

— Ale ja także potrafię być stanowczą, gdy chodzi o twoją przyszłość i honor rodzinny.

O stanowczości matki Róża z pewnością nic wątpiła nigdy — a prezesowa po krótkiej chwili ciągnęła dalej:

— Wiem, że Henryk pomimo wszystko co się stało, gotów ci był przebaczyć, — że sama porzuciłaś go nierozsądnie, i powtarzam, jeśliś sądziła, że schlebiać będę twoim wybrykom, to omyliłaś się bardzo.

Widać matka Róży była doskonale uwiadomioną o domowych sprawach swej córki, zapewne na pierwszą wieść o pojedynku zaprowadziła w tej mierze korespondencyę z zięciem, lub też posiadała w sąsiędztwie doskonałych donosicieli. Na teraz nie czas było zgłębiać tej kwestyi; nowe położenie, które tworzyła widoczna niechęć prezesowej, nabawiała mnie bolesnego kłopotu.

— Tak, tak, omyliłaś się bardzo, powtarzała prezesowa, nadając tym sposobem przycisk ostatnim wyrazom.

— Tak jest, omyliłam się, wyrzekła Róża, przywiedziona do ostateczności, sądziłam, że znajdę tutaj matkę.

I patrzyła wymownemi oczyma w suchą spiczastą twarz starej kobiety, chcąc się w niej dopatrzeć śladu ludzkiego uczucia, ale twarz ta pozostała niewzruszoną, tylko wązkie jej wargi przycięły się gniewnie.

— Uczucia milknąć powinny wobec obowiązku odparła.

— Matko, matko, zawołała Róża, gdybyś mnie kochała, inaczej przemawiałabyś do mnie, mogłabyś zganić mnie, zgromić nawet, ale zrozumiałabyś, co się dzieje w mojem sercu.

Słowa te przerywane były Izami, które gwałtem cisnęły się jej do oczów.

Ale ani łzy, ani ten wykrzyk nie trafiły do twardej piersi matki. Róża była w jej przekonaniu występną kobietą, i niczem więcej, miała sobie za punkt honoru, pokazać się dla niej nieubłaganą, zresztą trzeba jej oddać sprawiedliwość, iż nie znała wcale natury ludzkiej i nie pojmowała ani serdecznych cierpień, ani niestosowności charakterów, ani tego wszystkiego, co córkę jej czyniło nieszczęśliwą, więc patrzyła na nią z rodzajem pogardliwej litości, równie dalekej od współczucia jak od przebaczenia. Gdybyż jeszcze Róża była po prostu przepraszała ją, nie wdając się w żadne tłumaczenia i obiecała nadal wykonać jej rozkazy, to byłaby się dała może przebłagać, lecz młoda kobieta miała hardość zranionego ducha i dumę swej miłości, śmiała nie schylić od razu czoła przed wszechwładnem skinieniem matki, która wszystkich w koło siebie przyzwyczaiwszy do biernego posłuszeństwa, tem bardziej czuła się w prawie wymagać go od córki. Zdawało się, że nie mogło pomiędzy niemi przyjść do porozumienia, bo na te ostatnie słowa prezesowa nie raczyła odpowiedzieć, ani nawet zwrócić baczniejszej uwagi na biedną kobietę, która ciągle stała przed matką blada, znękana, w podróżnem ubraniu, nie upoważniona nawet do rozgoszczenia się w rodzicielskim domu.

Bolało mnie to za nią, ale niepodobna mi było mieszać się pomiędzy matkę i córkę, znać też niełaska, w która popadła Róża, i mnie dosięgała, bo prezesowa wcale nie zwróciła na mnie uwagi, jakbym ja odwożąc ja tutaj, stał się tem samem współwinnym jej buntu. W salonie trwało milczenie, wśród którego słychać było czasom spazmatyczne łkania, wydobywające się z piersi Róży. Wreszcie przerwała je prezesowa, która bez żadnego względu na wszystko, co usłyszała, mówiła dalej, zawsze jednakim obojętnym tonem.

— Ja sadzę moja córko, że na teraz zostaje ci tylko jedna droga, powrócić do rnęża i starać się go przebłagać; to radzę ci jak najprędzej uczynić, dopóki nie rozniesie się po świecie wieść o twoim nierozsądnym wyjeździe.

— Nie prawdaż, panie Joachimie, dodała, zwracając się do mnie, sądzę, że pan i w tej podróży zechcesz towarzyszyć Róży.

— Uczynię wszystko, odparłem, co pani Wielińska zażąda, jestem na jej rozkazy.

— A więc wyrzekła prezesowa, nie troszcząc się wcale o zezwolenie córki, im prędzej, tem lepiej, każę zaraz zajeżdżać.

I podnosiła rękę do dzwonka, ale Róża pochwyciła tę rękę.

— Nigdy, nigdy, matko, zawołała urywanym głosem, uczynię wszystko, co zechcesz, tylko nie to.

— Prezesowa chłodnym a szybkim ruchem wysunęła dłoń z jej uścisku.

— Nie mam prawa rozkazywać, odparła sucho, radziłam tylko, ale nie myśl, bym dała schronienie w moim domu występnej żonie i buntowniczej córce.

— Jakkolwiek Róża znała matkę swoją, tego przecież nie przewidziała.

— Matko! szepnęła, czy to twoje ostatnie słowo?

— Pierwsze i ostatnie, odparła nieubłaganie.

— Róża załamała ręce gwałtownie i podniosła je do czoła z rozpaczą.

— Oh! zawołała więcej sama do siebie, niż do matki, której nie spodziewała się już zmiękczyć, tego za wiele.

Ale i ten wykrzyk boleści nie zrobił na prezesowej żadnego wrażenia, nie odpowiedziała nic nawet, tylko dalej przebierała splecionemi palcami, siedząc majestatycznie z oczyma wlepionemi w sufit.

— I cóż uczynię teraz, gdzie mam szukać pomocy, mówiła młoda kobieta z wybuchem; matko, udałam się do ciebie z miłością i żalem, jak dziecię zbłąkane, gotową byłam otworzyć ci serce moje i szukać w tobie wsparcia, ty odtrąciłaś mnie niemiłosiernie, niech teraz co chce dzieje się ze mną, niech odpowiedzialność za to, co stać się może, spadnie na ciebie. Dobry panie Joachimie, chódźmy ztąd, ja nie mam matki.

— Słowa te wyrwały się wśród łkań z jej piersi ściśniętej, chwiała się i oparła całym ciężarem na mojem ramieniu.

Prezesowa słuchała jej osłupiała, nigdy nie przypuszczała w córce tak gwałtownych uczuć i do obojętności, cechującej to twarz spiczastą, przyłączyła się jeszcze obraza; żadnem słowem, żadnym ruchem nie zatrzymała jej, tylko siedziała nieporuszona w rogu kanapy, jak senatorowie rzymscy w krzesłach kurulskich, przejęta jak oni godnością własną.

Wyprowadziłem słaniającą się Różę z pokoju; jak dziecko dała powodować sobą, na ganku siedział prezes, oczekując niespokojnie na skutek długiej rozmowy żony swojej z córką, do której mieszać się nie śmiał.

Widząc płaczącą Różę, pochwycił ją w ramiona.

— Biedna Róziu, szeptał, widzisz, mówiłem ci zaraz, z matką nie łatwa sprawa, wiem to nie od dzisiaj.

Młoda kobieta w jego objęciu zanosiła się od łez, ale czułem, że to jedno w tej chwili mogło jej sprawić ulgę.

— Panie prezesie, rzekłem, żona odmawia córce przytułku w domu swoim, czyż pan na to pozwolisz?

On spojrzał na mnie przerażonemi oczyma, jak gdybym żądał od niego coś widocznie przechodzącego siły ludzkie, jakiej gwiazdy z nieba, lub coś podobnego, bo powtórzył.

— Pozwolić, pozwolić, łatwo to powiedzieć, moja żona ma silną wolę i wie co czyni. W tym jednak razie, poprawił się, okazała się twarda, bardzo twarda, ostrzegałem cię Róziu; nie płaczże tak na miłość boska, obaczysz, to może i lepiej, pogodzisz się z Henrykiem i przyjedziecie tu oboje.

Na próżno odwoływałem się do ojcowskiej miłości tego niedołężnego człowieka, sądząc, że ona doda mu odrobiny energii.

Róża nie mówiła nic, znała go lepiej odemnie, tylko zmęczona głowę opierała na jego piersi i płakała.

On jednak czuł się obowiązany dać je} także radę i napomnienie.

— Widzisz moje dziecko, mówił, trzeba zawsze słuchać matki, nie sprzeciwiać jej się w niczem, to jedyny z nią sposób, ja to od dawna zmiarkowałem i dobrze mi z tem bardzo.

— Wierzę ci ojcze, odparła Róża, zmiękczona ta słaba oznaką uczucia, ty przynajmniej dobrym jesteś dla mnie.

— Dobrym dla ciebie, zawołał prezes, tknięty tym wymownym wyrazem, ja kochani cię Róziu, i gdyby to odemnie zależało....

Tu zatrzymał się przelękniony niezwykła tych słów śmiałością i dodał po chwili.

— Matka kocha cię także, wiem o tem, tylko po swojemu, nie trzeba jej się sprzeciwiać.

Ale na wspomnienie tej miłości, biedna Róża wstrząsnęła się w jego objęciu.

— Uspokójże się moje dziecko, mówił, głaszcząc jej ciemne włosy, zobaczysz, wszystko będzie dobrze.

Te zdawkowe słowa pociechy, powtarzane zwykle wówczas gdy się nic ma nic do powiedzenia, ocuciły Różę z moralnego odrętwienia, w którem się znajdowała.

— Co będzie dobrze, spytała, podnosząc głowę z ramienia ojca.

— No, wszystko, odparł prezes, któremu to orzeczenie wystarczało zupełnie, tylko nie płacz tak bo się rozchorujesz.

Młoda kobieta wstrząsnęła głową, może i miała w myśli jakie gorzkie słowo, wywołane optymizmem ojca w tak krytycznej chwili, ale gdy spojrzała na dobroduszną twarz jego, słowo to pozostało niewymówione.

Czas naglił, słońce chyliło się do zachodu, konie stały przed gankiem, nie śmiałem jednak tego przypominać Róży, nie wiedziałem jej dalszych zamiarów.

Widać zrozumiała także, iż ta scena do niczego doprowadzić nie mogła, że z temi marnemi wyrazami współczucia ojciec dał jej wszystko co dać było w jego mocy, bo w milczeniu wysunęła się z jego ramion i skierowała się do powozu.

Prezes też nic zatrzymywał jej wcale; lękał się, by córka nie odwołała się do jego władzy, bo to mogło go postawić w przykrem położeniu odmówienia jej, nie przyszło mu na. myśl, by nawet w tej ważnej chwili, sprzeciwić się wszechwładnej woli swej majestatycznej małżonki, więc postanowienie Róży sprawiło mu pewna ulgę.

Sam odprowadził ją i wsadził do powozu, a obracając się do mnie ścisnął mi rękę.

— Panie Joachimie, wyrzekł z prawdziwa serdecznością, strzeż pan naszej Rózi, opiekuj się nią, ja odwiózłbym ją sam do domu, ale teraz nie mogę, prawdziwie nie mogę.

— Nie czyń tego mój ojcze, zawołała z trwogą młoda kobieta.

Ale on nie uważał tego.

— Bądź spokojna, wyrzekł, odwiedzę cię za dni kilka.

Ucałował ją raz jeszcze i powóz ruszył z powrotem w raz przebytą drogę.

Zaledwie jednak byliśmy za bramą, Róża podniosła się z poduszek, na których spoczywała.

— Panie Joachimie, rzekła gwałtownie, pan wiesz dobrze, iż nie powrócę do Henryka.

Domyślałem się tego, było to w jej charakterze, więc spytałem tylko:

— Gdzież udasz się pani?

— Gdzie? — powtórzyła, wlepiając we mnie oczy błyszczące gorączkowem postanowieniem — jest jeszcze przecież dom, gdzie schronić się mogę, gdzie zapewne powinnam była naprzód się udać. Patrzyłem na nią przerażony.

— Jadę do Eugeniusza, dodała, widząc żem jej nie rozumiał, ten przynajmniej nic odmówi mi schronienia.

I już gotową była wydać ten rozkaz ludziom swoim.

— Pani, odparłem biorąc jej ręce, chcesz się zgubić do reszty, ale na to nie pozwolę.

— Zgubić się — powtórzyła Róża z gorzkim szyderczym śmiechem — alboż i tak nie jestem zgubioną? A zresztą mniejsza o to, rodzice zamknęli dom przedemną, gdzież się udać mogę? — jeśli lecę w przepaść, oni mnie w nią wepchnęli; teraz jedyne miejsce dla mnie jest przy nim.

Była rozgorączkowaną, gotową na wszystko; zrozumiałem, żem w tej stanowczej chwili winien jej był całą prawdę i rzekłem.

— Gdyby Eugeniusz był godnym ciebie, pani, dawno już byłby dał ci jakibądż znak życia i stanął gotowy na rozkazy twoje. Na te szorstkie słowa zbladła i zaczęła drżeć, patrząc na mnie miłosiernemi oczyma; ona chciała usłyszeć wszystko, a pomimo jej woli zbolałe serce błagało, by mu oszczędzić zbyt srogich ciosów.

— Widziałeś go pan, wyrzekła, cóż ci mówił?

— Nic takiego, co bym śmiał powtórzyć ci pani, nic takiego, coby było godnem ciebie.

Chwilę milczała pognębiona.

— A więc, zawołała po chwili, ja chcę zapytać go o to sama, chcę widzieć, jakiem czołem kłamie. — Panie Joachimie, czy chcesz, lub nie chcesz mi towarzyszyć, ja jadę do Eugeniusza.

W rozpaczy swojej gotową była uczynić to bez wahania.

— Nie pani — zawołałem także stanowczo, jesteś pod moją opieką, a ja na to nie pozwolę.

— Więc gdzież się udam, pochwyciła obrażona, czy pan także radzisz mi powrócić do Henryka.

— Nie pani, tej rady ci nie dam, wiem że to byłoby napróżno, ale zechciej przyjąć gościnność w moim domu; niepodobna, by mąż i rodzice, widząc stale postanowienie twoje nie przyszli ci w pomoc; dom mój będzie punktem neutralnym, zkąd możesz układać się i namyślić, co ci dalej czynić wypada, wszak to nie obowiązuje cię do niczego.

— Panie Joachimie, zawołała podając mi obie ręce z wymowną wdzięcznością, czy pan zastanowiłeś się, wiele przez ten krok ściągniesz na siebie nieprzyjaźni, wszak widziałeś, że mnie pomódz nie wolno pod karą popadnięcia w niełaskę świata, ja jestem po za granicami jego, stałam się paryasem, biada tym, co się mnie dotkną.

— Pani, odparłem dumnie, nad takiemi rzeczami nie zastanawiam się nigdy, czynię to, co uważam za swoją powinność, i nie dbam o płoche sądy ludzkie; powiedziałem ci raz, że jestem na twoje usługi, a nie zwykłem mówić słów próżnych.

Zrozumiała, że byłem w prawdzie i pomimo wszystkich tłoczących ja bólów, zdobyła się na blady uśmiech.

— A więc przyjmuję gościnność pana, wyrzekła tylko.

Odtąd jechaliśmy w milczeniu, każde z nas pogrążone było w myślach swoich.

Starałem się, by w moim skromnym domku, jak najmniej źle było Róży — znała go, czasami przechadzką przychodziła tutaj na podwieczorek, czasem konno, wstawszy przypadkiem razem ze słońcem, budziła mnie bijąc gałką spicruty o zamknięte okiennice, znały ją dobrze psy domowe i wszystkie kąty mego domu, w którym nieraz bawiła się w gospodarstwo. — Tutaj zawsze była swobodną i wesołą, a teraz w jakże odmiennych okolicznościach witała te ciche ściany. — Jednak nie okazała ni łez ni smutku, ale odważnie z uśmiechem wsparła się na mojem ramieniu i weszła do saloniku.

Zmrok zapadał; był to cichy wieczór letni, purpurowe łuny gasły na zachodzie, i przez okna otwarte widać było na tem tle ognistem, rysujące się drzewa i pałacyk Sinogóry.

Spocznij pani, mówiłem, układając poduszki na kanapie, ja tymczasem tu wszystko zarządzę.

— Dobry panie Joachimie, odparła, sprawiam ci tyle kłopotu.

Poniosłem do ust jej rękę i zostawiłem ją, sam poszedłem zająć się obowiązkami gospodarza domu; przyjęcie takiej kobiety, jak Róża, na czas dłuższy było tu rzeczą tak nadzwyczajną, że urządzenie jej pokoju zabrało mi trochę czasu, gdy niespodzianie usłyszałem tentent konia na dziedzińcu; niespokojny wyszedłem przed dom, ale już było za późno; w mroku wieczornym poznałem Adama, jak uwiązawszy wierzchowca u słupa, wszedł spiesznie wewnątrz domu, nie miałem czasu mu przeszkodzić, lub uprzedzić przynajmniej o bytności Róży; stało się więc to, co przewidywałem aż nadto, przypadek zbliżył tych dwoje ludzi, wbrew nawet ich woli; teraz jednak nie wiedziałem, czy miałem błogosławić mu lub złorzeczyć, i musiałem być świadkiem ich spotkania; po za Adamem wsunąłem się do pokoju.

W salonie panowała cisza i półcień wieczoru, tylko ostatnie odbłyski zachodu padały na postać młodej kobiety, obwiniętej fałdami białego burnusa spoczywającej niedbale na kanapie z twarzą zwrócona ku drzwiom wchodowym. Na ten niespodziewany widok, on zatrzymał się drżący, zmięszany, niedowierzając oczom własnym, i stał zapatrzony jak w zjawisko dni gorączkowych i snów niespokojnych, nie śmiejąc ruszyć się v. miejsca, by ich nie spłoszyć. Róża wlepiła błyszczące oczy w męzką postać stojącą na progu, młody kuzyn tak dalekim był od jej myśli, że nie mogła poznać go od razu, aż wreszcie rozjaśniły się jej wspomnienia i powstając na jego spotkanie, zawołała radośnie.

— Adaś, Adaś.

On przynosił jej z sobą upajającą pamięć przeszłości, owych dni, w których była wolną, szczęśliwą.

Gdy spojrzał na nią, i jego oczy zamgliły się łzami; postąpił ku niej.

— Różo! pani, szeptał drżącemi usty.

On gotów byt wyciągnąć do niej ramiona, by pochwycić ideał życia, gotów był uklęknąć przednia i modlić się jak do Madonny i gotów był wybuchnąć gorzkim wyrzutem, że ona ukochana tak zupełnie, przez lat tyle mogła gdzieindziej zwrócić serce swoje. Ale te wszystkie uczucia rysowały się widne dla mnie na twarzy jego, a nie objawiły niczem wyraźnem.

Ona nie zauważyła nawet jego wzruszenia, — nic dorozumiewała się niczego, odnajdywała po prostu towarzysza zabaw dziecinnych, ucieszyła się, jak może ucieszyłaby się kuzynowi Karolowi, — lub kuzynowi Ignasiowi, których znała kiedyś równie dobrze.

— Adasiu, mówiła, zkądże się wziąłeś, wieki nie widzieliśmy się z sobą — kiedyż to było?

I szukała próżno w pamięci, kiedy było ich ostatnie rozstanie.

To zwykłe przyjacielskie powitanie, odebrało mu do reszty przytomność, mimowolnie on miał jej za złe, że nie przypomniała sobie nawet, iż dzień kiedy widzieli się po raz ostatni, był to dzień jej ślubu, dzień, którego o mało życiem nie przypłacił, więc milczał, nie znajdując słowa, któremby mógł przemówić do niej.

Róża opacznie wytłómaczyła sobie to milczenie.

— Adasiu, wyrzekła, cóż tak niechętnie witasz się ze mną, czyś już o mnie zapomniał.

Mówiła to spokojnie, obojętnie, jak gdyby niepamięć jego, była zwykłym życiowym faktem nie branym przez nią do serca.

— Ja o pani! zawołał młody człowiek.

I nie mógł powiedzieć nic więcej, brakło mu głosu i oddechu w piersiach, nawet ta pieszczotliwą nazwa, którą darzyła go bezmyślnie, była dla niego boleścią,.

— Nie spodziewałeś się zastać mnie tutaj, ciągnęła dalej młoda kobieta, głucha i ślepa na cudze cierpienie, jak zwykle ci, którzy kochają gdzieindziej.

On już nie był w stanie odpowiedzieć, ona też nie czekała na to.

— Ale zkądże wziąłeś się tutaj, tak niespodzianie, pytała, przypomniawszy sobie widać, ten dziwny fakt jego obecności.

Adam poruszył ustami, ale dźwięk żaden z nich nie wyszedł, brakowało mu sił i wsparł się o ścianę, jak gdyby lękał się upaść.

Przyszedłem mu w pomoc.

— Pan Adam, wyrzekłem, od kilku miesięcy mieszka w tej okolicy.

Ale tłomaczenie to nic nie tłomaczyło, a właściwie bardziej jeszcze plątało sprawę.

— Szkaradny Adasiu, zawołała Róża, czemuż nie przyjechałeś do Sinogóry, powiedz mi zaraz, dla czego? czy stałeś się odludkiem — mizantropem? proszę odpowiedzieć.

I nie odbierając odpowiedzi, tupnęła nóżką zniecierpliwiona. Ona przemawiała do niego, jak to zapewne czynić była przywykłą w dniach dzieciństwa, z rodzajem moralnej przewagi, jaką zawsze wywierała nad nim.

— Czyż zapomniałeś już posłuszeństwa dla siostrzyczki Rózi, mówiła niby rozgniewana milczeniem.

— Róziu — pani — szepnął młody człowiek nieprzytomnie, nie pytaj o nic — miej miłosierdzie — ja nie wiedziałem, że tutaj jesteś — przebacz mi.

Teraz dopiero ona zrozumiała, że coś niezwykłego działo się z Adamem: wymówiwszy te ostatnie słowa chciał odejść, ale siły odmówiły mu posłuszeństwa, blady jak ściana, o którą się wspierał, stał przed nią bez tchu i głosu.

Ona spoglądała pokolei na mnie i na niego, jakby szukając napróżno wytłomaczeni tej niepojętej zagadki, i od razu odbiegł ją żartobliwy ton, jakim prze. nawiała niesiona wspomnieniem lat dziecinnych; własne cierpienie kazało jej cudze uszanować, zbliżyła się do niego poważnie.

— Adamie, wyrzekła, to ty przebacz mi za nieuważne słowa, nie wiedziałam, że ty także doznałeś twardej ręki nieszczęścia, ale bądź szczerym ze mną, nie jestem już także tem bezmyślnem dzieckiem, które znałeś, potrafię dzielić boleść twoja i zapłakać z tobą, tak jak śmiałam nie dawniej.

Pomimo wszystko nie zrozumiała go dotąd, i przez myśl jej przeszło wszystko, oprócz prawdy.

Oczy jego spoczywały na niej z niemym zachwytem, aż ona zbliżyła się i dotknęła aksamitna dłonią jego ręki, w tej chwili zimnej jak marmur. Tego było zanadto, on pochwycił tę rękę w swoją i przyciskał do ust gwałtownie, jakby teraz nic wydrzeć mu jej nie było w stanie.

Było coś tak namiętnego w tym uścisku, że kobieta cofnęła się przerażona, napróżno usiłując wyrwać się z niego. On nie uczuł tego nawet, zatopiony w piekielnej rozkoszy tej chwili.

— Panie Joachimie, zawołała, co to jest, co to wszystko znaczy?

Adam dosłyszał te słowa zwrócone do mnie, puścił jej rękę i głuchy jęk wydobył się z jego piersi...

Ja byłem bezczynnym świadkiem tej sceny, niezdolny przerwać jej lub wyjaśnić, porwany wirem wypadków, bo jakiem prawem mogłem stanąć pomiędzy niemi; działo się tutajcoś wyższego nad przewidywania ludzkie, a zresztą cóż mogło stawić opór namiętności takiej siły, — ten człowiek nie był teraz w stanie usłuchać nikogo, nawet samego siebie.

— Ja cię kocham, zawołał jak gdyby pękła zapora zamykająca mu usta, Różo ja ciebie kocham, kocham na śmierć i życie, kocham od owych dni dzieciństwa, gdy bawiliśmy się po kolei w brata i w siostrę, lub w męża i żonę; kocham cię, a ty, ty nie pomyślałaś tego nigdy i gdzież ty miałaś oczy gdzie serce? W dzień ślubu twojego ja umrzeć chciałem, a potem włóczyłem się po świecie, jak ciało bez ducha, walcząc zjedna myślą, z jednem uczuciem. Różo żaden człowiek na świecie tak jak ja nie kochał, ty byłaś mi słońcem, światłem, powietrzem, ty byłaś myślą dni moich i snem nocy a ty tymczasem... Różo, jak ty mogłaś pokochać innego, jak ty mogłaś sprofanować tę świętość moją, — twoje serce, jak ty śmiałaś mieć dla innego uśmiech, spojrzenie, miłość, kiedy ja konałem za tobą. Czy on przynajmniej kocha cię, jak ja kochani — nie to być nie może, on byłby tutaj, on nie porzuciłby cię na minutę jedną, nie stracił by takiej chwili. A ja szalony uciekałem i kryłem się zdala od ciebie, zaledwie pozwalając sobie spojrzeć w jasne okna twego pałacu, czemu ja nie wszedłem tam z innemi, czemu nie stanąłem przed t. tobą, ty może byś była wyciągnęła rękę do mnie i wyrzekła, Adamie ja cię kochani, jak powiedziałaś to innemu.

Są rzeczy, które wypowiedziane być muszą; te gorące słowa płonęły w atmosferze co go otaczała, zanim wymówione zostały. Było to dzikie bezładne wyznanie, więcej wyrzut niż wyznanie, nie uczynił go rozmyślnie, ono wyrwało mu się gwałtem, wbrew woli, serce jego wezbrało słowami, bo było zbyt pełne, żadna sita ludzka zatrzymać ich nie mogła, a teraz stał sam przerażony tem, co uczynił, Róża uderzona niby gromem wyznaniem miłości, o której nic pomyślała nigdy, słuchała go ze spuszczonem czołem, z falującą piersią. — Może czyniła mimowolne porównanie pomiędzy zapomnianym kuzynem, a wybranym przez siebie; może pierwszy raz dosłyszała słowa prawdziwego uczucia, i uderzyła ją ich siła, może zaślepiona swoją miłością nie była w stanie tego zrozumieć, ale nie zdradziła niczem wrażeń swoich.

— Adamie — wyrzekła po długiej chwili, cicho i tak miękkim głosem, że jego przejmująca słodycz dźwięczała niby balsam kojący — teraz rozumiem, ile ci złego uczyniłam, byłam szalonem dzieckiem; czy będziesz mógł rai przebaczyć?

— Przebaczyć tobie — powtórzył Adam, jakby nie rozumiejąc nawet tego wyrazu w jej ustach. Wszak to ja jestem winowajcą, wszak to ja wypowiedziałem to, co przysiągłem sobie pokryć wiecznem milczeniem.

Położyła mu rękę na ramieniu i szepnęła, niezmiernie smutnie patrząc na niego.

Zawiniliśmy oboje może, Adamie, ty, żeś milczał, ja żem nie odgadła wówczas, kiedy był czas na to; — czemuż nie rozumiałam cię wtedy, gdy bawiliśmy się razem, życie moje byłoby innem, wierzaj mi, a dzisiaj...

Przez chwilę tłumiła łzy czy wspomnienia, a potem odezwała się z większą mocą.

— Stało się; na co próżno myśleć tem, co było, o tem, co być mogło; nie wyrzucaj mi nic, i moje życie nie było zasłane różami, teraz to może lepiej, że wiem wszystko.

— Zapomnij o tem, co wymówiłem w chwili szaleństwa — rzekł Adam uspokojony jej współczuciem, pamiętaj tylko, że nazywałaś mnie kiedyś bratem, chcę być teraz tylko bratem twoim, kiedy potrzebować mnie możesz, kiedy jesteś samą. Dla czegóż nie miałem siły zachować tajemnicy, teraz ty powiedziałabyś mi wszystko.

— A cóż chcesz wiedzieć, spytała, czy chcesz poznać całą głębię nieszczęścia mego, ja sama nie znam jej jeszcze, porzuciłam męża, odepchnęła mnie matka; ten jeden wierny przyjaciel mnie nie opuścił i mówiąc to, wskazywała na mnie, ale wszakże on jest i twoim przyjacielem.

Nie wymówili wcale imienia Eugeniusza, nie mówili nawet o nim, a przecież cień tego człowieka plątał się pomiędzy niemi, oboje mieli go jeśli nie na ustach to w myśli, i oboje tego wypowiedzieć nie śmieli; czuli, że tak dla jednej, jak dla drugiej strony była to śmiertelna rana.

Wreszcie przemówił on pierwszy cicho, ostrożnie.

— Przypadek połączył nas na chwilę po latach niewidzenia, niech on daremnym nie zostanie, miej ufność we mnie, powiedz mi zamiary twoje.

Uśmiechnęła się z tłumioną goryczą.

— Alboż ja mam zamiary jakie? odparła, alboż wiem, co jutro ze mną będzie, jestem teraz jak rozbitek miotany burzą życia.

— A on Różo, on ? pytał Adam.

Płomienny rumieniec uderzył na jej twarz, wstrząsnęła się cała, jak gdyby to pytanie było dla niej boleścią.

— Nie widziałam go od tego balu, szepnęła.

— Jakto, zawołał, on nic oddał się cały od tej pamiętnej chwili na twoje usługi, Różo, albo ten człowiek nie żyje, lub jest nikczemnikiem.

Były to gwałtowne słowa, których nie umiał powstrzymać, ale ona spojrzała na niego wzrokiem takiej rozpaczy, że pożałował ich pewno. Nie mówiła nic, tylko broniła go w głębi ducha przed tym skarżącym głosem, co zdawał się echem jej serca.

Chwilę trwało milczenie, on wymawiał sobie szorstkość swoją, ona zdawała się uspakajać zwolna po doznanem wstrząśnieniu.

— Różo, spytał znowu Adam, tak cicho, żem zaledwie mógł dosłyszeć, co mówił, ty chcesz go zobaczyć, nieprawdaż ?

Skinęła głową na znak twierdzenia, składając ręce błagalnie, wyraźnie on wypowiedział to, czego wymówić nie śmiała. A jednak każde zamienione słowo było dla niego męczarnią, widziałem jak blada twarz jego pobladła bardziej jeszcze, jak walczył, by nie zdradzić niczem szalonego bólu tej chwili.

— Więc dobrze, zobaczysz go dziś jeszcze, przysięgam ci na to, pamiętaj tylko, że dziś jestem twoim bratem, mam prawa brata nad tobą.

Wyszedł bez pożegnania, i w minutę koń jego mignął przed oknami, unosząc w pełnym galopie pochylonego jeźdzca.

Zostaliśmy sami z Różą. Adam udał się do Eugeniusza; scenę, która zaszła pomiędzy nimi, opowiedział mi potem szczegółowo, mogę ją więc tutaj zamieścić.

Po wizycie w Sinogórze, która mu się tak niefortunnie udała, Eugeniusz powrócił do siebie, niekoniecznie rad z obrotu, jaki wzięły sprawy, chociaż nie zwykł był on podobnych rzeczy brać do serca w świetnej karyerze uwodziciela, którą od lat kilku prowadził zręcznie i szczęśliwie; była to zwyczajna przykrość wprawdzie, że stósunki jego z Różą zerwać się muszą, chociaż nie przypuszczał wcale rozstania się małżonków. A przecież młoda kobieta warta była pożałowania, chociażby dla tej głębokiej miłości, którą go tak nieoględnie darzyła, ale świetny Eugeniusz na zenicie swoich powodzeń czuł się w prawie zawichrzyć inne serce. Róża lub inna — cóż mu znaczyła, zresztą, czyż ona nie straciła wszelkiego prawa do sympatyi, wyznaniem swojem, był to postępek dziecinny, parafianki, dowiodła nim, że nie dbała o Eugeniusza, bo mogła wiedzieć przecież, że to stawiało pomiędzy nimi nieprzebyta granicę. On zaś, Eugeniusz, miał względem niej zupełnie czyste sumienie, uczynił wszystko czego honor wymagał od niego, sam dobrowolnie niczem jej nie skompromitował, stanął do walki z Henrykiem, przekonał go o niewinności żony, słowem ocalił wszystkie pozory i trudności położenia, ta krytyczna chwili! ich miłości byłaby przeszła szczęśliwie, gdyby ona sama nic popsuła wszystkiego. Za to więc pensyonarskie znalezienie się była słusznie ukarana.

Trzeba przyznać, że Eugeniuszowi wcale nie przyszło na myśl, by nowe położenie Róży wymagało od niego dalszych ofiar, ani to nawet, że ona stanowczo zerwała z mężem, dla tego by z nim w przyszłości zawrzeć nowe związki, wszakże o tem nie mówili nigdy, on nigdy nie obowiązywał się brać na siebie ciężaru jej dalszego losu. Bałamucić ładną kobietę, był to zwykły fakt towarzyski, zdarzający się mniej więcej codzień, ale rozwodzić mężatkę, przechodzić przez ośmieszoną i ciernistą drogę prawnych trudności, któremi najeżone bywa podobne położenie, był to romansowy czyn, do którego on, Eugeniusz czuł się zupełnie niezdolnym i nie przypuszczał nawet, by go kto mógł o coś podobnego posądzić.

Uważał po prostu, że jego stosunek z Różą zerwał się stanowczo, jak zwykle zrywają się podobne związki, ale fakt ten z góry przewidziany nie pogrążył go wcale w rozpaczy, ani wytrącił ze zwykłej kolei domowych zatrudnień.

Jednak przeciw zwyczajowi był sam tego wieczora, nie miał czasu utworzyć sobie nowych przyjaźni i przywyknień, samotnie więc pił herbatę rozciągnięty w fotelu, paląc doskonałe cygara, jakiś modny romans francuzki leżał przed nim otwarty, a młody człowiek zatopiony w tym zmyślonym świecie, zapominał zapewnie o lekkich własnych troskach, gdy tentent konia dał się słyszeć przed gankiem, a niebawem i drzwi się otworzyły.

Adam nie zastał w sieni nikogo i wszedł kierując się światłem bijącem z okien do pokoju, gdzie znajdował się gospodarz domu.

Na odgłos kroków, Eugeniusz zwrócił się w tę stronę ze swobodna niedbałością cechująca go zwykle, ale zobaczywszy człowieka nieznanego sobie zupełnie, którego wybladła postać i surowe rysy stanowić musiały dziwny kontrast ze światem, do którego przywykł, zawachał się.

Nowo przybyły stał na progu, objęty ciężka draperya portyery i pomimo całych wysileń woli spoglądał na młodego gospodarza domu błyszczącemi oczyma, w których przebijała się nienawiść. Jednak tego skrytego uczucia nie dostrzegł Eugeniusz, tylko zauważyć musiał coś niezwykłego w tym człowieku zjawiającym się tu niespodzianie, bo powstał i zapytał z dumną grzecznością.

— Kto pan jesteś? czego sobie życzysz?

Po pierwszej chwili Adam odzyskał panowanie nad sobą i zbliżył się do Eugeniusza.

— Przyjechałem tutaj, by to panu wyjaśnić, od parł chłodno.

— Jestem Adam S., kuzyn pani Wielińskiej, staję tutaj w jej imieniu.

Eugeniusz skłonił mu się i wskazał fotel naprzeciw siebie w milczeniu, widocznie ten młody kuzyn, z ognistemi oczyma, z energicznemi rysami, wydał mu się podejrzanym, przecież oczekiwał tego co mu powie.

Ale Adam nie usiadł, tylko wsparłszy się na poręczy fotelu, spoglądał na człowieka, który wydarł mu bezwiednie szczęście życia, burza wrzała w głębi jego piersi, podżegała ją pogodna twarz Eugeniusza, nie zdradzająca żadnej serdecznej troski i chłodna powierzchowność jego, jednak mówił dalej spokojnie.

— Pani Wielińska rozstała się z mężem stanowczo, szukała schronienia u rodziców, którzy go jej odmówili, obecnie więc znajduje się chwilowo u pana Joachima, zanim coś stanowczego postanowi o swoim losie. W tych smutnych okolicznościach, pragnie ona zobaczyć pana, zapewne zasięgnąć rady i porozumieć się co do przyszłości.

To wszystko razem, nieprzyjemnie uderzyć musiało o uszy Eugeniusza, dla tego też odparł po chwili:

— Przyznam się panu, nie rozumiem zupełnie, na co rada moja zdać się może, ale jeźli pani Wielińska pyta o nią, to ja radzę jej zaniechać zamiarów niepodległości i pogodzić się z mężem, takie zapewne być musi zdanie jej rodziców, skoro nie chcieli przyjąć jej do domu. Co do pana Joachima, nie pojmuję dla czego uparcie miesza się w tę sprawę i daje otuchę zachciankom niedoświadczonej kobiety, które tylko do nieszczęścia doprowadzić ją mogą.

To wszystko wypowiedział obojętnie, jak gdyby nie chodziło wcale o tę, którą kochał i zgubił. Adam wysłuchał go cierpliwie, tak cierpliwie, że on omylił się na sprawionem wrażeniu, zdawało mu się może, iż młody kuzyn Róży podziela jego sposób zapatrywania się na tę sprawę.

— Do nieszczęścia — powtórzył tylko przez zaciśnięte zęby — tak pan sądzisz?

— Naturalnie, tak sądzić musi każdy rozsądny człowiek; kobieta nie może powstawać przeciwko prawom społecznym, a czyniąc tak, ściąga koniecznie na siebie potępienie i nieszczęście.

Słowa te były całem wyznaniem wiary, Adam zrozumiał ich znaczenie, ale miał odwagę czekać aż ten człowiek odkryje mu głąb swych cynicznych pojęć i sformułuje wyraźniej jeszcze nikczemną doktrynę i pojęcia swoje, dla tego zdobył się na dalszą rozmowę.

— Wychodząc z tej zasady, pan możesz wrócić pani Wielińskiej utracone miejsce w społeczeństwie, możesz rozwieść ją i ożenić się, a w takim razie prawa ludzkie będą zaspokojone.

Słysząc tę wyraźną propozycyę, Eugeniusz podniósł wzrok na gościa swego, jakby badając czy on ją czyni na seryo, ale spotkał tak stanowcze, tak surowe spojrzenie, iż uśmiech zamarł mu na ustach.

— Mój panie — wyrzekł po chwili — wszystko to być może, droga ta jednak długa i śliska, a rehabilitacya na końcu mocno wątpliwa, rozwód nie uzyskuje się w dzień, ani w rok nawet, ja więc sądzę i powtarzani to raz jeszcze, iż pani Wielińska najlepiej uczyni powracając do mężu, do czego z pewnością rodzice dopomogą jej całem sercem.

— A jakież będzie jej dalsze pożycie ? pytał Adam — powściągając wybuch wzgardy.

Eugeniusz uśmiechnął się znacząco.

— Kwestya ta — odparł — nigdy nie jest trudną dla ładnej i rozumnej kobiety.

— Więc to jest pańskie ostatnie słowo, to wszystko, co mam odwieźć mojej kuzynce? zapytał Adam.

— Wszystko, kochany panie — odrzekł — dziś może pogniewa się na mnie, ale kiedyś uzna, zaręczam, że postępuję jak należy uczciwemu człowiekowi, nie podtrzymując jej złudzenia.

Adam zawahał się, cisnęły mu się na usta gorzkie prawdy, których jeszcze nie chciał wymówić.

— Byłoby najlepiej — wyrzekł po chwili — gdybyś pan sam powiedział jej to wszystko.

Ale ta propozycya przeraziła Eugeniusza naiwnością swoją, i powtórnie spojrzał w oczy Adama. Czyż on nie wiedział, że tego wszystkiego nie można przecie rzucić w twarz kobiecie, z którą zamieniało się dotąd tylko słowa i przysięgi miłosne, nie mające nic wspólnego z twardą rzeczywistością, że zasady, o których mówił, wprowadza się w czyn ale nigdy w słowa.

To niepodobna — zawołał z żywością — pan nie pomyślałeś nad tem.

— I owszem — odparł stanowczo Adam — pan musisz jej to sam wypowiedzieć, bo gdybym ja jej to powtórzył, ona nie uwierzyłaby mi nigdy, wolałaby myśleć, że ja kłamię niż...

Nie skończył zaczętej myśli i patrzał prosto w oczy Eugeniusza, który musiał spuścić je przed jego wzrokiem.

— Pan nie pomyślałeś nad tem — mówił dalej — to skompromitowałoby ją do reszty, utrudniłoby zgodę, którą doradzam.

— A jednak pan to musisz uczynić, ja po to przyjechałem tutaj, mam prawo zmusić cię do tego.

— Zmusić — powtórzył Eugeniusz obrażony, cofając się jednak instynktownie przed gościem swoim.

— Tak jest, zmusić — wyrzekł piorunując go wzrokiem — to jedyne zadośćuczynienie, jakiego żądam; Róża musi cię poznać jakim jesteś, musi własnemi oczami zmierzyć nicość tego serca, kłamstwo tej miłości, a potem bądź pan spokojny o przyszłość, ona nie będzie żądać, byś sterował łódź jej życia, ona sama odepchnie cię ze wzgardą, na jaką zasługujesz.

Były to słowa wychodzące zupełnie z granic zwykłych rozmów, a nawet zwykłych obraz salonowych.

To nie była obelga rzucona naumyślnie w chwili gniewu, ale głębokie przekonanie człowieka, którego nawet pojedynkowa kula zmienić nie mogła. Eugeniusz znalazł się w trudnem położeniu, tylko co wyszedłszy szczęśliwie ze spotkania z Henrykiem nie miał ochoty narażać siebie i nowo zdobyte laury na drugą próbę, a zresztą na cóżby się to zdało, czuł, że ten co śmiał przemawiać do niego w ten sposób, zdolnym był ważyć się na wszystko i nie należał do tego świata zadawałniającego się zawsze i wszędzie pozorem.

Myśli te przeszły błyskawicą po jego głowie, a stosownie do nich powziął postanowienie i ułożył twarz i słowa. Mógł nie obrazić się tem co słyszał, bo jedynemi świadkami obelżywych słów Adama, były ściany jego domu, a w iakich razach można przecie niejedną obrazę puścić w niepamięć, spróbował więc innej taktyki.

— Unosisz się panie Adamie wyrzekł spokojnie, a zapominasz, że ty i ja powinniśmy mieć tylko jedną myśl wspólną, szczęście pani Wielińskiej.

Ton zwrot jednak nic wywarł wrażenia na Adamie, który odparł.

— Pod względem szczęścia mamy zupełnie sprzeczne pojęcie.

— Więc tem bardziej porozumieć nam się trzeba, czy sądzisz pan, że bez cierpienia przyjąłem konieczność rozdziału, czy nie musiałem stoczyć walki z samym sobą, ale znam świat lepiej od pana i wiem, że obowiązek wskazuje mi te właśnie drogę, którą obrałem.

Eugieniusz był zręcznym w szermierce słów, postać jego, głos i spojrzenie mogły złudzić zaślepione oko rozkochane) kobiety, jak to czyniły nieraz, ale nie omyliły bystrego wzroku człowieka, co sam za wiele cierpiał by nie rozpoznał prawdziwego tętna boleści; dla tego też odparł nie tracąc wcale z oczów właściwego pola rozmowy.

— Jak widzę, inaczej każdy z nas rozumie szczęście i obowiązek, nie będę darmo tracił czasu na zbijanie pańskich poglądów, ani tłumaczenie moich, na teraz są to rzeczy zupełnie zbyteczne.

— Przeciwnie panie, pod tym względem także powinnibyśmy się porozumieć.

— Zapominasz pan jak widzę, że tu wcale o mnie nie chodzi, przekonaj o tem panią Wielińską, oto wszystko czego żądam.

— Ależ panie, zawołał Eugenjusz, czyż pomimo tego wszystkiego, trwasz w tej dziwacznej myśli.

— Dałem pani Wielińskiej słowo, że pana zobaczy i słowa mego dotrzymam.

Jest coś tak stanowczego w woli hartownego człowieka, iż wszystko ulegać jej musi, Eugenjusz zrozumiał zapewne, iż daremnieby z nią walczył, wprawdzie Adam nie miał żadnego środka zmuszenia go do spełnienia tego czego żądał, nie mógł przecie użyć siły względom opierającego się przeciwnika, a jednak ten ostatni uczuł, że uledz musi i wolał nie dochodzić do ostateczności, pojął, że ma do czynienia z charakterem nieugiętym, jak żelazo od którego odbijały się wszystkie pieszczone frazesy i brzmiące sofizmata, więc chcąc złożyć przynajmniej broń z honorem, wyrzekł:

— Skoro pani Wielińską życzy sobie koniecznie mojej obecności, nie pozostaje mi jak towarzyszyć panu, sam jednak uznasz, iż byłoby najlepiej, gdyby to widzenie się nasze mogło pozostać w tajemnicy.

— O to możesz pan być spokojnym, odparł Adam, nikt z nas rozgłaszać go nie ma powodu.

Eugeniusz kazał osiodłać sobie konia, i Obadwaj jaż ciemną nocą ruszyli w drogę; pomiędzy nimi panowało milczenie, bo i cóż z sobą mówić mogli. Eugeniusz był zły piekielnie i układał w duchu przykrą rozmowę z Różą, z mocnem postanowieniem bronienia rozpaczliwie swej niepodległości. Jednakże nie był wcale spokojnym co do ostatecznego rezultatu, widocznie miał do czynienia ze szczególnymi ludźmi, którzy brali każde słowo w rzeczywistem znaczeniu, a młoda kobieta aż nadto była pod ich wpływem, więc przysięgał sobie w duchu, że jeśli uda mu się szczęśliwie wywikłać z tej sprawy, nie będzie wdawał się więcej z parafiankami, mającemi tak delikatne sumienie i taki zbytek szczerości.

Uczucia Eugeniusza łatwo było obrachować, ale któż mógł zgadnąć, co się działo w piersi Adama, gdy według uczynionej obietnicy wiódł go do Róży.

I u mnie także wieczór ten upływał ponuro; młoda kobieta spoczywała na kanapie pogrążona w myślach, ogarniona nawałem wypadków dnia tego, starała się rozwikłać je i uporządkować. Raz tylko odezwała się do mnie, w kilka chwil po odjeździe Adama i wymówiła dziwne słowa.

— Panie Joachimie, on mnie kochał.

W głosie jej było zdziwienie, żal, litość: widać tysiące drobnych, zapomnianych faktów powracało jej do pamięci.

— Tak, on cię kochał, pani — odparłem — a jednak byłby wprzód umarł, niżeliby się odważył zamącić spokój twego życia.

Nie odpowiedziała mi nic i pozostała nieruchoma, z głową wspartą na ręku. Moralne przetworzenie musiało się w niej odbywać; było niepodobieństwem, by ona nie porównała tych dwóch ludzi i tych dwóch miłości.

Godziny mijały, ona oczekiwała spełnienia obietnicy Adama, ale ani na chwilę widać nie zwątpiła o niej, bo kilka razy próbowałem daremnie nakłonić ją, do spoczynku, aż wreszcie wśród głuchego milczenia nocy doleciał nas daleki odgłos kopyt końskich.

Spojrzałem na Różę, reszta krwi zeszła z jej twarzy, dała mi znak milczenia i słuchała dalej, tentent się zbliżał i niebawem jeźdzcy stanęli przed gankiem. Róża podniosła się zwolna i stanęła naprzeciw drzwi wchodowych w chwili właśnie, gdy ukazali się w nich młodzi ludzie.

— Różo — rzekł Adam — dotrzymałem słowa.

Pomimo całą czelność i znajomość świata Eugeniusz zdawał się zmieszany, wyrazy towarzysza były okrutne dla niego i stawiały go w trudnem położeniu człowieka przybywającego tu pomimowolnie, ale w tej chwili Adam nie myślał bawić się w wspaniałomyślność, blady, drżący, zaledwie zdolny panować nad sobą., wyczerpał cały zapas sił swoich.

— Staję na rozkaz pani — powiedział wreszcie Eugeniusz zamieniwszy ze mną chłodne powitanie.

— Więc trzeba było na to aż mego rozkazu — wyrzekła Róża.

Głębokie jej oczy utkwione były w dawnym kochanku, z nieujętym wyrazem, ona zdawała się pytać tych pięknych rysów, tych nęcących źrenic, czy nie miały dla niej nic więcej, prócz tych zwykłych słów grzeczności.

— Pani — odparł Eugeniusz — dziś jak zawsze, rozkaz ten jest dla umie prawem.

W tej trudnej chwili ona zdobyła się na uśmiech, ale nie był to znak radości, ni wiary, uśmiech ten był dziwnie smutny, pełen zwątpienia, litości, zdawał się szyderczą odpowiedzią na czczy frazes młodego człowieka, on obejrzał się niecierpliwie, jakby żądał swobodnej rozmowy sam na sam, zrozumieliśmy to, on był w prawie swojem i obadwaj z Adamem cofnęli się do drzwi, ale Róża spostrzegła to i zatrzymała nas skinieniem ręki.

— Zostańcie — wyrzekła stanowczo — ja nic nie mam do powiedzenia, czegobym przy was powtórzyć nie mogła.

Eugeniusz zmarszczył piękne czoło, świadkowie byli mu tutaj wcale nie na rękę, wszakże przeciw tak wyraźnie objawionej woli protestować nie mógł, tylko wyraźna niecierpliwość malowała się na jego twarzy zwykle pogodnej, dla niego, to wszystko co się działo było tak niewłaściwem, tak przeciwnem zwykłym formom ustanowionym przez świat na wszelkie wyjątkowe okoliczności, iż spoglądał na nas z rodzajem litości. Róża jednak nie zważała nic a nic na te widoczne oznaki niezadowolnienia, postąpiła ku niemu i rzekła poważnie głosem, w którym nie dźwięczało ni wzruszenie ni żadne miększe uczucie.

— Eugeniuszu.

Na to poufałe nazwanie on drgnął i zdawał się wskazywać oczyma świadków tej sceny, ale ona mówiła dalej:

— Eugeniuszu , chociaż nie było nam wolno się kochać, świat odkrył tajemnicę nasza, naraziłeś dla mnie życie, a ja zerwawszy więzy, które nosiłam już tylko pozornie, czuję się w obowiązku zapytać ciebie o przyszłość, powiedz, czy miłość twoja była igraszka tylko, czy też czyniłam słusznie, biorąc ja za prawdę; jestem szczera względem ciebie i mam prawo również żądać szczerości od ciebie.

Całe postępowanie Eugeniusza było już odpowiedzią na to proste pytanie, a jednak w chwili gdy usta jego musiały sformułować wyraźnie, wobec młodej kobiety, to co wyrzekły o niej myśli jego, zatrzym ał się ogarniony dziwnem uczuciem wstydu. Nie był on przecież wcale nieśmiałym, ani trwożnym , ale żądanie, by on wobec świadków, związał sobie całą przyszłość, lub też wyparł się od razu słów i przysiąg miłosnych, których dźwięk przebrzmiał zaledwie, było to postawić go w bardzo drażliwem położeniu, więc usiłował wydobyć się z niego, ze zwykłą zręcznością, za pomocą omówień i frazesów, nie znaczących nic w gruncie.

— Pani, wyrzekł, nikt głębiej odemnie nie boleje nad tem, co się stało, wierz mi, gdyby jakim bądź kosztem było w mojej mocy cofnąć przeszłość, cofnąłbym ją z rozkoszą, dziś względy świata i położenie stoją na wspak gorącym życzeniom mego serca, ty powinnaś to zrozumieć, jeśli nie byłem przy tobie w tych bolesnych chwilach, to dla tego, iż obecność moja mogła tylko wszystko pogorszyć.

Mówił to modulując głos i nadając mu serdeczne brzmienie, twarz jego wyrażała smutek i poszanowanie, w wyraźnej sprzeczności ze słowami, które nie znaczyły nic wcale; musiałem oddać mu sprawiedliwość, był to co się zowie dobry aktor, i nie dziw, że wywierał wpływ tak wielki na niedoświadczone istoty, ale dzisiaj Róża podobna istotą być przestała, dojrzała szybko pod tchnieniem nieszczęścia, i dla tego wysłuchała go spokojnie, a żadne z uczuć, które chciał wyrazić, nie odbiło się na jej twarzy.

— Czy to ma znaczyć, że z powodu obecnych okoliczności kochać mnie przestałeś, spytała, może pragnąc dopomódz mu do wyrzeczenia tej prawdy.

Ale prawda sformułowana w ten sposób wydala mu się zbyt szorstka i naga, bo zawołał z oburzeniem tym razem nieudanem.

— Różo, jesteś bez miłosierdzia.

Zazwyczaj ludzie podobni Eugeniuszowi pragną zostać bez zarzutu i sami poświęcając drugich, [chcą wydać się jako niepokalane ofiary. On bez wahania zostawiał młodą kobietę w okropnem położeniu, w jakiem ją postawił, ale chciał, unieść z sobą jej żal i miłość, a nadewszystko lękał się, by nie przejrzała do głębi jego nikczemnego serca, słowem, chciał do ostatniej chwili utrzymać rolę romansowego bohatera. Jednak te dni ostatnie zbyt wyraźnie odsłoniły oczy Róży, na świat otaczając}", miała za nadto bolesnej sposobności zajrzeć do dna uczuć ludzkich, by nie zrozumiała krętej gry jego i dla tego wyrzekła znowu.

— Nie chodzi tu o miłosierdzie, litość, ani tym podobne rzeczy, postawiłam pytanie tylko, na które mam prawo koniecznie żądać odpowiedzi.

— O cóż pytałaś się Różo, odparł młody człowiek niby nie pamiętając.

Oczy kobiety zabłysły oburzeniem czy żalem?

— Pytałam, odparła zawsze jednakim spokojnym głosem, czy dalsze losy nasze mają być złączone czy rozdzielone.

Eugeniusz uderzony dziwną stanowczością tej miękkiej istoty, co dotąd przyjmowała każde jego słowo bez kontroli, wahał się milcząc czas jakiś. Ona czekała nieruchoma jak posąg.

— Różo, zawołał wreszcie, dla czegóż ta chwila ma być tuk stanowczą.

— Chcę wiedzieć raz, czy to, czem żyłam dotąd było snem, tylko mrzonką nierozsądną, czy też miałam słuszność, rwąc się całem sercem ku przyszłości.

— O jakiejże przyszłości chcesz mówić, pytał, jak gdyby można jej było nie zrozumieć, wykręcając się jak wąż od ostatecznej odpowiedzi. Czułem jak Adam drżał, słuchając go i gotów był rzucić mu w oczy to wszystko, co przepełniało mu piersi, ale potrafił powstrzymać się, Róża dotąd żadnej nie potrzebowała pomocy. Teraz jednak zabrakło jej cierpliwości.

— Eugeniuszu zawołała, powinnam cię zrozumieć, ty nie chcesz mi odpowiedzieć.

— Bo też odparł, ja nie pojmuję celu tej dziwnej sceny.

Milczała, a on pochwycił sposobność, jak mu się zdawało, przerzucenia rozmowy na inne pole.

— Są chwile i położenia w życiu, ciągnął dalej, którym trzeba pozwolić przejść spokojnie, by cisza zapomnienia ukoiła zbytnie drażliwości, czułem to i dla tego chciałem je przeczekać, wezwałaś mnie, stawiłem się na twój rozkaz, znając z góry niewłaściwość tego kroku.

Tutaj mięszał on zręcznie dwie wprost przeciwne rzeczy, ich wzajemne położenie względem siebie i położenie względem świata; niejasna mowa jego mogła znaczyć zarówno jedno jak i drugie. Ale Róża przerwała te próżne słowa.

— Czy to ma znaczyć, spytała, że nic nie zmienił o się pomiędzy nami? że kochasz mnie jak dawniej, ja to jedno wiedzieć muszę.

Na to jedno, on właśnie odpowiedzieć nie chciał, jednak przyciśnięty koniecznością, odparł:

— Bez wątpienia, kochani tak jak...

— Zatrzymaj się chwilę — przerwała — zanim dokończysz tych słów: czy wiesz, jakie ja nadaję im znaczenie.

Chciał coś mówić, ale ona nie dała mu na to czasu. — Posłuchaj mnie, nigdy nie bawiłam się w miłość, nigdy z serca nie robiłam igraszki, kiedym mówiła kocham, oddawałam ci je na zawsze.

— Pani — zawołał — nie przesądzajmy przyszłości; jutro może żądanie dzisiejsze wyda ci się przedwczesnem. Pozwólmy czasowi ukoić rozdrażnienia chwili.

Dziwny, nieokreślony uśmiech przesunął się po jej twarzy.

— Więc cóż ja mam czynić dalej Eugeniuszu — wyrzekła.

Może zrozumiała teraz, że jasnej odpowiedzi nie uzyska od niego, może chciała zostawić mu swobodę słowa i raz zrozumieć, do czego był zdolnym. On nie pojął rodzaju sideł, w jakie czasem prawość chwyta podstęp — moralne przetworzenie tej kobiety uchodziło bystrości jego i mówił dalej:

— Różo, zanim ci powiem zdanie moje w tym względzie, chcę, byś była przekonaną, że kocham cię więcej niż siebie.

Zatrzymał się minutę, czekając potwierdzenia, ale nie odbierając go, uczuł widać, że może rachować, jak dotąd, na jej serce i wiarę, bo mówił dalej:

— Dla ciebie Różo, wierz mi, byłoby najlepiej, by cała ta smutna sprawa zatarła się jak najspieszniej, a to jedynie stać się może, jeżeli usłuchasz głosu rozsądku i powrócisz do męża. Mówię to dla ciebie, powinnaś to zrozumieć, bo wiem, że działam przeciw sobie samemu, ja w takim razie musiałbym cię niepowrotnie utracić.

— I ty, ty mi to radzisz?

Głos jej drgał tak namiętnem pytaniem, że Eugeniusz zawahał się chwilę, ale teraz za późno było się cofać, los był rzucony.

— Ty dotąd poznałeś mnie tak mało — mówiła znowu młoda kobieta — iż sądzisz, że jakiebądź względy mogłyby zmusić mnie do tego.

Była to skala uczuć leżąca zupełnie po za granicami pojęć młodego człowieka, więc odparł.

— Dla twego własnego dobra, dla przyszłości twojej, powinnaś to uczynić, jakkolwiek ta konieczność dla nas obojga bolesna być może.

— Dla mojej przyszłości — zawołała — alboż ja mam jeszcze przyszłość, ja nie wiem co czeka mnie dalej, ale przysięgam ci, nigdy więcej nie przestąpię progu domu Henryka, z którego wyszłam dobrowolnie; teraz możesz być o mnie spokojnym, uczyniłeś zadość obowiązkom względem mnie, teraz możesz swobodnie pozwolić przemówić sercu twojemu.

— Słucham cię.

Czy była w tych słowach prawda czy ironja, nie mogłem zrozumieć, podziwiałem tylko straszną loikę jej postępowania.

Ale Eugeniusz miał dość tej całej sceny, jeśli w sercu jego biło cośkolwiek dla Róży, teraz te słabe resztki miłości gasły niepowrotnie, kobieta stojąca przed nim uzbrojona samowiedzą i niesfałszowanemi pojęciami przestała być przedstawicielką nikczemnego ideału, jaki w niej upatrywał, teraz on zaczynał jej się lękać i żałował zapewne coraz bardziej, iż wdał się z nią w grę miłosną, której nadawała tak niebezpieczne znaczenie, więc milczał przez chwilę niby, dobierając słów do wypowiedzenia tego, co mogło brzmieć szorstko i niewłaściwie.

Pomiędzy nami była cisza, tylko widziałem jak źrenice Adama pałały. Położenie było wytężone, wreszcie Eugeniusz zrozumiał, że trudności wzrastały z każdą chwilą, czuł się przeniesiony w jakiś świat przewrotny, a w nim nie popłacały żadne z utartych sofizmatów, ani ogólników, któremi posługują się wszędzie zazwyczaj.

— Pani, wyrzekł w końcu, ja sądzę, że dla nas obojga dość tej sceny.

Temi słowami wymówionemi wprost odmiennym tonem, usiłował wydobyć się wreszcie na znany sobie grunt konwenansowy, wracał do grzecznych i składnych omówień towarzyskich, zamiast Różą nazywał ją panią, jak gdyby coś zmieniło się w koło nich lub w nich samych.

Ale ona odparła uparcie:

— Pan nie dałeś mi jeszcze odpowiedzi, której żądałam.

Eugeniusz był już przyprowadzony do ostateczności.

— Pani, powiedział, prosiłaś o radę, dałem ci ją szczerą" zbyt szczerą może, ona powinna służyć za odpowiedź.

Była w tem brutalna prawda, on jej nie kochał, zostawiał ją mężowi, nie chciał mieszać się do jej dalszych losów, fakt ten był jasnym iak słońce; Eugeniusz potrafił tylko uniknąć wymówienia tych wyrazów, chciał zbliżyć się jeszcze do Róży, pożegnać ją, ścisnąć jej rękę, ale ona cofnęła się przed nim, widziałem, że miał na ustach jakiś miodowy frazes, zapewne o poświęceniu własnych uczuć, o obowiązkach społecznych, o ranie pozostawionej w sercu na zawsze, ale nie wymówił go na próżno, uczuł zapewne, że nie było tu już nikogo, kogoby mu się złudzić dało na minutę jednę.

Ja i Adam rozstąpiliśmy się z drogi jego, instynktownym ruchem unikając nawet powierzchownego zetknięcia z człowiekiem, którego nikczemność widzieliśmy dowodnie. Znaczenie tego wszystkiego zrozumiał aż nadto, i wyszedł blady, chociaż na zaciśniętych ustach jego zarysował się ironiczny uśmiech. Cóż w rezultacie znaczył dla niego sąd nasz i potępienie, on w tej całej sprawie miał za sobą poklask świata, którego zasad w niczem nie przekroczył, a my czyż nie byliśmy paryasami społeczeństwa, czy mieliśmy prawo skargi przeciw niemu.

On z tej całej sprawy wychodził nieskazitelny — Róża była kobietą upadla, świat wymazał ją niepowrotnie z rzędu tych, co do niego należą, ona przecież nie mogła powstać przeciw uwodzicielowi swemu, głos jej byt głosem wołającego na puszczy, a ja, ja, co śmiałem trzymać jej stronę, ja com jej nie opuścił w tych bolesnych chwilach próby, tym jednym krokiem straciłem prawo do szacunku zdobytego latami zacności, i sumiennej pracy; znałem zanadto świat, by o tem nie wiedzieć, Róża pociągnęła mnie w przepaść za sobą, byłem współwinnym jej wybryków niepodległości i hardych postanowień.

Adam zaś z dziecinną miłością swoją, ze szlachetnem zapomnieniem siebie, odegrał tu rolę błędnego rycerza; świat dzisiejszy ludzi zdolnych do podobnych uczuć stygmatyzuje nazwą Don Kiszotów, i nie może ich przecie brać na seryo. Eugeniusz oddalając czem prędzej łódź swoją od naszej szalonej nawy, popełnił tylko czyn roztropny, zasługujący na pochwalę tak zwanych rozsądnych ludzi.

Zdawałem sobie dokładnie sprawę z położenia, ale mogłem nad niem ubolewać; są wyjątkowe chwile w życiu, w których trzeba koniecznie zerwać ze światem lub z sumieniem; jam nie mógł wahać się w wyborze, ani odmówić opieki tej nieszczęśliwiej kobiecie. Świat potępiając ją był w prawie swojem, sądził fakta tylko, ale ja com widział jej walki, cierpienie, położenie bez wyjścia, szczerość i szlachetność, jam musiał być pobłażającym, i choć nie mogłem pochwalić jej czynów, musiałem uznać, że ona dźwigała całą odpowiedzialność za wszystko to, czemu najmniej winną była.

Usłyszeliśmy wszystko troje oddalający się tentent konia Eugeniusza; on jechał szybko jakby chcąc uciec czem prędzej, słuchaliśmy tego odgłosu w milczeniu, a cisza w pokoju była tak uroczystą, że żaden z nas przerwać jej nie śmiał.

Czułem, że w duchu Róży konało coś niepowrotnie! i szanowałem jej cierpienie. Młoda kobieta pozostała nieruchoma, twarz jej nawet, nie zdradzała niczem wewnętrznych uczuć, powieki jej opuściły się ku ziemi i tylko długi cień jej ciemnych rzęs rysował się na bladej twarzy.

Adam wskazał mi ją wymownym ruchem. On nie śmiał mieszać jej myśli.

— Pani, wyrzekłem, zbliżając się do niej.

Nie zdawała się mnie słyszeć nawet, była jak posąg tajemniczy nad grobem zgasłych nadziei.

— Pani, powtórzyłem, dotykając jej ręki.

Wówczas dopiero spojrzała na mnie, jak gdyby ze snu zbudzona.

— Pani, zawołałem ośmielony łagodnym smutkiem jej wejrzenia, powiedz mi myśli twoje.

— I to jest człowiek, którego kochałam, wyrzekła z wybuchem, podnosząc obie ręce do czoła, jakby samej sobie czyniła wyrzuty za te okropną omyłkę.

W tej chwili nie zważała na Adama, nie pamiętała o nim może, tylko powtarzała zatopiona w zawodzie własnym.

— A ja go tak kochałam.

On też nie czekał więcej i w milczeniu opuścił pokój.

Czy ona znowu była niewdzięczną dla niego? czy teraz nie była w stanie myśleć o niczem, nie wiedziałem. Gmach cały przyszłości usuwał się w jej duchu.

Spoglądałem na nią smutnie i chciałem się dopytać jej ust zamkniętych i zamglonych źrenic o tajemnicę jej cierpienia, ale ani usta ani źrenice nie odpowiedziały na nic. Stała ciągle w miejscu gdzie ją zostawił.

— Droga pani moja, wyrzekłem w końcu, potrzeba ci spoczynku, chodź ztąd.

— Spoczynku, powtórzyła rozbitym głosem, na co spoczynku ? w sercu mojem jest spoczynek. Ona to wszystko odcierpieć musiała, a jednak trwożył mnie spokój jej boleści, nie było w niej żadnego wybuchu, jak gdyby wstydziła się uczuć swoich. Panie Joachimie, zawołała jeszcze, jak ja go mogłam kochać.

Niepodobna jej było darować samej sobie tej omyłki i miała słuszność; cierpieć dla podobnego człowieka, było to rodzajem hańby i kalectwa, a jednak cierpiała, pękały w niej naraz wszystkie nici marzeń, któremi opromieniała tę powszednią postać, rwały się nadzieje, które snuła z nim i przez niego, ułudne kraje wyobraźni zapadały w przepaść, a natomiast występowała rzeczywistość w całej grozie i ohydzie swojej. Róża należała do wyjątkowych kobiet, które z duma i rozkoszą zgubią się dla człowieka, którego kochają, ale zgubić się dla takiego Eugeniusza, brać na seryo takiego Eugeniusza i spostrzedz to po niewczasie, był to cios mogący wprowadzić w rozpacz; ona teraz zwątpiła o własnem sercu, co mogło czcić podobne bożyszcze.

— Jak ja mogłam kochać tego człowieka? to pytanie zwracała naraz do mnie i do siebie samej.

W tej chwili cały świat był w jej oczach odpowiedzialnym za tę omyłkę, niby związany solidarnie z człowiekiem, którego obsypywał pochwałami i uwielbieniem. Zapewne Henryk nie był żadnym romansowym bohaterem, nie odpowiadał w zupełności swej żonie, sercem i umysłem stał od niej niżej daleko, a jednak moralna wartość jego o wiele przenosiła Eugeniusza. Może w tej chwili Róża i to pomyślała, może zapragnęła powrócić do męża i znosić dalej twarde jarzmo niedobranego małżeństwa. Uchyliłem się stanowczo od roli doradzcy i nie byłbym walczył wcale przeciw myśli pojednania, bo przyszłość młodej kobiety, zdawała się chmurną, niepewną, narażoną na wszystkie złośliwe pociski świata, ale ona nie zdradziła niczem przyszłych zamiarów swoich, tylko powtarzała uparcie.

— Jak ja go kochać mogłam.

— Pani, odrzekłem w końcu, omyłka ta jest najpowszedniejszym z faktów, serce twoje stęsknione, rwało się do życia, pomiędzy ludźmi, którzy cię otaczali każden był gotów powiedzieć, że cię kocha i postąpić tak, jak on postąpił.

— To prawda, zawołała, a jednak nie powinnam była dać się złudzić.

— Ciebie pani nie złudził on, ale to wielkie uczucie zmarnowane, które drgało w piersi twojej i dopominało się życia, ono zadźwięczało dla ciebie w ustach jego, promieniało w oczach; nie skazuje się bezkarnie na milczenie najszlachetniejszych strun ducha, bo one mszczą się niestósownem uczuciem. Stało się, ufna i kochająca byłaś oszukaną, odwróć myśli i oczy od tego bolesnego obrazu, patrz raczej w przyszłość.

— W przyszłość zawołała z rodzajem przerażenia, jakąż przyszłość mieć mogę, komuż mam wierzyć ja zdradzona przez samą siebie.

Zrozumiałem, że w tej chwili słowa moje wszystkie były daremne, cierpiała w niej nie marna duma zadraśnięta odstępstwem Eugeniusza, ale uczucie własnej godności, któremu ubliżała sama takim wyborem; nie mając dla niej pociechy, odszedłem i przypomniałem sobie, że w domu moim był człowiek, cierpiący może srożej od niej.

Adam przechadzał się w małym ogródku otaczającym mój domek, księżyc świecił w pełni i przy jego jasnych promieniach mogłem dostrzedz jego twarz śmiertelnie bladą, ale naznaczoną jakiemś złowrogiem piętnem spokoju, bo spokój ten miał w sobie coś grobowego; chodził on mierzonym krokiem w wązkich ulicach, ścinając końcem spicrózgi bez litości kwiaty i trawy rosnące przy nich, nie wiem czy wiedział sam, co czynił, czy skrywane uczucia wybiegały na wierzch w tym instynkcie zniszczenia, czy też był to bezmyślny ruch i nic więcej.

Zbliżyłem się do niego.

Dostrzegłszy mnie, zatrzymał się zaraz.

— Czekałem na pana, wyrzekł tylko.

Głos jego był zwyczajny, a jednak zdawało mi się że dźwięczały w nim przepaście bólu.

Spojrzałem na niego i znać wzrok mój wydał mu się zanadto przenikliwym, bo odwrócił głowę niechętnie.

— Panie Adamie, wyrzekłem, podając, mu rękę wiesz dobrze iż możesz być szczerym zemną.

— Ja też zawsze szczerym byłem, odparł krótko. Jednak pomimo tego zapewnienia umilkł, jak gdyby trudno mu było coś wypowiedzieć.

Spoglądałem na niego z pewnem zadziwieniem; była w nim jakaś siła nieubłagana, jakieś postanowienie, które narzucał sam sobie, a które trudno mu było sformułować.

— Czekałem na pana, wyrzekł po chwili, usiłując pokryć lekkie drżenie głosu, gdyż chciałem pożegnać się, zapewne nie zobaczymy się tak prędko, gdyby zaś moja kuzynka potrzebowała czynnej pomocy mojej, to wiesz pan, gdzie mnie szukać, będę i nadal na jej rozkazy.

— Jakto spytałem, pan odjeżdżasz, nie widząc jej nawet.

Wstrząsnął się cały, jak gdybym tem prostem słowem dotknął świeżej rany, ale odparł szorstko.

— Czemże ja jestem dla niej, lub ona dla mnie, czas było skończyć marzenia dziecinne, drogi nasze rozeszły się od dawna, przypadek postawił nas jedno naprzeciw drugiego, przypadek zdarzył, żem oddał jej małą usługę niewartą wspomnienia, tak każdy inny uczyniłby na miejscu mojem, oto wszystko.

Było w jego mowie coś ostrego, dźwięczącego przykro i fałszywie.

— Więc pan także, zawołałem, opuszczasz ją w nieszczęściu, potępiasz oszukaną.

Spojrzał na mnie oczyma, w których pomimowolnie błyszczał dziki ogień.

— Zapominasz pan, że ja dla niej byłem i jestem niczem, nie w mocy mojej ustrzedz ją od nieszczęścia, które sama zgotowała sobie, pragnęła go zobaczyć, przywiodłem go tu pomimo oporu, gwałtem prawie, czegoż może chcieć więcej?

— Biedna Róża, zawołałem, ona nic nie żąda ale cierpi.

Okrutny uśmiech zarysował się na jego ustach, zapewne on porównywał w tej chwili jej i swoje cierpienie, a ból nad miarę czynił go niemiłosiernym.

— W każdym razie, odparł, ja nic mogę ulżyć jej boleści, ale uspokój się pan, kobiety, które potrafią kochać takich Eugeniuszów, muszą łatwo zapominać i pocieszać się łatwo.

Teraz dopiero zrozumiałem śmiertelną urazę tkwiącą w tem zranionem sercu.

— Jesteś Tan niesprawiedliwym, wyrzekłem z mocą, za daleko byłeś by osądzić tę kobietę, nie widziałeś jej walk, nie możesz zrozumieć pokus, ułud i pozorów, któremi otoczył ją świat sprzymierzony fałszem i blichtrem z człowiekiem, który ją zgubił.

Mówiłem to uniesiony przekonaniem mojem. Adam słuchał mnie z brwią zmarszczoną, surowe jego rysy zachowały marmurowy spokój narzucony wolą, jednak odparł łagodniej.

— Może masz pan słuszność, ja nie mam prawa jej potępiać, ale bądź jak bądź rozejść się musimy, bo i na cóż mamy się spotykać.

On nie mówił że spotkanie to było dla niego bólem nad siły, musiałem to wyczytać z jego twarzy.

— Panie Adamie, to być nie może, by ona nie oddała ci sprawiedliwości, by nie oceniła serca i miłości twojej.

Uśmiechnął się znowu, ale tym razem tak smutnie i dumnie, że przejrzałem głąb myśli jego.

Ona dla mnie przestała istnieć, wyrzekł głucho, nazwałem ją siostrą, bom nie mógł nazwać kochanką, ale ona i siostrą nie jest dla mnie.

Umilkł, jak gdyby zwyciężony wewnątrzną walką, nie chciał wypowiedzieć uczuć swoich; w pamięci jego wina tej nieszczęśliwej miłości ciężyła na Róży, był za nadto zraniony, by osądzić ją sprawiedliwie, czas mógł ułagodzić go jeden, na teraz wszystko było daremnem, ten człowiek zahartowany cierpieniem był bez miłosierdzia dla siebie i dla niej.

Pożegnaliśmy się krótko z Adamem i szliśmy obadwaj ścieżkami ogrodu na dziedziniec, a jednak on szedł zwolna, ociągając się i oglądając, jak gdyby pomimo hardych słów serce jego nie mogło oderwać się od miejsca, gdzie była ona, patrzał w okna domu, jakby chciał je przejrzeć i zobaczyć raz jeszcze tę, którą chciał pogardzić. Weszliśmy na dziedziniec, okno Róży było otwarte, w głębi pokoju świeca dogorywała w świeczniku, rzucając migotliwe błyski na porozrzucane sprzęty, ona sama stała w oknie, w białym burnusie, wspierając głowę na złożonych dłoniach.

— Pani zaziębisz się jeszcze, zawołałem przestraszony, zbliżając się do niej i otulając fałdami jej obnażone ręce, bo noc była chłodna.

Nie sprzeciwiała mi się, ze zwykła łagodnością przyjęła uwagę moja.

— Czy Adam odjechał? szepnęła, nie widząc go, bo właśnie postać młodego człowieka skryta była za węgłem domu. Panie Joachimie jaki on dobry, jaki szlachetny, ja nie znalazłam słów dla niego, bo cóż dzisiaj znaczę, co powiedzieć mu mogę.

W tej chwili Adam wysunął się z cienia, przez chwilę patrzał na Różę wymownemi oczyma, w których grały wszystkie sprzeczne uczucia przepełniające pierś jego.

— Nie, wyrzekł wreszcie drżącemi usty, nie jestem ani dobrym ani szlachetnym.

I stał w miejscu jakby przykuty, oczarowany widokiem tej smutnej, łagodnej postaci; ona nie śmiała do niego przemówić, ale widziałem, jak bladła, jak na jej ustach drgały wyrazy, na które zabrakło jej odwagi.

On wreszcie otrząsł się z tego wrażenia silą prawie, ścisnął bezprzytomnie jej rękę i oddalił się chwiejącym krokiem.

Róża przeprowadziła go oczyma, póki nie zniknął w zakrętach drogi, wówczas westchnęła cicho i opuściła zniechęconą głowę na piersi.

Nie śmiałem pytać o to, co działo się w jej duchu, widziałem, że wielkie sercowe nieporozumienie trwało ciągle pomiędzy niemi, a jednak pomimo zaprzeczeń i woli, on kochał ją niezmiennie; daremnie chciał wmówić w siebie, że ta kobieta nie była godną jego; na samo jej wspomnienie pierś jego drgała, a widok zmiękczyć musiał najtwardsze postanowienie.

— Jam zasłużyła na mój los, szepnęła młoda kobieta, zapatrzona w daleki horyzont, jakby tam dojrzeć jeszcze chciała dawno zniknioną postać jeźdzca.

Ta krótka noc letnia, tak pełna wydarzeń przeszła szybko; nie wiem czy Róża znalazła pod moim dachem choć godzin kilka snu i spoczynku, ale nazajutrz rano powitała mnie spokojnie, potrafiła zapanować nad gwałtownemi wzruszeniami, które rozdzierały jej serce i zmierzyć nowe położenie stworzone przez ludzi i okoliczności. Siedliśmy oboje pod wielkim kasztanem w ogrodzie.

— Panie Joachimie, wyrzekła pierwsza, myślałam długo nad tem, co mi uczynić wypada, dziś kiedy nie mogę na nic rachować, na nikogo się oglądać...

— I cóż postanowiłaś pani, spytałem, czy chcesz powrócić do Sinogóry, ja ręczę, że Henryk...

Ale ona przerwała mi.

— Henryk przyjąłby tanie, wiem o tem, ale cóż ztąd? powiedz mi pan, co zmieniłoby się w pożyciu naszem, lub w stósunku wzajemnym, też same przyczyny musiałyby sprowadzić jednakie skutki, ja nie czuję się w prawie przysięgać za przyszłość, są położenia zwykłe może, pojmowane jako naturalne przez ogół, a dla niektórych indywidualności nieznośne, ja nie potrafię cierpieć ich dłużej. Henryk gotówby mi przebaczyć, wiem o tem, obraziłam go śmiertelnie, a jednak nie mam w sercu skruchy żadnej, więc nie mogłabym przyjąć przebaczenia. Ja nie mogę zapomnieć, że on jest pierwszym choć niewinnym sprawcą nieszczęścia mego, żal mi go, ale to nie wystarcza, aby stosunki pomiędzy nami możliwemi były. Gdybym nawet przyciśnięta obolicznościami popełniła te nikczemność i wróciła do niego, byłby to fałsz gorszy daleko niż małżeństwo nasze, fałsz popełniony świadomie, rozmyślnie i fałsz ten musiałby tylko zgubne przynieść następstwa.

Nie mogłem jej przeczyć, miała słuszność zupełną, okupywała błędy swoje sumiennością, z jaką garnęła się do prawdy i odrzucała wszelkie układy z tem, co za złe uważała. Ale z drugiej strony położenie jej było tak trudnem, iż łatwiej daleko było sformułować to, czego nie mogła uczynić, niż to, co jej zrobić pozostawało.

— Jakie masz pani zamiary, spytałem, czy pomyślałaś nad tem.

— Nie mam nikogo, mówiła dalej młoda kobieta, do kogobym się schronić mogła, krewni moi przecież nie mogą przyjąć tej, która odepchnęli rodzice, rozumiem to doskonale i narzucać się nie chcę. Powiadają, że jestem bogata, mogę wiec osiąść w mieście lub na wsi i żyć spokojnie, nie będąc nikomu ciężarem i nie znosząc tego, co mi jest nieznośnem.

Było to bardzo loiczne postanowienie, a jednak jakkolwiek łatwe na pozór, w gruncie rzeczy była to rzecz najtrudniejsza może do przeprowadzenia w praktykę, przy systematycznym oporze rnęża i całej rodziny, którzy to proste żądanie wolności wzięliby naturalnie z najgorszej strony i starali się przeszkodzić mu wszelkiemi sposobami, jako rzeczy nieprzyjętej wcale. Musiałem powiedzieć to Róży.

— Ale przecież jestem bogatą, odparła, rodzice wypłacili mój posag Henrykowi.

— I cóż ztąd, Henryk go oddać nie zechce.

— Jak to, spytała, nie rozumiejąc wcale prawnych form, któremi obwarowane są w takich razach prawa mężów, wszakże skoro ja go opuszczam, on majątku mego zatrzymać nie może.

— Na to trzeba prawnej separacyi lub rozwodu, których pani możesz nie uzyskać, jeśli Henryk nie pomoże ci w tym względzie.

Wówczas ona przypomniała sobie groźbę jego, rzuconą w ostatniej rozmowie i dopiero zrozumiała jej doniosłość.

— Więc, zawołała, ten człowiek chciałby mnie zmusić nędzą do powrotu pod swój dach, i ja mogłabym się na to zgodzić, panie Joachimie, pan tego o mnie sądzić nie możesz?

— Pani, odparłem, do tego nie przyjdzie, mam nadzieję, ale powinienem ci objaśnić wszystkie trudności położenia, abyś wiedziała, na co się narażasz.

— I powiadają, mówiła Róża, że prawa zniosły niewolnictwo, czyż ono nie istnieje tutaj, w najgorszej, najhaniebniejszej formie; opinia ludzka i byt materyalny nawet czynią mnie zależną od Henryka, — czemuż nie powiedziano mi tego, gdym bezmyślnie brała na siebie obowiązki, których rozciągłości nie byłam w stanie pojąć, czyż nie zaprzedano mnie jemu z zawiązanemi oczyma, nie, za to odpowiedzialna być nie mogę, nie dam się przymusić niczem na świecie, bym powróciła pod to nienawistne jarzmo, jeśli odmówią mi chleba i dachu, pracować będę.

Słuchałem jej z zachwytem, a jednak musiałem ostudzić ten niekłamany zapał praktycznem pytaniem.

— I cóżbyś pani robić potrafiła.

Róża zastanowiła się chwilę, odebrała ona zwykłe świetne nawet wychowanie, przecież w gruncie nie umiała nic w ten sposób, by się to na chleb powszedni zużytkować dało.

— Mogłabym dawać lekcye niektórych początkowych przedmiotów, wyrzekła smutnie, ale o tem nie ma co myśleć, w położeniu, w jakiem się znajduję, nikt nie powierzy mi dzieci, wiem o tem, więc pracować będę rękoma, igłą" wszak tyle kobiet bez wykształcenia, potrafi zarobić sobie na życie.

Takie kobiety zwykle przestają na bardzo małem.

— Panie Joachimie, ja żyłabym raczej chlebem i woda na poddaszu, niż przyjęłabym upadlające warunki przebaczenia.

— Uspokój się pani, wyrzekłem, o takiej ostateczności mowy być nie może, wiem, że jesteś pani odważna, że nie cofniesz się nigdy przed spełnieniem tego, co uważasz za swój obowiązek, ale wszakże i na mnie rachować możesz, będę bronił sprawy twojej więcej niż własnej.

— Ja nie wątpiłam o tem, odparła, i nie mogę jeszcze narzekać, ale mimowolnie myślę o tysiącach kobiet, które są w takiem jak ja położeniu; kto pozna życie, ten nie może niczemu się dziwić i niczem pogardzać, nawet kłamstwem i obłudą, wszak prawa świata mówią kobiecie wyraźnie "zdradzaj, oszukuj i miej miedziane czoło, tego tylko żądam od ciebie." I nie dziw, czyż kobieta z prawa i obyczaju nie jest niewolnicą, zależną tylko od dobrej lub złej woli męża, więc cóż dziwnego, że położenie wyrabia wady niewolnictwa, fałsz, podstęp i pochlebstwo.

Róża teraz dopiero dochodziła do tych pojęć, znanych dobrze każdemu, co patrzy bezstronnie na stosunki ludzkie, dla niej złe społeczne, objawiało się w całej ohydzie, bo sama była jego ofiara. Wszak ona dzisiaj mogła położenie swoję osądzić bezstronnie, wszak nie łudziła się żadna nadzieją przyszłości, wszak pragnęła jedynie tego, do czego każdy człowiek ma niezaprzeczone prawo, postępować wedle sumienia s, swojego.

Ostatecznie narada nasza skończyła się na tem, że w jej imieniu udani się do Henryka, by przedstawić mu niezmienne postanowienie żony. W gruncie to, czego ona żądała, było tak słusznem, iż nie sądziłem, aby Henryk mógł odmówić, szczególnie, jeśli mu te żądania stosownie wytlumaczoneini były tem bardziej, że pomiędzy niemi nie istniał nigdy sercowy związek.

Pojechałem więc do Sinogóry, ruch niezwykły panował w domu, prezesostwo zjechali tutaj na sąd polubowy, pewni, że zastaną tu córkę i chcąc ostatecznie pogodzić ją z mężem. Okoliczność ta była mi nie na rękę, Henryk jak zwykle ludzie, dla których głos ogólny jest najwyższem prawem, miał słaby charakter, na który każdy wpływ zewnętrzny mógł łatwo oddziałać, a prezesową ze swoim niezłomnym uporem i ciasnemi pojęciami była dla niego ideałem kobiety, zadanie więc moję przez jej przyjazd, znacznie utrudnionem zostało; z drugiej jednak strony wiedziałem, że on w tej sprawie nigdy nie działałby na swoją rękę i każde postanowienie czyniłby zależnem od najwyższej sankcyi matki Róży, więc może było i lepiej, że spotkałem się od razu z nieprzyjacielem i mogłem zmiarkować ze swej strony zamiary jego.

Prezesową upatrzyła sobie zaraz w Sinogórskim salonie miejsce na kanapie, na którem zasiadła ze zwykłą sobie uroczystością, przynajmniej tak ją zastałem w towarzystwie zięcia i męża.

Biedny prezes na tej naradzie familijnej zdawał się bardzo nieszczęśliwym; wprawdzie odwoływano się do niego li tylko przez grzeczność, bo zdanie jego nigdy na włos nie różniło się od zdania żony, chociaż może w głębi ducha protestował po cichu przeciw jej zbytniej surowości, przecież rola ta musiała być dla niego nudną lub przykrą, bo kręcił się na fotelu, wyglądając niecierpliwie, by go zwolniono z tego obowiązku rodzicielskiego.

Wejście moje sprawiło dywersyę; Henryk, który przechadzał się po pokoju niecierpliwym krokiem, zatrzymał się nagle wśród nieskończonej wędrówki około ścian salonu; jednak postępowanie moje w tej całej sprawie musiało ściągnąć na mnie najwyższe niezadowolnienie, bo powitany zostałem bardzo chłodno, i nawet mój dawny uczeń podał mi rękę z rodzajem niechęci.

Wiedziano doskonale, że Róża była u mnie, więc ja to widocznie podtrzymywałem jej buntownicze usposobienie i śmiałem się opierać rozkazom prezesowej, tak wyraźnie wypowiedzianym w Tulniku. Może wiedziano i co więcej jeszcze, ale nie bawiłem się w przypuszczenia ni obrachowywania i od razu przystąpiłem do rzeczy, która mnie tu sprowadziła.

— Wiadomo państwu — rzekłem, przemawiając zbiorowo do zgromadzonych — że pani Wielińska znajduje się u mnie.

Oświadczenie to zrobiłem wszystkim obecnym; prezesową jednak wzięła na siebie ciężar odpowiedzi, podniosła oczy, i usiłując ukłuć mnie szpiczastem spojrzeniem, wyrzekła nadzwyczaj zimno.

— Fakt ten przejął nas tak bolesnem zdziwieniem, iż nie chcieliśmy dać mu wiary, ale skoro pan sam to wyznajesz....

Wymówiła to w ten sposób, jakbym ja dając przytułek potępionej przez nią kobiecie, popełniał czyn niegodny, przeciwny boskim i ludzkim prawom, a nie pewna jeszcze czy mowa jej dostatecznie mnie o tem przekonała, ciągnęła dalej.

— Wprawdzie wczoraj już sama bytność pana w Tulniku, w towarzystwie mojej córki, powinna mnie była oświecić o sposobie pożałowania godnym, z jakim zapatrujesz się pan na domowe nieporozumienie Henryków.

Nie miałem wcale ochoty wdawać się z prezesową w żadną polemikę, zresztą nie zdziwiło mnie to, że gniewała ją srodze opozycya spotkana w córce i że rada była zwalić ją, na mnie, dla tego zniosłem tę przyinówkę ze stoicyzmem, który do reszty rozdrażnił despotyczna, kobietę.

— Nie od dziś dnia, mówiła, nie odbierając odpowiedzi, uważałam, że rola pana w tym domu nie była wcale pojednawczą, pan wywierałeś zgubny wpływ na moją córkę; przedstawiałam to nieraz Henrykowi, ale on wierzyć nie chciał, aż wreszcie nieszczęsna oczywistość otworzyła mu oczy.

Tego było za nadto; dla tego zwróciłem się do mego dawnego ucznia, który słuchał tej mowy z widocznem zakłopotaniem, pytając:

— Henryku, sądzę że ty znając mnie lepiej, nie podzielasz bolesnego dla mnie przekonania pani prezesowej.

— Tak jest, zawołał mąż Róży, postawionego w trudnem położeniu, mama nie wyrozumiała dobrze Joachima.

Ale prezesową podniosła oczy w sufit z litośnem uśmiechem nad zwykłem zaślepieniem mężczyzn, widziałem doskonale, że słaba obrona Henryka nic a nie nie wpłynęła na zmianę jej zdania.

— Zresztą, wyrzekłem zniecierpliwiony, myślcie państwo o mnie, co wam się podoba, nie o to teraz chodzi, ja też nie przyszedłem się tu usprawiedliwiać z win, do których się nie poczuwam, tylko oświadczyć zamiary i żądania pani Wielińskiej.

Ta mowa wcale nie podobała się prezesowej.

— Rozumiem, odparła, zaciskając usta, że pan się nie usprawiedliwiasz; byłoby trochę trudno to uczynić w oczach osób nieuprzedzonych; co do Róży, sądzę, iż jedynem jej życzeniem być musi uzyskanie przebaczenia męża, mówiłam jej to wczoraj i nie chcę nawet przypuszczać, by mogła mieć jakie inne zamiary.

— Jednakże, wyrzekłem, tak jest, wbrew przypuszczeniom, których pani mieć nie chcesz.

Rzuciła mi zjadliwe spojrzenie.

— No, proszę, spytała ironicznie i jakież to zamiary, jeśli wiedzieć wolno.

Henryk przez ten czas chodził po pokoju, jak to czynił zwykle, gdy był czemś mocno zafrasowany.

— Joachimie, wtrącił, przybliżając się do mnie, sądzę, że ty jeden bierzesz na seryo kaprysy mojej żony i tem samem podsycasz je niechcący, ja sam myślałem nad położeniem i nie widzę doprawdy, coby zyskała Róża, upierając się przy zachciankach niepodległości; jest zbyt młodą, by mogła żyć sama, Eugeniusz, też wiem to z pewnością, nie myśli jej rozwodzić, więc musi powrócić tutaj; ja daję ci na to słowo, gotów jestem przebaczyć jej wszystko, byle na przyszłość okazała się powolną dobrym radom i nie była tak płochą jak dotąd.

Wysłuchałem tego wszystkiego uważnie; ze swego stanowiska; ten człowiek miał słuszność, postępowanie jego było pełne pobłażania i wspaniałomyślności, on rzeczywiście nie był w stanie zrozumieć powodów żony, ani tego, co stanowiło pomiędzy niemi niezwalczoną zaporę.

— Mój biedny Henryku — wyrzekłem — czyż nie miałeś dotąd czasu przekonać się, że to co nazywasz kaprysami Róży, nie da się w żaden sposób pod to ogólne miano podciągnąć.

— Jak Boga kocham — zawołał Henryk z rzadką dobrodusznością, ja mojej żony nic a nic nie rozumiem.

— Prawda — odparłem — w tem leży usprawiedliwienie jej i twoje zarazem, ale przyznaj sam, że ludzie pomimo dobrej woli niemogący się zrozumieć, nie mogą żyć razem.

Tej konkluzyi Henryk wcale się nie spodziewał, a ponieważ słowa te zdawały się faktem potwierdzać oskarżenia Prezesowej, ta ostatnia rzuciła na niego tryumfujące spojrzenie.

— Ty bo Joachimie — zawołał zakłopotany mąż Róży — masz o wszystkiem dziwne pojęcia, doprawdy zaczynam wierzyć, jak mama, że to ty kładziesz w głowę mojej żony te idee szczególne, niedające się w naszym świecie zastosować.

Teraz on także wyraził jawnie tajemne podejrzenia trapiące go od dawna, i nie powinienem się był temu dziwić, a jednak uderzyło mnie to boleśnie.

— Henryku — wyrzekłem — skoro tak sadzisz, powinienbym cofnąć moje pośrednictwo, więc ty sam zapytaj się Róży, jakie dawałem jej rady, wszakże wyznała ci sama, że obecność moja broniła ja długo od pokusy, że otwierałem jej światy myśli, do których z pewnością Eugeniusz nie miałby przystępu.

— W tem właśnie leży nieszczęście, przerwała mi prezesową, wychowałam moją córkę bogobojnie i cnotliwie, pan rozwijając jej myśli, jesteś sprawcą wszystkiego złego, na co ją było tego uczyć? — dla młodej kobiety myśli są niepotrzebne, — naco myśleć? życie jej bez tego próżnego mozołu byłoby upłynęło spokojnie i szło raz zakreśloną drogą, pan ją zgubiłeś..

Na podobny zarzut, nie było co odpowiedzieć, chyba musiałbym szanownej prezesowej wykładać abecadło życia, nie miałem wcale tej pretensyi i chciałem pominąwszy zupełnie te przerwę, zwrócić się do mego dawnego ucznia, ale spostrzegłem, że chociaż nie był tak naiwnym, by wypowiedzieć jawnie podobne zdanie, jednak w głębi ducha, zdawał się je podzielać w zupełności, powinienem się był tego spodziewać, jego zasady musiały doprowadzać do tego rezultatu, a zresztą może i miał słuszność, kto wie, czy Róża bez mego wpływu byłaby kiedy doszła do samopoznania? kto wie, czy wówczas nie byłaby szła owczym torem ogółu i przyjęła owo życie bez celu wyraźnego, jakie mniej więcej, według uświęconego wyrażenia Henryka wystarcza wszystkim? Z pewnością zachodziłyby pomiędzy niemi burze i niezgody, bo wszakże te nic są rzeczą wyjątkową, zapewne Róża samem położeniem swojem wiedziona na pokuszenie, byłaby grzeszyła w cichości, bo wszakże i grzechy pięknych i światowych kobiet przeciw wierności małżeńskiej zdarzają się bardzo często, przecież to wszystko nie byłoby wywołało dzisiejszych następstw, Henryk byłby grzecznie zamykał oczy na postępki żony, by sam ze swojej strony uzyskać równą wolność — nawet surowa prezesową uwiadomiona przez ploteczki, które namiętnie lubiła, o miłostkach córki, nigdyby się ich urzędownie nie domyślała. Słowem wszystko poszłoby jak najlepiej na najlepszym świecie.

Nieszczęściem ja wmieszałem się w to wszystko, nieszczęściem także Róża nie była codzienna istotą; serca jej nie zmroziło wychowanie, jakie odebrała, myśli nie zabiło powszednie koło pojęć, w jakiem ja trzymano, więc może i bezemnie byłaby ocknęła się prędzej lub później z duchowego letargu i spojrzała trzeźwemi oczyma na wszystko, co ją, otaczało, ale ja bezwątpienia przyspieszyłem tę chwilę, słusznie odpowiedzialność spadała na mnie, ja zakłóciłem ten harmonijny świat pozorów, wśród których nikt się nie zaturbował o prawdę i sprawiedliwość.

Wprawdzie na obronę moją mogłem zapytać, jaki pożytek społeczeństwo odnosi z podobnych układów, co warte związki oparte na zobopólnem kłamstwie i udaniu, ale daremniebym to był uczynił; tym ludziom przecież nie szło o jakiś urojony postęp ogółu, ani o moralną wartość jednostek, tu chodziło tylko o to, by Henryk i Róża Wielińscy nie zwrócili na siebie oczów świata, nie przeniewierzyli się przyjętym obyczajom, mniejsza zresztą, co dziać się miało w ich domu, a tem bardziej, co dziać się mogło w ich myślach i sercach. Więc ja i oni, staliśmy wyraźnie na dwóch przeciwnych biegunach, pomiędzy nami także porozumienie było niepodobnem, bo chcąc nie chcąc rozchodziliśmy się na każdym punkcie.

Są wyjątkowe chwile w życiu, w których ludzie żyjący długo w pozornej jedności, muszą odkryć sobie wzajem głębie ducha i zasady życia, jeżeli te są niezgodne, dla mnie i mego dawnego ucznia taka chwila nadeszła. Zresztą zrozumiałem szybko, że bądź jak bądź, odpowiedzialność za postępek Róży musiała w ich oczach spuść na mnie. W naszem społeczeństwie pełno jest ludzi, którzy w naiwności ducha zaprzeczają wszelkiej inicyatywy kobiecie, i koniecznie w jej działaniach muszą dopatrywać cudzą rękę; prezesową i Henryk woleli wszystko to, co nie podobało im się w Róży, złożyć na mnie, niż przyjąć je jako pochodzące z jej istoty. Teraz nie chodziło mi już wcale o ich zdanie, i przyjmując z pokorą brzemię oburzenia, które spadało na mnie, chciałem tylko postawić jasno niezmienne żądania młodej kobiety; wiedziałem wprawdzie z góry, że matka i mąż nie przystaną na nie, że będą się starali, wszelkie możliwe stawiać jej trudności i usunąć ją z pod niego fatalnego, jak sądzili wpływu, ale zawsze ja wypowiedzieć je musiałem, chociażby na to, by walka przeniosła się na określone pole, raz porzucając te abstrakcye, nie mogące doprowadzić do żadnego rezultatu. Wiec odezwałem się znowu już wprost do Henryka.

— Sądzę, że teraz nie o to chodzi, kto zawinił w tej smutnej sprawie, ale o to, by raz wyjść z położenia, w którem znajdujemy się wszyscy.

— Zapewne, wyrzekł mój dawny uczeń, któremu można było powoli wytłumaczyć wiele rzeczy, i naprowadzić na drogę sprawiedliwości; prezesowej jednak ten zwrot nie podobał się, wcale.

— Naprzód należałoby, wtrąciła, usunąć Róże z pod szkodliwych wpływów, a wówczas dopiero moglibyśmy posłuchać jej żądań.

— Czemuż nie uczyniłaś pani tego, wyrzekłem zniecierpliwiony, gdy córka garnęła się pod twoją opiekę, kiedy chciała pozostać w Tulniku, a ty pani niemiłosiernie zamknęłaś przed nią drzwi twego domu.

Prezesowa zmierzyła mnie rozgniewanym wzrokiem, jakby zapytać chciała, jakiem prawem śmiem sądzić jej czyny, a nawet dawać jej nauki, ale prezes, który w milczeniu słuchał toczących się rozpraw, uchwycił tę sposobność wmieszania się do nich.

— To wielka prawda Heluniu, żeby Rózia była została u nas, nie byłaby u pana Joachima.

Na to Salamonowe zdanie, którego loice nic nie można było zarzucić prezesowa spiorunowała go oczyma.

Może uznała w głębi ducha słuszność mojej uwagi, przecież majestat jej zabraniał przyznać się do winy, lub omyłki, nie raczyła nawet wcale odpowiedzieć mi, ale zwróciła się do męża.

— Zdaje mi się Piotrze, iż wiem co robię, przez ciąg naszego pożycia miałeś nieraz sposobność przekonać się, iż postępki moje maja zawsze ważne powody. Zgromiony w ten sposób prezes, odparł pokornie.

— Prawda, prawda Heluniu, ty masz zawsze swoje powody.

Ta dyskrecya małżeńska, znowu odciągnęła nas od przedmiotu.

— Henryku, wyrzekłem, chciałbym na seryo rozmówić się z tobą.

— I owszem i owszem, odpowiedział pospiesznie, bo te wszystkie próżne słowa i przymówki zaczynały go niecierpliwić.

Mówiąc to kierował się ku drzwiom, ale ta próba niepodległości wcale nie podobała się prezesowej, która odezwała się cierpko.

— Henryku, los mojej córki obchodzi mnie również jak ciebie, chociaż domyślam się aż nadto, czemu pan Joachim chce wyłączyć mnie z tej ważnej sprawy.

— Nie miałem wcale tej myśli, odparłem chłodno, ja wolę żądania pani Wielińskiej przedstawić od razu zgromadzonej rodzinie, więc zechciej mi pani pozwolić mówić.

Despotyczna kobieta, dotknięta do żywego temi słowy, zamknęła się w uroczystem milczeniu pełnem pogardy, a ja korzystałem z tego, aby oświadczyć postanowienie Róży rozstania się z mężem, z powodu zupełnej niestosowności charakterów i pojęć, która wspólne pożycie dla obojga, czyni równie przykrem; skończyłem, żądając dla niej zapewnienia procentu od sumy posagowej.

Wobec loiki i zdrowego rozsądku nie było można tego odmówić, bo przecież każda ludzka istota powinnaby mieć prawo do niepodległości i do zarządzania swoją własnością, jednak prezesowa i Henryk przyjęli je z jednogłośnym oburzeniem.

— Doprawdy, zawołał Henryk, zapominając uraz i podejrzeń swoich, powiedz mi Joachimie w końcu o co Rózi chodzi, wytłumacz jej, że puszczam w zupełna niepamięć to co się stało, że może powrócić tutaj, że nie się nic zmieniło dla niej.

— Henryku, odparłem, są to dobre i poczciwe słowa, nieszczęściem, chociażbyś ty zapomniał, Róża zawsze pamiętać będzie i jeśli nie w koło niej, to w niej samej zmieniło się bardzo wiele.

— To nie do uwierzenia, powtórzył Henryk, by po tem co zaszło, jam musiał nieledwie prosić ją o przebaczenie.

Pomimo wspaniałomyślnych słów, żona była zawsze dla niego upadła kobieta, przyjętą, do łaski, stosunek ten bez wiedzy jego wychodził na jaw w każdem słowie.

— Przecież sama powinna zrozumieć, mówił dalej, że w tem położeniu nie może obyć się bez męzkiej opieki, że tylko ja jeden mogę powrócić jej choć w części utracony szacunek świata i położenie towarzyskie.

— Róża wie o tem dobrze, jest ci wdzięczną za dobre zamiary, jednak pomimo wszystko, ofiar twoich przyjąć nie może.

— Więc cóż chce robić, na kogoż rachuje, zapytał zniecierpliwiony.

— Na to, co jedno nigdy zawieść nas nie może, na samą siebie.

Prezesowa słuchała nas w przymuszonem milczeniu, a jeżeli dla Henryka słowa moje brzmiały dziko, dla niej były one zupełnie niezrozumiałe i niewiedząc już jakim sposobem najdosadniej okazać zgorszenie jakie w niej budziły, wyrzekła nagle.

— Moja córka zwarjowała, nie ma co się łudzić, jej czyny są czynami szaleństwa niczem więcej.

I ja zapewne, com stał się tłumaczem myśli biednej Róży, musiałem być objęty tem miłosiernem przypuszczeniem, więc zrzucając raz wszelki przymus, odparłem.

— W waszym świecie pani, każda prawda i czyn wychodzący po za zwyczaj ogólny, uważanym jest za szaleństwo, więc ten wykrzyknik ani mnie dziwi, ani zmienić może istniejące fakta, wątpię jednak, by podobny sąd mógł zachęcić panią Wielińską do powrotu w dom rodzinny.

— Przyznam się, zawołała kobieta, przyprowadzona do ostateczności, iż nie rozumiem, dla czego słuchamy pana cierpliwie od godziny. Co do Róży, powiedz jej pan odemnie, by nie rachowała na jaką bądź pomoc materyalna lub moralną z naszej strony, dopóki nie powróci do posłuszeństwa rodzicom i do swoich obowiązków, a co do posagu dodała, nie ma prawa ani do kapitału, ani do procentu, gdyż mąż jest panem dochodów żony i nie potrzebuje wcale troskać się o jej fantazye.

Spodziewałem się tego z góry, znałem równie dobrze jak i prezesowa, prawa odbierające de facto zamężnym kobietom własność nawet ich osobistego majątku i czyniące je zupełnie zależnemi od widzimisie pana i małżonka, dla tego też zwróciłem się do mego dawnego ucznia, który zdawał się chętnie składać w ręce świekry swoje domowe sprawy.

— Usłyszałem zdanie pani prezesowej, wyrzekłem, wszakże rzecz ta nie od niej, tylko od ciebie zależy, powiedz mi jaką odpowiedź mam odnieść twojej żonie.

Ale Henryk nie miał żadnej ochoty występować tutaj na swoją rękę i sprzeciwiać się orędowniczce swojej dla wymarzonych pojęć uczciwości i honoru, Wszakżeż on nie rościł sobie prawa do własności żony, chciał tylko odmową swoją zmusić ją do powrotu na ubity gościniec obyczaju.

— Ja, odparł, podzielam w tym względzie w zupełności zdanie mamy i spuszczam się na jej sąd.

To także było do przewidzenia, jednakże chciałem mu zostawić czas do namysłu.

— Czy to twoje ostatnie słowo, spytałem, bo skoro pani prezesowa wspomniała o prawach, zwracam jej uwagę, że w razie seperacyi lub rozwodu, kobieta powraca do bezwarunkowej własności swego majątku.

Słowa te uderzyły przykro Henryka, nie miał on bowiem nigdy żadnych sądowych zatargów, więc wzruszył ramionami jak człowiek, którego los postawił pomiędzy młotem a kowadłem. — Prezesowa nie dała mu też czasu na odpowiedź.

— Zapewne, przerwała z ironiczną, wściekłością, pan posuniesz dalej swoją przyjaźń i doradzisz Róży jedno lub drugie.

— Z pewnością pani, odparłem, skoro nic pozostawicie jej państwo innej drogi.

— To nie do uwierzenia, wybuchnął Henryk, załamując ręce, cóż ja w końcu Róży zawiniłem, powiedz mi to na Boga, Joachimie.

Te słowa były tak szczere, żem był mu winien równą odpowiedź.

— Ty nie zawiniłeś nic Henryku, odparłem smutnie, zawiniło położenie i obyczaj przyjęty, nie porozumieliście się co do znaczenia wyrazów, ona brała na seryo to, coś ty miał tylko za utarte konwenansowe frazesa; o to fatalne nieporozumienie rozbija się nie jedno serce i życic, pod wyrazami miłość, małżeństwo, rozumiała tysiące rzeczy, o których tobie się ani śniło, powiedz mi, czy jest na to jakie lekarstwo, czy jesteś w stanie przetworzyć się z gruntu, przyjąć na seryo wszystko, z czem igrałeś zawsze, lub czy masz prawo żądać od żony, by ona stanowczo zaparła się pragnień swoich ?

— Ależ to, czego ona pragnie, jest mrzonką i marzeniem.

— Przekonaj ją o tem, a wówczas zniknie wszystko, co was dzieli.

— Jakżeż ja ją o tem przekonać mogę — spytał Henryk, gotów w tej chwili uczynić w tym względzie wszystko, co było w jego mocy.

Wstrząsnąłem głową i rzekłem poważnie, biorąc jego rękę z prawdziwem współczuciem.

— Czy sądzisz, że gdyby to było podobnem, nie zrobiłbym tego? wierz mi, gdybym widział jakibądź sposób zjednoczenia was trwale myślą i sercem, nie stawałbym tutaj z żądaniami Róży, nie pozwoliłbym jej wymówić słowa rozstania, ani to słowo w czyn wprowadzić.

Henryk był zachwiany, widziałem to, ale prezesowa przerwała znowu, przecinając kwestyę ze zwykła sobie stanowczością.

— Rozstanie małżonków to grzech i hańba.

— W każdym razie — mówiłem dalej, nie zważając na nią, jestto z pewnością nieszczęście, jedno z z najboleśniejszych; to gmach życia zburzony nagle, który niewiadomo czy z gruzów dźwignąć można, ta zerwane tysiączne węzły serca i myśli, to rana w pamięci niezagojona nigdy, tem sroższa, im szlachetniejsza nosi ja istota. Nie myśl, bym o tem nie wiedział. Mówisz, że pragnienia Róży są mrzonka i marzeniem, kto ci daje prawo tak mówić i być sędzią w tej sprawie, której nie rozumiesz, wszak horyzont nie kończy się tam, gdzie nasz wzrok dosięga, ani czucia naszej piersi za miarę ogółu służyć nie mogę. Dla ciebie ideałem życia było to, co czynią wszyscy, miałeś słuszność co do siebie, ale nie masz prawa ideału tego drugim narzucać; w głębi sumienia każdego człowieka jest złożona prawda, i on jej wiernym być musi pod karą upadku; Róża względem świata mylić się może, ale jeśli nie myli się względem samej siebie, ani ty ani ja winić jej o to nie możemy, ani narzucać jej przekonań, przeciw którym buntuje się jej serce. Wierz mi, ona o wiele nieszczęśliwszą jest od ciebie, samotna, potępiona, poznała wartość tego, co odrzucić musi, by nie przeniewierzyć się samej sobie.

Mogłem mówić długo, dla prezesowej słowa moje nie zawierały żadnego wyraźnego sensu, były to rzeczy leżące zupełnie po za promieniem jej pojęć, ale Henryk zastanawiał się nad niemi i zaczynał rozumieć, że do roli, jaką odgrywałem, musiały naglić mnie ważne przyczyny, znał mnie, nie byłem w jego oczach ani intrygantem ani szaleńcem, całe życie uczciwości było mi poręczeniem, ze z przekonania przynajmniej broniłem tutaj złej jak sądził sprawy. Może pojmował, że to, co czynią wszyscy, nie może służyć bezwarunkowo za normo pragnień i potrzeb każdej jednostki, i że on przerachował się, biorąc je za prawidło życia.

Patrzyłem na niego zwilżonemi oczyma, odzywając się do prostego zmysłu sprawiedliwości, tkwiącego w każdem uczciwem sercu, miałem nadzieję, że zrozumianym będę, nieszczęściem miałem do zwalczenia upór i złość kobiety, rozciągającej teraz swój wpływ nad Henrykiem; w tuj chwili jakąbądź polubowna ugoda okazała się niepodobna.

Z tą smutna wiadomością powróciłem do Róży. Rzeczywiście położenie jej było trudnem bardzo, w domu moim znalazła wprawdzie chwilowy przytułek, ale dłuższy pobyt był tutaj niemożliwym; czuliśmy to oboje, zachodziła więc ta najważniejsza doraźna kwestya, gdzie się podziać miała.

W tych warunkach, nie jedna kobieta schyliłaby głowę przed koniecznością, z nienawiścią w duszy przyjęłaby narzuczone jarzmo, i wróciła do komedyi małżeńskiej, w gruncie rzeczy nie możnaby nawet winić tej, coby tak postąpiła, a według sprawiedliwości za upadki ich i grzechy dalsze nie ona odpowiadaćby powinna. Ale Róża nie należała do słabych i lękliwych, posiadała ona w najwyższym stopniu odwagę, swoich przekonań, a myśl sama, by dla powszedniego chleba powrócić miała pod dach mężowski, czyniła z góry ten fakt niemożliwym i okrywała jej czoło rumieńcem wstydu. —

Nie dziwiłem się temu, przewidziałem bowiem w najdrobniejszych szczegółach wypadek toczących się negocyacyi. Teraz biedna Róża miała tylko jeden środek w ręku, udać się na drogę sądową i tym sposobem nawzajem dowieść rodzinie stałości swoich przedsięwzięć; nie mogłem jednak taić przed nią, że droga ta była przykrą niezmiernie, a rezultaty niepewne, zresztą to jeszcze nie usuwawało wcale trudności położenia na każdy spór sądowy potrzeba pieniędzy, a ona ich mieć nie mogła aż po ostatecznem skończeniu sprawy, było to więc fałszywe koło, w którem mniej więcej znajduje się zamkniętą każda kobieta, skoro nieszczęśliwa lub upokorzona w domowych stosunkach, zapragnie zerwać krępujące ją więzy. Naturalnie to, co posiadałem, było na usługi Róży, ale to co mnie starczyć mogło, okazało się zupełnie niedostatecznem na utrzymanie młodej kobiety i popieranie kosztownego rozwodowego procesu, jej zaś projekta pracy oparte były na dziecinnej nieznajomości świata i ludzi. Do pracy takiej, któraby mogła dać jej chociaż najskromniejsze utrzymanie, w warunkach niezbędnych potrzeb, trzeba przygotować się za wczasu i przygotować specyalnie, dziś ona do niej była niezdolną, wiec albo zupełnie zależeć musiała od ludzi, którzy wyzyskiwali jej bezbronność, lub przyjąć z musu cudzą pomoc i jej następstwa. —

Co do mnie, wiedziałem naprzód, że głos ogólny potępi mnie w tej sprawie, a nawet przypisać może najbrudniejsze wyrachowania, ludzie zazwyczaj w podobnych razach przypuszczają wszystko prędzej, niż szlachetne pobudki, przygotowałem się na to że nikt nie uwierzy, bym kierował się jedynie uczuciem sprawiedliwości, litością i współczuciem dla nieszczęśliwej kobiety; nie troszczyłem się jednak o to; przez ciąg długiego życia miałem sposobność doświadczyć co znaczą sądy ludzkie, nie potrzebowałem ich pochwał, nie lękałem się nagany i szedłem dalej drogą, którą wytykało mi sumienie, zresztą tutaj najmniej chodziło o mnie, nie byłem tak samolubny, by w obec nieszczęść dotykających Różę zastanawiać się nad moim losem, czyż nie przywykłem od dawna wystarczać sam sobie, pociechy i siły czerpać we własnej piersi; inaczej było z tą młodą pieszczoną niedoświadczoną istotą, która z taka odwagą, rzuciła się na cierniste szlaki życia. —

Teraz przyjmowała ona dolę swoją, ze smutnym spokojem, jakby czując że tylko tym sposobem okupić może błędy przeszłości i nie wahała się przed zadośćuczynieniem. Te krótkie dni ciężkich prób i cierpień, przyniosły jej dojrzałość; nie była to już rozmarzona istota, poddająca się pokusom serca bez rozwagi i namysłu, przyjmująca z gorączkowym pośpiechem komedyę zręcznego salonowca za prawdziwą miłość, ale kobieta, rozumiejąca znaczenie życia, wartość swoją i wartość swego sponiewieranego serca. Róża dawała dowody dziwnej siły, ani razu nie upadła na duchu, ani razu nie zawahała się w postanowieniu swojem, zdaje mi się nawet, że nie pomyślała więcej o Eugeniuszu, ten człowiek był umarłym i pogrzebionym w jej pamięci, ze wszystkich dostatków i ułud życia, zostały jej tylko bolesne wspomnienia, a przyszłość groźna, smutna, nierozwikłana, ciążyła nad nią niby chmura gromami brzemienna.

Nie mogłem odgadnąć tego co działo się w głębi jej ducha, ale pokazała się zupełnie na wysokości trudnego położenia, które przyjęła świadomie i rozważnie.

Po ostatniej bytności mojej w Sinogórze nie mieliśmy żadnej komunikacyi z jej mieszkańcami, wiedziałem tylko, że prezesostwo wyjechali ztamtąd wraz z Henrykiem, którego zapewne matka Róży lękała się wypuścić z pod swego wpływu.

Wszystko to były rzeczy do przewidzenia, ja też ze swojej strony przygotowywałem się do podróży wraz z młodą kobietą, której byłem obrońcą i jedynym opiekunem, trzeba było oddać sprawę jej przyszłości w ręce prawnika i rzucić na trudną, niepewną, bolesną i drażniącą drogę rozwodową, trzeba było przygotować się na potępienie świata i utratę dobrej sławy na to, by wszystkie tajniki domowego życia wywlekane były na jaw i roztrząsane złośliwie, trzeba było zahartować się na najdotkliwsze ciosy, jakich ludzie nie szczędzą nigdy cierpiącym. Gdyby przynajmniej na tej twardej drodze wspierała ją miłość, gdyby człowiek, dla którego się zgubiła wart był tego? ale nie, ona za jedyną pociechę miała myśl swego zawodu.

Wyjechaliśmy do Warszawy; w wielkiem mieście łatwiej giną w tłu. nie nieszczęśliwe jednostki, łatwiej ukryć się przed złośliwemi oczyma, zresztą jeśli nie Róża, to ja mogłem pracować, wziąłem niejako na siebie moralną odpowiedzialność jej życia i postanowiłem wspierać ją całą siłą i działalnością moją. Powróciłem do zawodu nauczycielskiego, kilka godzin dziennie dawałem lekcye, a gdy dołączyłem do tego mały dochód, jaki posiadałem, wystarczało na skromne utrzymanie młodej kobiety. W tych czasach próby musiałem ją podziwiać, z łatwością zrzekła się nawyknień bogatej jedynaczki i światowej kobiety, zapomniała od razu wykwintów i zbytków, pracowała w domowym zakresie, zajmując się gorliwie małem gospodarstwem, ładem i porządkiem swego ubogiego mieszkania.

Życie jej upływało surowo bez cienia nawet rozrywki, całem jej towarzystwem byłem ja.

Teraz Róża z nowym zapałem rzuciła się do nauki, dostarczałem jej książek, a ona garnęła się do umysłowej pracy, jakby szukała w niej zapomnienia przeszłości, bolesnej obecnej chwili i niepewnych nadziei.

Ubrana od rana w skromną ciemną wełnianą suknię, trawiła dnie na jednostajnych zajęciach i tylko nad wieczorem wyprowadzałem ją na przechadzkę w odludne strony miasta, lub w lecie za rogatki; tam oddychała swobodnie czystem powietrzem pól, tam zapomniała może na chwilę gorzkiej rzeczywistości. Była w niej powaga i smutek dziwny, ale czy żałowała przeszłości? za kim tęskniło jej serce? jakie były jej dalsze zamiary ? tego nie wypowiedziała nigdy, jam pytać nie śmiał.

Tak upłynęło kilka miesięcy, a sprawa rozwodowa zaledwie się zaczęła; Henryk był za granicą, a prezesowa z charakteryzującym ją bezmyślnym uporem zachowywała względem córki grobowe milczenie, wcale już nie zważając na skutki, jakie milczenie to wywołać mogło. Zapomnienie świata pochłonęło niby w ruchomej fali pamięć młodej kobiety; z dawnego towarzystwa nikt nie odezwał się do niej, mogliśmy więc sądzić oboje, że jesteśmy sami wśród ludzi. Czy jednak tak sądziła Róża? nie wiem — oczy jej czasem zaszłe mgłą jakąś, zwracały się w przestrzeń z nieujętym wyrazem, — tęskniła? czy czekała? tylko często zdawało, mi się, iż widzę w niej pokutnicę, która wie, że winy jej odpuszczone być muszą, ale nie wdzierałem się, do tajników jej serca; może były to uczucia, które ani mnie ani sama sobie sformułować nie śmiała.

Czas upływał na pozór jednostajnie, każdy dzień był podobnym do dnia wczorajszego i tak być miało przez nieskończoną ilość dni.

Zwykle ranki przepędzałem na lekcyach i dopiero przychodziłem na obiad do Róży, ona dzieliła ten czas pomiędzy domowe zatrudnienia i nauki swoje. Urządziłem się tak, by nikt nie mógł jej przerwać ciszy tych godzin — ona witała mnie zawsze z niezmiennym uśmiechem spokoju, który teraz tak często gościł na jej ustach. Z pośpiechem zawsze szedłem do niej, gdy niespodzianie w posępny dzień listopadowy spotkałem Henryka w bramie domu, w którym mieszkała.

Mój dawny uczeń nie zmienił się wcale przez te kilka miesięcy, zawsze swobodny bez troski, ubrany wytwornie, palił spokojnie doskonałe cygaro, oczekując na mnie widocznie. Powitanie jego było o wiele serdeczniejsze niż ostatnie pożegnanie w Sinogórze, w głębi ducha kochał mnie pomimo wszystko, dzisiaj zresztą zdawał się być w bardzo dobrym humorze.

Przystanąłem w bramie z trochą niecierpliwości oczekując na to, co chciał powiedzieć, bo godzina była już spóźniona.

Henryk uśmiechnął się lekko.

— Cóż ci tak pilno, zapytał, kto inny na mojem miejscu, widząc cię tak, mógłby pomyśleć, że złośliwe domysły świata są, słuszne.

— Nie dbam wcale o żadne domysły, odparłem niechętnie.

— Świat powiada, ciągnął dalej Henryk, żeś to ty zbałamucił mi żonę.

Co prawda, przygotowałem się na wszystkie potwarze, ale nie na tę jedną, która wydała mi się równie potworną jak śmieszną.

— Jakto, zawołałem, świat obwinia mnie o to, a ty Henryku?

— Ja, wyrzekł mój dawny uczeń, przecież względem ciebie zazdrosnym być nie mogę i pomimo wszelkie pozory, mam zanadto dobrą opinią o Róży — cóż u djabła, wolałaby już mnie jak ciebie, a zresztą, dodał poważniej, znam cię Joachimie, wiem, że jesteś dziwak, fantastyk, zapaleniec, ale w gruncie najuczciwszy człowiek.

To wyznanie sprawiło mi nadzwyczajną przyjemność, miałem ochotę uścisnąć go po dawnemu.

— I czegóż chcesz odemnie, spytałem, bo przecież nie czekałeś tu po to, by mi to wszystko powiedzieć.

— To prawda, chciałem się zobaczyć z Róża, ale takeś ją szczelnie zamknął, że bez twego pośrednictwa uczynić tego nie można, czy masz co przeciw temu.

— Naturalnie nic a nic, odparłem, pozwól mi tylko uprzedzić ją o twojem życzeniu.

Poszedłem naprzód i oznajmiłem młodej kobiecie obecność Henryka.

— Czegóż on chce, spytała.

— Tego nie wiem, sam to najlepiej wyjaśni.

— Nie mogę odmówić mu widzenia się, wyrzekła zamyślona, wszakże to do niczego doprowadzić nie może.

Byłem o tem z góry przekonany i nie pojmowałem równie jak ona tego kroku Henryka, przecież położenie jej pogorszyć się tem nie mogło.

Róża powitała go z chłodną grzecznością, twarz jej nie zdradziła żadnego wzruszenia, i żadnej nadziei, lub trwogi, Henryk miał pozór człowieka spełniającego obowiązek towarzyski, nic więcej, zresztą spoglądał na swoją dawną żonę z widoczną ciekawością, jak gdyby to była dla niego zagadka, problemat do rozwiązania, i nie czekając żadnych zapytań, wyrzekł od razu.

— Jak widzę, dziwi cię moja obecność.

— To prawda, odparła otwarcie, zdaje mi się, że w ostatniej rozmowie, wypowiedzieliśmy sobie już wszystko.

Henryk zamyślił się chwilę, jak gdyby szukał w pamięci taktów, o których się odwoływała.

— Oh! to tak dawno, byłaś wtedy strasznie rozdrażnioną, ja także byłem prędki, więc nie chcę pamiętać wszystkich przykrych rzeczy, które zaszły pomiędzy nami.

Widocznie czas i oddalenie osłabiły znacznie w myśli jego doniosłość wypadków, a sądząc drugich podług siebie, wierzył, że i Róża nie brała już tak gwałtownie do serca, dawnych nieporozumień; przez czas pobytu za granicą bawił się doskonale, używał swobody kawalerskiego życia i powracał pełen pojednawczego ducha, teraz mniej niż kiedykolwiek pojmując upór Róży, i wytrwałość w raz obranej drodze.

— Za powrotem moim, mówił dalej, nie odbierając odpowiedzi, doręczono mi jakieś pozwy, data ich jest dawną, musiałaś to uczynić w chwili gniewu, bo nie sadze, byś trwała ciągle w twoich romansowych ideach niepodległości, musiałaś przecież poznać, że dla kobiety to wcale rzecz niewygodna, ręczę, że i Joachim dzisiaj tego samego zdania, chciałem ci otwarcie przedłożyć raz jeszcze położenie; nie jest ono wcale tak rozpacznem jak sądzisz może, ukrywałaś się tak dobrze w Warszawie, że nikt cię prawie nie widział, i nikt nie może powiedzieć na pewno, że jesteś tutaj; tymczasem matka twoja rozgłosiła, że pojechałaś ze mną za granicę, tym sposobem pozory są ocalone, możemy razem powrócić do Sinogóry, porzucisz to smutne, zakonne ubranie, i znów prowadzić będziemy dawne życie, które może mieć swoje niedogodności, ale z pewnością jest dużo przyjemniejszem niż to, które teraz wiedziesz.

Henryk mówił to wszystko, jako rzeczy uprojektowane i zatwierdzone z góry, nie przypuszczając nawet, by ona nie zgodziła się na to z radością.

Róża wysłuchała go spokojnie.

— Dziękuję ci bardzo, wyrzekła w końcu, że tak troskliwie myślałeś o mnie, nie zasłużyłam na to.

— Róziu, przerwał, nie rozumiejąc jej wcale i biorąc te słowa za przyzwolenie, zostawmy przeszłość w pokoju, ja niczego więcej nie pragnę, znudziłaś się pewno do syta przez te cztery miesiące, i chętnie powrócisz do świata.

Wstrząsnęła głową.

— Nie powrócę nigdy do świata, wyrzekła z lekkim uśmiechem, jesteś zanadto dobrym Henryku, dziękuję ci za to usposobienie, może posłuży ono na to przynajmniej, byśmy się rozstali bez sporów i niechęci.

Henryk spojrzał na nią poważniej.

— Róziu, juko mąż winienem ci opiekę, i dla tego przyszedłem tutaj, bo sądzę, że obowiązkiem moim jest, podać ci raz jeszcze rękę zgody i rzucić zasłonę na twoję niebaczne postępki, wszakże zostawiam ci to do woli. Nie sądź, bym grał przed tobą komedyę zrozpaczonego męża, lub kochanka, znasz mnie, patrzę na świat rozsądnie i daję ci dobre rady z przekonaniem, że jeśli je odrzucisz, z pewnością pożałujesz tego mocno.

— To być może, odparła łagodnie, dzisiaj jednak czuję się szczęśliwszą, niż byłam kiedykolwiek.

— Szczęśliwszą, zawołał, wpatrując się w nią z najwyższem zdziwieniem, pozwól mi o tem wątpić, bo cóż stanowi twoje szczęście?

I mówiąc to spoglądał w około, jakby szukał tajemnicy jej życia; odgadła tę myśl jego, bo uśmiechnęła się tylko i odpowiedziała.

— Nie szukaj daremnie, w samotności mojej nie ma nikogo, nic nie ukrywam, znasz mnie dość, by o tem nie wątpić.

— Wierzę ci na słowo, ale w takim razie, wytłumacz mi szczęście twoje jak je nazywasz, wszak ja mącić go nie chcę.

— Jestem szczęśliwą, odparła, podnosząc na niego błyszczące oczy, bo porzuciłam wreszcie wszystko to, co jest fałszem, blichtrem, bo żyję według myśli mojej, nie potrzebuję kłaniać, udawać, narzucać na twarz uśmiechów, których nie mam w sercu, ani przymuszać się do słów przyjaznych, dla ludzi, którzy nie warci są wspomnienia nawet.

— Stworzyłam sobie życie zgodne z myślami i uczuciami memi, a tak czyniąc znalazłam spokój i harmonię.

Mówiła te rzeczy, zupełnie niezrozumiałe dla niego, spokojnie, a on słuchał ją z lekką ironią, której jednak nie wypowiedział przez grzeczność. Tylko fakt zupełnej sprzeczności pojęć z żoną, zaczynał stawać się dla niego wyraźnym; kobieta, która mogła być szczęśliwą w warunkach, w jakich znajdowała się Róża, i przenosiła smutne położenie dzisiejsze nad dawne życie, wydawała mu się co najmniej szaloną, i budziła w nim tylko rodzaj litosnej pogardy, jaką się ma dla waryatów. Przecież fakt ten bardzo smutny, jak sadził dla Róży, dla niego w gruncie rzeczy był dość obojętnym, uczynił on wszystko, co było w jego mocy, by uratować żonę, dopełnił względem niej sumiennie obowiązków uczciwego człowieka, dalej nie mógł być za jej los odpowiedzialnym, daremnie starał się ją ratować, ona uparła się ginąć koniecznie, rozważnie, po miesiącach namysłu i doświadczenia. Na podobny upór nie było lekarstwa, przekonawszy się o tem, powstał, bo nie miał tu już nic więcej do czynienia.

— Jak widzę — rzekł — wszelkie rozumowanie jest tutaj próżnem, jednak nie żałuję dzisiejszego kroku, może kiedyś przypomnisz go sobie z wdzięcznością i żalem.

Jednak znać było w jego głosie urazę człowieka, co sądził, że będzie przyjęty z otwartemi rękoma jako zbawca, a którego wspaniałe chęci odrzucone zostały.

— Henryku — wyrzekła Róża — wierz mi, ja wdzięczną jestem za to, co chciałeś uczynić, ale nieszczęściem tu jak zawsze rozchodzą się pojęcia nasze, ja muszę im wierną pozostać.

— Rozumiesz dobrze — odparł zawsze urażony mąż, że ja ci swoich narzucać nie myślę, nie pozostaje mi więc jak życzyć ci szczęścia na dziwacznej drodze, którą obrałaś.

— Czy szczerze pragniesz szczęścia mego? — spytała młoda kobieta.

— Oh! jak najszczerzej, tylko pozwól sobie powiedzieć, powątpiewam, byś je kiedykolwiek osiągnęła, w każdym razie przeszkadzać ci w tem nie będę. — Wziął za kapelusz i chciał wyjść, gdy nagle wrócił ode drzwi, jak gdyby przypominając sobie rzecz mniejszej wagi.

— A co do stosunków, które pomimowolnie isnieć pomiędzy nami muszą, mogę ci wypłacać corocznie procent od twojej sumy, nie potrzebujesz po to udawać się do sądów.

Róża stała zarumieniona, wszakże to należało jej się wedle sumienia, a przecież rzucał jej to w oczy jako dobrodziejstwo i łaskę. Rzeczywiście było to łaską z jego strony, drogą procesu nie odebrałaby tak prędko własności swojej, wiec milczała dotknięta tą smutną koniecznością. Daremnie oddaliła się od męża; ona, jej byt materyalny, a w danym razie i przyszłość cała, wszystko to zależało od złej lub dobrej woli jego, od przychylenia się lub nie do żądania rozwodu, przecież teraz nalegać o to nie mogła, to naprowadziłoby go na domysły, do których nie było powodu, wszakże prócz mnie, ona nie widywała nikogo, nikt inny nie mięszał się do jej życia, a jeśli imię jakie tkwiło w jej sercu, nie mięszało się ono do faktów, należało tylko do dziedziny myśli, ona nawet przedemną z tem się nie zwierzyła.

— Joachimie, wyrzekł Henryk, widząc jej pomieszanie, ty co zajmujesz się materyalnie i moralnie interesami Róży, załatw ze mną te pieniężne sprawy.

Sprawy te, rzeczywiście były pilne, pomimo wysileń moich, młoda kobieta obchodzić się musiała bez wielu rzeczy, uważanych za niezbędne w jej dawnym świecie, chociaż nie zdawała się nigdy zwracać na to uwagi.

Wyszliśmy obadwaj z Henrykiem.

— To nie do uwierzenia, zawołał na wschodach jeszcze, zstępując z pewną trudnością z trzeciego piętra, na którem mieszkała jego dawna żona, trzeba przyznać Joachimie, że nie wiem kogo bardziej podziwiać, mistrza, co tak jak ty umie sfanatyzować swoją uczennicę, czy też wytrwałość tej uczennicy.

Mówił to pół żartem; postępowanie Róży zdawało mu się tak śmiesznem, że się na nie gniewać nic mógł, zresztą jej wytrwałość budziła w nim pewien rodzaj instynktowej trwogi, i w głębi ducha rad był z zaszłego rozłączenia, zharmonizował się on szybko bardzo z nowem życiem, zakosztował napowrót zupełnej swobody, i dziś już przyjmował pogodnie swoje matrymonialne niepowodzenia.

— Powiedz mi wreszcie, wyrzekł po chwili, o kogóż właściwie tutaj idzie.

— Jakto, spytałem, patrząc mu w oczy.

— No, odparł, przecież nie jestem tak naiwnym, by wierzyć, że Róża czyni to wszystko bez jakiej racyonalnej przyczyny. Tu musi być jakaś ukryta miłość; dałem się wywieść w pole, posądzając Eugeniusza, który jest w tem wszystkiem najzupełniej niewinnym, spotkałem go za granicą, widać użyto go zręcznie dla zamaskowania kogoś, ale kogo? tego doprawdy domyśleć się nie mogę? W każdym razie rzecz dla mnie jasna jak słońce, że moja żona prowadziła romans od dawna.

Uśmiechnąć się musiałem z tego głębokiego odkrycia.

— Daje ci najświętsze słowo, wyrzekłem tylko, że się mylisz.

— Jakto, zawołał, chcesz wmówić we mnie, że moja żona czyni te wszystkie dziwactwa bez przyczyny, dajże pokój, nie oszukasz mnie, a potem na co? ja przecież nie myślę brać dzisiaj tych rzeczy do serca, nie jestem wcale obowiązany szukać zajścia z tajemnym wielbicielem Róży.

— Róża nie ma żadnego wielbiciela. Patrzał na mnie czas jakiś niedowierzająco.

— A więc czemużby u licha nie powróciła do Sinogóry, zamiast prowadzić pustelnicze życie w Warszawie, czy przypadkiem nie powzięła ku mnie nienawiści, nie czuję wcale, bym na nią zasłużył.

Do tej pory nie był w stanie zrozumieć prostych pobudek, które kierowały żoną jego.

— Róża jest bardzo młodą, wyrzekłem, i ma prawo oczekiwać od przyszłości ziszczenia tego, czego jej przeszłość nie dała.

— Ha, odparł, jeźli jak zaklęta księżniczka chce oczekiwać błędnego rycerza, ja nie mam nic przeciwko temu.

Było to arcysprawiedliwe usposobienie, tylko z człowiekiem tak chwiejnym jak Henryk nie można było na nie bezwarunkowo rachować, lada wpływ mógł odwrócić go w przeciwną stronę i przeinaczyć szlachetne postanowienia. Nie czuł się on względem żony obowiązany prawem do niczego, los jej więc zależał od jego dobrej woli, dziś podobało mu się być wspaniałomyślnym, jutro mógł cofnąć te ustępstwa, wypłacił mi wprawdzie procent od jej posagu, i takowy przyrzekł i nadal wypłacać, nie uczynił tego jednak w żadnej urzędowej formie, gdyż miał wstręt nieprzezwyciężony do wszelkich form prawnych, papierów stemplowych i notarialnych aktów; w jego przekonaniu było to dobre dla ludzi, których słowo honoru nie miało obowiązującego znaczenia, a odwoływanie się aż do takich środków, zdradzało brak zaufania, więc stanowiło dla niego rodzaj obrazy. Znałem nie od dziś tę jego niepraktyczną stronę i musiałem poprzestać na tem, co otrzymałem. Na nieszczęście, sprawa rozwodowa, której niepodobna było zagodzić w sposób polubowny, drażnić go musiała w tym względzie, przedstawiałem mu jednak jej konieczność w obecnem położeniu ich obojga, odwoływałem się do jego uczciwości, aż w końcu obiecał nie sprzeciwiać się postanowieniom żony.

Było to od razu bardzo wiele, więcej niż mogliśmy się spodziewać. Odniósłem Róży te wszystkie pocieszające wieści; nie było to jeszcze zwycięztwem, ale było dobrą nadzieją. Jednakowoż młoda kobieta przyjęła ją z rodzajem dziwnej obojętności, jak gdyby jej marzenia trudniejszemi były jeszcze do ziszczenia.

— Panie Joachimie, wyrzekła tylko, ze zwykłą łagodnością, nie mówmy o przyszłości, czy sądzisz pan, żem kłamała przed Henrykiem, mówiąc, że mi teraźniejszość wystarcza?

— Nie kłaniałaś pani, wiem o tem, posiadasz dzisiaj tę niczem nie zmąconą pogodę, niezależną od ludzi i okoliczności, ale to nie jest jeszcze szczęście, do jakiego masz pani prawo.

Wstrząsnęła smutnie głową.

— Ja nie mam już żadnego prawa, wyrzekła, sama dobrowolnie zniszczyłam swoją przyszłość, zmarnowałam życie, nie zapominam o tem nigdy.

Mówiła prawdę, takie było jej przekonanie, jeden tylko człowiek mógł ją rozgrzeszyć, a człowiek ten był daleko. Nieraz myślałem o nim, nieraz pragnąłem zbliżyć tych ludzi zjednoczonych sercem, a cierpiących samotnie, ale nie śmiałem mieszać się pomiędzy nich.

Są rany nie znoszące obcej ręki, są położenia, które chcąc naprawić pogarsza się tylko, czekałem wiec w milczeniu, nic tracąc nadziei. Wprawdzie Adam prosił mnie, w razie gdyby Róża potrzebowała pomocy, by udać się do niego, ale ona nie wspomniała go nawet nigdy, wiec nie pisałem wcale, gdy niespodzianie odebrałem list następujący:

"Mijają miesiące od dnia pełnego wydarzeń, w którym widzieliśmy się po raz ostatni. Co dzieje się od tego czasu z panem i z nią? Zdaje mi się, że mam prawo zapytać, bo wieści krążące pomiędzy rodziną i sąsiedztwem Róży, nie nauczyły mnie niczego, nie mogłem im wierzyć. Dzisiaj Henryk powrócił sam do Sinogóry, a prezesową zachowuje o córce pogardliwe milczenie. Ale pan jesteś w Warszawie, do ciebie więc udać się mogę, nie powinieneś zostawiać mnie w niepewności, ani brać za złe ostatnich słów moich. Są cierpienia nad siły, są postanowienia uczynione w chwili rozpaczy, które stanowczemi być nie mogą. Przez te długie miesiące samotności, badałem serce moje, nie wiem czy kiedy będę w stanie zapomnieć tego, co stanęło pomiędzy nami, nie wiem, co ona myśli i czuje, ale wiem, że w niepewności o jej losie dłużej pozostać nie mogę, wspominam po sto razy tę noc gorączkową, w której przeszedłem przez wszystkie piekła i pytam siebie, co znaczyły jej słowa, i zrywam się wśród snów szalonych, a wątpliwość i nadzieja szarpie mi serce.

Czem ona żyje teraz? czem wspomnienie tego człowieka dla niej być może? jaka będzie jej przyszłość, czemu ja nie mam dość mocy, by wyrwać z serca pamięć i uczucie, zrzucić te straszne więzy namiętności, i stanąć wolny w szranki życia? — Daremnie; uczucie to wzrosło ze mną, wpoiło się w istność moją, gdy być przynajmniej ona przyszła mi w pomoc, gdybym stanowczo mógł powiedzieć "ta kobieta nie jest mnie godną" ale pomimo fakta i pozory, postać jej została w myśli mojej nieskalaną, wyższą nad wszystko, niezbrudzoną, dumną i czystą nawet w upadku swoim."

List ten był szalonym, znać w nim było kruszący się hart tego człowieka i tę miłość gwałtowną, co zwyciężała wolę jego. Nie pokazałem go Róży, mógł tylko zamącić jej spokój, nie dając jej nic w zamian. Odpisałem mu krótko, że ona jest samotną, choć nie zachwianą w postanowieniu, że pomoc jego okazała się zbyteczną, więc dla tego nie odwoływałem się do niej, a zresztą nie wchodziłem w uczucia jego, nie miałem prawa odpychać ich ni podżegać. Róża nie była wolną, mogła nią nie być nigdy, lękałem się budzić w obojgu namiętność i nadzieję — zostawiłem to przyszłości.

Tak przeszła zima wśród pracy i zajęć codziennych poważnie i spokojnie. Rozstanie państwa Wielińskich stało się faktem jawnym, świat odkrył ukrycie Róży i chciał się do niego wedrzeć; ta dumna, młoda, odosobniona kobieta, która potrafiła narazić się na jego potępienie i sama sobie wystarczyć, budziła znowu ogólną ciekawość. Różne osoby zaczęły zbliżać się do mnie, zaczepiać i oświadczać się z przyjaźnią, byłem na to głuchy i ślepy; Róża stroniła od ludzi z tym instynktowym wstrętem istoty, co poznała dowodnie ich wartość i lęka się każdego spotkania z obojętnymi, bo ma w głębi piersi ukrytą ranę, którą drasnąć mogą.

Szał zabaw karnawałowych konał u jej cichego progu, nie nęciło jej nic z tego co zwykle zajmuje, spoglądała na wszystko z tą cichą łagodną powagą, harmonizującą dziwnie z jej młodością, chodziła pogrążona w tajemniczej żałobie i żałoby tej nie odrzucała nigdy. Patrzyłem na nią nieraz ze skrywaną trwogą, nie skarzyła się, ale chód jej stawał się coraz powolniejszy, ręce. nabierały alabastrowej przezroczystości, a na białe czoło występowały codzień wyraźniejsze niebieskawe żyłki. Były to nic nieznaczące symptomata, a jednak z pierwszemi promieniami wiosennego słońca, starałem się dać towarzyszce mojej więcej powietrza i ruchu, starałem się rozweselić powagę jej myśli i wlać nowe nadzieje w jej więdnące serce.

Wyjeżdżaliśmy zwykle rano na długie spacery za miasto i zostawiwszy konie z powozem, zapuszczaliśmy się daleko wśród pól i lasów. Wówczas śledziliśmy rozwijające się rośliny i miryady jestestw w ziemi, powietrzu i wodzie, które dobroczynne słońce powołuje do życia. Róża zajmowała się tem wszystkiem z żywością, która opuściła dawno jej ruchy.

Tak dnia jednego chodziliśmy oboje, po żyznej równinie, ciągnącej się w około wielkiego miasta; ciepły ożywczy powiew wiosny napełniał piersi rozkoszą, pączki drzew rozwijały się w słońcu, zboża maiły się nieporównaną zielonością, pierwsze kwiaty zakwitały na łąkach, rzadkie motyle uwijały się wśród nich krętym lotem, pszczoły brzęczały wesoło.

Róża szła wsparta na mojem ramieniu, wzrok jej był zamglony, jej pierś zdawała się kipić wiosennem życiem, spoglądała na widnokrąg bez chmury, zamknięty z jednej strony siniejącemi lasami, a z drugiej miastem strzelającem w górę tysiącem wież i kopuł i westchnęła cicho:

— Panie Joachimie, szepnęła.

Alem ja nie zważał na nią, od jakiegoś czasu wzrok mój wytężał się na ciemną postać męzką, kierującą się ku nam ścieżką pomiędzy zbożami, ruchy jego budziły moje wspomnienia, aż wreszcie rozpoznałem wyraźnie Adama, zrozumiałem od razu, że nie przypadek postawił go na naszej drodze. Róża odwrócona dostrzedz go nie mogła, a jam milczał czekając na niego z bijącem sercem, w końcu szelest jego kroków zwrócił uwagę młodej kobiety i obejrzała się niedbale, ale zaledwie wzrok jej padł na niego, stanęła jak wryta.

— Panie Joachimie, szepnęła, zaledwie słyszalnym głosem, jakby pytając, czy ją oczy nie mylą, to Adam.

Nie potrzebowałem potwierdzać, on był już przy niej i znowu ci ludzie spojrzeli sobie oko w oko.

Róża zmieniła się bardzo od dnia, w którym widział ją po raz ostatni, nie było to już miękkie rozpieszczone dziecko, jakie znał kiedyś, ani kobieta w strasznej chwili łamiącej jej życie, ale istota napiętnowana powagą cierpienia, wyrobiona cichym smutkiem dni ostatnich, piękna duchową pięknością, która wyszlachetniła jej rysy i nadała im wdzięk najwyższy.

Adam stanął olśniony i to pierwsze spojrzenie powiedziało mu wszystko, nie potrzebował o nic pytać, odpowiedź leżała wyryta na jej jasnem czole, w kryształowych źrenicach, w dumnem zagięciu jej ust malinowych.

I przez chwilę było pomiędzy niemi uroczyste milczenie, spojrzenie topiło się w spojrzeniu, porozumiewały się ich serca. Widziałem jak jego surowe rysy miękły, aż wreszcie pochylił przed nią czoło z cichem poszanowaniem.

— Nie potrzebowałaś mnie Różo, wyrzekł zaledwie słyszalnym głosem, a jednak ja znowu przychodzę do ciebie.

Słowa te wyszły z ust jego drżące, urywane, ona wyciągnęła ku niemu rękę.

— Zanim się dotknę ręki twojej Różo, ty musisz mi przebaczyć.

— Przebaczyć tobie, szepnęła, czem mogłeś mnie obrazić?

— Obraziły cię myśli moje i wspomnienia, obrażało cię serce, które ci zaufać nie mogło, obraziła cię marna duma, co w brew woli odpychała mnie od ciebie. Ale dziś patrzę na ciebie i powiadam w głębi ducha: jam nie zasłużył na przebaczenie, a jednak wiem, że ty mi przebaczysz w imię tego wielkiego słowa w które wierzymy oboje w brew ludziom i światu, w imię miłości.

Ona słuchała go upojona, a patrząc na nich radowało się i moje stare serce.

Od dnia tego minęło wiele dni bólów i niepowodzeń, lata upłynęły zanim ich losy niepewne rozstrzygniętemi zostały i prawa ludzkie uświęciły związek tych dwóch serc od dawna złączonych.

W ciągu tego czasu walk żadne z nich nic upadło na duchu, żadne nie zwątpiło o przyszłości, żadne nie zamąciło czystej harmonii uczucia, wypróbowanego wszystkiemi bólami życia.

Od dnia tego i ja spokojny byłem o przyszłość, Róża odzyskała dawna swobodę i zdrowie, a w obec tego, co już przecierpiała, trudności obecnej chwili łatwe były do zniesienia.

Henryk widząc, że nie zdoła przełamać uporu żony, zezwolił na rozwód, a sam znalazł pociechę w wesołem życiu, które tak lubił; powiadają jednak, iż nie zrażony niefortunną próbą małżeńską, stara się znowu o młodą pannę wzorowo wychowaną. Mam nadzieję, iż nie dozna drugiego zawodu; dla szczęścia mężów podobnych Henrykowi żony takie jak Róża należą do nadzwyczajnych wyjątków, zresztą nauczony poprzedniem doświadczeniem, Henryk strzedz ją będzie starannie od wszelkich myśli i nie dopuści z pewnością do domu takich jak ja dziwaków.

KONIEC.