Żółty krzyż : ELTeC edition Strug, Andrzej (1871-1937) 139338 COST Action "Distant Reading for European Literary History" (CA16204) Zenodo.org ELTeC ELTeC release 1.1.0 ELTeC-$textLang ELTeC-$textLang release 1.0.0 Żółty krzyż https://pl.wikisource.org/wiki/%C5%BB%C3%B3%C5%82ty_krzy%C5%BC Żółty krzyż Strug, Andrzej Warszawa: Gebethner i Wolff 1933

Polish Converted by checkUp script for new release JR convert to ELTeC-1

Andrzej Strug

Żółty Krzyż

Tom 1

Tajemnica Renu

I

Zapadał zmierzch i na chwilę opanowała świat straszliwa cisza. W niebywałym milczeniu zapowiadał się jakowyś kres i koniec wszystkiemu, co dotrwało do tej godziny zmierzchu i jeszcze żyło. Wnet zerwie się trzask piorunów i chmurna noc zawyje orząc i prując powietrze w błyskawicach i dymach. Nie ostoi się nic, dokona burza swego dzieła, powali, uśmierci, zagrzebie w ziemi ostatnią resztę tego, co czai się jeszcze i trwa już ostatnim tchem...

W ciszy na dalekiej równinie płonęły spokojnie ciemnopurpurowe pożary. Zapadająca noc otulała je coraz szczelniej, gubiąc, myląc odległości w czarnej przestrzeni. Chwiały się, falowały wielkie ognie i zdawały się sunąć światem jak widma. Unosiły się i opadały, rozpościerały się po ziemi i wypiętrzały się, rosły sięgając ku ciemnemu niebu, zawalonemu od horyzontu do horyzontu jedną bezmierną chmurą. Tu i tam na niskim pułapie nieba rodziły się i znikały, jak gasnące zarzewie, blade, mętne łuny.

Szybko gęstniały ciemności, zatracały się rzeczy najbliższe — szczątek muru ze sterczącym jeszcze kominem, pochyła żerdź od telefonu, strzaskany pień drzewa z jedną jedyną wielopalczastą, nagą gałęzią, która wołała w przestrzeń jak rozwarta dłoń, wzywająca ratunku. Okrywała noc wszystkie okropności tych miejsc i dała odpocznienie zmordowanej ziemi, i zdawało się teraz, że już na zawsze, na wieki wieczne utai noc bezeceństwa, bohaterstwa i zbrodnie, które szalały tu bez przerwy, bez wytchnienia w ciągu trzech nocy, trzech dni. Niepodobna, by za tym razem o swojej godzinie, jak co dnia, podniosło się jutrzejsze słońce, żeby się obnażyła bezwstydnie jakowaś prawda niemożliwa, potępiona i przeklęta. Po tym, co się tu działo, nie może odżyć i nie powinien żyć na nowo splugawiony obszar ziemi. Nie porośnie trawa i nie zaśpiewa ptak, nie wzejdzie dzień nad pustynią — i nie objawi się już nic. Nic, jeno czarna noc zapomnienia.

Wlokły się jedna za drugą i jedna za drugą wciąż już ostatnie i wciąż odradzające się sekundy ciszy. Czyż wyginęło już i zmarło wszystko, co żyło? W przenikliwie napiętej cichości lada chwila odezwie się nad pobojowiskiem czyjś głos olbrzymi, nadludzki. Wypowie się gromowe słowo gniewu bożego czy szyderczy jak wycie pocisku śmiech szatana?

Z głębin ciemności ozwał się jęk człowieczy, zgłuszony, jakby spod ziemi, i jął się powtarzać słabiej, wyraźniej, miarowo, spokojnie jak oddech. W tej bezsłownej, cichej mowie wypowiadało się znękanie, zgnębienie ludzkiego bólu i jego ostatnia skarga. Już nie było w tym wiedzy o sobie ani czucia, ani wołania ratunku, ani modlitwy do Boga, ani żadnej ludzkiej nadziei. Tym językiem bezgłośnym oznajmiały się ostatnie sekundy czyjegoś żywota. Już znikł i zapodział się był ów człowiek, syn ziemi, i uszła z niego dusza, został po nim jeno ślad, pogłos cichy, milknący, a w nim zew śmierci, jej potęga i nędza. Gasł w ciszy i odzywał się znowu, ledwie dosłyszalny, coraz rzadziej, coraz słabiej.

Kapitan Déspaix od dawna wsłuchiwał się w ów głos ostatni i jedyny, który ocalał na świecie. Czuwał pilnie i chwytał z chciwością każde najcichsze jego tchnienie, albowiem okropna była jego samotność. Trzymał się go mocno, był to bowiem jedyny ślad czyjegoś istnienia, jakiejś zagubionej prawdy. Mimo jątrzącego bólu, który dolegał i piekł, wiercił w nim i ciążył mu wszędzie, jednak chwilami usypiał, ale i przez sen czuwał, by nie zgubić wątłego promyczka wśród ciemności, utrzymać jedyną nić przewodnią, która zdoła wyprowadzić go kędyś z ciasnej, podziemnej przepaści. Nic o sobie nie wiedział i niczego nie pamiętał, w rozbitej głowie czuł tylko ból zamętu. Nie mógł zebrać myśli, gdyż już nie umiał my śleć, zapomniał myśleć. Wciąż miało mu się co odkryć, coś się miało w nim nieodwołalnie zakończyć. I gubił się, i znowu tonął w pustym odmęcie.

Gdy wreszcie umilkł i zginął mu jedyny żywy głos, kapitan Déspaix zaczął osuwać się kędyś w dół i opadał, pogrążał się coraz głębiej. Usnął i natychmiast wylazły spod ziemi te same, dawniejsze ruchliwe maszkary. Zanim go osaczą i zgubią, patrzą weń ogromnymi, płaskimi oczami, które są puste jak ze szkła, a tają w sobie okropną groźbę. Na próżno szuka wyjścia i ucieczki — jest odcięty. Chwyta go poczwara w żelazne ramiona, łamie mu żebra, łamie mu krzyże i dusi. Ostatni szept ostatniej myśli: „To jest śmierć...” Śmierć porywa go w oślepiającym blasku, w huku rozsadzającym czaszkę.

...Pustka, bezwład. Postrzega jakąś potworną własną nieobecność. Jest nigdzie. Całkiem nie jest. Nie ma nic wokoło niego, nic, jeno straszliwy, niepojęty ból. Wije się, skręca się w tym bólu i nareszcie, nareszcie umiera już naprawdę. Po wielekroć, sto, tysiąc razy ginie i wynurza się znowu z powrotem bez chwili opamiętania, bez chwili spoczynku. Pastwi się ktoś nad nim, druzgoce go, dźwiga wysoko i wali nim o ziemię, rozdziera i depce w nim ostatni strzęp... Porwała go i wciągnęła w siebie straszliwa, zawzięta maszyna. Hucząc i wyjąc przewleka go przez swoje tryby i koła, podaje go coraz dalej i dalej, po drodze miażdży żelaznymi młotami, kraje żelaznymi kleszczami, szarpie na żelaznych iglicach i hakach. Żelazo, wszędzie zimne, nieubłagane żelazo...

Długo, bez końca ciągnie się sen o bólu. Warczy rozpędzona maszyna — cóż jeszcze zdoła mu uczynić, jaką męczarnię zadać, gdy wypluła już i rozproszyła jego ostatnią odrobinę?... Ocknął się. Natychmiast porwał go strach przed czymś najokropniejszym, przed niewiadomym.

Tonąc w głębokiej nocy, wlekli się z mozołem, po omacku, niewidzialni ludzie. Od dawna z daleka ciągnąc weszli byli o zmierzchu w strefę bojową. Brnęli przez rowy, przez zdradzieckie doły pełne mułu, przez wzgórza usypane pociskami, przez grząskie kałuże, przez szczątki drutów, przez sterczące z ziemi deski i bale, potykali się na każdym kroku wśród tysiąca niespodzianych, niewidocznych przeszkód. Deptali w ciemnościach po cichych na wszystko trupach, po rannych, którzy oznajmiali się stękaniem bólu, i po leżących wszędzie pokotem żołnierzach, którzy, wyrwani z kamiennego snu, wybuchali złorzeczeniem i klątwą.

Ale nawet w najbezecniejszych wyzwiskach brzmiała radość i była wdzięczność, nadchodziła bowiem nareszcie zmiana — zmiana po trzech nocach i trzech dniach nieprzerwanego boju.

Ludzie śmiertelnie sponiewierani, półżywi, skonani w trudach i w głodzie, w strachu, bez snu, bez kropli wody — zrywali się ochoczo, jak cudem wskrzeszeni. Zaroili się i zagadali wyłażąc jak spod ziemi z czeluści ciemnej nocy, i skupili się w czarne gromady gotowi do ciężkiego marszu na całą noc, bo każdy krok po rumowisku i bezdrożu będzie ich oddalał od okropnego pola i od świtu jutrzejszego dnia, gdy wraz ze śmiertelnym grzmotem pierwszego pocisku na nowo roztworzy się tutaj piekło walki. Ruszyli w drogę i śpieszą się; nie powstrzyma ich dzisiaj i nie zawróci żadna potęga świata — ani straszna święta przysięga, ani honor, ani ojczyzna, ani wódz naczelny, ani nawet sam pan sierżant. Nowe cienie ludzkie rozłaziły się we wszystkie strony i tonęły w ciemnościach. Z rzadka na mgnienie oka to tu, to tam zabłysła latarka, ozwał się głos komendy lub słaby jęk rannego, którego dźwigano z ziemi. Na ogromnej przestrzeni odcinka zaczynała się ciężka, śpieszna praca nocy, której dokończyć trzeba przed pierwszym brzaskiem dnia. Zewsząd dobiegały zgrzytania po kamieniach łopat i kilofów, głuche odgłosy wbijanych palów, brzękały rozwijane druty. Szczękało przeróżne żelastwo bojowe.

Po obu stronach frontu na gwałt umacniano nowe pozycje, rozgrzebywano jeszcze raz stare, prastare rumowisko, zryte, przewrócone na nice przez miliony pocisków, po stokroć przekopane przez saperów, nasiąkłe krwią. Tu bowiem, na tym miejscu toczyły się od trzech lat zażarte boje. Od trzech lat wydzierali Francuzi Niemcom, Niemcy Francuzom lasek Colombe, z którego nie ocalała ani jedna drzewina, farmę de la Routoire, przysiółek St.-Vaast i młyn Souchez — po których o tej porze nie zostało już śladu. Bataliony, pułki, dywizje, dziesiątki tysięcy ludzi mordowały się nawzajem od trzech lat o te imiona i nazwania już teraz puste, bez swej treści i bez istoty. Lasek Colombe, młyn Souchez, farma de la Routoire, przysiółek St.-Vaast, gdy już znikły i sczezły z powierzchni ziemi, stały się sławne na cały świat i zapamiętał je każdy na obu półkulach, bowiem powtarzały się uparcie, do znudzenia w komunikatach z zachodniego frontu, przechodziły wielokrotnie z rąk do rąk, za każdym razem ogłaszane tryumfalnie kolejno bądź przez jedną, bądź przez drugą stronę. O tej porze znowu znalazły się pośrodku między frontami i znowu były niczyje, tak samo jak na początku, przed trzema laty, jak nieraz zresztą w ciągu tych zmiennych lat. Dziś o zmierzchu i Niemcy, i Francuzi w obawie przed nocnym kontratakiem wycofali się zostawiając w pośpiechu część materiału wojennego i wielu rannych. Od jutra ruszą naprzód świeże rezerwy...

Odległe zgrzytanie łopat o żwir było pierwszym odgłosem, który doszedł do świadomości porucznika von Senden. Ocuciły go zimne płaty śniegu, zacinające z wiatrem. W czarnej nocy dogasały pożary. Gdzieś w niezmierzonej odległości zapalały się, wzlatywały szybko i spływały z wolna biało-błękitne gwiazdy, świecące jaskrawo. Gasły nagle, tonąc w niezbadanych czeluściach, i wnet wyrastały nowe. Oczy porucznika długo nie mogły się oderwać od tych dalekich zjaw. I one mogły być również omamieniem, było w nich jednak podobieństwo do jakiejś rzeczywistości zapomnianej a własnej. Niezmierzony czas dzielił go od pewnego dnia i pewnej jego godziny, gdy naraz wywróciło się w nim wszystko, co własne, i zamarło. Na to runęła nawała natrętnych widziadeł, odmęt cudzych słów, przyszły długie czyjeś żywoty —

przeżycia, opowieści o niestworzonych dziwach i sny, sny...

Teraz już bliżej zachrobotały łopatki, jaśniej, bujniej zaczęły się wzbijać białe gwiazdy i porucznik von Senden, nagle ockniony, ogarnął w sobie i zrozumiał, co jest. Oczywiście leży ranny, jest noc, dobra, ciemna noc, więc lada chwila mogą przyjść po niego. Dziwiło go, że nie czuje nigdzie bólu, dolegał mu tylko tępy ucisk jakiejś martwoty w nogach, w rękach, w krzyżu; był cały ścierpnięty i skostniały. Dźwignął się z wielką ostrożnością i poczuł w całym sobie niemoc i bezwład. Nie mógł się ruszyć, usłuchało go tylko jedno — prawe — ramię; cały tułów, nogi i prawa ręka były uwięzione. Oblał go zimny pot z przerażenia. Szarpnął się z całych sił i więzy zacisnęły się na nim jeszcze mocniej. Było to zupełnie podobne do dręczącego snu, ale porucznik już wiedział, że nie śpi. Ochłonąwszy spróbował jeszcze, wspierając się mocno o ziemię wolnym ramieniem i prężąc kark. Na próżno! Ucisk wzmógł się, rozchodził się po całym ciele tępo, dławiąco. Ogarniało go coraz bardziej ciężkie poczucie ciasnoty i niewygody, było to dolegliwe, gorsze od bólu. Nareszcie odgadł — był zasypany ziemią.

Uspokoił się, znieruchomiał. Wiedział, że nie ma na to innej rady, jak przeczekać cierpliwie, aż przyjdą swoi i odkopią go. Ale niechże się pośpieszą...

Był cały skręcony, związany, bez możności poruszenia, zmiany, ulgi. Stawało się to tak nieznośne, tak okropne, że porucznik, usłyszawszy niedaleko głosy ludzkie, niebaczny na nic, zmożony męką, zawołał w czarną przestrzeń:

— Hier! Hier!2

To mogą być swoi, ale równie dobrze mogą być i tamci. Nadsłuchiwał pilnie, tłumiąc w sobie stękanie i jęki. Obracał głowę starając się zmiarkować, gdzie leżą fronty. Szereg rac świetlnych szedł z ukosa po prawej stronie, z lewej zasłaniał wszystko zwał ziemi. Jacyś tam ludzie łazili po polu, ich głosy oddalały się i nie dochodziło nic, jeno urwane, niewyraźne podźwięki. Jeżeli przyjdą swoi — to dobrze. Ale żaden Francuz nie zada sobie trudu, żeby go odgrzebywać — niepodobna tego wymagać. Błysną mu w oczy latarką, rozpoznają i dobrze jeszcze, jeżeli się zdarzy jaki żołnierzyna, człek litościwy, lub — co wychodzi na jedno — właśnie zatwardziały w wojnie okrutnik, który stuknie go mimochodem kolbą w sterczącą z ziemi głowę.

— O Boże, niechże się to raz skończy... Nie, tego nikt nie wytrzyma... O gerechter Gott...

Erbarme dich...3

Hasał po polach, wściekał się i wył ponuro zimny wicher północny — parł od dalekiego morza, miecąc i tnąc deszczem i śniegiem. Koło północy wzmogła się wichura do potęgi huraganu, pastwiąc się nad wszystkim, co napotkała na rozległej równinie. Tysiącem głosów ozwała się udręczona ziemia. Ruszyły z miejsca rozsypane wszędzie i toczyły się chrobocąc puste, ordzewiałe puszki po konserwach, rozwalały się z trzaskiem stosy desek, nastermane po rozstrzelanych okopach, grzmiały, chrzęściły przenikliwie, łamały i rozdzierały się, i tłukły o siebie strzępy blach. Ich uporczywe zgrzytanie, jęki, skowyty zdradzały w ciemnościach jakowyś bój niepojętych sił tajemnych, piekielnie zawzięty, przerażający jak przyśniona okropność, jak sabat upiorów. Dął wicher wyjąc głucho przez głębokie, ciasne chodniki, wdzierał się w czeluście na wpół rozwalonych schronów i próbował na nich mocy swojej drąc listwy i deski, osypując darń i ziemię. Szczękał porzuconą bronią, gwizdał przez otwory tarcz ochronnych i bił w dźwięczne, żelazne płyty, dzwoniąc kamykami, blaszanymi manierkami, ciskając w nie byle czym. Grał swoje obłędne melodie w splątanej sieci drutów, na tysiąc tonów odpowiadały mu tysiące napiętych strun. Śpiewały struny, zawodziły bezmiernym, niezgłębionym żalem, szalały, błagały ratunku, szydziły potępieńczo, zionęły nienawiścią i przekleństwem. Wszczynały na chwilę w zgodnym chórze jakowyś hymn podniosły, strzęp symfonii, psalm pokutny, pieśń trwogi i żałoby i wnet wicher zrywał, i głuszył poczynające się słowa, plątał i burzył, i darł struny, wybuchał wściekłym zamętem i rwał w czarną przestrzeń potokiem szału, naigrywał się z nieba i ziemi, przeklinał świat i ludzi, wszystkiemu bluźnił, zanosił się w bezecnym śmiechu, w szyderstwie swojej diabelskiej uciechy.

Śród rozgwaru nawałnicy, śród wieloróżności jej niespodzianych głosów cicho i nikle, ale uporczywie, nie milknąc odzywały się z ciemności ludzkie jęki i wołania. To oznajmiali się ranni porzuceni na pastwę nocy i burzy, rozproszeni wszędzie, gdzie który padł lub dokąd zdołał się doczołgać. Usłyszeli w pobliżu obecność ludzi, słyszeli ich pracę, ich głosy, więc ożyło nadzieją pole rannych. Ci, co przetrzymali aż dotychczas te nieskończone godziny i swoje cierpienie, i upływ krwi, i żrące pragnienie wody, i zjadliwe listopadowe zimno, i wicher, i deszcz, i śnieg, wołali rozpaczliwie ku ludziom. To tu, to tam odzywały się ich głosy, jak gdyby ktoś nieszczęsny, jakiś duch pokutujący, upiór bez grobu, błąkał się po nocy po bezdrożach strasznego pola, zawodząc na różne głosy swoją niepojętą, widmową skargę.

Nikt nie przybywał na ratunek. Snadź patrole sanitarne przycupnęły gdzieś, za osłoną od wichru i czekały, aż minie gwałtowny sztorm nawałnicy. Może czekały świtu albo i całkiem nie wyszły tego wieczoru.

Porucznik von Senden omdlewał i budził się, i stękał, rzęził, nękany okropną torturą. Nie miał już sił wołać i nie miał żadnej nadziei — zamrze w męce. Czuł na sobie coraz cięższy, coraz zimniejszy ucisk ziemi i pomyślał, że umarli w swoich mogiłach czują to samo, co i on, pogrzebany żywcem — ten sam nieubłagany i gniotący ciężar ziemi. Przypomniało mu się, co mówią umarłemu na pożegnanie, na wieczną jego drogę: „Niech ci ta ziemia lekką będzie...”

Ocenił teraz prawdę i mądrość tych prostych słów. O ironio... Reszta czegoś dawnego, ludzkiego i żyjącego w nim jeszcze ostatnim tchnieniem, objawiła się w niespodzianym śmiechu, w którym rzekomo miało być zjadliwe szyderstwo. Ale natychmiast zaczątek śmiechu utonął w głuchym, żałosnym łkaniu. Wielką była ulga w płakaniu. Wróciła błogość łez z odległej niepamięci lat dziecięcych i koiła ból krzywdy i straszną po nocy samotność, i zgrozę przed tym, co ma być dalej, co musi być. A tam, w niezgłębionej nocy wśród śnieżnej zawiei i wycia wichury zarechotał przenikliwy, obrzydle natarczywy terkot karabinu maszynowego. Zacinał się, przystawał na sekundy i znowu pruł tysiącem kul rozszalałe, uciekające z wiatrem powietrze. Tępo, bez echa pohukiwały granaty. Zakipiała nagle bezładna, śpieszna strzelanina, wzmagała się, słabła, umilkła. Jeszcze jeden granat — cisza — jeszcze dwa...

Kapitan Déspaix umierał i chwilami, budząc się w agonii, nawet jak gdyby o tym wiedział.

Świadomość tego przedzierała się z trudem, jak dalekie światełko, przez noc i mgłę. Ustępowały ostatnie bóle i męki, opuszczały zmartwiałe, stygnące ciało. W skołatanej głowie, pełnej szumu i jęku jakby dalekich dzwonów, przebiegały ostatnie, szybkie, bezładne, rwące się myśli.

Jedna wynurzała się wyraźniej i wracała wciąż — było to okropne poczucie samotności.

Dręczył, opętywał strach przed tą ciemnością dokoła i przed pustką. Ujrzeć człowieka, usłyszeć ludzki głos... Błagał o to i wołał, ale usta nie wydały już dźwięku, nawet szeptu. Głowa wciąż opadała, dźwigał ją w ciężkim wysiłku i szeroko rozwartymi oczami wpatrywał się w ciemność. Nagle jego ręka błąkająca się bezradnie po ziemi natrafiła na coś niepojętego.

Drgnęło to i wymknęło się palcom. Déspaix pomyślał zrazu, że to szczur okopowy już tu jest czując w nim świeżego trupa. „Nie — to nie szczur...”

Szukał ostrożnie, przesuwając dłonią po rozkisłej glinie. Wszystkie ocalałe władze i możności myślenia skupiły się nad wykryciem tajemnicy. Łomotało serce poruszone niemożliwym, ostatnim zapragnieniem. „O Boże... co to jest?...”

Była to żywa ręka człowiecza. Wymknęła się, wnet wróciła i mocno, mocno splotły się palce obu rąk, chwyciły się, zacisnęły się kurczowo w niemym porozumieniu.

Ustał deszcz, wiatr przycichał, czyniło się mroźno. Poszarzało czarne niebo. Mokry śnieg prószył wielkimi, ciężkimi płatami i niebawem zaczęły majaczyć tu i ówdzie skrawki mętnej białości. Dawno umilkli ranni. Wśród ciszy wyraźniej zgrzytały łopaty. I jedni, i drudzy kopali zawzięcie, by zdążyć na czas. Prześcigali się w wysiłku i tu, i tam, poganiani przez nieludzkich podoficerów. Patrole wysyłane naprzód spotykały się czasami jak błędne widma i znów pękały granaty. W dalekiej przestrzeni na prawo i na lewo, na starych, ustalonych pozycjach, wykwitały dwa szeregi rac świetlnych. Wypadały spod ziemi, wzbijały się lekko, strzeliście i zawisały nieruchomo w górze. Chyliły się łukami sinego blasku, jak gdyby śląc sobie nawzajem pokłony i pozdrowienia w tajemnym misterium tej nocy. Daleko, daleko majaczyły gdzieś blade smugi, błąkając się po niebie, przystawały, spotykały się ze sobą, rozchodziły się, gasły i nikły. Aż nagle rozwarła się noc. Cięły w nią ostre promienie blasku, jak miecze białego dnia. Na sekundę, na krócej, na dłużej jakiś pas przestrzeni zawalonej ciemnością stawał w przenikliwej jasności, obnażał się z utajenia do ostatniej grudki ziemi, tonął w gęstym mroku. Odsłaniały się tajemnice nocy — zwaliska, szczątki, dziury, zakamarki, fantastycznie spiętrzone popękane druty, trupy rozpłaszczone, wdeptane w ziemię, poskręcane, krwawe twarze, wyszczerzone skurczem śmierci... Ludzie utajeni, przyłapani na swojej nocnej robocie, chwyceni jak w potrzask w snop przeraźliwego blasku, padali na twarze, nieruchomieli udając poległych. Mrużyły się oślepione oczy konających, w ostatnim majaczeniu witali olśniewający majestat śmierci, niebiosa rozwarte i chwałę Boga. Wszechmocne światła zwyciężały noc dręczącą, łagodziły samotność, dawały otuchę, wydzierały z rozpaczy powalonych przez mordercze ciosy znękanych ludzi, puszczonych, rzuconych na pastwę śmierci.

Dawały moc przetrwania, ożywiały wątłą iskierkę życia lub dobijały, nagłym ciosem rażąc oczy i rażąc jak piorunem serca ledwie tlejące, które krew swoją już oddały były ziemi. I promień ruszał dalej, przystawał, przerzucał się krając ciemności, znikał i wracał, szperał, szukał po pobojowisku.

Kapitan Déspaix ujrzał nagle tuż przed sobą, nieco poniżej siebie, twarz ludzką zalaną oślepiającym blaskiem i, choć sam leżał tyłem do przeraźliwego światła, natychmiast zmrużył oczy. Gdy je roztworzył, już zjawa utonęła w nieprzebitym mroku, ale niejasne jej widmo wnet pojawiło się przed nim, gdzieś jakby pod powiekami oczu, jakby gdzieś w przestrzeni, wznosiło się, opadało. Biała twarz była jak skamieniała, skażona męką, a usta zaciśnięte drgały, drgały powieki pod nagłym ciosem blasku. Déspaix na zawsze zapamięta to oblicze, wszędzie je pozna — był to bowiem jedyny druh, towarzysz okropnej niedoli, ostatni człowiek spotkany na tym świecie. Człowiek ten cierpiał jak i on i tak jak on umierał — co za szczęście umierać razem... Ściskał ze wszystkich sił i wciąż tulił do siebie jego rękę, posłusznie za każdym razem odpowiadało mu słabe uściśnienie. Déspaix zapamiętał, że człowiek powalony obok niego miał kołnierz niemieckiego oficera, a obok leżał szeroki niemiecki hełm — ale czyż teraz już nie wszystko jedno? Francuz? Niemiec? To dobre dla żyjących...

Ta twarz zdręczona budziła w nim żałość niezmierną. Jak ulżyć jego cierpieniom? Wytrysły mu z oczu łzy, zaszlochał — nie nad sobą przecie, jemu już wszystko jedno, wszak wie, że umiera — ale tamten... I poczuł wyraźnie, że Niemiec ściska jego rękę, że ją gładzi łagodnie w prostej, serdecznej pieszczocie — snadź usłyszał był jego płacz.

Kapitan Déspaix ożył. Stało się w nim, jak gdyby ktoś zdjął mu z piersi głaz tłoczący —

odetchnął głęboko. Potężne wzruszenie serca ogrzało go, wróciła dawno pożegnana nadzieja.

Opamiętał się, zaczął zbierać myśli, szybko roztwierała się w nim pamięć, zda się, już na zawsze zamkniona.

Dlaczego ma umierać? Jest tylko ogłuszony, porażony. Ta idiotyczna francuska mina, strzelona haniebnie za krótko... No, i przywaliło go po pas. Zresztą prawa ręka zapewne złamana...

Może i noga... To nic jeszcze. Nade wszystko dolega ziemia...

Niemiec stęknął ciężko, głowa jego szarzała niewyraźnie na tle jasnej smugi śniegu. Déspaix wyciągnął ostrożnie zdrową rękę i dotknął nią twarzy Niemca, pogładził. Usłyszał w odpowiedzi przeciągły, żałosny jęk wdzięczności i jakieś bełkotanie, w którym przebijały się słowa francuskie.

Nadspodziewanie dla siebie samego kapitan Déspaix przemówił. Było to dziwne i radosne.

Wracało życie. I nagle ujrzał najwyraźniej tę ostatnią chwilę. Przeszukując z patrolem zdobyte pozycje, napotkał na chodniku trzech Niemców. Wypadli na niego z zawalonego schronu.

Broniąc się od noża chwyta jednego wpół, obalają się na ziemię. Wie, że natychmiast dopadną żołnierze patrolu i rozniosą Niemców na bagnetach. Nagle blask, piorunujący huk i oto masz...

Ten sam Niemiec z nożem, oficer, co nie chciał się poddać... Przysypało ich razem, a tamci dwaj i cały patrol — snadź zginęli zagrzebani żywcem. To dziwne, ale zresztą bardzo proste, a nawet zupełnie zwyczajne. Jedyne, co niezwykłe, jest chyba w tym, że nie czuje żadnej nienawiści do Niemca z nożem, że ściska teraz jego rękę jak najbliższego kolegi. Czegóż by nie zrobił, żeby mu ulżyć... Jakże on się męczy...

Tak myślał kapitan Déspaix, słuchając chrapliwego stękania rannego. Chciał mu coś powiedzieć na pocieszenie, ale nie wiedział, jak zacząć. Nie, lepiej nie mówić... Namyślał się jeszcze, gdy tuż za jego plecami zagadali ludzie. Usłyszał chlupot błota, ktoś z trudem wyciągał nogi z rozrobionej gliny i klął. Wyszukane wyzwiska żołnierskie zabrzmiały mu w uszach jak najserdeczniejsze słowa otuchy i wybawienia — byli to swoi — Francuzi. Krótki rzut latarki elektrycznej zakreślił na ziemi elipsę blasku. Déspaix ujrzał na chwilę twarz Niemca, drgającą szybko w skurczu cierpienia. Znowu blask — czyjeś nogi, nogi olbrzyma, przeszły jednym szerokim krokiem między jego głową a głową Niemca i znikły w ciemnościach. Ktoś się nad nim pochylił — blask latarki prosto w oczy.

— Eh... Qu’est-ce que t’a pris... O-la-la, et vivant?...

Zanim zdołał przemówić słowo, poczuł na ustach zimne, metaliczne dotknięcie, chwycił ręką za blaszankę i pił chciwie cudowne, cierpkie wino żołnierskie! Nie oderwałby się, gdyby mu po prostu nie odebrano manierki.

— A dla niego? — wskazał oczami Niemca.

Żołnierz błysnął latarką, zaklął okropnymi słowy, poklepał kapitana po głowie twardą dłonią, obiecał, że nad ranem na pewno po niego przyjdą, i poczłapał po błocie, śpiesząc za innymi.

Stało się to, zaczęło się i skończyło tak szybko, że Déspaix nie mógł się opamiętać.

Było to jak senne przywidzenie, a jedyna prawda to smak wina, który pozostał, i jego rozkoszna błogość. Wzruszała do łez dobroć tego żołnierzyka i oburzała twardość patrolu, który minął go jak trupa i poszedł precz. A wiedział, co to jest patrol po nocy, sam je nieraz prowadzał i też nie zważał na błagania rannych, bo to należy do kogo innego. Cóż, może jeszcze przyjdą.

Znów zajątrzył ból i naparł, nacisnął, rozpostarł swoją wszechwładzę i zdusił w nim poczynający się świat myślenia. Nic, jeno okropność, nic, tylko jęk. To stara rana w biodrze, ta spod Mort-Homme...

Pomąciły się czasy. Leży w błocie na punkcie opatrunkowym i jęczy. Straszliwie dręczy go lekarz, wiercąc i skrobiąc mu w żywej kości. Lekarz w okularach, brodaty okrutnik... Żołnierze, podli siepacze, trzymają go za ręce, za nogi... O, litości!...

Porwał się w nim gniew, straszliwa, bezsilna nienawiść. Przecież to już było! Było już raz od początku do końca i dawno minęło. Jak to, więc jeszcze i jeszcze? A tamto? Jak o tym mogli zapomnieć? Gdzie jest Bóg, który liczy rany i krzywdy?

Nagle uspokoił się. Odkrył najwyższą prawdę — przecież on zaraz umrze. Rozwarła się przed nim głębia nicości i spokoju — śmierć. Poznawał ją teraz, w ostatniej swojej godzinie, i zdumiał się. Jak można bać się śmierci? Drżał przed nią w huraganowym ogniu, w szturmie, w wyprawie nocnej pod nieprzyjacielskie druty, w walce wręcz na granaty i noże... Bał się jej od trzech z górą lat, jak każdy i wszyscy. Ciemni, opętani ludzie!... Przecież tylko śmierć jest prawdą, a wszystka reszta mamidłem i niczym.

Chwytało go uniesienie. Ból, wzgardzony, spokorniał i przycichł. Piętrzyły się nad nim rzeczy niepojęte, porywało go widzenie tajemnic, w których nie było już nic z tego świata.

Widniało. Górny wiatr przeganiał chmury, rozwlekał je za pasma, z zakrytego jeszcze nieba sączył się blady zmierzch. Od zachodu przedzierało się przez chmury słabe lśnienie. Na dalekich pozycjach czuwały niezmordowanie błękitno-zielone kule ogniste wciąż wzlatując, wciąż spadając i wciąż wisząc w powietrzu. Czyniło się szaro, coraz częściej wybuchały alarmy, żołnierzom na posterunkach i podsłuchach troiło się w oczach, świat majaczył, mienił się — choć daleko jeszcze było do świtania. Mroźny wiatr budził się chwilami, polatywał po ziemi i ustawał jakby nadsłuchując, i stwarzał ciszę. Wśród ciszy dochodziły z niezmiernej odległości zza horyzontu głuche, przeciągłe pogrzmoty ciężkich bateryj. Naraz oblała ziemię blada, zwodna poświata. Wionęło smutkiem i ponurością. Wszystko stało się jednym nieogarnionym widmem nędzy i zatracenia — okropnością gorszą od wszystkich niedoli, jakie odsłonić zdoła słońce i biały dzień. Jak okiem sięgnąć obnażyła się ziemia — pustynia wyklęta i zapomniana przez Boga. Był to świat zdeptany wojną, zamordowany na śmierć. Legły pokotem poprzez olbrzymie pola jego pohańbione, nie pogrzebane zwłoki. Trupia zgniłość wisiała we mgle błąkającej się strzępami, trupie było nad ziemią lśnienie księżyca. Jego skradające się patrzenie, niepewne, kosookie i fałszywe podglądało ukrytą w pomroce tajemnicę.

Sierp niespodziany, wąski, ostry spoza kłębu chmur wyjrzał i zawisł na skraju nieba jak tajemniczy znak zgrozy.

Porucznik von Senden wlepił oczy w zjawę na niebie i osłupiał w zapatrzeniu. Spływał nań od tego skrawka księżycowego zły urok jakiegoś zamarłego wspomnienia. Blady sierp napomykał mu o dawnych udręczeniach i wskrzeszał z grobu jego własne dzieje, które zamordował był w duszy i przywalił kamieniem. Przyszło to teraz jak obce, ukradkiem, podstępnie, żebrało zmiłowania i łaski. Gdy pożegnał już wszystko na świecie i modlił się tylko o rychlejszą śmierć, musiał teraz wracać ku sprawom przeklętym, do bezmiernego swego cierpienia dokładać mękę duszy.

„Dosyć! Nie chcę! Ja umieram...”

„Nie umrzesz, póki nie przebaczysz — ja cię nie puszczę...”

„Idź precz...”

„Nie pójdę, bo zawsze cię kochałam... Daruj mi w ostatniej godzinie...”

Zasłoniły mu cały świat jej oczy przepastne, zarazem złe i dobre, znienawidzone i do końca ukochane. Już nie miał siły obronić się przed ich opętaniem. Słabł, poddawał się.

Tamtej nocy, gdy przybył z frontu na nieludzko skąpe pięć dni urlopu wprost spod Verdun, patrzał wówczas na ten sam księżyc. Zajrzał do jego okna jarzący sierp, księżyc zamierający, gdy odciągał bezpiecznik na swoim bojowym mauzerze... Podporucznik von Senden, niezłomny żołnierz, cudem ocalały, oszczędzony przez wszystkie pociski, wybuchy, przez bagnety i noże, przez gazy i ognie nad krwawą rzeką Mozą, pod Douaumont, pod fortem Vaux, pod fortem Souville...9 Miałżeby zginąć teraz we własnym cichym domu, zginąć marnie od własnej kuli? Nie.

Od półtora roku wyzywa śmierć, z podziwem i ze zgrozą patrzą nań koledzy i żołnierze, krzyże i medale okryły jego polową szarą kurtkę — żadne kule go się nie imały. Ale ufał, że nadejdzie dzień i godzina — wyzwolenie i pokój wieczny. Dopiero teraz... Nie przyszedł koniec w celnej kuli, która razi piorunem i nie da sekundy czasu na jedną bodaj myśl. Zwleka, dręczy i depce wolę cierpieniem nad wszelkie ludzkie siły. Czeka, aż dusza poniżona wyzbędzie się ostatniej reszteczki dumy i godności...

„Przebaczam ci, Greto, zdrajczyni, i daj mi już umrzeć...”

Natychmiast spłynęła po promieniu księżyca, legła w błocie i owinęła ramionami jego głowę. Podtrzymała ją, okryła ciepłem pocałunków, pieszczotą rąk. W zdyszanym szeptaniu opowiadała mu swoje winy i ciężką pokutę, i żrące tęsknoty, powtarzała swoje niezliczone listy słane na front, które palił był wszystkie i niszczył nie czytane. Szeptała śpiesząc się, by zdążyć, żeby, nim odejdzie, wiedział o niej wszystko. Niech wie o żonach porzuconych na całe lata, oszalałych z trwogi, targanych niepokojem dniem i nocą, bez jednej chwili wytchnienia.

Wciąż przychodzą i mijają wiekopomne zwycięstwa, tryumfalne komunikaty, fanfary na ulicach wszystkich miast, jak Niemcy długie i szerokie, i wrzaski pijanego tłumu... Te gazety co dnia pełne chełpliwości i wygrażania całemu światu, pełne oficjalnego łgarstwa i przelewające się od wielkich słów, obrzydłych, wyszarganych przez patriotycznych pismaków...

Nie zaznała ulgi w modlitwie ani w pracy po szpitalach, ani w kokainie, ani w kłopotach domowych, gdy nie stało co jeść... Obłąkała się w czekaniu na straszną wieść i oszalała. A gdy przyszła najgorsza godzina — uległa. Nie — rzuciła się jak w przepaść, bez wiedzy i pamięci, żeby się zatracić, żeby zbezcześcić i zabić w sobie cierpienie. Ach, czemuż mu to wyznała?

Słuchał porucznik von Senden i na progu śmierci, gdy oderwał się już od tego świata, zrozumiał Gretę, bo zrozumiał wojnę. Przebaczył.

Znowu chrzęst kroków w pobliżu i przytłumione głosy. Jeszcze raz dźwignęli głowy konający.

Ludzie nocy, niestrudzeni kopacze, zaszli aż tutaj, błądząc po polach w poszukiwaniu punktów jutrzejszego oporu lub wypadu. Porucznik von Senden drgnął posłyszawszy mowę ojczystą. Na próżno pożegnał był wszystko i czekał tylko końca. Jak gdyby poza nim i bez niego ozwała się wola do życia, potęga nieprzemożona, która czuwa w człowieku aż do ostatniego tchnienia. Czując tuż swoich, jakże kochał swoją więź z rodzonym plemieniem niemieckim!

Żołnierze odzywali się z rzadka, ale coraz wyraźniej dochodziły słowa — snadź podsuwali się coraz bliżej, wygrzebując okop, i zaraz tu będą.

Nie mógł dać znać o sobie, ale przecież lada chwila zajrzy tu któryś...

Nagle głośniej zagadały głosy, były złe, ale rozkosznie bliskie. Ktoś krótkim, urwanym rozkazem stłumił rozgwar. Stało się cicho, nie zabrzękła łopata — czyżby odeszli?

Kapitan Déspaix słuchał z natężeniem odgłosów nocy. Byli wprawdzie Niemcy, ale gdy przyjdą, to odkopując tamtego muszą, choćby nie zechcieli, odgrzebać i jego, który leży z nim razem. Nie dobiją go, bo tamten nie da... W to wierzył, trzymali się wciąż za ręce; Déspaix pocisnął porozumiewawczo rękę Niemca, odpowiedziało mu słabe, ale wyraźne poruszenie:

„Nie bój się, ja cię obronię...”

Oddychał głęboko, czując tuż przed sobą niewiarogodną chwilę wybawienia.

Nagle zakasłał, zakrztusił się. Powietrze, zaczerpnięte z oddechem, natychmiast wracało z powrotem jak wypchnięte przemocą. Było straszliwe, nie do wytrzymania obrzydłe... Zaszumiało mu w głowie, zaczął się dusić. Niemiec charczał ciężko. Księżyc zasunął się za chmurę i nieprzejrzana noc okryła wszystko.

Poznał Déspaix okropny cuch zastarzałego trupiego rozkładu. Na nic się zdało szamotanie w uwięzi ani jęki. W nocnej swej robocie natrafili żołnierze na zwłoki zagrzebane ongiś przez pociski i odkopali stare cmentarzysko. Wytrysł spod ziemi śmiertelny jad grobu i zatruwał wszystko dokoła. Rozbiegli się, klnąc, żołnierze. Na to z bliska runęły salwą strzały. Łyskanie ognia. Okrzyki, tupot nóg, szczęk bagnetów, granaty... Przebiegli uciekający tratując bez miłosierdzia nieszczęsne głowy, potykając się o nieruchome, żywe, niewidoczne w pomroce przeszkody. Już jęczą, stękają i rzężą nowi ranni na miejsce tych, którzy niedawno ucichli.

Kapitan Déspaix zaraz po pierwszych starciach, gdy poznał, co to jest wojna, ułożył sobie program na przetrwanie i nowy tryb życia wewnętrznego. Postanowił oderwać się od wszystkiego, co własne i drogie, na czas niewiadomy, gdy skończy się ta wojna, a on — da Bóg —

uniesie cało głowę. Dopiero wówczas wróci do swego człowieczeństwa, nawiąże się jego przerwany żywot. Wróci Claude Déspaix do swego opętania, do rzeczy najdroższej na świecie i jedynej, dla której warto żyć na świecie, do swojej samotnej pracowni, do marzenia twórczego i do pracy nad otchłanną mistyką związków chemicznych, tych niepojętych potęg natury, które odgadnięte i rozpoznane odmienić mogą człowieka i jego losy na ziemi. Tak odciął się od całej swojej istoty, żeby się dręczyć, żeby podołać straszliwie prostej roli żołnierza.

Odganiał każdą myśl o tamtym, nie stykał się z dawnym, prawdziwym sobą nawet w przelotne dni urlopu ani podczas tygodni szpitalnych. Wciągnął się w przymus i wytrwał na wojnie przez te trzy lata — niemal zapomniał, jak z nim było dawniej. Stał się ślepą maszyną i jej narzędziem doskonałym. Nienawidził wojny, wszystko w niej było mu obmierzłe, ale raz na zawsze uznał fatum wojny, potęgę, z którą nie ma innej rady, jak tylko poddać się ślepo i bez granic.

Teraz, gdy całą męką swego cierpienia wiedział niezbicie, że nadchodzi koniec, rozwarła się w nim dusza i wchłonęła naraz wszystko, co było wygnane. Przygarnął do siebie w ostatnim, mocnym uścisku i żegnał dawne swoje dzieje i to nie spełnione, co być miało. Bez goryczy, bez przekleństwa rozważał absurd swego życia. Cóż znaczy on, jeżeli ten sam los dzieli w jego pokoleniu miliony ludzi — miliony i miliony?... Myśląc nad tym, usypiał...

Mętnie jak przez mgłę majaczyły korowody znaków chemicznych, ginęły i ukazywały się coraz to w innym układzie. Ich kunsztowne zespoły uparcie dążyły ku czemuś, osaczały jakąś zagadkę utajoną w głębinach mózgu, w bezmiarach pozaświatowej otchłani atomów... Marły w walce, topniały jak szeregi szturmujących żołnierzy, a na ich miejsce, jak na wojnie, wyrastały nowe zastępy. Czerniały, roiły się jak mrowisko, szły na zdobycie nieznanej prawdy, która raz odgadniona odmieni postać świata.

Świt. Znów przypomniały się oczom rzeczy ongiś znajome — odarty pień drzewa z jedyną gałęzią, pochyła tyka od telefonu z drgającym na niej drutem i szczątek rozwalonego muru.

Pod murem zasiadł po nocy ktoś nieznany i spoczywał teraz bez ruchu, głęboko uśpiony.

Wsparł się ciężko o ciemnokrwawe cegły, rozwalił nogi, rozłożył ramiona i bezsilnie skłonił na bok głowę. Był unurzany w błocie, okryty skorupą gliny od stóp do głów, tak że niepodobna było rozeznać, kto to jest — nieprzyjaciel czy swój. Obaj utkwili w nim badawcze spojrzenie, a nie mając sił wydać ze siebie głosu, czekali z natężeniem na chwilę, gdy się obudzi.

Nie mieli pojęcia, jak się to stało, ale już zrozumieli, że przetrwali jednak tę noc listopadową i oto żyją jeszcze. Ten dar nadspodziewany nie obudził radości, nie zdawał się nawet w ich położeniu być czymś zbyt ważnym. Na razie pochłonął ich ów człowiek nieznany, który przybył tu nocą, żeby czuwać nad nimi, ale, snadź zmożony wielkim trudem, usnął. Jego obecność na tym miejscu była dziwem nad dziwy, zjawiskiem niepojętym. Wyłonił się on z wiecznej nocy, przybywał do nich z dalekiego, obcego zaświata, już dawno, dawno pożegnanego.

O tej godzinie świtania mąciło się już w sponiewieranych głowach, potworniały jak we śnie prawda i rzeczywistość zjawisk, pamięć zawodziła zupełnie.

I patrzyli teraz na siebie z bliska, twarzą w twarz, w zdumieniu wielkim, znowu nic o sobie nie wiedząc, choć wciąż jeszcze po dawnemu splecione były ich ręce. Zgadywali się i pytali siebie nawzajem udręczonymi, błędnymi oczami. Każdemu z nich ta zjawa obcej twarzy wydawała się skądś znajoma, jakby jeszcze z dzieciństwa. Niedołężnie rozpamiętywali swe rysy gubiąc się co chwila. Długo spoglądali szeroko rozwartymi oczami na swoje ręce złączone i palce ich zaciskały się coraz mocniej — w tym uściśnieniu poznali się wreszcie. Obaj po raz pierwszy w tej wojnie mieli możność napatrzenia się w spokoju i tak z bliska w twarz nieprzyjaciela.

Podziwiali nadspodziewaną prostotę tego zjawiska. Odkrywali w sobie nawzajem cechy osobliwe a znajome, jakby swoje własne. Budziło się zaciekawienie, a w nim cień zawodu, gdyż nie odtrącała ich nienawiść, jak być powinno. Nie czuli do siebie żadnej niechęci, nawet obcości. Ich porozumienie było przedziwnie proste, przypominali sobie dzieje tej nocy, zdawało im się, że przeżyli ze sobą długie lata.

Porucznik von Senden usiłował przemówić, wargi mu drgały, sine usta roztwierały się i wnet kurczyły się w piętno bólu, które przywarło i zaskrzepło w jego rysach w ciągu tej nocy.

Ochrypłym stękaniem i niemym bełkotem, z którego nie mogło się dobyć żadne ludzkie słowo, oznajmiał coś nader ważnego swojemu wrogowi, z którym walczył od trzech z górą lat.

Chciał zawrzeć z nim pokój wieczny, a przedtem opowiedzieć mu sprawy tajemne, które odkrył był tej nocy. Dopiero teraz wie, co to jest wojna, i prawda o tym wydzierała się z niego.

Lada chwila może skonać, a nie może żadną miarą zaginąć to, co z całej ludzkości wiedział tylko on jeden jedyny. Niechże pozna Francuz wielką nowinę, a od niego rozejdzie się ona w świecie okopów, po niezliczonych kretowiskach, w których zagrzebały się narody. Ten Francuz będzie żył, napisane to jest w jego twarzy, a on umrze — tak nieomylnie jasno widzi się prawdę tylko w godzinie śmierci. Jej słowo jest proste i niezbite jak znaki formuły matematycznej.

Jest potężne jak czarodziejskie zaklęcie i raz wypowiedziane sprawi cud. Teraz dopiero zrozumiał, co znaczyły w ciągu tych ciężkich lat jego zadumy, nastroje, wizje, przeczucia.

Nawet w przyśnionych obrazach przewijała się wróżba jakiejś wielkości. Snuły się o tym myśli powikłane i szły za mm wszędzie, dokądkolwiek przerzucał go rozkaz wraz z batalionem.

Pamięta je nad Marną, pod Lombardsyde, nad Izerą, a potem pod Gorlicami, w Karpatach, nad Dniestrem, na pozycjach Gallipoli, w fortach Dardanelów i znowu pod Arras, na Chemin des Dames, nad Sommą. Gdy ucichał grzmot pocisków, gdy mijała zawziętość boju i stygła oszalała głowa, zawsze i wszędzie przemykały się w duszy iskry i światełka migocąc między myślami. I nigdy nie było czasu, żeby się opamiętać. Mijały lata, aż dopiero teraz, przed samym końcem, przyszło jasnowidzenie...

Déspaix wysilał się, żeby odgadnąć, co mu chciał powiedzieć umierający. Szukał w tej twarzy zbolałej śladów myśli, która nie mogła się z niego wydobyć. Nie była to skarga ani błaganie ratunku, ani strach przed śmiercią. W rysach skażonych męką kłębiło się jakieś ostatnie wyznanie. Ostatnie słowo pożegnania dla kogoś najdroższego, którego zostawił na świecie? Spowiedź przedśmiertna z jakichś przewinień czy zbrodni życia? Ważne zlecenie, bez którego ciężko odejść? Próbował mu dopomóc i nie mógł wyjąkać zapytania, nie mógł wyszeptać jednego słowa. Dawno już postradał ostatnią resztkę sił. Znużenie i zdręczenie tej nocy przyćmiło nawet ból. Myśli jego błąkały się po przeróżnych rzeczach niepotrzebnych, przychodziły mu do głowy głupstwa wierutne, wciąż usypiał i drzemał, a chwilami budziła go olśniewająca jasność widzenia, rozumiał do samej głębi swoje beznadziejne położenie, wiedział, że umiera, i rozumiał samą śmierć. Nie czuł strachu ani rozpaczy, w takich chwilach ocknienia rozjątrzała się w nim ciekawość. Co z nim będzie zaraz potem? Tamto, ów świat zagrobowy, jeżeli tylko istnieje, powinien się przed nim roztworzyć natychmiast, wraz z ostatnim oddechem. A jeżeli nic nie będzie? Po prostu nic? W takim razie wszystko jest absurdem.

A wojna?! Człowiek nie żyje samą wojną, człowiek pracuje, kocha, myśli, tworzy, człowiek bywa wielki, wspaniały, dosięga boskości w sztuce, w wiedzy... I śmierć ukazała mu się w postaci zadania, które należy rozwiązać.

Szybko, śpiesząc się niezmiernie, zapisuje cyframi i znakami czarną tablicę. Ściera i pisze dalej. Kreda i gąbka w pośpiechu lecą mu z rąk — tak bywało zawsze, gdy go porywała gorączka pracy — natchnienie... Już dochodzi, dochodzi do końca, znaki matematyczne formują się do ostatniego natarcia — za chwilę pozycja będzie zdobyta...

Usnął i we śnie pisał dalej. Kto rozwiąże budowę i ruch w niedościgłych dla umysłu drobiazgach materii... Kto wymierzy otchłań międzyatomowych przestrzeni, w których obracają się lecąc przez całą wieczność w błyskawicznym pędzie słońca niepojęcie małe, a równe potęgą światom wirującym w pozaplanetarnych bezkresach... Ten odkryje przed człowiekiem nieskończoność i wieczność, uczyni go równym wszechwiedzącym i wszechmocnym bogom.

I śmierć stanie się wówczas zrozumiałą i prostą — nikt na nią nie będzie zważać, jak to już nakazano żołnierzom na wojnie...

Gdy się ocknął, drgnął z przerażenia — twarz Niemca wkopanego w ziemię zbliżyła się do niego niepojętym sposobem. Obolałe, dzikie oczy stały się naraz olbrzymie i wciągały go w siebie, mąciły mu w głowie, spętywały, budziły strach. Zdawało mu się, że dostrzega przez nie głębiny jego mózgu, a w tych czeluściach kłębowisko szybko wijących się myśli. Zapatrzył się i gonił cudzą myśl. Zgadł ją, odpowiedział spojrzeniem. Twarz Niemca rozpogodziła się, oczy złagodniały i po chwili przymknęły je obrzmiałe, sine powieki. Kapitan Déspaix naśladował go odruchowo, bez wiedzy i woli i on zamknął oczy.

Gdy je roztworzył, Niemiec już nie żył. Patrzał chciwie w tę twarz już krzepnącą w kamienne rysy. Pierwsze cienie śmierci skupiały się w zapadniętych oczodołach i w kątach ust.

Przesuwały się po czole, po policzkach, ścierając z nich pozory życia. Jeszcze tułał się tu i ówdzie jego ostatni ślad i wnet zamierał. Kapitan Déspaix czekał na moment, gdy z tego oblicza ustąpi tlejąca jeszcze resztka ciepła, kiedy wypełni się do końca wielki przełom. Zdawało mu się, że patrzy na samego siebie. Nie inaczej będą stygły jego własne rysy, tak samo ułożą się w maskę śmiertelną, która nakłada niezmienne swoje piętno na wszystkich umarłych.

Wreszcie wydarł się z zapatrzenia, mimo wszystko odepchnęła go od tej twarzy jakaś tajemna okropność. Zdjął go strach. Kapitan Déspaix, który widział z bliska tysiące i tysiące konających, który patrzał na to dzień w dzień i od trzech lat pędził życie wśród trupów, teraz zaciskał powieki, żeby nie widzieć umarłej twarzy Niemca. Najstraszniejsze było to, że niepodobna było odsunąć się od niej bodaj o pół kroku. Był zakopany razem z trupem. Choć wiedział i nie zapomniał o tym ani na chwilę, że rychło umrze i on, to jednak buntował się w nim człowiek żywy.

Na tę chwilę, snadź za nawrotem porannego powietrza, napłynął od rozkopanych trupów ckliwy, gęsty odór, uporczywy, obmierzły i jakiś potwornie słodkawy. Kapitan zatrząsł się z odrazy, targnął się w uwięzi i w tym jednym poruszeniu wyczerpał ostatnie swoje siły —

omdlał.

Wówczas głowa Niemca oderwała się od zagrzebanego tułowia i ruszyła z miejsca. Z usypiska, nawalonego przez wybuch miny, zsunęła się wprost do rowu dobiegowego i, jak ciśnięta z zamachem niepojętą siłą, potoczyła się po dnie rowu odbijając się o brzegi, a tuż za nią popędziła w pościgu gromada szczurów. Kotłowało się to przez chwilę i za pierwszym zakrętem znikło. Na ten widok żołnierz siedzący pod murem zarechotał na całe gardło zdrowym, mocnym śmiechem i kapitan Déspaix obudził się ze snu.

Głowa Niemca tkwiła na swoim miejscu. Niemiec żył i po dawnemu patrzał mu uporczywie prosto w oczy. Żołnierz pod murem istotnie miał twarz wykrzywioną w uśmiech szyderczy, ale wciąż jeszcze spał. To widać jemu przyśniło się całe to głupstwo. Ale te szczury są naprawdę. Jeden siedzi na ramieniu żołnierza, zagląda mu do ucha i węszy, drugi wsuwa się do jego rękawa, jeszcze dwa inne szastają między rozwalonymi nogami. Wszystkie są ogromne, tłuste... Kapitan widząc, że szczury na dobre zabierają się do żołnierza, chce go obudzić. Tuż przed sobą ma jego nogę w olbrzymim bucie, oblepionym skorupą gliny jak poduchą. Ale Niemiec nie puszcza jego ręki. I on patrzy na szczury, a jego przerażenie natychmiast przenika w kapitana. Obu drgają ręce splecione, ten sam popłoch w oczach... Porozumiewają się szybko oczami i głuchym bełkotaniem bez słów:

„Przede wszystkim nie zasnąć”.

„Tak! Tak!”

„Odpędzić szczury...”

„Obudzić tego człowieka...”

Skostniałymi, niemrawymi rękami zaczęli szarpać zabłocony but. Noga była sztywna jak z drewna, żołnierz nie ocknął się, ale szczury dały mu pokój. Złaziły z niego bez zbytniego pośpiechu i przywarowały tuż pod murem, obserwując przenikliwymi czarnymi oczkami dwie żyjące jeszcze głowy.

Mroźna mgła listopadowa, przedranna zasnuwała świat coraz szczelniej. Jej niezmierna ławica sunęła z wolna od morza, płynęła nocą przez pola, lasy, przebywała rzeki, puste, senne ulice miast i przed samym wschodem słońca weszła w pustynię wojny. Swoją szarą oponą usiłowała zasłonić nędzę tej ziemi przed brzaskiem dnia. Otulała wyrwy i rozkopiska, kryła ruiny, szczątki, trupy i ludzi, którym nakazano czuwać po dziurach, skrytkach i zasadzkach.

Sprawiała ciszę na tych polach i przewlekała chwilę, gdy można będzie sięgnąć wzrokiem i pociskiem. Wstrzymywała na dalekich tyłach lotników gotowych do wyjazdu, nakazała milczenie bateriom. Dawała sen zdręczonym, przemarzłym żołnierzom, którzy noc spędzili grzebiąc i budując w błocie. Na godzinę zawieszała walkę, przedłużała o godzinę życie tym, dla których ów dzień miał być ostatnim. Pod jej osłoną wypełzały patrole, czujki i podsłuchy, pod jej osłoną szukano rannych.

Jej niedostrzegalne drobiny-kropelki tężały na ziemi, na ludziach, na rzeczach, zamieniały się w rozwidlenia i gałązki kryształków, rozrastały się, krzewiły bujnie i wnet, w parę chwil, okryły wszystko, jak całunem, białym szronem. Odświętnie przybrały się druty kolczaste; ich rzędy, sploty, powikłania zarysowały się w fantastyczne girlandy i pasma, okryte kunsztowną pajęczą okiścią. Pobielały deski, żerdzie i sine twarze umarłych, przyozdobił się każdy szczątek i śmieć. Poranny przymrozek marszczył i ścinał kałuże w głębokich lejach i w czeluściach wąskich chodników.

Przepływały we mgle widma i zjawy. Kolumny duchów unosiły się nad pobojowiskiem odchodząc kędyś precz, uciekając w popłochu przed jakąś chwilą, która czaiła się już w złudnej ciszy.

— Prędzej, prędzej — podszeptywał zimny podmuch przeganiając ostatnie strzępy mgieł.

W ich gąszczu przezierały już luki i postacie. Pojaśniało, po ziemi rozlał się niespodziany blask. I nagle rozpostarło się czyste, głębokie niebo. Na kresach niezmierzonej równiny, w zamęcie, w rozwichrzeniu stubarwnym obłoków wschodziło słońce. Mieniło się i grało na niebie wspaniałe misterium rodzącego się dnia. Oto wyjrzał już spoza rubieży ziemi pierwszy rąbek tarczy słonecznej, spojrzał na świat w purpurze ognia i krwi. W tej samej chwili gdzieś daleko runęły ciężkie grzmoty. Za nimi jak na sygnał zaczęły się budzić coraz to nowe i nowe, bliżej, dalej, bądź głuche, bądź przeraźliwe w swoim trzasku.

Nadbiegały oznajmiając się z oddala ponurym wyciem i przelatywały w zajadłym rozpędzie roje pocisków. Rozszalały się nad równiną ich jęki, westchnienia, skowyty, pogwizdy. W czarnych dymach, w przeraźliwych łyskaniach ognia, w ciężkim huku jeszcze raz, po raz setny i tysiączny, wywracały, wydzierały, szarpały trzewia tej ziemi. Rozpoczynał się nowy dzień wiekopomnych listopadowych bojów tego roku — czwartego roku wielkiej wojny światowej.

Dowództwo francuskie nakazało za wszelką cenę utrzymać wczorajsze pozycje, dowództwo niemieckie nakazało za wszelką cenę wytrwać i nie ustąpić nieprzyjacielowi jednej piędzi ziemi. Żadna strona nie zamierzała ataku, obie nie miały już sił. Ale ogień szalał, bój toczył się jakby sam przez się. Wiekopomny, od trzech lat trwający spór o pustynię bez nazwy i imienia, na której ongiś znajdowały się podobno — dziś ocalałe jedynie na starych mapach — lasek Colombe, farma de la Routoire, przysiółek St.-Vaast i młyn Souchez.

II

Olbrzymia oszklona hala dworca Montparnasse pełna była zimnej mgły, czadu, dymu i ciemności. Rzadkie, wysoko zawieszone lampy łukowe tonęły gdzieś w górnej przestrzeni. W półmroku torów roiły się sennie tłumy w jakimś pełzającym rytmie. Gromady szarych ludzi skupiały się w zwartą masę u wylotów przejść podziemnych, rozłaziły się po poczekalniach, wystawały przed długimi stołami kantyn dworcowych. Ich pogwar był ściszony, chwilami wśród tysiącznego tłumu zapadało milczenie i wówczas wybijał się wśród ciszy jakiś przenikliwy, niepohamowany głos kobiecy, niespokojny, rwący się w łkaniu, zapamiętałym, rozpaczliwym płaczu. Szybko tłumił go pogwar, człapanie setek okutych butów po kamiennych płytach, żelazny rumot przesuwanych wagonów. Ale zaledwie pociąg przewlókł się przez halę, żal i ból kobiecego płaczu odzywał się z innego miejsca, powtarzał się dalej, bliżej, troił się, pomnażał, był coraz to inny i zawsze ten sam. Był to jedyny żywy dźwięk w tępym, leniwym rozgwarze, głos czyjegoś czuwania wśród uśpionej masy; wydzierał się w nim jakby krzyk nagiej prawdy z odmętu dręczącego koszmaru. Bez trudu zalewało go, jak wątły płomyczek, szemrzące morze pogłosów, rozmów, westchnień, pytań i nie milknących sporów z żandarmami, którzy tkwili gęsto na przepisanych punktach, jak dobroduszne i bezlitosne w swym martwym spokoju maszyny, sprawujące tutaj władzę i dyscyplinę. Ale niech przymilknie dworzec na jedną sekundę, natychmiast przekradnie się spazmatyczny okrzyk, nieutulona skarga i ból istoty, której przemocą oddzierają żywą połowę duszy, albowiem on znowu, jeszcze raz wraca na front.

Nie zdołała uwierzyć, że go widzi żywego na swoje oczy, nie zdążyła opowiedzieć mu znikomej cząstki z tego, co się w niej nagromadziło od ostatniego widzenia, co przecierpiała, jak przetrzymała... Nie miała z nim chwili spokoju, nie zaznała ukojenia w jego uścisku, przemknęło wszystko i już przepadło. Gdzież się naraz podział ten olbrzymi czas — całe sześć dni? Sześć dni — okrucieństwo... Ani odpoczął, ani się opamiętał, był zdziczały, nieswój, przybył jak obcy i oto już odchodzi nie poznany.

Stare wygi, żandarmi, jowialnie poklepywali po plecach zdręczone niewiasty i pocieszali je lada jakim konceptem. Masa żołnierska była zasępiona i zła. Rozjątrzeni i tylko znużeni tą parodniową wolnością wracali teraz do okopów na całą zimę, jedni już na drugą, inni na trzecią, niektórzy na czwartą zimę. Co było robić? Niech diabli wezmą wszystko... Zacięli się i milczeli.

Stali zwartą, brudnoszarą masą popod murem dworca na tle ściany szczelnie zalepionej jaskrawymi afiszami, malowanymi przez najprzedniejszych artystów Francji. Tam była cała radość, tam śmiał się junacki humor walki, tam było murowane zwycięstwo. Jakże śmieszny i nędzny był ten podły Niemczura z rękami podniesionymi do góry i z przerażeniem w głupich oczach... Zdychał z głodu w swoim Vaterlandzie, już milion ich pracowało dla Francji w pocie czoła w niewoli, przewracał się do góry nogami ze swoją łodzią podwodną i tonął, zestrzelony przez marny szluper rybacki z St.-Malo. Wszędzie tryumfował bohaterski „poilu”18

i z uśmiechem szedł na wroga: On les aura!19 Nawet w nad wyraz skąpym wojennym oświetleniu dworca jaśniała ściana barwami i nieprzemożoną ochotą. Patrząc na to można by mniemać, że wojna to rzecz lekka, łatwa i pomimo wszystko — właściwie niemal przyjemna.

Dlatego też zapewne ciągnie się już czwarty rok.

Z oddali nadlatywał grzmot rozpędzonego pociągu, żandarmi nasrożyli się, zaczęli pokrzykiwać groźnie i urzędować na peronie z najwyższą gorliwością. Jeszcze ich przybyło —

cały oddział pchał się do podziemnego przechodu i znikł w jego czeluści. Natłoczony pociąg, pełen głów w niebieskich furażerkach i pełen śpiewania, zamętu i wrzasku, zaskrzypiał w pędzie, zazgrzytał hamulcami i stanął na przeciwległym torze. Drzwiami i oknami na obie strony wysypywały się roje żołnierzy. Pędzili do tunelów, walili na przełaj przez tory. Zaleli peron rozhukaną masą, we mgnieniu oka starli żandarmów, w przelocie roznieśli trzy kantyny, gdzie szlachetne panie dyżurowały przy zastawionych stołach. Poszły wniwecz bułki, ciastka, marmolady, puszki z mlekiem i inne specjały. Zdziczałe, nie golone twarze zionęły jakąś surowo wzbronioną, buntowniczą pieśnią. Wielu z litrami w ręku dopijało resztek i trzaskało butelkami o ziemię. Ich obłocone, straszliwie złachane mundury, kapoty i portki ziały zastarzałym brudem i stęchlizną ziemi. Bohaterzy spod St.-Quentin, z La Fere, z Coucy...20

Spod Craonne, Loivre, Reims, Perthes, Massigny, Verdun, Doumartin, Ailly... Z — Nie śpiesz się tak jeden z drugim, jeszcze zdążysz na swój pogrzeb!

— My już nie wrócimy, co to, to nie!...

— Dosyć wojny! Dosyć wszy!

— Nie jechać! Walcie z nami na parlament!

— Stare małpy! Zdrajcy sprawy żołnierskiej!

— To wy przedłużacie wojnę?

— Łamistrajki!

Przelecieli jak burza. Jeszcze przez chwilę kotłowało się u wyjść na miasto, gdzie wzmożone posterunki żandarmerii usiłowały rozpaczliwie i bez skutku przeprowadzać kontrolę, i szara masa rozlała się po wielkim placu, po sieci przyległych ulic i wsiąkła bez śladu w ogrom miasta.

Wszędzie posępnie i ciemnawo. Po sklepach skąpo świeciły oszczędnościowe żarówki, nikły był ruch uliczny, z rzadka przesunie się tramwaj, niekiedy samotne auto. Dopiero w pobliżu opery skupiał się ruch jakby po dawnemu, jak za starych, dobrych czasów. Pomimo zimna wysiadywali ludzie po tarasach kawiarni w półzmroku potęgowanym przez mgłę.

Wszędzie przewodzili żołnierze, między nimi mnóstwo Anglików. Lekko ranni z rękami na temblakach, z opatrunkami na głowach, kulejący o kijach snuli się w swoich błękitnawych płaszczach pośród czarnych cywilów. Słabo świeciły wejścia do kin; świetne sklepy, kawiarnie i pierwszorzędne restauracje wyglądały z ulicy na opuszczone pieczary, w których ginęły żółte lampki. Rozjaśniło się dopiero przed redakcją „Matina”30, gdzie na olbrzymim ekranie, sięgającym trzeciego piętra, rzucano ostatnie wiadomości. Zwarty, milczący tłum ze wzniesionymi do góry głowami chłonął te nowiny.

Komunikat wieczorny: położenie bez zmiany, na ogół spokój. Nieprzyjaciel usiłował odzyskać południowe wzgórze Mort-Homme, odparty z ciężkimi stratami, jedenaście karabinów maszynowych, dwustu siedemnastu jeńców...

Tłum czytał w milczeniu, bez zainteresowania, bez komentarzy, nie znać było, żeby potrzebował tych nowin, żeby im wierzył albo nie wierzył; wystawał przed tą redakcją po prostu z zastarzałego nałogu, gdyż o swojej godzinie już od trzech z górą lat tak samo czyta gazety, tak samo patrzy na urzędowe bohaterskie afisze. Znosi wszystkie ciężary i dolegliwości tych czasów, przebolał już własne straty i klęski, stępiał, skulił się w sobie i czeka końca. Wie, że wojna mogłaby się bodaj nie zaczynać, ale musi się wreszcie skończyć — mniejsza już o to jak. Ale i to było raczej teoretycznym przypuszczeniem — bo któż to wie, czy w ogóle będzie kiedy inaczej? Życie stało się tak osobliwe, wszystko od dawna wyglądało wręcz niemożliwie, a jednak jakoś przecie trwa i ani razu nie zawaliło się jeszcze...

— Poczekaj no pan, najgorsze jeszcze nie przyszło!

— Najgorsze? Była Marna, było Verdun, czego pan jeszcze chcesz? W rezultacie nic nam nie zrobią.

— Rosja już odpadła, Anglię do nowego roku dokończą łodzie podwodne... Ładnie będziemy wyglądać...

— Przyjdą trzy miliony Amerykanów!

— Będziesz ich pan widział — bluff bezczelny, nic więcej.

Paryżanie spierali się bez zapału i przekonania, tak sobie, byle gadać, ale ponieważ stanął za nimi jakiś osobnik wątpliwy, rozeszli się w różne strony. Wszędzie szpiegi, i to od samego początku, od września czternastego roku, kiedy aresztowano na Gare du Nord ową babę, która szerzyła panikę twierdząc, że wojna nie skończy się przed zimą. Rząd sobie myśli, że szpiegami wygra wojnę; niech ich lepiej wyprawią na front, to mrowie łajdaków, co wysiadują po kawiarniach i podsłuchują, że człowiek boi się gęby otworzyć.

Smutno i w Quartier, na Boul’Michlu ciemniej niż gdziekolwiek. Młodzież na froncie, Sorbona i wyższe uczelnie wegetują, duża część sklepów i kawiarni zamknięta na mur, i to już przeszło od roku. Zupełnie ciemną ulicę Soufflot sklepił potężny masyw Panteonu, ścięty tuż ponad portykiem przez mgłę. Fontanna Medicis od lat nieczynna, jej basen pełen cuchnącego błota. Przed Odeonem sami żołnierze, zbierają się na jakieś patriotyczne przedstawienie dla rannych; pod kolumnadą u Flammariona, obsługiwanego przez same kobiety, sterczy nad książkami paru starych maniaków.

Senator Guillet-Goudon wyszedł żwawym krokiem z Pałacu Luksemburskiego i podreptał jakby lekkim kłusikiem po pochyłości ulicy Tournon. Śpieszył się bardzo — gdzie wy, miłe taksówki — ale rwał tak raczej z irytacji, która domagała się upustu. Już wiedział niezbicie, że znowu nic z tego. Kombinacja z Lepelletierem przepadła. O gabinecie Paillot nie ma żadnej mowy. Dziś w nocy, a najdalej jutro rano główni matacze zakończą swoje intrygi, śmiertelni wrogowie, skłóceni od wieków i na wieki wieków, pogodzą się dla ratowania ojczyzny, najbliżsi przyjaciele rozejdą się w nienawiści i gabinet będzie gotów. Pałac Elizejski, ta przeklęta kuźnia szachrajstwa, uzna fakty i świństwa, dokonane w ciągu nocy, i jutro w porannych dziennikach... Czyżby naprawdę — on? Jakże daleko zajechała nasza polityka od gabinetu, w którym i on... Senator nie mógł zapomnieć, że i on był kiedyś ministrem. Nie zapomni o tym do samej śmierci, choć zdarzyło się to jeden jedyny raz przed ośmiu laty i nie przetrwało sześciu tygodni. Położenie Francji było beznadziejne. Milion dwieście tysięcy poległych, około miliona jeńców, miliardy długów... Lekkomyślne, absurdalne ofensywy czołowe, w rodzaju kwietniowej tego roku afery Nivelle...

Tak wyrzekając poglądał senator na zegarek i dreptał dalej. Spojrzał jeszcze raz i dopiero gdy schował zegarek i zapiął palto, spostrzegł, że nie pamięta, która była godzina. Człowiek jest zdenerwowany, udręczony do ostateczności... Chwała Bogu, dopiero kwadrans na szóstą — jeszcze zdąży... W tych okropnych czasach trzeba mieć bodaj moment wytchnienia, jakiegoś piękna, ekstazy... Jako człowiek z gruntu rozsądny wiedział raz na zawsze, że wszelkie w tym względzie rojenia są absolutną niemożliwością, ale samo obcowanie z tą niemożliwością, nawet patrzenie na nią z daleka, nie mówiąc już o paru zamienionych słowach, o ucałowaniu ręki... Ach... W uwielbieniu bez żadnej nadziei jest też bolesna, jątrząca, ale może właśnie najwyższa rozkosz. Zapewne i to jest dużo — jeżeli już żadną miarą nie może być inaczej. Senator, choć nie zawsze o tym pamiętał, to jednak wiedział, że ma już pięćdziesiąt trzy lata —

już, a nie — dopiero pięćdziesiąt trzy. Przy znanej zaś na obie półkule świata bezinteresowności tej wielkiej kobiety cóż za szanse może mieć człowiek niezbyt urodziwy, nieco zbyt okrągły i do pewnego stopnia łysy? Niepodobna wymagać nawet od artystki tej miary, żeby w jej uczuciu przeważyły wielkie zasługi dla kraju, komandoria Legii Honorowej i powszechnie uznany geniusz stanu. To nic, to nic... Upijmy się, jak bogowie Olimpu, najsubtelniejszym, choć niematerialnym winem aetheru... Można nie być z powołania Petrarką, ale jeżeli okoliczności składają się inaczej, to jednak trzeba znaleźć ujście dla namiętności i w czystej poezji, w szczytnej fikcji...

Tu przerwał mu potężny ryk. Odezwała się syrena z dachu Pałacu Luksemburskiego.

Rozwarła gardziel i zionęła żelaznym wrzaskiem na całe miasto. Jej siła wzmagała się z każdą sekundą, od najniższego, chrapliwego basu leciała kędyś wzwyż z niepohamowanym rozpędem zajadłości. Doszła do szczytu — zawyła tak, że senator, choć przywykł już do tego jak wszyscy Paryżanie, przykucnął nagle i zatkał sobie uszy. Z rękami na uszach ruszył z miejsca pędem młodzieńczym. Zanim dobiegł do stacji „Odeon” kolei podziemnej, już latarnie zgasły na całej ulicy i światła we wszystkich oknach. Biegł wraz z innymi wśród czarnej, nieprzebitej nocy, zmierzając ku czerwonemu, zamaskowanemu od góry ognikowej stacji. Potrącano go, potykał się i sapiąc srodze, zdyszany dopadł nareszcie zbawczych schodów. Zanim dopadł, odruchowo spojrzał jeszcze w górę — już tam biegały w ostrych podrzutach białe promienie reflektorów szukając czegoś w czarnej czeluści nieba.

Pierwszą myślą senatora, gdy się znalazł w bezpiecznym podziemiu, było straszne przypuszczenie, że z powodu tego głupiego alarmu, który mu się wydał teraz najoczywiściej fałszywym, jak było już tyle razy, oraz ciemności — ona gotowa całkiem nie przybyć do margrabiny...

To go zgnębiło. Ze złością oczekiwał na pociąg i nie mógł się go doczekać, ze złością patrzał na gromady żołnierzy wałęsających się po stacji. Wszędzie ich pełno — któż, u diabła, właściwie jest na tym froncie? Ze złością stał w ścisku, trafiwszy na dobitkę do wagonu z samymi Anglikami. Żołnierze byli dobrze podpici i przytupując do taktu okutymi buciorami, ryczeli swoje Tipperary. Odezwała się w nim niechęć rasowa, nawet nie z epoki Napoleona, ale nienawiść prastara z czasów Dziewicy. Oczywiście — przyjechali się bawić. Anglia markuje wojnę — niech się leje francuska krew. Anglia nic nie robi, oszczędza swoją flotę i czeka końca, żeby w momencie likwidacji być najsilniejszą. Senator w strapieniu swoim zapomniał, że nie dalej jak tego rana zwymyślał na schodach własną konsjerżkę, która mu wyplatała o Anglikach dosłownie to samo.

Gdy po pół godzinie ostrożnie wylazł spod ziemi, alarm już ustał, syreny milczały, reflektory nie grały na niebie, ale w tej dzielnicy nie zapalono jeszcze latarń. Po omacku, nie poznając ulic w ciemnościach i mgle, kierował się ku avenue Henri Martin. Błąkał się, pytał przechodniów i wreszcie jakoś dotarł do Hôtel Lambesc.

Z okien pierwszego piętra, osłoniętych ciemnymi zasłonami, przesączały się szczeliny blasku — tam zacisze od przeklętych spraw polityki i wojny, oaza wytworności i ukojenia, dostojna atmosfera sztuki — tam jest ona.

Po powitaniach w głównym, błękitnym salonie senator spostrzegł tylko trzech obcych, jakiegoś pułkownika francuskiego w uniformie i dwóch oficerów marynarki angielskiej, rozmawiających osobno w kącie pod olbrzymią, rozszczepioną nad nimi palmą. Reszta to dobrzy znajomi. Margrabina pyta o nowiny.

— Nic pocieszającego, margrabino.

— Więc cóż?

— Obawiam się, że będziemy musieli wraz z całą Francją znieść dotkliwe poniżenie.

— Więc on? — W głosie margrabiny nie było przerażenia. Zdradził się nawet jakby cień radości.

— Zapewne... Tak się wszystko fatalnie układa. Będzie to okres krótki, ale bardzo krótki.

— Cóż, drogi senatorze, w każdym razie...

Senator spojrzał na nią zdumiony.

— Jesteśmy w tak wyjątkowo ciężkim położeniu, że każda energia, choćby dzika i nieprzebierająca w środkach... Naturalnie tylko na czas przejściowy...

Senator rozłożył ręce, skłonił się i odszedł. Był to cios prosto w serce. I ona, ta mądra kobieta, radykalna, tak zwana „Czerwona Margrabina”, uległa szowinistycznej zarazie... Co za czasy...

W okrągłej narożnej salce lustrzanej perorował jakiś młody człowiek o smutnej twarzy, otoczony kołem pań zasłuchanych, z oczami wlepionymi w mówcę.

— ...Hurtebize...47 lasek Brimont...48 Senegalczycy...49 Zabetonowane gniazda niemieckich karabinów maszynowych... Nie uszkodzone druty... Ogień w plecy z pozycji na wzgórzu Ailette...50 Czterdzieści tysięcy poległych w ciągu godziny... Tak — czterdzieści tysięcy —

zbrodniczo i bezcelowo... I jeżeli były bunty w armii, to któż jak nie generałowie Nivelle, Mangin, Micheler...

Młody człowiek miał medal wojskowy i pusty prawy rękaw od samego ramienia. Oczywiście — nowiny odgrzewane z kwietnia; czyż ludzie nigdy nie zapomną o tym, co było: kiedy tyle nowych kłopotów ciąży nad Francją? Senator ostrożnie zajrzał do ostatniego salonu — ale i tam jej nie było. „Już nie przyjdzie...”

Za to ujrzał w dwóch fotelach przed kominkiem, zatopionych w poufnej, przyciszonej rozmowie, jednego z redaktorów „Action Française”54 starą kanalię Daniela Misereza, który poniewierał jego cześć niedawno w serii ohydnych artykułów w związku z kampanią przeciwko Caillaux, oraz swego kochanego przyjaciela z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, z którym jeszcze przed tygodniem radzili zatroskani nad obroną wielkiego męża stanu, napastowanego nieludzko przez zjednoczoną mafię nacjonalistyczną. Kolana tych panów stykały się, uśmiechy ich kojarzyły się ze sobą w nieprawdopodobnym porozumieniu...

Senator zawrócił i sztywnym krokiem lunatyka minął okrągły salonik.

— ...Proszę pań, byłem tylko prostym żołnierzem, ale znałem do gruntu mój bohaterski, wypróbowany 128 pułk... Zaraz po upadku Lens... Pułk zdobywa pozycję Mont Spin, ponosi okropne straty i siedzi w nędznych, prowizorycznych okopach, przez całe dziewięć dni pod ciągłym ogniem artylerii... Nareszcie zmiana! Ledwieśmy odmaszerowali, tego samego dnia wieczorem dowiadujemy się, że nasz Mont Spin już odebrany z powrotem. Trzeba było słyszeć, co wygadywali żołnierze, którzy pozostawili na tych pozycjach dwa swoje bataliony.

Zakwaterowano nas we wsi Prouilly w nędzy i w ciasnocie. Jedzenia mieliśmy bardzo skąpo, za to wina — trzeba to wyznać — było w bród. Ledwieśmy się trochę odespali, ledwieśmy się opamiętali — w cztery dni przychodzi rozkaz powrotu na linię. „Co? A odpoczynek? A przyobiecane urlopy? No — nie. Co to — to nie?!” Zaczęliśmy się zbierać w kupy. Zaraz zjawili się mówcy. I ja, jak mnie tu panie widzą, też gardłowałem nie gorzej od innych. Mogli byli i mnie zabrać do Châlons i też rozstrzelać...

Senator, wzdychając ciężko, przebrnął salon błękitny; zaczepiony przez lokaja, wziął filiżankę herbaty i lawirując wśród stolików, omijając zagadanych gości, poniósł ją do sąsiedniego pokoju. Był to tak zwany gabinet dywanowy, zaciszny i przyćmiony. Chlubą jego były autentyczne arrasy, dwa Coroty, olbrzymi na całą ścianę, mroczny w swych potężnych, złotych ramach Velasquez. Przy okrągłym stole malachitowym, w towarzystwie pewnego sekretarza ambasady brytyjskiej siedziały trzy upiory potężnej do tak niedawna i do ostatka najwierniejszej sojuszniczki Francji. Był to podsekretarz stanu Rządu Tymczasowego

Amelikow, bohaterski generał Sołomow i rosyjski agent finansowy, tajny radca Riżskij, których straszliwa katastrofa październikowa zastała w Paryżu.

Senator znał ich po trosze z dwóch konferencyj informacyjnych, na które w ostatnich dniach zapraszano go do ambasady na rue de Grenelle jako członka komisji spraw zagranicznych Senatu.

— Cóż tam nowego mają panowie z naszej nieszczęsnej Rosji? Czy nie zaszło coś pocieszającego?

— spytał bezmyślnie przy powitaniu, stawiając filiżankę na malachitowym stole.

W odpowiedzi podsekretarz stanu zaczął oglądać swoje paznokcie, tajny radca rozłożył ręce, po czym złapał się nimi za głowę, a generał Sołomow ryknął krótko basowym, odbrzusznym śmiechem.

— No tak, zapewne, na jakiś czas musimy się uzbroić w cierpliwość.

— Cierpliwość cierpliwością, panie senatorze, ale z góry muszę pana upewnić, że lepiej nie będzie, raczej gorzej...

— Co, ma być gorzej? Jeszcze gorzej? Gorzej już być nie może.

— Przepadła Rosja, panie senatorze — dudnił generał zduszonym basem. — Dawno przepadła, jeszcze w marcu, kiedy podły cham rosyjski zdradził cara i swego Boga prawosławnego, i honor.

Senator doznał jakby ukłucia, było to niemal fizyczne, a tknęło go gdzieś w okolicach wątroby.

Gruby pakiet stu siedemdziesięciu tysięcy rosyjskiej renty państwowej, spoczywający w pancernym schowku w bezpiecznych podziemiach Crédit Lyonnais, zajął się ogniem i w jednej chwili spłonął na popiół, dosięgnięty przez daleki pożar jakiejś barbarzyńskiej rewolucji.

— Jednak na nowym rządzie, jakikolwiek by on był, ciążą dawne zobowiązania wobec Francji?

Tajny radca Riżskij zachichotał przykrym dyszkantem jak puszczyk po nocy. Były podsekretarz stanu oderwał się na chwilę od swoich paznokci i spojrzał na senatora jak na wariata.

Generał nasrożył siwe brwi i patrząc brzydko na Francuza, zaczął z niepohamowaną zawziętością:

— Zobowiązania święta rzecz, ale, panie senatorze, Francja też zawiniła niemało w tym wszystkim, co się u nas dzieje, zawiniła ciężko, i to od pierwszych dni wojny. Nie trzeba było rujnować naszego planu wojny i wymuszać na nas działań strategicznie niepoczytalnych. Nasze hekatomby pod Tannenbergiem i na Jeziorach Mazurskich, które sprawiły „cud” nad Marną, obaliły nasz rozpęd, zatruły wolę do zwycięstwa, zdemoralizowały nasze naczelne dowództwo... Panie senatorze, zobowiązania, porachunki to kij o dwóch końcach...

Senatorowi nie chciało się dzisiaj kłócić. Pomimo trwogi o Francję, gdy dziesiątki dywizyj niemieckich już są w ruchu, przerzucane gwałtownie na zachodni front, pomimo dotkliwości własnej ciężkiej straty, którą uprzytomnił sobie w tej chwili, mimo całej swej pogardy dla tych trzech dygnitarzy in partibus infidelium i jawnej bezczelności generała, widocznie szukającego przyczepki, wstał od malachitowego stołu i rzuciwszy zimno: — Panowie darują... —

ruszył z gabinetu okupowanego przez trzech bankrutów. Na progu błękitnego salonu zetknął się ze szlachetną, słodką panią Buhot, z „Wielką Kwestarką Wojny”, jak ją nazywały nacjonalistyczne gazety, która zastąpiła mu drogę ze swą sakiewką, z listą składek i z ołówkiem.

— Na moich rannych, panie senatorze...

Nie dalej jak wczoraj dał jej pięćdziesiąt franków, gdy grasowała w kuluarach Izby, dał ze strachu i dlatego, żeby go zostawiła w spokoju. Ta piła wkręcała się wszędzie, tej bezczelnej intrygantce monarchistycznej nikt nie śmiał odmówić, a nie przyjmowała mniej niż dwadzieścia franków. Fabrykowała i roznosiła haniebne plotki i kalumnie, zbierała informacje i szpiegowała na rzecz swojej kliki. Tutaj, w tym domu, nigdy jej jeszcze nie widział, ale oto jest i ona — signum temporis...

— Pani daruje, ale widzieliśmy się wczoraj...

— W Izbie Deputowanych, jak pamiętam, panie senatorze, pięćdziesiąt franków, najserdeczniej dziękuję jeszcze raz, ale dla uczczenia radosnego przełomu w dziejach Francji, którego, jak pan wie, oczekujemy z minuty na minutę...

„Ty szantażystko! Ty stara k... — klął w duchu senator dobywając dwudziestu franków. —

Ty łachudro! — uśmiechnął się wpisując się ołówkiem na liście składek. — Co najmniej dwadzieścia procent z tych pieniędzy chowasz do swojej kieszeni i wszyscy o tym wiedzą, a i ty dobrze wiesz, że wiedzą, podła złodziejko...”

— Dziękuję gorąco w imieniu moich biednych rannych...

Nagle ujrzał w grupie gości, stojących pośrodku salonu, niewysłowioną głowę Evy... Górowała wyniosłą postacią ponad ten tłum salonowców. Była jak bóstwo. Wszystko dokoła niej stało się naraz ordynarne i pospolite, pogasły tak zwane piękne kobiety, których przed chwilą bynajmniej nie brakowało. Witała się z przedstawianymi jej panami z uroczą powściągliwością.

Z całą prostotą nie dostrzegała, że jest sensacją wieczoru, przedmiotem natarczywej ciekawości. Z okrągłego lustrzanego saloniku wyległo całe kobiece audytorium młodego, bezrękiego bohatera i otoczyło Evę, a po chwili ukazał się i on sam. Podała mu rękę z tak cudownie zrobionym wzruszeniem współczucia, że w oczach kilku pań zaperliły się łzy.

Mężczyźni starzy i młodzi wstawali od stolików, na progu ukazała się stara kanalia Miserez z jakimś odświętnym wyrazem na bezczelnej, wielokroć obitej twarzy. Od strony gabinetu z Velasquezem spoza pleców senatora Guillet-Goudona wyciągały szyje trzy widma katastrofy rosyjskiej. Eva, przywykła do hołdów, znosiła ukłony, spojrzenia, zachwyty z nieporównaną swobodą: w tym wytwornym towarzystwie w jednym z najpierwszych salonów Paryża ona to była niedoścignionym wzorem ogłady i taktu. Eva Evard, córka drwala z lasów nad jeziorem Winnipeg w Kanadzie, dziecko Francuza i Angielki — ta, która, jak pisali felietoniści wielkich paryskich i londyńskich brukowców, była jeszcze jednym żywym ogniwem sojuszu Francji i Anglii... Nie wspominano o tym, że w toku kolei swego życia przez jakieś przelotne małżeństwo pozyskała obywatelstwo norweskie.

Zajął się nią z zachłannością żołnierza, który wydostał się z okopów na kilka dni urlopu, jeden z oficerów brytyjskich — Kanadyjczyk — i na mocy wspólnego pochodzenia zagadał się i już nie dopuścił nikogo do słowa. Na próżno pani domu interweniowała z taktem nie pozbawionym nawet pewnej stanowczości. Oficer nie zważał na nic. Eva znosiła to oblężenie popijając herbatę i wodząc po salonie roztargnionymi oczami. Spojrzenie jej padło na senatora Guillet-Goudona i natychmiast uśmiechnęła się przyjaźnie. Zwrócono na to uwagę — senator pomimo całego swego wyrobienia i opanowania zmieszał się i spłonął rumieńcem. Wywołało to uśmieszki i miny. Zbliżył się jednak z całą dostojnością i rezerwą, którą był winien swemu stanowisku, hamując ze wszystkich sił porywczość ruchów, która wezbrała w nim nagle, przypominając dalekie podrygi młodości.

— Witam pana... Jakże się cieszę, że pana tu zastaję...

— Ach, pani... — pochylił się nisko senator.

— Tak bym chciała zamienić z panem kilka słów, ale cóż, już widzę, że się nie da. Mój współrodak nie pozwoli na to — zauważyła przyciszonym głosem — zresztą tak tu dużo ludzi...

— Możemy przejść do gabinetu obok — wyrwał się senator i przestraszył się własnej odwagi.

Nad wszelkie spodziewanie Eva powstała. Senator podał jej ramię i przeprowadził ją z wdziękiem przez ogromny salon, usiany stolikami. Właśnie panna Roubichon — Prix de Rome

— miała rozpocząć arię Gizeli z niewystawionej jeszcze, i to od dawien dawna, opery znakomitego kompozytora Criarda. Sam autor już zasiadł przy fortepianie i uderzył pierwszy akord.

Nadspodziewane wyróżnienie uderzyło pychą w czułe serce senatora. Od razu zaroiło się w nim od fantastycznych przeczuć, wyobraźnia poleciała w dal i nie zatrzymała się aż na pewnym dniu, na jakiejś jego godzinie i minucie, gdy niebiosa zniżą się do ziemi, a nieprawdopodobne stanie się rzeczywistością. Miał tego pewność niezbitą, oszalał — cucił się sam, pogrążał się w rozkosznej topieli i wyciągał sam siebie za włosy. Przede wszystkim patrzał całą siłą wzroku, napawał się z bliska, do zapamiętania, i w oczach, w całym wzruszeniu twarzy przebijała się w nim obnażona aż do granic głupoty ekstaza uwielbienia. Ona zdawała się tego nie spostrzegać.

— Panie senatorze, proszę się ze mnie nie śmiać, gdy będę mówić serio, bo pomimo nadmiernego uznania dla mnie i sympatii nikt mnie nie bierze poważnie. Eva Evard to komplimenty i madrygały, przewracania oczami i wzdychania, mam tego dość. A ja chciałabym naprawdę zrozumieć cośkolwiek z tego, co się u nas dzieje. Wybieram się za granicę, wszędzie mam znajomych, mogłabym sprostować niejeden fałsz i przekonać, kogo należy. Niechże bodaj ten wzgląd praktyczny przekona pana senatora, jeżeli już sama jako człowiek nie mam prawa rozumieć czegokolwiek ani odczuwać poza moimi kreacjami i flirtem. Ot — przed paru dniami zaczęłam o tym z panem premierem, ministrem wojny, który obdarza mnie dużą sympatią, i cóż się dowiedziałam? Wyznał mi, że on sam nic z tego wszystkiego nie rozumie.

— O, to na pewno — wyrwało się senatorowi.

— Widzę, że pan też chce mnie zbyć dowcipami...

— Ależ przenigdy! Powiedziałem to, gdyż takie jest moje najgłębsze przekonanie...

— Dobrze. Rozmawiałam z posłami, z generałami, z potężnymi dziennikarzami — każdy z nich opowiedział mi kawał, plotkę, anegdotę i natychmiast przechodził do nazbyt znanych tematów. Tacy oni wszyscy. Czynię tedy już ostatnią próbę... Wszak mi pan poświęci godzinkę czasu?

— Proszę rozkazywać! Kiedy mam się stawić?

Eva wyjęła z torebki swój karnecik i szukała wolnej godziny. Senator zapatrzył się na jej nogi w zielonych pantofelkach ze skóry jakiegoś bajecznego stworzenia i wchłaniał jej dziwny, rozkoszny zapach, w którym nie było nic ze sztuczności perfum.

— Na przykład, takie słóweczko „defetyzm”? Nikt nie może mi wytłumaczyć, co to znaczy...

A więc, panie senatorze, może pojutrze, dwudziestego, od piątej do siódmej? Będę sama.

Senator tymczasem zerwał się, ale usiadł natychmiast z powrotem. Opanował się i zaczął szybko, głosem zduszonym i zawziętym:

— To właśnie słóweczko... Niech pani wie, że w tym jednym jedynym słowie zawiera się tyle podłości i fałszu, tyle zniewagi dla zdrowego sensu, taka otchłań intrygi i bezeceństwa, że... że... Doprawdy zaczynam przypuszczać, że wymyślili je i puścili w obieg chyba Niemcy...

Odkryli je jak swój gaz, straszliwy Żółty Krzyż, żeby tym jednym słowem zatruć dusze francuskie, pomącić wszystkie pojęcia, tworzyć podejrzenia, stwarzać nienawiść...

Urwał. Eva starała się coś z tego wyrozumieć. Jej oczy skupione trzymały go mocno; było to spojrzenie mądre i przenikliwe, jakieś nieoczekiwane i całkiem nie kobiece.

— Pani Evo, na pozór jest to tylko nędzny absurd, bo któż by chciał porażki własnej ojczyzny?

Któż by się ważył oskarżać o to działaczy narodowych, wytrawnych mężów stanu, ba, całe stronnictwa? A jednak... W republice szantażu i kalumnii to słowo stało się piekielną potęgą. Rzucone w masy, powtarzane uparcie dzień w dzień przez sprzedajnych gazeciarzy, roznoszone przez bezmyślne papugi... Tym słowem burzy się najmądrzejsze plany dla zbawienia ojczyzny, obala się tytanów pracy i zasługi; to słowo, gorsze, przewrotniejsze niż stara, uczciwa, zbyt prosta i ordynarna zdrada, prowadzi przed sąd, do więzienia — na gilotynę...

Ono służy wrogom Francji lepiej niż milion żołnierzy na froncie...

— Widzę, że doprawdy skorzystam bardzo z wykładu pańskiego i nareszcie czegoś się dowiem...

— Pani... To mnie raczej pochlebia, że będę mógł...

Ręka-cud jakby sama przylgnęła do jego ust, miękka, chwytna, oplatając palcami jego rękę jakby niewiarogodną pieszczotą. Ale tłum już znieważył świętość tej chwili wniebowzięcia.

Już wtargnęła czereda światowców. Przez okrągły salonik przeszła szybko grupa gości, panowie gadali w podnieceniu jeden przez drugiego. Coś się stało. Czyżby?...

Senator odgadł. Oto się wypełnia straszliwy realizm życia. Zdeptane są prawda, prawość, słuszność przez bezecną hecę. Zaszczuto jedynego człowieka, który mógł zbawić Francję, a jutro zażądają jego głowy. Opuszczą go wszyscy — niech czeka wyroku historii. Historia —

cha, cha, cha! — przecież zawsze będą o tym dwie historie. Zajęknie Francja zlana krwią, zasypana gruzami, nowe setki tysięcy żołnierzy oddadzą życie za tę zbrodniczą farsę...

Już mu zabrano Evę, otoczyła ją przypochlebna, bezczelna gawiedź. Na twarzach jaśniała radość. Gdzieniegdzie tylko przebijało zdumienie, gdzieniegdzie chyłkiem, po kątach toczyły się gorączkowe, szybkie rozmowy, spory... Stare jejmoście, przekwitłe żony dygnitarzy, swawolne damy, których mężowie byli na froncie, rozwydrzone pannice — wszystko to miotało się i piszczało z uciechy, wykrzykując, wyplatając głupstwa i androny niczym baby w sklepiku. Nie za bardzo inaczej rozumowali ludzie poważni. Trzy lata wojny wyjałowiły mózgi, przeżarły nerwy, odebrały pamięć — bo czyż nie dalej jak przed miesiącem ci sami ludzie w tym samym salonie...

Miotają się jak opętani, bo znaleźli cudowny amulet, słowo zaklęcia na wszystkie katastrofy świata. Mają swego człowieka. Ten zaprzaniec bez czci i wiary stał się świętością, niech no kto spróbuje teraz pisnąć o nim słowo...

Choć nie była po temu pora, ale dla uczczenia wielkiej chwili „Czerwona Margrabina” kazała podać szampana. Już wędrowały po salonach olbrzymie tace ustawione kryształowymi pucharami, gdzieś w oddali, w głębi apartamentów, ponad gwar tłumu gęsto strzelały korki.

Niebawem rozległ się znajomy głos, donośny, wyrobiony w przestworzach Pałacu Burbońskiego.

— Panie i panowie!

Senator lawirował między stolikami, między grupami ludzi, między tacami z szampanem i wymykał się ku drzwiom — nic tu po nim. Był zupełnie osamotniony, a zatem nie miał racji.

Przegrał. Jakoś zapadło się w nim wszystko i zawaliło. Nic nie rozumiał, nic nie wiedział. Jak do tego doszło, jak do tego dopuszczono? A parlament? Mafia prezydencka po prostu pominęła parlament! Horrendum nie znane w dziejach trzeciej republiki... Czyżby wszyscy, nawet najbliżsi przyjaciele, uknuli przeciwko niemu spisek? Niemożliwe, bo, między Bogiem a prawdą, czymże on wreszcie jest? Jest niczym. Jest wpływowym członkiem trzech komisyj Senatu, kręci się i pracuje, nie śpi po nocach nad referatami, bywa na tajnych posiedzeniach, na wszystkich bankietach, nic się bez niego nie dzieje... Ma dwóch sekretarzy i maszynistkę, komandorię legii honorowej, wyjątkowy szacunek ludzki, a jak przyjdzie do czego, wszystko się odbywa poza jego plecami... Czyżby go mieli za idiotę?

— Posłuchaj, Goudon...

Senator żachnął się i wydarł rękaw, za który go chwycono z tyłu, u samych drzwi. Ani się obejrzał, złapał się klamki i nacisnął ją z wściekłością, ale zanim szarpnął, na jego ręce spoczęła tłusta, wilgotna i gorąca łapa przyjaciela.

— Posłuchaj, Goudon, to nie czas na obrazy. Obrazisz się i pójdziesz sobie, a Francja?

— Francja aferzystów i renegatów, intrygantów i paszkwilistów, Francja Daniela Misereza?

Za kogo mnie masz? A ty, czym dzisiaj jesteś...

— Człowieku, nie wyrabiaj hecy, bo ludzie patrzą. Zaraz ci powiem w dwóch słowach...

— Dosyć mam słów, wyszastaliście już wszystkie słowa...

— Otóż inne kombinacje okazały się na razie niemożliwe pomimo nadludzkich wysiłków.

Zobaczysz, po wojnie będą tomy pisać o tych trzech dniach przesilenia. Kraj domaga się otuchy, wiary, czyli otumanienia, hipotezy, jakiegoś bezdennego kłamstwa, sięgającego granic wielkości. Komu nigdy ani razu nie zabraknie odwagi w przeczeniu strasznej rzeczywistości, kto zdoła kłamać aż do końca, ten utrzyma w dyscyplinie armię i naród. Rozwaga, rozsądek, opamiętanie — na to już za późno. Goudon, twoja zasada, którą głosisz co drugie słowo — to prawda, ta twoja naga prawda, a któż by zniósł prawdę? Pokaż no ludziom całą prawdę, a natychmiast zawali się wszystko. Francji trzeba brutalnej, żelaznej ręki, autorytetu, woli, która nie cofnie się przed żadną zbrodnią. Autorytet — to ten, który jest w danej chwili dziejowej najmocniejszy, ten, który w walce zwycięża wszystkich innych. A on zwyciężył —

to fakt. Jakimi środkami? O to teraz nikt nie zapyta. Przegraliśmy, Goudon, i bodaj że nawet z pewnym honorem. Nic nam nie pozostaje, jak poddać się okolicznościom i pracować dalej, i niczym się nie brzydzić, bo wojna jest, bo musimy uratować front, przetrwać zimę i doczekać Amerykanów, bodaj — jak ciężko ranny — na kolanach doczołgać się do tej wiosny... Czeka nas straszliwa zima, straszliwa próba — dlatego ci powiadam jak Francuz, jak przyjaciel — nie pora na urazy.

— Więc ja za twoim przykładem mam podać rękę takiemu Miserezowi?

— Tak, podasz mu ją! Potem możesz się cały wykąpać w sublimacie. Nikt od ciebie nie wymaga szacunku dla tej kanalii, a przede wszystkim on sam. Goudon, te parę miesięcy zimowych to jedna chwila. Wierzaj mi, będzie inaczej.

— A Caillaux? Pozwolimy go szarpać bezkarnie? Opuścimy go? Damy go na pożarcie ciemnej, obełganej masie? Nie wiem jak kto, ale ja mu nie będę judaszem.

— Ten człowiek przegrał, bo nigdy nie wiedział, czego chce wojna. I pomimo jego geniuszu i tysiąca zalet wojna go starła na miazgę. Goudon, dajmy mu spokój. To trup.

Zaledwie senator puścił klamkę, stracił od razu grunt pod nogami. Dziesiątki lat zasad i pracy, homeryckie boje o światło, prawdę i sprawiedliwość, cała niezłomność i posągowa rzymskość jego oblicza moralnego — wszystko to uległo umorzeniu. Czym też on teraz jest?

Co z niego zostało? Zawisł w przestrzeni, a pod nim, na dnie poczwarnej otchłani, kłębiło się w oparach krwi, w dymie pożarów, w obłędzie zatracenia jakoweś niepojęte mrowie, sabat potępieńców, w którym nie poznawał nic swojego, nic ludzkiego. To nie była jego ojczyzna, to nie była Francja...

Rozejrzał się po wspaniałym salonie — do stu osób, w ogromnej większości dobrych znajomych, słuchało mówcy w radosnym podnieceniu, z kieliszkami w ręku. Paul Thiriet, deputowany z Montmelon, z nieporównaną swadą opiewał chwałę odstępstwa, żonglował jak kuglarz mamidłem jedności narodowej, zdradzał, kłamał i brnął przez płytkie wody frazesu, aż wspiął się na same szczyty bezwstydu... Oskarżał. Piętnował. Kogo? Wczorajszych przyjaciół.

Okrzyki, grzmot oklasków — teraz obiecuje zwycięstwo. Zdrajca. Psubrat...

— Posłuchaj, Goudon, twoja nieodżałowanej pamięci małżonka, kobieta kochana i mądra, powtarzała ci — ileż razy — gdybyś chorował z powodu jakiegoś głupstwa czy świństwa, które się przydarzyło w Pałacu Burbońskim czy Luksemburgu... Pamiętasz? Mówiła: „Goudon, mój ty biedaku, nigdy nie będziesz politykiem. Przywiązujesz się do ludzi, ufasz wielkim słowom, głowę masz zapchaną wzniosłymi ideałami i nie widzisz prawdy życia...”

— Pamiętam, pamiętam! Mówiła jeszcze: „Takiego jak ty zawsze nabiorą przyjaciele”.

Miała wielką słuszność...

— Goudon, czy ja ciebie kiedy nabrałem? Zawsze cię ostrzegałem w porę i oto mówię: nie wyrywaj się, siedź cicho. Jeżeli sam nic nie rozumiesz, to zawierz mnie. Ja ci mówię, że idziemy ku lepszemu. Ja ci mówię, ruszymy całą siłą pary, a na wiosnę — przysięgam ci —

biada Niemcom!

— Cha, cha, cha! Plagiat — to samo przed chwilą prawił Thiriet... Skąd ty wiesz, co będzie na wiosnę?

— Nic nie wiem, bo nikt nie może wiedzieć, ale będę wołał i wrzeszczał o zwycięstwie przez całą zimę, będę terroryzował, będę z błotem mieszał każdego, kto się zawaha... Inaczej nie przetrwamy.

Czerwono-złoty lokaj stanął przed nimi z tacą. Salon promieniał radością, wreszcie uwierzono w koniec wojny i w zwycięstwo.

— Co tam, napijmy się, Goudon. Ja już próbowałem — mówię ci — najprzedniejsze château Lambesc, jakiego nigdy już nie znajdziesz w sprzedaży. Na winnicach margrabiny od trzech lat stoją niemieckie okopy. Nasze własne pociski rozniosły na cztery wiatry ich cudowną glebę, zatruły ją wybuchy i gazy, i trupy. Pij, przyjacielu, bo takiego wina już nie będzie.

— Mam pić za...

— Pij za jego zdrowie, gdyż nie masz żadnego wyboru. Stało się i już. Nic nam nie pozostaje, jak życzyć staremu jak najlepiej, i to szczerze, jeżeli za tym razem jemu to, a nie nam, wypadło zbawić Francję. Pij, Goudon i nie zamyślaj się tak. Wierzaj mi, szkoda twojej głowy.

Nie ma na świecie takiego mędrca, który by ogarnął myślą lub zrozumiał tę wojnę.

— Gadasz absurdy! Bez ścisłej analizy, bez zrozumienia wszystkich zjawisk wojny niepodobna nią kierować...

— No, no — jeszcze czego, słyszane rzeczy? Kierować! Kto kieruje huraganem? Lawiną?

Proszę bardzo!

— Trzeba rozumieć, żeby nie tylko kierować wojną, nie tylko zwyciężać, ale żeby ją bodaj zakończyć... Mój wniosek w Senacie z piętnastego stycznia przeszłego roku domagał się ankiety, która by zmierzała ku stworzeniu doktryny prowadzenia wojny zarówno pod względem politycznym, jak wojskowym... Czyż nie widzisz, że od trzech lat żyjemy w chaosie?

— Trzymamy się, brniemy naprzód, trwamy. I na tym koniec. Można i tak. Bardzo można —

gdyż upewniam cię, że i Niemcy nic nie wiedzą o wojnie, a w każdym razie znacznie mniej od nas. Gdy podobny stan rzeczy trwa już przeszło trzy lata, to chyba czas się z tym pogodzić.

Senator, który z chciwością człowieka zdręczonego, o pustej głowie i języku suchym jak wiór, wychylał właśnie swego szampana zanurzywszy w nim bujne, zapuszczone po galijsku wąsy, potrząsnął tylko energicznie głową na znak oburzenia. Gdy dopił, przyjaciel już go opuścił. Rzucił go na pastwę tego okropnego salonu, gdzie roiło się od absurdów, nikczemności i dręczących zagadek. Daniel Miserez, który przed miesiącem poświęcił był margrabinie cały felieton pełny łajdackich kalumnii, krążył po salonie od stolika do stolika, rozpromieniony, i był tu jak u siebie. A on, stary, wierny przyjaciel tego domu, czymże tu był? Zdegradowanym, nędznym wyrzutkiem... Był tu osamotniony, nikt go nie zaczepił, nikt do niego nie zagadał... Zawstydził się własnej marności jak ktoś znieważony publicznie, jak sromotnie obity. Zdawało mu się, że każdy czyta z jego twarzy całą jego nędzę i ten najtajemniejszy jego upadek, albowiem i on, on sam, niezłomny jak skała senator Guillet-Goudon, w głębinach swej prawej duszy już odczuwał zwątpienie, już sam od siebie odchodził i zamiast nienawiści do tryumfującej brutalnej przemocy postrzegał w sobie jak gdyby bezsilne i haniebne, psie ukorzenie przed zagniewanym, wszechmocnym panem.

Eva Evard z niewzruszonym spokojem znosiła oblężenie hołdów, zachwytów i tych wiecznych spojrzeń męskich, uwielbiających, pożądliwych, zamaskowanych ogładą towarzyską lub obnażonych do zupełnego bezwstydu. Wszyscy co do jednego, starzy i młodzi, wytrawni mężowie stanu i zgrubiali na wojnie oficerowie, wiedzieli doskonale, że do tej wspaniałej twierdzy nie ma żadnego dostępu, że beznadziejne są tu i najwykwintniejsza salonowość, i dowcip, i powaga piastowanej władzy, i rozgłos nazwiska, nawet sława; nie poradzi tu ani młodzieńcza uroda, ani żywiołowa żołnierska obcesowość, ani nieodparty na te czasy urok frontu, walki i bohaterstwa, ani podstępny czar paryskiego zepsucia, wreszcie żadne tysiące franków ani tysiące dolarów, nawet funtów. Wiedziano o tym szeroko po świecie i w opinii tej nie było wyłomu. Nie czepiały się Evy żadne plotki, najbrudniejszy brukowy reporterfelietonista, podający nouvelles mondaines, choć żył z szantażu, nie ośmielił się nigdy sfabrykować na jej rzecz insynuacji, dwuznacznego napomknienia. Podobno umiała w zarodku poskromić nawet aspiracje bliskiego doradcy cara, jakiegoś tam najprzedniejszego z Romanowów księcia krwi. Swojego czasu opowiadano o tym w Piotrogrodzie drastyczne szczegóły. Miała go wyrzucić za drzwi, i to bez żadnej przenośni, i bez niczyjej pomocy — po prostu własnymi rękami i siłą znakomitej, rekordowej lekkoatletki.

— Jak? Zrobiłam to zupełnie zwyczajnie, jakby to było w studio podczas nakręcania pierwszego lepszego filmu. Zresztą Rosja, nawet ta sprzed dwóch lat, robiła na mnie wrażenie dobrze zrobionej sztuki filmowej. Wojna, dwór, ogrom i rozmaitość kraju, jego osobliwości i tajniki, no i taki wspaniały filmowo Rasputin... Teraz na bezmiernym ekranie Rosji lud rosyjski wyświetla serie przyśnione, nieprawdopodobne w swojej dramatycznej potędze. Szkoda tylko, że to rzeczywistość, nie fikcja. Zresztą sztuka naśladować to będzie w ciągu długich, długich lat. Już widzę siebie i jako uwięzioną córkę cara, i jako ofiarę batalionu kobiecego imienia Kiereńskiego, i jako krwawą bolszewiczkę. Ileż tam się przerobiło i dokonało w ciągu kilku miesięcy, od marca do listopada... A mówią, że to tylko maniera filmowa nagromadza wypadki. Biedna ta moja sztuka, ileż bogatszy jest teraz nasz czas, jakże szczęśliwi są ci, którym będzie danym przeżyć tę całą wojnę...

— Tak, obserwatorzy, widzę, ale upewniam panią, że nie aktorzy, w każdym razie nie wszyscy — zauważył cierpko generał Sołomow.

— Mnie już śmiertelnie znudziła ta epopeja, nawet nie ciekawy jestem końca — ziewnął arystokratycznie młody dyplomata.

— Niech pan dla urozmaicenia spróbuje okopów — rzucił od niechcenia jednooki porucznik strzelców alpejskich, o twarzy w szwach i w bliznach.

— Ach, gdybym to ja mogła zakosztować okopów, grozy szturmu, ognia działowego —

westchnęła Eva.

— To się tak mówi... Nie ma kobiety na świecie, która by zniosła dolę żołnierza bodaj przez jeden miesiąc. To jest ciężkie, to okropne, plugawe i podłe.

— A ja panu odpowiem, że mogłabym być żołnierzem nie tylko przez jeden miesiąc, wytrzymałabym na froncie całą wojnę nie gorzej od każdego z was.

— Brawo!

— Niech pani dziękuje Bogu, że panią stworzył kobietą.

— Czyż to znaczy, że pan, panie poruczniku, wolałby na ten czas nie być mężczyzną?

— Nie wiem, co bym wolał. Nie lubię tylko, gdy sobie ktoś żartuje z wojny. Moim zdaniem tego nie wolno nawet takiej znakomitej kobiecie jak pani... Przepraszam bardzo — widzi pani, nie jestem salonowcem, jestem człowiekiem z okopów. Nie znam się na żartach...

— Ja żartuję? Ależ od wybuchu wojny nie przestaję się buntować, że wasze głupie prawo wojskowe nie pozwala mi walczyć. Z początku starałam się o to zupełnie poważnie, miałam nawet protektorów w War-Office — wniosłam podanie na imię królowej — nawet mi nie odpowiedziano. W roku szesnastym pewien pułkownik rosyjski zabrał mnie na front w przebraniu, za podrobionym dokumentem. Cóż, kiedy mnie wszyscy po drodze poznawali i nigdzie nie dojechałam, potem jeszcze musiałam na wszelkie sposoby bronić pułkownika, któremu protokół, spisany o tym zajściu, zepsuł całą karierę... Napisali tam, że przemycił ze sobą kochankę. Broniąc go dobrnęłam właśnie do owego wielkiego księcia...

— Na miłość boską, i na cóż pani potrzebne te wrażenia frontowe?

— Nie tylko wrażenia. Ja chcę na sobie samej doznać wojny. Ja się wstydzę być daleko od kul, zawsze bezpieczną, gdy od trzech lat krew się leje, bo to mnie boli i poniża.

Młody dyplomata powstał, nieznacznie spojrzał na zegarek, skłonił się z wdziękiem i znikł w tłumie gości. Oszpecony porucznik uśmiechnął się do Evy.

— Umie pani dogryźć naszym dekownikom, ale i to nie pomoże. Kto przez trzy lata zdołał się ustrzec frontu, ten wytrzymał już wszystkie docinki i poniżenia. Strach jest wielką potęgą.

— Nie miałam zamiaru dokuczyć temu pięknemu panu, i mniejsza o niego... Pan mówi o strachu — otóż to jest właśnie najmocniejsze, co mnie ciągnie na front. Bo ja się nie boję niczego, nigdy, ani razu nie zaznałam strachu, nawet w dzieciństwie... Bywałam w różnych tarapatach, w ciągu dwóch dni siedziałam na mieliźnie na maleńkim parowczyku, zalewanym przez fale. Statek kruszył się i trzeszczał, wicher szalał, znikąd nadziei pomocy i wszyscy się strasznie bali. Drugiego dnia, gdy ich morze dobrze zmogło, nikt się już niczego nie wstydził, strach obnażył się w każdym. Modlili się, płakali, rozpaczali, dochodzili do obłędu — a ja nic.

Ci ludzie mnie bawili, groza położenia zachwycała mnie, wiedziałam, że wszyscy muszą zginąć, i ja też — ale ani jednego momentu strachu. Potem, gdy z wielkim trudem uratował nas jakiś przygodny żaglowiec, żałowałam, że tak się to skończyło na niczym.

— Wiem, panią kusi niebezpieczeństwo, panią ciągnie śmierć. Tacy nie znają strachu. Nie zaznałaby go pani i na froncie.

— Kto wie... Nasłuchałam się tyle o straszliwościach nowoczesnego boju...

— To prawda, ale żołnierz z czasem przywyka. Działa hipnoza dyscypliny, czyli absolutna przemoc nad wolą jednostki. Wola żołnierza jest złamana, zanim jeszcze wejdzie on w sferę ognia. Armia nowoczesna jest to szatańsko mądra i precyzyjna machina: opanowuje ona w żołnierzu każde włókienko mózgu i paraliżuje w nim odwieczną potęgę — instynkt życia;

nadweręży i drugą, jeszcze mocniejszą — strach przed śmiercią; zgnębi, sponiewiera w nim jego ludzkie jestestwo. Ona odgrzebie w cywilizowanym człowieku — a jest nim dzisiaj każdy, nawet najciemniejszy chłop z Owernii, zatracony w czas pokoju dziki, pierwotny instynkt gromady, poczucie zagrożonej zbiorowości, upodobni go do stworzenia bez rozumu, do ślepego termita. Armia ma dużo sposobów na to, co pani nazywa strachem przed śmiercią, odbiera duszy ludzkiej wszystko, a więc i strach; pędzi w ogień opętańców, ślepych niewolników.

Inaczej wojna byłaby niemożliwą.

— A jednak z czasem i ten ślepy niewolnik potrafi się otrząsnąć z hipnozy. Cóż wtedy staje się z wojną?

— Pani mówi o naszych wiosennych buntach w VI armii. Miało to miejsce w kwietniu, a teraz mamy listopad — i front stoi mocno. Należałem do komisji śledczej i znam te rzeczy do gruntu. To były zwyczajne burdy, a w pewnej mierze protesty, i to słuszne, przeciwko nadużyciom.

— Ja wiem, że pan mi nie powie całej prawdy, i słusznie, bo to wielka tajemnica. Obawiam się jednak, że się to może powtórzyć, i jeżeli Niemcy spostrzegą się w czas, uderzą i przełamią front. A jeszcze teraz, gdy po Caporetto musieliśmy posłać Włochom na ratunek tyle dywizyj francuskich i angielskich, chyba ze trzydzieści?

— No nie, tylko sześć naszych i cztery angielskie, ale za to z Fochem. Ten sam starczy za sto tysięcy żołnierza.

— Jakżebym chciała poznać tego wielkiego wodza...

— Dla pani nie istnieją żadne trudności. Niech pani tylko wyrazi życzenie, a staruszek sam zapuka do pani drzwi. I on kiedyś bywał w kinie i zachwycał się panią, jak cały świat.

— Więc i pan również?

— Jeszcze jak... Wczoraj widziałem panią w filmie Trwać! Jest pani wspaniałą, gdy pani prowadzi żuawów do ataku, z szaleństwem męstwa w oczach, z kokardą alzacką na głowie — a do tego Marsylianka... Ludzie wariują... Co za potężna hipnoza! Pani pracuje na front i na tyły, pani wytwarza haszysz wojenny — na przetrwanie...

— To bardzo nieznaczna rola, posągowo-dekoracyjna. Nie cierpię sztuk tak zwanych patriotycznych.

A z innych moich kreacyj, w której się panu podobałam najbardziej?

W poszarpanej twarzy porucznika, na której szramy i bruzdy wypisywały piętno srogości, zapaliło się uniesienie. Całe towarzystwo skupiło się dokoła nadzwyczajnego dodatku gazety, a czytał go donośnym głosem, drgającym ze wzruszenia, jeden z najszanowniejszych gości dzisiejszego wieczoru, senator Guillet-Goudon.

— Pani... Widziałem panią w wielu rolach, we wszystkich... Znam pokorną, skrzywdzoną, wierną Jane z Zaułka; w La Chope de Montrouge zbrodniarkę bez czci i wiary; i wspaniałą rozpustnicę, panią Destalquez, z Circe; i świętą bohaterkę, siostrę Innocentę, z Pożaru Saragossy...

W duszy Evy Evard są wszystkie role! Pani musi być czystą i bohaterską, i wierną, i cudownie czułą, ale tak samo jest w pani demon zepsucia bezwstydny i jawnogrzeszny. Pani może za cenę życia uratować człowieka i może go pani zgubić dla prostej fantazji. Może się pani wznosić na szczyty heroizmu dla swojej ojczyzny, i zarówno dobrze gotowa pani zdradzić najświętszą sprawę. Jest w pani najlepsze i najgorsze, wszystko ma swój czas i zawsze jest szczere... Pani jest chimerą! Na szczęście dla siebie i dla innych, znalazła pani upust w sztuce — ale niech panią Bóg strzeże, byś się pokusiła zagrać kiedy w prawdziwym życiu, między ludźmi... Pani jest straszliwą kobietą...

Eva słuchała z powagą.

Znikł zdawkowy uśmieszek. W jej wyrazistym, przepięknym obliczu mieniło się od szybkich wzruszeń. Zasłuchała się jak dziecko, któremu opowiadają straszną bajkę. Zapatrzyła się w zmasakrowaną twarz obcego, przelotnego człowieka, jak gdyby to był jasnowidz, nieomylny wróżbita. Skąd naraz taka rozmowa w paryskim salonie? Oficer nie odrywał od niej spojrzenia swego jedynego oka. Opętała go. Co za rozkosz mówić do niej, mówić o niej i patrzeć w jej oczy, gdy słucha. Od słowa do słowa, wciąż rozpętywała się w nim odwaga, śpieszył się, by wypowiedzieć o niej wszystko, zanim się obrazi lub zanim pierwszy lepszy głupiec podejdzie do ich stolika i z całym okrucieństwem realizmu życia zburzy czar.

...Zna ją od dawna, zna i uwielbia jak miliony ludzi na obu półkulach ziemi. Wpatrywał się w nią godzinami, przenikał ją, odgadywał, a teraz, ujrzawszy ją nareszcie żywą, w całej prawdzie jej istnienia, wie, co mówi, jeżeli ją ostrzega. Zresztą, kiedyś za niepamiętnych czasów, przed wojną, zanim został żołnierzem, był profesorem psychologii, badał ludzi i życie, pisał książki o tajemnicach dusz... Niechże nie lekceważy jego słów.

— Ja słucham... Niech pan mówi! Niech pan mówi o mnie wszystko, do samego końca!

— Pani pozwala?

— Ja tego żądam.

— Dobrze. Zło i dobro, piętno i ohyda są u pani w równowadze. Niechże pani trzyma w surowej dyscyplinie swoje zło, bo zło jest ciekawsze, bo zbrodnia kusi, domaga się próby, ona rzuca wyzwanie światu, bo ona daje rozkosz tajemną, przy której niczym jest ekstaza zmysłów i spazm miłosnego wyuzdania. Żadna rozpusta ciała nie dorówna w rozpętaniu tej straszliwej pokusie, by przełamać granice moralnego nakazu i zdeptać, splugawić nie tylko prawo pisane czy niepisane, ale i świętość własnej duszy, to, co się naprawdę czci i kocha...

Pani jest straszliwie samotna, obcuje pani tylko ze swoją chimerą. Wyobraźnia porywa i niesie panią jak wicher i nigdy nie wie pani, dokąd cię ona poniesie... Kochasz jątrzenie twego własnego niepokoju, upajasz się niewiadomym, które stać się może z tobą każdej chwili.

Przechylasz się nad przepaścią, lubujesz się swoim śmiertelnym dreszczem... Ubóstwiasz życie, upajasz się ciekawością dla jego spraw otchłannych i powikłanych, ale nie cenisz bynajmniej własnego istnienia, i to jest w pani na pozór paradoksem. Tylko na pozór, gdyż zdoła pani obiektywizować i samą siebie i patrzeć na siebie z daleka, jak na obcą. Wówczas pani nie kocha siebie, tak samo jak nie przywiązuje się pani do nikogo. Może z ciekawości pani pchnąć siebie na wyraźną zgubę — wydaje mi się nawet, że pani może skończyć samobójstwem.

— Przenigdy!

— Proszę mnie zrozumieć. Nie zastrzeli się pani ani nie otruje — ale dopuści pani świadomie, żeby jakieś okoliczności tak się złożyły, że w ich wyniku będzie pani zmuszona oddać życie. I nie uczyni pani nic, żeby te okoliczności zmienić, choć to będzie w pani władzy — czy to nie samobójstwo?

Porucznik urwał nagle, uląkł się. Eva patrzała na niego z wyrazem takiego cierpienia, jak gdyby wyrządził jej wielką krzywdę, znać mówiąc w zapamiętaniu, dotknął w niewiedzy jakichś jej tajemnych spraw, coś jej niechcący przypomniał... Podniosła rękę do czoła, niespodzianym, szybkim ruchem zasłoniła sobie oczy, zacisnęła je kurczowo i po sekundzie roześmiała się swobodnie.

— To nic, proszę mówić dalej, zajrzało mi w oczy jakieś widmo... Wie pan, nic określonego, po prostu ciężkie, niewytłumaczone wrażenie, jak to bywa we śnie. Niech pan kończy, niech pan powie nareszcie to, co pan uznaje w tej analizie za najważniejsze, a czego nie ośmiela się pan wypowiedzieć. Ja pozwalam na wszystko.

— Pani zgaduje myśli... Jednak sądzę, że czas mi się zatrzymać, bo i tak zaszedłem za daleko.

Raczej zabrnąłem, znalazłem się w ciemnym labiryncie, już nie mam poczucia prawdy, zaplątałem się w pani...

— Więc ja będę pytała.

— Zgoda.

— Kto pan jest?

— Porucznik Jacques Percin, ci devant profesor Szkoły Normalnej, obecnie inwalida, przydzielony do sekcji badań nad moralnym stanem armii.

— Czy pan jest hipnotyzerem?

— Nigdy w życiu się tym nie zajmowałem.

— Bo wydaje mi się teraz, że wszystko, co pan o mnie naopowiadał — to prawda. Urzekł mnie pan, bo ja jestem zupełnie inna.

— Jest pani taką właśnie, jak mówiłem, a jest pani również inną. To nie przeczy jedno drugiemu.

W tym pani urok, i to bardzo niebezpieczny.

— Czy mnie można wierzyć?

— A czy pani wierzy w cośkolwiek na świecie?

— Jak to?

— Na przykład — wojna. Nie ma człowieka po obu stronach walczących, który by z całym ślepym fanatyzmem nie pragnął zwycięstwa dla swego narodu, który by nie nienawidził wroga.

A pani? Pani jest wszystko jedno. Oczywiście jest pani po naszej stronie, ale w głębi duszy — przepraszam panią — ta wojna panią pochłania jedynie jako wspaniałe, straszliwe misterium.

Niech się narody mordują, mniejsza o to, kto zwycięży...

— Aż tak? Bardzo pan śmiały w swoich hipotezach. I cóż dalej?

— Nie pójdę dalej. Zresztą nie warto zaczynać, lada chwila nam przeszkodzą.

— Więc proszę mnie odwiedzić, rue Pierre Charron 17.

Eva wyjęła swój karnecik. Porucznik Percin zląkł się. Nie, za nic nie przyjdzie. Nie chce się dręczyć, nie chce zgorzeć w palącym spojrzeniu tych oczu...

— Więc jutro — od piątej do siódmej, będę wolna. Dobrze?

— Tak jest. Dziękuję pani.

— A zatem do widzenia. Na koniec jeszcze jedno pytanie — czy mnie można pokochać?

Porucznik już powstał. Milczał przez chwilę i unikając jej spojrzenia rzucił z bolesnym szyderstwem:

— Nie znam się na tym. Od czasu jak niemiecki Flammenwerfer obdarł mi twarz ze skóry i wypalił mi oko, nigdy nie rozmawiam o miłości z żadną kobietą, tym bardziej z panią. Jakżebym śmiał? Nie chcę być śmieszny jako domniemany aspirant, ja — une queule cassée —

maszkara...

Zerwała się z krzesła tym właściwym tylko Evie Evard błyskawicznym podrzutem i stanęła w całej chwale swej urody, wyniosła, nakazującą, nieodparta pogromczyni i ciemiężycielka mężczyzn — baronowa Destalquez z Circe.

— A wie pan co? Z tych wszystkich pięknych i znakomitych panów, którzy tu się kręcą...

którzy mnie prześladują pochlebstwami i swymi bezwstydnymi spojrzeniami, gdzie tylko się pokażę... Cóż, powiem, stać mnie na to — pana jednego bym ucałowała... Panu bym się gotowa oddać... Dlaczego — nie wiem. Pan mnie opętał, pan mnie zniewala. Dosyć, panie poruczniku — do jutra.

Eva uchyliła natarczywe propozycje odwiezienia jej, nie skusiły jej wspaniałe limuzyny, poszła samotna przez zimny wicher, przez posępną aleję, skarżącą się przejmująco w nagich gałęziach kasztanów. Pod murem cmentarza Passy okrążyła pusty plac Trocadéro i zeszła w dół przez odludne, ciemne ścieżki skweru. Pamiętała, że na ten wieczór ma wyznaczoną jeszcze jedną wizytę, że jest spóźniona. Oddalała się od swojej stacji metro i szła bez celu, zatopiona w myślach. Jednooki psycholog szedł obok niej jak widmo i nie przestawał mówić.

Wciąż jeszcze słyszała jego słowa ostrzegające, jego zapamiętałe wróżby. Czyż na ekranie tak dalece zdradza się człowiek? Czy obiektyw aparatu jest tym czarodziejskim okiem, które na wskroś wszystkich sztuczności i kłamstw gry widzi prawdę utajoną na dnie duszy aktora? I jak śmie ów pan wdzierać się w jej samotność i wiedzieć o niej aż tyle? Pozwalała mu mówić i dowiedziała się, że i jej zamkniętą duszę można jednak roztworzyć i zapuścić w nią obce, szpiegowskie spojrzenie. Iluż to ludzi na świecie odgaduje ją nie gorzej niż ten porucznik!

Weszła na most. Wionęło zimnem od czarnej wody, wicher pchał ją kędyś przemocą, szarpał na niej odzież. Przystanęła, wsparła się o poręcz. Nie wiedziała po co zaszła aż tutaj. Stała jak na wyniosłej wyspie wśród morza białej mgły, poginęły światła Paryża, zaledwie parę najbliższych latarni majaczyło w tumanie czerwonawym, stłumionym lśnieniem. Zapodział się gdzieś olbrzymi pałac Trocadéro, nie zostało śladu z wieży Eiffla. Przywidziało jej się, że ten skrawek mostu i mróz wiejący od rzeki są ostatnią resztką ginącego świata i że tu przyjdzie jej czekać, aż zawali się ten most razem z nią. Runie w lodowatą głębię, a nad nią i nad nicością wszystkiego rozściele się mgła, nic, tylko mgła, mgła... Poznawała w tym jakiś straszny, dawny sen, który powracał czasami i dręczył ją od dzieciństwa. Była w nim niepojęta okropność i zła wróżba. W jej absurdzie tkwiła jakaś przerażająca nieomylność.

Ogarnął ją strach. Co ją przyniosło na most? Nic tu nie miała do roboty. Takie rzeczy nie zdarzały się z nią nigdy, zawsze wiedziała, co czyni i dokąd idzie. Usiłowała przypomnieć sobie z programu dnia, czy naprawdę nie miała czegoś do załatwienia w dzielnicy za mostem?...

Nie znała nikogo w tej stronie miasta. Ostatnie chwile niepokoju...

Roześmiała się bezmyślnie i głucho. Trzeba wracać. Zaledwie postąpiła kilka kroków, usłyszała czyjś głos. Ktoś na nią zawołał.

— Eva!...

Głos był daleki i niepewny, ale jakby znajomy. Obejrzała się, dokoła było pusto. Nigdy nie miewała przywidzeń. Nadsłuchiwała. Ale ów ktoś nie wyszedł jeszcze z mgły. Któż to mógł być? Czyżby ów porucznik, nie mogąc się doczekać jutra, ośmielił się pójść za nią? Co za zuchwalstwo!

— Eva!... Eva!...

Wołanie było zupełnie bliskie i wyraźnie szło z dołu, od wody. Przechyliła się przez balustradę i zajrzała. Na czarnej rzece leżał mętny krąg światła odbitego od latarni. W tym miejscu falował nurt, który szybko przebiegał przez rozświetlone kolisko i tonął w ciemnej otchłani.

Eva zapatrzyła się w tę plamę, pogrążona w tępej zadumie, i nagle poznała głos, który na nią zawołał z rzeki. To on!

Ujrzała tuż przed oczami skrawek wycięty z gazety. Dotąd miała go przechowywany w walizce pełnej starych papierów. Rubryka — „Wiadomości w trzech wierszach”:

Wczoraj o godzinie dziesiątej wieczór z mostu Jena rzucił się do wody Edmund Clary, lat dwadzieścia siedem, urzędnik Crédit Lyonnais. Ciało wyłowiono w Auteuil. Kostnica municypalna.

To „wczoraj” było przed siedmiu laty. Zapomniane i zupełnie błahe, czemuż wynurzyło się dzisiaj? Ach, rocznica... Widać odezwała się w nieświadomym wspomnieniu i tu ją przywiodła — człowiek, sam o tym nie wiedząc, nosi w sobie dziwnie precyzyjny mechanizm, rejestrujący każde głupstwo. Uśmiechnęła się do biednego Edmunda. Kochała go przez całe trzy dni, ale on, niemądry chłopak, chciał znacznie dłużej, na całe życie. Cóż miała z nim robić? Ani przez jedną chwilę nie czuła w sobie winy. Zostawił do niej śmieszny, tragiczny list, który ją obraził. Nie poszła nawet na jego pogrzeb, zresztą nikt nie wiedział o nich ani o tych trzech dniach. To było jeszcze przed premierą Dziewczęcia z Montrouge, od której zaczyna się jej sława... Nikogo nie kochała dłużej nad dwa tygodnie, budziła się z szaleństwa i zapominała od razu. Napisał:

...Chciałem cię zastrzelić, ale ta kara będzie gorsza, do końca życia będzie cię prześladowało moje widmo...

Nic podobnego. Co za mania wielkości w ubogim urzędniczku bankowym...

— Pani... Moja paniusiu!... Nie róbże pani takiego głupstwa!...

Ktoś ją ujął pod ramię twardą dłonią. Szarpnęła się, ale ten trzymał mocno. Był stary, siwobrody, nędznie odziany. Szczelnie zapięty w połataną kurteczkę, kulił się z zimna, szyję miał okręconą grubym szalikiem, czerwonym jak i twarz starego — obrzękła, znamionująca zapamiętałego miłośnika ordinaire’u po dwadzieścia pięć centymów litr. Oczy smutne i poczciwe patrzyły na nią z ojcowskim wyrzutem.

— Taka młoda i piękna... Taka bogata!... Co się stało? Mąż cię zdradził? Jeżeli tak, to jest oczywistym bałwanem i idiotą, więc zdradzaj go i ty!

— Ależ ja ani myślę się topić! Niech mnie pan puści!

— Każda tak gada, a popuść no ją tylko — zaraz hyc! do wody. Proszę uważać, że woda teraz zimna. A jak pani raz skoczy, to naprawdę będzie koniec. W takiej chwili się o tym zapomina — a to grunt. Ja to dobrze wiem.

— A pan się już kiedy topił?

— Ja?! Ani razu! Czyli, prawdę powiedziawszy, często wychodzę na most, żeby spróbować wody, ale... Ale — jak się powiedziało — jeszcze ani razu!...

— To i dzisiaj też pan przyszedł próbować?

— Również i dzisiaj, szanowna pani. Mówię prawdę, zrównane są nasze losy. Jednakowa ta Sekwana dla bogactwa i dla nędzy. I dla tego, który się topi z nieszczęścia, jak i dla tego, który to robi dla byle głupstwa. Niech no pani zaraz odejdzie od bariery!

Eva wydarła mu się i odepchnęła go, aż stary zatoczył się i byłby upadł, gdyby nie złapał się za balustradę.

— Oho... oho... mocnaś pani w ręku... Oho... Ale ja panią skądścić znam...

— Co panu jest? Ma pan jakie wielkie zmartwienie? Czy po prostu z biedy?

— I jedno, i drugie, a na pewno znalazłoby się i trzecie. Może nawet i coś czwartego... O, moja pani!

Stary zaczął opowiadać, gadał szybko, natarczywie, śpieszył się, połykał słowa. Pomagał sobie rozwichrzonymi gestami, które stale opóźniały się i wikłały wyrazistość słów. Zaczynał zbyt głośno, z przesadą i wnet przechodził w zająkliwe bełkotanie. Przestępował z nogi na nogę i zataczał się we wszystkie strony. Eva dopiero spostrzegła, że jest pijany.

Była to historia o trzech synach. Wszyscy wyszli na ludzi, nie to co ojciec, który był błaznem na foire’ach, połykaczem żab i myszy, wreszcie jarmarcznym astrologiem i magiem przepowiadającym przyszłość z kart, z ręki, z czego kto żywnie chciał. Wszyscy trzej wyszli na ludzi, ale przyszła wojna. Przez pierwszy rok było bardzo dobrze. Na drugi rok już gorzej — pierwszy zginął Jean pod Soissons, ale zostali dwaj. Na trzeci rok i Georges, i Charles —

obaj jednego dnia na Chemin des Dames; 3 baon, 117 pułk liniowy. I już. No — i już.

Stary zapłakał. Skarżył się pochlipując i zawodząc. Nie ma po co żyć, nie chce żyć, a nie może ze sobą skończyć. Jeszcze się boi. Czego?! Sam nie wie, a strasznie się boi.

Eva była już znudzona i miała odchodzić, ale patrzyła na starego ze współczuciem. Pod tym spojrzeniem padł na kolana na środku mostu i wyciągnął ramiona.

— Pani patrzy na człowieka jak anioł, jak Panna Najświętsza... Na mnie, starego pijaka... Za moje nieszczęście... Sześćdziesiąt pięć lat żyję na świecie... Nikt na mnie tak nie spojrzał...

Nagle stary urwał swoją tyradę, w jego oczach odbiło się zdumienie dochodzące do przestrachu.

Nie wstając z kolan podczołgał się do Evy i zapatrzył się w bezgraniczną dobroć jej twarzy, skamieniał.

— Kto pani jest?! Pamiętam, na Boga żywego... Ja pamiętam!... Już raz pani patrzała na mnie tak samo... Kiedy? Gdzie?... Wówczas było ciemno i było dużo, dużo ludzi, ale pani patrzyła tylko na mnie jednego... Wiem, wiem, działo się na wsi, na farmie i, za przeproszeniem, pani obrządzała krowy. Czyż to możliwa rzecz?!... W prostym, chłopskim ubraniu, na nogach saboty...

— Niech pan wstanie! Co za głupstwa... I proszę tu ode mnie... Niech to będzie za uratowanie życia...

— Dwadzieścia? Dwadzieścia? Cały ludwik? Dobrodziejko, toż to dla mnie na dwadzieścia dni szczęścia! Dziękuję! Jedna tylko przykra okoliczność... Bo ja nie żebrzę i jeszcze od nikogo nie przyjąłem jałmużny. Ale można zrobić inaczej. Jeżeli pani pozwoli będziemy to uważać za uczciwe honorarium. Powróżę pani z ręki, jestem stary fachowiec. Proszę zdjąć rękawiczkę. Pani nie chce?... Cóż, szkoda, nie będę mógł, niestety, nic przyjąć... A przydałoby się bardzo i nawet, że tak powiem, ogromnie...

Eva odwróciła dłoń ku światłu latarni, stary nie śmiał dotknąć tej ręki, tylko przywarł do niej z bliska oczami i patrzał. Pomrukiwał swoje jarmarczne brednie o wieńcu Wenery, o linii Pitagorasa, o linii żywiołów księżycowych...

— Pani jest bardzo szczęśliwa i potężna, linia życia bardzo długa... Ale przecięta w jednym miejscu... To nic wielkiego, jeżeli dbać o siebie. Niech pani do roku nie wyjeżdża z naszej Francji, bo będzie źle!

— Ale ja muszę właśnie wyjechać za granicę! Niech mi pan pozwoli, bo muszę!

— Proszę się nie śmiać podczas wróżenia, bo panią tknie urok!

— Dobrze, dobrze!

— Za rok może pani robić, co pani chce, ale przez ten rok...

— Cóż, kiedy ja zawsze robię, co chcę!

— Zgoda. Niech pani jedzie, ale, broń Panie Boże, nie wracać mi przed rokiem, bo pani zginie, czyli, że tak powiem, umrze. Z taką linią życia nie ma żartów. Fachowiec to pani mówi!

— Dziękuję za radę i do widzenia!

Tu stary wróżbita schwycił ją za rękę i natarczywymi gestami nakazywał milczenie. Zapatrzył się w dal, we mgłę ku Trocadéro, pochylił głowę i nadsłuchiwał.

— Słyszy pani? — wyszeptał.

— Nie — odszepnęła mimo woli Eva.

— Niech pani słucha... Niemieckie ciężkie baterie... Tylko niemieckie dochodzą, bo biją na wprost, a nasze stoją do Paryża tyłem... Na mostach nocą najlepiej dosłyszeć... Salwa... salwa...

salwa... Niechże pani słucha. Bo w gazetach to tylko czyste naciąganie. Kto by temu wierzył? Ludzie gadają jak obłąkani. Człowiekowi już się dawno pomieszało w głowie. Ale jak człowiek usłyszy armaty na swoje własne uszy, to dopiero wierzy, że jest wojna.

Środkiem mostu, prześcigając się nawzajem, pędziło dwóch chłopaków, każdy z pliką gazet pod pachą. Jeden podbiegł do Evy, drugi zawahał się ale pomknął dalej.

— Chute du cabinet!... Ministere Clemenceau!...90

III

...Wydarłszy się nareszcie z ciężkiego koszmaru, lejtenant baron von Tebben-Gerth spoczywał przez chwilę wyczerpany, zlany potem, z pustką w głowie i niepewny, gdzie się znajduje.

Pierwsze, co spostrzegł w półświetle słabej lampki, był to portret cesarza. Władca uśmiechał się do niego ze złotej ramy poczciwie, jowialnie, po koleżeńsku. Ten uśmiech rósł, rozszerzał się, wreszcie przekroczył ramy portretu, rozpostarł się na całą ścianę i ogromne oblicze cesarskie ożyło. Głowa w hełmie ukształtowała się w potężną bryłę, ciemne oczy nabrały blasku, sięgły w dal. Widziały wszystko, cokolwiek czynił, gdziekolwiek zwyciężał i ginął żołnierz niemiecki, na wszystkich teatrach wojny, w trzech częściach świata, na lądzie, na morzu, w powietrzu... Czy pod ziemią kuje podkop pod pozycją nieprzyjaciela, czy nurza się pod wodą, zatrzaśnięty w stalowej łodzi... Jakiegokolwiek był on szczepu germańskiego, gdziekolwiek w obcej ziemi spoczywał jego trup — o każdym wiedziały te oczy i pamiętały o każdym. Wszystkie troski walczącego narodu wyryły się w bruzdach na tym niezmiernym czole, pisał się na nim głód i chłód tej nadchodzącej czwartej zimy i znękanie wojną i żałobą — ale uśmiech cesarski górował ponad wiedzą o cierpieniach i klęskach. W nim było męstwo wielkiego plemienia ziemi, w nim jaśniała wola do zwycięstwa. Sześćdziesiąt milionów ludzi patrzy w ten uśmiech i krzepi się. Póki uśmiecha się pogodą twarz cesarza, wszystko przetrwa i cudów dokona niezwalczony naród niemiecki.

Jakże uwielbiał to oblicze lejtenant baron von Tebben-Gerth! Kochał je jako żołnierz, kochał je jako syn starego rodu, wiedząc, że w cesarstwie niemieckim zachowa się wiernie przyrodzony ład świata. I w chwilach zwątpienia w nim szukał otuchy i wiary. Był to jego obraz święty, miał go zawsze ze sobą w duszy i przed oczami, posiadał go od półtora roku, gdy wraz z Żelaznym Krzyżem Pierwszej Klasy otrzymał był fotografię z rąk cesarza z łaskawymi paru słowy i z podpisem: „Wilhelm II. R.”

Nagle uśmiech znikł. Oczy rozszerzyły się w zdumieniu, źrenice zalatały w popłochu.

Twarz cesarza skurczyła się, zmalała, stała się biedna, strapiona. Wyjrzał z niej strach. Opadły dumne wąsy, usta roztworzyły się jak do krzyku. Strach rozlewał się po twarzy jak powódź, zapanował na niej i zaskrzepł. Kołem stanęły przerażone oczy... Jeszcze chwila i usta podkuliły się, policzki rozszerzyły się i rozmiękły — cesarz rozpłakał się bezradnie i zabawnie, jak małe dziecko.

Jasnym się stało to, co było zakryte, albowiem wypełniły się czasy.

— Tuś mi, potężny cesarzu!...

Lejtenant obudził się dopiero, gdy go ktoś twardo potrącił w ramię. Zerwał się z pościeli i oprzytomniał w jednej chwili, po żołniersku. Diabli wiedzą, co się może przyśnić...

— Dochodzimy do pierwszych pól minowych.

— Co widać?

— Idziemy przez mgłę. Rośnie NNO. Spora fala.

— Akumulatory?

— Naładowane na dwie godziny czterdzieści.

— Jest co nowego?

— Od godziny alarm iskrowy. Woła kabotażowy Holender „Peterhead” w drodze z Kamperdingu;

ster złamany, znosi go na Ower Bank; czy pan lejtenant każe zawrócić na ratunek?

Niedaleko.

Lejtenant roześmiał się. Bosman patrzył nań okiem przymrużonym chytrze, po zbójecku i kusił.

— Mamy dość tego dobrego. Sześćdziesiąt trzy, licząc skąpo, w niecałe dwa tygodnie. Rekord!

— Panie lejtenancie, według mojego rachunku będzie siedemdziesiąt siedem. Proszę zawierzyć mojemu oku. Z Holendrem byłoby równe osiemdziesiąt tysięcy ton.

— Nie bójcie się, Kroll, w sztabie doliczą, a w komunikatach jeszcze zaokrąglą. To ich rzecz łgać, nie nasza. A co wy myślicie, Kroll?

— Panie lejtenancie, toż to oczywisty „Q”97, i to diabelnie pewny siebie. Sam nas wyciąga na słowo...

A choćby i nie — to Holender, nie Holender, niech jucha siedzi w domu, nie trynda się po morzu na takie czasy.

— Jak to może być daleko?

— Godzina drogi i pół, mijamy właśnie Smiths Knoll. Ja dlatego, panie lejtenancie, że znów nam gotowi lada chwila zaiskrować z Emdenową instrukcję, powiedzmy numer 305, i cała robota — stop! Na te czasy, co człowiek urwie, to jego.

— Widzę, Kroll, że wam całkiem niepilno do domu.

— To my już wracamy, panie lejtenancie?

Lejtenant pokazał mu język. Bosman mrugnął okiem, zasalutował i wyszedł, cicho przymykając stalowe drzwi. Potężny, miękki, równy chód diesela napełnił kajutę i ścichł. Głucho warczała śruba i wentylator ciągnął wciąż ten sam wysoki, czysty ton. Rzucało spokojnie, miarowo, łódź szła przeciw fali. Jak pięściami biła woda w stalowe boki, chlustała z metalicznym podźwiękiem, szorowała przenikliwie.

Jak tylko bosman Kroll zamknął za sobą drzwi, lejtenant opadł ciężko na tapczan. Wsparł głowę na rękach i popadł w ciężką zadumę. Nie chciało mu się spać i nie chciało mu się nic zgoła. Jedyna rzecz, ot, zapaliłby papierosa, gdyby nie to, że trzeba by wstać, sięgnąć ręką na półkę... Właśnie nad tym się namyślał. We śnie poczęła się i ze snu przeszła w niego ta ciężka niemoc woli. Znajoma rzecz, przejdzie i minie — ale w tej chwili ogarniało go tak beznadziejne zgnębienie, że nawet zapomniał, jak tam z nim kiedy bywało, i pogrążył się w czarnej rozpaczy.

Na wszystko byłby gotów, byleby od niej uciec, ale jakże uciec od samego siebie? Strzelić sobie w łeb to też niezmierny wysiłek, znacznie ogromniejszy niż zapalenie papierosa... Zapamiętał się. Było to jakby dalszym ciągiem dręczącego koszmaru, tylko daleko, daleko gorsze, bo dobrze wiedział, że nie śpi. Zajęczał głośno... Czemuż, czemuż puścił od siebie bosmana?

Dlaczego nikt do niego nie przyjdzie? Głos motoru, śruba, wentylator wierciły mu w mózgu. Wściekłe wołanie fali dobijającej się do niego przejmowało go dreszczem przerażenia.

Rozejrzał się dziko po ciasnym pudle kajuty. Stalowe ściany zwarły się jeszcze, nastąpiły ze wszystkich stron, strop się obniżył, lada chwila zostanie zaciśnięty, zmiażdżony jak w żelaznej garści olbrzyma... W niemym przerażeniu zapatrzył się na swoją kurtę skórzaną, która wisiała tuż w kącie i raz po raz odchylała się od ściany, jakby się chciała oderwać i podejść do niego. Chwilami dotykała go niemal twardym brzegiem. Wówczas z niezmiernym wysiłkiem odsuwał się.

Otrząsnął się, potarł czoło, zaklął i wreszcie ze skurczem odrazy w twarzy, ze strachem w oczach spojrzał na małą szafeczkę zawieszoną w głowach łóżka.

„Przysięgnij mi, Fell, że nigdy już tego nie będzie!”

Tak jest, przysiągł i znowu złamie słowo. Dobrze... Zaciął się, usta ułożyły się w cyniczne, szydercze wyzwanie całemu światu. Co tam świat — ale jakże ją oszukać... No więc oszuka ją — wielka rzecz — cóż może wiedzieć o podobnych sprawach nieświadoma, czysta kobieta?

„Fell, pamiętaj o zdrowiu, pamiętaj o swojej duszy, na tobie nie powinno być żadnej skazy...”

Zdrowie? Dusza? Cóż za bzdury! Każdej chwili może zginąć, jego zawodem jest szukać śmierci po morzu, a tu mu wyjeżdżają ze zdrowiem. Na co mu zdrowie, po co mu dusza, kiedy i tak, a może dziś jeszcze, wszystko to razem z nim pójdzie na dno? Niech ona sobie wierzy, że czekają ich lata spokojne i szczęśliwe, on wie od dawna, wie niezbicie, że nie dożyje do końca.

Szybko odemknął szafeczkę, wyjął ampułkę i nie bawiąc się w żadne dezynfekcje igły zapuścił ją w przedramię.

„Fell, nie rób tego...”

W jej ukochanym głosie ozwał się bolesny wyrzut, był to jej szept najcichszy, pokorny, serdecznie błagalny. Słyszał go wyraźnie, jak gdyby przyłożyła usta do jego ucha. Przymknął oczy i wchłaniał jej obecność. Zawstydził się poniewczasie, jak przyłapany na gorącym uczynku. Na próżno przed nią kłamać, ona i tak wie o nim wszystko swoim nadludzkim zmysłem odgadywania.

„Rito, Rito — tyś mądra, ty czytasz myśli w człowieku, ale nigdy nie byłaś ty, maleńka, komendantem łodzi podwodnej... Zważ, Rito — w czwartym roku wojny!... Już nie mogę jak dawniej. Bóg widzi, że nie mogę”.

Tłumaczył jej jak dziecku, jak dziecko dziecku, że na te dwa dni do powrotu zabrakło mu woli i myśli, i życia, a trzebaż przeprowadzić statek przez pola minowe, a przed tym, któż wie, co się może nadarzyć po drodze? Na jego głowie najcenniejszy skarb narodu — łódź podwodna, która jedna złamać zdoła Anglię; a ileż ich ginie teraz i na dwie stracone zaledwie jedna przybywa nowa... Na jego głowie dwudziestu ośmiu dzielnych ludzi, zaprawionych w walce, każdy z nich stanie za dwudziestu, a gdy ci zginą, już nikt ich nie zastąpi. Trzebaż mieć jasność myśli i wolę, i odwagę, i szybką, błyskawiczną gotowość do decyzji...

„Skądże ja mam to wziąć i jak? Ty najdroższa...”

Już dochodzi do zamulonych, stężałych zwojów mózgu pierwsze tchnienie czarodziejskiej trucizny, wraca życie. Powstaje z martwych człowiek powalony przez potworny trud. Lejtenant baron von Tebben-Gerth przywdziewa kurtę skórzaną, kaptur, pogwizduje sobie i, jak obudzony ze snu, zapomina i już nie wie, czym był dopiero przed chwilą.

Gdy wyjrzał na świat, owiał go zimny wicher i na powitanie od razu chlusnął weń spieniony grzebień fali. Wezwał przez tubę bosmana, odesłał na dół oficera nawigacyjnego.

— Idź, odpocznij trochę, Fred, bo walimy na tego Holendra.

Fred Hasshagen, zsiniały, nikły, czarnooki człowieczek, skrzywił się i potrząsnął głową jakby z dotkliwą odrazą.

— A co?

— To mi jakoś śmierdzi, bo za blisko brzegu. Mogą mieć w pogotowiu coś takiego... Twój Holender mógł się dobrze opasać minami, zanim zaczął wołać o ratunek.

— Będziemy się trzymać dobrze z daleka.

— A mgła? Wymanewruje nas, cholera, żebyśmy właśnie wdepli.

— Mgła się właśnie rozchodzi, idź spać.

— Ower Bank — diabelnie płytko, nie ma gdzie się podziać przed granatami. I do tego jedna jedyna, ostatnia torpeda.

— Tak ci jej żal? Chcesz ją przywieźć do domu?

— Na pewno ma za plecami torpedowce, mówię ci, że diabelnie za blisko do brzegu.

Zresztą, wszystko mi jedno — robić, to robić.

Ochota wezbrała w sercu komendanta. Z rozkoszą toczył okiem po zwichrzonym morzu.

Zakapturzony, ociekający wodą sternik stał na sterze jak posąg, zapatrzony w dal nieruchomym, kamiennym okiem; żyło tylko koło steru w jego rękach, migocąc szprychami bądź puszczone, bądź podbierane, utrzymując statek przeciwko wiatrowi i przeciw fali. Komendant przywiązany był do wszystkich swoich ludzi, ale tego lubił nad innych. Podoficer floty Gebeschuss był z nim od samego początku wojny, towarzyszył mu we wszystkich wyprawach dookoła Anglii, na Morzu Irlandzkim, na Morzu Śródziemnym, w Dardanelach, na Azorach i wszędzie. Wzorowy robotnik wojny, zawsze spełniał swój obowiązek poprawnie, milcząco, ale nigdy nie zapalał się w boju, jak niektórzy, nic w nim nie było z awanturnika i właściwie nic z żołnierza. Gebeschuss nigdy się nie cieszył, gdy patrzał, jak storpedowany lub rozstrzelany okręt konał i pogrążał się, nie śmiał się do rozpuku, jak inni, gdy widział gorączkowy, obłąkany ruch na tonącym statku, przepełnione szalupy, szukające ratunku na groźnej fali na pełnym morzu i ginące w oczach jedna po drugiej. Nie radował się ze zdobyczy, nie martwił się, gdy po tygodniach krążenia po morzu nic się nie trafiło. Było mu wszystko jedno, robił swoje i milczał. Momenty grozy znosił lepiej od innych, nie lękał się niczego, jak gdyby i to mu było wszystko jedno, czy zginie, czyli wyjdzie cało. Koledzy go lubili, choć rzadko kiedy się odzywał, za to jak coś ze siebie wydusił, było to mądre słowo przecinające spory albo niespodziany kapitalny witz, którym załoga żyła przez czas dłuższy i który natychmiast bosman raportował komendantowi i oficerom. W wolnych chwilach spał lub czytał zapamiętale swoje grube książki, oprawne w zieloną skórę — było to stare wydanie ukochanego przezeń Jana Pawła Richtera, które odziedziczył po ojcu. Stąd koledzy, którzy nigdy nic nie czytali, przezwali go „Herr Richter”.

A komendant wiedział od dwóch lat na podstawie tajnego cyrkularza, że Gebeschuss jest niebezpiecznym, krańcowym socjalistą. Choć nie ustalono jego związku z Niezależnymi, miał on podlegać surowej obserwacji. Komendant zachował te informacje dla siebie jednego i był z nim po dawnemu na dobrej stopie. Nie rozmawiał z nim nigdy, ale nie minął go, żeby z nim nie zamienić paru słów o niczym. Czasami, gdy byli sami, rzucał dla żartu jakąś mglistą aluzję, jak gdyby sam był potajemnym rewolucjonistą. Ale Gebeschuss nigdy się z niczym nie wyrwał na te przyjacielskie prowokacje. Tak samo i teraz.

— Ciekawa rzecz, co się tam stało w Rosji przez te dwa tygodnie, może już diabli wzięli bolszewików? Jak myślicie, „Herr Richter”?

— Nic im nie zrobią wszyscy diabli, panie komendancie, bo ich sam diabeł urodził.

— Diabeł?

— Tak jest, panie komendancie, nie z czego inszego, a z wojny się ulęgli.

— To znaczy, że i wszędzie tak będzie? Tak powiadacie?

— Ja nic nie powiedziałem, panie komendancie.

— No to gadajcie!

Sternik milczał. Bosman wychylił głowę spod dolnej klapy.

— Ze sztabu, panie lejtenancie.

— Odcyfrowane?

— Robi się.

Klapa opadła. W tej samej chwili fala zalała górny kiosk powyżej kolan. Zdawało się, że czaiła się na moment otwarcia klapy, żeby lunąć i zalać dolny posterunek — nie zdążyła.

„Co tam znowu diabli nadali — myślał baron. — Depesze przychodziły co dzień, zapewne znowu nic, jakieś głupie ostrzeżenie, fałszywe albo spóźnione, jak zwykle”.

Bał się jednak, że każą mu wracać w straszliwą gardziel La Manche, usianą minami i poprzegradzaną już o tej porze niemal szczelnie całym labiryntem sieci podwodnych, zdradzieckich, śmiertelnych... Był znużony. W wizji oglądał już na horyzoncie trawler, niemiecki wyławiacz min, który czeka nań, żeby go przeprowadzić przez angielskie i własne pola minowe.

Od tej chwili — spokój i odpoczynek — Cuxhaven — raport. Statek idzie na oględziny i gruntowną naprawę do Vulcan-Werke, a on — do domu co najmniej na dwa tygodnie.

W chwili przygnębienia pozwolił był sobie wywołać obraz Rity — źle uczynił. Odtąd już będzie spętany, nieswój. Żadnej ochoty bojowej ani uniesienia, ani gry na przepadłe. A niekiedy, niekiedy — baron otrząsnął się ze wstydu i wstrętu... Tak, wypełznie widmo strachu.

Gdy siła woli pójdzie na zwalczenie strachu, na jego ukrycie przed ludźmi załogi, którzy w momencie grozy patrzą struchlałymi oczami w twarz komendanta...

„Odejdź, Rito, zniknij... Litości, Rato, podziejże się gdzieś...”

Wolny, pusty przestwór morza zapełnił się ponurością, ściemniło się i spienione, białe czuby fal zaświeciły dookoła jak wyszczerzone zęby, gotowe kąsać, miażdżyć, pożreć kruchą drobinę łodzi. Szalał w nich urągliwy śmiech żywiołu nad odwagą i wolą człowieka. Wszystko dokoła stało się złe, chmurny zmierzch i wicher, i fala, i smugi śniegu, zacinające ostro.

We wnętrzu statku zajęczały, zawyły ze strachu jego żywe głosy — nigdy tak nie skarżył się diesel, nigdy jeszcze tak złowrogo nie zawodziły śruby. Pompy załkały spazmatycznie, upust motoru hałasował jak w obłędzie.

Jakże szybko minęła władza czarownej trucizny... Moment samoomamienia, nic więcej. O gorzka nędzo Niemiec! Nie masz już, biedna ojczyzno, nic rzetelnego, nawet w aptece. Udane podobieństwa leków, podrobione, marne ersatze, które dają zaledwie chwilę zapomnienia.

To bezczelne oszustwo wzbudziło w nim szał wściekłości. Od dwóch tygodni woził ze sobą skarb fałszywy, przemagał się, walczył z pokusą, a gdy nadeszła najgorsza godzina i uległ —

oto go masz. Zaklął głośno ostatnimi słowy nie bacząc na sternika, ale ten zachowywał się jak głuchy, nawet nie spojrzał na komendanta.

Twardy, zlodowaciały śnieg przelatywał poziomymi smugami. Przecinali pas nawałnicy i znów otwierało się czyste morze. Raz po raz ogarniał ich zamęt śnieżycy.

— Panie komendancie, trawler pracuje za prawą burtą na skos, prawie wprost.

— Co za bzdury, nic nie ma!

— Jak miniemy śnieżycę, zaraz go będzie widać, ale i nas też. Brać w lewo na dziewięćdziesiąt stopni?

— Milczeć! Nie wasza rzecz!

— Stoi o dwa tysiące pięćset, nie dalej, panie komendancie.

— Do cholery, mówię — milczeć, kiedy ja tu jestem! Zrozumiane?!

— Panie komendancie, przecie on wybiera nasze miny, któreśmy tu zakładali przed tygodniem.

Tuman śnieżny przeleciał i odsłonił dalekie, czarne widmo, leżące płasko na wodzie, a nad nim obłok dymu, który wiatr szarpał i słał nisko po falach. Gebeschuss nie pytał o nic, tylko sięgnął ręką i przekręcił strzałkę indykatora na „stop”. Diesel od razu umilkł. Komendant rzucił piorunującym spojrzeniem i opanował się natychmiast. „Herr Richter” miał słuszność, jak zawsze. Tak jest. Anglik najspokojniej psuje mu całą robotę, dokonaną w ciągu dwóch ciężkich dni. To wreszcie zbudziło w nim zajadłość bojową. Spokojnie, szybko wydawał rozkazy.

— Wszyscy alarm! Dolny posterunek stery gotuj! Do grążenia gotuj! Prawy wylot numer 2

do strzału — gotuj!

— To już ostatnia nasza torpeda, „Herr Richter” — rzekł polubownie, chcąc się pogodzić.

— Cóż, panie komendancie, trzeba trafić...

Łódź, pogrążona na jedenaście metrów, zbliżała się ostrożnie do przeciwnika. Stop! Bliżej ani kroku, bo własne miny... Soczewki i zwierciadełka peryskopu dawały maleńki obraz trawlera, zamącony i zniekształcony przez bryzgające fale. Komendant obrócił łódź prawą burtą do trawlera i urywanymi słowy rzucał w tubę rozkazy do komory torpedowej. Mierzył długo, w skupieniu, bez żadnej innej myśli w głowie jak jeno to, żeby nie uchybić o włos w wyliczeniu. Trawler stał w miejscu i dymił mocno, snadź siedział właśnie na minie i ciągnął siecią, by ją zerwać. Podoficer celowniczy stał pochylony obok komendanta, nie odrywając od niego oczu.

— Popatrzcie no, Stuhr, zdaje się, tak będzie dobrze.

Podoficer ciekawie przywarł do okularów.

— Stoi dobrze... postoi jeszcze. Obie lewe liny mu trzasły, widać zaczepił o coś na dnie.

— Tu nie ma więcej jak dwadzieścia siedem metrów?

— Przy odpływie do trzydziestu, panie komendancie. Tu może leżeć lejtenant Reimarus, „UC–16” — nie ma miesiąca, jak tu został. O to właśnie bardzo łatwo mogli zawadzić, bo zresztą dno tu gładkie, piasek. Ja bym ujął, panie komendancie — na pięć kresek.

— Podajcie!

— Słuchać! Pięć kresek mniej, słyszane?

— Jest — pięć kresek mniej! — odpowiedziała tuba.

— Dosyć, Stuhr. Teraz wal!

— Słuchać! Ognia!

— Jest!

Torpeda odeszła, statek drgnął i stęknął głucho.

— Proszę, panie komendancie — idzie doskonale... Za nic nie może minąć...

— Patrzcie sami, Stuhr, ja nie będę.

Podoficer spojrzał zdumiony i natychmiast chciwie przywarł do peryskopu. Biała smuga perlistych bąbli powietrznych szła przecinając wały fal linią idealnie prostą. Podoficer śledził ją z zapartym oddechem, póki mu nie znikła w zamęcie fal zwełnionego morza.

— Stoi, stoi w miejscu! Ludzie się kręcą na tyle, zapuszczają haki, usiłują wyciągnąć sieć...

Nie zdążą...

Baron nie był ciekawy strzału. Zadumał się ponuro. Wspomnienie o koledze Reimarusie zgnębiło go. To, że on tu leży tak niedaleko, na dnie, z całą załogą w stalowej trumnie, ubodło go dreszczem przerażenia. Ta śmierć wydała mu się dziwnie nową, jak gdyby nigdy, ani razu jeszcze o tym nie pomyślał. Zaskoczyła go jakimś przenikliwym, zgrozą przejmującym realizmem prawdy.

Rzecz dawno wiadoma i pospolita odsłoniła się nagle do samej głębi i stanęła mu do oczu w straszliwej bliskości. Domniemanie, przypuszczenie stało się pewnością — prawdopodobieństwo już było prawdą. Od trzech lat wyruszał na morze z szansą trzydziestu pięciu na sto — tak wykazywała lista strat, przez trzy lata trwała gra. Teraz wiedział, że przegrał. Stało się, już go wita kolega Reimarus.

Nie czuł strachu. Strach zjawia się w walce, w działaniu, strach jest rozpaczliwym odruchem woli ku przytrzymaniu szansy w grze o śmierć i życie; dla niego skończyła się gra, od chodzi z liczby tych, co jeszcze rzucają kości. Ogarniał go martwy spokój, już niezrozumiały i bezcelowy. Drętwiał. Niczym się stały i napięcie tego momentu, i powaga spraw i rzeczy, i mus, i honor obowiązku. Nie warto myśleć. O czym?

Ogarnęła go nicość na kształt cichego usypiania, ale rozpędzony mechanizm myślenia szedł dalej, już poza nim, nie kierowany, zbaczał i kołował. Myśli, obrazy rozszczepiały się wśród nieogarnionej mnogości skojarzeń, zawadzały o siebie, potrącając o rzeczy ważne i błahe, budząc bagatelne wspomnienia, odkrywając jakieś niepotrzebne prawdy, pędząc w dal poprzez tuman naleciałości i strzępów. Myśli traciły wszelki sens, wikłały się ze sobą, przerastały się nawzajem i szły równocześnie, jak obłąkany chór mnóstwa głosów skłębionych w jedną wrzawę. Na mgnienie oka roztwierał się przestwór zimnej jasności i jedna jedyna myśl wpadała weń lecąc górnie, szybko, wznosiła się zawrotnie i stawała wisząc u zenitu poznania — wiedziała wszystko i gasła. Jej pamięć wnet zatapiał wicher miotający pyłem myślenia po opustoszałej głowie. Ktoś mówił, szybko, szybko sypiąc niezrozumiałe słowa... Mrowie czarnych liter przebiegało przed oczami; miarowo, jedna za drugą odwracały się karty jakiejś książki...

— Minuta piętnaście... Siedzi jeden na maszcie i patrzy ku nam przez lornetę. Choćby dostrzegł ślad, to już w ostatniej chwili, a za czym ruszy... Przy tylnym dziale obsługa w pogotowiu...

U Anglików porządek jak się patrzy, stoją — ani drgną... Cha, cha!

Nie, nie! Tego nie dopuści za nic. Opędzał się i nurzał się w odmęcie głupstw, zamulał sobie głowę... Coraz wolniej kręciło się koło jakiejś maszyny, już nie migotała szprychami, przesuwały się widoczne oku, ustawały, jeszcze jeden obrót — koło utknęło — usnął...

Objęły go we swą władzę jej słodkie, głębokie oczy. Z przepaści spojrzenia wynurzały się wraz — splecione w jedno — i ogromna powaga tej chwili, i uśmiech czaru miłosnego, i łkanie ostatniego pożegnania, i groza śmierci, i niezłomna dzielność prawej Niemki, żony żołnierza.

Taką została mu w oczach na całą wieczność, od chwili gdy wagon ruszył ze stacji Ludwigshafen, żeby go od niej zabrać i cisnąć — hen na morze. Jak z innego świata sięgała do niego ta zjawa, teraz już niepojęta, niepodobna do prawdy. Czy istniała kiedykolwiek? W jakiej przestrzeni?

W ojczyźnie niemieckiej? W których czasach? Przed trzema tygodniami?

Tego nie mógł już zrozumieć. Ona i całe życie odeszły od niego, a on sam, unoszony przez niewymierzony, zaświatowy pęd, gdzież był o tej porze? Na próżno usiłował przeniknąć tajemnicę sennego zamroczenia. Uwikłał się w obłęd majaków i poddał się.

— Minuta czterdzieści pięć! Jeden na górnym pokładzie zapala fajkę, to chyba sam komendant.

Dobrze, captain, pociągnij sobie jeszcze parę razy, bo to twoja ostatnia fajka...

Lejtenant baron von Tebben-Gerth ocknął się. Strząsnął ze siebie resztkę koszmaru, rozejrzał się wokoło. Miał wrażenie, że spał kilka godzin, był zdrętwiały, ale wypoczęty, pełen sił, tylko głowa ciążyła mu jak po nocnym przepiciu. Nie mógł uchwycić w sobie żadnej myśli, niczego nie widział wyraźnie. Podoficer Stuhr, skulony przy peryskopie, oddalał się od niego, ciasna żelazna komórka dolnej wieży rozstąpiła się tworząc wielką, pustą halę, usadzoną nitami.

W uszach dzwoniło uporczywie i na tym tle wykwitały fantastyczne melodie. Wsłuchany w nie, usypia.

...Koncert beethovenowski w Kolonii prowadzi Nikisch, śpiewa ukochaną uwerturę z Koriolana. W niej wszystko, co najszlachetniejsze, górne i potężne w geniuszu niemieckiego plemienia. Do głębi duszy przenika zachwyt, do granic bólu sięga rozkoszna ekstaza.

...Tuż jasnorudawa głowa kobieca, odrzucona w upojeniu, w białej twarzy stygmat zapamiętania, przymknięte oczy... Przywiera do niej spojrzeniem i nie oderwie się już do końca. To widoma, doskonała, wiernie wcielona zjawa tej muzyki... Nie, z niej to przed stu laty powstała wizja mistrza, ona była jego muzą — natchnieniem. Pojawia się, gdy zabrzmi pierwsza melodia Koriolana, a gdy przegrzmi finał — znika. Jest niewiarogodna, nierealna, to mit kobiety;

ach, na ziemi takich nie ma... Tętni, huczy gniewem, grozą wieje finał uwertury.

Cisza. Grzmot oklasków, ocknienie. Kobieta-bóstwo budzi się z ekstazy, otwiera oczy.

Gdy w nie spojrzał, ciął go przez piersi jak brzytwą rozkoszny ból zachwycenia.

— Dwie minuty, pięć! Zaraz dojdzie... Jednego się tylko boję, panie komendancie. Giroskopy

z ostatniego transportu nie wszystkie pewne. Może zejść z linii...

Szum w uszach wzmagał się, waliło serce. Komendant czuł w sobie dolegliwy ucisk czegoś obcego. Oddech rwał się, pierś pracowała w podrzutach z przerwami, jak obluzowany motor. Ale mijała senność, wracała po trosze władza myślenia. Co to było przed chwilą? Co mu się przyśniło?

... Koriolan... Ona... I zaraz potem wojna, ta sama, która trwa jeszcze i teraz. Niemożliwe?...

Cóż, że niemożliwe — tak jest i już. Tarł sobie czoło, poziewał.

„Zatrułem się. Co oni mi sprzedali? Rito, już jestem ukarany za złamane słowo... Daruj mi i ty...”

Nagle podoficer Stuhr wzniósł do góry oba ramiona i nie odrywając się od peryskopu załomotał butami po stalowej płycie.

— Jest, panie komendancie, jest! Hurra! Gott strafe England!107

IV

Tajny radca profesor Wager opuszczał Berlin w zupełnym zgnębieniu. Nic nie załatwił.

Latał od pięciu dni po wiadomych sobie urzędach wojskowych i cywilnych, po komisjach i biurach zupełnie nieoczekiwanych, które wojna spłodziła snadź tylko dlatego, żeby zamienić machinę rządową w nieprzenikniony labirynt i ze sprawy jasnej i prostej uczynić zagadnienie w rodzaju kwadratury koła. Poznał wszechmocnych dygnitarzy, którzy dawali mu swoje potężne poparcie jako znakomitemu uczonemu, „Twórcy Zwycięstwa”, poznał i mnóstwo lejtenantów, i jeszcze więcej feldweblów, cadet-aspirantów, fähnrichów, nawet kaprali i frajtrów, którzy przerzucali go między sobą, jak piłkę, od biura do biura. Wysiadywał po poczekalniach, składał podania, zaskarżenia, telefonował. Jego upór rozbijał się o pancerz biurokracji wojskowej, która była zbyt złożoną i niejako nazbyt doskonałą, żeby ująć prostotę jego sprawy. Czasami stawiała mu na drodze przeszkodę nie do pokonania w postaci pierwszego lepszego ordynansa, tępego Pomorczyka bez ręki lub Bawara bez nogi, bohaterskich inwalidów, którzy po prostu nie dopuszczali go do drzwi, za którymi urzędował pan feldwebel, władny przepuścić go dalej i wyżej. Porozrzucał tedy, gdzie mógł, swoje podania, wylał swą gorycz w kilku pożegnalnych telefonach i pojechał do domu.

Nie miał czasu na obserwacje ani na rozmowy o ogólnym stanie sprawy niemieckiej, ale z tego, co dostrzegał w przelocie między jedną konferencją a drugą, poznał, że w ciągu tych siedmiu miesięcy od jego ostatniego pobytu w stolicy, dokonały się tu zatrważające przemiany. Ulice były zaśmiecone i ponure, oświetlenie skąpe, mnóstwo sklepów pozamykanych, ruch uliczny nikły i nade wszystko jakiś dziwny. Długo nie mógł odkryć, na czym to polegało, wreszcie któregoś dnia odgadł — była to zastraszająca przewaga kobiet. Mężczyźni byli na froncie, a półtora miliona Niemców spoczywało na polu chwały na cmentarzach rozsianych po świecie. Jakże nie miało się to odbić na berlińskiej ulicy?

Z każdego okna każdego domu wyglądała żałoba, w ogromie miasta ziała pustka, przebijała się czyjaś nieobecność. Brak chleba i brak wszystkiego — do tego już przywykł każdy Niemiec, ale przyjezdnego z dalekiej prowincji znad Renu tu w stolicy przerażała skala tej nędzy. Gdy mu co krok przegradzały drogę nieskończone ogonki przed sklepami, po tysiąc i więcej kobiet wynędzniałych, obdartych, zsiniałych z zimna w czekaniu od północy na poranną sprzedaż chleba, mąki, kartofli, węgla, nafty, gdy widział wspaniałe hale targowe zamknięte na mur, gdy ze swymi kartkami po całych dniach chodził głodny, a nocami ziąbł w pierwszorzędnym hotelu, gdzie w każdym numerze wisiały kartki oznajmiające, że tej zimy centralne ogrzewanie nie będzie czynne... Nigdzie uśmiechu ani żywszej rozmowy. Zgnębienie i tępa obojętność na wszystko. I w Ludwigshafen nie było wesoło, ale życie było jednak możliwe, zakrawało ono na jakieś podobieństwo do dawnych czasów sprzed wojny. Tu nastręczała się myśl, że stan taki nie może potrwać długo, że nadchodzi kres, że w ciągu tej zimy musi przyjść nareszcie upragnione zwycięstwo i niechże się nie opóźnia...

Za to gazety co dzień dostarczały nowych dowodów na to, że zwycięstwo jest bliskie i nieuniknione, i trąbiły zdrowym, oficjalnym optymizmem. Rosja się nie liczy, owszem, zdobędziemy tam niewyczerpany łup i każdy Niemiec będzie się mógł wreszcie najeść... Anglia kapituluje! Statystyka zatopionych statków okrywała mury olbrzymimi cyframi. Rumunia już daje zboże i naftę. Amerykanie! Bluff. Zresztą, gdyby nawet było w tym coś realnego, zajmą się tym po drodze nasze łodzie podwodne.

Łodzie podwodne i nic więcej! Było to czyste zaślepienie. W departamencie chemicznym wręcz mu powiedziano, że Anglia nie dociągnie do nowego roku i koalicja będzie zmuszona prosić o pokój. Wobec tego i nie warto już rozpoczynać rozbudowy zakładów w Ludwigshafen ani w Biebrich, ani w Höchst na tak kolosalną skalę, co pociągałoby milionowe koszta i zabrałoby z frontu parę tysięcy robotników. Żółty Krzyż jest bronią uniwersalną, możemy na nim poprzestać do końca, nieprzyjaciel nigdy nie zdoła go w tym czasie wytwarzać na skalę potrzeb frontu.

— Zresztą, panie profesorze, wiemy dobrze, że chemia nie zna granic i gdyby okoliczności nas zmusiły, to przy pańskiej nieocenionej pomocy rzucimy na szalę nowy gaz, straszliwszy jeszcze od tych, które posiadamy. Niech pan pracuje nadal, a sztab ze swojej strony... Co do wyreklamowania z frontu jeszcze pięciu inżynierów i pięćdziesięciu chemików pomocniczych, to jest to drobnostka, którą załatwimy wedle pańskiego żądania. Departament wyda panu profesorowi odnośne zapotrzebowanie i z tym dokumentem uda się pan do departamentu ewidencyjnego; idzie o to, by tych panów odszukać, co zabierze trochę czasu. Drobnostka...

W sprawie tej „drobnostki” profesor pisał już dziesięć razy do Berlina i trzykrotnie posyłał swego zastępcę, a obecnie wybrał się sam i powraca z niczym. Łodzie podwodne i łodzie podwodne — broń chemiczna stała się w sztabie niemodną. Hamują rozwój studiów, skąpią ludzi i środków. Wierzą w jego geniusz odkrywczy. Ale żaden geniusz nie zdoła na jakiś alarm ze sztabu zaimprowizować terminowo olbrzymiej produkcji masowej w swoim laboratorium doświadczalnym... Da Bóg, wojna nie dożyje wiosny, może obejdzie się bez nowych trucizn i bez pomocy profesora Wagera. Dlaczego nie uwierzyć kierowniczym czynnikom, odpowiedzialnym za bieg wojny? Jeżeli tam u góry są spokojni, dlaczego on ma się dręczyć? Zbytek patriotyzmu, a właściwie sugestia plotek, które jak zaraza wiszą w powietrzu i przenikają wszędzie; najrozumniejszy człowiek nie zdoła się im opędzić.

Uporczywa plotka niemiecka nie wierzy komunikatom, nie wierzy gazetom, nie wierzy w cesarza, nie wierzy w zwycięstwo, przestała wierzyć w samo bożyszcze narodu — w Ludendorffa.

Plotka niemiecka wie wszystko. Zna bezsilną rozpacz cesarza, który już dwukrotnie odbierał sobie życie, zna z imienia i z nazwiska wszystkich zdrajców parlamentu i jaki żołd pobiera każdy z nich, i który bierze od Anglii, i który od Ameryki, a który zaś od Francji. Zna mnóstwo zakulisowych intryg, zna protokoły najtajniejszych narad, wie co i kiedy mówił cesarz we cztery oczy z admirałem Tirpitzem, z marszałkiem Hindenburgiem, z cesarzem Karolem II, z kanclerzem Kühlmannem. Plotka niemiecka ma własną najściślejszą statystykę, więc: trzy miliony poległych, milion jeńców, piętnaście tysięcy samych ślepców, którzy przebywają ukryci i strzeżeni w obozie w Schwarzwaldzie, by nie wywoływać przygnębienia i paniki. Plotka niemiecka ma własną pocztę i własny telegraf bez drutu, rozszerza się błyskawicznie. Bywa fantastyczna do absurdu i wówczas jest rozchwytywana i roznoszona z potrójną gorliwością przez ciemne baby z ogonków pod sklepami, przez profesorów uniwersytetu, przez członków Reichstagu...

Nie — trzeba ufać rządowi i naczelnemu dowództwu i właściwie profesor ufał. Dlaczego jednak w sprawie wojny chemicznej ustali w pół drogi, teraz właśnie, gdy dzięki żmudnej pracy kilku ludzi-ofiarników, przejętych swym wielkim zadaniem, i — co tu się bawić w skromność — dzięki odkryciom pewnego tajnego radcy otworzyły się nieobliczalne w skutkach perspektywy... Tak, profesor Wager sam jeden podjąłby się wygrać wojnę. Gdyby go dopuszczono do samego pierwszego generała-kwatermistrza, ten człowiek dałby się przekonać.

Ale kierownictwo wojny chemicznej spoczywa w rękach tępych biurokratów, ludzi bez wyobraźni.

Dolegało mu jako człowiekowi nauki, że zahamowano go w rozpędzie twórczym, że nie on, pierwsza powaga w tej dziedzinie, a pan pułkownik, który ukończył tam gdzieś wydział chemiczny jakiejś politechniki, decyduje o przebiegu jego prac i rozstrzyga los wojny. Zdarzało się, gdy profesor pracował nad barwnikami, że rada nadzorcza zakładów chemicznych Badische Anilin und Soda w Ludwigshafen, złożona z bezmyślnych tłuściochówsynekurzystów, odrzucała jego genialne projekty, ku szkodzie przemysłu niemieckiego. Ale tam szło o zyski, tu idzie o los Niemiec. Zresztą, jeżeli profesor Wager jest już niepotrzebny, jeżeli wystarczą łodzie podwodne, jeżeli koniec już tak bliski...

W Hanowerze na stacji, jak to było umówione telegraficznie, czekał Niemeyer. Nie widzieli się od wybuchu wojny, a już na parę lat przedtem, od śmierci profesorowej, stosunki ich obumarły. Profesor wzruszył się ujrzawszy znędzniałą i postarzałą twarz dziwaka, w której jak żywe przebijały się rysy ukochanej żony i... Kurta... Był dlań usposobiony jak najlepiej i zamierzał spędzić ten kwadrans czasu na serdecznym pogadaniu o niczym. Kto wie, kiedy się znowu zobaczą? Ale od razu zaczęło się od kłótni.

— Witam cię, „Twórco Zwycięstwa”!

— Daj spokój, stary... Jak się mają twoje pająki?

— Dziękuję, zdarzają się i między nimi dzikie bestie, ale nawet skorpion narboński nie zasługuje na to, by go porównać z przeciętnym Niemcem, a cóż dopiero z okazem Tirpitz Hecatombicus Wilhelmis.

— Daj mu spokój, już go dawno diabli wzięli...

— Ale dzieło jego jest właśnie w najwyższym rozkwicie na wieczną hańbę Niemiec. Pokolenia miną, zanim ludzkość zapomni nam...

— Ludzkość? Gdzie ta twoja ludzkość? Ten świat obmierzły, który nas blokuje, ogładza i który nam zaprzysiągł zgubę...

— Aha, trzeba było o tym pomyśleć, zanim wleźliście do Belgii, pod...... się owym sławnym chiffon de papier...

— Jeżeli chcesz się koniecznie kłócić, to możemy się zaraz pożegnać...

— Ja się nie kłócę! Mówię prawdę. I gdyby żył twój syn, usłyszałbyś od niego to samo i kto wie, co byś teraz myślał o tym wszystkim. A Kurt siedziałby o tej porze w obozie karnym w Werl, jeżeliby go już dawno nie byli rozstrzelali. Przepadł na marne ten chłopiec genialny, najszlachetniejsze wcielenie rasy Schillera, Beethovena, Mozarta...

— To podłe tak mówić do ojca! Kurt nie zginął marnie! Jego bohaterska śmierć przysłużyła się ojczyźnie! Jego ofiara to cząstka naszego zwycięstwa!

— Akurat! Będziecie wy widzieli zwycięstwo... Zetrą was na proch! I zaprawdę byłaby to zniewaga dla sprawiedliwości dziejowej, gdyby kulturę świata złamał jaskiniowy troglodyta z krzemienną pałą — Ludendorff... Nemezis dokona nad wami swej zemsty za pohańbienie ludzkości! Zresztą wskazują na to wszystkie obiektywne fakty z ostatnich miesięcy i tylko ślepi tego nie widzą... Nadchodzi straszliwy koniec.

— I ty się z tego cieszysz? Czy ty jesteś Niemcem, czy...

— Czy agentem francuskim, chciałeś powiedzieć? Powiedz otwarcie! Mów!

— Nie krzycz, bo ja się ciebie nie ulęknę. Jesteś obłąkany, Niemeyer!

— I ja się ciebie nie boję, Wager, choć jesteś diablo niebezpiecznym furiatem. Twoja wiedza i geniusz twój są na usługach krwawego obłędu... Trujesz i dusisz nieprzyjaciela twoimi gazami i sam nie wiesz, że zatruwasz całą ludzkość. I straszliwie zapłacą Niemcy za twoje gazy, gdy na kolanach będziemy błagać o pokój...

Zamilkli. Pociąg wciąż jeszcze nie odchodził. Stał i stał ku udręczeniu ich obu. Czekano na transporty wojskowe, które terminowo miały przejść na zachód przed pośpiesznym cywilnym pociągiem. Czekano na pociąg sanitarny, który szedł z frontu i utknął gdzieś po drodze.

Szwagrowie w milczeniu palili nędzne wojenne cygara i chodzili tam i z powrotem wzdłuż wagonu.

— Wager, nie chciałem takiej rozmowy. Dawnośmy się nie widzieli, powiem ci, że nieraz już chciałem wybrać się do ciebie, głównie zaś, powiem prawdę, aby zobaczyć Ritę. Popatrzeć na ten cud stworzenia... zadumać się nad niezgłębioną tajemnicą jej oczu... posłuchać jej muzyki... I cóż ona?

— Opanowana, spokojna, jak ongiś matka, ale ja wiem, trzyma się ostatnią resztką sił, wiesz, co to jest w takich czasach mieć męża na morzu...

— Ten wasz baron...

— Dajże mu spokój!

— ...Dostarczyciel tonażu dla niemieckich gazet... Wiedz i pamiętaj, Wager, zapłacimy za każdą zatopioną tonę. Praprawnuki nasze jeszcze płacić będą!

— Znowu zaczynasz swoje...

— Przepraszam cię, stary. Widzisz — i ja już ledwie znoszę wojnę.

— A pająki?

— Pracuję, owszem, siedzę w tym po uszy... Wydałem świeżo księgę i atlas — owoc dziesięciu lat pracy... Ale i do mojej samotni dosięgła wojna. Nawet ja, stary maniak...

— Cóż, przybyła ci tylko jedna mania więcej — nienawiść do Niemiec — stąd rola Kasandry, którą grasz z takim zapamiętaniem.

— Moja mania? Poza pająkami zawsze miałem jedną tylko manię, to była chluba całego mego życia — cześć dla wielkich idei ludzkości. Wolność! Równość! Braterstwo!... Przeklęte prusactwo...

— Nie krzycz, Niemeyer, żandarmi się nam przyglądają.

Niemeyer urwał. Pluton żandarmerii rozstawiał na peronie placówki. Naczelnik stacji latał i kręcił się poganiając służbę kolejową.

— Widać wiozą ciężko rannych, czy wiesz, że do takich pociągów nie dopuszczają nikogo?

Żeby lud niemiecki, ujrzawszy dzieło wojny, nie opamiętał się i nie zażądał końca tej rzezi.

— Dla Niemca koniec — to zwycięstwo!

— A wiesz, jaki będzie nasz koniec? Klęska, jakiej świat nie widział, a potem rewolucja, wobec której katastrofa rosyjska to sielanka!

— I ty na to czekasz?

— Wzdrygam się przed rewolucją! Ale widzę, że ku temu idzie. Staczamy się z fatalizmem.

Rewolucja zniszczy u nas wiele, ale zniesie ona dynastię, monarchię wraz z całym prusactwem, zabije bismarkowską pychę, przemoc, cynizm, junkierstwo, urąganie ludzkości... Ona wyłoni nowych ludzi, mocnych wielką ideą ludzkości, z okopów przyjdą Nowe Niemcy. I gdyby nasz Kurt dożył tej godziny, on byłby wodzem odrodzonego narodu...

— Ciszej, ja nie chcę przez ciebie wpaść w głupią awanturę!

— Dobrze, ciszej. Wiesz, co nas łączyło z twoim synem. On był ozdobą mego życia. Spędził w moim domu sześć lat — od dziecka do matury. Kochałem go jak rodzonego syna...

Widząc łzy starego człowieka profesor Wager nie mógł się opanować i załkał głucho, odwrócił się, przywarł do zimnej ściany wagonu i długo ocierał sobie oczy. Zły na siebie, zawstydzony i wzruszony, gotów zarówno odepchnąć i sponiewierać tego uzurpatora, który rości sobie jakieś prawa do jego syna, jak i rzucić mu się w objęcia.

— Nie wstydźmy się, Wager... Nie wstydźmy się sami przed sobą... Kochajmy jego pamięć...

Przyniosłem tu właśnie... To z mojej strony wielka ofiara... Ale zwrócisz mi te listy?...

Bo — dziwactwo, naturalnie — ale tak sobie postanowiłem, żeby mi tę paczkę włożono do trumny... Kurt pisywał do ciebie z frontu, ale przez pocztę polową. A ja mam od niego kilkanaście listów przesyłanych przez zaufanych kolegów, którzy przybywali na urlop do naszego miasta. Listy bez żadnej cenzury! Pisał to, co widział, co czuł. W tych kartkach sama prawda o wojnie! Czytaj, Wager! Czytaj duszą! Poznaj swego syna...

Stary badacz wydostał nikłą paczuszkę, popatrzał na nią, przycisnął ją do ust i podał ojcu.

— Masz. To są straszne listy. Ostatnie myśli, ostatnie słowa twego wielkiego syna.

Od Berlina nadleciał pociąg. Dwie lokomotywy, szereg olbrzymich, białych pulmanów ze złotymi orłami, w oknach oficerowie ze znudzonymi twarzami, w szarych polowych mundurach.

W jednym z szerokich okien za szybą przemknęło widziadło starego, siwego człowieka, zapatrzone przed siebie bezmyślnym, znękanym spojrzeniem. Żandarmi, żołnierze, służba stacyjna salutowali wyciągnięci jak słupy. Nieliczna publiczność cywilna machała kapeluszami i przebrzmiało nikłe: hoch! Z łoskotem z żelaznym chrzęstem przeleciał sznur wagonów, znikł...

— To on... Licho go niesie na zachodni front... Nasz Siegfried, Wotan, Parsifal...

Wysadzał się na wszystkie role i grał, a odgrażał się w szopce niemieckiej przez całe dwadzieścia lat... A gdy przyszedł straszny rok i trzeba było okazać wielkość, być bohaterem i wodzem, uląkł się tego, co sam rozpętał, i od razu posypały się trociny z nędznej lalki... Jedź, ganiaj po świecie, stary kuglarzu, rychło cię wygwiżdżą...

Profesor Wager pojechał z ciężarem w sercu, z najdotkliwszym żalem, wydany na łup bezgranicznemu cierpieniu. Jak mógł go tak strasznie skrzywdzić syn rodzony?... On, który był świętością zawsze obecną w duszy ojca, nieodżałowany, ileż razy opłakiwany potajemnie w noce zgryzoty i osierocenia... Zapomniał o swoim domu, o ojcu, o siostrze. Przychodziły z rzadka kartki polowe nagryzmolone ołówkiem, skąpe słowa pozdrowienia. Czyż żołnierz w polu ma czas na listy?

Ale Kurt znalazł czas, tylko nie dla ojca. Upodobał sobie wuja, jego uczynił powiernikiem swych ostatnich myśli. Zabrał mu syna niepoczytalny maniak, napchany liberalnymi frazesami, pośmiewisko ludzkie, obłąkany wróg potęgi własnego narodu, członek jakiejś loży wolnomularskiej

pod zabawnym tytułem „Archimedes zu den drei Ringen”123...

„Gdzie moja wina? — pytał się siebie profesor. — Dlaczego utraciłem serce syna? Jak, kiedy odszedł ode mnie Kurt? Dlaczego taił się przede mną? Czyż byłem w domu despotą?”

Nieszczęsna rozterka z żoną, tragiczna, dziwna i do dziś dnia nie wytłumaczona, rozbiła dom. Podzielili się, on zatrzymał córkę, a Kurt znalazł się wraz z matką w domu wuja. Gdy zmarła zabrawszy ze sobą do grobu tajemnicę ich zerwania, a Kurt wrócił do ojca, był on już człowiekiem niemal dojrzałym. Nie dało się już nic odrobić z wpływów wuja. Przeważała krew matki, mocna rasa Niemeyerów, katolickich Saksonów.

Nie była to tylko zazdrość o uczucie, o zaufanie syna. Ktoś się zakradł do tajników jego duszy i odebrał mu znienacka, z nieludzkim okrucieństwem najdroższy skarb, skaził świętość.

Na zawsze, do końca zostanie skaza, nic jej nie zatrze. Nie wróci umarły, by można było odzyskać jego serce, naprawić jakiś straszny błąd ojcowski. Nie da Kurt znaku z tamtego świata.

Nie uśmiechnie się po swojemu, z urokiem matki w spojrzeniu, nie powie jak to on:

„Co tam, ojcze, obaj jesteśmy morowe, uparte Wagery. Przecież wiesz, stary, że cię kocham...”

Gdybyż to było możliwe... A tak, zostanie wieczna uraza — i jakże z nią żyć?

Porwał go taki żal do zmarłego syna, że gotów był niemal zerwać z nim, wyrzucić go z pamięci i tak już zostać do końca. Ma jeszcze córkę... Ale cały gniew natychmiast odbił się od postaci Kurta i rzucił się na istotnego sprawcę zbrodni. Ten stary błazen jest obmierzłym intrygantem i perfidnym złoczyńcą. Czyż nie mógł utaić listów, gdy je już miał? Zwłóczył przez całe trzy lata, knuł swój spisek, a teraz, z obłudnymi łzami cisnął mu znienacka tę paczkę jak minę pod nogi, wysadził w powietrze, rozerwał na strzępy współzawodnika i wroga, zabił w nim ojca... Cóż za podlec!...

Już przejechał kilka stacyj, a wciąż jeszcze trzymał w ręce paczkę listów tak, jak mu ją podał Niemeyer. Nie odważy się nigdy otworzyć tej wielkiej koperty z żałobnym szlakiem. Maniak wykaligrafował coś na całej przedniej stronie ozdobnym gotykiem, zapewne jakieś głupie sentencje...

Drżały mu ręce obracające bezradnie kopertę. Czegóż by nie dał, byleby nie wiedzieć o niej... Już stracony cały spokój jego ostatnich lat, od dzisiaj będzie go prześladował upiór syna, żywy w tych listach. Co dzień będzie się wahał i dręczył, koperta będzie trwożyć, będzie kusić. Czy nie lepiej zaraz po przyjeździe do domu cisnąć ją do pieca — niech zginie i sczeźnie to, co go oddala od Kurta. Tak będzie lżej...

Ale już jątrzyła bolesna, niespokojna ciekawość. Usłyszeć znowu żywy głos zmarłego...

Mniejsza o to, co pisał i do kogo, są to jego ostatnie przeżycia, opowieść zza grobu. Będzie to, jak gdyby ożył na chwilę, odnowi się zabliźniona rana pamięci i jeszcze raz trzeba się będzie odrywać od niego, i po raz drugi trzeba go będzie żegnać... Rita nie ma wiedzieć o niczym.

Jej dusza odziwniała jeszcze bardziej w ciągu ostatniego roku, na umyśle jej ciąży jakaś tajemnica, coraz rzadziej przemówi słowo, jej spojrzenie zdaje się nie widzieć tego świata, zatopione kędyś w niewiadomej dali.

Ostrożnie z Ritą, ach, ostrożnie... Może zwolnią nareszcie Tebbena z bojowej służby na morzu, wszak i on dociąga resztkami nerwów... Przy nim odżyje Rita, ale jeżeli, nie daj Boże, i jemu sądzono spocząć gdzieś na dnie morskiej przepaści...

— A ja panu mówię, że opuściliśmy wszystkie możliwe sposobności do wygrania wojny!

Nie mamy żadnej szansy, od trzech lat oglądaliśmy się na Amerykę, zaplątaliśmy się w notach, tymczasem Wilson, ten najchytrzejszy wróg Niemiec, nabrał nas haniebnie, wytrącił nam z rąk jedyny groźny oręż, który w swoim czasie, przed dwoma laty, mógł był przeważyć szalę. Teraz za późno. Na wiosnę Ameryka runie na nas wyczerpanych, ogłodzonych...

— Zaraz. Patrzmy na to, co mówią cyfry. Zatopiliśmy od lutego, od dnia rozpoczęcia wojny podwodnej bez zastrzeżeń...

— Tak, tak! A ile naszych łodzi zginęło? A ile setek tysięcy ton dołgano dla podtrzymania ducha?

— Anglia nie wytrzyma do nowego roku...

— Gott strafe England! Miliony niemieckich jołopów pozdrawiają się co dzień tymi słowy zamiast „dzień dobry” i myślą, że od tego zginie Anglia!

— Gott strafe England — zaskrzeczał czyjś głos przenikliwy i ochrypły z zapchanego korytarza — und Peru, und Panama mit Paraguay; Gott strafe das ganze Briefmarkenalbum!124 Chi, chi, chi!

— Czas nareszcie spojrzeć w oczy prawdzie... Cały świat idzie przeciwko nam.

— A tośmy się ubrali!

Przedział był natłoczony, jak zazwyczaj w tych czasach w rzadkich cywilnych pociągach.

Gadanie, spory o wojnie, złowrogie wróżby i jeszcze głupsze odgrażanie się, i znowu plotki...

Jakie to niemiłosiernie nudne! Profesor nie zważając na gadaninę spostrzegł jednak, że do niedawna jeszcze byłoby nie do pomyślenia, żeby pozwolono sobie wyplatać takie herezje w wagonie, wobec ludzi nieznajomych, tak swobodnie, bez żadnej obawy. Myślał przez chwilę, czy wypada mu słuchać biernie podobnej rozmowy. Powaga jego imienia i stanowiska nakazywała mu zgromić surowo podobną głupotę i małoduszność. Powinien był pouczyć nędzną hołotę ludzką, podnieść ją na duchu. Ogromnie mu się nie chciało w to wdawać... Ma im prawić kazanie? Powtarzać za gazetami górnolotne codzienne frazesy o niemieckim mieczu, o niemieckim twardym pokoju, zalecać genialność wodzów, męstwo żołnierzy, mądrość panów ministrów?

— Gada się, na przykład: Gott mit uns...

— Każdy Niemiec ma to wyryte w duszy!

— I co z tego? Niechże mi kto powie nareszcie, z łaski swojej, co to znaczy?

— To znaczy...

— Każdy żołnierz ma to wyryte na klamrze od pasa!

— A wiecie, jak mówią żołnierze między sobą? „Bóg jest z nami, ale za to już nikogusieńko więcej na całym świecie!”

— Cha, cha, cha!...

— Dobry witz...

Profesor słuchał i nie wyrywał się z kazaniem. Podupadł na duchu. Czy to sprawił Berlin, czy go przekonał szwagier? Czy to przelotny nastrój, czy też i na jego mocną duszę niemiecką przyszedł czas, a i jego tknęła zaraza zwątpienia?

V

Baronowa Rita von Tebben-Gerth snuła się po wielkim domu ojcowskim od okna do okna i przystawała co chwila, patrząc na zachód słońca. Zawsze, od dziecka, misterium zachodu przykuwało ją do siebie swoją tajemniczością. W tej godzinie przejmowała ją trwoga, stwarzało się w niej pojęcie o jakowymś końcu wszystkiego. Gdy wielka, purpurowa tarcza dotykała linii horyzontu i zanikała szybko, ginąc w oczach, przejmował ją zarazem ból i zachwyt.

Umierał dzień, odchodził na zawsze wraz ze wszystkim, co przyniósł był w godzinach swoich od rana, odchodziły myśli, zdarzenia. Nie powtórzą się nigdy, zabrał je czas, to ogromne cmentarzysko przeszłości, kędy każdy żyjący człowiek składa co dzień ze siebie cząstkę za cząstką, zanim sam któregoś dnia nie odejdzie cały. Żałowała dnia, starała się zatrzymać i zapamiętać każdą swoją myśl, najdrobniejsze wydarzenie domowe, swoje przelotne nastroje i beztreściwe zadumy, melodie, które usiłowała odtworzyć tego dnia, te własne, nieuchwytne, szepczące w jej duszy. I swoje wszystkie niepokoje, i łzy, i wizje, których może być jeszcze nieskończona mnogość, ale tamte, dzisiejsze, nie powtórzą się wszak nigdy...

Smutek codzienny, znajomy. Nigdy nie mogła go opanować, bo chwytał ją podstępnie, zawsze niespodziewany. Znikał w dnie pochmurne, wówczas stwarzały się niepewne, fantastyczne szare godziny, dzień odchodził niepostrzeżenie. Ale gdy wielkie pokoje willi „Zyglinda”

zapełniały się kosymi smugami czerwonego blasku, odczuwał się niechybnie urok złowrogi, dręczył i upajał.

Poprzez czarne, nagie konary dalekich drzew przegląda jeszcze ostatni skrawek rozżarzonego słońca i żal w duszy przeobraził się nagle w napad strachu. Rita odskoczyła od okna i pędem przelatując pokoje, ślizgając się na zakrętach na posadzce hallu, pobiegła na górę po dwa schody na raz. Minęła pierwsze piętro, potknęła się na fałdzie dywanu, przewróciła się, zerwała się i skoczyła na kręcone schody, prowadzące do tak zwanej rotundy na szczycie baszty.

Goniła słońce. Ale gdy zdyszana stanęła w oknie, nie było już słońca. Obłoki, które czekały tej chwili, rozpoczęły symfonię zachodu. Zapalały się łagodnie, niedostrzegalnie. Rozpościerały się zjawy powiewne i ciskały na siebie nawzajem rzutami barw, mieniły się, gasły i odradzały się, igrały na niebie. Błąkały się wśród nich strzępy melodii utkanej z westchnień zachwytu i smutku. Rita pogrążyła się w zamyśleniu nad jakąś sprawą niewiadomą. Szukała jej w mozole dumania, w tęsknocie rozjątrzonego marzenia i natrafiała wciąż na przeszkody, które myliły jej drogę.

Niepotrzebnie wdała się we wspomnienia odległych czasów jakiegoś lata spędzonego w lasach Turyngii... Było tam zielone jeziorko leśne, w którym kąpała się przed zachodem słońca.

Przypomniał się zapach mułu i starych kłód gnijących na dnie, i przenikliwy, cichy szelest trzcin nadbrzeżnych, i tajemnicze głosy ptactwa wodnego, i rozkoszne aż do zawstydzenia, cielesne wrażenie ogrzanej wody. Jakże wówczas była szczęśliwą!

Nie, to zupełnie nie to... Nieraz bywała szczęśliwą pustym szczęściem bez żadnej treści.

Takiego szczęścia nie warto wspominać. Otrząsała się, żeby zapomnieć o leśnym jeziorku i o innych głupstwach, które pchały się do głowy. Niebo na zachodzie pociemniało, przejęło ją zimno w nie opalonej rotundzie, a wraz z dreszczem zimna zakradł się strach. Czuła go w pobliżu, pełzał jak gad wśród cieniów zmierzchu w pustej okrągłej izbie. Uciekła przed nim jak przerażone dziecko.

Dopadła pierwszego piętra i przebiegła pokoje odkręcając wszędzie światło. Szybko zapuszczała story w oknach. Rozejrzała się po salonie, poprawiła szkic Böcklina, przekrzywiony przy sprzątaniu, przestawiła kilka doniczek na oknach i zasiadła do roboty w swoim zacisznym gabineciku. Tę serwetę o nieokreślonym przeznaczeniu haftowała od trzech lat. Gruby, srebrzystobiały adamaszek już się przybrukał w robocie, ale wciąż jeszcze siedziała w jedynym rozpoczętym narożniku, któremu daleko jeszcze było do końca. Przerzucała w skrzyneczce motki jedwabiu, długo nawlekała igłę i dziubnęła nią parę razy w pysznie zarysowaną ciemnopurpurową różę, której część już uwypuklała się wspaniale na połyskliwym tle tkaniny. Jakże od dawna nie mogła odejść od tej róży...

Ongiś zaczynała tę robotę z tajemną myślą, że gdy ją ukończy — skończy się wojna.

Śmieszny zamiar pochłonął ją całkowicie na parę tygodni i wówczas to powstało dookoła obrzeżenie z poprzeplatanych gałązek z kolcami, same kwiaty odkładała na później. Od tej pory w ciągu trzech lat nie mogła rozkwitnąć w pełni nawet ta jedna jedyna róża — jak gdyby wojnie sądzonym było trwać jeszcze długie, długie lata.

I teraz utknęła już po paru chwilach. Zaczęła nadsłuchiwać. W całym domu panowała cisza i to ją drażniło niewymownie, w takiej ciszy zjawiały się zazwyczaj złe głosy, bywało ich całe mnóstwo. Najgorszy był głos morza, rytmiczne, ciężkie westchnienie przypływu. Od małego dziecka nie mogła tego znosić. Bezgraniczny przestwór morza zawsze zdejmował ją strachem, ale ten nie milknący, uporczywy jego odzew pogrążał ją zawsze w ciężkim zgnębieniu.

Zawstydzano ją, upominano, przymuszano, wzywano do niej lekarzy, wreszcie, gdy w piętnastym roku życia w Nordawey w piękną letnią noc nawiedził ją pierwszy atak nerwowy, rodzice dali za wygraną i odtąd Rita nie widziała już morza. Zjawiało się czasami straszyć ją we śnie, a w ostatnich latach odzywało się chwilami na jawie na tle ciszy wieczornej. Ale dość było szmeru, słowa ludzkiego, turkotu wozu za oknem, by spłoszyć zły głos. Teraz, opędzając się od morza, odruchowo, nie wybierając, zanuciła prastarą, głupią i tajemniczą piosenkę szwabską, którą śpiewała jej niegdyś piastunka:

Ćwir, ćwir, świerszczyku, Twój tatuśko na wojnie —

Ćwir, ćwir...

A mamuśka na Pomorzu, A Pomorze, a Pomorze Właśnie się spaliło —

Ćwir, ćwir...

Rozrzewnił ją biedny świerszczyk jak dawniej, gdy była malutka: nikogo nie miał na świecie, bo ojciec poszedł na wojnę — nawet nie wiedziała wtedy, co to wojna — a matka zgorzała razem z całym ogromnym krajem... I ćwierka smutno, skarży się za piecem biedna sierotka.

Chciała powtórzyć zwrotkę, ale głos jej się załamał w dręczącym rozżaleniu nad świerszczykiem.

Postanowiła pracować nad różą przez całą godzinę, nie, będzie nad nią siedziała do dziewiątej, dopóki nie wróci ojciec, trzebaż się czymś zaprzątnąć. Haftowała zapamiętale w ciągu paru minut, ale niebawem wśród ciszy zaczęły się kształtować jakieś podejrzane szmery.

Opędzała się od nich potrząsając głową, ale chwilowo odpędzone powracały i szemrały, układając się w znajomy rozwleczony rytm.

Przeklęte morze! Nie darmo bała go się od dziecka. Przeczuwała już wówczas, co ją czeka...

„Litości, potężne, złe morze! Oszczędź mnie, nie gub jego, który jest teraz na twej łasce...

Jakiej daniny, jakiej ofiary żądasz, ty nienasycone?”

Potężnie zawrzało hukiem i gromem, i wściekłym zamętem. Odpowiedziało jej morze urągowiskiem, zalewem szyderczego śmiechu, ślepą, nieprzebłaganą siłą, odtrącało ją precz i szalało nad nią orgią straszliwych swoich głosów. Wśród ryku zwichrzonych fal przebijały się głuche, potężne wybuchy, wycie pocisków...

...Przenikliwy zgrzyt żelaza — to rozpędzony torpedowiec-niszczyciel najeżdża na wątłą łódź i roztrąca ją swoim taranem... Cudem znikła mu z drogi, grąży się, opada na dno, ponad nią tuż przeleci grobowy jęk śrub wroga, a dalej walą i grzmią bez końca potwornej mocy granaty, wybuchając w głębinie...

Długo nad tym miejscem krąży nieprzyjaciel i nie odchodzi, pilnuje zdobyczy, idzie za jej śladem, gdy uszkodzona łódź, rażona podwodnym wybuchem, próbuje pełznąć resztą sił i wymknąć się wrogowi. Idzie za nią oleisty ślad wyciekającego paliwa — widzi to wróg — już mu nie ujdzie... Żyje ostatnią resztką siły, jeszcze się wlecze i mija wciąż ukryte, zawieszone w głębi miny, omija je cudem jeszcze i jeszcze raz, aż któraś wreszcie, potrącona, rozszczepi, rozniesie w drzazgi nieszczęsną łódź... Nie, za łaską Boga ominęła je wszystkie, zapada noc, zdradziecki ślad przestanie prowadzić wroga. Ocalona łódź doczeka dnia i dowlecze się do swego portu...

Gdy nagle coś ją zahamuje, coś ją ogarnie miękkim, potężnym uściskiem. Już związana jej żywa siła, oplecione śruby, stery... Ani naprzód, ani w tył. Ani się pogrążyć, ani wypłynąć...

Straszliwe widmo głębiny, prężna, nieustępliwa stalowa sieć-ośmiornica trzyma swą zdobycz i nie puszcza. Nie wypuści jej nigdy.

Szumi morze, wzbiera fala, szerokim płaszczem zalewa wybrzeże; cofa się i znów dźwiga się potężny wał, i powraca, naciera w szelestach, w poświstach, w jękach, w ślepym, zajadłym gniewie. Dziś nie ma sposobu ukryć się przed groźbą morza. Dzisiaj przebija się wycie fal przez wszystkie głosy i dźwięki świata. Nie zagłuszy go łomot pociągu przechodzącego przez most na Renie ani syrena parowca na rzece, ani ostry warkot samochodów ciężarowych, które przechodzą pod samymi oknami drogą od portu. Głowa pełna okropnej wrzawy...

Rita rzuciła robotę, zerwała się i stała przez chwilę, walcząc ze strachem. Za tym razem był on nowy, zupełnie inny niż kiedykolwiek. Dzisiaj już nie da rady. Czyż poniży się i zadzwoni na pokojową? Czy ucieknie z domu i poleci do Noodtów, do Streindorffów na okropne nudy, czy do Furbrigerów, do domu smutku i żałoby, czy wreszcie do szalonej kobiety, Grety von Senden?” Ojcze, ojcze, dlaczego ciebie nie ma przy mnie w złej godzinie?...”

Rita umiała się trzymać na wodzy, w ciągu trzech lat wynalazła i wyrobiła w sobie, i opanowała przeróżne sposoby na tę zmorę swego żywota, na lęk o męża. Była dumna ze swej siły, umiała zawsze poskromić się i taić mękę nawet przed ojcem, nawet przed mężem, gdy spędzał z nią dni urlopu, nawet w najgorszej chwili pożegnania, gdy wyruszał z powrotem na morze. Była jego odpocznieniem i siłą, ona go pokrzepiała w chwilach upadku ducha, słuchała bez drżenia jego straszliwych opowieści i tych najwstydliwszych, najtajniejszych wy znań dzielnego człowieka, którego zmogła wojna... Ona z uśmiechem niezawodnej wróżbiarki twierdziła zawsze, że minie wojna, a on wróci do niej żywy i cały i zaczną nowe życie...

Teraz wymykała się samej sobie, snadź nadszedł i dla niej kres opamiętania i woli, snadź stargały się już w walce nerwy. Albo też...

— Nie! Nie! Ja nie chcę! Nie!!

Dziko przebrzmiał jej krzyk w zacisznym gabinecie. Nie poznała własnego głosu, był jakiś cudzy, okropny. Wydarł się z niej przemocą... Przeraziła się — tego jeszcze nie było.

Nie śmiała spojrzeć na portret Fella, odwracając oczy od tej ściany, chyłkiem wymknęła się z pokoju. Zeszła na dół i długo chodziła po cichych dywanach ogromnego, pustego ojcowskiego salonu. Był on urządzony ze staroświeckim zbytkiem, nie oglądającym się na żadną modę: ciężkie meble, ciężkie kotary, rozległe, grubo złocone ramy obrazów i luster, dwa ogromne kominy, obłożone bogato błękitno-czarnym marmurem, rzeźbionym w wymyślne barokowe reliefy. Starodawny kryształowy pająk, szeroko rozpięty u pułapu, lśnił w zmroku lodowatym połyskiem. Było tu posępnie i przeraźliwie cicho. Od ogromnych okien padała ostatnia poświata zmierzchu, tam gdzieś w dali zachodu leżało jeszcze pasmo mętnej czerwieni, migotała pierwsza gwiazda.

Rita ulękła się ciszy, szybko podbiegła do ściany i czterokrotnie przekręciła kontakt. Pod nagłym zalewem blasku salon rozstąpił się we wszystkie strony i okazał swój wspaniały obszar.

Wykwitły po bokach zwierciadeł światła kinkietów, zapaliły się świeczniki na kominkach.

Wielki żyrandol mienił się i grał tęczowymi barwami w tysiącach kryształowych szkiełek. Znikły strachy zmierzchu, pustki i ciszy.

Od małego dziecka nigdy nie pamiętała Rita, żeby w tym salonie choć raz jeden odbył się bal, żeby ta przestrzeń zapełniła się wystrojonymi gośćmi. Zawsze stał pustką, zapomniany w tym domu i niepotrzebny. Zakradała się tu czasami przez szereg ciemnych pokojów, w strachu i zgrozie i wiedząc, że to nie wolno, zapalała wszystkie światła. Siadała na purpurowej kanapie, przymykała oczy i patrzyła na świetny bal. W oczach się ćmiło od ruchliwej masy ludzi, od różnobarwnych strojów, odurzała wrzawa mnóstwa głosów, lśniły się klejnoty, ordery, wspaniałe mundury. Czerwoni lokaje roznosili na tacach wino i ogromne torty. Nagle tłum gości rozstępował się, ustawiał się po obu stronach i czekał w skupieniu, patrząc ku drzwiom — ani słowa, ani szmeru — wszyscy patrzą ku drzwiom i mała Rita patrzy, a serduszko jej zamiera z ciekawości...

Czasami na tę chwilę wpadał Kurt i fikał koziołki po dywanach; wówczas cały bal znikał.

Czasami ukazywał się w majestacie sam cesarz ze świtą generałów i wówczas orkiestra uderzała poloneza, tłum gości ustawiał się w pary, a cesarz na przedzie, wiodąc — kogo? Mamę!

Tak wypada, wszak jest gospodynią, to ona przyjmuje cesarza w swoim domu...

Czasami we drzwiach stawała skromna dziewczyneczka, ubożuchno ubrana, zawstydzona i najśliczniejsza ze wszystkich, kochaneczka jedyna — Kopciuszek z bajki...

Teraz nic jej się nie ukaże, jakże dawno przestała być dzieckiem... Zasiadła jednak na czerwonej kanapie, w tym samym prawym kącie, przymknęła oczy.

Blask świateł przesączał się przez jej rzęsy, wnętrze salonu zadrgało. Naprzód poruszyły się zasłony na oknach, wydęły się jak żagle, potem zachybotały się lustra — tak samo zaczynało się wówczas. Na ogromnym obrazie Kaulbacha, który był chlubą ich domu i całego miasta i przedstawiał jakąś uroczystość na dworze Karola Wielkiego, wszczął się ruch i zamęt jaskrawych plam barwnych. Trwało to długo, wreszcie jeden z rycerzy, ten w długim, powłóczystym, zielonym płaszczu aksamitnym, który zawsze stał za tronem królewskim, wsparty na mieczu, przekroczył złotą ramę i wyszedł na środek salonu. Za nim wykradał się śliczny biały chart, który na obrazie leżał tuż nad dolną ramą, u stóp królewskich, z głową opartą na łapach, i patrzał uważnie i tak rozumnie na każdego, kto stanął przed obrazem. Straszne i ciekawe!

Co oni będą tu robili?

Baronowa von Tebben-Gerth za sprawą dobrej wróżki, która usłyszała jej pragnienie, stała się z powrotem małą dziewczynką. Cóż za radość! Jak piękne jest wszystko! Wszędzie tajemnice, baśni i nie ma rzeczy niemożliwych. Cokolwiek zachcieć lub bodaj pomyśleć, zaraz się staje.

...Chart Karola Wielkiego już ją dostrzegł, choć schowała się pod stół i patrzyła ukradkiem spod aksamitnej serwety z frędzlami do samej ziemi. Rycerz nic nie widzi i z upodobaniem przegląda się w lustrze, ale chart psim czuciem wie nawet, co ona sobie myśli. Patrzy na nią przekrzywiwszy głowę z nastawionymi uszami, podchodzi, obwąchuje ją i przyjaźnie merda ogonem. Kochany pies — wyciągnęła rękę, żeby go pogłaskać, ale chart odskoczył, przypadł do ziemi i szczeknął wesoło. Zrozumiała, o co tu idzie — on chce się bawić. I ona aż się wydzierała do zabawy: latać, gonić się z chartem, wskakiwać na fotele, chować się przed nim, uciekać, ach tyle miejsca w salonie...

Ale co robić z rycerzem? I rycerz snadź się domyślił, że im przeszkadza, bo od razu stanowczym krokiem rusza ku drzwiom, wlokąc za sobą po ziemi zieloną pelerynę. Cóż to będzie, gdy się ukaże w jadalnym pokoju, gdzie właśnie nakrywają do wieczerzy? Co na to powie Hans? Co powie Margareta? Nic nie powiedzą, bo nie zobaczą żadnego rycerza, takie rzeczy nie dla nich. Nikt w domu się na tym nie zna — jedna ona, mała Rita.

Ale miły chart już się gdzieś podział... W salonie zmroczyło się, wszystkie żarówki naraz sczerwieniały i ledwie, ledwie znaczyły się jakąś przykrą, konającą poświatą. Trwało to dość długo i sprowadziło nieprzezwyciężoną senność. Gdy się ocknęła, w jednym z luster między oknami ujrzała odbicie ognia na kominie i jakąś osobę siedzącą na taborecie i zapatrzoną w płomień. Obok stał drugi taboret. Nie od razu poznała, kto to siedzi, gdyż wciąż jeszcze była małą Ritą i takiej osoby nie było wówczas. Musiałoby minąć kilkanaście lat, żeby wiedzieć, kto to jest.

Gdy się to stało, poznała Kurta. Siedział w potarganym, obłoconym mundurze polowym i grzał sobie ręce. Zmarły brat nigdy jeszcze jej się nie zjawił. Ze zgrozą zapatrzyła się w lustro nie śmiąc obrócić się i spojrzeć na prawo, gdzie był kominek. Kurt był obrośnięty, zaniedbany, ze zwichrzonymi włosami; nigdy go takim nie widziała. Strach zjawiał się i mijał — dlaczego by się miała bać? Wszak to jej brat rodzony... Patrzała chciwie, ale zupełnie nie wiedziała, co z nim począć, czy można odezwać się do niego? Podejść? Gdy się tak biedziła, na tle ognia ukazała się nowa postać. Była cała czarna, z czerwonymi połyskami od płomienia na skórzanej kurtce. Człowiek ten był cały zlany wodą i świecił się w ogniu. Wsparł się o marmur komina i dopiero Kurt podniósł ku niemu głowę. Długo patrzyli na siebie, a serce Rity kurczyło się i kurczyło, jakby ktoś zaciskał je coraz mocniej. Wreszcie Kurt uczynił ręką ruch jakby zapraszający.

Człowiek w skórzanej kurtce wystąpił, stanął na chwilę w pełnym świetle płomienia i usiadł ciężko na taborecie przed ogniem. W przelocie dostrzegła jego czoło, jego oczy...

„Fell... To ty?...”

Wargi jej drgały, szeptały bezdźwięcznie. Skończyło się widowisko małej Rity. Przyszło nie wołane widmo prawdy, która się oto spełniła gdzieś daleko w przestrzeni świata, w przepaści morza.

VI

Wreszcie, załatwiwszy się ze wszystkim, co do niego należało, baron von Tebben-Gerth zamknął się w swojej kajucie i postanowił nie wychodzić już do końca. Dopiero gdy rzucił się na posłanie, odczuł, jak straszliwie jest wyczerpany. Bezwład spętał mu ręce i nogi, ciężar ciała stał się niezmierzony. Znużenie odebrało mu zdolność myślenia i odczuwania. Martwy, zupełny spokój. Pamiętał wszystko, co było, i wiedział, co będzie dalej, ale już nie zaprzątał się tym całkiem. Nie on sam, ale jakby ktoś za niego powtarzał w kółko jedno i to samo, napastował go szybkimi, urywanymi myślami, które odzywały się raz wraz cicho, a wyraźnie, wraz z sekundnikiem chronometru:

„Przecie to śmierć!!! Koniec — śmierć. Koniec — śmierć. Koniec — śmierć...”

I cóż z tego, że śmierć? Niech będzie śmierć. Ogarnęła go rozkoszna nicość i doskonała pustka. Cały świat był już poza nim i oddalał się coraz bardziej. Kula ziemska strząsnęła go ze siebie i potoczyła się swoimi drogami w bezmiar międzyplanetarnej przestrzeni. Widział ją w postaci ogromnego księżyca w pełni, na którym rysowała się mapa ziemi. Glob obracał się w biegu, ukazując po kolei znajome lądy i morza. Przewijał się i szmat jego ojczyzny niemieckiej, dla której zginął. Uspokajało go to, że świat i ludzkość zostanie po nim taka, jak była, i że trwać to będzie jutro i pojutrze, i przez całą wieczność. Było to zupełnie nowe odkrycie, a w nim jakby otucha. Czyż i tak nie umarłby za jakieś lat trzydzieści? Ale wielki naród niemiecki zostanie i będzie się odradzał z pokolenia w pokolenie. A to jest jedynie ważne.

Śmierci się nie lękał, nawet jej pragnął. Od dawna to przypuszczał, ale teraz dopiero wiedział niezbicie, że choćby wyszedł cało z tej wojny, nie mógłby za nic żyć spokojnie, po ludzku. Wojna strawiła wszystkie jego żywe siły. Łudzi się Rita, gdy twierdzi, że czeka ich szczęście. Niezdolni są do szczęścia. Ani ona, ani on. Nie widział już sensu ani celu tego szczęścia. Nie rozumiał uroku pokoju i spokoju, jak gdyby cały świat i on sam powstali w toku wojny i stworzeni byli tylko dla wojny. Kiedyś, bardzo dawno, w początkach swego morderczego powołania, a i potem przez całe trzy lata, myślał inaczej — oto wojna się skończy i ci, co ocaleją, wrócą do domów i życie narodów naturalną koleją rzeczy nawiąże się do tego, co było przed wojną — wszystko było jasne i proste. Tak sądził dzisiaj jeszcze, a nawet nie dalej jak przed godziną, gdy przypuszczał, że jest jeszcze cień ratunku. Dopiero w obliczu końca zrozumiał rację swego istnienia na ziemi.

Jakże mogło być inaczej? Ku temu wszystko szło z nieubłaganą logiką, ale ta prawda odkrywa się żołnierzowi dopiero w godzinie konania, bo inaczej nie miałby w sobie tej ślepej, irracjonalnej siły, która daje mu zdolność do walki i do przetrwania. Taki już porządek rzeczy.

Mimo całej metafizyki zagadnienia i wszystkiego, co na ten temat można by przemyśleć — jest to niczym innym jak dalszym ciągiem regulaminu służbowego dla armii i floty.

Nie było tylko co zrobić z czasem, który dzielił go od końca. Nic nie trzeba robić, zasnąć, jeżeli będzie można, a przede wszystkim o niczym nie myśleć. Sen zbliżał się, nadchodził, ale wnet się rozpraszał. Powtarzało się to w pewnych odstępach czasu, co jakie pół minuty. W przerwach przewijało się coś leniwie, zaczynało się i przygasało.

Ileż to razy wyobrażał sobie, jak to będzie, gdy nie zginie dobrą, piorunującą śmiercią, a będzie musiał czekać na nią na dnie przez długie godziny, może w ciągu kilku dni, jeżeli statek nie będzie poważnie uszkodzony, nie zacznie puszczać wody, która po kolei zrywać będzie stalowe przegrody komór, aż wytopi wszystkich. Nastręczał się przede wszystkim kłopot z załogą, obowiązek utrzymania do końca dyscypliny moralnej, spokoju... Czytanie Biblii...

Kazanie o ojczyźnie... Ostatnie hoch! za cesarza...

Ale nie wyobrażał sobie przenigdy, żeby to było tak zwyczajnie proste. Z załogą już sobie poradził, mają odpoczywać dwie godziny, po czym znów rozpoczną się prace nad wyplątywaniem się z sieci, a ze sobą samym poradził sobie również. Nie przychodził mu na myśl jakiś byt przyszły ani niebo czy sąd boski, czy coś jeszcze z pozaświatowych wzniosłości, nigdy go to nie zaprzątało, i teraz również. Stępiał i właściwie nic go nie obchodziło. Rita?

Zdawała mu się chwilami prostym przywidzeniem, o tej porze nie było w niej nic realnego.

Czy możliwe, żeby przebywała teraz w domu u ojca w Ludwigshafen? Siedzi przy fortepianie?

Co też gra?...

I niewysłowiony, przemądry motyw fugi Bacha zapełnił kabinę swoją rozkoszą i świętością.

Dźwięk pełny, głęboki, śpiewny spowijał się w przedziwną tajemniczość we frazowaniu, przemawiał chwilami ludzkim głosem i układał się nieomal w żywe słowa... Tak mogły przetwarzać Bacha jedyne na świecie, czarodziejskie ręce Rity. Chwyciło go za gardło, zdławiło go boleśnie, odebrało mu oddech w piersi wzruszenie serca, to niedopuszczalne, które tu żadną miarą nie mogło mieć miejsca. Jeżeli go nie zniszczy w sobie, nie odejdzie godną śmiercią. Nie dokona tego, co powinien jako oficer niemiecki, a zabraknie mu na to sił. Dopuści rozpacz, dopuści do siebie obłęd marnego, beznadziejnego wysiłku, aby ratować się, gdy nie ma cienia ratunku. Swoją rozpaczą zarazi innych i nędznie zginą wszyscy jutro, pojutrze, a choćby za tydzień, gdy zabraknie w zbiornikach powietrza, wyduszeni jak szczury...

„Odejdź, Rito! Już cię pożegnałem. Pozwól mi spełnić do końca mój obowiązek...”

...W czarnej pomroce błyskawica — raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem! — „Idziemy na ratunek...” Była jeszcze nadzieja! To tylko głupi sen! Ale straszliwie wyraźny... Bywało już podobnie... Trzeba się obudzić...

Przez opętanie snu czuje, nawet wie, że pomimo uszkodzeń, pomimo siedmiu trafionych granatów wydostał się z sieci, zdołał wynurzyć się, przemknął się po nocy między torpedowcami i szczęśliwie dobrnął... Śpi w swoim domu, dość sięgnąć ręką, żeby dotknąć Rity... Nie ma władzy w ręku, wysila się, żeby zawołać, bodaj jęknąć — Rita go natychmiast obudzi, utuli, uspokoi...

Ostre, parokrotne szczęknięcie czymś żelaznym o stalowe drzwi wyrwało go ze snu o śnie.

— Ale też śpisz... Niedobrze to zamykać się samemu w takiej godzinie.

— Cóż znów za godzina?

— No, Fell, między nami... Ja bym nie czekał dłużej. Teraz najlepiej, prawie wszyscy śpią...

— Co, u diabła? Czego ty ode mnie chcesz?

— Nikt prócz nas nie zna prawdy. Kroll prawie że nie wierzy, ale, owszem, gotów próbować.

A reszta, tak pomordowana, że cokolwiek który o tym myśli, na razie śpią pokotem i już. Na co czekać?

— Nie bądź no ty zanadto mądry...

— Nie czas na komedie, trzeba skończyć po ludzku! Wyniosłem ukradkiem ze składu i mam u siebie w kabinie siedem ćwierćkilówek. Trochę mało?

— Na jednego głupiego wystarczy. Wal! Ale by było idiotyczne, Fred, gdybym cię miał w takich okolicznościach aresztować.

— Dobry kawał! Łyknij no mojej herbatki i pogadamy.

Fred odkręcił nieodstępny termos i nalał pełny kubek.

— Prosit! Tylko ostrożnie, bo gorące.

Nie było zanadto gorące i nie była to całkiem herbata. Komendant pił drobnymi łykami czysty rum, grzany z korzeniami, i smakowało mu to bardzo. Wypił do dna.

— Daj jeszcze...

— Widzisz, przez całe życie brzydziłeś się piciem i pod tym jednym względem nie byłeś dobrym marynarzem. Dobrze, żeś się poprawił, lepiej za późno niż nigdy... No, stary, wypijmy jeszcze po jednym. Fell! Za naszą przyjaźń! Za nasze wszystkie przygody! Za nasze pięćset trzydzieści siedem tysięcy ton, licząc z tym przeklętym „Peterheadem”, na którym przyszło nam utknąć. Nasza stara „UC–17” hoch, hoch und hoch! Kochałem cię, Fell, wiesz, że nie umiem się wzruszać... Jednak... Jednak... Gdybym mógł cię ocalić za cenę mojego życia, zrobiłbym to natychmiast.

— Nie gadaj. Co za głupstwa?... Akurat wybrał sobie porę na czułości!...

— A kiedyż, u diabła, mam być czuły, jak nie teraz?!

Długo patrzyli sobie w oczy. Pierwszemu Fredowi zaszkliły się oczy, wymknęło mu się parę łez. Komendant odwrócił spojrzenie i patrzał w ścianę. Tak stali z minutę czasu.

— No, Fred, Bóg ci zapłać za wszystko i ruszaj spać. Ja to samo zrobię, wszystko mam gotowe, nie będziesz długo czekał. Nawet nie będziesz wiedział, kiedy wylądujesz w niebie.

— Sądzę, że się tam zaraz spotkamy?

— Bardzo być może. A teraz zostaw mnie samego.

— Rozkaz, komendancie...

Stanął na baczność, baron von Tebben-Gerth wyprostował się również. Tak stali jeszcze przez chwilę. Fred zrobił zwrot w tył i nie oglądając się znikł za drzwiami.

...Trzy kubki grzanego rumu szumiały w głowie nienawykłej do picia. To, co się działo, omgliło się z lekka, ścierając wyrazistość prawdy. Prawda trzymała się w dawnej mocy, ale przestała być natarczywą. Myśli przechodziły leniwie, za to nabierały stanowczości. Trzeba było coś robić. Namyślał się nad tym, wreszcie zasiadł przed stolikiem i odkręcił pióro. Zaczął pisać. Był to jednocześnie dalszy ciąg rozpoczętego przed paru dniami raportu do wiceadmirała Michelsena, dowódcy naczelnego łodzi podwodnych, i ostatni list do Rity. Te dwie materie mieszały się ze sobą, było to zresztą usprawiedliwione, gdyż na dwa pisma zabrakłoby mu czasu. Postanowił bowiem przyśpieszyć koniec o pół godziny. Fred ma słuszność, nie ma na co czekać. Sprawiało mu ulgę, że zastanie to załogę we śnie, zasłużyli sobie ci ludzie na lekką śmierć. Trzydzieści dwa żywoty ludzkie zgasną od razu, w tej samej godzinie, minucie i sekundzie, jak jeden człowiek. Umrze machina złożona z płyt stalowych, z niezliczonych aparatów, rur, przewodników, akumulatorów, silników, sterów, tablic rozdzielczych, dźwigni, korb, indykatorów, zbiorników i z inteligencji, z woli, z nerwów ludzkich... Puszczą rozdarte przez wybuch nity i spojenia, w mądry, genialnie obliczony i zbudowany organizm runie napór wody i zgniecie, zmiażdży wszystko. Na splątanej, zdławionej masie żelaza i szczątków ludzkich zaciśnie się garść olbrzyma-morza. I na tym koniec. Z regestrów admiralicji wykreślona będzie łódź podwodna — jeszcze jedna — „UC–17”.

Niechże zostanie po niej ślad, niech wiedzą ludzie, co zdziałała w ostatniej swojej podróży i jak zginęła...

Pisał szybko, żeby zdążyć. Mąciło mu się w myślach, usypiał. Skołatana głowa opadała mu na stół. Budził się i pisał. Wczytywał się w dziennik z ostatnich dwóch tygodni. Gdy przewrócił ostatnią zapisaną stronicę, znalazł tam list Rity, otrzymany na parę godzin przed wypłynięciem z portu.

...Fell, jeszcze raz cię błagam, ufaj naszemu szczęściu! Nawet w najgorszej, ostatecznej chwili wiedz, że przyszłość jest przede mną odsłonięta, czytam ją jak zapisaną na karcie, czarno na białym. Ile okropności przeżyłeś już na morzu? Pamiętaj, z ilu to katastrof wyszedłeś cało. Bo czuwa twoja Rita i nie dopuści... We mnie jest tajemna władza nad naszym losem i dopóki ja żyję...

Koniecznie trzeba jej odpowiedzieć bodaj w paru słowach. Jasnowidzenie jasnowidzeniem, ale angielska sieć stalowa nie chce puścić. On zawsze jej wierzył i ufał, ale teraz czekać dłużej nie może.

...bo wyobraź sobie, Rito, te nasze dwa — trzy dni na dnie, chociażby nawet granaty nieprzyjacielskie zawiodły... Do tego nie wolno dopuścić! Chcę zginąć po ludzku, z godnością.

Właśnie wszystko o tej godzinie śpi, zmordowane do ostatecznych granic. Ja jeden czuwam, ja rozstrzygam jako tych dzielnych ludzi brat i komendant. Do ciebie, ukochana, idą teraz moje myśli z mroku przedśmiertelnego, z przepaści morza...

Gdy się znów ocknął, zaniepokoił się, spojrzał na chronometr i pisał dalej:

Godzina dwunasta pięćdziesiąt — ostatnią torpedą zatopiłem angielski wyławiacz min, który pracował o dwa tysiące pięćset odległości. Przelotne zadymki śnieżne, duże fale.

Po wynurzeniu, godzina czternasta dwadzieścia — na horyzoncie parowiec pod flagą holenderską, bez kursu, obracający się dookoła i znoszony ku północnemu krańcowi Dogger Bank . Sygnały SOS nie ustają. To „Peterhead”. Okrążam go na odległość dwóch tysięcy pięciuset — trzech tysięcy, obserwując. O piętnastej dwadzieścia pięć otrzymuję dwie salwy z trzech dział co najmniej ośmiocentymetrowych, obie za krótkie. Otwieram ogień. Po dwudziestu strzałach „Peterhead” przerywa ogień, osiada głęboko przodem. Para z uszkodzonych kotłów osłania pole widzenia. Nagle ze śnieżycy z WWN wysuwa się o tysiąc pięćset metrów niszczyciel w pełnym biegu wprost na nas... Załadowawszy z najwyższym trudem obsługę działa, grążę w ostatniej chwili od niszczyciela o pięćset metrów. Uderzam gwałtownie o dno i odchodzę na bok na WWN, żeby się minąć z nieprzyjacielem. Detonacje trzydziestu pięciu granatów, bez uszkodzenia. Godzina szesnasta dwadzieścia pięć.

... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... . .

... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... . .

... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... . .

Usiadł i starannie zakręcał pióro. Zapisał trzy kartki dziennika okrętowego, zanim się domyślił, że jego pismo nie odejdzie stąd nigdy i nikomu na świecie nie będzie wiadome.

Stwierdził to z pewnym zdziwieniem, ale bez wielkiego żalu. Do wyznaczonej godziny brakowało jeszcze siedemnastu minut. Po co mu te siedemnaście minut? Wstał i rozejrzał się po raz ostatni po ciasnej kabinie, która była mu domem w ciągu trzech lat. Już tu nie wróci...

Lekkie, ostrożne stukanie do drzwi wzbudziło w nim napad nienawiści do Freda. Ten sobie ubzdurał, że powinien mu towarzyszyć do końca. Zniszczył mu spokój, tym gniewem zatruł mu ostatnie chwile... Zły, nie wiedząc jeszcze, jak potraktuje intruza, odemknął zasuwę — we drzwiach stał podoficer Gebeschuss. Nawet w tej straszliwej godzinie baron von Tebben-Gerth zdumiał się, że podoficer ośmielił się sam, nie wołany, przyjść do kabiny komendanta.

— Co jest? Czego?

Ochłonął natychmiast, gdy Gebeschuss spojrzał mu w oczy. Było to spojrzenie spokojne, mocne, przyjazne i niosące w sobie jakąś nieprawdopodobną nowinę.

— Przychodzę pożegnać pana komendanta.

— A gdzież to się wybieracie... „Herr Richter”?

— Ja wszystko wiem. Nie mam nic przeciwko temu, bo i co robić? Zresztą decyzja należy do pana komendanta, ja będę żołnierzem do końca.

— No, kiedy tak, to żegnajcie, Gebeschuss — odezwał się von Tebben, podając mu rękę — i idźcie z Panem Bogiem.

— Rozkaz, panie komendancie. Ale godziłoby się jeszcze jakie parę słów... Nigdyśmy jeszcze ze sobą nie pogadali... Cóż, na to już nie ma czasu, ale jedno pytanie, panie komendancie — czy też pan komendant wie, po cośmy wyrabiali to wszystko? Przez całe trzy lata i trzy miesiące?

— Co to znaczy?

— To znaczy, że ja panu komendantowi mogę nareszcie powiedzieć, po cośmy natopili tyle tysięcy porządnych ludzi i taką nieprzebraną moc ludzkiego dobra. Bo, za przeproszeniem pana komendanta, to zupełnie nie jest tak, jak pan komendant myśli. Całkiem nie idzie o to, która strona wygra — my czy oni — bo to jest głupstwo i dla takiej przyczyny ja bym nie popadł w te straszne zbrodnie, choćby mnie mieli rozstrzelać. W takiej wojnie byłoby akurat tyle sensu, co u Jana Pawła Richtera w jego powiastce o oblężeniu Ziebingen, gdzie się dwie gminy pobiły o parę gęsi. Po co się prowadzi wojnę? Długo może nikt tego nie wiedział prócz mnie jednego, ale o tej porze już miliony ludzi czują to w sobie i z każdym dniem ich przybywa.

Musiał nadejść dzień, że ktoś pierwszy wypowie to głośno i wszyscy się naraz uświadomią. Ja miałem być tym, który wyjawi światu największą tajemnicę wojny, ale ja zginę.

Zresztą zrobił to już za mnie kto inny — żołnierz rosyjski, i wojna w Rosji od razu ustała. Teraz czas na nas, na Niemców, a za nami pójdzie reszta, aż wszystkie armie świata powiedzą:

„Stop, dosyć! Ze wszystkich frontów wszyscy do domu i robić porządek!” Otóż nie byłoby tego bez wojny, panie komendancie, i na to jedno potrzebna była wojna. Trzeba było aż trzech lat mordowni, zniszczenia, głodu, nędzy, żeby się opamiętał lud uciemiężony i ten robotnik, wieczny niewolnik. I jak za starożytności Spartakus podniósł niewolników na Rzym, tak teraz my, żołnierze, wydamy wojnę swoim generałom, każdy u siebie. Dlatego nasze imię i nasze hasło będzie S p a r t a k u s!130

Baron von Tebben-Gerth słuchał tego zdumiewającego odkrycia bez żadnego zainteresowania.

Zapadał w znajomą sobie, czuwającą senność żołnierza, pogrążał się na parę sekund w nicości i wynurzał się, ale za każdym razem wpadał w nowe zagmatwania półsnów.

...Rita podlewa róże, płoną w słońcu jej rude włosy i zapach róż otacza ją niebiańskim, jakimś nierzeczywistym urokiem. Tuż za oknem rozpościera się morze i szemrze łagodnie zielonkawobłękitną falą. Dziwi go, że Rita jest tak spokojna w obliczu morza, patrzy na nią z obawą, ale ona odwraca się ku niemu i na jej tajemnej, zamkniętej twarzy rozkwita niespodziewany uśmiech:

— Kiedy ty jesteś ze mną, niczego się nie boję...

...Obudziło go groźne, żelazne, głuche trzaskanie; drga i wstrząsa się pod nogami stalowa podłoga. Łódź opada bezsilnie coraz głębiej i nic jej nie zatrzyma, legnie na dnie dwóch tysięcy głębiny, a zanim dojdzie do dna, lada chwila zmiażdży ją straszliwe ciśnienie, rozerwie na strzępy i zgniecie w jedną miazgę.

— Co za straszliwa śmierć — odzywa się ktoś, który siedzi za kuflem piwa i czyta o tym w gazecie, a gazeta trzęsie mu się w rękach.

Odpowiada mu na to z mrocznej otchłani morza on, którego dusza w postaci nikłej bańki powietrznej szybko płynie ku górze.

— Głupi cywilu, toż to dla nas wymarzona, najlżejsza śmierć!

...Wciąż jeszcze mówi Gebeschuss głosem przyciszonym, pełnym szacunku. Jego oczy przenoszą się z twarzy komendanta na portret cesarza. Stoi na baczność, z dłoniami na udach i raportuje jakieś niesłychane przyszłe wydarzenia. Co za prorok! Skąd on wie, co będzie? I baron von Tebben-Gerth chce go wytrącić z natchnienia, zapyta go — czy wyczytał to wszystko w książkach Jean Paula Richtera? Nie zapyta, gdyż nagle w oczach podoficera, zapatrzonych weń natarczywie, dostrzega i przypomina sobie czyjeś oczy tak samo nieruchome i wbite weń. Co to było? Zapada w sen dawnego wspomnienia...

...Idzie na dno od torpedy „Algorta” — parowiec kanadyjski; dwie przepełnione łodzie na wzburzonym morzu z rozpaczliwym uporem wiosłują ku niemu. Czerwono zachodzi słońce, przegląda przez szczeliny wśród poszarpanych chmur. Tonie pierwsza i kilkanaście głów pląsa na spienionej fali. Rozpierzchają się, skupiając się w podrzutach i wciąż zbliżają się ku niemu. Tonie druga — na przestrzeni stu metrów aż gęsto od pląsających głów. Sternik Gebeschuss patrzy nań czekając rozkazu, odzywa się półgłosem:

— Trzydziestu siedmiu, panie komendancie...

— I cóż z tego, gdzie ja ich podzieję?

Już głowy obległy statek od nawietrznej strony, czepiają się, za co mogą, obsuwają się, pomagają sobie, walczą ze sobą, odtrącają je żelazne boki statku, zmywa fala. Trudno oderwać się od patrzenia, trudno wydać rozkaz... Na przednim pokładzie w zamęcie pian roi się od ludzi. Oblepili działo sterczące z wody, pełzną ku wieży, czepiają się poręczy. Komenda w tubę:

— Do grążenia!

Schodzi Gebeschuss, schodzi za nim i on — ostatnie, co ujrzał nad sobą, była to twarz sina, schłostana przez fale. Oczy obłąkane, błagalnie patrzą w niego jak w bóstwo. Cicho nad głową obracają się gwinty stalowej, szczelnej pokrywy.

A gdy po spokojnej, cichej nocy na dnie statek o świtaniu wyszedł na powierzchnię, sternik Gebeschuss, idący pierwszy, utknął na żelaznej drabinie do pół ciała w otworze. Utknął i stoi.

— Co jest, Gebeschuss?

Ale sternik spuszcza się szybko na dół, zatoczy się na ścianę i stoi, i drży, i oczy ma zaciśnięte ze wszystkich sił. Drgają mu nieme wargi, drgają ręce, głowa tłucze się o stalową ścianę...

Gdy komendant wychylił głowę, uderzył weń oczami człowiek zaczajony na platformie wieży. Groził mu skurczony, cały zebrany do skoku. Targnie się komendant i boleśnie stuknie głową o brzeg luki. A zresztą, nic ważnego — jeden z „Algorty”, bardziej przewidujący od innych, co też mu się na wiele nie przydało. Przyczepił się pasem do poręczy i został. Ociekał strumieniami wody, zwisał na pasie, rękami dotykając pokładu, i patrzał w oczy komendanta badawczo, spokojnie, jak patrzą ludzie morza.

Jego spojrzenie ożyło teraz w oczach Gebeschussa.

Podoficer milczał. Baron von Tebben-Gerth opamiętał się.

— To już wszystko, coście mieli do powiedzenia?

— Tak jest, panie komendancie!

— No, to ruszajcie z Bogiem. Walcie się na pryczę, derkę na łeb i spać!

— Rozkaz, panie komendancie.

VII

W salonach hotelu „Grépon” wszystkie stoliki były od dawna rozchwytane i zaopatrzone w kartki zamówień. Maître d’hôtel, siwy dostojny dżentelmen, co chwila rozkładał ramiona i z zawodową, ponadanielską cierpliwością w coraz to innym języku przekładał napastnikom, że na tę, czyli dzisiejszą noc Sylwestrową nie ma mowy o uzyskaniu stołu ani miejsca, ani nawet pół krzesełka. Po przewlekłych targach odchodzili, śpiesząc do innych zakładów, mijali się w kołowrocie hallu z innymi, którzy właśnie z owych miejsc wracali. Wszędzie nawała ludzka.

Genewa była tej zimy natłoczona jak nigdy jeszcze w toku lat wojny. Referent wydziału meldunkowego, podsumowując ruch przyjezdnych, zdumiewał się, skąd się biorą ci turyści w trudnych czasach wojny, gdzie się to wszystko zdoła wgnieść i pomieścić. Kupcy, hotelarze, wszyscy autochtoni wszelkich genewskich zawodów promienieli, interesy rosły, pęczniały w niebywałych obrotach. W zamęcie dziejów rodziły się natarczywe, nowe potrzeby chwili i stwarzały nowe, niebywałe na tym gruncie zawody, rzemiosła i całe instytucje, z których przeważna ilość kryła się wstydliwie w prywatnych mieszkaniach lub występowała w zagadkowych biurach pod tym lub innym patentem przemysłowym, na jakiejś ulicy, poza drzwiami z jakąś niewinną mosiężną tabliczką. Nad gwarem miasta o podwojonej ludności, gdzie nowi przybysze wnieśli zamęt, zgiełk i niespokojny nocny obyczaj stolic europejskich, górował ciężki, złoty brzęk i sztywny, przenikliwy szelest banknotów. Pieniądz napływał powodzią ze wszystkich krajów świata; niejeden ekonomista, niejeden bank już naprzód przewidywali groźny kryzys Helwecji, spowodowany nadmiarem pieniędzy. Albowiem to samo mniej więcej działo się w Zurichu, w Bernie, w Bazylei, nawet w zacisznej sąsiedniej Lozannie... Tymczasem wszyscy zacierali ręce, poczynając od ulicznych czyścicieli butów i tragarzy na dworcu, i błogosławili wojnę — oby nie skończyła się nigdy.

Na to też zakrawało. Wojna utknęła na pradawnych, starych pozycjach okopów i zagrzebała się w miejscu. Od jesieni 1914 stał front bez zmian, kreśląc na ziemi francuskiej ukośną linię pozycji, a po obu jej stronach szeroki pas pustyni, gdzie od dawna nic już nie było więcej do zniszczenia. Od Lombardsyde, gdzieś hen na krańcu świata, aż do górnego Renu, do samego przedpola helweckiej Bazylei, pomimo gwałtu i bluffu wybuchających od czasu do czasu komunikatów, pomimo Verdun, Sommy, mimo epokowych walk, ofensyw, przełomów, zdobyczy, strat, jeńców i trupów — wszystko zostawało, jak było na początku, przed trzema laty. Leniwie, z przyzwyczajenia czytano w gazetach dociekania redakcyjnych strategów;

nudziły opisy bitew z całą ich grozą i z tysiącami poległych, powtarzając się w kółko, do obrzydliwości.

Nie można było już znosić dłużej tej wojny i niepodobna było od niej uciec. Po obu stronach od dawna przestano wierzyć w wodzów, mężów stanu. Wyglądało na to, że samo wszystko szło, że coś się fatalnie nie udało. Nie było sensu prowadzić dalej wojny, a niepodobna było jej przerwać. Ta wojna bez końca nie prowadziła do niczego, stawała się absurdem, codzienna krwawa rzeczywistość wydawała się zmorą senną. W pomroce na oślep walczyły ze sobą miliony, niszczały narody, upadały trony. Jakaś okropna prawda wymykała się ludziom. Każdy uchylał się od spojrzenia jej prosto w oczy i jak ślepy zaprzeczał prawdzie, udając, że coś w tym jednak rozumie. O tej porze nie rozumiał wojny już nikt na świecie.

Czas stanął w miejscu. Przemijały dnie i miesiące nie liczone, bez ludzkiego postrzegania i uwagi. Dzień w dzień zachodziły rzeczy okropne, a zdawało się, jakby się nic nie działo. Tępa nicość nudy opanowała umysły ludzkie, miliony trwały w biernym poddaniu, znosząc wszystko, nie pytając już o nic. Tak dobiegał końca ów czwarty z kolei rok wojny.

Za parę godzin, o północy, w salonach hotelu „Grépon” kanonada butelek szampana powita nowy rok. W toastach i libacjach każdy wypowie poważne życzenie: „Oby ten rok wreszcie...” Ale żaden z pijących nie przypuści ani na chwilę, by cyfra 1918 sprowadziła pokój świata. Po czterech latach wojny byłoby to jakoś zanadto szybko, zbyt niespodzianie...

Przez rozległy hall wciąż przesuwały się postacie, wchodziły, wychodziły, nikły w dźwigach, wypadały z dźwigów, szklany kołowrót u wejścia był w ciągłym ruchu i jak maszyna wciągał w siebie jednych i wypychał wciąż nowych ludzi. Dookoła, pod palmami, w głębokich skórzanych fotelach czekało na coś mnóstwo osób. Niektórzy rozmawiali ze sobą, inni czytali gazety, ale przeważnie siedzieli w odosobnieniu, poglądali na zegarki bądź rzucali ku wejściu niecierpliwe spojrzenia. Były to wyszukanie ubrane kobiety, rozparte kokieteryjnie, podstarzałe lub zgoła wiekowe panie, skulone w swoich fotelach, młodzieńcy w kapeluszach, rozwaleni, z arogancko sterczącymi nogami; twarze przeżyte, poorane w rysy i bruzdy, głowy łyse, głowy siwe, oblicza dżentelmenów, twarze prostackie, a wśród nich rozsiane wszędzie przedziwne maski jakowychś ludzi niezbadanych. Było ich tu wielu, przeważali niemal w międzynarodowym tłumie hotelowym. Co krok to osobliwość. Młodzieńcy, panowie w sile wieku, starzy — wszyscy nosili na sobie jakieś pokrewne piętno. Odstręczali czymś drażniącym i przykrym, ich tajemniczość wzbudzała ciekawość, a zarazem i obawę. Co za jedni?

Mogli się nie znać ze sobą, każdy z nich mógł być zupełnie obcy, a jednak coś ich łączyło wzajemnie, można było każdego z nich wskazać wyraźnie — i ten także, i ów, i jeszcze jeden...

I tam, i tu... Niczego nie zdradzały ich oczy obojętne, oczy znudzone, oczy przenikliwe, oczy cyniczne, drwiące, zatroskane, zadumane. Nic nie można było wyznać ani odgadnąć z rysów tych twarzy, ani z kształtu postaci, ani z ubrania, z zachowania się. Ale byli to wszystko o n i.

W każdym, poza każdego zewnętrzną powłoką, czaiło się to samo, coś nieczystego, coś chytrego.

W każdym zaskrzepł wysiłek w celu ukrycia się, zamaskowania się przed całym światem.

W każdej twarzy napięte czuwanie: „Czy i ja tak samo wyglądam?”

Doktor Ossjan Helm od tygodnia obserwował ludzi z „Grépon” i wdawał się w fantastyczne kombinacje na temat różnych twarzy napotykanych w salach restauracyjnych i w hallu.

Czekał bezczynnie na decyzję konsulatu i przeważną część dnia wysiadywał w fotelu klubowym, i wypoczywał po wydarzeniach swego ostatniego miesiąca. Tych dziejów starał się nie pamiętać — tak mu nakazano — więc jeśli niepodobieństwem było zapomnieć o tych sprawach, przynajmniej nic nie wspominał, nie rozważał. Lada dzień ruszy w dalszą drogę i z tą chwilą pocznie się w nim jakiś nowy żywot, teraz jeszcze niepojęty.

Odpychał on swą grozą i ponurą brzydkością i równie mocno kusił wielką próbą, gdzie wszystko jest niewiadome i wszystko będzie niespodziane. Między swą obumarłą dawnością a fantastycznym jutrem trwał teraz w dniach przejściowych, jak gdyby poza czasem. Zaczął przeobrażać się psychicznie i od chwili ostatecznej decyzji wyjazdu, przed paru tygodniami, zdarzały się przelotne momenty, gdy zatracała się w nim jego dawna prawda. Ogarniało go potężne, wszechwładne urojenie i jak pod czadem opium przenosił się w jakiś nowy wymiar.

Trafiały się momenty, gdy nie wiadomo skąd, z nicości, odtwarzały się nie wiadomo czyje wydarzenia z bezmiernym bogactwem i wyrazistością szczegółów i układały się w pamięci jako własne i przeżyte. Dzieciństwo Ossjana Helma, wieczorne mgły od stawów na farmie w Chilcoot, zapach pomarańczy w sadzie, stara niania Murzynka Constitution, dalekie, śnieżne góry, choroba matki i jej ostatnie chwile, długa podróż na północ ogromną rzeką Missisipi, Lincoln College...

I oto znikł wraz z matką rodzinny dom... Nowa pani Helm, czarna żmija z Teksas, nowy cottage, nowa służba. Ojciec starzeje szybko pod rządami pięknej Meksykanki i coraz rzadziej, coraz mętniej bełkoce po niemiecku...

„Ruszaj w świat, Ossjan, idź między ludzi, a nie zapominaj nigdy, żeś jest synem Niemca i wielkiej niemieckiej ojczyzny!”

Najbardziej zastanawiającym z menażerii tajnych typów w hallu hotelu „Grépon” był tęgi, rudawy blondyn o zaspanych oczach. Robił on wrażenie osobnika stale podpitego, często ziewał, odzywał się tylko po francusku i kulał na słabej nodze, posługując się eleganckim kijkiem. Mieszkał w tym samym korytarzu o parę numerów dalej. Był raczej pospolity, czemu zawdzięczał swoje zaliczenie do liczby podejrzanych? Doktor Ossjan Helm przypuszczał uporczywie, że skądś się z nim znają. Spostrzegł to od pierwszego spojrzenia i nawet o mało nie popełnił najwyższej nieostrożności, i nie zaczepił go, mijając się z nim na schodach. Blada, szeroka, wygolona twarz z sennymi oczami prześladowała go w sposób nader przykry. Z rozmaitych warstw przeszłości, z różnych miejsc majaczyło to widmo i nie pasowało do niczego.

Była to jakby postać z dawnego snu, a raczej ze snu uporczywego, który się powtarzał co kilka miesięcy, co parę lat, a począł się był hen kędyś w dzieciństwie i będzie się tak zjawiał do końca życia. Każdy ma taki sen.

Mógł to być sobie pierwszy lepszy pan, który w toku wojny osiadł był na mieliźnie, odcięty od swego kraju, i czekał w „Grépon” końca wojny. Mógł być obywatelem tej lub owej walczącej ojczyzny, który za wszelką cenę postanowił sobie przetrwać tę wojnę zdrowo i cało, nie kusząc się o chwałę bitew ani o zasługę spełnionego obowiązku. Pędził tu żywot z dnia na dzień, na przeczekaniu i różnymi barwnymi trunkami o każdej porze dnia słodził swoje próżniactwo. Ale znajomości jego w każdym razie były podejrzane. Był za pan brat z najciemniejszymi figurami hallu.

Wśród tych zdawali się przeważać ajenci jakichś mafij handlowych i politycznych, matacze mętnych wód, owi kuglarze-cudotwórcy, którzy umieli przełamać każdy urzędowy zakaz i podejmowali się wwozu, przewozu i wywozu najbardziej zabronionych towarów. Oni to dostarczali ogłodzonym Niemcom cukier francuski i włoski makaron całymi wagonami i całymi pociągami, szerząc niesłychaną korupcję na granicy francuskiej, na granicy włoskiej i wzdłuż, i w poprzek całej Szwajcarii. Byli to podrzędni, nieoficjalni ajenci dyplomatyczni, ale przy całej podrzędności, bez ich nieoficjalnych usług żadna wielka afera polityczna nie miałaby celu ani sensu, ani skutku. Była to czarna giełda tajemnic wojennych, gdzie ważyły się ceny na bazy operacyjne niemieckich łodzi podwodnych, na ordre de bataille określonych odcinków francuskiego frontu, na nowiny z wojennych portów angielskich, na zamierzone rajdy zeppelinów, na plany nowych tanków, na formuły nowych gazów duszących, na najświeższe mapy pól minowych Morza Północnego, Adriatyku i Bałtyku, na wierzytelne kopie protokołów najtajniejszych posiedzeń Rady Wojennej Ententy, na rewelacyjne memoriały wielkiego admirała Tirpitza. Szły tu targi o autentyczną statystykę zatopionych niemieckich łodzi podwodnych i o ilość statków będących w obiegu. Tu spisywano kontrakty na podpalenie terenów naftowych Austrii, na wywoływanie katastrofalnych wybuchów i masowych strajków w przemyśle amunicyjnym Francji, Włoch, Niemiec, Turcji, Anglii, Stanów Zjednoczonych.

Tu podejmowano się terminowego zamordowania Ludendorffa, Pétaina, lorda Churchilla, Lenina, Clemenceau — i pobierano na te obstalunki grube zaliczki... Tu fabrykowano „własnoręczne” listy i dokumenty, obciążające wybitnych mężów politycznych obu stron walczących. Tu płacono po dolarze za literę artykułów niemieckich pożądanych przez Francję, artykułów francuskich pożądanych przez Niemcy. Tutaj topiono i wsypywano niewygodnych szpiegów, działających na terytoriach nieprzyjacielskich. Tu sprzedawano paszporty do wszystkich krajów świata. Tu cała służba hotelowa, począwszy od majestatycznego portiera do ostatniej pokojówki, była płacona co najmniej z dwóch stron, nie licząc w to żołdu policji szwajcarskiej, która z urzędu musiała czuwać nad całym tym napływowym łajdactwem, zagrażającym neutralności republiki związkowej.

Czekanie dłużyło się doktorowi. Zmuszał się przez parę godzin przedobiednich i zamknięty w swoim pokoju czytał przyciszonym głosem gazety niemieckie, prowadził sam ze sobą długie rozmowy chcąc poprawić akcent swego ojczystego języka, którym, niestety, nie mówił już tak dawno. Wstyd mu było znaleźć się między ziomkami ze swoją wadliwą, zaniedbaną niemczyzną. Poza tym pogrążał się w półsennym lenistwie i w marzącym, automatycznym dociekaniu, co też z nim będzie dalej.

Nagle wszystkie głowy obróciły się w jedną stronę; ludzie zwyczajni tak samo jak międzynarodowe kanalie wojenne patrzyli pilnie ku wejściu, gdzie ukazała się wytworna postać kobieca w towarzystwie ordynarnego, pękatego pułkownika armii związkowej. Zaszemrały głosy, wielu uniosło się z fotelów, niektórzy bez żadnej ceremonii podchodzili do niedobranej pary, przyglądając się natarczywie pięknej pani. Antypatyczny rudzielec o wybałuszonych oczach przykulał pośpiesznie ze swojego kąta i szastał się z jowialną swobodą, całując ręce pani, a raczej jej zimowe żółte rękawiczki.

Doktor Helm widział ją już kilkakrotnie w restauracji hotelowej. Mieszkała w „Grépon” w drogich apartamentach na pierwszym piętrze i pracowała nad nowym filmem, o czym niemal codziennie wzmiankowały gazety. Było to przełomowe i przebojowe arcydzieło, niedościgniony superfilm o rozgłosie światowym, zamierzony przez potężne kapitały i znakomite grono międzynarodowych idealistów w celu uszlachetnienia zdziczałych narodów i obrzydzenia im wojny. Pod wysokim patronatem pana prezydenta rady związkowej Czerwonego Krzyża, Opieki nad Jeńcami i wielu wybitnych osób, i instytucyj budowało się to wspaniałe dzieło, tak potrzebne zdręczonej ludzkości. W pacyfistycznym filmie Pax mundi jedyna na kuli ziemskiej Eva Evard grała rolę Angielki Mary Milford, której narzeczony, lejtenant graf Hugo Ortloff, był dowódcą niemieckiej łodzi podwodnej.

Obrazy pokoju i miłości, regaty w Brighton, wybuch wojny, Milford ojciec i Milford syn, zaślepienie nienawiści rasowej, męstwo miłości pięknej Mary, która stawiała czoło zdziczeniu całego swego narodu... Mistyczny związek dwojga serc, ich porozumienie się przez fronty i morza w snach i wizjach, bohaterskie czyny hrabiego, miarkowane przez jego niewymowną szlachetność, jego ciężka niewola w starym forcie irlandzkim, szczęśliwe spotkanie z narzeczoną i mnóstwo stąd płynących konfliktów, wreszcie upragniony pokój świata bez aneksji i odszkodowań i symboliczne weselisko dwojga zakochanych w górach Szkocji.

Mówiono, że Pax mundi jest subwencjonowany przez międzynarodową masonerię, mówiono, że łoży nań opętany przez Evę stary miliarder amerykański i metodysta Thomas Giberson, osiadły w Montreux, którego firma dostarcza poprzez Atlantyk dynamitu i stali, żywności, koni, skór i wszystkiego innego dla Francji, Anglii i Włoch. Najbardziej zaś mówiono w związku z przełomowym, szlachetnym filmem naturalnie o propagandzie niemieckiej, której w tej dobie dopatrywano się zresztą we wszystkim i na każdym kroku, zwłaszcza w państwach neutralnych. W tych dniach niektóre próbne obrazy filmu miały być demonstrowane za zaproszeniami (po dwadzieścia franków od osoby) na cele pomocy okupowanej Belgii.

Doktor Helm, jak wszyscy w świecie, znał dobrze Evę z jej kreacyj przedwojennych, jednak w żywej rzeczywistości przewyższała ona urokiem wszystkie swoje ekranowe wcielenia.

Żadna sytuacja dramatyczna, żadne wyrafinowane oświetlenie zdjęć ani wszelkie zbliżenia nie dawały tego, co teraz grało w jej spojrzeniach, w jej uśmiechu. Działała potężnie i sama bezpośredniość wrażenia, gdy mit Evy Evard, odbicie jej niezliczonych cieniów sprawdziły się nareszcie na jawie, gdy otrząsnęła się ze wszystkich złud, fikcyj, masek i stała się — samą sobą. I w tym nadspodziewanym objawieniu własnym była bardziej fantastyczną niż w którejkolwiek ze swych ról.

W parę dni, zaproszony do konsulatu, doktor Helm przeżył jeszcze jedno badanie. Tym razem zadawał mu pytania jakiś autentyczny Amerykanin, który rzekomo nie mówił ani słowa po niemiecku. Doktor Helm potniał z wysiłku podążając za jego bełkotem, ale odpowiadał z całą otwartością i bez namysłu. Potem musiał wypełnić bardzo długi i szczegółowy kwestionariusz.

Sekretarz konsulatu był po dawnemu uprzejmy i przewidywał, że kochany rodak już za parę dni będzie mógł zgłosić się do ambasady w Bernie, gdzie nastąpi ostateczna decyzja.

Była to niemiła niespodzianka.

— Jakże trudno dostać się do kraju, panie sekretarzu...

— Trudno, panie doktorze! Musimy być bardzo ostrożni...

— Rozumiem, rozumiem...

Tego samego dnia rudowłosy osobnik z „Grépon” zaczepił go na moście na Rodanie. Był zaspany i niezupełnie trzeźwy. Był obcesowy i serdeczny, trząsł go za ręce i pomimo oporu nie puszczał. Gadał i gadał. Wreszcie doktor Helm wydarł mu się przemocą.

— Pan się najzupełniej myli! Bierze mnie pan za kogo innego. Ja słowa nie rozumiem po francusku!

Zdumienie najwyższe, przepraszania. Pomimo to nie odczepiał się. Przeszli na język angielski, którym rudy mówił jako tako. Przedstawił się, wyciągnął nawet swój bilet.

— O, panie, wśród miliardów twarzy ludzkich, z niewyczerpaną, przecudowną odrębnością każdej, zdarzają się jednak zdumiewające podobieństwa. Jak gdyby Stworzyciel świata i ludzi omylił się na chwilę — nie, to jest zgoła niemożliwe... Jak gdyby nieskończoność odmian formy nie była jednak w istocie doskonałą, a ograniczoną... Jak gdyby... Cóż, nie mogę tego wygadać po angielsku — trzeba dać spokój dociekaniom... Jeszcze raz przepraszam pana...

— Żegnam pana...

— Moje uszanowanie panu... Ale ponieważ idziemy w jedną stronę...

— Nawet mieszkamy w jednym hotelu, ja pana dobrze znam z widzenia...

— Doprawdy? I ja pana dotychczas nie zauważyłem? Zdumiewające...

— To się zdarza. Przyjdzie jakaś chwila... A jeżeli nie przyjdzie — nic się nie staje.

— Chwila! Chwila! Właśnie na tym naszym moście! Zatęskniłem za krajem tak straszliwie...

Brzemię mojej hańby przygniotło mnie tak okrutnie...

I rudy zaszlochał. Twarz skurczyła mu się jak płaczącemu dziecku. Zamrugał powiekami i ocierał sobie oczy brzegiem jedwabnego kraciastego szalika, którym miał okręconą szyję.

„Jest zupełnie pijany” — pomyślał doktor Helm. Ale ta wielka twarz, zmiętoszona i rozpłakana, mimowolnie uczyniła rudego jakby jeszcze bardziej znajomym. Wydało mu się, że takim właśnie widział go po raz ostatni.

— Pan się zdumiewa, że ja tak ni stąd, ni zowąd wobec człowieka, którego, jak pan twierdzi, widzę po raz pierwszy w życiu...

— Bo ja wiem... Teraz i mnie się coś wydaje...

— Widzi pan! Widzi pan!! — zapiał tryumfalnie rudy. — Stał się cud! Albowiem jest zupełnym pewnikiem, że spotykamy się po raz pierwszy w życiu, a jednak obaj już przyznajemy się do siebie nawzajem...

— No, co do mnie...

— Nie wypieraj się pan! To było powiedziane! I cóż to jest? Tajemne pokrewieństwo dusz!

Było nam przeznaczone spotkać się ze sobą. I po co? Żeby się zaraz rozejść tu, na tym głupim moście? Nie! Zobaczy pan... Ja wierzę... Ja widzę wyraźnie... Choć to może od nas daleko, jeszcze bardzo daleko. Ale ja to widzę — dlaczego na przykład widzimy teraz obydwaj Montblanc?

Czy on jest tak blisko?

Doktor Helm spojrzał w tę stronę — biały ogrom szczytu wyrósł nad miastem nadspodziewanie wysoko, jakby się nagle zbliżył. Cały jego grzbiet i śnieżne spady czerwieniły się teraz w zachodzącym słońcu.

— Tam jest Francja, moja utracona ojczyzna... Nigdy jej nie zobaczę... A choć wojna się skończy, choć może z czasem jakaś tam generalna amnestia... Czyż mogę wrócić z piętnem hańby? Czy pan podałby rękę podłemu zdrajcy, dezerterowi z pola walki? Co? Ma go pan przed sobą. Oto jestem — i widzę w pańskich oczach odrazę. Nie mylę się! Nie mogę się mylić!

To tak oczywiste... I zupełnie słuszne...

— Powiedziałem już panu, że nie rozumiem po francusku! — przerwał mu doktor Helm po dłuższej chwili.

— Ach tak, wiem... Moje nieszczęście wydziera się ze mnie jak jęk... Trudno jęczeć w obcym języku...

— Pan ma jakieś kłopoty? Pan potrzebuje pomocy?

Tak się poznali. Doktor Helm z początku trzymał się odpornie, ale Francuz przylgnął do niego z tak naiwną, dziecięcą serdecznością i opowiadał zresztą tak ciekawe rzeczy, że szybko nawiązało się między nimi coś w rodzaju zażyłości. W konsulacie sprawa się przewlekła.

Sekretarz zawsze uśmiechał się uprzejmie, a pewnego dnia doktor Helm zauważył, że w zamkniętej na sztuczny zamek walizeczce, gdzie przechowywał swoje papiery i rękopisy naukowe, brakowało podróżnego notatnika, prowadzonego z dnia na dzień na statku „Cincinnatt”, w Marsylii i w Paryżu. Chciał zapisać ciekawą znajomość z Francuzem, a przez niego z Evą Evard, ale na próżno przetrząsnął nawet cały wielki kufer. Dokonawszy tej pracy uspokoił się. Snadź ojczyzna jeszcze mu nie dowierza. Pomimo paszportu i dokumentów osobistych, pozostawionych w konsulacie, pomimo listów polecających, protokołu badań i kwestionariusza szperają mu jeszcze w walizkach. Niechby to przynajmniej robili zręczniej.

Nowy znajomy — Jules Mousson — Alimentations, Transports — rue Acacias 18 — od razu przyznał się w największej tajemnicy, że to nazwisko przybrane.

— Nic mi tu nie grozi, ale muszę dbać o opinię, gdyż w Genewie u władz miejscowych przeważają sympatie francuskie. Kto by to powiedział, że ja, bojowy oficer i najgorętszy patriota, będę naganiaczem niemieckim... Trzeba z czegoś żyć — moją specjalnością jest mąka kukurydziana i ryż, ale po trosze przechodzę na kawę. Jest to nieprzyjemne, ale nie całkiem podłe, boć i Niemcy muszą jeść. Gdybym chciał zostać prawdziwym zdrajcą, opływałbym we wszystkie dostatki, zrobiłbym majątek i po wojnie mógłbym zacząć nowe życie w jakiejś Kanadzie...

Jego opowieść zajęła cały wieczór w zacisznej salce restauracyjnej hotelu „Grépon”. Niewiarygodna była ilość i rozmaitość trunków, które wchłonął w siebie przy tym monsieur Mousson.

Były one żółte, czarne, czerwone, zielone, nawet niebieskie — w szklanicach, kuflach, w kieliszkach, w kieliszeczkach — gorące, ciepłe, z lodem. Mieszaniny, dekokty... Pił to, przestrzegając pewnej kolejności, albowiem — jak twierdził — nawet w rozpuście, nawet w szaleństwie powinien być system. Nie upijał się ponad miarę, pod koniec tylko coraz częściej wpadał we francuszczyznę i coraz częściej musiał być zawracany w angielski.

...Croix de guerre za Charleroi, pierwsza rana; pierwsza cytacja w rozkazie dywizji za Douaumont i legia honorowa; potem Somma i druga rana, médaille militaire i w szpitalu awans na podporucznika; w trzydniowych walkach w początkach grudnia zeszłego roku porażenie od dwudziestocentymetrowego pocisku i zatrucie gazem przez uszkodzoną maskę, dom ozdrowieńców w Evian-les-Bains, rozkaz wypoczynku, awans na porucznika, uczta koleżeńska i wreszcie, wreszcie po dwóch miesiącach nadeszło to, co przyjść musiało. Lekarze uznali, że dosyć tych rozkoszy, za parę dni, w końcu lutego, miał wrócić na front. Jeszcze jedna wycieczka na jezioro — mimo zimy stale był czynny wśród ozdrowieńców w Évian śliczny jachcik żaglowy „Amphion”. O kilometr od brzegu spoza Dent du Midi wychynął nagle wicher, z którym nie mogli sobie dać rady. Mousson siedział na sterze i uparcie walczył z wiatrem, ale za jeszcze jednym przerzutem głównego żagla łódź wraz z płótnami położyło na wodzie. Przemoczeni do nitki, ledwie się wypętali i łódź wreszcie wstała, ale burza wzmogła się do takiej siły, że nic nie pozostawało, jak gnać za wiatrem na uszczuplonych żaglach.

Dobili na drugi brzeg gdzieś niedaleko Montreux, zameldowali się, osuszyli się, ogrzali, zanocowali w oberży.

Tej nocy Mousson nie bardzo mógł spać. Wstał koło północy, cichaczem zabrał z kuchni wysuszone ubranie. Poszedł z uporem, dążąc ku czemuś niewiadomemu w długą zimową, wietrzną noc. Gdy rozedniało, uczuł gorączkę, wielkie znużenie, zasiadł na stacji nadbrzeżnej i pierwszym pociągiem porannym pojechał w stronę Lozanny. Oto wszystko — bardzo krótka historia...

— ...Nadeszło to, co przyjść musiało. Musiało, panie Helm, i inaczej być nie mogło. Obskurne licho zagnieździło się we mnie od dawna i siedziało cicho, czekało swojej chwili.

Gdyśmy wyruszali na tę miłą wycieczkę, przysięgam panu, że ani mi do głowy nie przyszło...

Sterowałem dobrze, przemagałem wiatr i fale... Wówczas wypełzło utajone licho i odebrało mi z rąk ster. Potem już samo szło. Pan myśli, że każdy może znosić bez końca swoje bohaterstwo, rany, zaszczytne ordery? Okopy, brud, wszy, ogień huraganowy, gazy, walki nocne na granaty? Smród trupi, strach, zmęczenie okropną nudą wojny? Mnie starczyło na półtrzecia roku, teraz zdumiewa mnie, że mogłem wytrzymać tak długo... Najgłębszą tajemnicą wojny jest to właśnie, że miliony ludzi wytrzymują jeszcze, choć każdy żołnierz w głębi duszy jest oczywiście taki sam jak ja. Zrozumieć tego niepodobna, to są po prostu jakieś czary! Miłość ojczyzny? Honor żołnierski? No — i sąd polowy. Pan przypuszcza, że ja się dręczę straszliwie swoją hańbą? Że się naprawdę wstydzę? Że się mam za najpodlejszego z najgorszych?

Bynajmniej, panie Helm. Dręczy mnie jedynie zagadka, że wojna trwa sobie w najlepsze i ani się zanosi na to, żeby któregoś dnia Francuzi, Niemcy, Anglicy a za nimi wszyscy inni powiedzieli sobie: „Dosyć tego, walmy do domu!”

— Powiedziała to już armia rosyjska...

— Genialna młoda rasa! Otwiera ona nową erę w życiu ludzkości — ale na razie tylko teoretycznie.

Bo na miejsce moskiewskiego tyrana, który odpadł, w tej chwili, ani wcześniej, ani później, wyłazi zza oceanu supertytan amerykański. Kto go zaczepiał? Kto go zmuszał? Czy mu niedobrze było wyciągać dolary z każdego trupa bez wysiłku, bez ryzyka? Nowy cud, nowa tajemnica wojny światowej... Zaczynam przypuszczać, że obłęd zatracenia ogarnie z czasem resztę świata, ruszy dumną Hiszpanię, której hidalgowie, toreadorzy i gitarzyści zawstydzą się bohaterskich liliputów Portugałów i uderzą na tyły Francji. To podnieci Holandię i Danię — nie zabraknie Niemcom kakao, mleka i masła, a nawet tulipanów. Wreszcie na ogonie świata zwariuje i nasza kochana Szwajcaria, przekroczy własną neutralność, obejdzie lewe skrzydło niemieckie po to, żeby niebawem pułki romańskie starły się z pułkami germańskimi i na wspólnej od wieków ziemi helweckiej na uciechę światu sprawiły sobie srogie lanie.

Po co? Na co? Dla potwierdzenia mojej tezy, że ta wojna, poczęta w obłędzie, musi się zakończyć generalnym delirium świata. Na palcach można policzyć już nie ludy, ale ludzi, którzy oparli się szaleństwu. A więc tu obecna chluba rasy łacińskiej Romain Rolland, potem Liebknecht...

— No i pan...

— I ja! I ja! Panie Helm, ja przede wszystkim, albowiem ja obchodzę się bez żadnej ideologii.

Powiedziałem sobie: nie chcę, bo już nie mogę! Dlaczego nie mogę? Bo nie chcę, panie Helm! Tacy jak ja są rozstrzeliwani, a zatem człowiek mojego gatunku staje się rzadkością.

Zatraca on odwagę bojową i zamienia ją na najwyższą w ludzkości odwagę — odwagę cywilną.

Staje się rewolucjonistą bez haseł i frazesów, świadczy całym swoim jestestwem, że odrzuca prawa tego świata i przemoc obłędu, przed którym ukorzyli się wszyscy. Kiedyś mogą mi stawiać pomniki, na razie jestem tylko nędznym dezerterem.

Wykradziony notatnik znalazł się nazajutrz na swoim dawnym miejscu w walizeczce z gwarantowanym zamkiem. Doktor Helm pisał:

...Tutejsza neutralna Europa na pierwszy rzut oka wydaje mi się bardziej pogmatwaną niż nawet Francja. Szwajcarów nie znać zupełnie pod grubą warstwą międzynarodowych obieżyświatów.

Strony wojujące mijają się spokojnie na ulicach, a nawet prowadzą wspólne interesy.

Wszelkie odmiany szubrawców, kanalij, szpiegów i kontrszpiegów, służących na oba fronty. Tajemnicze samotne panie, wałęsające się po korytarzach hoteli i po kawiarniach, sprzedając się usiłują zarazem coś kupić, są bardzo ciekawe różnych okruchów i plotek wojennych.

Rodaków moich spotykam na każdym kroku, mowa niemiecka nikogo tu nie razi.

Mój konsul już wie, że staram się o wstęp do Niemiec, przysłał mi nakaz stawienia się w jego biurze. Zakazał mi stosunków z konsulem niemieckim, groził represjami, zażądał mego paszportu.

Bez żadnych oburzeń i tyrad po prostu zabrałem się i poszedłem sobie precz. Odtąd włóczy się za mną krok w krok dwóch młodzieńców. Monsieur Mousson zna ich, jeden jest Szwajcarem, drugi zbiegłym Niemcem z cesarstwa, obaj na służbie amerykańskiej. Dziś przyjął mnie sam pan konsul i oznajmił, że sprawa moja jest na najlepszej drodze, ale ambasada poleciła mu uczynić mi pewną bardzo poważną propozycję, to jest, żebym wracał do Francji i podjął się tam pracy na rzecz Niemiec w dziale przemysłu wojennego. Znaczyło to, że mam wraz z innymi agentami wysadzać w powietrze zakłady amunicyjne wraz z robotnikami i okoliczną ludnością. Uchyliłem się od tej misji oznajmiając, że w decyzji mej wyjazdu z Ameryki, aby oddać mą wiedzę na służbę ojczyźnie, podobne możliwości nie były przeze mnie przewidziane. Nie mówiliśmy o tym więcej. Monsieur Mousson przylepił się do mnie na dobre i opowiada swoje dziwy wojenne, co nieraz bywa ciekawe, ale zdaje mi się, że najciekawszy jest on tego, czy ja naprawdę nie umiem ani słowa po francusku. Ma manierę wpadania we francuszczyznę i swymi pytaniami zastawia na mnie straszliwe pułapki. Ten tragiczny i śmieszny dezerter-alkoholik i rzekomy Francuz jest z pewnością agentem niemieckim.

Dziwi mnie, że świetna pani Eva znosi jego natarczywość; nie przebiera ona w znajomościach, zawsze otoczona. I na mnie spłynęło parę jej spojrzeń i trochę uwagi. Pomimo wyraźnych sympatyj koalicyjnych ma uznanie dla mojej decyzji, o której dowiedziała się od monsieur Moussona. Współczuje niedoli Niemców dręczonych nieludzko w Ameryce, zdumiewa się sile wytrwania Niemiec i pomimo wszystko twierdzi, że koalicji nie pójdzie tak łatwo.

Sfery paryskie przypuszczają, że rozstrzygnięcie może nastąpić najwcześniej pod koniec roku 1919 — co za ponura perspektywa... Zwierzyła mi się, że miałaby wielką ochotę zajrzeć do Berlina, gdzie ma wielu dobrych znajomych sprzed wojny — na razie jest to niemożliwe, przesądy i nienawiści są zbyt mocne, a choć ona nie zwykła ulegać czemukolwiek, to jednak przez jedną zachciankę nie może palić za sobą mostów i zwracać przeciwko sobie wszystkich przyjaciół po tej stronie frontu. Jest prosta, łatwa i szczera — ani śladu manii wielkości, ani śladu kokieterii, ale i tak powab jej jest straszliwy.

VIII

Na rzece od samego rana leżała mgła, zakrywała nadbrzeże, miasto, kominy fabryczne, i wszystko zdawało się spać. W mętnej, burej ciemności odzywały się w oddali tajemne porykiwania holowników, zgrzytały łańcuchy dźwigów portowych i co chwila zmarznięta ziemia stękała głucho pod brzemieniem jakichś przetaczanych ciężarów. Niewidzialne samochody mijały willę „Zyglinda” i trzęsły murami sapiąc, dzwoniąc żelastwem. Gęsta mgła ukryła prace tytanów-niewolników. Co się tam dzieje? Nad czym mozolą się ci ludzie potężni i nieszczęśliwi?

Czyż na zawsze już są skazani na trudy złowrogie i bezcelowe? Kogo należy ostrzec, kogo błagać, żeby zwolnił z jarzma męczenników i oszczędził światu dalszych klęsk?

Boże miłosierny, czyż nie dosyć?...

Chwilami mgła zgęszczała się, nasiąkała dymem i zasłaniała nawet drzewa nadbrzeżne.

Wówczas w pokoju pomimo południa stawało się ciemno. Grobowa ponurość napierała na wielkie okna i przenikała do wnętrza. Wytworny, miły salonik stawał się odstraszającą piwnicą, pełną gróźb czających się po kątach. W lustrze majaczyły cienie głów i usiłowały wydobyć się ze złoconych ram. Na kanapie za stołem znowu zasiądzie nieznajomy, utkany z mgły i dymu, upiór przybłędny, duch złej wieści... Czy się odezwie za tym razem, czy ją wyjawi nareszcie?

Baronowa Rita von Tebben-Gerth nie obejrzałaby się za nic w świecie. Lepiej nic nie widzieć, lepiej nic nie wiedzieć... Przywarła czołem do szyby i drżąc ze strachu starała się przeczekać nawałę pomroki. Gdy przewalą kłęby mgły, znikną widziadła. Cóż za okropna zima, od trzech tygodni nie było jednej chwili słońca — jakże tu żyć?

Jaśniało i ciemniało znowu. Mgła uścielała się w warstwy, rozwlekała się w pasma. Zdawało się, że lada chwila stanie się cud i wyjrzy słońce, ale wnet napływał gęsty mrok. W odmęcie wzbierały jakby chmury, przesuwały się strzępy nieokreślonych kształtów o dziwnych podobieństwach, które mogły być wszystkim. Za zasłoną mgły ciągnęły głębokie, długie kolumny cieniów, przemijały i nadchodziły inne. Przepływały czarne sylwety okrętów w szyku bojowym, olbrzym za olbrzymem. Wyraźnie rysowały się kominy, maszty, potężne nadbudowy i godzące w niebo paszcze armat. Nadchodziły niezliczone zaprzęgi artylerii i znowu sunęły ściśnięte ławice piechoty, nad którą z rzadka majaczyły konne widmowe postacie.

Płynęły we mgle całe armie. Rita znała je, to były odbicia odeszłych lat, miraże niezliczonych grobów, zatopionych okrętów, rozstrzelanych armat, pobitych koni; to, o czym zapomnieli ludzie żyjący w walce, od czego w grozie odwracała się pamięć narodu; to były widma skruszonej mocy niemieckiej.

Zjawa starganej, zbroczonej ojczyzny żyła w jej duszy własnym istnieniem ponad tym, co jest i co będzie. Nie mogła przeboleć strat, nie mogła czytać krwawych komunikatów. Czuła zatracenie swego plemienia, była matką, żoną, siostrą, córką każdego z poległych, żałoba grubym kirem odgradzała ją od świata żyjących. Nie umiała już myśleć rozsądnie ani skrzepić swej duszy, nie miała przed sobą żadnej nadziei. To cierpienie nie mogło mieć końca, jak bez końca jest wojna. Świat zapadł się w otchłań...

Gdy tak myślała, własny ból i strach, i niepokój jak gdyby wsiąkały w ogrom narodowego nieszczęścia; nie czuła targania serca, nie drżała przed poranną gazetą, przed listonoszem, przed przenikliwym dzwonkiem telefonu. Spędzała godziny i całe dnie w kamiennym spokoju, rysy jej martwiały, oczy gasły. Ogarniała ją niema, zapamiętała nicość, jak gdyby już wszystko się spełniło.

Od dwóch miesięcy nie miała wieści od męża.

Jasno, coraz jaśniej. Przez lekką oponę już widać las kominów na drugiej stronie rzeki i długie pasma dymów, wytrwale ciągnące za wiatrem. Wyjrzał ciężki ogrom gmachów fabrycznych, idących bez końca w dół rzeki. Rita otrząsnęła się na ten obraz, który znała od małego dziecka. W tych potwornych budowlach, pod burymi dymami, w zatrutych oparach roiły się tysiące znikczemniałych istot, które służyły wielkiej zbrodni. Jakże podłe ich dzieło...

Holownik idzie pod prąd, wlokąc trzy płaskie barki, głęboko zanurzone. To pociski, pociski, tysiące, miliony śmiertelnych wybuchów. Za ostatnią barką płynie ostatni szmat zwiewnej mgły, a w niej na chwilę zamajaczą kolumny cieniów — to przedzjawa tych tysięcy, które gdzieś tam żyją o tej porze, ale od tych pocisków polec muszą.

Nagle rozjaśniło się tak, że olsnęły oczy. Za rzeką szeroki zakręt toru kolejowego na wysokim nasypie. Mijają długie wagony poznaczone czerwonymi krzyżami na bokach, na dachach, wloką się ostrożnie, już podchodzą do mostu, lokomotywa zaszlocha spazmem niezgłębionego żalu i wnet most odezwie się żelaznym swoim jękiem... Na to znowu zmroczy się niebo beznadziejnie.

Rita oderwała się od szyby, ale w ciemnej głębi pokoju westchnęło coś, zaraz zaszepce, wypowie straszne słowo... Tuż za oknem długie nici brzóz płaczących kołysały się na wietrze.

Ta umiłowana grupa drzew osłaniała przed nią kominy i dymy fabryki. Jej zwarta zieleń szemrała i szumiała na wietrze, poddając w ciszy nocnej tajemne swoje melodie... Ale to bywało latem, jesienią... Czyż nadejdzie znowu wiosna, czy przyjdzie choćby jeszcze jeden raz?

Płakały brzozy nagimi rózgami, smutne, cmentarne, chwiały się pod mroźnym podmuchem.

Rita uczuła w sobie łzy, przymknęła piekące powieki — może dobry Bóg ześle na nią kojące płakanie, skarb i ucieczkę kobiety, gdy pusto w duszy i gdy nie ma się gdzie podziać w nieszczęściu.

Czemuż nigdy, nigdy nie umiała zapłakać?

Gdy roztworzyła suche, obolałe oczy, nie poznała świata. Brzozy stały jasne, olśniewające.

Okryte welonami okiści o niepokalanej białości, świeciły blaskiem i wszystko dokoła nich odmieniło się w jednej chwili. Znikły kominy fabryczne i dymy, za oknem puszył się cud promienny i przeczysty. Uśmiechał się urok zimy, tej dobrej, z dawnych, pradawnych, dziecięcych lat, majestat i łaskawość bajecznej królowej śniegu. I Rita z uśmiechem szczęścia postąpiła parę kroków, zasiadła przy fortepianie i wciąż zapatrzona w białą zjawę w oknie, dotknęła klawiszów.

Tajny radca profesor Wager skończył szósty tego dnia list i zaklął z ulgą. Czuł się wyczerpany i ogłupiały ze szczętem. List do dyrekcji Interessengemeinschaft, tzw. I. G., list do Kaiser Wilhelm Institut, list do dyrekcji zakładów Bayer w Leverkusen, list do komendanta Heeres-Gasschule w Berlinie, list do dowództwa wojsk gazowych w głównej kwaterze.

Były to nudne, irytujące bieżące drobiazgi, dla których nie miał nawet sekretarza. Teraz odpocznie przy cygarze, wysączy swoje pół butelki marcobrunnera i przystąpi do brulionu siódmego listu, nad którym rozmyślał już od tygodnia. List do pierwszego generałkwatermistrza nie może być memoriałem, jakich w głównej kwaterze odbierają po sto na dzień. Pismo to od pierwszego zdania ma uderzyć, pochłonąć wyobraźnię człowieka, którego w czwartym roku wojny niełatwo czymkolwiek zadziwić. List profesora miał zapewnione z góry to, że dojdzie do własnych rąk Ludendorffa, pułkownik von Voss zobowiązał się, że sam mu go wręczy i, jeżeli będzie trzeba, zmusi go do przeczytania. To już bardzo dużo. To już niemal wszystko. Ale trzeba porwać, trzeba przekonać. Profesor pisał ciężko i choć miał w głowie wszystkie swoje racje i argumenty jasne jak słońce, nie wiedział, jak zacząć. Wszak najważniejsza sprawa to pierwsze słowo, trzeba je tylko znaleźć. Tu trzeba trafić nieomylnie, inaczej wszystko na nic. Wódz, przeciążony straszliwą pracą, zajęty w ciągu szesnastu godzin dnia niezliczoną nawałą spraw, z których właściwie każda jest najważniejszą, nie może już mieć świeżości umysłu, niezdolny jest podlegać jakimkolwiek wrażeniom i o tej porze musi on być czymś w rodzaju cudownie zmontowanego automatu. Nabył nałogów rutyny, która jedynie może podołać potwornie ciężkiemu zadaniu kierowania wojną. Uodpornił się, nie zna upojenia zwycięstwem ani przygnębienia klęską, nie podlega nastrojom, nie zna zapału ani zniechęcenia, jest wymierzony, zimny w swej potędze, jak maszyna. Takiego człowieka niepodobna natchnąć ani zniewolić żadną na świecie nadzwyczajnością. Powinien zdumieć się i uwierzyć. Jak to uczynić? Jak zacząć?

„Ekscelencjo, chemia ma swoje otchłanie tajemnic i możliwości graniczące z cudem. Broń chemiczna w tej wojnie stawia dopiero swoje pierwsze, dziecięce kroki. Moje nowe odkrycie pozwala wytruć całe armie, całe miasta, całe kraje i narody. W ciągu trzech miesięcy podejmuję się zakończyć wojnę zwycięstwem, jakiego nie znają dzieje. Upraszam o wezwanie mnie do głównej kwatery na audiencję absolutnie poufną. I w imieniu ojczyzny niemieckiej błagam o dwie godziny konferencji”.

I na tym koniec.

„Można i tak, ale cóż, kiedy tak samo właśnie piszą wszyscy maniacy i szarlatani. Powaga imienia: tajny radca profesor Wager — "Twórca Zwycięstwa"? Pierwszy generał-kwatermistrz pomyśli sobie od razu, że tak nie pisze człowiek poważny, wreszcie przekaże moje pismo i mnie biednego jakiemuś referentowi, pierwszemu lepszemu kapitanowi gazowemu, a czyż z takim szeregowym osobnikiem można mówić o tak przełomowym odkryciu? Wreszcie szeregowy osobnik złoży raport wedle swego widzimisię i papier ten utonie wśród nieprzebranej zamieci sztabowych świstków, czekających rozpatrzenia. A Niemcy czekać nie mogą, każdy dzień zwłoki w decyzji odkłada szansę zwycięstwa, każda godzina straconego czasu pracuje dla nieprzyjaciela”.

Pułkownik von Voss opowiadał profesorowi, że przy głównej kwaterze istnieje wydział pomysłów, projektów i wynalazków, gdzie pracuje trzech kapitanów, którzy w razie potrzeby wzywają porady rzeczoznawców. To zdarza się bardzo rzadko, ale nie ma dnia, żeby któryś z kapitanów nie łaził po biurach, odczytując ku zabawie przepracowanych kolegów horrendalne bzdury, wylęgłe w umysłach wariackich. Powaga imienia naukowego... Profesor przy całej swej sławie doznał tylu upokorzeń ze strony schamiałych w wojnie generałów, że nie liczy na urok swych zasług. Sam na własne oczy widział zakreślenia, wykrzykniki i znaki zapytania kreślone czerwonym ołówkiem na marginesie jednego ze swoich memoriałów i uwagi w rodzaju:

„Profesor Wager jest uznaną znakomitością w dziale barwników do farbowania perkalu, ale zdradza niesłychaną ignorancję w sprawach dotyczących walki. Pomysły jego są gabinetowe, laboratoryjne i czysto teoretyczne. Obcą mu jest psychika żołnierza niemieckiego;

w swoich utopiach przekracza on na każdym kroku granice możliwości ludzkich, a zwłaszcza technicznych”.

Obrzydłe było cygaro wojenne z liści kapuścianych, bukowych i innych ersatzów, mdłe było nawet wino starodawne, rzetelne, z własnej piwnicy. Gorycz zapoznana, brzemię niepowodzeń pogrążyło profesora w zjadliwej apatii. Wizje pokotem leżących armij nieprzyjacielskich, wizje wymarłych miast i zniszczonych pól, lasów i wszystkiego, co żyje — stawały się snem na jawie, marzeniem głowy ściętej, okropną pomyłką naukową, absurdem... Po przebytych tryumfach zeszedł na to, że fabrykował ordynarne, przestarzałe gazy: Niebieski Krzyż, Zielony Krzyż, Żółty Krzyż i w oddanych mu niby zakładach Badische Anilin und Soda Fabrikation w rodzinnym mieście Mannheimie był zaszczytnym figurantem i tyle, że ocalił swoją pracownię doświadczalną w Ludwigshafen, gdzie siedziało dwóch inżynierów, paru dyplomowanych chemików i garść robotników, i posługaczy — wyspa inicjatywy i myśli na morzu niemieckiej rutyny. Zniechęcony, od tygodnia nie jeździł już nawet do fabryki i na kominy Badische patrzał z okna. Jego ostatnia nadzieja była w pozyskaniu dla swojej idei generała Ludendorffa. Jeżeli mu się nie uda, zrezygnuje i będzie patrzał na to, co się dzieje, będzie czekał nieuniknionej klęski. Cóż więcej można zrobić? Profesor był człowiekiem nauki, nie umiał iść przebojem, a jeżeli ulegnie — tym gorzej dla Niemiec i dla niego samego przede wszystkim.

Co będzie robił? Czymże będzie wyrzekłszy się chimery zbawienia ojczyzny. Wytężona praca laboratoryjna, pogoń za trucizną absolutnie doskonałą dawały mu rację bytu, odgradzały go od wszystkich ludzkich niedoli. Czyhały one zewsząd, miał ich pełen dom. Na ścianie portret Kurta, gdy miał dziesięć lat, fotografia Rity z narzeczonym. Nieszczęcie, śmierć zieje z każdego kąta. W biurku leży nie rozpieczętowany zwitek listów syna, leży od sześciu tygodni i strach go tknąć... Rita nie wie o śmierci męża — czy naprawdę nie wie? Od kilku tygodni nie wspomniała o nim ani słowa, a on też, i tak żyją z dnia na dzień.

Profesor otrząsnął się, chwycił za pióro i zaczął:

Ekscelencjo...

Stary Hans wyrósł na progu z czyjąś kartą w ręce. Tak jest, na tę godzinę wyznaczył przyjęcie.

— Prosić!

— Musimy się poznać bliżej, panie doktorze... My, samotnicy z Ludwigshafen, żyjemy jak bracia, co sobota między szóstą a ósmą zbierają się w moim domu pańscy koledzy. Ale chciałem pomówić z panem na osobności. Pańskie chlubne postanowienie i przełamanie tylu przeszkód w dążeniu do ojczyzny... W takich czasach... Z drugiej półkuli świata... Jakże się pan czuje na tej ziemi niemieckiej? Jeszcze obco? Nijako?

— Rozglądam się, panie profesorze! I doprawdy jestem zanadto wzruszony, żeby wydać jakiś sąd o tym, co widzę. Ale nie czuję żadnej obcości, odezwała się we mnie stara krew niemiecka.

— Zastaje nas pan w czwartym roku najcięższych zapasów, jakie znała historia. Wiele stron życia zniszczyła wojna, wszystko u nas jest nienormalne. Ale tym bardziej świetnie objawia się teraz wielki duch niemiecki w kolosalnym wysiłku, który pozwala nam stawić czoło — co tu ukrywać — przeciwko całemu światu. To jest wspaniałe! Tragiczne! I jeżeli Bóg da....

Profesor zamilkł i przez chwilę wpatrywał się w swego nowego pracownika. Od dawna zabiegał o przydzielenie mu dwóch znanych sobie młodych chemików, dawnych uczniów, ale jeden zginął na froncie jako oficer gazowy, drugi zaś „nie był rozporządzalny”. Za to z wielkim zachwalaniem nasyłają mu anonima, jakiegoś amerykańskiego Niemca, który nie wiadomo co umie i co może. Dyplomy, prace naukowe — cóż to jest w istocie rzeczy? Czy jest twórczy? Czy umie myśleć, szukać? Tego niepodobna się nauczyć. Podobał mu się, wzbudzał sympatię: w oczach zaduma, jakiś smutek; wyglądał raczej na poetę. Mówił ciekawie o Ameryce, mądrze. Gdy po wstępie przeszli do rzeczy, profesor po pół godzinie rozmowy uspokoił się — miał do czynienia z rzetelnym uczonym. Doktor Helm miał w sobie pasję dociekania, poryw i odwagę w swoich hipotezach, był dostatecznie młody, a zarazem bardzo dojrzały.

— Za jedno z najważniejszych zadań moich uważałem dać, komu należy, prawdziwe informacje o przygotowaniach chemicznych Ameryki. Pracowałem w doświadczalni amerykańskiej w Puteaux pod Paryżem... Znam organizację kolosalnego arsenału chemicznego w Edgewood, który powstał w ciągu paru miesięcy i teraz dochodzi do ładowania dwustu tysięcy pocisków dziennie.

— Pan powiedział: „dziennie”?

— Tak, dziennie.

— Dwieście tysięcy pocisków?!

— Tak jest, panie profesorze. Edgewood jest największą na kuli ziemskiej wytwórnią chloru.

Niebawem straszliwa lawina zwali się na nasz front, jeżeli nie zaskoczymy nieprzyjaciela jakąś niespodzianką. To jedno może nas uratować. W Berlinie słyszałem, iż Niemcy oczekują tego od pana profesora i doprawdy oceniam cały zaszczyt, który mnie spotkał...

Tego było zanadto. Profesor zerwał się wzburzony. Gość zamilkł.

— Pan mówi, że ode mnie oczekują... Niech czekają, aż stary Wager przyniesie im cud w małej probówce! Ten cud w probówce nasz as wyrzuci nad Francją z wysokości pięciu tysięcy metrów i koniec z nieprzyjacielem, z jego armiami, z jego stolicami...

Doktor Helm słuchał uśmiechając się dyskretnie. Profesor pohamował się i zaczął wyrzekać spokojniej na biurokrację wojskową, na martwą rutynę wszelkich organizacyj przemysłu chemicznego, na skąpstwo skarbu, który mu odmawia paru nędznych milionów na nowe instalacje...

— Choćbym miał w ręku ów cud, trzeba czasu i środków na rozwinięcie produkcji masowej, na wyszkolenie oficerów i żołnierzy, na zaopatrzenie frontu... Czas, czas, panie doktorze...

Czas nas zabija. Nie obawiam się tyle pańskiego fenomenalnego Edgewood, ile naszej niemieckiej biurokracji. A wojnę musimy kończyć szybko — do nowej zimy. Następnej nie zniesie ani żołnierz, ani ludność... A tamci zniosą, bo przede wszystkim mają co jeść.

— Co do Anglii, to w listopadzie i w grudniu poprzez surową cenzurę wojenną przedostały się tak alarmujące głosy...

— Według mojego przekonania, to był nasz punkt kulminacyjny. Odtąd więcej naszych łodzi podwodnych ginie, niż zdołamy wybudować nowych. Straciliśmy najlepszy czas na dyplomatyzowanie z Ameryką... Zbawić nas może tylko broń chemiczna — pomimo całe pańskie Edgewood Niemcy panują w chemii. A od wynalazku prochu nie znamy niczego, co mogłoby dokonać tak głębokiego przewrotu w warunkach wojny, jak broń chemiczna. Pracujemy, pracujemy, panie Helm, ale psychika Niemca jest przyciężka, przywiązuje się zanadto do tego, co już dokonał, za długo się namyśla nad każdą nowością... Po tamtej stronie jeszcze błąkają się w metodach, nie mogą sobie poradzić z nami. Ręczę, że dotychczas nie zidentyfikowano jeszcze nawet naszego Żółtego Krzyża?

— Zdaje się, że nie.

— A cóż dopiero produkcja masowa! Ile im to czasu zabierze? Ile popełnią błędów?

— I oni podziwiają naszą potęgę, ale pozwolę sobie zaznaczyć, że podążają za nami, podążają olbrzymimi krokami. Najmłodsza, zeszłoroczna centrala badań w Ameryce zatrudnia tysiąc dwustu chemików i siedemset sił pomocniczych. Jednocześnie podlega badaniu cztery tysiące substancyj...

— To imponujące, zanadto amerykańskie — za dużo substancyj!... Zabłąkają się. My trzymamy się jednego, ale prowadzimy rzecz do najdalszych i najgłębszych konsekwencyj. Za to obawiam się, że pańscy Amerykanie zaskoczą nas jakąś nieprzewidzianą metodą w stosowaniu substancyj znanych. Anglosas czasami miewa jakiś genialny zwrot w myśleniu, do czego my nie jesteśmy zdolni. Na przykład — na pół roku przed wojną kontrwywiad angielski wykrył całą sieć naszego szpiegostwa. U nas zamknięto by ich wszystkich od razu i nieprzyjaciel musiałby odtwarzać wszystko na nowo. Anglicy nie ruszyli nikogo. Dopiero w dniu wypowiedzenia wojny wyłapano wszystkich i Niemcy zostały bez żadnego wywiadu, bo przyzna pan, że podczas wojny niepodobna już było tego odrobić. Tam się nie śpieszą — tam rozważają.

My nie możemy wytrzymać i wyrywamy się jak zapalony młodzieniaszek. Nie stworzyliśmy strategii gazów; dla przelotnych efektów, których nie umieliśmy nawet wyzyskać, ujawniliśmy przedwcześnie naszą broń. Trzeba było wytrzymać z rok, ulepszyć metody, nagromadzić ogrom materiału i dopiero w jednym genialnym natarciu zaskoczyć, i zmiażdżyć bezbronnego przeciwnika, i od razu zakończyć wojnę. Ale na wiosnę roku piętnastego na próżno i daremnie alarmował główną kwaterę pewien człowiek przewidujący. Na miłość boską, nie zaczynać! Przyczaić się, pracować, szukać, produkować i za rok — uderzyć na nie przyjaciela. Efekt majowy pod Ypres — pięć tysięcy trupów! A w rok później ległyby pokotem miliony, nie ostałoby się nic przed naszymi pociskami gazowymi... Nie usłuchano tego szalonego człowieka — bo był to maniak, niejaki profesor Wager...

Profesor gadał, wyrzekał, wypominał swoje krzywdy, to znów, wracając do metod badawczych, odsłaniał cały swój geniusz i wiedzę imponującą. Minęła godzina, doktor Helm słuchał z całym napięciem i dopiero zaczynał rozumieć, jak ogromnego podjął się zadania. Przerażał jego obszar, jego znaczenie dla przebiegu wojny. Tu taiła się decyzja kolosalnego zmagania się narodów, tu było zwycięstwo albo klęska. Mimo pesymizmu i rozgoryczenia wielkiego uczonego w jego słowach odsłaniała się potęga Niemiec i przerażała jakaś ich tajemnica, która wisiała nad światem. Doktor Helm słuchał zapatrzony w oblicze wielkiego czarodzieja wojny, który zdawał się trzymać w swym ręku losy narodów. Ten człowiek miał swój straszliwy plan i pomimo przeszkód i zwłoki wykona go prędzej czy później. Posiada on w tajnikach mózgu jakowyś niezmiernie złożony, a może zdumiewająco prosty znak chemiczny, do którego doszedł pracą całych lat, który jak symbol fatalizmu niesie w sobie zatracenie ludzkości.

I ponad całą grozą zagadnienia w umyśle doktora Helma przeważyła ciekawość badacza.

Zrodził się zapał do walki o tajemnicę. Odtrącony przemocą od ukochanej pracy, wyrzekł się jej był i zapomniał już, czym był kiedyś. Teraz, gdy profesor wydobył ołówek, pochylił się nad papierem z namiętnością maniaka i śledził za zadaniem, które mu wyznaczono na początek.

Szeregi formuł opętywały go, wprowadzały go na nowo w dawny świat, przywracały mu utracone człowieczeństwo. Na chwilę zapomniał, gdzie był i po co. Odezwała się w nim radość istnienia, zamordowana, zda się, na zawsze. Obudził się z letargu, który trwał, przez całe lata, i ujrzał nagle, że świat jest zawsze młodzieńczo uroczy.

Podążał za ołówkiem profesora, który mimowolnie przechodził do szeptu, jak gdyby powierzał komuś rzecz najtajniejszą. Stare, zmęczone oczy co chwila odrywały się od kartki papieru i zachęcały, kusiły. Te spojrzenia, to szeptanie wciągały doktora w jakiś spisek, w konspirację, w jakąś wielką zbrodnię. Nad tym samym zagadnieniem pracowali w wielu miejscach ludzie zaufani, w ścisłej tajemnicy, nie wiedząc o sobie nawzajem — w Höchst, w Briebrich, w Leverkusen, w Merseburgu, w nadreńskich laboratoriach i w Kaiser Wilhelm Institut w Berlinie. Rozsiani po całym kraju, nie znając się nawet z imienia, tworzą bractwo tajne. W odmęcie splątanych, ukrytych sił przyrody szukają zbawienia dla ginącej ojczyzny. Kto z nich pierwszy wpadnie na trop? Kto po tysiącu zabiegów, błędów i prób sprawdzi nareszcie genialną hipotezę mistrza? Z którego końca niemieckiej ojczyzny nadejdzie wieść szczęśliwa?

Komu przypadnie sława?

Doktor Helm z najwyższym napięciem podążał za myślami mistrza. Zagadnienie bowiem było porywające, ale z dziedziny mu obcej i nieznanej, do czego po pewnym wahaniu uważał za stosowne się przyznać.

— Tym lepiej — zauważył profesor i ciągnął dalej.

Wierzył on w natchnienie i intuicję badacza w dziedzinie chemii, która jest nie mniej wspaniałą sztuką jak poezja. Dawał rady: zapamiętać się w pracy, zapomnieć o świecie, zamknąć się jak mnich, pogrążyć się w zadaniu jak fakir w swej wyłącznej kontemplacji tajemnic bóstwa, udręczyć się, wpaść w obłąkaną manię. A gdy mózg, przemęczony do ostatecznego wyczerpania, odmówi posłuszeństwa, gdy z prób, usiłowań, zgadywań wytworzy się chaos i zamęt — oderwać się, pewnego dnia od pracy i zapomnieć o niej, odpocząć, nie myśleć, spać, czytać najgłupsze powieści, pić piwo, gadać z ludźmi o niczym, oszukać samego siebie, wyrzec się całego zamiaru, nic nie robić i na nic nie czekać. Sam przyjdzie dzień, gdy błyśnie światło, musi przyjść — i wówczas na nowo jąć się pracy. Znowu jeszcze o krok zbliży się badacz do swojego celu, albowiem mędrsze i mocniejsze jest w człowieku to, co się samo dokonywa, niż cała jego wola i wiedza. Trzeba pozwolić siłom podświadomym mieć swój udział w pracy twórczej, zawiedzie się ten, kto liczy tylko na rozum i wysiłek woli.

Doktor Helm był jak w upojeniu. W myśli już rozwiązywał zadanie, dumał teoretycznie i na niewidzialnej tablicy rozstawiał i segregował swoje cyfry i znaki. Wpadł w zapamiętanie, zapomniał o samym celu tego wszystkiego. Aż spostrzegł, że coś go odrywa i coś go jakby usypia. Jakaś zasłona odgradza go od rzeczy, do której jeszcze przed chwilą należały wszystkie jego myśli. Dopiero zauważył, że profesor zamilkł i w zadumie patrzy kędyś w dal niewidzialną.

Przez długą minutę siedzieli w ciszy, obaj zasłuchani.

Zgłuszone, przyciszone, ale wyraźne dźwięki spływały na nich z góry. Ktoś grał tam na piętrze i z przemocą chwytającą za serce nakazywał słuchać. Stwarzało się przywidzenie, że nie ma na świecie nic ważniejszego od tych nikłych dźwięków, że odeszło od człowieka i rozpodziało się wszystko, i zostały tylko one. Urok tej muzyki obezwładniał, powtarzały się pewne akordy niewysłowionej głębi, dobrane z jakichś nigdy nie słyszanych tonów. Nie od razu odgadł, że to odzywa się fortepian, melodia przewijała się wśród akordów, dając kolejno głos coraz to innym, nieznanym instrumentom. Doktor Helm od dawien dawna zapomniał był o muzyce i o samym jej istnieniu, tak dziko ułożyły się ostatnie lata jego życia. Teraz uderzył go jej czar i zatargał aż do bólu. Była chwila, że nie mógł już dalej znieść tej potęgi napięcia, zapragnął, żeby to ustało od razu, natychmiast. I muzyka zamilkła.

Spojrzał na profesora — wciąż patrzał w okno, był zmieniony, jakby w jednej chwili postarzał o dziesięć lat. Twarz zmalała, skurczyła się w zmarszczkach, oczy zmrużyły się, broda zadrgała i spod złotych okularów wypłynęły duże łzy. Dwie krople błąkały się po pokreślonych policzkach, szukały sobie ujścia i z wolna spływały ku dołowi. Nie zdziwiło to doktora, przeciwnie, sam poczuł w gardle łzy. Było to wzruszenie nieznane, przemocne, a zarazem łaskawie serdeczne, kojące. Czarem swego nakazu odegnało precz wojnę i zabrało duszę, poniosło ją poza wszelką miarę czasu. Zginęły w niepamięci lata okrucieństwa, cała kronika nieszczęść, ruin i krwi, własna męka i cierpienia narodu; przecięte było, jak nić, nieubłagane trwanie zła. Czyjaś dobra ręka zdjęła przekleństwo losu ciążące nad pokoleniem, zerwała żałobną zasłonę i odkryła to, co prawdziwe i wieczne — piękno i urok istnienia.

— Tak, tak... No tak... — zagadał profesor widocznie zmieszany. — Pan daruje, pan zrozumie...

W naszych czasach muzyka... Człowiek budzi się jak ze snu i odnajdzie siebie... Ludzkość stworzyła jedną rzecz wyższą ponad własną możność, ponad możność swego pojęcia, ponad siebie samą — to właśnie muzykę. Zresztą, jestem przepracowany... Zresztą, to gra moja córka, istota genialna i nieszczęśliwa. Nikt tak jak ona nie oddaje w Niemczech Bacha. Ale niepodobna uprosić, żeby zagrała dla ludzi, bodaj dla starego ojca. Ją trzeba podsłuchać —

właśnie dopuściliśmy się tego wraz z panem — cha, cha!... Niechże się pan przed nią kiedy nie zdradzi...

Zaczęło się życie spokojne, jakby nawrót do zamordowanej i pogrzebanej przeszłości, zasklepienie się w pracy ulubionej, samotność wśród retort, flaszek i bań z odczynnikami, w cierpkim zapachu chemikalij, w oparach chloru i siarkowodoru, przy znakomicie skonstruowanych najnowszych aparatach niemieckich. Doktor Helm spostrzegł pewnego dnia, że podśpiewuje sobie przy robocie, jak za najlepszych czasów, i dopiero się opamiętał — wszak zapomniał ze szczętem o swoich dziejach i kolejach, i o tym, co go tutaj przywiodło! Było to niemożliwe, a jednak spędził przy pracy około dwóch tygodni jakby bez wiedzy o sobie i bez myśli. To było urocze i jakieś fantastyczne. Nowy byt wydawał mu się snem, z którego nie chciało mu się budzić. Któż będzie nad nim czuwał, gdy nie działa w mózgu pełnia świadomości czasu i miejsca, i rzeczywistości świata, i samego siebie? Wszystko dokoła wydawało mu się czymś nieprawdopodobnie zwyczajnym i jak gdyby od dawien dawna znajomym.

Samo miasto, stary, starodawny Mannheim, i most na Renie, prowadzący na drugą stronę do Ludwigshafen, i pewne ulice, na przykład plac przed ratuszem, były to miejsca, w których wyczuwał mętnie, a chwilami jak gdyby poznawał jakąś swoją pradawność. Widać ktoś mu kiedyś opowiadał o przepięknej, pięćsetletniej lipie, stojącej na skrzyżowaniu czterech ulic, o tym paskudnym, oficjalnym pomniku zwycięstwa... Zza każdego węgła wychylało się, umykało swawolnie żywe wspomnienie, urok dzieciństwa. Otrząsał się z tego, niepokoił się przez chwilę i znów poddawał się złudzeniu, zasypiał i budził się. Było to zabawne.

Pewnej nocy ocknął się i porywczo usiadł na łóżku. W ciemnościach dookoła niego była próżnia, rzec można, bez żadnej rzeczywistości. Raczej przeczuwał, niż pamiętał, że tuż pod ręką ma kontakt, ale uląkł się światła. Zanim coś ujrzy oczami, musi to odtworzyć w sobie samym. Albowiem od niego zależy to, co zobaczy jako prawdę. Jeśli zechce, może to zupełnie odmienić. Ale nie wiedział, czego ma chcieć — zgubił się w tej ciemności. Strzępy myśli, obrazów, twarzy, miejsc, czasów przelatywały mu przez głowę. Zamęt walki, trzask i huk w głowie... Maska dolega, pali, dusi. Zimna noc w błocie, strach i ciemności pełne jęków...

Słowa, napuszone słowa, bohaterskie słowa zbrodnicze we wszystkich językach świata — komunikaty w gazetach... Czwarty rok wojny?... To niemożliwość, to fałsz... San Francisco, Chicago, New York, Atlantyk, Paryż... Znowu kłamstwo!... Zadymiona knajpa „Hirchauers-Diehle”, w ostatnim pokoju koledzy z Badische i prawdziwe, pełnoprocentowe piwo przedwojenne.

Kolega Bieder (Żelazny Krzyż) opowiada o szturmach na Douaumont. Wołania:

„Dosyć tego! Zaśpiewajmy!...”

Nie ma żadnej wojny, Nie było i nie będzie, To nasze jest orędzie —

Niech żyje świat w spokoju!

Etylen, Etylen, ojciec rodu, Błogosławi młodą parę.

Niech ślubują sobie wiarę Dla wybawienia narodów.

Zaślubia Thioglikol Cnotliwą Chlorohydrynę...

...Kolumna jeńców francuskich maszeruje ulicą pod strażą jakichś starych, człapiących pseudożołnierzy. Zebranie towarzyskie w ogromnym salonie, gdzie ginie garstka kilkunastu panów i kilku pań. Rudowłosa Rita rozlewa herbatę... Ach, ona! Tylko ona! Nareszcie coś rzeczywistego — ale kiedy to było? Gdzie? W gorączce szpitala? W zapomnianej powieści?

Duszący wyziew chloru... Odór starych trupów... Żadną miarą nie może odczytać słów telegrafu świetlnego, który łyska i łyska w pomroce... Co? Co? Nic nie rozumie...

Maca gorączkowo po ścianie, długo szuka i wreszcie przekręca kontakt. Widzi swoje odbicie w lustrzanej szafie i długo patrzy w zdumieniu — nie poznaje. Na szafie wazon ze sztucznymi kwiatami, na komodzie gipsowe popiersie Hindenburga, na ścianie cesarz i cesarzowa.

„Aha... Więc to tak...”

Dzień biegł za dniem. Doktor Helm pracował ponad przepisowe godziny, i nawet po nocach, aż asystent Mücke ostrzegł go po przyjacielsku, żeby nie narażał się kolegom, którzy wszyscy pracują uczciwie, ale trzymają się godzin, jak tego wymaga higiena pracy i jej istotna wydajność. Doktor Helm natychmiast przystosował się do zwyczajów „Wagershölle”153, jak w zakładach Badische i w całym Ludwigshafen przezywano ich tajemniczy, odosobniony pawilon. Z kolegami chciał się zżyć po przyjacielsku. Polubił zwłaszcza młodszego asystenta Hansa Schramma, świeżo dyplomowanego chłopca, który był głośnym z tego, że przez omyłkę i ślepy traf, sam o tym nie wiedząc, przy sprawdzaniu spoistości składników wytwarzających nowy wojenny gaz gryzący, odkrył nieznany barwnik o nadzwyczajnych zaletach i otrzymał nań patent, który stanowił spory majątek. Wszyscy koledzy przeszli pewien czas służby frontowej, jeden jedyny Hans uchował się jakoś i od razu po dyplomie, jako wyjątkowo zdolny, przydzielony został do instytutu badań profesora Wagera, zresztą przy poparciu wysokich sfer berlińskich. Koledzy, którzy proch po trosze już wąchali, podrwiwali z młodzieńca i od czasu do czasu, dość nierzadko, napomykali w jego obecności, że do Badische zjeżdża niebawem lotna komisja wojskowa, która przeprowadzi na miejscu surową kontrolę personelu technicznego i wyzbiera dekowników co do jednego. Nie wiedzieli chemicy z „Wagershölle”, na jak srogie męczarnie wstydu skazywali młodego badacza i na jeszcze cięższe męczarnie strachu przed frontem. Doktor Helm był zdumiony wybuchem młodego kolegi, który pewnego dnia wpadł do niego z płaczem i wyznał swoją straszną tajemnicę. Był nikczemny, był wstrętny, żadną miarą nie mógł się przełamać... On wie, gdzie jest jego obowiązek...

Jeden brat poległ, drugi jest inwalidą, dwaj stryjowie, ludzie starsi, od początku wojny są w polu, wuj na morzu, wszyscy koledzy rówieśnicy walczą, ilu już zginęło... A on nie może...

I jeżeli komisja go wyznaczy, odbierze sobie życie w koszarach albo najpóźniej w drodze na front. Nie lęka się śmierci, wszak sam ją sobie gotów zadać... To zgroza, która obezwładnia wolę, straszliwa, niepokonana odraza do wojny... Im dłużej trwa obłęd świata, tym mniej rozumie on to, co się dzieje. Jak to być może? Wszyscy przystosowali się do wszelkich niemożliwości, nikt się niczemu nie dziwi, a on tak samo jak w pierwszych dniach wojny budzi się co dzień w zdumieniu. Z nikim nie mówi o tym, bo któż go zrozumie? Nawet koledzy go wyśmiewają i straszą frontem. Jest wyrodkiem, nędzarzem, niegodnym Niemcem, ale w głębi duszy przyznaje sobie słuszność. W nim jednym ocalał instynkt jakiejś wiekuistej ludzkiej prawdy, którą wytępiono w całym narodzie. I cóż z tego? Jest i będzie nieszczęśliwy. Tylko bardzo mocny człowiek może znieść pogardę świata i pozostać samotny ze swoją prawdą.

Zaprzyjaźnili się. Hans uważał za zbrodnię prace badawcze „Wagershölle” i co do siebie przynajmniej ręczył, że nigdy nie odkryje nowej trucizny, a gdyby to się zdarzyło przypadkiem, to po prostu utai całą rzecz i już. Z rozkoszą patrzałby na pożar wielkiego miasta gmachów Badische, na potworne eksplozje, na strumienie Żółtego Krzyża, spływające kaskadami do Renu. Gotów był na wszystko, nawet na zdradę, byleby skrócić wojnę. Poza swoimi tajemnicami Hans był dobrym, miłym chłopcem.

On to najskuteczniej wprowadzał zamerykanizowanego Niemca w atmosferę kraju ojczystego.

Zaprosił go do swego domu, zapoznał go z rodzicami, z siostrami. Doktor Helm przyjęty był najserdeczniej. Ogarnęło go ciepło domowe, staroniemiecka poczciwość i prostota. W zamożnym domu przyjmowano go przemarzniętymi, słodkawymi kartoflami w mundurach, śledziem oraz wojenną lurą z sacharyną i placuszkami na sztucznym łoju, tym zapewne, który, jak pisano w zagranicznych gazetach, wytapiano z padliny końskiej i z trupów żołnierskich:

swoich i obcych. Nikczemność stołu okraszała atmosfera kultury, dobra muzyka — Elsa i Inna przy fortepianie. Obie miały narzeczonych na froncie i żyły tęsknotą i niepokojem, co otaczało je osobliwym urokiem. Były podobne do siebie jak bliźnięta, ciche i skupione, jak gdyby naprzód już zrezygnowane na przyjęcie złej wieści. Ruch i życie wprowadzała dopiero najstarsza siostra, która wpadała często w wieczornych godzinach i od razu odmieniała wszystko w tym domu. Mąż jej był gdzieś na froncie, ale od dwóch lat rozstali się i odtąd nie zaglądał już do Mannheimu, i wszelki ślad po nim zaginął. Pani Greta von Senden mieszkała właściwie w niedalekim Heidelbergu, ale życie spędzała w bezcelowych podróżach, miotając się po całych Niemczech. Nazywano ją wariatką, krążyły o niej skandaliczne plotki, z których nic sobie nie robiła, i wyzywała opinię rodzinnego miasta zarówno niebywale krótkim ostrzyżeniem po męsku, jak bezczelnie krótkimi sukniami. Ukazywała się w miejscach publicznych otoczona bandą oficerów zdziczałych na froncie i niemożliwie rozpasanych, którzy w ciągu tygodnia urlopu musieli sobie powetować wszystkie udręczenia wojenne i jeszcze ponadto na zapas.

Gdy przychodziła do domu rodziców, dyrektor Schramm zamykał się w swoim gabinecie, siostry siedziały cicho, a pani dyrektorowa przedstawiając córce pana Helma szepnęła mu:

— To też ofiara wojny, w istocie jest niewinna i bardzo nieszczęśliwa. Proszę dla niej o wyrozumiałość i życzliwość.

Pani Greta promieniała urodą i humorem i doktor Helm nie potrzebował zachęty, ażeby zainteresować się nią, i to od razu. Posępny, poczciwy dom Schrammów rozjaśnił się i zadźwięczał srebrzystym śmiechem. Była ona tu zjawiskiem egzotycznym, nie nadającym się ani do starych ciężkich mebli, ani do powagi i bogobojności całej rodziny. Wygadywała niesłychane herezje, wyśmiewała rodzonego ojca, który pozwalał sobie nie uznawać wyrodnej córki, drwiła z wojny, opowiadała zgoła męskie anegdoty. Była urocza. Zaraz na wstępie zaczęła przedrzeźniać amerykański akcent doktora Helma i zabrała się do niego z impetem.

Czcigodna pani Schramm, matka rodu, zatykała sobie uszy, gromiła córkę bez przestanku i zaśmiewała się do łez. Elsa i Inna milczały ze spuszczonymi oczami i ożywiały się dopiero, gdy Greta zaczynała rozwiązywać swoją paczkę. Za każdym razem przynosiła takie specjały, o jakich już od dawna zapomniano w tym domu, w Mannheimie i bodaj w całych Niemczech.

Znosiła kiełbaski, białe bułeczki, szynkę, kurczęta pieczone, ciastka z kremem, prawdziwą kawę, prawdziwe masło, prawdziwy cukier. Tym razem była to tradycyjna chluba tego kraju, nadreńskiego Pfalzu, od lat zatracona i nieobecna — olbrzymi półgęsek. Zabrano się doń natychmiast i nikł w oczach, jedli wszyscy na wyścigi, jadł nie gorzej od innych i doktor Helm. Szło to tak szybko, że pani Schramm zaledwie zdołała uratować i odłożyć spory kęs dla nieprzejednanego ojca.

— Panie Helm, Niemcy już od dwóch lat jedzą to, co w pańskiej Ameryce dają świniom — łubin, otręby, siekankę z trawy, brukiew. Panie Helm, czy pan spotkał u nas bodaj jednego tłustego człowieka? Wczoraj w Heidelbergu radca Knoff ukradł docentowi Wolffke dwie tygodniowe kartki chlebowe — sąd honorowy. Znakomity von Hinze odkrył dużą pożywność w badylach łopianu.

Jeżeli tylko przetrzymamy do wiosny, Niemcy będą zbawione. Wówczas wyręczymy Pana Boga w ukaraniu Anglii, zresztą podobno od jutra trzy razy na dobę wszystkie stacje nadawcze będą eksmitowały odnośne ponaglenie — Gott strafe England... aber schnell!

Od razu za pierwszym spotkaniem pani Greta wychodząc zabrała ze sobą doktora. Odprowadził ją na dworzec i nawet wsiadł z nią do wagonu, a w pół godziny później, sam nie wiedząc, jak się to stało, znalazł się w jej mieszkaniu w Heidelbergu. Był odurzony zachłannością tej osóbki. Jej zachowanie, nierozważna paplanina, ryzykowne zwroty, pewne spojrzenia otaczały ją palącym tchnieniem pokusy i uprawniały do najbardziej fantastycznych nadziei, a raczej do oczekiwania już teraz jakiejś chwili, w której się one od razu sprawdzą. W podobnym położeniu doktor nie był jeszcze nigdy w życiu i nie wiedział, co robić. Toteż nic nie robił i czekał. Czuł swoje poniżenie i śmieszność w obrotach pięknej pani, a zarazem jakiś niezaznany urok. Drwiła z niego otwarcie.

— Dlaczego pan nic nie mówi? Dlaczego pan siedzi jak skazaniec? Dlaczego się pan uśmiecha tak głupio? Doprawdy wolę już naszych Niemców niż tych amerykańskich! Chce pan koniaku?

Wreszcie doktor Helm, nie wiedząc, co już począć ze sobą, obrażony na nią, a jeszcze bardziej wściekły na siebie, wstał i zaczął się żegnać.

— Co?!

— Pani wybaczy, ale mam tylko jeden pociąg... Jutro o ósmej rano muszę być przy robocie, mam pilne, terminowe zadanie...

— Więc po jakiego licha przywalił pan tu za mną? Idiota jeden... Bałwan!

Te słowa zdzieliły go jak pałką po łbie. Skulił się i umykał do przedpokoju, szybko narzucił palto, ale z zatrzaskiem u drzwi wejściowych nie mógł sobie poradzić. Zamknięto go. Na jeden moment napadł go szał wściekłości — i to jeszcze raz na samego siebie. Putyfara już była przy nim. Pokorna, złamana, nieszczęsna, łzy w oczach... Była tak zmieniona, że doktor na pierwszy rzut oka pomyślał, że to jest przecież niemożliwe...

— Niech pan o mnie myśli, co pan chce... Jestem bez czci i wiary, jestem ostatnią... Ale ja nie mogę, nie mogę żadną miarą zostać dziś sama w domu... Na litość boską, panie Helm... ja błagam... Tylko dzisiaj... Czyż ja się panu tak zupełnie nie podobam?

Gdy wczesnym rankiem śpieszył do stacji, śnieg grubą warstwą okrywał ulice i padał wciąż wielkimi płatami, uroczyście i w ciszy. Miasto wyglądało odświętnie, stare lipy, oblepione na wszystkich konarach i gałązkach, puszyły się wspaniale w radosnym przepychu.

Nawet konny pomnik miejscowego Wilhelma Wielkiego stał się piękny pod płatami śniegu.

Doktor Helm szedł jak oczarowany, nigdy w życiu nie widział nic podobnego. Ocknął się jak ze snu w tajemniczym, niespodziewanym świecie, gdzie nie wiadomo jak się dostał. Coś się w nim nagle odmieniło, zdumiewał się samemu sobie, przystanął na rogu ulicy i z wysiłkiem przypomniał sobie pewną rzecz, teraz właśnie najważniejszą... Ależ tak! Ależ tak!... Jest to może bardzo dziwne, ale przecież to rzeczywistość i innej nie ma. Powtarzał sobie i wbijał w głowę fakty wczorajszego dnia i wieczoru, i tej nocy — wszystko pamiętał, tak, ale niczemu nie ufał. Podejrzewał samego siebie. Czy on czasem — o Boże — nie zmyślił sobie tego wszystkiego? Po co? Na co? Jak sprawdzić, gdzie on teraz jest? Ulica była pusta, szyldy nad sklepami niemieckie — równie dobrze mogło to być Berno albo Zurich... Heidelberg? Pani Greta? W jakim języku on myśli w tej chwili? W niemieckim? W angielskim? Same absurdy, absurdy!

To zamącenie nie trwało więcej niż przez jakąś najniklejszą cząsteczkę sekundy. Przemknęło.

Na teraz rzeczą najpilniejszą było nie spóźnić się na pociąg, a dalej najważniejszą, żeby nigdy, ani jednego razu więcej nie spotkać się z panią Gretą. Przestanie bywać u Hansa, zresztą Greta jedzie teraz na czas dłuższy do Karlsruhe, ale to też nie bardzo daleko — strzec się, strzec się piekielnicy! Nie chce jej drapieżnych pieszczot ani jej niewolniczych ust, ani cynicznego bezwstydu, ani tragicznego finału spowiedzi nad ranem, ani potoków łez, ani całego jej dramatu niewiernej żony, śmiertelnie zakochanej w mężu. W rozkoszach tej nocy, w owych otchłaniach kobiecej psychiki było jednak coś nad wyraz plugawego. Przy na wpół obłąkanej wszetecznicy sam pogrążał się w zamęcie i teraz doprawdy nie wiedział już, co było tej nocy, a czego nie było. Wszystko pogmatwało się w pamięci. Coś jej jednak o sobie powiedział... W godzinie wzajemnych wyznań, rozjątrzony rozpustą, zatruty tym przeklętym koniakiem... potknął się bardzo niebezpiecznie. A może mu się przywidziało?...

W pobliżu dworca wpadł w awanturę uliczną. Z daleka ujrzał kilkunastu ludzi wprzęgniętych do wielkiego wozu, naładowanego workami. Gdy tylko ich zobaczył, drgnęło w nim coś, a miniona noc, Greta, obawy i wstręty znikły przed czymś zupełnie niespodziewanym. Była to zjawa ponura i bolesna, rzecz zupełnie zwyczajna, a zarazem niesłychana. Pomyślał: „Tak zawsze bywa, gdy się zobaczy coś takiego po raz pierwszy”.

Gromadka jeńców francuskich z wysiłkiem brnęła w kopnym śniegu, ciągnąc wóz. Wysoko na workach siedziało trzech żołnierzy. Jeńcy wlekli się krok za krokiem, pochyleni, wpatrzeni w ziemię, jak prawdziwi niewolnicy; byli wynędzniali, obrośnięci, w złachanych, niebieskawobrudnych płaszczach. Nagle zaczerniało na jasnym śniegu od tłumu, który nie wiadomo skąd się wziął, zapiszczały, zaskrzeczały mnogie głosy i rozjuszone rojowisko babskie oblepiło wóz i jeńców. Zakołysał się stos worków, trzej żołnierze zlatywali jeden po drugim i w jednej chwili z worków trysnęły na wszystkie strony ziemniaki. Mrowie ludzkie rzuciło się je zbierać, ludzie deptali się nawzajem, wydzierali sobie zdobycz, zabierając, gdzie się dało, w podołki zadartych spódnic, w chustki. Tworzyły się doraźne zespoły, które taszczyły całe worki odnosząc je w boczne uliczki, w bramy domów. Tam napadano na nie i rozpruwano im worki. Wrzask, ścisk. Jeden żołnierz leżał i stękał ze złamaną nogą, dwaj inni zrywali się co chwila i natychmiast z powrotem obalani byli w śnieg. Z każdą chwilą rósł tłum. Doktor Helm, zepchnięty na jezdnię, znalazł się między jeńcami. Przeważnie stali z absolutną apatią, nie zważając na to, co się koło nich dzieje, jak gdyby tego zupełnie nie widzieli, niektórzy się śmieli do rozpuku, radzi widowisku, a jeden młodziusieńki żołnierzyk, wymizerowany chłopczyna, na gwałt zbierał zaśnieżone bulwy i pomagał je ładować w podołek fartucha dziewczynie klęczącej na śniegu, która wciąż powtarzała: — Danke, danke.

— Caput Bochenland! On les aura...

— Et bientôt...157

Doktor Helm nie odrywał oczu od zapadłych, sinych od zimna twarzy. To jest ów nieprzyjaciel, który opiera się potędze niemieckiej i śmie trwać, trwać już czwarty rok, na przekór niezliczonym tryumfalnym komunikatom...

W tłumie rabującym transport ani jednego mężczyzny, wynędzniałe kobiety, dzieci-widma opatulone w łachmany. To naród niemiecki, który stawia czoło całemu światu.

— O-la-la! Et vous aussi, mon capitaine?!158

Podstarzały żołnierz, obrośnięty aż po same oczy rudawosiwą szczeciną, rozwarł w podziwie usta, okazując resztki zębów. Rogatą furażerkę miał naciśniętą na uszy, szyję omotaną w jakąś szmatę. Dygotał bez płaszcza, w połatanej kurtce, w drewnianych trepach na bosą nogę.

— Oho, panom oficerom to pozwalają spacerować na swobodzie... Panom oficerom wszędzie dobrze, a ty, człowieku, zdychaj jak to bydlę...

— Gdyby tak pan kapitan użyczył człowiekowi papierosika... Zabrali nas wówczas w maju pod Perthes.

— Pan kapitan nie poznaje? Kapral Vidal, zwany „Zigomar”. A pana kapitana dawno urządzili?

Żołnierze go obstąpili, gadając jeden przez drugiego, dookoła wrzał i kłębił się tłum rosnący z chwili na chwilę. Doktor kręcił się w kółko, szukając którędy by się wydostać, machał rękami na jeńców jakby chcąc ich uciszyć, bełkotał słowa bez sensu, niemieckie, angielskie.

Wreszcie wymknął się i pobiegł na dworzec. Po drodze minął go samochód ciężarowy, pełen żołnierzy z Komendy Placu, śpieszący na ratunek upaństwowionych ziemniaków.

IX

W połowie lutego spadł jak piorun niespodzianie telegram z głównej kwatery od pułkownika von Vossa:

PRZYJEŻDŻAĆ NATYCHMIAST, KONFERENCJA ZAPEWNIONA.

Zaiste był to piorun, bo choć profesor oczekiwał nań od trzech tygodni, od samego początku nie miał żadnej nadziei na skutek swego rewelacyjnego listu. Zapadł był w zniechęcenie, liczył i przeklinał swoich wrogów, wyszukiwał ich z niemiecką przebiegłością, zjadał się w zawziętym rozpamiętywaniu wszystkich swoich krzywd.

A dookoła krążyły widma. Trzebaż było nareszcie przygotować Ritę i oznajmić jej, że „UC–17”, która „nie powróciła w przewidywanym czasie”, jak mu to oznajmiono listownie ze sztabu marynarki w Kiel — nie powróci już nigdy. Profesor nie wiedział, jak to zrobić. Truchlał przed myślą, że ta zdziwaczała, niesamowita Rita na wieść o śmierci Fella nie wytrzyma ciosu nieodwołalnego faktu i choć z całą pewnością przypuszcza coś niedobrego, i może daleko więcej, niż daje po sobie poznać, to jednak samo głośne wypowiedzenie strasznego słowa posiada swoją moc miażdżącą. Potarga się w strzępy jej myśl, wieczny mrok spadnie na przesubtelny umysł i zgaśnie cudowny urok Rity. Co z niej zostanie? Martwy kształt, widmo dawnego piękna i straszliwa choroba obłędu o nieodgadnionych, może najwstrętniejszych objawach, udręczenie, wobec którego grób jest niemal szczęściem. Grób zostawia nietkniętym to, co było drogie i święte, nawet wzmaga w żalu pamięci wszystkie uroki zmarłego. Ale obłęd... Na samą myśl o sponiewieraniu przez obłęd takiej duszy jak Rita profesor Wager gubił się i nic już o sobie nie wiedział. Nie wyobrażał sobie, żeby mógł i to jeszcze znieść, i przeżyć. Znikała ojczyzna i jej straszliwy los, ukochanie i dostojeństwo życia; wiedza stawała się martwą izbą, pełną czerepów szkliwa, bani, rurek i odorów chemii. Olbrzymie zakłady, rozsiane po całym kraju, setki kominów ziejących dymem dzień i noc bez przerwy od trzech lat, dziesiątki tysięcy robotników przerabiających jego odkrycia w chmury żrących oparów —

wszystko to zapadało się w ciemność i nicość.

Teraz odmienia się wszystko, jak gdyby o tej porze w salonie, przy sutym ogniu na kominku, siedzieli wszyscy troje — Rita z promiennymi oczami, przy niej mąż, a z drugiej strony Kurt. Zmalało wszystko, co było własne, ogrom ojczyzny zasłonił troski i bóle i stary, zgorzkniały człowiek poczuł w sobie bohaterską wiecznie młodą krew swej rasy. On sam jeden potrafiłby zmierzyć ogrom tego, co uczynił dotychczas dla obrony kraju — ale teraz —

teraz staje przed nim zadanie godne prastarych bogów germańskich — ocalenie Niemiec i tryumf Niemiec nad światem. Dzięki niemu to odkupione będą wszystkie groby i wszystkie męki narodu, a poczwarne, obłąkane dzieje tych lat odzyszczą swe dostojeństwo i chwałę w obliczu przyszłych pokoleń...

Na dworcu w Kreuznach czekał nań pułkownik von Voss. Dzielny żołnierz wychudł i znędzniał, po raz ostatni widzieli się przed pół rokiem, a teraz wydawało się profesorowi, że postarzał o lat dwadzieścia.

— Zdrowie? Owszem, jako tako. Ale czasy straszliwie ciężkie. Niemcy są w matni. Praca ponad siły rozumu ludzkiego. Takie natężenie woli, taki ciężar odpowiedzialności... A tu rwie się wszystko. Kruszą się nawet ludzie z żelaza. Jeżeli w ciągu najbliższych miesięcy nie nastąpi rozstrzygnięcie, to już nie podołamy. Czas! Czas, drogi profesorze, staje w poprzek niemieckim nadziejom. Czynimy teraz wysiłek godny tytanów, gromadzimy całą moc, wszystkie zasoby, cały geniusz niemiecki... Rzucamy na szalę krew najmłodszych i najstarszych naszych roczników — ostatnią krew narodu. Stawiamy wszystko na jedną kartę... I daj Bóg...

Profesor słuchał i z grozy tych słów budziło się w nim uniesienie. Jeżeli jest aż tak źle, to tym bardziej muszą go nareszcie posłuchać. Wielki Wager odmieni wszystko. Jeszcze czas.

Na szerokim, obcym świecie pokolenia będą przeklinać jego imię, ale Niemcy prowadzą je do Panteonu jako wieczyste imię święte. W tej chwili profesor wierzył, wierzył w moc swego cudu. Przekona najoporniejszych sceptyków, najbardziej zakamieniałych biurokratów wojskowych.

A przecie Ludendorff jest człowiekiem wielkim i w lot zrozumie jego ideę. Przecie jest potężnym władcą i rozkazu jego słuchają wszyscy — sześćdziesiąt milionów Niemców!

— Jego ekscelencję pierwszego generał-kwatermistrza uprzedziłem jak najprzychylniej, zresztą samo imię pana profesora... Ale proszę go przekonać! Proszę w razie potrzeby mówić mocno! Ludzie naczelni miewają swoje dziwactwa, upory. My żołnierze nie możemy nasta wać, napierać na naszą najwyższą władzę. Pan jest człowiekiem wolnym i gdy on podniesie głos, pan ma prawo krzyczeć! W razie potrzeby niech mu pan powie, iż w broni chemicznej pan właśnie jest Lundendorffem, a on — niczym; że jego eksperci i generałowie gazowi są fuszerami wobec wielkiego Wagera. Niech się pan domaga nadzwyczajnych pełnomocnictw, inaczej zje pana kamaryla głównej kwatery.

Wytworny biały pałacyk, stare drzewa, kilkadziesiąt uszeregowanych samochodów, na łączce w parku baterie przeciwlotnicze z obsługą w pełnym pogotowiu, straż honorowa w hełmach...

Więc to jest owo miejsce tajemne, Olimp niemiecki w chmurach, warownia mocy uzbrojonego narodu, ognisko jego myśli i woli, tu jest skupiony cały geniusz rasy... W tym białym domku ważą się losy wojny, losy świata... Profesor był głęboko wzruszony, wstępując po kamiennych stopniach na taras willi, jak gdyby wkraczał w dziedzinę fantastyczną, w której króluje mit.

W obszernej poczekalni, gdzie na marmurowym kominku odbijało się w lustrze popiersie cesarza, oczekiwało kilkunastu generałów. Stali w grupach pod wielkimi oknami wychodzącymi na park, każdy ze swoją teką pod pachą. Prowadzili przyciszone rozmowy, a przeważnie stali w skupionym milczeniu, w pogotowiu. Coraz to któryś z nich nerwowym ruchem podnosił do oczu lewą rękę, na której miał zegarek polowy. Twarze były blade, oczy niewyspane i niespokojne. Wszyscy byli sztywni jak nieobyci, jakby czymś zakłopotani czy wystraszeni.

Pułkownik von Voss posadził profesora w fotelu, poczęstował go papierosem i znikł za ciemną kotarą, osłaniającą drzwi do dalszych apartamentów. Profesor rozglądał się dyskretnie. Co chwila za oknami warczał samochód i co chwila do salonu wchodził ktoś nowy. Poczekalnia zapełniła się. Zza kotary ukazał się młody, wyświeżony kapitan i z wojskowym szastaniem się przedstawił się profesorowi. On pierwszy tu odezwał się głośno i tym zburzył urok tajemniczości i skupienia. Pokręcił się wśród przybyłych, odnotowując sobie coś na papierku, gadał, roześmiał się ze trzy razy i znikł.

Profesora onieśmielało to, że on siedzi sam jeden ze wszystkich i że on jeden w tym pokoju pali. Powstał, podszedł do kominka i cisnął w ogień nie dopalonego papierosa. Już nie siadał z powrotem, stał i czuł się coraz niezręczniej. Ci oficerowie, zapewne wezwani z frontu, stojący tu sznurem w milczeniu, dawali mu przedsmak ogromu tej władzy najwyższej, która przebywała za ciemną kotarą. Za chwilę nadejdzie godzina trzynasta minut piętnaście, wyznaczona mu na audiencję. Czy, gdy stanie przed dzierżycielem losów wojny, zachowa należytą sprawność myślenia, czy zdoła argumentować jasno i dobitnie, a cóż dopiero bronić swojej tezy, a więc walczyć? Profesor nie był człowiekiem nieśmiałym, ale środowisko, w którym się znalazł, wyglądało mu szczególnie obco. Dlaczego żaden z tych panów nie ośmieli się usiąść? Czy to etykieta wojskowa, czy serwilizm? Czyż będą stali i stali przez cały czas jego audiencji? Profesor spodziewał się był jakichś dwóch godzin, pułkownik von Voss roześmiał się tylko na to, ale dodał, że jeżeli profesor zdoła zainteresować ekscelencję, to będzie miał dość czasu na zasadnicze wypowiedzenie się. Dręczyli go ci panowie z frontu. Będą tu sterczeli, będą wisieli nad nim, czyhając na jego czas, licząc mu minuty. Jakże tu rozwinąć kolosalny plan? Jak bodaj oswoić wodza z niesłychaną nowością samej rzeczy? Jeżeli on na to nie ma czasu, to po co go tu ściągał?...

Spojrzał na zegarek — pierwsza trzynaście. W tej samej chwili wyświeżony, uśmiechnięty kapitan uchylił zasłony.

— Panie tajny radco, prosimy...

Twarz wodza wydała mu się niemiłą, martwą, odstręczającą, wręcz niespodziewaną, mimo tylu fotografij i portretów, które były w każdym domu niemieckim. Ale ze spojrzenia bladych oczu biła moc władzy, to był człowiek, który umie rozkazywać i narzucać swoją wolę milionowym masom. Wypowiedział parę uprzejmych słów, ale twarz jego zostawała martwą, była to jakby uprzejmość maszyny.

— Słucham pana, panie tajny radco. Mamy dla siebie całych piętnaście minut.

To od razu oszołomiło profesora, jednak przemógł się i zaczął, tylko nieco obcym głosem, który dochodził do niego jakby z daleka. Wyrzucił wstęp, charakterystykę dotychczasowego okresu broni chemicznej, błędy popełnione przez wytwórnie i przez kierownictwo armii...

Oznajmił po prostu, że ma nową substancję, której siła niszcząca, jej trwałość w czasie i zasięg w terenie przekracza wszystko, co do tej pory było znane lub przewidywane w tej dziedzinie.

Jeżeli stan obecny chemii na usługach wojny porównamy ze starożytną katapultą ciskającą głazy kamienne, to nowe odkrycie będzie najnowszym działem Kruppa.

— Tak jest, ekscelencjo, bez przesady. Wiem, co mówię.

I profesor zamilkł wymownie, czekając efektu. Ale nic nie drgnęło w kamiennej twarzy wodza.

— Słucham pana.

— W poszukiwaniach moich idę dalej i dochodzę niemal do substancji nierównie potężniejszej, której samo zademonstrowanie na drobnym odcinku frontu wystarczy, aby nieprzyjaciel złożył broń i przyjął nasze warunki kapitulacji. Ale i to, co mam gotowe, wystarczy. Potrzeba mi około trzech miesięcy czasu na zorganizowanie produkcji masowej i na pierwsze zaopatrzenie frontu, pod warunkiem, że niezwłocznie rozpocznie się intensywne szkolenie materiału instruktorskiego, a następnie masy żołnierskiej. W tym celu zażądałbym nadzwyczajnych uprawnień nad całą zmilitaryzowaną produkcją chemiczną kraju oraz kredytów w wysokości dwudziestu milionów na pierwszy miesiąc. Na następny oczekiwałbym sumy podwójnej.

Te cyfry sprawiły pewne wrażenie. Koniuszczki rudawych, podkręconych wąsów uniosły się nieco ku górze — miał to być uśmiech. Wielka, obrzękła twarz tajnego radcy od razu napłynęła krwią, a gdy przemówił, usta mu drgały.

— Ekscelencjo, sądzę, że zasługuję na zaufanie...

Nie doczekawszy się potwierdzenia mówił dalej:

— Jeżeli idzie o sprawdzian obiektywny, o dokonanie prób, to oczywiście nic nie staje na przeszkodzie tej konieczności. Prosiłbym tylko, ażeby odnośne zarządzenia wydane zostały niezwłocznie i ażeby odnośna komisja składała się z ekspertów kompetentnych.

— To znaczy?

— Albowiem, ekscelencjo, zbyt gorzkie mam pod tym względem doświadczenie z ubiegłych trzech lat. Przez ignorancję i biurokratyzm odnośnych sfer wojskowych zaprzepaszczano cały szereg projektów niezmiernie wybitnych. Doprawdy, inaczej wyglądalibyśmy o tej porze, gdyby...

— Panie tajny radco, dziękuję panu w imieniu armii za pańskie tak wydatne prace dla obrony ojczyzny i doprawdy miło mi było pana spotkać osobiście. Co do tak daleko idących propozycji pańskich, to oczywiście są one ponad wszelki podziw, ale w obecnym stanie rzeczy obejdziemy się bez środków nadzwyczajnych. Mamy w ręku taran ofensywy o mocy rozpędu nie znanej w dziejach. Mamy kolosalne zaopatrzenie techniczne, niebywałe jeszcze w tej wojnie, a co do amunicji artyleryjskiej, to czterdzieści pocisków na sto — są to pociski gazowe, to chyba dosyć dla honoru broni chemicznej, panie tajny radco? A dalej, mamy nowe metody walki, które zaskoczą nieprzyjaciela. Słowem — spodziewam się niebawem zakończyć grę. Dziękuję panu jeszcze raz.

Wódz powstał i z powagą wyciągnął rękę na pożegnanie. Adiutant, uśmiechnięty kapitan, ukazał się na progu.

— Heinrich, dawaj mi tu na początek dowódców korpusów VII armii...

X

Północ biła kolejno, z wolna, uroczyście na zegarach miasta Mannheimu, gdy doktor Ossjan Helm oderwał się od swej nocnej pracy. Na rokokowym biureczku, twarzą w twarz z gipsowym pobrązowanym popiersiem wielkiego marszałka Hindenburga, pod portretami pary cesarskiej, pisał swój raport z pierwszego miesiąca, drobnym maczkiem na najcieńszym papierze, pokrajanym w wąziutkie paseczki. Bez trudu i zachodu zebrał w ciągu tych kilku tygodni olbrzymi materiał, gdyż dla obznajomienia się nowego pracownika „Wagerowskiego piekła” z dotychczasowym stanem broni chemicznej otwarto mu na oścież laboratoria, bibliotekę wydawnictw poufnych i tajne archiwum prób i poszukiwań. Codziennie zwiedzał różne oddziały Badische, konferował z kolegami, zaglądał do laboratorium doświadczalnego wytwórni masek. W układzie swego raportu starał się być obiektywnym, ale mimo woli wpadał w ton alarmujący.

Potęga niemieckiego przemysłu chemicznego była przerażająca. Od ujmującej, dobrodusznej postaci profesora Wagera biła groza — ten człowiek miał w zapasie tajemnicę, której nie znał nikt z braci chemicznej w Ludwigshafen. Szeptano o niej, puszczano się na ryzykowne domysły, plotkowano, blagowano. A gdy w owym czasie ukazał się w pismach ów fenomenalny wywiad z cesarzem, który zatrwożył cały świat, w „Wagershölle” wszyscy byli najpewniejsi, że mowa tu o tajemnicy profesora.

„Niechże Bóg nie dopuści, abyśmy w kolejach wojny byli zmuszeni przez nieprzyjaciela uciec się do nowej broni, która jest w naszym ręku, a przed którą wzdryga się nasza myśl...” —

Tak mówił cesarz.

Ów straszliwy Żółty Krzyż, który szerzył spustoszenie i panikę na froncie, a z którym wiedza i przemysł Francji, Anglii i Stanów Zjednoczonych nie mogły sobie poradzić, był z łatwością od razu odkryty. Po to został wysłany tak zwany doktor Ossjan Helm i jeżeli te skrawki papieru dojdą do celu, zadanie jego będzie spełnione. Może wracać do Francji po nagrodę za swoje trudy i poświęcenie — instrukcja była jasna i wyraźna. Poza tym przesyła formuły i ścisły opis produkcji dwóch jeszcze morderczych nowalii niemieckich — substancji nacechowanych na pociskach zielonym krzyżem, błękitnym krzyżem. Wykradł zagadkę Renu.

Chyba dość? Jakąż nagrodę wymyślić można za podobne czyny?

Zapewne spokojny, legalny powrót będzie związany z dużymi trudnościami, brak było jakiegokolwiek pretekstu do urlopu, jego zachcianka wyjazdu na parę dni do Szwajcarii czy do Holandii wyda się na pewno podejrzaną. Mógł przekraść się przez granicę przy pomocy stosunków francuskiej centrali w Berlinie. Zresztą jest na służbie i o wszystkim postanowi jego tajemniczy szef — van Trothen.

Gdyby mu zostawiono do wyboru — wrócić do kraju lub zostać i trwać dalej na posterunku — sam nie wie, co by uczynił. Czyżby sądzonym mu było jeszcze zażyć spokoju i własnego szczęścia? Taki obrót losu nie mieścił mu się w głowie. Od wybuchu wojny przeczuwał, że nie wyjdzie cało z kataklizmu, a po czterech miesiącach walk nad Sommą nawet nie chciał już doczekać końca wojny. Za dużo zniósł okropności, do cna zdarły mu się nerwy. Zatracił ochotę i zdolność do spokojnego życia, zatracił samego siebie i bytował z dnia na dzień w okropnych warunkach frontu, w obłędnym mniemaniu, że ze wszystkiego, co być mogło, to jest jeszcze najlepsze... Najlepsze, gdyż każdego dnia, o każdej godzinie, w każdej chwili może przyjść śmierć — wybawienie. Po tym, co widział nad Sommą, nie godziło się wyżyć, śmierć była jedynym odkupieniem żołnierzy za zbrodnie i bezeceństwa, do których przykładał rękę. Ale omijała go śmierć i gdy w szpitalu w Tours odszukał go wysłaniec ministerstwa z biura numer II i przedstawił mu propozycje, które jednocześnie były rozkazem — usłuchał bez namysłu. Albowiem ta nowa okropność też niosła w sobie grozę i śmierć, ale zarazem była trudniejsza i nieznana, zaciekawiała. I było w niej jeszcze zjawisko niesłychane, dokoła którego obracało się tam wszystko — na zawsze, na wieki wieczne pożegnane ukochane słowo — h e m i a.

I tu, na wrogiej ziemi niemieckiej, na nowym, tak osobliwym odcinku walki, w atmosferze zadań i zagadek chemii, rozpoczęło się jakieś fantastyczne podobieństwo życia, jakiś byt rozszczepiony, podwójny, pochłaniający przez nieustanny niepokój, przez ustawiczne czuwanie o każdej godzinie każdego dnia, nawet we śnie. Był w tym osobliwy urok zaprzeczenia wszelkiej rzeczywistości, wzniesienia się ponad normy ludzkie, była w tym bezprzykładna nowość, jakaś niepowtarzalność w napięciu psychicznym. Jakże często spadały nań chwile powątpiewania o sobie samym, gdy wymykał mu się ostatni sprawdzian jego realnego istnienia...

Te momenty, przelatujące we mgnieniu oka, miały swój własny byt i skupiały się już w jakoweś dzieje sekund, a każda z nich posiadała swoje odrębne oblicze, które zostawało na zawsze obecne w pamięci.

Gdy rozmyślał o sobie, wydawało mu się niepodobieństwem, żeby ktokolwiek i kiedykolwiek miał lub mógł mieć podobne przeżycia psychiczne. We wszystkich krajach walczących grasuje niezmiernie wielu szpiegów wszelkiego gatunku i kalibru i każdego z nich jednakowo pali w pięty ziemia nieprzyjacielska, po której stąpa. Ich strach jest inny, rozmaitszy, rzec można, bardziej twórczy, mniej ordynarny niż na otwartym polu walki. Ale z samego strachu nigdy nie mogą powstać w duszy te momenty zatracenia pojęcia o sobie, przenikające grozą i śmiertelnym upojeniem. Wierzył, że w jego przeznaczeniach sądzone było, aby wkroczył w tę niebezpieczną krainę ułudy i wyzbył się samego siebie, wyzwolił się. W jakim celu? A czyż ma jakiś cel to lub owo w człowieku? Jaki cel ma naród? Świat? Jakiż cel ma wreszcie i ta wojna, jeżeli pominąć fałsze dokumentów dyplomatycznych, demagogię podżegającej prasy i hipnozę ciemnych mas, które dają się mordować, wygładzać, niszczyć, szarpać nie pytając za co i o co?

— To, co się w nim poczynało, było podobne do nałogu pijaństwa, do namiętności morfinisty, palacza opium: żądza wyzbycia się samego siebie, wyrwanie się z tego, co w nim samym jest rzeczywiste, albowiem zbyt nieznośną się staje nuda tego, co jest. Dopiero tutaj, w poniżeniu kariery szpiegowskiej, zaczynał w nim wracać zagubiony w latach wojny instynkt życia, smak istnienia. Gdy chwilami zapominał o tym, że jest Francuzem, gdy czterdzieści lat jego życia odchodziły w senną nicość, gdy stawał się naprawdę doktorem Helmem przybyłym z Kalifornii, aby służyć swej nieznanej, niemieckiej ojczyźnie — wówczas ogarniało go rozkoszne poczucie pełni życia i jego bijącego tętna. A gdy nawiedzały go momenty wahania, niepewności, kim on jest, co zdarzało się w nagłych ocknieniach po nocy, kiedy to kapitan Déspaix spotykał się oko w oko z doktorem Ossjanem Helmem, wówczas dostrzegał na mgnienie oka błyskawicę prawdy, a w niej nie tylko absurd wojny, ale jego najściślejszy wyraz, coś na kształt chemicznego znaku.

Żył spokojnie, pracował, znakomicie wypełniał swoją rolę. Zawsze czuwał w nim samoczynny, niezawodny aparat, czuły na najsłabszy cień niebezpieczeństw. Profesor Wager podziwiał jego polot w pracach badawczych i szybkość orientacji w najzawilszych zagadnieniach.

Wyróżniał go i zbliżył go do siebie; koledzy, starzy, zasłużeni pracownicy profesora, zazdrościli przybłędzie, temu osobliwemu Niemcowi z końca świata. Zawiść wzmogła się w „Wagershölle”, gdy w parę dni po powrocie z głównej kwatery profesor zaprosił obieżyświata na obiad. Stary uczony miał w tym pewien ukryty zamiar.

Baronowa przyjęła go w małym saloniku i robiła honory domu w jakimś zadumanym roztargnieniu.

Jej oczy były zagasłe i jakby nie patrzące. Zaczęła zwyczajnie: o pogodzie. Tej zimy tak skąpo słońca, a ona nie może bez słońca. Śnieg stopniał, jest pusto, goło, brudno, obrzydliwie, a do tego ten nieustający wicher. Dmie w tym samym tonie, który spotyka się tak często u Wagnera, na przykład w Latającym Holendrze. Nie lubi Holendra, tam woła morze, a morza ona nie znosi, po prostu boi się morza.

O tych rzeczach banalnych mówiła jakoś na wpół tajemnie, spowiedniczo, jakby sama do siebie. Mówiła przyciszonym głosem, z namysłem pochylała głowę. Oczy miała przymknięte, ręce splecione między kolanami, jakby w poddaniu się jakiemuś oczekiwanemu nieszczęściu. Zamilkła.

Doktor Helm parokrotnie wszczynał rozmowę, ale gdy mu nie odpowiadała, poprzestał na patrzeniu na nią i czekał, rychło-li zjawi się profesor, którego głos słyszał przez kilka pokoi, wysilający się przy telefonie, by uzyskać połączenie z Höchst.

Wiedział, że pani Rita czeka od trzech miesięcy na wieść o mężu i że ojciec i wszyscy ukrywają przed nią katastrofę „UC–17”, po raz pierwszy od dawien dawna żalił się ludzkiemu nieszczęściu, spowodowanemu przez wojnę. Za dużo trupów widział, za dużo płaczących matek... Tu ujrzał cios wojny wiszący nad tą głową nieporównaną, prześliczne oczy, przymykające się co chwila przed widmem śmierci i, o dziwo, poczuł w sobie łzy. Opamiętał się i zaczął o byle czym, żeby zagadać ciężką chwilę milczenia, które stanęło między nimi. Bał się, że lada chwila pani Rita podniesie nań oczy i powie wręcz:

„I pan wie, że Fell nie żyje, i każdy wie — po cóż kłamiecie wszyscy?”

Nagle porywczo podniosła głowę i przeszyła go spojrzeniem ostrym i rozpaczliwym, jak gdyby odgadła, co pomyślał. Trzeba było natychmiast mówić, gadać wszystko jedno o czym.

Ale nie mógł zacząć, spętany tymi oczami. Utonął, zapamiętał się w ich głębinie. Tak mijały minuty. Profesor skrzeczał w telefon, w sąsiednim pokoju służba szczękała talerzami, na ulicy sapały i zgrzytały ciężarowe samochody, a między nimi obojgiem usłała się głucha cisza.

Rita, zapatrzona, zdawała się coś odgadywać w nieznajomym człowieku. Pochłonęło ją to zupełnie. Zauważyła na jego twarzy cienie ruchome, które przesłaniały jak gdyby jego prawdziwą obecność, ta twarz mieniła się, to była sobą, to była cudzą, i znowu własną. Czuła do tego człowieka zwyczajną ludzką sympatię, to znowu odpychał ją czymś nieokreślonym. Z urody i z całej postaci był to sobie zwyczajny pan doktor, ale to było tylko pozorne w tym człowieku. On jest w istocie zupełnie inny. Dlaczego on udaje? Czy jest za głupi, czy może za brzydki, czy może zbyt niedobry, że musi robić z siebie innego? Kto on jest? I zapomniawszy się, zapytała głośno i nieco natarczywie:

— Kto pan jest?

— Ja? Ossjan Helm, chemik, pamięta pani... przed dwoma tygodniami...

— Ja pamiętam, ale nie o to pytam, panie doktorze — uśmiechnęła się z wdzięcznym zakłopotaniem.

— Tak spytałam i trudno mi powiedzieć dlaczego. Przepraszam.

— Kto jestem? — podjął doktor z uśmiechem — a któż to może o sobie powiedzieć coś pewnego?

— O tak! Tak! — potwierdziła z zapałem. — Ja na przykład bywam bardzo często małą dziewczynką i nie pamiętam o niczym, co było później. Wówczas jestem szczęśliwa, ale to trwa bardzo krótko, o wiele krócej niż dobry sen. Przenoszę się czasami do jakichś tajemniczych obcych krajów albo też przebywam w czasach Karola Wielkiego, Hanzy albo wśród meistersängerów, ale też bardzo niedługo. Zdarzało mi się bywać listkiem klonu, który płynie z prądem Renu z daleka, nie wiadomo skąd — ale na tę chwilę ja jako listek wiedziałam o sobie wszystko i znałam moje macierzyste drzewo. Ono stało na wysokim brzegu na zakręcie rzeki, wyrosło wśród ruin zamczyska i pamięta, co się tam działo, gdy na zamku mieszkali ostatni dziedzice. To było w końcu siedemnastego wieku. Ostatni z rodu, zubożały przez wojnę trzydziestoletnią, był wówczas starcem, wszystkie jego dzieci pomarły...

Kilka łez wymknęło się z jej oczu, zamilkła. Przez te łzy spojrzała nań ze zdumieniem, zapytała:

— Co pan mówi?

— Nic nie mówiłem, pani baronowo...

— Pan tego wprawdzie nie powiedział głośno, ale pan sobie pomyślał o mnie, że ja jestem bardzo głupia? Nie jestem tak niemądra, ale panu musiało się tak wydać, bo ja nigdy nie się spośród ludności miejskiej, zwłaszcza rzemieślniczej. Tworzyli związki, których najbujniejszy rozwój przypadł na w. XIV–XVI.

umiałam rozmawiać tak jak wszyscy. Dla mnie właśnie zwyczajne towarzyskie rozmowy o niczym są niepotrzebne i śmiertelnie nudne. Często w jakimś salonie wszyscy co do jednego nie mają sobie nic do powiedzenia i nudzą się śmiertelnie, a gadają, gadają — z najwyższym ożywieniem, aż huczy w całym domu. I do czego to podobne? Już lepiej opowiadać sobie plotki po kątach albo kłócić się o politykę. Ludzie nie umieją milczeć, a ja bardzo lubię nic nie mówić. Ale wówczas wszyscy są zdania, że jestem nudna. Cóż, kiedy najczęściej nie ma się wiele do powiedzenia. I teraz nie mam o czym... Aha — pan wie? Na obiad będzie szynka!

Doktor Helm słuchał jej z uśmiechem, jak się słucha małego dziecka, a wpatrywał się w nią badawczo, szukając przyczyny jej nadzwyczajnego uroku. Nie była piękna, ale zdawało się być pewnym, że przy niej zgasłaby najwspanialsza kobieta. Sam głos jej czarował i pieścił, ale w wyrazie jego przeważały smutek i skarga. Skarżyły się jasne brwi, wzniesione tragicznie, skarżyły się usta. Jakże musiała być ubóstwianą przez męża, tego, który już nie żyje...

Jakże śmiertelnie kocha go ona, która dręczy się tęsknotą, spodziewa się, że lada chwila otrzyma nareszcie wieść szczęśliwą. Nie — już w niej wypisana żałoba, w tajemnym przeczuciu, w wizji podświadomej musi ona odpędzać od siebie straszliwą marę, która staje w progu i już nie odchodzi na żadne zaklęcie...

— Każ podawać, Rito! Panie doktorze, nasze niemieckie obiady są teraz takie, że nie wypada na nie zapraszać. Ale za tym razem mamy niespodziankę, dar mego przyjaciela, dzielnego pułkownika. Jest to jedyna zdobycz, jaką przywożę z głównej kwatery — odszkodowanie za zawiedzione nadzieje... „Pyff, Wager, najedz się raz do syta i uspokój się!... Nie trap się nad zbawieniem ojczyzny, gdyż jest ona już niejako zbawiona, zajął się tym kto inny...” — Cóż mogłem na to odpowiedzieć panu pierwszemu generał-kwatermistrzowi? „Kiedy tak, to tym lepiej, ekscelencjo!...” Wie pan, jak długo trwała audiencja? Jedenaście minut, z zegarkiem w ręku... Tam w Kreuznach mają za dużo roboty, żeby się zaprzątać głupstwami...

Po owej szynce, która była wspaniałą szynką amerykańską, a do tego zdobytą w angielskich okopach, Rita wymknęła się, a profesor, nie zatrzymując dłużej swego gościa, prosił go, bardzo prosił, żeby przychodził do nich wieczorami.

— Idzie o biedną Ritę, żeby miała czasami kogoś koło siebie. W samotności rodzą się w niej niebezpieczne przywidzenia, chwilami mówi od rzeczy. Zasklepia się w swoim fantastycznym świecie i nie wiadomo do czego to doprowadzi. Rozpacz ogarnia na myśl, co z nią będzie, gdy dowie się o śmierci męża. Przed miesiącem jeszcze był ostatni cień nadziei, że mógł się dostać do niewoli, już były takie wypadki cudownego uratowania całej załogi, nie mówiąc o potwornej zbrodni komendanta krążownika pomocniczego „Baralong”, który gdzieś koło Islandii nie dał uratować ani jednego z rozbitków „U–28”. Ale za tym razem Anglicy pochwaliliby się zdobyczą, w ich obecnym ciężkim położeniu na morzu nie mogliby nie rozgłosić tego na cały świat — a jednak o „UC–17” od trzech miesięcy cicho... Rita ani jednym słowem nie wspomni o mężu, tym gorzej...

Korzystając z dobrej sposobności Helm prosił profesora o parę dni urlopu, chciałby zobaczyć Berlin, stolicę swej odzyskanej ojczyzny. Naturalnie, oczywiście, to mu się należy, więc, powiedzmy — za tydzień.

I stało się tak, że w ciągu całego tego tygodnia, dzień w dzień, doktor Helm bywał u Rity.

Ojciec nie przeszkadzał im, gdyż wybrał się w podróż okrężną po oficerskich szkołach gazowych z wykładami. Rita przyjmowała gościa we własnym mieszkaniu na pierwszym piętrze.

Za każdym razem witała go tak, jak za pierwszą wizytą, z tym samym zdziwieniem w oczach, jakby go nie poznawała, ale była niemal uprzejmą i czas im schodził do późnej godziny.

Doktor Helm od razu wyzbył się pustych ceregielów towarzyskich i odgadł łatwo, jak ma się zachowywać w obliczu osoby tak dziwnej. Ich rozmowa rwała się, wymilczali się niemal godzinami, a o czymkolwiek zaczynała Rita w swoim stylu fantastycznym, było to przyjmowane tak samo, jak gdyby mówiła rozsądnie. Doktor niczemu się nie dziwił, żadne urojenie Rity nie wytrącało go ze spokoju, potrafił zawsze odpowiedzieć na najbardziej nieoczekiwane py tanie, dostosował się do niej i niejako upodobnił. To snadź podbiło samotnicę, gdyż już za trzecią wizytą doktor Helm doznał wyjątkowej łaski, jakiej nie dostąpił w tych smutnych czasach rodzony ojciec.

— Pan mógłby wytrzymać bez wojny? Gdyby się jutro skończyła, jakby pan to przyjął?

Wszyscy modlą się, męczą Pana Boga, pragną pokoju, a nikt nie wie, że w ludziach i w całych narodach zaszły takie przeobrażenia, że nikt nie jest już zdolny do spokojnego życia, nie tylko żołnierze, ale i my wszyscy... Ja strasznie nienawidzę wojny, ale drżę przed jej końcem.

Boję się, że wszyscy powariujemy... i zawali się cały świat...

— Jeżeli człowiek wytrzymuje wojnę, to wytrzyma i jej koniec. Mnie się wydaje, że to przejdzie jakoś zupełnie zwyczajnie.

— Strasznie się pan myli! Niech pan zrozumie, że z chwilą wybuchu wojny świat oszalał, bo inaczej te cztery lata byłyby niemożliwością, i naraz, od pewnego dnia i godziny z minutami, rozbestwionym żołnierzom zakazują mordować się nawzajem! Od danej godziny i minuty każdy wystrzał staje się zbrodnią karaną przez sądy. Nie ma już nieprzyjaciela. Życie człowieka na nowo staje się zjawiskiem najważniejszym, a jego śmierć bolesnym dopustem bożym. A to, co było? Jakże to wymazać z dusz, z serc, z nałogów czterech i więcej lat?! Zawieszenie broni będzie straszliwym przewrotem i to, co nastąpi potem, może być gorszym od wojny....

— Pani myśli o rewolucjach? To bardzo możliwe, ale wywołują je zniszczenie, zubożenie świata, powikłanie stosunków gospodarczych, bezrobocia, upadek pieniądza i wiele innych zjawisk powojennych, których większości nikt nawet nie zdoła przewidzieć.

— Nie! Nie! Powikłania stosunków gospodarczych? Owszem, ale niechże pan wie, że to przede wszystkim człowiek będzie cały powikłany, potargany, obrócony na opak, niemożliwy...

Ja sama — jaka ja jestem? Przeżyłam tyle... Nie ciąży na mnie niczyja krew, ale mój mąż namordował tylu... Ach, może tysiące, tysiące ludzi... Pan wie? Każdego z nich czuję na sumieniu!

Widzę, jak toną, walczą rozpaczliwie do ostatnich sił, toną w zimnym, strasznym morzu... Za to muszę, muszę być ukarana!

Zakryła twarz rękami, zapłakała krótkim łkaniem i nie otarłszy łez chwyciła się za głowę, jej oczy stały się obłąkane, a twarz skaził okropny skurcz rozpaczy. Tak zastygła. Claude podniósł się i z wolna podchodził do niej, najpewniejszy, że zaczyna się atak nerwowy, rozglądał się bezradnie, nie wiedząc, co z nią począć. Ale gdy był tuż przy niej, pochylony nad jej fotelem, spojrzała mu z bliska w oczy smutna i zgnębiona.

— I na panu też krew... Jak pan mógł? Niech pan pomyśli...

— Nigdy nie byłem na froncie, ale gdyby moje życie było potrzebne ojczyźnie...

— Pan nie był na froncie? Więc cóż to jest? Ja się nie mogę mylić! Widzę wyraźnie... To wstyd — pan kłamie.

— Pani Rito, kiedyż mogłem być na froncie? Przyjechałem z Ameryki...

— Nie wiem! Nie wiem! Ale mnie od pana odpycha... Strach, wstręt... Widzę duchy ludzi pomordowanych, jak się snują nad pańską głową... Iluż ich tu jest!

— Pani Rito, proszę się opamiętać, to przywidzenie...

Wzniosła ku niemu oczy zatroskane, rozżalone oczy dziecka.

— Proszę mi darować, z pewnością się omyliłam, może to nie były duchy zabitych... Zapewne jakieś inne — teraz na świecie wszędzie duchów pełno... Tułają się nieszczęsne między nami żywymi... I tu snadź się zabłąkały... Ja, proszę pana, nigdy się ich nie boję. One są biedne, skrzywdzone, one nie są mściwe. Szukają ciepła, ukojenia. Jeżeli się je wyczuje czy spostrzeże, trzeba im coś ze siebie dać. Wie pan, ja, kiedy mi się zjawią, po prostu im zagram przez chwilkę, czasami dłużej. Posłuchają, pocieszą się i odchodzą.

Podniosła się i z wolna, w skupieniu, w dziwnym jakimś rytmie, jakby wypełniając tajemniczy obrządek, zbliżała się do fortepianu.

Tak zaczęła się ich przyjaźń. Déspaix został dopuszczony do jej tajemnego świata, pozwoliła mu być obecnym, gdy grała tylko cieniom, wizjom, swoim smutkom. Wówczas nie dostrzegała jego obecności, zapominała o nim, ale gdy wstała od fortepianu, nie dziwiła jej jego zjawa. Zaczynała rozmowę, nieraz nawet nawiązując do tego, o czym mówili poprzednio, godziny gry zdawały się nie istnieć, jakby były długim milczeniem. Muzyka Rity stała się jego opętaniem, dopiero teraz pojął ów tak często powtarzany komunał, że muzyka jest wyrazem spraw, dla których nie ma słów w ludzkim języku. To, co Rita usiłowała czasami wypowiedzieć o sobie, o świecie, było zawsze mętne, powikłane, pomylone, dopiero w tonach objawiała się cała do głębi i stawała się zjawiskiem nie z tego świata, a jednak dostępnym dla pojęcia. W jej muzyce było nie tylko upojenie, objawiała się w niej jakowaś wiedza tajemna, która odgradzała od świata i jak na samotnej pustyni okazywała nicość wszelkiej sprawy ludzkiej, budziła tęsknotę do najwyższej prawdy i w pewnych momentach kreśliła jej ślad, pozwalała dosłyszeć samo jej tchnienie. Niekiedy zbliżała się do granic już nie do przekroczenia dla umysłu i wówczas stawała się muzyką obłędu, dręczącą, upiorną. Zdarzało się to najczęściej, gdy Rita improwizowała swoje własne „przygrywki”, jak to nazywała sama.

Wówczas Claude drętwiał, zamierał, przygniatało go coś w rodzaju strachu, chciało mu się zasłonić uszy i chciało mu się własnym krzykiem zagłuszyć poczwarne skojarzenia dźwięków, gdzie jęki rozpaczy, głosy anielskie, szatańskie zgrzyty snuły się dokoła głównego motywu, który powtarzał się, nielitościwy, i kuł w duszę jak młotem, zmuszając ją do podołania niepodobieństwu. Rita nie zważała zupełnie na swego słuchacza, ale zdarzało się nieraz, że udręczywszy go chaosem swych własnych nie odgadnionych myśli muzycznych, koiła go, a zapewne i siebie samą, fragmentem Beethovena, Mozarta, Bacha. Każdego mistrza przetwarzała po swojemu interpretacją urojoną lub, zda się, jedynie trafną, zawsze niespodziewanie, nadspodziewanie.

Pewnego wieczoru grała marsza żałobnego z Eroiki i do wspaniałości obrzędu pogrzebowego na cześć bohatera wszczepiła taką głębię beznadziejnego żalu, tyle łez najserdeczniejszych, iż Claude odgadł bez trudu, że Rita wie już z całą pewnością o śmierci męża. W znaki pisma partytury, jedne dla wszystkich, włożyła cały własny ból i rozsnuła obraz bezmiaru surowego morza, samotne, zagubione w przestrzeni zwłoki bojownika, kołysane przez fale, pogrążane i wypływające na powierzchnię. Była to walka pośmiertna poległego żołnierza z przepaścią morską. Wciąga go głębia w swój wieczny mrok, oto już znikł. Jeszcze krążą nad tym miejscem białoskrzydłe mewy, dotykają wody i wzbijają się wysoko, a on z rozkrzyżowanymi ramionami, bezwolny i bezwładny pogrąża się w ciemnościach odmętu, opada coraz niżej, chwiejąc się, kołując, unoszony przez zmienne prądy głębiny, aż w jakiejś godzinie, przeznaczonej mu w dniu urodzenia, dotknie niezmiernej dalekości dna i tam nareszcie spocznie...

Rita urwała nagle i, okręciwszy się porywczym ruchem na taborecie, spojrzała promiennymi oczami, z twarzą jasną, z uśmiechem.

— Pan nie zna jeszcze mojego męża, cóż to za człowiek, ten Fell... Pan nie ma wyobrażenia, takiego jak on nie znajdzie pan nawet w całej Ameryce... Po prostu nie da się opowiedzieć!

Zobaczy go pan lada dzień i dopiero pan powie. Może przyjedzie jutro? Dawno, dawno powinien tu być...

I promieniała radością. Claude’a przeszył dreszcz.

XI

Berlin przyjął Claude’a tak, jak należało powitać wroga, zdradzieckiego szpiega, który zakradł się, żeby toczyć i podkopywać żywą siłę Niemiec. Przyjął go mrozem i zadymką trwa jącą od trzech dni. Nie było komu uprzątać śniegu, ludzie brnęli po kolana. Pokój hotelu był nie opalany od początku zimy i termometr na ścianie wskazywał pięć stopni poniżej zera.

Wojenna przepisowa żarówka zaledwie rozpraszała ciemności, szerząc w tym lodowatym wnętrzu nieznośną ponurość. Berlin tego wieczoru robił wrażenie miasta konającego, które niebawem opuszczą ostatni mieszkańcy. Wiatr hulał po ciemnych ulicach, miecąc i kręcąc śniegiem, i wnet zacierał ślady z rzadka przemykającego się przechodnia. Ogromne kamienice stały jak wymarłe, w niewielu oknach tliły nikłe światełka, sklepy pozamykane i zawiane śniegiem, a tu i ówdzie po drodze, pomimo że dopiero dochodziła godzina ósma, już się zbierały gromady ludzi i ustawiały się pod ścianami w kolei na całą długą, mroźną noc. Claude mijał czasami jako tako oświetlone lustrzane okna kawiarni i cukierni, ale ogromne sale stały pustką i niemal w ciemnościach — nie było kawy, nie było cukru, nie było gości. Coraz zaczepiały go kobiety nieszczęsne, wynędzniałe bezrobotne ulicznice. Jedna przez drugą obniżały cenę, jedna przez drugą wysilały się na najbardziej świńskie obietnice. Wreszcie napadły go trzy na raz; stara, młoda i trzynastoletnia dziewczyna; pomyślał, że mogą to być: matka, córka i wnuczka; prześladowały go długo i w końcu zaczęły błagać i żebrać o parę fenigów.

Melancholia opuszczonego miasta, ściskała za serce nawet tego tajnego wroga, który raczej winien się był upajać tryumfem i radością. Zdumiewały go reklamy kinoteatrów, niesłychana rzecz — czyż w Berlinie ludzie się jeszcze bawią?

Posłuszny instrukcjom, Claude nie pytał nikogo o drogę, ani policjantów, ani przechodniów.

Szedł wedle wystudiowanego planu, zbaczając, licząc przecznice. Tramwaje od południa na wszystkich liniach utknęły w śniegu. Trafiały się taksówki, ale były mu one surowo wzbronione, gdyż rzekomo wszystkie szoferki — szoferów dawno już zabrakło — były agentkami policji polowej. Wreszcie zabłądził, zabrnął między fabryki i długo wlókł się pod czerwonymi murami, napastowany przez przenikliwy zgrzyt maszyn z wściekłością krojących żelazo. Przegrodził mu drogę długi pociąg, wypełzający z bramy fabrycznej. Dwie lokomotywy, obmarznięte, ziejące parą, wywlekały z trudem wagon za wagonem. Przesuwały się platformy naładowane kuchniami polowymi, stosami pocisków w surowym stanie, tak jak wyszły z odlewni, a dalej przeciągały obrócone dnem do góry kolosalne pontony i wynurzały się z szerokich wrotni fabrycznych jeden za drugim, jeden po drugim, bez końca, jak kadłuby martwych przedpotopowych potworów.

Claude zaczął je liczyć myśląc, czy też ów wszechwiedzący van Trothen wie już o nich.

Czy wie, na jaki front przeciągną? Do Ypres czy do Tyrolu? Na Równinę Siedmiu Gmin?

Na Bałkany? Do Mezopotamii? Na jakiej rzece świata zbudują na nich mosty? Na Sommie, na Piave, na Maricy, na Eufracie? Może w powtórnym nawrocie dziejów na onejże Marnie, z której dawno zdążyła spłynąć krew stara, sprzed trzech i pół lat?

Wyszedł niespodziewanie na Dworzec Śląski. Zawieja hasała po pustej przestrzeni, lampy kołysały się na wichurze. Kilkadziesiąt samochodów poznaczonych czerwonymi krzyżami stało w szeregu, czekając snadź od dawna, zawiane po same osie. Ociemniały żołnierz walczył z wiatrem i macając kijem brnął przez plac chwiejną, zygzakowatą linią. Piesek, który go miał prowadzić, szedł z tyłu, kryjąc się za nim, ze spuszczonym łbem, z podwiniętym ogonem.

Dwaj dziwaczni ludzie w długich czarnych pelerynach, w płaskich cylinderkach na głowie, z trudem wyciągali z zasp śnieżnych dwukołowy wózek z trumną. Za nimi brnęły pochylone pod wiatr cztery kobiety.

Wreszcie Claude zaczął pytać o drogę. Jakiś starzec, ostatni oberwaniec, dźwigający przed sobą w rękach ogromną bryłę węgla, którą gdzieś dostał czy ukradł, przystanął, złożył swoje brzemię na ziemi i świszcząc spracowanym oddechem, długo nie mógł wydobyć z siebie słowa.

Aż jąkając się zaczął opowiadać, że taszczy węgiel aż ze stacji towarowej, że ma jeszcze ze trzy kilometry do domu, że niech zdechnie po drodze, ale izbę trzeba trochę ogrzać, choćby na jeden dzień, bo Fritz przyjeżdża jutro z eskadry na urlop. Fritz nie wie jeszcze, że matka umarła przed miesiącem, a Karolcia uciekła z domu i puszcza się z żołnierzami. Niechże przynajmniej zastanie u ojca ciepło, bo inaczej tylko splunie, zabierze się i pójdzie włóczyć się po szynkach. Węgiel doskonały, prawdziwy antracyt, taki, co teraz idzie tylko dla floty...

Trudno mu było przerwać. Wreszcie, na natarczywe pytania o ulicę, zażądał papierosa, zapalił i odpowiedział, że nigdy nie słyszał o takiej ulicy. Claude, przeklinając wszelkie instrukcje ostrożności, podszedł do policjanta zatopionego w olbrzymim kożuchu pośrodku placu, pod latarnią, na największym wygwizdowie, obudził go i dowiedział się, że ma stąd właśnie bardzo niedaleko. Wpadł do domu pod wiadomym numerem i długo obijał się po ciemnych schodach, dzwoniąc, stukając do różnych mieszkań, niepokojąc ludzi, oglądając na chwilę w szczelinach drzwi złe twarze i słuchając wrogich pomruków. Wreszcie ktoś mu wskazał pożądany numer mieszkania i na piątym piętrze na prawo, przy świetle zapałki gaszonej wciąż przez mroźny przeciąg, odczytał napis: „Centralne Biuro Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi Żołnierzami”. Cofnął się, zapalił zapałkę — numer mieszkania był właściwy. Namyślał się. Wreszcie zaczął się wycofywać, ale zaledwie zeszedł z paru stopni, drzwi od Centralnego Biura Opieki otworzyły się bez dźwięku, buchnęło światło z wnętrza i świeży głos kobiecy zapytał:

— Kto tam?

— Przepraszam, zapewne się pomyliłem, szukam mieszkania pani Sempach.

— Owszem, to tutaj, proszę.

Ogarnęło go przemiłe ciepło. Służąca, młoda dziewczyna, wprowadziła go do pokoju biurowego przedzielonego balustradą, odkręciła światło i znikła. Pokój jarzył się i pstrzył od żywych barw. Z błękitu rozfalowanego morza wytryskał snop ognia, unosząc czarne szczątki, na niebie tęcza, na dole napis: „Kalendarz zwycięstwa na morzu. Listopad 1917 — sześćset tysięcy ton. — Nowiny ze wschodu”. Nieskończony, pokręcony wąż towarowego pociągu przewija się przez śnieżną równinę między jodłami i cebulastymi cerkiewkami, na otwartych wagonach stosy worków, ściśnięte gromady baranów, świń, beczki z napisami: „masło”, „cukier”, „miód”, ogromne paki — „tytoń”, „herbata”, wreszcie „kawior”... Zeppeliny nad straszliwym pożarem Londynu. Klucz białych „gołąbków”, z czarnymi krzyżami na skrzydłach szybuje w błękicie nieba, w dole Paryż, sto dymów wznosi się ku górze, wszystkimi rogatkami na wszystkie strony świata ucieka czarne mrowie nieszczęsnych mieszkańców. Olbrzymia, roześmiana twarz „Michela”165 w hełmie szczerzy potworne zęby. Żołnierz zanosi się, pęka ze śmiechu — cha, cha, cha! I oni sobie myślą, że nam poradzą! Cha, cha, cha!

Weszła maleńka, podstarzała kobiecina z robótką w ręku i szybko, automatycznie przebierając palcami po drutach, przyglądała się przez okulary spóźnionemu gościowi. Głos jej był słaby i wysilony, ton wybitnie nieuprzejmy, akcent czysto berliński.

— Nasze biura od dawna zamknięte i nie ma nikogo.

— Czy pani Sempach?

— Jestem pani Sempach, pan do mnie w osobistej sprawie? Ja pana nie znam!

— Ale szanowna pani zna dobrze panią Schmetterling?

— Schmetterling? Nie znam żadnej takiej!

— Więc radcę handlowego Knopfa?

— Boże jedyny! Knopfa? Skądże znowu mam znać jakiegoś Knopfa?!

— Przepraszam, to jakieś nieporozumienie... Więc przychodzę od państwa Licht i już!

— I już?! Co to ma znaczyć?

— To znaczy, że przychodzę po kartki na mydło.

— Ależ ja nie mam żadnych kartek na mydło! Proszę się wynosić w tej chwili!! Pan mnie nachodzi po nocy! Pan wyplata głupstwa! Pan mnie chce łapać na jakichś kartkach! Zaraz telefonuję do policji!

Nie zważając na srogie piski Claude spokojnie wydobył pudełko zapałek, wyjął trzy patyczki i podstawił je pod sam nos pani Sempach.

— Oto są — trzy — widzi pani — wyraźnie numer trzy! I witam panią!

— Moje uszanowanie panu, proszę do mojego mieszkania. Ale w trzecim haśle pomylił się pan fatalnie — zamiast państwa Licht powinno być...

— Ależ tak — państwo Macht, Macht, szanowna pani! Przepraszam!

— Właściwie z takim błędem nie powinnam pana przyjąć, ale Bóg z panem.

— Dziękuję.

Rozmowa była niedługa. Claude wytrzymał w milczeniu wstęp o mrozie, o zawiejach, które wstrzymają pociągi i do reszty ogłodzą nieszczęsny Berlin. Ale uchylił się od pytań, skąd przybywa, gdzie się zatrzymał, czy jest Anglikiem, czy Francuzem, może Włochem, jak się nazywa?

— Przybywam z księżyca, nazywam się C.K.N. 123 i tyle; ani mniej, ani więcej.

Pani Sempach pochwaliła go za ostrożność i oznajmiła, że ona nie jest bynajmniej ciekawa takich rzeczy, ale wymagają od niej chwytania interesantów na podobnych kawałkach i donoszenia o tym władzy wyższej dla utrzymania należytej dyscypliny. Niezwłocznie da mu następny adres, gdzie mu powiedzą, dokąd ma się dalej udać. Tam już niepotrzebne hasła i znaki, wymieni tylko swoją cyfrę.

— A na wypadek, gdyby tymczasem...

— Proszę tam być punktualnie o godzinie jedenastej rano, gdyby coś takiego, nie daj Boże, ja będę chodziła przed sąsiednim domem, dam panu znak. A jeżeli mnie tam nie będzie, to znaczy, że droga wolna.

— Bardzo pięknie, ale dziś w nocy mogą sprzątnąć i panią, i tamtego i urządzić zasadzkę.

— W takim razie i pana wezmą i powieszą.

Odpowiedź była prosta i żołnierska, Claude zmieszał się nieco. Pani Sempach ani na chwilę nie przestała obracać drutami, olbrzymia, gruba skarpetka zwisała jej z rąk. Claude był na odchodnym, powstając rzucił tak sobie:

— Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak szybko robił na drutach.

— My, Niemki, umiemy to nieźle. — I podnosząc do góry skarpetkę wielką jak torbę, dodała:

— To dla naszych żołnierzy... I ja miałam dwóch synów na froncie, obaj polegli na polu chwały. Teraz nie mam nic i wszystko mi jedno, co się ze mną stanie. Jak się wsypię i stanę przed sądem, to powiem tym panom w same oczy, co i jak...

Claude zaciekawił się niezmiernie, co też by ta Niemka mogła powiedzieć swoim sędziom.

Ale ta czekała tylko, żeby się czym prędzej zabrał i poszedł.

— Tak, tak — mruknął ze współczuciem.

— Pan mówi: „Tak, tak”? Mój panie, to zupełnie co innego, niż pan sobie myśli. Tylko jeżeli im wolno przez cztery lata pędzić na rzeź miliony porządnych ludzi, to w takim razie —

wszystko wolno. Mogą mnie powiesić, może temu będę jeszcze rada, ale nikt mi nie dowiedzie, że mi nie wolno pomagać francuskim szpiegom i brać za to piękne pieniądze... Zresztą, całe to szpiegostwo to jedna blaga. Tego, co ważne, nikt nie wyszpieguje za żadne miliony, a te tam różne nasze kawałki, obrywki — to nic, tylko śmiecie. Co to pomoże Francuzom? Co to zaszkodzi naszym? Świat jest głupi...

Po nocy spędzonej o głodzie i chłodzie Claude, przebywszy jeszcze trzy pośrednie etapy zakonspirowanej łączności, zmierzał ku siedzibie tajemniczego van Trothena. Zabrało mu to trzy godziny, przez ten czas na krańcach Friedrichstrasse poznał zegarmistrza Hoena, który w tyle sklepu, za szafą, dał mu następny adres, a dowiedziawszy się, że klient gotów w tym Berlinie skonać z głodu, wzruszył się i poczęstował go kawałem prawdziwego chleba z prawdziwym masłem. Na Johannisstrasse poznał pracownię panny Emmy Jess, malarki-kubistki, osoby pełnej uśmiechów i radości życia. Musiał z nią wypić szklaneczkę koniaku i obejrzeć horrendalne obrazy, porozwieszane od góry do dołu na wszystkich czterech ścianach. Zaofiarowała się oprowadzić go wieczorem po mieście, gdyż w Berlinie i teraz można dobrze zjeść, wypić i zabawić się, jak za starych dobrych czasów, bodaj nawet lepiej — trzeba tylko znać pewne adresy. Potem może przenocować u niej w życzliwej atmosferze i, co najważniejsze, cieple.

Ale na pierwszym piętrze wielkiego domu przy Steglitzerstrasse namyślał się długo, zanim zadzwonił. Na mosiężnej tabliczce stał napis: „Freiherr Adolf Buxhövden, Artillerie-Oberst”. Tego już miał zanadto. Dopiero po długiej chwili dostrzegł w niezbyt widnej klatce schodowej przyczepiony na drzwiach bilecik: „Dr phil. Lucas Wetzler”. Otworzył mu żołnierzordynans.

Doktor filozof siedział w fotelu przed fortepianem, nakryty pledem, i nie wstał na jego powitanie; podał mu lewą rękę, prawy rękaw wisiał pusty od samego ramienia. Podniósł smutne oczy i przemówił dziwnie miękkim, kobiecym, aksamitnym głosem:

— Pan wybaczy, że nie wstaję, straciłem władzę w nogach. Czym mogę służyć? Z kim mam przyjemność? Proszę siadać...

Claude przedstawił mu się jak należało i spostrzegł, że w bladej, nikłej twarzy pana Wetzlera od razu po pierwszym jego słowie zagasł senny, miękki uśmiech. Twarz zwarła się i zastygła, stała się zaciętą. Oczy pociemniały. Zasłonił twarz ręką i natychmiast ocknął się.

— Pan daruje. Wyrwał mnie pan z mego zapamiętania. Jestem muzykiem i siedzę właśnie nad moją symfonią. Natychmiast panu służę. Od panny Emmy... Tak, a przedtem?

— Zegarmistrz Hoen.

— Dobrze, dobrze. A któż tam jeszcze?

— To było wczoraj wieczorem, ta desperatka pani Sempach.

— Desperatka? To jest szelma, kosztuje nas bardzo drogo. To jest szelma, ale trzymamy ją mocno, mamy na nią brzydkie dowody. Ta nie zdradzi.

— Jednak cały ten wasz aparat wydaje mi się mocno niepewny.

— W naszym zawodzie nic nie ma zupełnie pewnego. Jakoś idzie. Trudno zmieniać machinę w ruchu. Ulepszenia by nas zdezorganizowały. Dobrniemy i tak do końca. Więc pan dalej, a raczej wyżej, do tamtego... Do samego pana... Właściwie do kogo?

— Do pana van Trothen.

— Tak jest, dobrze. Pan może prosto z Francji? Ach, jakże dawno nie mówiłem w ludzkim języku!

Dźwięk mowy ojczystej uderzył w Claude’a swym czarem. Od dwóch miesięcy nie słyszał francuskiego słowa. Ale wytrwał, uśmiechnął się tylko.

— Słusznie! Słusznie! Ale w istocie to komedia.

— Tę komedię mógłby podsłuchać bodaj ordynans pana pułkownika, albo i on sam.

— Herr Oberst jest na froncie i ostrzeliwuje w tej chwili nasze pozycje na Chemin des Dames, a ordynans to wtajemniczony, mój rodak — Alzatczyk. Bez niego nie dałbym sobie rady.

Nie potrzebuje się pan spieszyć, van Trothen zjawia się u siebie dopiero o drugiej.

— Nie chcę panu przeszkadzać w pracy.

— Na dzisiaj już mi pan przeszkodził. Ale mam czas. Zagrałbym panu, niegdyś byłem wirtuozem, ale cóż... Wie pan, jaki jest tytuł mojej symfonii? La statue de la ville de Strasbourg

— ta z placu Concorde, co roku zakwefiana kirem w rocznicę klęski, ta, przed którą tego dnia klękają i modlą się dzieci francuskie. Myśl sprzed wojny, marzenie szczepu w niewoli, odrąbanego od macierzy. Ta idea i jej wyraz muzyczny zawiodą we wrażeniu, gdy Alzacja będzie wolna. Realizacja marzenia będzie tak brutalnie radosna, że w jednej chwili zapomną ludzie o wszystkich swoich cierpieniach, ofiarach, łzach, tęsknotach swoich ojców. I biada temu, kto im to zechce przypomnieć! Wiem, że ta symfonia, dzieło mego życia, będzie zmiażdżona przez zwycięstwo. Bo cokolwiek rozprawiają i piszą o tym mędrcy, nie ma czystej muzyki...

— Cóż, nasze zwycięstwo jeszcze za górami, za lasami... Kto wie, może jeszcze przez sto lat dzieci francuskie będą klękały na placu de la Concorde, a w każdym pokoleniu zrodzi się jakiś Déroulede, który będzie co rok perorował pod posągiem Strassburga...

— Pociesza pan biednego muzyka...

— Nie śmiałbym żartować.

— Owszem, proszę, sam wiem, że jestem śmieszny maniak. Jednak zwycięstwo będzie.

Niemcy gonią ostatkiem tchu. Jak wygląda Berlin? Ale zanim zginą, spróbują się odegrać, i na to poświęcą wszystko, bez reszty, w rozpaczliwym natarciu — wówczas trzeba nam się trzymać, bo możemy utonąć przy samym brzegu. Amerykanie jeszcze za oceanem. Wpadł nam w ręce plan potężnej ofensywy we Flandrii, obejście prawego skrzydła angielskiego, co oznacza wrzucenie Anglików do morza. Boulogne, Calais stają się podstawą operacji łodzi podwodnych i ogłodzona Anglia podpisze pokój. A my zostaniemy sam na sam z całą potęgą niemiecką, wzmożoną przez sto dywizji zwolnionych ze wschodniego frontu. Lada dzień w Brześciu stanie pokój. Po Caporetto i po tym pokoju Niemcy po raz pierwszy w tej wojnie będą mogli rzucić wszystkie swoje siły na nasz front. Wiosna, która nadchodzi, to najgroźniejsza faza wojny, jeżeli to przetrzymamy — zwyciężymy. A co słychać u nas? Co w Paryżu?

— Dawno nie byłem w kraju. Co słychać? Ciężko. Francuska struna napięta do ostateczności raz już nawet nadpękła latem zeszłego roku, przeżyliśmy ciężkie przesilenie w armii. Nie był to głębszy kryzys moralny, a raczej załamanie się dyscypliny. Na szczęście...

— Na szczęście Niemcy dowiedzieli się dopiero w trzy tygodnie potem, gdy kryzys już minął, że między Soissons, a Paryżem były w rezerwie tylko dwie dywizje jako tako pewne.

Gdyby uderzyli w nas — doszliby do Paryża. Ale nie wiedzieli.

— A dlaczego nie wiedzieli? Bo nie znalazł się w całej zbuntowanej VI armii, na sto tysięcy żołnierza, ani jeden, który by im to był powiedział. Bo żołnierz francuski nie ciskał broni jak dziki muzyk, jako obywatel domagał się tylko swoich ludzkich praw, przepisowych odpoczynków, sprawiedliwych zmian, i wreszcie jakiegoś sensu w prowadzeniu wojny. Nauczył on rozumu naszą wielką kwaterę po zbrodniczych, bezcelowych hekatombach ofensywy generalissimusa Nivelle... kiedy sześćdziesiąt tysięcy ludzi padło — za nic i o nic.

— A teraz?

— I teraz, i zawsze żołnierz francuski wytrwa do ostatka sił i ponad siły. Może ulegnie, ale póki tchu w piersi nie popuści z ręki broni — ja za dobrze znam naszego żołnierza...

— I ja go poznałem. Nie od razu! Jako pruski lejtnant na prawoskrzydłowej armii von Klucka piątego września szedłem w przedniej straży IV korpusu generała von Gronau i nocowałem we wsi Escardes. Gdzie to było? Trzydzieści kilometrów za Marną! Byłem najpewniejszy, że Paryż już wzięty. Ta noc... A nazajutrz...

— I to był cud...

— Cud narodu! Cud wodza! A w istocie — cud francuskiego żołnierza. Wówczas dopiero mogłem usiłować przejść do was, ja, niewierny Tomasz. Postrzał w ramię, zabrano mnie. A w parę dni, już pod Soissons, gdy francuskie armaty biły w masę naszych taborów na pontonowych mostach przez Aisne, ciężki pocisk rozbił moją budę sanitarną i poraził mi krzyże...

— Wówczas byłem i ja tam gdzieś w tych stronach, niedaleko.

— Tak zakończyłem wojnę. Ale po roku wróciłem na front bojowy i jakoś trzymam się do dziś dnia.

Rozgadali się. Dopiero po godzinie spostrzegł się Claude, że mówią w najlepsze po francusku.

Odurzyły go przesłodkie dźwięki mowy ojczystej. I nagle wszystko wydało mu się snem. I ten Berlin, i Alzatczyk doktor Wetzler wraz ze swoją symfonią, i patriota niemiecki doktor Ossjan Helm z Ameryki. I Mannheim-Ludwigshafen nad Renem, i profesor Wager, i jego córka Rita. I cała wojna światowa.

Zamroczenie trwało jedną sekundę, ale Claude uląkł się sam siebie. Otrząsnął się z tego natychmiast, wstał, pożegnał się przesadnie zimno i poszedł.

XII

Dzień ciepły, mglisty. Berlin tonął w błocie i witał odwilż jak błogosławieństwo boże.

Mróz, który trzymał od dwóch tygodni, zmordował masy wygłodniałe, źle odziane, bez węgla.

Zaroiło się na ulicach. Wszyscy zdawali się biec kędyś na żer, każdy w swoją stronę, gdzie miał coś upatrzonego, przyobiecanego lub przypuszczalnie możliwego do zdobycia lub wyszachrowania. Ta pogoń za rzeczami pierwszej, pierwotnej potrzeby narzucała na twarze przechodniów tępą zapalczywość. Na ulicach wspaniałej stolicy zdawały się wracać czasy prapraprzodków, gdy panowała tu głucha puszcza, a w niej dziki zwierz, za którym uganiało się plemię myśliwców odzianych w niewyprawne, kudłate skóry, z krzemiennymi toporami.

Jedyną ich myślą było ratować się od śmierci głodowej — zdobyć jedzenie. To samo jest teraz.

Tłum ubrany był nikczemnie, klekotały po chodnikach drewniane wojenne trepy. Ogromna przewaga kobiet czyniła tę nędzę jeszcze bardziej jaskrawą, jakby wystawioną na urągliwy pokaz. Szmaty wypłowiałych chustek, kapelusze nadające się do śmietnika, wyjedzone futra, zaszargane, wystrzępione spódnice, salopy uszyte ze zdartych obić meblowych, z fantastycznych kotar, z pasiastych chodników i z czego się tylko dało. Człowiek lepiej ubrany zwracał uwagę i tylko wojskowi, zarówno oficerowie, jak i żołnierze, poprawni od stóp do głów, w swoich polowych płaszczach obszytych płótnem, pikielhaubach i lśniących butach, zdawali się być jakimś innym rodzajem ludzkim, plemieniem panów wśród poddanej, nędznej hołoty.

Eva idąc przez Kaiser-Wilhelm-Strasse wstydziła się swych karakułów. W jej dobrym sercu zadrgało współczucie dla tych pokracznych, poniżonych kobiet, opuszczonych żon, matek, córek, skazanych na wszystkie utrapienia duszy i na nędzę, głód, poniewierkę. Bolały ją zlikwidowane, puste sklepy. Gdy mijała kolosalne hale targowe, niegdyś centrum ruchu i zbiegowiska, a teraz szczelnie zamknięte i bezludne, zrozumiała tragedię Niemiec. Ani z przesadnych powieści, ani z agitacyjnych artykułów gazet paryskich, które wciąż trąbiły o dogorywaniu Niemców, nie miała pojęcia o istotnym stanie rzeczy. Było gorzej. Wzbierały łzy na widok wynędzniałych, sinych dzieci o zatroskanych, chorych oczętach: patrzyła w twarze ludzkie, spotykała widma napiętnowane przez śmierć, oblicza zapadłe, pełne goryczy, złości lub powleczone nudą ostatecznej obojętności, gotowej na wszystko, nie spodziewającej się już niczego na świecie.

Każdy, każdy z tych ludzi dźwigał swoje brzemię żałoby. Nie na darmo od półczwarta roku dzień w dzień z zachodu i wschodu nadchodziły krwią pisane komunikaty, świadectwa niemieckiej chwały. Uzbierało się tego i teraz, jak Niemcy długie i szerokie, nie było rodziny i nie było domu, na który by nie spadł zaszczyt udziału w narodowej chwale. Tchnienie śmierci ciągnęło ulicami wraz z tym tłumem, snuło się wszędzie, przenikało przez szyby i mury. Zdawało się, że pośród żyjących krążą niewidzialne duchy tych, którzy nie wrócą —

Eva ulękła się swej wizji. Tego, co teraz, nie czuła po tamtej stronie frontu, ani w Rosji, ani w Anglii, ani we Francji, ani we Włoszech. Tutaj nad wszystkim leżał potworny ciężar wojny, na każdym kroku znać było śmiertelny wysiłek narodu, który musiał stawić czoło całemu światu. Zdumiewała potęga tego uporu.

Bywała w domach niemieckich i kiedy rozmawiała z dostojnikami państwa, zarówno oni, jak jakaś skromna, cicha matka w żałobie po synu, jak pierwsza lepsza żona oficera, żyjąca od trzech lat w niepokoju o życie męża — wszyscy okazywali wolę do walki i wiarę w ostateczne zwycięstwo, co prawda już w tej dobie bez aneksji i odszkodowań. Nie słyszała tu jeszcze krytyki ani szyderstwa, ani paryskich dowcipów. Podziwiała to, wiedząc, jak wycieńczone, jak osaczone są Niemcy, jaka straszliwa nawała ciągnie na nich zza oceanu.

— Jacy wy spokojni, nie widziałam tego nigdzie z tamtej strony okopów.

— Trudno — odpowiedział jej na to stary wielbiciel sprzed wojny, generał von Sittenfeld z Ministerstwa Wojny — teraz walczymy o samo nasze istnienie. W takiej potrzebie dobywa się na jaw to, co w narodzie najlepsze. Nie czas na krytykę, na oskarżenia, na czcze biadania.

Zresztą, niechby kto spróbował... U nas się to tępi. Bo my musimy zwyciężyć, zanim tamci nadejdą.

Jej szczere i ugruntowane sympatie prokoalicyjne, którym była wierna od wybuchu wojny, zawahały się już w pierwszych dniach jej pobytu na ziemi niemieckiej. Uderzyła ją niezgłębiona niedola narodu, który ginął, konał, ścigany nienawiścią całego świata. Sama nigdy nie odczuwała w sobie tej nienawiści. Narody były dla niej jeno ciekawymi odmianami plemienia ludzkiego i w jej ciągłych wędrówkach po szerokim świecie wszędzie było jej jednako dobrze na jakiś czas. Sama nie odczuwała wspólnoty ani ze swą ojczyzną Kanadą, a zatem i z Imperium Brytyjskim, ani z Francją, krajem ojcowskim, ani z państwami skandynawskimi, skąd pochodził jej mąż. Podobały się jej pewne rzeczy w Rosji, w Niemczech, w Szwajcarii, wszędzie znajdowała upust dla swej ciekawości ludzi i krajów, obyczajów, typów, zagadnień i zagadek danego środowiska. Nade wszystko kochała niewyczerpaną rozmaitość ludów. Lubiła ich wzajemne zatargi, bawiły ją wszelkie przesilenia, rozmowy z dyplomatami zwaśnionych stron. Dla niej to dawano ciekawe przedstawienia, dramaty, komedie, farsy, w ogromnym teatrze Europy.

Wybuch wojny dla Evy Evard był wielkim świętem. Zaczęło się upajające misterium, prawdziwa tragedia narodów, pełna krwi, grozy i rozszalałych namiętności, niewyczerpana w efektach, w swoich niespodziewanych zaskoczeniach widza. Eva była niestrudzonym, nigdy niesytym obserwatorem, pochłaniała perypetie katastrofy dziejowej, kochała chaos zjawisk i wydarzeń, starała się nawet odgadnąć sens, logikę wojny. Nigdy nie dawała się uwieść uczonym rozprawom, pisanym przez znakomitości światowe, ani rozbestwionej, wściekłej prasie, która wiedziała wszystko, ani mądrym, poufnie szeptanym słowom polityków i dyplomatów, znawców rzeczy ukrytych.

Domyślała się dawno tej najgłębszej, utajonej prawdy, bez której nie było zrozumienia wojny — że rozszalały świat nie dał się ująć w żadne karby, że już w pierwszym roku wojny „wszystkie stery zostały złamane”, że wojną nikt nie rządził. Potoczyła się sama, rozpętana, nieodgadniona, w starciu z potęgą rzeczywistości od dawna już szalona. Skruszeni byli ludzie przewodniczący, najmędrsi, najmężniejsi. Do ostatka wysilała się ich myśl i o tej porze głowy państw, rządy, główne kwatery miotały się w popłochu, jak w płonącym domu. Na jednym stanęło wszystko, na martwym punkcie. Wojna utknęła w murowanych twierdzach-okopach, po obu stronach tak potężnych, że przełamać się nie dały za cenę żadnych ofiar. Z rozpaczy zrodziła się doktryna absurdu — czekania na zużycie przeciwnika, na wyczerpanie jego sił, odporności, rezerw ludzkich i materiału. Czekanie przeplatane było rozpaczliwymi ofensywami, a za każdym razem padały setki tysięcy trupów, by jeszcze raz dać świadectwo obłędnemu urojeniu wodzów, że mur betonu i żelaza można przełamać ślepym posłuszeństwem żołnierza i jego żywym ciałem. Zbankrutowała strategia, zbankrutowała dyplomacja. Najwyższym nakazem, najwyższą cnotą stało się — trwać. Mijały lata i niszczały narody, chwiały się trony, a niczyja wola, niczyj geniusz nie zdołały wyłamać wojny z okopów i pchnąć jej na otwarte pole do rycerskiej, szybkiej rozprawy. I wojna znikczemniała, stała się potworną rzezią bez ładu, bez sensu, bez celu.

Dreszcz zachwytu przenikał Evę na myśl, jaki będzie tej wojny koniec. Z ciemności nieprzeniknionej dla żadnego ludzkiego domysłu wynurzały się wizje o piekielnym uroku, koszmarne, przyśnione wyobraźnią klęsk i przewrotów, z których świat wyjdzie jako okryty ranami kaleka, obłąkany nędzarz, wspaniały jeno ogromem swego nieszczęścia. Czy się odnowią i odrodzą wielkie narody Europy? Czy zwyrodnieją i sczezną? To było dla Evy wszystko jedno. Jej tajemną rozkoszą stała się myśl, że ona doczeka końca wojny i widzieć będzie to, co nastąpi dalej.

Ale dopiero tu w Berlinie stała się naprawdę neutralną. Po paru dniach odpadły sympatie dla tamtej strony. Niemcy wzruszały ją swym osamotnieniem i niedolą, pociągały ją wspanialszym schyłkiem swej epopei, gdy w obliczu nieuniknionej zguby, której widmo wychy lało się już na każdym kroku, cały naród nie poddawał się rozpaczy, tylko zbierał wszystkie ostatnie swoje siły do walki na śmierć i życie. Nie pokochała bynajmniej Niemców ani ich straconej sprawy, po prostu w tragicznym swoim losie byli oni dla niej nierównie ciekawsi niż tamci. Wszystko tu było nowe, a wreszcie dość miała jasnych aniołów koalicji, walczących o prawdę i o sprawiedliwość, teraz zachciała już do końca być w obozie przeklętych przez świat szatanów Europy.

Po kilkunastu wizytach, po odnowieniu starych znajomości cała prasa powitała ją owacyjnie.

Eva Evard z powrotem na ziemi niemieckiej!

Eva Evard — wcielenie wiecznej neutralności sztuki!

Eva Evard mówi nam o wojnie!

Eva Evard wystąpi na wielkiej akademii na rzecz niewidomych żołnierzy!

Eva Evard przystąpiła do pracy nad podwójną kreacją Margarety-Brunhildy w filmie patriotycznym Bogowie Germanii — wytwórnia „Mundus-Film” (van Trothen i Spółka).

A generał von Sittenfeld ponownie oszalał. Lata wojny pobieliły mu skronie, wychudł na skąpym chlebie kartkowym i na przemarzniętych kartoflach; po przestrzeleniu przez oba płuca w Argonach w samym początku wojny, poruszał się wolniej i sztywniej; przepracowanie, udręczenie i gorzkie zawody służbowe, intrygi w ministerstwie, troska o los ojczyzny i dynastii wyżłobiły sieć zmarszczek koło oczu. Ale czarne oczy po dawnemu pałały, gdy patrzał na Evę. Wzruszające było ich pierwsze spotkanie.

— Panie generale, przede wszystkim winszuję szarży. Gdyśmy się widzieli po raz ostatni, był pan podpułkownikiem.

— Evo, ty Evo! Niepodobna cię zapomnieć... Wiedz, że teraz, tak jak zawsze... Ach, ty najcudniejsza...

W przeszłym roku wygrzebano tu stary twój film Dziewczyna znad jeziora, pamiętasz?

Na szczęście rzuciłem po drodze okiem na afisz... Przesiedziałem z rzędu przez trzy przedstawienia, telefonicznie odwołałem ważną konferencję, na której przewodniczyłem, nie mogłem się od ciebie oderwać. Wojna mi cię zabrała, wojna zabrała i mnie całego, przez te wszystkie lata na nic nigdy nie miałem czasu, ale nie zapomniałem, nie!

Generał w życiu Evy był przelotnym czerwcowym tygodniem w uroczym zakątku Schwarzwaldu w przededeniu wielkiej wojny. Wspominała go przyjaźnie, ani mniej, ani więcej, lecz tak samo jak wielu jemu podobnych, szczęśliwych a dorywczych wybrańców jakiegoś jej szalonego momentu. Teraz wzruszył ją po trosze wspomnieniem ostatnich dni dawnego świata, który już nie wróci nigdy. Zresztą generał był jej potrzebny w różnych sprawach, i ważnych, i drobnych, które też były dość ważne. Gdy wspomniała, że jej hotel nie ma opału, nazajutrz samochody wojskowe nawiozły tyle węgla, że dyrekcja hotelu nie wiedziała, gdzie podziać cały ten niewiarogodny skarb. Natychmiast wywieszono olbrzymi napis i rozesłano do gazet ogłoszenia: „Hotel opala wszystkie pokoje do końca zimy” — i podniesiono ceny o piętnaście procent.

W salonach reprezentacyjnych wytwórni „Mundus-Film” obchodzono uroczyście rozpoczęcie prac nad Bogami Germanii. Zaproszenia otrzymało około stu osób, wybranych ze sfer literatury, sztuki, spośród prasy, armii, parlamentu. Paru dygnitarzy państwowych i jeden minister przyobiecali swą obecność ze względu na wyjątkową wagę filmu dla propagandy w państwach neutralnych i dla podniesienia ducha w kraju. W istocie przybyła podwójna liczba gości i w salonach „Mundus-Film” zrobiło się ciasno. Wszyscy chcieli zobaczyć Evę Evard, cały czas trwania pierwszej wojny światowej.

tym bardziej że przybywała po trzech latach pobytu wśród nieprzyjaciela, z tajemniczych krajów, odciętych przez front. Była światową znakomitością, ale była w tych czasach i osobliwością, gdyż od wybuchu wojny żadna ze sław Europy nie zajrzała do znienawidzonego Berlina.

Eva królowała ze zwykłą swoją dostojną prostotą. Okazało się, że z łatwością mówi po niemiecku, co od razu ujęło wszystkich. Była osaczona zwartym kołem natrętów pełnych uwielbienia, a najpierwsi, jak zawsze i wszędzie, pchali się dziennikarze. Umiała to znosić z pogodą, a dziś była szczególnie ożywiona w tym tłumie najosobliwszych istot, jakby wywołanych i zgromadzonych tu na chwilę dla jej uciechy sztuką magiczną czystej fantazji. Roiła sobie, że lada minuta zgasną te wszystkie twarze i postacie, a ona ocknie się z powrotem w Paryżu, w Londynie i czytać będzie w gazecie, że gdzieś w przestrzeni świata, za podwójną linią drutów, okopów i armat, istnieje Berlin, a w nim fantastyczne stwory — odszczepieńcy rodu ludzkiego, wywołańcy Europy, winowajcy wszystkich klęsk świata — Niemczury — les Boches. Wyglądali zaś zwyczajnie, jak ludzie, tylko w porównaniu z tymi sprzed wojny mówili znacznie ciszej i byli Niemcami nie tak obcesowo pewnymi siebie. Ich oczy, ich twarze stały się bardziej wyraziste, karki mniej potężne, w ogóle spuścili jakoś z tonu i na ogół spadli z ciała. Byli znacznie sympatyczniejsi. Niebawem zauważyła, że zarówno wśród oficerów, jak i cywilnych przeważali mizeracy lub ludzie starzy. Wszędzie widać było figury pokraczne, ułomne, garbate, chorowite, bezrękie, okulałe. Dorodni, dawni Niemcy byli na froncie, a tu zostały wybierki ludzkości oraz odpadki frontu — inwalidzi. I znowu uderzyła ją w dobre, czujące serce niedola nieszczęsnego narodu. Zarzucano ją pytaniami:

— Jak jest w Paryżu, co słychać w Londynie?

— Czy to prawda, że w Paryżu wszyscy mieszkają w piwnicach i w tunelach metro? Że w całej Anglii szaleją rozruchy głodowe? Że zbuntowane wojska kolorowe, tudzież czarne, opuściły front i okopały się na tyłach, paląc, rabując i gwałcąc kobiety w trzech departamentach?

— Jak pani mogła tak długo wytrzymać między mordercami, którzy uwzięli się wymorzyć głodem nasz naród?

— Jak pani odważyła się przyjechać między Hunnów, którzy pożerają żywcem dzieci belgijskie i francuskie? Podobno nasze ludożerstwo figuruje w filmach propagandowych?

— Czy Paryż zawsze jest tak uroczy? W początkach września czternastego roku byłem już bardzo niedaleko rogatek St.-Denis, ale wypadło mi zawrócić, zresztą zostawiłem tam jedną nogę...

— Pani Evo, Bogowie Germanii będą pani najświetniejszą kreacją. Albowiem tylko na naszej ziemi zobaczy pani maksimum niedoli i maksimum męstwa...

— Pani zaświadczy przed Europą, że nie ma takiej mocy, która zdołałaby poniżyć naród niemiecki...

— Mój Boże, my biedne Niemki wyglądamy przy pani jak wyrobnice. Jakże niewiarogodnie zmieniła się moda! A my wciąż chodzimy po dawnemu.

— Pani Evard, pani pozwoli — pan minister spraw wewnętrznych...

— Pani Evard, pani pozwoli — pan poseł von Hundius...

— Pan poseł Saltwedel...

— Pan tajny radca Bunterbardt...

— Pan Dithforth, autor dramatyczny...

— Pan Amberger, artysta malarz...

— Pan redaktor Gaester...

Podczas ciężkiej mowy inauguracyjnej dyrektora van Trothena Eva przygryzła usta, żeby zachować powagę i godnie reprezentować swoją osobę, gdyż wlepione w nią były setki oczu.

A chciało się śmiać, śmiać, śmiać... Swawolny śmiech wydzierał się z niej przemocą, jątrząc nieprawdopodobieństwem zawrotnym, szczytem komizmu tego, na co patrzała własnymi oczami i co słyszała na własne uszy. Po prawej stronie miała pana ministra spraw wewnętrz nych Rzeszy, po lewej generała von Sittenfelda, szefa centrali kontrwywiadu wojskowego, a o pięć kroków przed nimi stoi w uroczystym żakiecie i wypluwa frazesy patriotyczne van Trothen... Teraz mówi o niej, patrzy jej prosto w oczy i ani się zająknie — oklaski, oklaski...

Podnosi się sam pan minister i dudni głuchym głosem komunały o znaczeniu kina, o wojnie, o Nibelungach, o najświetniejszej gwieździe ekranu, która... która i która...

Oklaski.

— Niech żyje Eva Evard! Hoch! hoch! hoch!!!

Zamiast zbojkotowanego i niedostępnego zresztą szampana podano rodzime musujące wińsko, które pieniło się arogancko i bez miary, jak ordynarny dorobkiewicz, doprowadzający do karykatury maniery arystokraty. Na długich stołach rozstawiono półmiski ze stosami przekąsek — biały chleb, rostbef, sardynki, szynka, kawior. Na chwilę Eva została osamotniona.

W szturmie na czarodziejskie stoły nie zabrakło nikogo. Po pewnym namyśle udał się tam i pan minister spraw wewnętrznych, którego obowiązkiem było czuwać najsurowiej nad rygorami aprowizacyjnymi, a po niejakiej chwili oderwał się od Evy nawet generał von Sittenfeld.

Wówczas van Trothen zamienił z Evą przelotne, osobliwe spojrzenie i zacierając ręce rzekł z ulgą:

— A zatem możemy sobie powinszować, początek wypadł wspaniale. Z tą chwilą cały Berlin stoi przed panią otworem — szansa po prostu niesłychana. Pani Evo, musimy dokonać czegoś naprawdę wielkiego. Ale jeszcze raz ostrzegam panią przed tym generałem. Jego szelmostwo jest zaiste kolosalnej miary. To jest dopiero gracz!

Eva się śmiała.

XIII

W końcu lutego o zmierzchu dżdżystego dnia, gdy holownik na Renie zawył swą niemiłosiernie długą skargę czy groźbę, Rita odskoczyła od okna na środek pokoju i oglądała się dokoła w strachu i rozpaczy. Chciała krzyczeć, wołać pomocy, ale coś ją ostrzegało natarczywie z ciemnego kąta pokoju... Ktoś niewidzialny machał na nią rękami, uciszał i wreszcie groził.

Więc szeptała z cichym jękiem:

— Ratujcie mnie, ratujcie...

Holownik wciąż wzmagał swój głos olbrzymi i wył chrapliwie, szarpiąco, całą mocą. Teraz obwieszczał światu jakoweś niezmierne nieszczęście, nieodwołalne, bo już spełnione.

Ktokolwiek marzył jeszcze, że dola się odmieni, kto czekał na lepsze jutro, kto się łudził, że śmierć wisząca nad najdroższą głową ominie ją i wybierze kogo innego, kto chciał zakończyć ten dzień w spokoju i usnąć błogo, kto się uśmiechał w tej chwili, kto nucił piosenkę — wszyscy, wszyscy, gdy usłyszeli ten nielitościwy, martwy zew, truchleli w grozie i gotowali się na cios nieszczęścia... Zła wieść grzmiała wyraźnie, wlokła się powtarzając swe straszliwe słowo, jej ponadludzki dech wołał, trwożył, dręczył bez końca, pod jego wściekłym naporem łamało się serce, drgały, cicho brzęcząc, szyby.

— Ratujcie mnie... Ratujcie... Dobrzy ludzie... O ludzie...

Kogo miała na myśli tak szepcząc we trwodze? Nikogo. Czyż jest ktoś tak nieskończenie dobry, żeby zrozumiał jej rozpacz, i mądrym słowem, odgadnięciem prawdy utulił jej złowrogie przeczucie?... Pomyślała o tym Ossjanie Helmie — czemuż go nie ma przy niej teraz właśnie? Nie przychodzi w najgorszej potrzebie, niedobry, niewierny... Dawno go nie było, pojechał daleko, kiedy ona jest najnieszczęśliwsza. Zapragnęła jego milczącej obecności, jego spokojnego spojrzenia... Ojciec znowu gdzieś gania po świecie, zresztą, cóż ojciec...

Holownik zachłysnął się i urwał nagle, uczyniło się przeraźliwie cicho i doktor Ossjan Helm stanął w progu. Nie wierzyła własnym oczom.

— To pan? To pan naprawdę?

— Jestem, witam panią. Może nie w porę?

— Ach, w porę!

Po raz pierwszy powitała go radośnie. Zaczęła szybko mówić o byle czym, o niczym, urywając zdania, jakby jej brakło tchu. Zarzucała go pytaniami, nie dając mu odpowiedzieć ani wtrącić jednego słowa. Pytała o Berlin, skarżyła się na ojca, że pojechał przeziębiony, oznajmiła, że syn adwokata Minna poległ pod Lombardsyde, że młody Schramm przedwczoraj otruł się, ale go odratowali. Wuj Niemeyer z Hannoveru wybiera się do nich, w Badische zanosi się na strajk głodowy, bo od tygodnia zupełny brak dowozu. Wczoraj eksplodowały dwa nowe generatory. Same wypadki! W Germersheim zapalił się wielki statek-cysterna, cała benzyna poszła z wodą. Wczoraj przez cały dzień płynęły Renem zdechłe ryby, wielkie i małe.

Nikt nie przypuszczał, że w Renie mogło być tyle ryb. Pomimo zakazu policji ludzie je wyławiali i jedli.

Nareszcie lada dzień otrzyma wiadomości o mężu. Właśnie pani von Senden pojechała do Wilhelmshafen i obiecała natychmiast napisać...

Zamilkła i z niepokojem wpatrzyła się w niego. Pomimo zmierzchu dostrzegła w nim wielkie zmiany, wyczuła w nim coś wrogiego. Było to zatajone i złe, mimo jego zwykłego, dobrego uśmiechu.

— Co się z panem stało? — zapytała z bólem w głosie.

— Ze mną?

— Jest pan jakiś zupełnie inny... Pan coś przede mną ukrywa...

Wpatrywała się weń, wpatrywała. Podbiegła do ściany, odkręciła światło. I nagle krzyknęła wysilonym, obcym głosem:

— Niech pan mówi od razu! Już! Natychmiast!!

— Pani Rito...

— Nie! Nie! Niech pan jeszcze nie mówi! Błagam pana...

Zgasiła światło. W pokoju uczyniło się zupełnie ciemno. Claude zaledwie ją dostrzegał na tle okna. Holownik znowu odezwał się, teraz już skądś z daleka, jego głos przytłumiony jęczał posępnie, roznosząc innym, dalszym ludziom żałobną wieść.

— Proszę pani...

— To ty, Charlotto?

— Jakiś człowiek do pani... Mówi, że jest z fortu Schilling, jakiś marynarz...

Claude uczuł, jak chwyciła go za ramię mocno, oburącz. Dygotała.

— Ratuj mnie — zaszeptała — pomóż mi... O Boże miłosierny... Cóż teraz będzie? Panie Helm, co ja mam robić?

— Pani pozwoli, ja się rozmówię z tym marynarzem.

— Nie! Ja nie pozwalam!

— Proszę pani, to ja go odprawię — odezwała się Charlotta.

— Za nic w świecie! Zawołaj go, niech tu wejdzie. Przepraszam pana, panie Helm, jestem dziś wyjątkowo zdenerwowana.

Zaświeciła lampę stojącą na stole w kącie saloniku. Ciemnoniebieski abażur stłumił światło i napełnił pokój martwym, księżycowym półzmierzchem. Oczy Rity biegały w popłochu, ich spojrzenie było nie widzące i błędne. Claude nerwami wyczuł jakąś groźbę wiszącą nad nimi. Ten marynarz... Trzeba było koniecznie coś uprzedzić, odwołać rzecz, która ma się stać.

Ale było za późno. Za drzwiami rozległy się ciężkie kroki niemiłosiernie skrzypiących butów.

Rita odwróciła się od okna, na progu ukazała się wyniosła postać w grubej marynarskiej kurcie i skłoniła się niezgrabnie. Był to człowiek potężnej budowy, ale przerażająco wychudły, szeroka kurta wisiała na nim jak na kiju, a twarz w przykry sposób przypominała trupią czaszkę, w sinym świetle lampy była okropna. Rita podchodziła do tej postaci z wolna, opornie, jakby przemocą pchana. W twarzy jej zakrzepło przerażenie. Claude stanął między nią a złowrogim gościem, jakby chciał jej bronić.

— Pan... do mnie?

— Tak jest. Ja do pani komendantowej w krótkiej sprawie... Bo ja jestem z „UC–17”... I pan komendant mi nakazał... Ale nie mogłem do tej pory... Długo chorowałem... Leżałem w szwedzkim szpitalu w Hahnstad... Pięć tygodni... Potem mnie wyprawili... Znowu leżałem...

Już w naszym szpitalu... We Flensburgu... Potem mnie odesłali do Kiel... Dopiero przed tygodniem wypuszczony jestem na urlop... Za pozwoleniem pani komendantowej... Melduję się posłusznie... Jestem podoficer nawigacyjny floty, Gebeschuss, sternik.

W głosie, który to mówił, nie było nic człowieczego. Zgrzytliwy, martwy szept wychodził jakby z blaszanego głośnika. Zacinał się co chwila, był przenikliwy, świszczący, sztuczny, przerażająco wyraźny. Był wysilony, jakby przemagał niezmierną trudność, dźwięczała w nim niemoc i jakby szyderstwo. Tak mogła szeptać jakaś naśladująca człowieka maszyna.

Sternik urwał i odpoczywał gwiżdżąc oddechem. Rita, zapatrzona w niego, skamieniała.

Claude wyrwał ją z osłupienia, zaprowadził do kanapy i posadził bezwolną i posłuszną. Gestem poprosił siadać marynarza. Ten usiadł i milczał. Wyglądał jak widmo; gdyby nie połysk zapadniętych oczu i świst oddechu, można go było wziąć za trupa usadzonego w fotelu. W tej twarzy jasno-kościstej i nieruchomej nie znać było żadnej myśli ani śladu jakiegokolwiek czucia, rozpościerała się na niej martwa maska śmiertelnego wyczerpania. Minuty upływały i wreszcie ta cisza stała się tak okropną, że Claude, po tysiącu rozpaczliwych pytań: „Co robić?”, bojąc się spojrzeć na Ritę, przerwał milczenie i natychmiast tego pożałował.

— Więc, panie sterniku... Bo pani baronowa, rzecz prosta, spodziewa się jeszcze wciąż...

— Nieprawda, panie Helm! Niczego się nie spodzie wam! Panie Gebeschuss, proszę mówić dalej, jak było. Ja pana dobrze znam z opowiadań męża — niech pan mówi. Ale pan jeszcze chory — Charlotto! Podaj wino i cośkolwiek do zagryzienia! Panie Helm, niech się pan nie obawia o mnie. Będę zupełnie spokojna, żadnych spazmów...

— Pani jeszcze nie wie, co on powie...

— Wiem, dobrze wiem.

Opowieść sternika była niegadatliwa. Snadź w chorobie nauczył się szczędzić słów.

— Nad samym ranem pan komendant i pan zastępca postanowili spróbować jeszcze szczęścia...

Sieć nie popuściła ani o włos... Śruby, wszystkie stery zapętane... Jak było, tak zostało...

Tedy ostatnia próba, puszczać się po jednemu z powietrzem, wyniesie, nie wyniesie, zabije, nie zabije... Do stracenia my nie mieli nic... A wyrzuci żywego, nie rozbije po drodze o żadne żelazo, to Anglik, co nad nami waruje, może pomoże i tego człowieka wyciągnie...

Może dostrzeli... Może tylko popatrzy sobie spokojnie, aż ludzie pokostnieją i na jego oczach zmarzną na śmierć... Nie słyszeliśmy nigdy, żeby się kto kiedy tym sposobem ratował, ale co... Napuściło się powietrza ze zbiorników, aż dusiło... Pan zastępca wyszedł na górę odmykać pokrywę i od razu go porwało... Wody sporo przecieka, ale na ogół się trzyma... Wypychamy jednego po drugim, ja byłem z kolei jedenasty. Każdemu pan komendant powtarzał, że jakby łaska boska... to do Ludwigshafen, do pani komendantowej. Powiadał przy tym: „To nie rozkaz, ja proszę...” Mnie jeszcze rękę podał i wypchnął. A kiedy mnie poderwało z drabinki, to na dole stali wszyscy we wodzie już po szyję... To jest wszystko, proszę pani komendantowej, co miałem do zameldowania...

— To już wszystko?

— To już wszystko i więcej nic, bo lecąc w górę urżnąłem o sztangę od schodów i ocuciłem się dopiero na rybackim statku, na szwedzkim.

— A tamci?

— O tamtych nic mi nie wiadomo... W jakie dwie godziny po mnie „Frederica” wyciągnęła jeszcze dwóch, to był młodszy mechanik Krech i podoficer torpedowy Hoppe... Jeden miał całkiem głowę rozbitą, a drugi, ten Hoppe, był cały, ale też pływał już nieżywy, bo zmarzł.

— A później?

— Potem, powiadali, nawaliła mgła i nic już nie było widać przez cały dzień... A tę sieć, przez którą my przepadli, to włóczył za sobą torpedowiec... Jeszcze z wieczora warował nad nami i czekał, ale nocą trafił widać na minę, bo wyleciał w powietrze... Przerwało go przez pół i nie uszło ani żywego ducha... Tak gadali ludzie z „Frederiki”, rybaki, te Szwedy...

— No i co więcej, panie Gebeschuss? Niech pan sobie przypomni... Proszę, niech pan pije, wino chyba dobre? Ja bym chciała znać najdrobniejsze szczegóły...

— Wino doskonałe, pani komendantowo, ale musiałbym zebrać myśli, żeby wszystko opowiedzieć...

Bo kiedy więcej mówię, to mąci mi się w głowie...

— To nic, my poczekamy...

Długie milczenie. Sternik Gebeschuss odpoczywał dysząc ciężko, chwilami przymykał oczy i twarz jego zamierała. Po tym, co opowiedział, wydawał się zjawiskiem nieprawdopodobnym, widziadłem z niedobrego snu, upiorem z głębiny morskiej. Budził się, odmykał oczy, popijał ze szklanki, a gdy dopił, Rita dolewała mu natychmiast. Korzystając z chwili Claude uczynił mu znak i sternik zrozumiał go od razu. Odpowiedział potakująco ledwie dostrzegalnym mrugnięciem powiek. Posiedział jeszcze, dopił wino, podziękował za więcej i zaczął się dźwigać z fotela. Z trudem wyprostował się. Za nim powstali Rita i Claude; oboje wyglądali przy tym olbrzymie jak dzieci.

— Więc cóż, panie Gebeschuss?!

— A nic, pani komendantowo... Nie pamiętam. Jak mnie przepytywali i męczyli we sztabie floty w Kiel... A nic więcej nie umiałem powiedzieć... Kazali mi napisać... Napisałem, ale to był krótki raport... Nic oni się nie dowiedzieli ode mnie więcej niż pani komendantowa... Co było więcej? Może co było, może i nie było... Zapomniałem i już...

Wyprostował się, trzasnął obcasami po żołniersku i odchodził.

— A mój mąż? Gdzież on teraz może być?... Jeśli pan się uratował...

— Pan komendant? U nas we flocie to jest tak, że komendant ratuje się na ostatku... Ja byłem jedenasty, czyli że za mną czekało nas jeszcze dwudziestu i jeden...

— Aha... i wszyscy już stali w wodzie po szyję?

— Tak jest, po szyję, pani komendantowo.

— Dobrze. Dziękuję panu bardzo. Gdyby pan czego potrzebował, to jestem zawsze gotowa...

Gdyby się panu coś jeszcze przypomniało, to pan do mnie napisze, prawda?

Gebeschuss skinął głową i poszedł. Ciężkie, skrzypiące kroki oddalały się, głuchły, ucichły, gdzieś tam trzasnęły drzwi.

Rita zadumała się i stała pośrodku pokoju. Claude myślał bezradnie, co też teraz będzie. I niespodziewanie ogarnęła go fala najserdeczniejszego wzruszenia. Troska tej Rity, baronowej von Tebben-Gerth, stała się jego własną, rodzoną. Ona sama? Nie było ofiary, której by dla niej nie uczynił teraz. Teraz i zawsze. Odezwało się w nim serce sponiewierane przez wojnę, zmartwiałe i skrzepłe. W tej chwili ożył w nim człowiek, ten, którego sam zdusił był w sobie i zatracił przez wysiłek rozumu, ażeby przetrwać wojnę. Odpadła, jak skorupa, sztuczna mądrość i w duszy pojaśniało. Te czasy straszliwe, ten wrogi kraj, ta jego rola zdradziecka —

wszystko stało się naraz, jak przez czary, wiosennie urocze, młodzieńczo piękne. Los tak chciał, żeby przez wszystkie piekła doszedł do tej chwili, ażeby błądząc przez bezdroża wojny spotkał Ritę i przed nią się ukorzył. Czyż nie w tym było wypełnienie jego żywota? Któż wskazuje człowiekowi jego szczyty, najwyższe napięcia, cel życia, sens życia i jego godny koniec? Nie ma na to rad, wskazań, nakazów, bezsilny jest rozum i namysł. Wszystko — w natchnieniu serca, całe życie — w jednej chwili...

Jeszcze raz obejrzał się wokoło jakby po raz ostatni, pytając, gdzie on jest, co czyni, czego chce? Obudzić się? Uciekać? Dokąd uciekać? Od czego?

Pokój tonął w ciszy w niebieskawym zmierzchu. Wszystko to było niepewne, jakby kiedyś przyśnione, zatracały się zarysy sprzętów, przestrzeń kurczyła się, to znów rozstępowały się ściany. Majaczył w kącie czarny połysk fortepianu z białymi kartami nut na pulpicie, majaczyły na ścianie złote ramy portretu.

„Tyżeś to jest, człowieku nieznany, baronie von Tebben-Gerth?”

Na to pytanie rozjaśnił się w ramach cień ludzkiego kształtu, zapełgał raz i drugi, jak dopalona świeca, i zgasł.

„Spoczywaj w pokoju...”

Jarzyły się spoza Renu sznury lamp i setki okien fabrycznych. Stary zegar cicho, niezmordowanie klekotał swoje sekundy, z półki bibliotecznej biała, marmurowa głowa Goethego dumała nad światem, nad tą wojną i nad nimi dwojgiem. Rita stała przy oknie, jej czarna sylwetka otoczona była, jak gwiazdami, rojem świateł zakładów Badische. Claude podchodził ku niej z wolna, krok za krokiem. Sen trwał, ale strach było spłoszyć go skrzypnięciem posadzki, głośniejszym oddechem, myślą. Wszak wizja Rity mogła zgasnąć, a z nią nowy, niewiarogodny jego świat. Urwie się nagle, zamilknie jak ostatni akord symfonii, która nie powtórzy się nigdy. Rita, baśń fantastyczna, podobna mgle wieczornej nad leśnym jeziorem... Cmentarna brzoza płacząca, na wieczny czas pochylona nad mogiłą... Osmętnica żyjąca nieutulonym żalem, skazana bez ratunku, żeby zostać na świecie jeno cieniem...

„Bądź, jaką jesteś — ale zostań! Nie znikaj jeszcze, nigdy z mych oczu nie znikaj...”

— Czy pani mi każe odejść, czy mogę przy niej zostać?

Odwróciła się od okna, spojrzała nań bezwiednie, przelotnie i ostrożnie; na palcach, jakby się skradając, znikła w ciemnym kącie, rozpłynęła się w ciszy. Claude czekał w uniesieniu, jak gdyby od tego, co teraz nastąpi, zależał jego los. Czego się spodziewał? Nie wiedział.

Pragnął dostąpić cudu, zatracić się w ekstazie, oderwać się od wszystkiego, co było ongiś w czasach pradawnych — przed tą chwilą. Roztapiał się w nicości, obezwładniony. Może na zawsze utonie w pustce i zaprzepaści swój los, może sam sobie stanie się obcy i obojętny, a każdy zrobi z nim, co zechce?... Może otrząśnie się ze złudy opętania? Powróci do siebie i nadal będzie człekiem prostym, zwyczajnym, wplątanym jeno w poczwarne rzuty i skręty huraganu dziejowego? Zostanie z piętnem tragicznej swojej śmieszności, jako pył, jako nic —

ofiara wśród milionów jemu podobnych.

A może, i to wnet, natychmiast — rozsunie się przed nim zasłona, która od dnia urodzenia odgradzała go od prawdy jego przeznaczeń? Dostąpi łaski cudu — odnajdzie siebie i własną drogę...

Czyjaś ręka, lekka jak westchnienie, dotknęła strun jego duszy. Oddźwiękły ledwie dosłyszalnym szeptem i wypowiedziały słowo najtajemniejsze, to samo, które zawsze spoczywało na dnie duszy, uśpione, niepoznane. Zaczęło się misterium ekstazy.

...Błąkały się tony najcichsze, szybkozmienne. Urywała się ich myśl, powracała, szukała drogi i wyrazu. Pytała, wątpiła, zamilkła na długo raz i drugi. Sięgała wkoło siebie jak niewidoma w miejscu obcym, nie poznając niczego. Bezradna, spłoszona, znękana myśl zamierała — zagasła... Cisza.

Odezwał się jeden ton i uderzał głucho jak jęk dzwonu, jak dalekie, dalekie echo dział bijących miarowo, kolejno jedno za drugim. Przewinął się i przebrzmiał motyw dręczącego pytania, zatargał niepokojem i zmilkł. Z trudem, z wysiłkiem dźwigała się ku czemuś melodia posępna, jeszcze spętana, wlokąc niezmierny ciężar cierpienia. Zmaga się ze straszną prawdą, lęka się prawdy, przystaje, milknie i zwleka...

Aż znienacka wydrze się jak gromem, rozegrzmi zła wieść.

— Śmierć — śmierć...

Zwala się bezmiernym brzemieniem niepokonana prawda śmierci. Przygniata, w ziemię wdeptuje straszliwy żal...

Olbrzymim głosem na wszystkie strony świata huczą chrapliwe surmy, roznoszą, powtarzają wieść-żałobę, aby płakał naród wszystek.

— Śmierć! Śmierć!...

...A teraz własny żal, dławiące, dręczące łkanie. W bólu niepojętym wydzierają się z duszy łzy. Zapada serce coraz głębiej w otchłań nieszczęścia, żegna sprawy, radości życia, zstępuje w mrok wiecznej żałoby...

Rita grała bez końca, w zapamiętaniu, do utraty sił i utraciła już świadomość tego, co gra.

Ale wciąż wracała, nie wiedząc o tym, do przejmujących dreszczem akordów marsza żałobnego na śmierć Siegfrieda ze Zmierzchu bogów. I za każdym nawrotem motywu śmierci dowiadywała się jakby na nowo, że nieszczęście już się spełniło i prawdą się stało. Chwiała się ze znużenia, ręce jej drżały, palce nie trafiały na klawisze, ale nie mogła przestać. Bała się ciszy, która nastąpi natychmiast po ostatnim dźwięku. Ta cisza wciągnie ją w jakiś okropny odmęt, w tej ciszy wypowie się na nią wyrok, będzie musiała poddać się i zginąć. Ona gotowa, o, dawno gotowa, ale jeszcze, jeszcze bodaj jedną chwilę...

Na fortepianie, z lewej strony od ściany, na wysuwanej, hebanowej tafelce, gdzie dawniej stawiało się świece, leżała na swym zwykłym miejscu maleńka chińska skrzyneczka z oliwnego drzewa, z brązowym okuciem. Kiedyś przywiózł ją Fell z podróży z eskadrą na Daleki Wschód. Wprawiona w nią była na spodzie szkatułeczka do nakręcania z miłym, starym menuetem, ale zostawało jeszcze dużo wolnego miejsca na przeróżne drobiazgi. Rita spogląda na nią z utęsknieniem, ale jeszcze odtrąca ją strach. Igra ze skrzyneczką jak dziecko, które ciągnie, kusi psota, rzecz surowo zakazana. Co będzie? Ejże... Ejże...

...Jest znowu maleńką Ritą, cudownie szczęśliwą, bez trosk, bez myśli — ale cóż, tej skrzyneczki za nic nie wolno ruszyć. Dlaczego? Nie wolno i koniec! Też dopiero... A jeżeli nikt nie zobaczy? Tylko zajrzy, delikatnie odemknie wieczko, niczego nie ruszy, nie! Potem się nie przyzna. Oszuka mamusię? Nie, nie oszuka, jakżeby mogła? Ona tylko troszeczkę odemknie śliczne pudełeczko, zajrzy przez maleńką szczelinkę...

Nagle klawisze zadźwiękły zgrzytliwym fałszem. Same ręce porwały skrzyneczkę, otwarły — zimno w dłoni, zimno w mózgu...

— Fell... Fell... Ja nie mogę bez ciebie... Nie mogę... Nie mogę...

Ktoś ją porywa za ręce, rozkrzyżowuje przemocą. Szarpie się, broni się. Skrzyneczka pada na ziemię. Czyjeś ramiona zaciskają się na niej. Napastnik łamie jej palce, rozdziera zaciśniętą dłoń. Strzał! Drugi strzał...

Rita stoi oparta o ścianę, cała zdrętwiała z przerażenia patrzy na zbroczoną rękę doktora Helma — krew bije z rękawa i już ścieka na podłogę. Ze zdumieniem patrzą nawzajem w swoje twarze pobladłe i zmienione, ze zdumieniem słuchają słodkich, cichuteńkich dźwięków Mozartowskiego menueta, które sączą się z porzuconej na ziemi chińskiej skrzyneczki.

XIV

Greta von Senden ocknęła się ze snu i długo leżała w odrętwieniu, niepewna, gdzie się znajduje. Roje przyćmionych myśli przesłaniały się nawzajem, prześcigały się, pomieszane w przestrzeni i w czasie. Wszystko równocześnie było i nie było. To, co jest teraz, stawało się przelotnym wyobrażeniem o dalekiej przyszłości. Teraz? Teraźniejszość — ten dzień i godzina były nieobecne.

...Ciemny pokój, czerwony odblask od drzwiczek pieca i huczący ogień — to dom rodziców w Dreźnie. Za chwilę będzie musiała wstać i śpieszyć do szkoły... Uśmiechnęła się do niej gwarna klasa, pełna koleżaneczek, i doroczny bal szkolny, który wypada za trzy dni. Biała sukienka z falbankami, z niebieskimi wstążeczkami wisi gotowa w szafie. Mama obiecała, że dziś nieodwołalnie kupione będą lakierowane pantofelki, takich nie miała jeszcze nigdy w życiu — co za radość... A na balu na pewno będzie prześliczny kadet niewiadomego nazwiska, który na ulicy za każdym spotkaniem obrzuca ją czarodziejskim spojrzeniem. I kadet już tańczy z nią walca, wszyscy patrzą na najpiękniejszą parę. Kadet przyciska ją mocniej, wytańcowuje ją z sali do jadalni, krążą dokoła wspaniale zastawionego stołu, potem wpadają do pustego, słabo oświetlonego pokoju, a potem już tańczą w ciemnościach. Ziemia wymyka się spod ich stóp, unoszą się w górę, wirują coraz szybciej i szybciej, kadet miażdży ją w uścisku i nagle żar i płomień ogarniają usta, płonie cała, wytryska z niej niepojęta, nie zaznana, szalona radość... Co za wstyd... Co za szczęście...

Zasypia, ale coś ją ostrzega: — Nie śpij! — Nasłuchuje — szmery w ciemnościach, mysz gryzie coś zapamiętale pod podłogą, mucha piszczy żałośnie, dręczona przez pająka. Mucha, wysysana żywcem, rozpaczliwie wibruje skrzydełkami, ciszej, mocniej, tony zmieniają się, dochodzą do najwyższego napięcia bólu, strachu... Greta nie może tego znieść, zrywa się i szuka pająka, Nie może znaleźć kontaktu, nie może trafić do okna, błąka się w ciemnościach, potrącając o mnóstwo nieznajomych sprzętów, albowiem jest w obcym domu. Mucha już ucichła. Obżarty pająk w ciemnościach rechoce szyderczym śmiechem. Jest to obrzydliwe i straszne. Teraz pająk jej szuka. Dygoce, z przerażenia nie może krzyczeć, ucieka macając wokoło, naraz rękami natrafia na okropną, wielką głowę, łysą i lepką. Obejmują ją potężne macki; wielokrotne, twarde, włochate ramiona oplatają się dokoła jej ramion, bioder, nóg;

zawisa na niej ciężar, obala ją, przytłacza do ziemi; obrzydła, żarłoczna gęba wpija się w nią i ssie. Wówczas starając się naśladować muchę, zaczyna piszczeć przenikliwie, najcieńszym, świdrującym głosem. Ohydnie mlaskając i sapiąc pająk wyciska z niej życie, wypija krew do ostatniej kropli. Już nie słyszy własnego głosu. Umiera.

Budzi się. W piecu huczy, za oknem przechodzi oddział piechoty. Przez szczelinkę kotary wciska się biały dzień. Za nic nie chce dnia. Nakrywa się z głową i z rozpaczy zasypia. Udaje, bo wie, że już nie zaśnie. Odpędza złe myśli, cóż by dała za to, żeby one były tylko złymi snami. Udaje, broni się. Takie myśli są wręcz niemożliwe, są głupie i wariackie, lepiej spać.

Udaje, wymyśla sny. Idzie jej łatwo, wszystkie sny są gotowe, biegną jeden za drugim, jak na zamówienie, są okropne, tak jak powinny być prawdziwe sny. Jęczy i odpędza od siebie koszmary, na próżno. Obległy ją straszliwe zmory.

...Wrzeszczy nad nią gromada obcych mężczyzn, śpiewają każdy co innego, wszyscy pijani.

Ubrani w morskie kurtki, niektórzy do pasa nadzy, kilku zupełnie nagich. Przerzucają ją z rąk do rąk obnażoną, pijaniusieńką... Co chwila oblewa ją któryś winem z butelki. Raz po raz porywa ją któryś i najbezwstydniej, na oczach wszystkich, tak brutalnie... Krzyczy, broni się.

— Zlitujcie się, już nie mogę, za nic nie chcę... Ja doprawdy umieram...

Jest niemożliwie ciasno, wszyscy duszą się w żelaznej skrzyni bez żadnych sprzętów, prócz żelaznego stołu, i na tym zimnym stole...

— O Boże, ratuj. Znowu...

Śmieje się nad nią, ryczy, świeci zębami mnóstwo pijackich twarzy, znowu zlewają się na nią strugi czerwonego wina... Za innymi, jak zarażona, sama zaczyna się śmiać bolącym, opętanym śmiechem.

...Zatulona w pled drzemie w wagonie. Ruch, głuchy łoskot kół kołysze ją do snu. Wypoczywa rozjątrzone, splugawione ciało, dusza oddala się od tego, co było tej nocy, już zapomina.

Za pół godziny będzie wolna od gnębiącej zmory. Błogi sen przygarnia ją do siebie, koi, przebacza... Gdy otworzyła oczy, młody człowiek, siedzący naprzeciwko, w futerku z lisim kołnierzem, odwrócił od niej spojrzenie. Ten sam. Widziała go w Kiel, w kabarecie „Zielona Maska”, a potem w forcie wojennym, gdy już trochę pijana siadła do motorówki, żeby jechać do eskadry na resztę nocy... Znać, że chce do niej zagadać... Więc przymyka oczy i udaje, że zasypia... Ale on przemówił z cicha, spokojnie, niby do siebie. Zdrętwiała. Słucha... Ten człowiek wszystko o niej wie... Czyta jej dzieje jak z książki, gdzie wszystko o niej zapisane.

Książka jest francuska. Ale on fatalnie wymawia... Ach, i to jeszcze... Rzecz, o której nie wie nikt na świecie... Teraz grozi... Teraz wyznacza jej spotkanie... Nakazuje... Nie może dłużej —

otwiera oczy. Młody człowiek czyta półgłosem książkę w żółtej okładce.

— Może pani przeszkadzam? Czytam głośno dla wprawy w języku. Będę już ciszej...

— Proszę bardzo! To mi nie przeszkadza.

— Dziękuję pani...

...Zabłądziła w nieznajomym mieście, śpieszy na dworzec i nie może trafić — ucieka. Za wszelką cenę, za cenę życia musi ukryć gdzieś papiery, które ukradła. Czuje za sobą pogoń, wszyscy przechodnie patrzą na nią podejrzliwie. Byle dopaść... Gdzież ten dworzec? Dworzec ucieka przed nią, kryje się chytrze w labiryncie nieznanych ulic, odzywa się to tu, to tam, dalej, bliżej, gwizdem parowozów, łudzi cierpkim czadem węglowym. Słyszy za sobą wołanie zdyszanych biegnących ludzi:

— Złodziejka!

— To ona! Ona! Łapaj! Trzymaj!

Terkoce za nią, zacina się, strzela motocykl policyjny. Ach, dworzec... W tłoku oddziału bagażowego widzi z daleka okropną głowę w kraciastej czapce sportowej, wysterczającą ponad wszystkie głowy.

— Pan nie wie, o której odchodzi pośpieszny do Kolonii?

— Za dziesięć minut, łaskawa pani!

Długie, wstrętne palce chwytają zwitek — jaka ulga...

...Ubiera się pośpiesznie, wciąga pończochy, ręce jej drżą z odrazy. W głębokim fotelu klubowym sterczą jasno-kościste, cienkie kolana, rozwala się brzuch rozdęty, pajęcze piszczele rąk, splątane długimi palcami, rozparte spiczastymi łokciami, fajka dymi w zębach.

Maleńkie, wysadzone, czarne oczka, tępy nos, skąpe, sterczące szczeciny wąsów, płaska, łysa czaszka, obleśny uśmiech kanalii zbrodniczej.

— Jak pan chce, ale zapowiadam, że kraść dla pana nie będę. Co pan tylko chce — byle nie to.

— Będziesz robić wszystko, co każę. Musisz! Zrozumiane?

Wie o tym i wybucha płaczem. Kanalia w fotelu, olbrzymi, długi szkielet, włochata skóra i krzywe kości, z ogromnym, wydętym brzuchem pośrodku — to jej władca i pan. Cóż za obłąkany sen...

Trudno już dłużej kłamać sny. Przez odmęt skołatanej głowy, przez rozpaczliwy wysiłek zaprzeczenia, przez mrok panujący w pokoju, przez kołdrę narzuconą na głowę przebija się to, co jest — spokojna, niemiłosierna rzeczywistość. Co robić? Płakać? Kląć ostatnimi słowy?

Krzyczeć wniebogłosy? Zwariować?

Odrzuciła kołdrę i wstała spokojnie. Rozsunęła zasłonę, podniosła roletę; blask słońca ciął ją jak brzytwą prosto w udręczone oczy. Gwałtownie odwróciła się od okna i znalazła się twarzą w twarz ze swoim odbiciem w wielkim lustrze. Odtrąciło ją to nieznośną, brutalną prawdą.

Wszystko na raz odbiło się w lustrze, wszędzie żywe ślady, w oczach, w całej twarzy, na nogach. Była napiętnowana, cała okryta obrzydliwością. Uciekła...

W jadalni stół był nakryty do śniadania, poczuła głód. Na ścianie portret z czasów panieńskich, na rok przed ślubem; mądre, wesołe oczy i uśmiech witały nie zaznane, nie napoczęte jeszcze życie. Promieniała pięknością duszy. Wspaniałe sploty jasnych włosów, spięte po grecku, błękitna tunika, obok w rosenthalowskim złoconym wazonie garść narcyzów. Tak było pięć lat temu... Była czysta jak te narcyzy. Najbardziej pożałowała włosów, łzy stanęły jej w oczach — po co, po co się tak oszpeciła... Uciekła od portretu, stanęła w oknie.

Z góry widać podwórze koszarowe, odgrodzone od ulicy wysokim murem. Orkiestra ze sztandarem — batalion marszowy odchodzi na front. Plutony siarczyście wytupują paradny krok w defiladzie przed generałem, grzmią trąby. Wszystko dobrze, ale pod murem przeciąga kompania — same dzieci, nikli chłopcy, mizeractwo zabiedzone... I ci także?... Z drzwi koszar wypełza na podwórze gromada jakichś pokracznych, podstarzałych niedojdów. To mają być żołnierze? Ustawiają się niedołężnie w dwurząd, na każdej twarzy wypisane nieszczęście.

Ochoczo grzmią trąby, batalion marszowy ryczy:

— Hoch! hoch! hoch!

Przed zamkniętą bramą tłum kobiet, zajęły całą ulicę, wynędzniałe, zapłakane stoją w milczeniu, zbierając siły na chwilę, gdy przez rozwartą bramę, z orkiestrą na czele wystąpią bohaterskie czwórki ich mężów, ojców, żywicieli w uroczystym marszu przez miasto na dworzec, a stamtąd...

Pani Greta nie mogła na to patrzeć. Odeszła od okna, pokręciła się bezmyślnie po mieszkaniu, aż znowu panieński portret zastąpił jej drogę. Wówczas pobiegła do biureczka w sypialni, wysunęła znajomą szufladkę, choć dobrze wiedziała, że nic tam nie znajdzie. Zaczęła szukać w podróżnej walizce wyrzucając wszystko na podłogę, śpieszyła się jak opętana, z rozpaczliwą samowiedzą, że czyni to na próżno. Pobiegła do dawnego gabinetu męża, tam w szafie bibliotecznej miała swoją skrytkę. Może stanie się cud? Może tam...

I w ostatniej niedoli padła w fotel przed biurkiem. Porucznik von Senden spojrzał na nią ze ściany. Wybuchła podłym śmiechem, załganym, usiłowała szydzić. Mówiła do portretu przez łzy.

— Wszystko diabli wzięli, a on tu został... Senden, żyjesz czy ziemię gryziesz? Co robisz?

Czy ty już też jesteś łajdakiem?

Dzwonek. Z przedpokoju głos znajomy. Zerwała się, pobiegła.

— Masz?! Masz?!

— Greta, jak ty wyglądasz? Uspokój się.

— Nie mogę... Dawaj zaraz... Najdroższa!

Pani Hipper, pięćdziesięcioletnia, ongiś i teraz jeszcze piękna pani, przytuliła ją do siebie i wpiła się w jej usta. Greta poddawała się jej dygocąc z niecierpliwości, wreszcie oderwała się, i chwyciwszy jej torebkę z jaszczurczej skóry, pobiegła do sypialni. Pani Hipper zasiadła przy stole i kazała podawać śniadanie.

— Klarchen, co słychać?

— Pani przyjechała o jedenastej, okropnie zmęczona drogą. Nic jej nie mówiłam o panu Hansie. Nie wiem, czym dobrze zrobiła?

— To nic, mały jest coraz lepiej. Właśnie stamtąd wracam. A nikogo tu nie było przez ten czas?

— Dowiadywał się tu jakiś stary pan, taki szykowiec, nie mogłam się go pozbyć. Przystawiał się do mnie na całego, wreszcie poszedł, wetknął mi w łapę dziesięć marek.

— O co pytał?

— Niby o nic specjalnie, ale gadał jak młyn, chciał obejrzeć mieszkanie, wedle ogłoszenia.

Oprowadziłam go.

— Nie trzeba było, Klarchen. Czy był i w gabinecie?

— Wszystko mu pokazałam.

— Aleś go nie zostawiała samego?

— A, broń Boże, tylko na jedną chwilę podeszłam do telefonu.

— To źle. Mógł co ściągnąć.

— Proszę pani! Taki poważny pan? Czy ja nie widzę, z kim się ma do czynienia?

W sypialni rozległ się srebrzysty głos Grety nucącej jakąś piosenkę kabaretową. Pani Hipper uśmiechnęła się.

— Greto!

— Jestem, jestem...

Wpadła w czarnej jedwabnej pyjamie, świeża, roześmiana. Wysoka, długonoga, ostrzyżona krótko, była jak śliczny, zniewieściały chłopiec. Siadła na kolanach przyjaciółki, objęła ją za szyję i szeptała wśród pocałunków:

— Ty jesteś moje bóstwo... Ty moje życie... Uratowałaś mnie... Cały flakonik dla mnie?

Prawda? Cały, cały... Ja muszę mieć zapas... Od pięciu dni nie miałam ani okruszynki... Tylko dlatego szalałam... Ach, co za paskudztwo...

— Powiedz mi wszystko!

— Nie mogę... Tego już za nic nie mogę... Okropności...

— W Kiel?

— Zabrali mnie na jakiś torpedowiec...

— I co? I co? Mów wszystko, wszystko! — Pani Hipper przycisnęła do siebie Gretę, oplotła ją ramionami. Na ulicy zagrzmiały trąby.

Tłum kobiet zalał chodniki i jezdnię po obu stronach kolumny, uczynił się zamęt i zgiełk, bieganina, nawoływania. Kobiety kręciły się jak oszalałe, szukając, wracając, doganiając.

Trudno było odnaleźć swojego, wszyscy zrobili się obcy i jednakowi w głębokich hełmach, w obciążeniu bojowym, z bronią na ramieniu. Latały, krzyżowały się w powietrzu i tonęły w zamęcie imiona, imiona, imiona. Nikt się nie odzywał, żaden nawet nie spojrzał na stronę.

Wszyscy, czwórka za czwórką, pluton za plutonem, kompania za kompanią, patrzeli ostro w dal, gdzie za górami, za rzekami czekało na nich jakieś miejsce, dzień i któraś godzina. Żaden nie wiedział i nie pytał, dokąd go prowadzą, każdy wspominał dawne swoje służby bojowe, przeróżne, a zawsze te same. Bywały płaskie pola, niebotyczne góry, trzęsawiska, bezwodne stepy, rzeki, jeziora, spalone słońcem wybrzeża morskie, zdradzieckie lasy. Wszędzie zastawali to samo: głębokie okopy, murowane schrony, blokhauzy, przyczółki i druty, poplątaną gęstwinę rowów dobiegowych i chodników. Gdziekolwiek los nimi rzucił, zakopywali się w ziemię, tam walczyli, tam ginęli. Przemierzyli kraje północy i południa, wschodu i zachodu.

Wszystkie strony świata zaznały ich niemieckiego miecza i wszędzie rozrzucone były ich kości. Starzy żołnierze... Jedni pamiętali wybuch wojny i Marnę, inni przełom pod Gorlicami, zdobycie Warszawy, ci byli w Karpatach, ci nad Sommą, ci w Argonach, tamci pod Verdun;

ten był ranny nad Dniestrem, ten w Rumunii, ten w Serbii, ten w Turcji: żołnierze spod Rygi, znad jeziora Narocz z Tyrolu, z Gorycji, znad Piave, znad Tagliamento. Wybrani z rozbitych pułków, z różnych dywizyj, korpusów, armij, najdzielniejsi, którzy przetrwali wszystko — batalion szturmowy numer 117. Każdy pamiętał swoje, ale batalion pamiętał wszystkie fronty, wszystkie natarcia, wszystkie odwroty — znał i pamiętał całą wojnę. Co sobie myślał, który, czego chciał? Czym się gryzł? Czym się truł? Wszystko jedno. Albowiem batalion tysiącgłowy szedł twardym krokiem, mierzonym, jakby szedł jeden człowiek. Bojowa machina, zbudowana przemądrze, spojona z żelazną mocą, nastawiona była na ślepą żądzę boju, na krew, na zwycięstwo. To głosiły trąby batalionu i jego grzmiący krok.

Zbiedzeni przechodnie, mieszkańcy starego Heidelbergu, zatrzymywali się i setkami oczu patrzyli w twarze przechodzących żołnierzy. Patrzeli z żalem, że oto i ci jeszcze zginą i nie wrócą. Patrzeli z otuchą — dzielnych żołnierzy mają jeszcze Niemcy! Niektórzy wołali:

— Niech żyje armia! Kończcie tę wojnę! Na Paryż!

Krzyczeli:

— Hoch Vaterland! Hoch Kaiser!181

Okrzyki były nikłe, jak gdyby mieszkańcy Heidelbergu w tym czwartym roku wojny nie mieli sił ani głosu.

Dzielnie maszerował batalion, nie gorzej niż za najlepszych czasów. Niebawem została w tyle większość odprowadzających kobiet, rozciągnąwszy się w bezładną, rozproszoną gromadę.

Pierwsze ustały stare baby i matki z niemowlętami na ręku. Śpieszyły, jak mogły, klapiąc po bruku drewnianymi chodakami, ciągnąc za sobą po dwoje, po troje, po czworo krzyczących, zapłakanych dzieci. Wlokły się beznadziejnie, wiedziały bowiem dobrze, że dopóki batalion się nie zawagonuje i nie odjedzie, na dworzec nie wpuszczą nikogo z publiczności.

Szły coraz wolniej, ustawały, ostatnia czwórka od dawna znikła im z oczu za rogiem ulicy.

Nie dochodził nawet dźwięk trąb...

Pani Greta wyszła z domu uśmiechnięta, z blaskiem w oczach. Spowiedź przed przyjaciółką, jej pieszczoty subtelne, kąpiel i dwie dawki białych kryształków z weneckiego flakonika dały jej zapomnienie wszystkich brudów, żalów, strachów, przywróciły jej zwykłą, nie dbającą o nic lekkomyślność. Serce napełniło się dobrocią, wszystkie jej myśli były szlachetne.

Śpieszyła na dworzec, gdyż od dwóch tygodni nie była u rodziców, a tymczasem ten mały, głupi Hans o mało nie sprowadził na dom nieszczęścia. Po drodze zatrzymała się przed sklepem kwiaciarskim. Śliczne kwiaty... Przynajmniej tego jeszcze nie brak biednym Niemcom, choć kwiaty w tych czasach to zbytek. Zbytek, ale i rzecz najpierwszej potrzeby — co dzień przybywa tyle mogił bohaterów... I w niespodzianym natchnieniu weszła do sklepu i kazała sobie zapakować wszystkie cięte kwiaty. Zabrała ogromny snop, wyłożyła zań grubą wiązkę pięciomarkówek. Do cmentarza miała blisko, szła tam jakby spełniając zamiar dawno powzięty, chciała ukorzyć się przed świętością ofiary za ojczyznę i wśród czarnych krzyżów żołnierskich żałować brudów swego żywota, bezeceństw i... zbrodni. Będzie ślubować nowe życie, odrodzone i czyste. Gotowa była przyjąć najcięższą pokutę.

Za starym, zadrzewionym cmentarzem rozciągała się obszerna, naga przestrzeń. W nieskończonych szeregach ciągnęły się jednakowe, wymierzone krzyże, z daszkami nad kopczykami darniowych mogił. Miejscowy szpital garnizonowy był niewielki, parę pomocniczych szpitali w szkołach miejskich liczyły zaledwie po kilkadziesiąt łóżek, a jednak w czwartym roku wojny i tutaj, w zacisznym, ustronnym miasteczku, zdołały one zaludnić taką ogromną przestrzeń. Ze łzami w oczach obchodziła Greta mogiły rzucając na każdą bodaj jeden skromny kwiatuszek. Padały u stóp krzyżów tulipany, fiołki alpejskie, prymule, żonkile. Wydzielała je oszczędnie, wkrótce jednak znalazła się z pustymi rękami już w trzecim szeregu mogił, a zostało ich jeszcze tyle...

Wracała zawiedziona i strasznie smutna. Nie zdołała wypowiedzieć ślubowania ani uczcić w sobie tej chwili. Wszystko się w niej załamało. Z pochyloną głową, zdręczona szła ulicą cmentarną, i sama nie wiedząc kiedy, stanęła przed marmurową płaskorzeźbą dwuletniej dziewczyneczki ze wstążeczką we włosach, z kwiatkami w ręku. Wtulona w blok czarnego polerowanego granitu, uśmiechała się do matki.

— Dziecino, dziecino najsłodsza, po cóżeś mnie opuściła? Gdybyś ty była żyła...

Stała długo i nie mogła się oderwać od mogiłki. Zakopana tu była jej dola prawdziwa, to, co być z nią powinno. Jej szczęście, godność i cześć. Gdyby nie została opuszczona, sama jedna, nie dałaby jej rady wojna. Łudząc się, kłamiąc i widząc własne kłamstwo, oskarżała los, jego przemoc i okrucieństwo. Broniła się wielomównym wyrzekaniem, wbrew oczywistości i prawdzie. Wszystkie dowody i racje odbijały się od dziecięcego, skamieniałego w rzeźbie uśmiechu zmarłej córeczki.

— Może jednak będzie tego dosyć? Niepotrzebnie pani zwleka. Im prędzej, tym lepiej.

Obejrzała się i zanim ujrzała mówiącego, już wiedziała, kto za nią stoi. Wczorajszy sen z wagonu, młody człowiek w lisim kołnierzu patrzał na nią obojętnie i zimno. Pod tym wejrzeniem zadygotała ze strachu. Czyż obiecała mu przyjść na cmentarz? Zapomniała o tym. Jak mogła zapomnieć? Kto on jest?! Czego chce?! Pomieszały się w niej rzeczy byłe i przyśnione.

W głowie szum i chaos. Wreszcie odgadła, uciekła ostatnia myśl:

„Teraz trzeba płacić. Hańba, szubienica, śmierć”.

I został tylko sam jeden niepojęty, fantastyczny strach.

Młody człowiek mówił spokojnie i niemal grzecznie. Ale właśnie w tej grzeczności było coś przerażającego.

Rozumiała każde słowo, ale im dłużej słuchała, tym bardziej nieprawdopodobnym stawało się to wszystko. On wiedział, kiedy się to zaczęło, był mu znajomy każdy jej krok, wszystkie podróże, wszystkie orgie. Wymieniał nazwiska jej przelotnych, przypadkowych przyjaciół na jedną noc, gdy ona sama nie pamiętała już wielu, a o niektórych nie wiedziała nawet zgoła, kim są. Wyliczał oficerów floty, lotnictwa, broni chemicznej, sztabów, etapów. Wykazał jej utarte marszruty i główne punkty jej zbrodniczej działalności: Kiel — sztab marynarki, mapy pól minowych, Schilling — łodzie podwodne, Hamburg — zakłady Vulkan-Werke, Frankfurt —

zakłady chemiczne Casella, Biebrich — Kalle et Comp.183, dalej Drezno — fabryki amunicyjne, wytwórnie masek przeciwgazowych, zakłady graficzne i tak dalej.

Greta jak człowiek tonący miotała się w niezgłębionej powodzi rewelacji, usiłowała rozpaczliwie chwycić się za cośkolwiek, utrzymać się na zalewającej ją fali. Nadaremnie. Każde nowe słowo obciążało ją i pogrążało. Wówczas, dygocąc ze strachu, ogarnęła młodego człowieka spojrzeniem podstępnym, kuszącym. Ukradkowo ciskała obietnice, podsuwała obrazy bezwstydu i zapamiętania, zaprzedawała się w niewolę; w rozchyleniu ust, w skurczu policzków, w przymknieniu powiek objawiła całą swoją sztukę rozbestwiania mężczyzny. Aż jej oczy zamgliły się żądzą nieudaną, oblał ją dreszcz ekstazy i wparła w młodzieńca szalone oczy. Wszak to jedno mogło ją uratować. Ale młody człowiek nie zauważył tego. W tonie spokojnym, złowrogo uprzejmym oznajmił jej, że jest zbrodniarką bez czci i wiary i że zarobiła uczciwie na dziesięć szubienic, ale że jedna jej nie minie. Obiecał odroczenie szubienicy pod warunkiem, że wyzna o sobie wszystko. Obiecał złagodzenie kary na dożywotnie celkowe więzienie, jeżeli wyda znanych sobie wspólników. Obiecał darowanie kary i zapomnienie win, jeżeli dopomoże do wykrycia centrali wywiadu angielskiego. Dotychczas była nędzną, podrzędną szpiegówką, brudną aferzystką, kradła na oślep papiery ważne lub błahe swoim pijanym kochankom i podsłuchiwała to i owo, nic z tego nie rozumiejąc. Zbierała, gdzie się dało, śmiecie, w których przypadkiem trafiało się coś lepszego. Teraz może zostać człowiekiem, odkupić swoje winy. Może nawet dostać duże pieniądze. Niech wybiera. Nie trudno się domyśleć, co wybierze, ale niech pamięta, że najlżejszy ślad fałszywej gry zaprowadzi ją na szubienicę. Niech wie, że to ma zapewnione z góry ponad wszelką wątpliwość.

— A teraz do rzeczy. Otrzyma pani plan naszej wielkiej wiosennej ofensywy. Termin co do dnia i godziny, odcinek wypadowy i ordre de bataille. Posiadając w ręku dokument tej wagi musi pani dotrzeć do centrali angielskiej. Daję pani na to cały tydzień czasu. Niech pani porzuci swoją lekkomyślność i wysili cały swój spryt. Niech pani nie traci ani chwili czasu, bo tu idzie o pani życie. Każda godzina opóźnienia będzie pani policzona, a jeżeli pani nie wywiąże się z zadania na oznaczony termin, pójdzie pani na stryk i na tym koniec. Dzisiaj stawi się pani w Mannheim, ulica Schloss-Strasse numer 27, drugie piętro na prawo, godzina siódma minut piętnaście wieczorem, u pani Doroty Meissner. Zapytać o pana Willich. Proszę powtórzyć!

— Pani Dorota Meissner, ulica Schloss-Strasse numer 27, drugie piętro na prawo, godzina siódma minut piętnaście. Zapytać o pana...

— Willich! Willich — to ja. Powtórzyć!

— Willich...

— Ma pani pociąg za godzinę. I tak wybierała się pani do rodziców, prawda? Odwiedzić brata, który się truł. Chce pani wiedzieć, dlaczego to uczynił? Zginęły mu tajne plany nowo zmontowanych generatorów do udoskonalonego wytwarzania gazu marki Żółty Krzyż, bo pani mu je ukradła. Czy pani ma je u siebie z powrotem, żeby je podrzucić?

— Mam! Mam!... Nie — nie mam... Litości, panie... Ja nie mam...

— Fuszerka angielska. Więc oto są. Wpadły nam w ręce.

Podał jej wielką kopertę z numerem 12–C, ostemplowaną czerwono w paru miejscach:

Geheim... Geheim... Geheim...

Odwrócił się i poszedł.

XV

Z chaosu obrazów powydzieranych z całości, przeskakujących przez siebie nawzajem, z urywków, epizodów wynurzało się stopniowo, dzień za dniem, wielkie, przełomowe, przebojowe, rewelacyjne arcydzieło Bogowie Germanii, epopeja wojny, niedościgły super-film, bijący wszystkie europejskie i amerykańskie rekordy. Reklama szalała.

Prawdziwe zdjęcia z frontu! Nasi żołnierze w okopach i w ogniu! Bohaterscy operatorzy „Mundus-Filmu” na czołowych pozycjach!

Dziesięć tysięcy cywilnych statystów! Dwie dywizje piechoty, cztery baterie artylerii ciężkiej, trzy eskadry lotnicze uczestniczą w filmie!

Eva Evard ukończyła wszystkie wystąpienia Brunhildy, które wypadły wspaniale. Pozostają obrazy w terenie, co rozpocznie się w połowie maja.

Znakomity artysta Hjalmar Butzke, kapitan Hofacker-Wotan, prowadząc swoją kompanię, ostrzeliwaną —

autentyczne — z pozycji nieprzyjacielskich — autentyczne — został lekko ranny odłamkiem granatu. Odłamek jest wystawiony do obejrzenia w witrynie lokalu „Mundus-Filmu”.

Opera Cesarska w Berlinie oraz jedyny na kuli ziemskiej magazyn rekwizytów w Bayreuth, dla wielkiego dzieła narodowego ofiarowały bezinteresownie bezcenne kostiumy do obrazów mitologicznych.

Kreacja Evy Evard, głównej bohaterki Margarety Hart-Brunhildy, wedle jednomyślnej opinii najpoważniejszych rzeczoznawców nacechowana jest przedziwnie głębokim odczuciem duszy germańskiej.

Ze wszystkich krajów neutralnych już napłynęły zamówienia na Bogów Germanii, ten nieśmiertelny, wytwór ducha niemieckiego, dokonany w najcięższych czasach wojny. Świadczy to o stanowczym zwrocie opinii neutralnej, która...

Wiadomość o wzięciu do niewoli przez Anglików znakomitego operatora Gottfrieda Huncke na szczęście okazała się nieścisłością.

Nieporównana Eva Evard w łaskawie udzielonym nam wywiadzie uznaje, że Bogowie Germanii są najwyższym wyrazem sztuki filmowej. Zarówno szczytna, głęboka koncepcja, jak i ogrom rozporządzalnych środków technicznych...

Eva Evard, jak i dyrektor van Trothen pracowali bez szczególnego zapału. Film był ordynarną bombą patriotyczną, z całym aparatem tandety sentymentalnej i przesadnych, karykaturalnych efektów bojowych, które znieważały powagę wojny. Oczywiście nie było żadnych zdjęć na froncie. Reżyser ganiał po polu dwie nieszczęsne kompanie landszturmu, udzielone przez ministerstwo za protekcją generała Sittenfelda, i kazał im się mordować w sztucznych okopach. Przeplatanie współczesności przez kostiumową nibelungiadę i podwójne role głównych aktorów potęgowały zamęt konstrukcji do szczytu absurdu. Mimo to van Trothen twierdził, że film będzie miał wyjątkowe powodzenie, oczywiście dzięki udziałowi genialnej Evy.

Eva odrabiała swoje byle zbyć, gdyż pochłaniała ją nowa, niezaznana gra we własnym ultrafilmie, który stworzyła sobie sama. Tutaj dyrektor van Trothen był tylko ułamkowo reżyserem.

Kierownictwo niebawem wymknęło mu się z rąk, musiał poprzestać na ułatwieniach technicznych, na dobrych radach, związanych ze znajomością terenu, i na nie ustających nigdy ostrzeżeniach. Na grę Evy patrzał z przerażeniem i z zachwytem. Jej ambicje były zawrotne, postanowiła dokonać cudu — ni mniej, ni więcej, tylko — przeważyć szalę wojny na rzecz mocarstw sprzymierzonych. Oznajmiła mu to od razu. Spierali się przez długie godziny. Van Trothen z początku żartował, potem się irytował, potem zląkł się, doszedł do przekonania, że Eva jest maniaczką opętaną uporczywą ideą, spokojną, więc w danych okolicznościach najniebezpieczniejszą obłąkaną. W końcu powołał się na swoje pełnomocnictwa i zabronił jej najsurowiej zaczynać coś na własną rękę. Tak czy owak był jej władzą. Ale Eva drwiła z jego pełnomocnictw i z władzy.

— Panie van Trothen, pan sądzi, że panu przysłano z Paryża jeszcze jedną agentkę? Otóż mnie nikt nie wysyłał, oznajmiłam tylko, gdzie należy, że mam zamiar spróbować moich sił na tym zajmującym terenie. Pan generał Dubreuil był tak łaskawy, że na paru konferencjach udzielił mi nader pożytecznych instrukcyj oraz polecił mi pańską szanowną osobę jako doradcę technicznego i człowieka zaufania — tylko tyle.

— Ależ pani zginie! I to marnie! I bardzo prędko... Taka amatorka-dyletantka! Czyż pani nie wie, że nastawiona jest na nas straszliwa machina kontrwywiadu? Pani się zaplącze, pani im wpadnie w oko od razu. Wówczas zastawią jakąś nader kunsztowną pułapkę, a pani złapie się w nią z całą swoją inteligencją i ze swoim nieporównanym wdziękiem. No i już.

— Proszę zważyć, że ja nie mam żadnych metod ani sposobów im znanych; że z natury jestem indywidualistką, i to dość nieodgadnioną; że sam rozgłos mego imienia będzie mnie dobrze osłaniać...

— Ręczę pani, że od pierwszego dnia pani pobytu w Berlinie, a może od samej granicy, jest pani śledzona. Mogę to sprawdzić z bardzo małym zachodem.

— Więc cóż? Przypuśćmy. Ja nie mam nic do ukrywania. Niech mnie śledzą, ile im się podoba.

— Jak to?

— Jedyną moją tajemnicą jest pan, panie van Trothen, i ta pańska centrala. To jedyne niebezpieczeństwo.

Namyślałam się długo, czy dopuścić pana do spółki, ale tak się cudownie złożyło z tym filmem, że choćby pan się wsypał, to mnie nic nie grozi.

— Pani sądzi, że pani sława obroni panią przed karą? Stąd ta przerażająca lekkomyślność!

Proszę być pewną, że Niemcy nie zawahają się ani przez chwilę i powieszą panią z całą pompą. Zresztą będzie to dla pani wspaniałą reklamą. Właściciele starych filmów z Evą Evard zrobią doskonały interes. Cały świat będzie chciał jeszcze raz zobaczyć panią, jako ofiarę i bohaterkę.

— Pan mnie straszy, bo pan mnie nie zna. Ja się nie boję niczego. Gdyby nie to niebezpieczeństwo, ani by mi się śniło wdawać w te sprawy. Ja też chcę zażyć wojny. Na front mnie nie puszczą, więc przynajmniej na tej drodze miło mi będzie poigrać ze śmiercią. A zresztą, wojna tak się wlecze... Postaram się przyspieszyć jej koniec.

— Na miłość boską, pani Evo, czy pani wie, co pani mówi?! Czy pani chce, żebym oszalał?!

— Generał Dubreuil zapewniał mnie, że van Trothen jest mocnym człowiekiem...

— Do stu diabłów — za pozwoleniem pani — jestem nim, i to bardziej, niż to widzi generał Dubreuil ze swojego Paryża. Wytrzymałem tu trzy lata, rozumie pani, co to znaczy? Nie, pani tego nie może zrozumieć...

— Owszem, owszem...

— To łaskawej pani, owszem, dowodzi najlepiej, że pani nie orientuje się w niczym, co dotyczy tutejszego terenu, jego trudności i zasadzek. Tu nie ma miejsca dla improwizacji pięknej kobiety. A jeżeli pani nic jeszcze nie zdziaławszy zaczyna od fantastycznych ambicji, to ja muszę się od pani trzymać daleko, właśnie jako człowiek mocny.

— Panie van Trothen, człowiek mocny przede wszystkim umie znieść nową, śmiałą ideę.

Człowiek mocny mierzy zamiar na siły, nie odwrotnie.

— Nie w naszym fachu, łaskawa pani.

— Proszę mnie nie zaliczać do fachu szpiegowskiego.

— A czymże pani jest?

— Jestem wolnym człowiekiem, który przemyślał i zamierzył pewną rzecz i nie uląkł się jej ogromu. Skrócenie wojny i Eva Evard? To się wydaje śmieszne. A czyż nie są śmieszne główne kwatery obu walczących stron, które od końca czternastego roku spoczywają w rozpaczliwym bezwładzie, uwikłane przez wojnę? Czy miały jakikolwiek sens krwawe hekatomby pod Ypres, pod Verdun, nad Sommą? Co za znaczenie dla rozstrzygnięcia wojny miało dziesięć ofensyw włoskich nad Isonzo? Żadnego — jeżeli nie liczyć miliona trupów i jeńców.

A absurdalna bitwa pod Skagerrak? A Dardanele, jedyna idea w wielkim stylu, kolosalny zamiar obejścia prawego skrzydła niezmiernego frontu? Samo odkrycie, że ten niebywały front bez skrzydeł daje jednak możność okrążenia — nosi znamiona wielkości. Cóż się stało z tym jedynym w tej wojnie świetnym manewrem, z ideą lorda Churchilla? Zaprzepaścili wszystko tępi biurokraci głównych sztabów i intryganci polityczni, te małe głowy, zahipnotyzowane nikczemną, godną eunuchów doktryną wojny na zużycie przeciwnika. Poprowadzili operację niedołężnie, bez zapału, nie wytrwali i cofnęli się w połowie zadania. A Dardanele kosztowały pół miliona strat w ludziach, a ile pancerników, ile miliardów pieniędzy, ile straconego czasu, tej bezcennej wartości?

— Innymi słowy, należałoby panią mianować naczelnym wodzem wszystkich wojsk koalicyjnych na wszystkich frontach. Takiego stanowiska, niestety, nie ma, ale dla pani warto by je stworzyć. Owszem, nie miałbym nic przeciwko temu, tylko to się nie da zrobić z Berlina. Co pani właściwie zamierza?

— Co zamierzam? Pan pozwoli, że to zachowam dla siebie, chciałabym tylko dla zgodnej współpracy z panem, żeby pan zrozumiał, jaką rolę w chaosie wojny, w potopie jej niezliczonych wydarzeń może odegrać jednostka świadoma swego celu. W grę wchodzą ogromne siły, milionowe masy, jest to bój tytanów. Jeżeli sięgamy do nomenklatury mitologicznej, powiedzieć można, że jest to bój dwóch cyklopów, którym obu wypalono oczy. Walczą na ślepo, ciskają skałami we wszystkie strony, nie trafiają ani razu i wreszcie oddalają się od siebie coraz bardziej. Absurd. Kto zdoła przewidzieć koniec podobnej farsy? A kto przewidzi koniec naszej wojny? Pan wie, co mi na to pytanie odpowiedział w Paryżu szef gabinetu i minister wojny, mądry Painlevé? Licząc na pomoc Ameryki i biorąc pod uwagę wszystkie sprzyjające okoliczności, przypuszczał, że rozstrzygnięcie nastąpi mniej więcej za dwa lata — było to w listopadzie zeszłego roku — czyli na późną jesień 1919 roku... Walczący cyklopi mają czas, no a mnie, jak to panu powiedziałam, ta niemrawa wojna już się znudziła. A teraz, co ja biedna mogę uczynić?

— Otóż to. Lepiej było od tego właśnie zacząć.

— Każdy wykłada swoją rzecz po swojemu. Co mogę zrobić? Trzeba wśród niezliczonych momentów wojny odnaleźć pewien podstawowy pierwiastek, który sprawia, że dzieje się to, na co patrzymy. Weźmy jeden przykład. Żaden czołowy atak nie przełamie umocnionego frontu. Znamy niejedną tytaniczną — znowu „tytaniczną” — ofensywę, wszyscy pamiętamy Flandrię, Verdun, Sommę. W rezultacie milionów pocisków, miotaczy min, miotaczy ognia i naprowadzenia ogromnych rezerw, pomimo zaskoczenia przeciwnika, mimo przewagi liczebnej i coraz to okropniejszych, niespodziewanych gazów, atakujący był zawsze zatrzymany o trzy kilometry czy — co wywodzi na jedno — o trzynaście kilometrów od starej pozycji.

Tworzył się na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów nowy zarys frontu, na którym nie zyskiwała nic strona atakująca, a zarabiali na tej zmianie jedynie wydawcy miłych, kolorowych mapek, przeznaczonych dla czytelników codziennych komunikatów. Jaka jest przyczyna tych niepowodzeń? Proszę odpowiedzieć.

— Trudno się w to wdawać. Przyczyn jest mnóstwo, a za każdym razem są inne.

— Przyczyna jest jedna i za każdym razem ta sama. Tak potwornie prosta, że nikt jej nie zauważył w przeciągu trzech lat...

— Dopiero pani?

— Nie, nie ja. W zeszłym roku wreszcie spostrzeżono to w Anglii.

— Co za cuda mi pani opowiada?

— Taką prostą prawdą jest, że dopóki obie strony siedzą w okopach i schronach, to o tyle, o ile żywe ciało ludzkie jest zabezpieczone przed kulą i pociskiem, ale gdy atakujący po najstraszliwszym nawet przygotowaniu artyleryjskim wylezą spoza swoich osłon, to karabiny maszynowe, ogień zaporowy i tak dalej... biją w ich żywe mięso i w rezultacie atak się załamuje zawsze. Straty atakującego są tak potworne, że wreszcie żołnierze nie chcą iść dalej, nie tylko ci przemęczeni i zdziesiątkowani, ale nawet świeże rezerwy.

— Tak jest, ale cóż pani na to poradzi?

— Znowu sprawa genialnie prosta. Trzeba, żeby żołnierz atakował nie opuszczając okopów, czyli żeby je zabierał ze sobą.

— Cha, cha, cha!... To rzeczywiście proste!

— W tym celu Anglicy budują ruchome stalowe pancerne blokhauzy, które na gąsienicowych kołach przejdą przez wszystkie druty, doły, okopy. Zawierają one garść żołnierzy, karabiny maszynowe, armaty i idą naprzód jak żywy taran, nieczuły na kule i granaty.

— Tak, Niemcy zabrali trochę tych cudów na angielskim froncie. Pokazywali je tu w kinie, widziałem te zabaweczki.

— Nic pan jeszcze nie widział. Ale tysiąc fabryk we Francji, w Anglii, w Ameryce z niezmiernym pośpiechem wytwarza nowy typ czołgów-olbrzymów i w swoim czasie dziesiątki tysięcy tych maszyn ruszą do ataku. Już nie bezbronny pojedynczy człowiek będzie żołnierzem w tej ofensywie, ale fantastyczna zbiorowa jednostka — czołg. Czy to nie proste? A jednak trzy lata minęły, zanim się tego domyślono.

— A któż zabroni Niemcom budować czołgi?

— A czy to robią? Pan powinien wiedzieć.

— Zamierzają, owszem, ale jakoś jeszcze nie zaczęli.

— Już nie zdążą. I choćby im dano czas, nie podołaliby już zadaniu. Ich przemysł jest i tak przeciążony. Jednak mniejsza o czołgi, chciałam panu tylko pokazać na przykładzie, że w zjawiskach wojny tają się nieskończone możliwości, trzeba je tylko spostrzec w czas i zanalizować, zanim nieprzyjaciel zdąży to zrobić. Tak było i niestety jest dotychczas z gazami trującymi, którymi biją nas Niemcy. A poza techniką mamy zjawiska psychiczne, urojenia, ciężkie zamroczenia, psychozy wojenne... Właśnie moje zamiary leżą w tej dziedzinie.

— Pani Evo, pożądanie kobiety, czyli tak zwana miłość, wywołuje u mężczyzny zamroczenie i szaleństwa, dzieje się to od tysięcy lat, było to podczas wojny trzydziestoletniej i po niej, jest i dziś, i będzie jutro, po zawarciu pokoju. Ale niech pani nie liczy pod tym względem na generała von Sittenfelda. Ostrzegam panią jeszcze raz. Znam go dobrze, to mój przyjaciel.

Widujemy się dość często, ale od roku nie mogę zgadnąć, czy on już wie o mojej tutaj roli, czy tylko coś niejasno podejrzewa. Obserwuję go, i to bardzo podstępnie, a nic nie wiem.

Czasami przychodzę do niego na butelkę i na szachy. Gramy, godzinami siedzimy sam na sam, gadamy o wszystkim, patrzymy sobie w oczy — i nic.

— Ależ to cudownie! Musi się pan znakomicie bawić?...

— Wolałbym nie. Jeśli panią ostrzegam, to wiem, co mówię. Ten człowiek wydaje mi się do szaleństwa rozkochany w pani, a swoją drogą pani rzeczy w hotelu są przetrząsane z jego rozkazu przynajmniej raz na tydzień.

— Pan to wie, czy pan tylko wyobraża to sobie?

— Dowodów nie mam, ale znajomość generała starczy mi niemal za dowód rzeczowy. Źle pani zaczęła, chodząc do biura generała Dubreuil w ministerstwie na rue St.-Dominique.

Trzeba było urządzić te konferencje w jakimś prywatnym mieszkaniu. Mogło to być zaobserwowane przez wywiad niemiecki. A potem Genewa, a dalej — Berno. Nie mogło się obejść bez jakiejś nieostrożności. To w lot podchwycili jego łapacze.

— Łapacze będą ze mną zawsze nieszczęśliwi, ja zawsze i wszędzie obracam się w takiej ciżbie, tylu ludzi znam i jeszcze co dzień poznaję nowych, że ze mną nikt sobie nie da rady.

Zresztą mnie każdy na ulicy pokaże palcami: „Patrz, to Eva Evard” — ja się nigdy i nigdzie nie mogę ukryć, w tym cała moja osłona, a co do generała von Sittenfelda, o którym tyle mówimy, to bynajmniej nie zamierzam eksploatować jego uczuć, byłoby to z mojej strony niehonorowe.

— Co pani mówi? — dyrektor van Trothen wyskandował te słowa z najwyższym zdumieniem.

— Niehonorowe?! Niehonorowe?! Co to znaczy? Więc pani przyjechała tu, na ten straszny teren, żeby nagrywać jakiś cudacki film z romantycznymi kawałami? A więc pani chce się tylko zabawić... Niech się pani bawi, czym i jak się pani żywnie podoba, ale niech pani nie igra sobie z wojną! Od tego wara!

Zdziwiła się z kolei Eva — czego on od niej chce? Był naprawdę oburzony, jakby czymś obrażony i przebijał się w nim strach. Jego ostatnie słowa napomknęły jej o czymś dawnym.

Zdawało jej się, że już słyszała raz to samo ostrzeżenie — gdzie, kiedy?

Van Trothen powstał, wysztywnił się i zaczął głosem namaszczonym, uroczyście i dobitnie.

Siwe, piękne włosy, zaczesane za uszy, długi, czarny surdut, złote okulary i skupione natchnienie, rozlane w wygolonym, aktorskim obliczu, czyniły go podobnym do kaznodziei.

Zdobywał się na patos, na górnolotne porównania, czekało się tylko, że lada chwila zacytuje jakiś werset z Pisma świętego. W piętnowaniu grzechów i zbrodni tego świata wpadał w zapał i w stylu wznosił się na wyżyny proroka.

— ...Nie ma takiej postaci brudu, podłości i świństwa, których by pani nie spotkała na tej drodze. Wszystkie gatunki wymuszenia i szantażu, na każdym kroku zdradziecki podstęp, wszędzie chytra gra, nieraz naprawdę genialna w swej przewrotności, żeby panią wciągnąć w sidła. Piekielne są sztuki szpiegowskie! Niech się pani strzeże łatwych zdobyczy! Napotka pani zdziecinniałych starców, dygnitarzy, nieprzytomnych z rozkochania, którzy, nie pytani, sami zaczną opowiadać pani tajemnice państwowe, spotka pani naiwnych, zapalonych podporuczników, którzy nie będą mieli dla pani nic do ukrywania, proszę się takich strzec jak ognia! Niech nigdy nie dostrzegą w pani cienia zainteresowania tymi rewelacjami, gdyż węszą tylko za tym, a zresztą, wszystkie ich tak ciekawe informacje będą skłamane, żeby gdy dojdą do nieprzyjaciela, wprowadziły go w błąd. O ile wiem, oblegają panią uwielbiające panie, jest to wśród Niemek wyższych sfer gust dość rozpowszechniony, a wzmógł się jeszcze podczas wojny. Między nimi znajdzie się niejedna nasłana umyślnie. Ten gatunek jest szczególnie niebezpieczny. Melancholijne, niepocieszone wdowy w rodzaju cnotliwej, czystej pani Berty, opętane rozpustą kokainistki, grające doskonale rolę zatraconych, niedbałych na nic desperatek przeżartych przez nałóg i marzących tylko o samobójstwie, kobiety uspołecznione, bardzo poważne i rozumne, drżące o los ojczyzny i gotowe o każdej porze dnia i nocy dyskutować o klęskach Niemiec i szeptać ze zgrozą najtajniejsze informacje o planach kanclerza, o zamiarach cesarza, a wszystko pochodzące z najbliższego otoczenia monarchy — to są naganiaczki, to dopiero wstęp do rzeczy. Niech spostrzegą, że pani słucha rada i, broń Boże, rozpytuje i chce wiedzieć coś więcej, na ich miejsce występują aktorzy poważniejsi, prawdziwi zawodowcy. Mają oni swoje sposoby, żeby w niedługim czasie uwikłać upatrzoną ofiarę.

Są to panowie z towarzystwa, zamożni, na dobrych stanowiskach, powszechnie szanowani, dobroduszni i ujmujący. Jeżeli pani mnie nie będzie słuchać, to niebawem doczeka się pani bardzo ciekawego momentu, gdy taki pan, korzystając z odpowiedniej chwili, odezwie się do pani najbrutalniejszymi słowy, zagrozi, nastraszy panią...

— Zawiedzie się na mnie...

— Nie! Albowiem już będzie panią miał w ręku. Zaczyna się gra otwarta, cyniczna, staje się pani niewolnicą kontrwywiadu i pod grozą więzienia, tortury, śmierci będzie pani robiła, co każą, do granic najhaniebniejszego upodlenia. Na początek zdradzi pani i wyda van Trothena, na szczęście mnie jednego, gdyż nie pokażę pani nikogo z moich podwładnych...

— To nic nie szkodzi, już pan ich wyda wszystkich ze strachu czy pod batem albo na torturach...

— Każdy człowiek jest słaby, toteż na ten wypadek...

I van Trothen wydobył z kieszonki od kamizelki maleńką pigułkę w celuloidowej pochewce.

Ujął ją w dwa palce i demonstrował ją z tragiczną dumą przez dłuższą chwilę.

— Niech pan to schowa, nie należy nadużywać efektów.

— Pani! Pani! Wyrwało się pani słówko o honorze i stąd całe moje utrapienie... Jeżeli pani wyobraża sobie, że dokona pani czegoś i że wyjdzie pani ze wszystkich opałów jak biała kotka...

Pani się unurza w paskudztwie po szyję, wyżej głowy...

— Nie, tego nie będzie. Gdyby pan znał mój plan, zaoszczędziłby pan sobie irytacji. Obawiam się, że pan cierpi na serce?

— Tak, nerwica — choroba zawodowa. Jeżeli pani nie chce jej pogorszyć, niechże mi pani opowie bodaj ogólnikowo o swoim planie — w wypadku, gdy go pani posiada. Bo nieraz tak się mówi, nie tyle dla blagi, o którą nie śmiałbym pani posądzać, ile z kobiecej przekorności, jak we flircie.

— Mój plan? Polega on na tym, że chcę kiedyś wrócić do Paryża i otrzymać legię honorową, a może médaille militaire, za czyny męstwa w obliczu nieprzyjaciela. Dlatego też nie mogę panu powiedzieć o sobie nic więcej.

— Może jednak w tych paru słowach powiedziała pani zbyt wiele? Proszę być ostrożniejszą.

— Powiedziałam to rozmyślnie.

— A pani honor? Lojalność wobec swych zobowiązań?

— Właśnie z poczucia honoru uważałam za właściwe napomknąć panu o zakończeniu mego planu. Będzie to raczej jego epilog.

— Jeżeli w ogóle będzie miał miejsce.

— Czyżby pan chciał temu przeszkodzić?

— Choćbym nie chciał, to będzie to moim obowiązkiem, a obowiązki moje wypełniam sumiennie.

— Pan zapomina, że jestem obywatelką Norwegii, kraju neutralnego, i że mam prawo pomagać jednej albo drugiej ze stron walczących. Jeszcze nie dokonałam wyboru, wiele z tego, co widziałam dotąd w Niemczech, skłania mnie do rewizji moich dawnych sympatii koalicyjnych.

Zresztą, jak to panu już oznajmiłam, obchodzi mnie przede wszystkim jak najrychlejsze zakończenie rzezi. Nie rozstrzygnęłam jeszcze, która strona powinna zwyciężyć dla dobra świata i ludzkości. Obecnie skłaniam się ku przypuszczeniu, że żadna. Zapewne zacznę działać w tym kierunku.

— I pani chce, żebym ja pani w tym pomagał?

— Żądam tego.

— Jakim prawem?!

— Prawem silniejszego, przecież mam pana w ręku, nieprawdaż?

— Niezupełnie, pani Evo.

— I to wystarczy, żeby pana zgubić. Czy panu się tak śpieszy do owej pigułeczki cyjankali?

W pewnej mierze zepsułoby to moje plany, bo bardzo liczę na pana, ale jako mocny człowiek nie zrobi pan tego głupstwa. Możemy pracować zgodnie dla dobra ludzkości. Jakiej pan jest narodowości, panie von Trothen?

— Jestem obywatelem niemieckim, a moja narodowość... Wie pani, że doprawdy nie zastanawiałem się nad tym.

— Niech pan da temu spokój. Nie warto dociekać. Moglibyśmy zawiązać uczciwą spółkę ponadnarodową pod sztandarem ludzkości. Doprawdy mielibyśmy szansę odegrania wielkiej roli dziejowej, aż szkoda, że nikt by tego, niestety, nie wiedział...

— Nie, ja nie wierzę w taką spółkę. Pani daruje, ale — nie.

— Musi pan uwierzyć.

— Muszę?

— Jeżeli pan natychmiast nie podda się mi na ślepo, jak niewolnik, jak pies, to za godzinę Sittenfeld będzie o panu wiedział!

— Za godzinę... Za godzinę... Pani mniema, że pani w ogóle wyjdzie żywa z tego pokoju?

Eva Evard wybuchła swoim swobodnym, szerokim śmiechem, podziwianym przez całą kulę ziemską, naśladowanym nieudolnie przez liczne gwiazdy ekranu i przez miliony kobiet na całym świecie. Van Trothen patrzał na nią badawczo, nie tracąc z oczu żadnego jej poruszenia.

— Panie, litości! Jakże pan tego dokona? Zamordować mnie tutaj, w swoim gabinecie, i to w hełmie walkirii, z rozpuszczonymi włosami, w gwiaździstej tunice, z bosymi nogami w sandałach? Jak pan ukryje trupa? Naokoło pełno ludzi, statyści, aktorzy, robotnicy... Panie dyrektorze, to niemożliwe. A więc, zgoda? Zresztą, będę się bronić, mam miecz i tarczę!

— Musi pani zginąć, więc pani zginie.

— Teraz? Tu na miejscu?

— Natychmiast.

— Pan gra bardzo dobrze. Dlaczego pan nigdy nie wystąpił na ekranie?

— Nie pora na żarty!

— Już wiem! Pan naciśnie pewien guzik i zapadnę się w przygotowane podziemie. Niech pan jednak nie zapomina, że jesteśmy na drugim piętrze, a pod nami znajduje się firma Kuhnke und Schatz. Jeden z tych panów na pewno przygarnie mnie i obroni. Stamtąd właśnie zatelefonuję do mojego Sittenfelda... Panie dyrektorze... Co to jest?... Co się z panem dzieje?

Van Trothen podniósł się z fotela i gotował się jakby do skoku. Eva ujrzała przed sobą twarz zbrodniarza. Na sekundę zapomniała o żartach. Po sekundzie rozchyliła usta i roześmiała się serdecznie i rozgłośnie.

Nagle śmiech zamarł. Van Trothen sięgnął do kieszeni kamizelki, wydobył coś i szybko włożył do ust. Eva skamieniała z otwartymi ustami — cyjankali — śmierć... Absurd! Absurd!

Van Trothen konając strzepnął ku niej palcami. Poczuła coś w ustach, rozpłynęło się to w cierpkim, mocno pachnącym, żywicznym posmaku. Zerwała się, zakrztusiła się, upadła na fotel.

Eva patrzała na dyrektora „Mundus-Filmu”, jak spokojnie zapalał cygaro. Opanowała się dopiero, gdy wypuścił pierwszy kłąb dymu. Uśmiechnął się ironicznie, z zadowoleniem.

— Chciałem pani pokazać, jakby to wyglądało naprawdę... Niech pani nie wypluwa rzekomego cyjankali, to bardzo miłe, łatwo rozpuszczalne pastylki eukaliptusowe.

— Zrobił pan to... doskonale... Niech mi pan powie...

— Ach, dosyć nagadaliśmy głupstw, czas do roboty. Pani już odpoczęła?

— Tak, chciałam tylko zapytać, po co pan udawał że pan sam chce połknąć tę pastylkę?

— Ach, to panią zaciekawia! Po prostu trzeba było, żeby pani pomyślała bodaj na sekundę, że ja naprawdę... Właściwie szło o to, żeby pani z przerażenia otworzyła usta, bo inaczej nie mógłbym pani wrzucić tej piorunującej trucizny.

— A gdybym nie otworzyła?

— Każdy w przerażeniu roztwiera usta, zarówno prostak, jak największa gwiazda ekranu.

— A cóż by pan zrobił potem?

— Nic bym nie miał więcej do roboty. Narobiłbym gwałtu, zwołałbym ludzi... Samobójstwo!

Tu, w moich oczach! Szalałbym z przerażenia... Jak to? Jak to? Młoda, piękna, u szczytu kariery... Doktora! Doktora!

— Swoją drogą padłoby na pana podejrzenie...

— Nie myślę. Wszyscy wiedzą, że pani jest ekscentryczną, niesamowitą Evą Evard, a zresztą na razie najważniejsze, żeby pani nie wyszła żywcem z mego gabinetu.

— Jeszcze jedno. Czy pan naprawdę nosi przy sobie truciznę?

— Stale, ale w górnej kieszonce — o tutaj.

— A gdyby się pan przed chwilą tak przypadkiem omylił?

— Każdy człowiek jest omylny, ale ja mylę się tylko wówczas, gdy tego koniecznie potrzeba.

XVI

W „Wagershölle” zapanowała stagnacja. Szef od dawna nie pokazywał się w laboratorium, pracownicy zostali bez kierownictwa i po trosze demoralizowali się. Nie wyznaczono im nowych zadań, nawet nie odebrano prac ukończonych. Stanęło na tym, że schodzili się dopiero około południa i spędzali godzinę lub półtorej na koleżeńskiej pogawędce, a opowiedziawszy sobie najważniejsze plotki i wypaliwszy moc papierosów rozchodzili się do jutra. Ustalono, że „stary” doznał jakichś wyjątkowych nieprzyjemności ze strony dyrekcji I.G., centrali przemysłu chemicznego, do której tajemnymi drogami doszedł jego poufny i wysoce nieprzyjemny memoriał, złożony w zeszłym roku najwyższemu kierownictwu wojny. W wyniku tego odkrycia I.G. odbiera profesorowi jego pełnomocnictwa i budżet, a „Wagershölle” ulega likwidacji. Zaufani pracownicy, rozproszeni po wielkich wytwórniach chemicznych i pozostający pod wyłącznym kierownictwem profesora, przechodzą pod ewidencję departamentu gazowego, a ich siedemnastu z Ludwigshafen przez ślepą zemstę I.G. mają być oddani do dyspozycji naczelnego dowództwa. Widmo frontu spędzało sen z powiek biednych chemików, rozwiewała się legenda o cudownym odkryciu wielkiego Wagera, w którym wszyscy oni pośrednio mieli swój udział, a które miało rozstrzygnąć wojnę. Na wszelkie sposoby przerabiano te smutne tematy, ale w istocie nie wiedziano nic pewnego. Profesor był niedostępny.

Przybłęda amerykański dopuszczony do łaski pańskiej, doktor Helm, nie pokazywał się również, pielęgnując zranione ramię, a choć widywano go z ręką na temblaku w okolicach willi „Zyglinda”, nie raczył odwiedzić kolegów, a przy spotkaniu był niechętny i małomówny, twierdził, że sam nic nie wie o losach „Wagershölle”, co było oczywistym fałszem. Usiłowano na różne sposoby komentować dziwny wypadek z bronią w domu profesora, plotkarze i plotkarki w Mannheim i w Ludwigshafen roznosili przez jakiś czas przeróżne wymysły.

Najbardziej drastyczny oraz najgłupszy polegał na tym, że baronowa strzelała do doktora Helma nie mogąc się obronić przed jego natarczywością, po czym dopiero uległa, gdyż raniony zalotnik przebywał u niej po całych dniach, a stary Wager nie orientując się w całym skandalu patrzał na to przychylnie. Usiłowano go uświadomić i opamiętać za pomocą listów anonimowych. Otrzymywała bezecne listy Rita, otrzymywał je i Claude. Od dnia pamiętnych odwiedzin upiora z „UC–17” zaczęły się dla nich trojga czasy smętne a ciche, Claude wrósł niejako między ojca i córkę i stał się członkiem rodziny. Profesor przyjechał do domu nazajutrz po wypadku i powiadomiony o wszystkim przez doktora uściskał go, zalał mu twarz łzami.

— Mój drogi doktorze, wiem, że rodzice twoi pomarli. Pozwól, zrób mi tę łaskę, żebym mógł cię uważać za syna. Bądź bratem dla nieszczęśliwej, dopomóż mi wyciągnąć ją z niedoli, może zdołamy ją jeszcze przywiązać do życia.

Rita ani jednym słowem nie wspomniała nigdy o tym, co zaszło między nimi, i Claude przypuszczał, że się to zatarło w jej chorej pamięci. Zdawała się nie pamiętać i o odwiedzinach sternika, ale od tego dnia przestała mówić o mężu. Była spokojna i cicha, a Claude’a witała zawsze dobrym uśmiechem. Dużo rozmawiali i dużo ze sobą milczeli. Ojciec dotrzymywał im czasem towarzystwa, ale przeważnie siedział na dole w swoim gabinecie. Nie pisał już memoriałów ani listów, nie czytał swoich grubych tomów ani nawet gazet, nikogo nie przyjmował, wyłączył telefon. Dnie upływały mu na wypaleniu mnóstwa cygar i na ciężkich, stękających westchnieniach, myśli płynęły leniwie, krążąc, błądząc i wracając wiecznie do smutków jego życia. Po parę razy na dzień otwierał i wysuwał środkową szufladę biurka, gdzie przechowywał ważniejsze papiery, jakby zamierzał nareszcie zabrać się do pracy. Ale po chwili, nieraz po pół godzinie namysłów, zamykał szufladę i szedł na górę do Rity. W godzinach poobiednich zawsze zastawał tam „tego nieocenionego Ossjana”, który przesiadywał u Rity do późnego wieczora. Wówczas po paru chwilach rozmowy zostawiał ich samych i wracał do siebie, znowu otaczał się kłębami dymu, wzdychał, wysuwał i zasuwał szufladę.

Był bankrutem.

Los go wyniósł wysoko, zaznał sławy i władzy. Dał ojczyźnie nową broń, wydobył z zapomnienia archiwów chemii starą substancję lotną i genialnym rzutem myśli zamienił ją na straszliwy środek walki. Długą pracą, po niezliczonych próbach i zawodach zbudował przemyślne aparaty i wygotował plan produkcji na kolosalną skalę. Potem musiał ciężko walczyć z rutyną i ignorancją czynników decydujących o wprowadzenie w czyn swego odkrycia.

Wreszcie zwyciężył. Pamięta chwilę, gdy z zakładów w Leverkusen wyjeżdżał na front pierwszy pociąg z nowymi pociskami, nacechowanymi znakiem żółtego krzyża. Pamięta go rączkowe tygodnie oczekiwania na pierwsze wyniki masowego działania pocisków na placu boju. Wreszcie depesza ze szlaku XVII armii:

ŻÓŁTY KRZYŻ PRZESZEDŁ WSZELKIE NADZIEJE, DOKONAŁ PRZEWROTU, RZUCIŁ PANIKĘ NA NIEPRZYJACIELA Pismo sztabu sanitarnego głównej kwatery:

Żółty Krzyż dał wyniki przepiękne. Badania, przeprowadzone na dwustu piętnastu jeńcach angielskich porażonych i porzuconych na placu boju, okazały nader głębokie urazy poparzeniowe poprzez zimowe ubrania, nawet skroś grube podeszwy obuwia. W piętnastu i pięciu dziesiątych procent wypadków wyjątkowo szczęśliwych poparzenie dochodzi do kości, wywołując cięższe cierpienia przewlekłe, pozwalające rokować nadzieje na wynik śmiertelny. Przeżarcie krtani, płuc i dróg oddechowych w dziewiętnastu i jednej dziesiątej nader skuteczne.

Z materiału, zostającego pod obserwacją, zaznaczono trzynaście i siedem dziesiątych ślepoty, niestety czasowej, przechodzącej w ciągu pięciu — dwunastu dni...

Powinszowania, wizyty znakomitych osób, listy gratulacyjne. Siedem uniwersytetów mianuje go profesorem honorowym. Wywiady, reporterzy, fotografie we wszystkich gazetach:

Ojciec narodu, profesor Otto Wager — „Twórca Zwycięstwa”.

Wielka wstęga orderu orła pruskiego... Pismo odręczne cesarza wisi na ścianie w złotej ramie... Na biurku stoi pamiątkowa łuska z dziesięciocentymetrowego wystrzelonego pocisku, z napisem: „Od wdzięcznych oficerów i żołnierzy VI armii. Chemin des Dames, siedemnasty lipca 1917 roku. Temu, który odwraca śmierć od swoich i razi nią wroga”.

Laury, laury... Nie czas spoczywać we chwale, gdy ważą się losy ojczyzny. Profesor Wager zagrzebał się w pracowni, zgromadził koło siebie zastęp najzdolniejszych specjalistów i oddał się pracowitemu marzeniu nad wykryciem w tajemnych odmętach chemii nowego związku, który by przeżerał i truł idealnie żywe tkanki człowieczego ciała, szerzył rany i śmierć w najszerszym zasięgu przestrzeni i trwał w swej mocy przez całe miesiące na miejscu rozpylenia.

Żaden poeta, marzący dzieło swoje we wniebowzięciu natchnienia, nie przeżywał tak upajająco samotnych godzin i dni jego poczęcia, jak profesor Wager, gdy rodziły się w nim pierwiastki i zarysy tej nowej siły niszczącej, jakiej przez stulecia morderstw i okrucieństw nie zaznała jeszcze ludzkość. Opętała go wizja błyskawicowo szybkiego zwycięstwa i twardego pokoju, który Niemcy nałożą na świat jak jarzmo. Czyż na to trzeba cudu? Nie, trzeba tylko odnaleźć rozproszone składniki nie istniejącego jeszcze związku i drogą mozolnych oddziaływań, przetworzeń i reakcji, ceną zbiorowej pracy setek badaczy spoić je w wyraz —

jedyny i niepowtarzalny pośród nieskończonej liczby możliwości. A na tej drodze ileż może być trafów i niespodzianek? Może tuż za progiem poszukiwań, w pierwszych fazach pracy, wpadnie w ręce tego czy innego najskromniejszego bodaj badacza pierwszy ślad zagadki, początek nici przewodniej do szczęścia Niemiec, i wówczas orle oko starego Wagera dostrzeże i uchwyci moment cudu. Profesor wierzył niezłomnie i nałożył na siebie dyscyplinę mądrej cierpliwości, a gdy czas się przewlekał, kiedy z przemęczenia nadchodziły godziny zwątpienia, krzepił się i podniecał wyczerpane nerwy wizją wyobraźni.

...Pewnego dnia stacja iskrowa w Königswusterhausen rzuca w przestrzeń świata ultimatum głównej kwatery niemieckiej. Armie zachodniego frontu, francuska, angielska, belgijska, portugalska, złożą broń, zapasy, zostawią na miejscu baterie, amunicję, magazyny i w ciągu trzech dni odejdą na odległość pięćdziesięciu kilometrów w tył od ostatnio zajmowanych pozycji;

to samo uczyni armia włoska; to samo armia na Bałkanach; to samo uczynią wojska koalicyjne nad Suezem, w Syrii, w Mezopotamii; floty mocarstw sprzymierzonych w przeciągu trzech dni zatopią lub zniszczą swoją amunicję i wydadzą mapy wszystkich swoich pól minowych...

I tak dalej.

...Główna kwatera niemiecka stawia powyższe ultimatum kapitulacji z pobudek humanitarnych, dla zaoszczędzenia niezliczonych ofiar zarówno w szeregach armii na froncie, jak wśród ludności cywilnej na tyłach, zwłaszcza w stolicach i głównych ośrodkach krajów koalicji.

W wypadku pozostawienia bez odpowiedzi powyższego ultimatum główna kwatera armii niemieckich w polu po upływie wyznaczonych trzech dni zostawia sobie całkowitą swobodę działania w użyciu nowych środków zniszczenia przeciwnika dla niezwłocznego zakończenia wojny.

...Bezprzykładne orędzie groźby doprowadza do obłędu mężów naczelnych koalicji, dociekających przede wszystkim autentyczności tego dokumentu. Ustalono, że zapewne telegrafista centralnej stacji niemieckiej zwariował lub też puścił się na kolosalną mistyfikację. Ale tego samego dnia wszystkie dzienniki niemieckie umieszczają ultimatum. Agencje prasowe roznoszą je po całym świecie. Mija pierwszy dzień.

...Nazajutrz chmara lotników rozrzuca na froncie i na tyłach miliony egzemplarzy płomiennej odezwy ostrzegającej:

Naród niemiecki do narodów strony przeciwnej... Domagajcie się zawieszenia broni! Nie zmuszajcie nas do użycia przeciwko wam straszliwej broni, przed którą wzdryga się dusza niemiecka! Inaczej zginą miliony żołnierzy na froncie, wyludnią się wasze stolice i obrócą się w pustynie...

...Zamęt, panika. Upływa drugi dzień. Nareszcie koalicja reaguje na wyzwanie. Rządy, naczelne dowództwa, gazety zieją szyderstwem, nakazują spokój:

Nic nam nie grozi. Po prostu Niemcy uciekły się do rozpaczliwego środka — zastraszenia przeciwnika przez niebywałą w dziejach świata absurdalną mistyfikację, graniczącą z szaleństwem...

Czekajmy spokojnie jeszcze przez dwadzieścia cztery godziny, a uśmiejemy się do woli, wraz z nami będzie się śmiał cały świat, prócz Niemców i ich nieszczęsnych sojuszników.

...Czwartego dnia o świcie stu lotników niemieckich wzbije się w powietrze. Na odcinku frontu flandryjskiego od Lombardsyde do Ypres z dziesięciu dywizji angielskich i belgijskich nie ocalał ani jeden człowiek. Na głębokości trzech kilometrów od linii obronnej zapanowała śmierć. Kto przestąpił tę granicę, padał martwy.

...Mówi stacja iskrowa Königswusterhausen:

Ostrzeżenia nasze minęły bez skutku. Śmierć osiemdziesięciu tysięcy dzielnych żołnierzy angielskich spada na sumienia kierownictwa frontu zachodniego. Główna kwatera niemiecka oświadcza, że jutro, dnia..., nasze eskadry lotnicze ruszą na Paryż. Główna kwatera oczekuje odpowiedzi do godziny... W wypadku odmowy nawiązania rokowań w sprawie kapitulacji, jutro o świcie wejdą w wykonanie wyżej zapowiedziane zarządzenia. Główna kwatera boleje nad losem świetnej stolicy Francji, ale oświadcza, że postanowienie jej jest niezłomne.

Tajny radca profesor Wager upajał się tą wizją, jak dziecko porwane czarodziejską baśnią.

Przeżywał ją, przerabiał ją na tysiąc odmian i wariantów, opętany wyobraźnią. Podniecało go to do pracy. Zaprzągł do niej najlepsze siły naukowe i techniczne. Powagą swego imienia zdobył wielkie środki materialne. Za punkt wyjścia poszukiwań służył mu zdobyty już Żółty Krzyż przezwany przez nieprzyjaciela iperytem, od pierwszej hekatomby pod Ypres, gdzie położył piętnaście tysięcy trupów. Nowa substancja miała za zadanie spotęgować jego duszące działanie i razić przede wszystkim drogi oddechowe, dławić i zabijać na miejscu. Dotychczasowy Żółty Krzyż był zbyt humanitarny, obezwładniał, przyprawiał o wielkie cierpienia, przewlekał wyzdrowienie, ale w końcu dziewięćdziesiąt pięć procent porażonych przychodziło do siebie i prędzej lub później wracało na front. Nowy gaz powinien przezwyciężyć każdą maskę. Winien trzymać się miejsca w ciągu kilku miesięcy. Miał być środkiem bojowym, morderczym, idealnym, uniwersalnie skutecznym, nieodpartym.

Prace szły wartko, wszystko było na najlepszej drodze, na jedynej prowadzącej do celu przez ścisły plan, przemyślany do najdrobniejszego szczegółu. I wraz z nowym rokiem zaczęły się powikłania, przykrości, niepowodzenia, które ciągnęły się już nieprzerwanym pasmem, wyrastając coraz to nowe, niespodziewane, pochodzące ze złej woli, z ignorancji. Mogło się zdawać, że jacyś tajemni wrogowie Niemiec sprzysięgli się, żeby szkodzić wielkiej idei, nękać ją i wreszcie zabić jedyną nadzieję zwycięstwa. Wyglądało na to, że sława i wielkość Wagera zaczęły dokuczać różnym dygnitarzom, małym, zawistnym ludziom. Jego wymagania uważane były za zbyt wygórowane. Jego nowy plan produkcji chemicznej rzekomo rujnował przemysł. Neurasteniczni ministrowie, udręczeni polityką, nie mający pojęcia o gazach, coraz to nowi podsekretarze stanu, z urzędu słuchający jeno podszeptów wielkich figur przemysłu chemicznego, cynicznych groszorobów, pasożytujących na wojnie, a w końcu tradycyjnie tępi, zatępiali na pruski sposób generałowie — oto oka olbrzymiej sieci, w której uwikłał się przełomowy zamiar „Twórcy Zwycięstwa”. W zasadzie przyznawano mu słuszność i odmawiano reszty, zabijano go komplimentami, a na odczepne obwieszano nowymi orderami, jak gdyby przypuszczając, że tego tylko szuka, jak tylu innych. Dobiło go przyjęcie w głównej kwaterze.

Teraz odpoczywał. Po raz pierwszy w życiu uczuł w sobie starość. Przyszła w tym strasznym, mrocznym roku wojny, w najcięższej potrzebie ojczyzny. Snadź jest za stary, żeby sprostać wielkiemu zadaniu.

Już nie zdoła przekonać ludzi, narzucać im swoją wolę ani przełamywać przeszkód. Łudził się, że gdy odpocznie, wrócą dawne siły. A może w ostatniej obieży, gdy spadnie klęska, zwrócą się doń ci wszyscy, którzy odtrącali go, dadzą miliony, oddadzą mu, co zechce: „Wager, ratuj Niemcy!” Będzie za późno, wszak i teraz właściwie jest już za późno...

Truł się gorzkimi myślami, palił cygaro za cygarem, patrzał bezmyślnie na dymiące kominy Badische, wzdychał nad niedolą Rity, dumał nad otwartą szufladą biurka i niczego nie poczynając zasuwał ją z powrotem, zamykał na dwa spusty i chował klucz do kieszeni.

XVII

Pokój w Brześciu Litewskim, zawarty nareszcie w końcu lutego, był pierwszym od dawien dawna wielkim świętem narodowym, jeżeli nie liczyć dorocznych uroczystości styczniowych w dniu urodzin cesarza. Odbudowała się w masach nadszarpnięta wiara w rząd, w parlament, w główną kwaterę i w ubóstwianego monarchę. Nareszcie w gazetach ukazała się wieść prawdziwa. Pochopni gazeciarze trąbili już o zwycięstwie i dowodzili tego swoim zbyt nudnym żargonem patriotycznego patosu oraz kolumnami cyfr, ale za tym razem nie uwiedli nikogo.

Za to ożyły nadzieje na koniec wojny. Pokój, o który modlił się naród wszystek, stawał się pojęciem coraz bardziej fantastycznym i o tej porze był jakimś mitem zagubionym w bezmiarze czasu. Teraz, po ostatecznym zażegnaniu niebezpieczeństwa od wschodu, wszyst kie siły tam uwięzione przejdą na front zachodni i może samym zjawieniem się swoim w obliczu wyczerpanego wroga wymuszą pertraktacje pokojowe. Wojna przejdzie w ręce dyplomatów i po długich targach zakończy się tak lub owak, może niezbyt świetnie, ale i nie ostatnio — przy pomocy niemieckiego Boga, łodzi podwodnych i kolosalnych zapasów zboża i wszelkiego dobra, które niebawem zaczną napływać z Rosji i Ukrainy. O tych zaczarowanych darach Wschodu mówiono oczywiście najwięcej, co natychmiast podchwycili dziennikarze i w kuszących artykułach, pełnych lekkomyślnego okrucieństwa, rozbestwiali żarłoczne żądze w narodzie głodomorów. Oblepiano mury wszystkich miast nowymi afiszami, wśród których celowały świetne martwe natury w postaci bochnów chleba, pieczonych kur i soczystych porozkrawanych szynek. Miliony ludzi gapiły się na przyobiecane cuda, wystając w ogonkach w długie zimowe noce i dławiąc się ościstym chlebem kartkowym. Ukraińskie kury i szynki prześladowały ludzi na jawie i we śnie, obrzydzając im do reszty wojenną strawę wraz z odżywczymi wynalazkami genialnych filantropów-lekarzy i kucharek, zalecających wyszukane przyprawy do rzeczy niejadalnych.

Jednak każdy inteligentny obserwator nie mógł nie zauważyć w tych czasach znacznego podniesienia ducha. Mówiono o decydującej ofensywie wiosennej, o kolosalnych przygotowaniach.

Co prawda Niemcy przeżyły już parokrotnie w tych latach kolosalne przygotowania i kolosalne ofensywy. Czyż nie kolosalne były Flandria, Verdun, Somma? Ale za tym razem zamierzeń głównej kwatery nie można było określić tym pospolitym mianem. To, na co się zanosiło, przekraczało wszelką wyobraźnię. Przygotowania były trzymane w absolutnej tajemnicy, cenzura nie dopuszczała w tym względzie najlżejszego nawet napomknięcia. Tym bardziej gadano, tym bardziej szeptano po kątach. W kuluarach parlamentu operowano cyframi i powoływano się na źródła najwyżej postawione. W salonach, na zebraniach towarzyskich prześcigano się w coraz bardziej szczegółowych informacjach, zalecając sobie nawzajem dyskrecję ze względu na szpiegów. W kawiarniach z braku cukru słodzono sobie czarną lurę wojenną ordynarnym rozpasaniem wyobraźni na rzecz potęgi przygotowań, wymieniano nawet odcinki wypadu, i szpiegi francuskie, szpiegi angielskie, szpiegi amerykańskie dobrze nadstawiały uszu, cóż, kiedy wymieniano po kolei i na wyrywki wszystkie ważniejsze punkty sześćsetkilometrowego frontu od Lombardsyde do granicy szwajcarskiej. Za to wszyscy i wszędzie zgodnie rozwodzili się nad nowym piekielnym gazem, który zaskoczy nieprzyjaciela i zmusi go do zawieszenia broni, i do rokowań pokojowych — ale o tryumfalnym wkroczeniu do Paryża nikt jakoś nie wspominał, zapewne w przesądnej obawie, aby nie uroczyć zwycięstwa.

— A ja panu powiem, że pominąwszy sfuszerowane przez Moltkego możliwości nad Marną, nigdy nie byliśmy tak bliscy zwycięstwa, jak właśnie teraz.

— Teraz?

— To znaczy w przeciągu najbliższych dwóch — trzech miesięcy. Jeżeli nie zdobędziemy się w tym czasie na rozstrzygnięcie, czeka nas klęska. Ale do tego nie dojdzie.

— A więc zwycięstwo!

— Tak jest!

— Panie generale, jesteśmy diabelnie przemęczeni.

— Nasi przeciwnicy tak samo, jeżeli nie gorzej — powiedzmy, że w tym względzie szanse są równe.

— Ale głód zrobił swoje...

— Armia ma wszystkiego pod dostatkiem, ludzie z urlopów uciekają na front do pełnego kotła.

— Owszem, tylko zostawiają swoich na kartkowym, pożal się Boże, chlebie i w nędzy, o chłodzie i głodzie, to działa całkiem nieszczególnie...

— O chłodzie, o głodzie... Naprzód, za miesiąc będzie cieplej, a chmara naszych agentów już się kręci po Ukrainie, niebawem zaczną napływać transporty.

— Pan generał wierzy w artykuły naszych gazet, w miliony ukraińskich pudów i w te smakowite afisze?

— Rada Narodowa Ukraińska gwarantuje nam najformalniej owe miliony pudów. Ukraina dusi się od nadmiaru zboża i wszelkiego dobra.

— Choćby się dusiła, trudno wyciągnąć coś poważniejszego, a do tego w szybkim czasie, z kraju zanarchizowanego, bez kolei, bez rządu...

— Uporaliśmy się z większymi trudnościami, bez przesady można powiedzieć, że Niemcy po wielu cierpieniach wkroczyli do ziemi obiecanej, mlekiem i miodem płynącej — jest to niesłychanie ważny czynnik zwycięstwa. Ale sedno rzeczy leży gdzie indziej — w cyfrach masowego obrotu materiałem ludzkim. Pan na pewno wie, ile pociągów przechodzi dziennie przez Berlin z dywizjami zwolnionymi na wschodzie?

— Skądże mam to wiedzieć?

— Ach, tak. Otóż przechodzi ich siedemdziesiąt sześć z Rosji, a drugie tyle z Ukrainy idzie przez Galicję, Śląsk na Strassburg. Jeżeli wyobrazimy sobie olbrzymią wagę o dwóch szalach, na których złożone są równowartości liczebne naszej armii i nieprzyjacielskiej, to w ostatnich dwóch latach nasza szala stała wysoko, a tamta przeważała ją stale. Teraz nasza zaczyna się obciążać, będzie się zniżać z każdym dniem, niebawem zrównoważy nieprzyjacielską, a dalej będzie przeważała i przeważała, aż gdy różnica osiągnie przewidzianą cyfrę, nastąpi dzień natarcia. Oto wszystko. Cyfra rozstrzyga i nic więcej.

— A do tego podobno nowy gaz profesora Wagera i jeszcze inne niespodzianki...

— Owszem, owszem, to są głupstwa. Zresztą, bardzo pożyteczne. Grunt — to cyfry. Na szalę nieprzyjaciela również zaczynają padać odrobiny transportów amerykańskich, na razie są to rzeczy zupełnie znikome i nie mogą wchodzić w rachubę. Za rok, owszem, Amerykanie mogliby przeważyć szalę. Toteż za rok, chwała Bogu, będziemy spoczywać na dobrze zasłużonych laurach i wspominać tę wojnę jako dawno minioną przeszłość.

— Brawo, panie generale! To się nazywa brać wojnę ze stanowiska matematycznego. My, zwyczajni śmiertelnicy, ulegamy żalom, bólom, zwątpieniom, strachom, na nas działa głód, nędza, żałoba... Nam się wojna dłuży, nudzi nas, nęka.

— A ja kocham wojnę! To sztuka prawdziwie anielska, ale opiera się na zimnej logice i na cyfrach. Cudowna jest jej gra. Wojna jest jak ta nasza szachownica, tylko że...

— A zatem szach królowi! I w rezultacie zabieram generałowi wieżę.

— Do diabła, tak jest! To pańska taktyka — wciągać mnie w gadanie i łapać na najgłupszych błędach. Niezły środeczek pomocniczy...

— Na wojnie wolno wszystko.

— Tak się mówi, zwłaszcza o nas Niemcach, a jednak nie dopuściliśmy się przez cały czas wojny ani jednej wielkiej niegodziwości. Z pobudek honoru i niemieckiej uczciwości odrzuciliśmy propozycję zamordowania Pétaina i Clemenceau, choć nikt by się nigdy nie dowiedział, że to my zapłaciliśmy za to. Nie rzucaliśmy bomb gazowych na Paryż ani na Londyn.

Jak daleko sięga nasze poczucie honoru wojskowego, tej zaiste średniowiecznej niemieckiej rycerskości, dowodzi akt, że posyłając lotników na punkt węzłowy Compiegne zabroniliśmy im formalnie bombardować główną kwaterę francuską, która zajmuje kompleks budynków liceum. A lord Kitchener zginął śmiercią żołnierską, wraz z nim zatonął „Hampshire” z całą załogą, był to akt bojowy, niejako bitwa morska, co nie przeszkadza, że pozostanie na zawsze chlubą naszego wywiadu. Dalej — osławiony wagon zaplombowany z Leninem, Trockim

i kompanią. Było to posunięcie czysto dyplomatyczne, a zresztą dlaczego nie oskarżają o to Szwajcarii, która ich wypuściła? Pan się uśmiecha, panie dyrektorze?

— Obawiam się, że pan utraci resztę swojej kawalerii.

— Mój ostatni koń? Nic groźnego, proszę posuwać.

— Na razie nic groźnego, ale po moim trzecim posunięciu...

— Pan jest aż tak przewidujący? Ja widzę naprzód tylko na dwa ruchy, to wystarcza. Inaczej łatwo się zaplątać w kombinacjach, tak samo w grze, jak i na wojnie. W walce nie należy być zbyt subtelnym.

— Zobaczymy, panie generale. Bo gdyby nasz kanclerz przewidywał na trzy ruchy naprzód, to może by nie był przepuścił Lenina i towarzyszy.

— A cóż? Starli z powierzchni ziemi Rząd Tymczasowy, który upierał się prowadzić wojnę do zwycięskiego końca, rozwalili armię, zawarli z nami pokój. Dali nam kolosalne atuty.

— Teraz jest nieźle, ale co będzie za rok? Socjalizm gadający, parlamentarny, ewolucyjny już jest niebezpieczną rzeczą, a cóż dopiero bolszewizm władający największym obszarem świata?...

— To już kłopot na po wojnie, nie pora zaprzątać się nim teraz.

— A jaka statystyka obliczy odsetek naszych żołnierzy, którzy już teraz podpadli pod urok bolszewizmu? Pytam o te dywizje, które są w ruchu na zachodni front.

— Wszystko było przewidziane. Przed wyruszeniem w każdej kompanii odbył się kurs przeszkolenia politycznego, gdzie specjalny nacisk położono na utopijność bolszewizmu i jego wrogość do socjaldemokracji jako kierunku humanitarno-ewolucyjnego. A ten kierunek przeważa w armii, jeżeli mówić o jej uświadomionej części.

— Wykładali zapewne sami panowie feldweble?

— Bardzo proszę... Znaleźliśmy dostateczną ilość żołnierzy z inteligencji, partyjnych socjaldemokratów, którzy doskonale wywiązali się z zadania. Przemawiali żołnierze do żołnierzy, a w pewnej mierze dopuszczona była i dyskusja w formie zadawania pytań instruktorowi.

Poza tym specjalny wywiad wykrył nieznaczny procent niepewnych i ci wyłączeni zostali z transportów przeznaczonych na front. Pójdą do garnizonów okupacyjnych w Belgii, w Polsce, Rumunii, w Serbii.

— Jeżeli tak, to dobrze. I zabieram panu wreszcie tego konia.

— Niech wszyscy diabli!... Znowu się zagadałem.

Generał uskarżał się na przemęczenie. Miał pilną denerwującą robotę, ale dokonał wielkiego dzieła, mianowicie — tu prosił o poufność — wykrył i trzyma w ręku centralę szpiegostwa angielskiego. Operowała ona głównie w portach wojennych, a interesowała się przede wszystkim, rzecz prosta, pracą naszych stoczni morskich, łodziami podwodnymi i rozkładem pól minowych.

— Od pół roku obserwowałem tę robotę i miałem u nich gdzieniegdzie swoich ludzi, którzy wpychali im ważne dokumenty i informacje z najlepszego źródła, bo ze specjalnego biura sztabu marynarki. To biuro pracowało wyłącznie tylko dla nich, fabrykując tajne akty i dokumenty wedle najściślejszych wzorów służbowych. Raporty komendantów łodzi podwodnych, wykazy założonych min, ewidencja obstalunków, plany nowych motorów i urządzeń, statystyki strat, instrukcje... Poszło tego dużo w ruch. Płacili od sztuki, kosztowało to rząd brytyjski około pięciu milionów marek, co jest drobnostką, ale niejeden ich torpedowiec czy krążownik wyleciał w powietrze płynąc wedle naszych map. Dziesiątki statków pomocniczych czyhają na nasze łodzie podwodne tam, gdzie ich nie ma, a tymczasem... Zabawne historie...

— Na miły Bóg, niechże pan ich nie spłoszy! Zrujnuje pan tak wygodną organizację!

— Miałem po temu swoje powody. Ale nie ruszyłem ani tknąłem ich biura łączności z wywiadem francuskim, bo koalicja nie ma u nas jednej centrali, jak nie ma jednolitego dowództwa na froncie. I przez to biuro dotrę nareszcie do Francuzów, których osaczam na próżno od dwóch lat. Wpadają od czasu do czasu podrzędni agenci, którzy sami mało wiedzą, i żadne najwymyślniejsze metody badania niewiele z nich wycisną. Cała satysfakcja, że się którego powiesi — i tyle. Ale teraz — oho-ho!...

Dyrektor van Trothen usiłował odezwać się, bąknąć parę słów uznania — żadną miarą nie można było teraz milczeć. Ale kurcz zwarł mu szczęki, przenikliwe zimno sączyło się po krzyżu. Więc mruknął coś pod nosem, udając, że go pochłonęła gra. Wpatrywał się uporczywie w szachownicę. Pierwszy ruszył z miejsca jego czarny koń i zaczął się wałęsać po szachownicy.

Potem wszystkie na raz figury generała posunęły się naprzód o jedno pole wprost, nawet laufry. Chciał ująć i poskromić konia, ale prawa ręka zacisnęła mu się kurczowo w pięść i żadną miarą nie mógł jej rozprostować. Lewa ścierpła w dłoni i palce straciły czucie.

Całą swoją istotą wyczuwał na sobie ciężkie spojrzenie generała. Niepodobna było zwlekać ani o sekundę dłużej. Dźwignął głowę, roześmiał się i spojrzał wesoło w twarz partnera.

— Ciekawa kombinacja — co?

— Bardzo ciekawa. Wydaje mi się, że teraz nic nie zdoła uratować pana od mata.

— No, nie zaraz, panie generale.

— Nie mówię, że zaraz, ale to już wszystko jedno.

— Będę się bronić.

— Nic to panu nie pomoże.

— Kto wie. Tymczasem może pan zrobić jakiś gruby błąd... Może go pan nawet już zrobił...

— Gdzie? W czym?

— Proszę dobrze patrzeć. Jakże ja mogę ostrzegać przeciwnika?

W tej chwili, jak na zamówienie, z drugiego pokoju zabrzęczał telefon. Van Trothen pomimo najwyższego natężenia nie mógł dosłyszeć słów, ale z intonacji, z barwy głosu generała poznał już po paru chwilach, że mówi on z kobietą. Z początku był oschły, potem zaczął się skarżyć. Wreszcie, usłyszawszy coś miłego, rozpłynął się w rozczuleniu, głos uczynił się miodowy, modlitewno-błagalny, uwielbiający. Nie do wiary zdawało się młodzieńcze gruchanie w ustach złowrogiego generała, człowieka o nadzwyczajnych pełnomocnictwach, który czuwał nad bezpieczeństwem armii i państwa od tajnych zamachów wroga. Była to przesłodka pieśń bez słów, nieopanowana, chwilami jakby łkająca — wysoce zabawna. Z jej niewyraźnej melodii, przebijającej się przez aksamitną kotarę, dyrektor van Trothen wyczytał to, czego żadną miarą nie mógł się dowiedzieć od samej Evy — generał von Sittenfeld nie dostąpił jeszcze szczęścia. Dla osiągnięcia tej łaski gotów był na wszystko i znać było, że nie może już wytrzymać. Czy Eva nie przeciąga zbytnio struny?

„...Biuro łączności Anglików z wywiadem francuskim... Nie ma takiego biura. Ale jest pewien człowiek, dość podejrzany (K.O. 7), który od wczoraj mógł się wsypać. Nie zna on bezpośrednio dyrektora, ale ma z nim łączność przez niejaką panią Emmich, bardzo zręczną agentkę (D.D. 19), która, zdradzona, może ulec terrorowi siepaczów Sittenfelda. Trzeba ją, nie tracąc chwili, wyprawić z Berlina z nowym dowodem osobistym. Jeżeli zaś o tej godzinie i ona jest ujęta... Nie, tego się nie robi tak szybko; jeżeli K.O. 7 ją wsypał, to po prostu puszczą za nią obserwatorów, żeby ich zaprowadziła wyżej. A jeżeli im bardzo pilno? Jeżeli im pilno, to wsypią jej na początku dwadzieścia pięć prętów gumowych, a jak będzie trzeba, do łożą jeszcze pięćdziesiąt — tego wystarczy na każdego. Na szczęście jest chora na serce, ona nie wytrzyma i dwudziestu pięciu, zatknie ją, zanim zdoła krzyknąć, że wszystko powie. Tak właśnie byłoby najlepiej... Ale jak jest naprawdę?”

Na razie prawdą było, że generał dziś telefonował doń parokrotnie, natarczywie zapraszając na dziś na szachy. Chciał go tu mieć, żeby opowiedzieć o wsypie Anglików i zajrzeć mu w oczy. Albo go stąd już nie puści, albo...

Dyrektor dotknął górnej kieszonki od kamizelki. W tej chwili najbardziej pożałował, że nie zobaczy końca wojny. Nagle uderzyło go pytanie, po co poszedł na tę drogę i po co dręczył swe nerwy w ciągu trzech lat? Co go obchodzi Francja? Czy mu tak dalece były potrzebne pieniądze? Zupełnie mu nie są potrzebne, miał dosyć własnych. Więc po co?! Po co?! Śpieszył się, żeby to odgadnąć, bo za chwilę może być za późno. Połknie swoje cyjankali i pójdzie precz jak głupi, nic o sobie nie wiedząc. Zdumiał się. Dlaczegoż ani razu nie przyszło mu do głowy pomyśleć o tym?! Miał na to trzy lata czasu. Czyżby absurdem i niczym więcej nie były jego wielkie afery, jego niesłychane sztuki i sztuczki, jego świństwa, jego zbrodnie?

Jak w migotaniach błyskawicy objawiały się i gasły po kolei wydarzenia, miasta, ludzie, przypadki, tryumfy, zasadzki, niepowodzenia, okropności, upodlenia ludzkie, trupy ludzkie, strach — dzieje trzech lat. Strachu zaznał do syta, nosił go w sobie wiecznie, o każdej chwili, na jawie i we śnie, wisiał na cienkiej nici przez cały ten czas. Niepewna była każda jego godzina, darowany każdy dzień.

A teraz był jak wyzwolony, nie czuł żadnego strachu.

Ogarnęła go namiętna ciekawość tego, co się już zaczynało wypełniać. Wszak na tę chwilę czekał od tak dawna, po to igrał ze śmiercią i pchał ludzi na śmierć od trzech lat. Ujrzał teraz, że całe jego życie, bujne i na pozór bezładne, zmierzało właśnie do swego jedynego celu, który był przed nim zakryty. Ileż tysięcy razy stawał mu w myśli ów moment przewidziany, gdy się nareszcie uwikła, gdy się potknie i pośliźnie.

Ciemnoczerwona aksamitna kotara, a spoza niej głos przytłumiony... Było to znajome od dziecka i wciąż przy nim obecne jak natrętne nic, jedno z niezliczonych głupstw bez znaczenia i sensu, które jak pył wałęsają się po głowie. A jednak teraz za tą samą zasłoną tai się jego los. Człowiek, którego głos słyszy, trzyma w ręku jego życie i śmierć. Nie tylko — on włada jego duszą, on może skazać ją na upodlenie, wydobyć z niej bohaterstwo. W jego ręku pałka gumowa, w jego ręku powróz szubienicy, może go zakładać mu na szyję, zaciskać stryk, rozluźniać, zdejmować. Będzie odmykać rygle jego więziennej celi i zostawiać szczelinę, przez którą całą noc będzie go wabić i kusić życie... Zatrzaśnie drzwi i nakaże mu nurzać się w obrzydliwościach bezpłodnego myślenia, wahania, strachu... Co zechce, to z nim zrobi.

Ejże... Z popłochu myśli, z pomroki wyrzeczenia się już wszystkiego na tej ziemi, objawił się niespodziewanie pierwszy promyczek woli. Upór? Ambicja? Punkt honoru? Walka do upadłego bez celu i sensu?

Nie. Jedna jedyna, samotna, sobie samej starczająca, bezcelowa ciekawość. Namiętność gry teraz już o nic, o zachciankę, o przywidzenie. Jakby ktoś obcy z niezbyt zatajonym swoim uśmiechem pchał go na wymyślny eksperyment. Obcy obiecywał mu nieprzebraną rozmaitość w tej śmiertelnej zabawie.

„Nie śpiesz się za tym razem, śmierć cię nie minie, popatrz jej oko w oko, poigraj ze straszliwością, nic nie myśl, jeno patrz, co z tego wyniknie. Nie będziesz miał zachodu, samo się przed tobą rozwinie najciekawsze w świecie widowisko. Nora więzienna? Pałka gumowa?

To głupstwo nikczemne, gdy się nie zna strachu. Daleko za tobą zostało wszystko, co jest z tego świata, bo wiesz, że giniesz, zaznajże tego, co nadludzkie”.

Zainteresował go obcy, słuchał dalej. Były to argumenty i racje niewyrażalne i niepojęte dla czuwającego rozumu. Wypowiedziane w słowach byłyby prostym absurdem, ale obcy szeptał splotami obrazów znajomych ze snów, otumaniał go kabalistyką jakiegoś nie istniejącego języka, wciągał go w tok obłąkanego rozumowania, uwodził i do czegoś go prowadził.

Dyrektor van Trothen wstał i podszedł do okna. W pokoju było pełno dymu, od dwóch godzin obaj ćmili cygara. Pod tym pozorem otworzył okno i nieznacznie wyrzucił nikłą i kruchą szklaną rureczkę.

Odetchnął czystym, zimnym powietrzem, spojrzał na rojną, gwarną ulicę i od razu oprzytomniał.

Myślał bystro, szybko, jak osaczony zwierz.

Gdyby w tej chwili całkiem po prostu ubrał się i wyszedł, byłby ocalony. Jeżeli tylko dadzą mu wyjść na ulicę, za kwadrans nie pomogą już żadne alarmy i pościgi, ani chytre sztuki potężnego generała, ani sfora jego szpiclów i żandarmów, ani telefony, ani telegramy gończe na wszystkie stacje graniczne. Van Trothen nie wstąpi do swego luksusowego mieszkania na Kurfürstendamm, nie ucałuje nawet na pożegnanie panny Kitty Steidorff na Hochstrasse.

Opuści świetnie prosperujące zakłady „Mundus-Filmu” wraz z nie dokończonym arcydziełem Bogowie Germanii, nie zajrzy do Süd-Banku, gdzie ma złożony poważny depozyt, i utonie bez śladu w odmęcie Berlina, a w swoim czasie generał von Sittenfeld otrzyma z Holandii parę uprzejmych słów usprawiedliwienia za odejście bez pożegnania, przed rozegraniem tak interesującej partii szachów.

XVIII

W pochmurny dzień w połowie marca siedzieli we troje w saloniku Rity. Od godziny żadne z nich nie wymówiło słowa. Profesor dumał w swoim fotelu i co czas pewien zapadał w drzemkę, zdradzając się lekkim pochrapywaniem. Claude przeglądał album rysunków Dürera, z rzadka odwracając kartę. Rita siedziała osobno pod oknem, z zarzuconym na kolanach atłasowym obrusem i szperała w koszyczku pełnym pasemek różnokolorowych jedwabi, i od godziny nie mogła zabrać się do roboty. Rozpoczęty narożnik nie wypełniał się barwami, jedna jedyna wykończona róża, pamiętając bitwę nad Marną, dotychczas nie mogła się doczekać pierwszego listka. Kontury wzoru zarysowane kalką zamazały się już dawno, śnieżnobiały atłas zbrukał się i poszarzał...

Rita zapatrzyła się w okno. Środkiem pustej rzeki płynęła kra. Nieskończony korowód brył lodowych sunął z wolna głównym nurtem, nużąc i nudząc wzrok swą martwą jednostajnością i jakby wzmagał ciszę i pustkę, które zapanowały na rzece. Nie porykiwały holowniki, nie widać było ładownych barek, na wybrzeżu nie zgrzytały dźwigi, od trzech dni nie przejechał pod oknami ani jeden samochód ciężarowy. Nie dymiły kominy Badische, na moście o żadnej godzinie dnia nie roiło się od tłumów robotników śpieszących z miasta do fabryki na swoją zmianę lub wracających z roboty. Na Renie, za Renem zamarło ruchliwe, hałaśliwe życie pracy, a choć to sprawiało ciszę, nie dawała ona wytchnienia, raziło coś utajonego w niezwykłym świętowaniu i mimo całego spokoju wokoło, w duszy budziła się trwoga. Od trzech dni wszystko w Ludwigshafen stało w strajku.

Wojsko zajęło fabryki, obsadziło dworce kolejowe, porty, mosty; patrole krążyły w dzień i w nocy, ale masy robotnicze zachowywały spokój, nie trzeba było wzbraniać lub rozpędzać zgromadzeń ani pochodów, robotnicy siedzieli cicho po domach albo wyruszali gromadami na wieś szukać na własną rękę kartofli, słoniny, gdy olbrzymia machina zaopatrzenia fabryk utknęła i od dwóch tygodni przestała żywić masy. Był to strajk głodowy, żywiołowy i powszechny.

Nikt nie jątrzył, nie podburzał, policja nie miała nic do roboty, po prostu praca sama ustała, gdy robotnik nie miał co jeść. Tak samo ustaje martwa maszyna, kiedy zabraknie paliwa. W dziwnym spokoju bezrobocia taiła się groźba, złowrogi znak wyrastał ku ostrzeżeniu świata zapamiętałego w wojnie. Tak samo jak w Ludwigshafen stawały już fabryki w stu innych ośrodkach przemysłu, strajki głodowe szły falą przez Niemcy. Na próżno we wszystkich gazetach wytłaczano najgrubszym drukiem kolumny cyfr statystycznych, dowodzących czarno na białym, że żywności w kraju jest pod dostatkiem, że starczy jej do nowych zbiorów.

Pisano po raz tysiączny, że mit i legenda staną się rzeczywistością, którą będzie można upiec, ugotować, włożyć do gęby, pogryźć i połknąć, albowiem w dniach najbliższych nadejdą pierwsze transporty z Rosji i z Ukrainy. Cyfry były niezłomne, transporty najpewniejsze, a tymczasem zamierało życie pracy, zawodziła olbrzymia, mądrze zbudowana organizacja podziału zapasów, oparta na surowej dyscyplinie spożycia. Lotne pociągi aprowizacyjne uwijały się po kraju, ratując doraźnie bardziej zagrożone miejscowości i nie nadążały z gaszeniem ognisk głodu. Jego widmo wyzierało zewsząd, wywołując panikę w masach, krzyżując plany polityczne rządu i wielkie zamierzenia głównej kwatery. Zdawało się, że nadchodził kres dla mocarza wojny, który na podziw i udręczenie całego świata opierał się zwycięsko — to już czwarty rok — zjednoczonym potęgom nieprzyjaciela i wciąż groził mocą swego miecza. Ale o tej porze niezwyciężony w walkach miecz zdawał się już wysuwać z rąk tytana obezwładnionego przez karę boską — klęskę głodu.

Ocknął się profesor Wager i ujrzał na tle okna pochyloną, jakby złamaną sylwetkę Rity, a nad nią wystygłe, nie dymiące kominy Badische. W tym obrazie uderzył go jakiś rys ukryty, nie dopowiedziany, niepokojący. Zawierała się w nim, jak w obrazkowej zagadce, treść, którą należało z kształtów zamienić w myśl i w słowa. Przypomniała się w podświadomym skojarzeniu jakaś wizja pochodna od tego okna. I pora dnia, i szara barwa nieba, i wiele cech najzupełniej nieuchwytnych przywoływały na pamięć rzeczy dawne a tak głęboko zagrzebane, że strach było do nich sięgać. To było dawno, przedawno... Kiedyż to było? Ach, w pierwszym roku wojny!

Zagubił się w ogromie czasu. Niepojęta otchłań czterech niespełna lat rozwarła się przed nim jak wizja z dręczącego snu. Była nieogarniona, fantastyczna i bezspornie rzeczywista.

Wydawało się, że między rokiem czternastym a dniem dzisiejszym przeminęło i wymarło kilka ludzkich pokoleń. Jakimże cudem on ocalał i żyje wiecznie?

Ujrzał nagle własne istnienie jako niezrozumiałą osobliwość, zawieszoną w niezmiernej chmurze czasu. Unosił się nad odmętem obcych wydarzeń, które przebijały się z trudem przez oponę niepamięci. Chwytał w tym cośkolwiek znajomego, jakiś fakt, czyjąś postać, ale wnet gubił rzeczy przypomniane i tonął w głuchej niewiedzy. Usypiał na sekundę i budził się w jakiejś poczwarnej krainie, gdzie wszystko było niepojęte, a zarazem pełne straszliwej prawdy.

Męczył się jak tonący i nie mógł się wyrwać z obłędnych majaków. Nie wiedział, czy się obudził, czy jeszcze śpi.

...Ale mocno zaciskał w dłoniach suche, szczupłe, drgające nerwowo ręce. Dusiły go łzy i przez ich płynną oponę patrzał w ciemne, posępne oczy, pełne troski i myśli. Była w nich mądrość i surowa, niezłomna prawda. Niepodobna było znieść ich spojrzenia. Ogarnął ramionami syna i przywarł doń ze wszystkich sił. Zapomniana została wczorajsza tragiczna kłótnia, ostatnia rozprawa z buntowniczym synem... Teraz żegnał go z dumą ojcowską i w nieprzebranym bólu. Nie trzeba było słów, wszystko wypowiedziało się w mocy uścisku, w westchnieniach, w starczym szlochaniu, ale Kurt nie uronił ani jednej łzy. Jeszcze raz uścisnął ręce ojca, spojrzał, błysnął oczami i poszedł. W tym dniu sierpniowym, olbrzymim i szalonym, który otwierał wspaniały epos Germanii i nowe dzieje świata... W trudach bojowych, w ogniu walk odrodzi się dusza zbuntowana, poczuje rodzoną więź z wielkim narodem i bohaterstwem swoim uczci jego chwałę i wielkość. W ogromie i grozie wydarzeń wygasną wpływy wuja, sczezną fałsze doktryny partyjnej. Za dwa — trzy miesiące wróci na skrzydłach zwycięstwa i będzie chlubą starego ojca, opromieni opustoszały dom. Wojna odradza narody, uzdrawia ludzi, wojna zespala z ojczyzną. Niechże go ochrania i strzeże niemiecki Bóg...

I stary człowiek zaszlochał, zerwał się z fotela i pojękując, bełkocąc słowa bez związku, wypadł z pokoju, ciężko szurając nogami.

Spojrzał za nim ze swojego kąta Claude, Rita na chwilę odwróciła głowę w roztargnieniu, żadne z nich nie wymówiło słowa. Claude przymknął powieki. Teraz, gdy zostali sami, w ciszy i w półzmierzchu zaczęła się rozpościerać między nimi słodka, łącząca zaduma. Mógł słać ku niej swobodne myśli niepodobne do wyrażenia, uwielbiające i poddane. Mógł się wsłuchać w jej tajemne zamyślenia i rozpętaniem wyobraźni odgadywać świat w niej zamknięty.

Pieszczotą myśli, wszystkim, co miał w duszy najlepszego, koił jej smutki, przesłaniał natarczywe widma, rozpraszał zapamiętanie. Coraz głębiej i głębiej pogrążał się w ekstazie i stopniowo upajał się, zatracał poczucie rzeczywistości.

Zdawało mu się, że ona słyszy każdą jego myśl, jak słowa mówione, i nie wzbrania mu mówić. Czekał, że lada chwila poczuje w sobie pierwsze drgnienie jej myśli, odpowiedź jej duszy. Od dawna łudził się, wierzył i nie wierzył, że w godzinach wspólnego milczenia wiąże się między nimi coś przesubtelnie jednoczącego, inaczej żadne z nich nie mogłoby znieść tego milczenia. Rita zaiste jest bardzo dziwna i niewiele można z niej odgadnąć, ale szczerym niepodobieństwem byłoby dopuścić, że ona nigdy o nim nie pomyśli. Nie zważa na niego, chwilami zapomina o jego obecności, ale w chwilach gdy zwróci nań uwagę, czymże jest w jej myślach ów utrapiony, nieodłączny cień — Ossjan Helm? Claude nie spodziewał się niczego, nie tylko nie miał względem niej jakichkolwiek zamiarów, ale nawet w wyobraźni niczego od niej nie żądał ani nie potrzebował. Wystarczyła mu odrobina przychylności, to, co było teraz. Niech go znosi przy sobie, czyż tego nie dosyć? I tak niech trwa wiecznie... Wiecznie?

Dawno już przestał myśleć o tym, co z nim będzie jutro, za miesiąc, za rok. Utracił pojęcie czasu, żył dniem bieżącym, a istniał tylko w godzinach, które wolno mu było spędzić u Rity. Zaginęła również cała jego przeszłość. Zacierała się stopniowo, z dnia na dzień, opadała z niego po strzępku, jak obca skorupa. Niby wiedział o sobie jeszcze, pamiętał niemal wszystko, ale przestało to ważyć w jego myślach, stawało się obce i jakby nie obowiązujące do niczego.

Czasami zdawało mu się, że był to jakiś byt pomylony, fałszywy, który, schwytany na kłamstwie, zgasł i odpadł w nicość.

Czasami musiał odpędzać jego zmorę i wówczas odkładał na później rozprawienie się z tym dziwacznym powikłaniem. Ogarnęło nim leniwe niedbalstwo. Nauczył się żyć chwilą, jak małe dziecko.

Czasami po nocach budził się w zgrozie i strachu. Rozpamiętywał, wbijał sobie w głowę fakty, ludzi, miejsca, czasy, wchłaniał z powrotem zgubiony byt, ale ileż razy budził się rano i w blasku słońca poczuwał się, że jest istotnym Ossjanem Helmem, którego cała przeszłość została za oceanem. Niezmierny Atlantyk odgradzał go od dawnego życia, już tam nigdy nie wróci. A długa noc, wielolecie letargu, odmęt zapomnianych snów poprzedzały ten okres, były one jakby majakiem, wywodzącym się spod świadomej pamięci o jakimś bycie sprzed urodzenia, jednym z niezliczonych jego kolejnych przemian i wcieleń. Przeżył ich tyle, co każdy człowiek, nastąpią inne, nowe, idąc w nieskończoność. Teraz jest Ossjanem Helmem na cały swój czas aż do pozornej śmierci. Cóż go obchodzi to, co było? Cóż go obchodzi ten, który nastąpi po Ossjanie Helmie?

Nie może być inaczej. Inaczej czymże by był wobec Rity? Podłym szpiegiem, kłamcą i fałszerzem.

Nie darmo generał Dubreuil z II oddziału Ministerstwa Wojny i dwaj jego instruktorzy w rzemiośle szpiegowskim wbijali mu w głowę, że jeżeli wysilając swoją wolę, inteligencję i wyobraźnię postanowi być amerykańskim Niemcem, chemikiem Ossjanem Helmem, aż poczuje go w sobie naprawdę — to reszta jego zadania będzie już łatwa. Odpowie na każde pytanie, nie zawaha się nigdy i nikt go nie złapie.

— Przecież i Niemiec może mówić po francusku — bronił się, gdy mu kazano zapomnieć ojczystego języka.

— Niemiec może mówić po francusku, nawet po chińsku, ale ekspert od pierwszego pańskiego słowa pozna, że ma do czynienia z rodowitym Francuzem. Zdradzi pana melodia języka, rzecz, której niepodobna się pozbyć.

Zaopatrzono go w metryki i akta zgonów rodu Helmów, kazano mu przestudiować z gotowego skryptu dzieje rodzinne, polecono poszukać w Badenie i odwiedzić przy sposobności krewnych ojca Helmów i rodzinę matki w Augsburgu, znany mieszczański ród Zwillichów.

Niech się niczego nie obawia, jego papiery są autentyczne, a dziadek Helm, wyemigrowawszy do Ameryki, szybko zagubił związek z ojczyzną, może swoim krewnym opowiadać, co zechce. Niech wie, że tam na miejscu przez cały czas, do końca wojny, będzie pod obserwacją — krewni mogą mu się przydać, jeżeli ich nawet nie odwiedzi, niech o nich rozpowiada szeroko. Kontrwywiad sprawdzi to i uspokoi się na długo, może na zawsze.

Zwłaszcza obaj instruktorzy, którzy obrabiali go intensywnie przez trzy tygodnie, trzymali go jak pod hipnozą, wmawiając w niego rzeczy zmyślone, aż doprawdy zamącili mu w głowie.

Z początku bawiło go to bardzo. Jeden z nich, kapitan, zdawał się być lekarzem neurologiem, drugi, z odznakami porucznika artylerii, był zapewne ekspertem w kunszcie wyższej szkoły szpiegostwa, wypożyczonym z Sureté Générale. Ci na wyścigi mącili mu w głowie, skołatanej jeszcze po niedawnych dwóch dobach, spędzonych na pobojowisku po szyję w ziemi.

Pewnego dnia opamiętał się w szpitalu w Tours, gdzie odnalazł go nareszcie wysłaniec II biura.

— Pan kapitan pracował w ciągu trzech lat w Ameryce jako stypendysta w Instytucie Fundacji Carnegie w Barrow?

— Tak jest.

— Mówi pan po niemiecku i angielsku? Czy dobrze?

— Po angielsku zupełnie dobrze, po niemiecku średnio.

— Chwała Bogu. Szukamy pana od roku po wszystkich formacjach, na wszystkich frontach!

Przenosimy pana kapitana do Paryża, tam przyjdzie pan prędzej do siebie. Mamy dla pana piękną, zajmującą robotę. Dla chemika jest ona doprawdy zachwycającą. Uda się pan w celach naukowych nad Ren.

— Nad Ren...

— Tak, do Niemiec, na ich głębokie tyły; tam wzdłuż Renu rozsiane są kolosalne ogniska przemysłu chemicznego, tam kryje się zdradliwa, zabójcza dla nas tajemnica. Panie kapitanie, tę tajemnicę trzeba zdobyć. Dokonać rozpoznania nowego gazu, zidentyfikować przeklęty Żółty Krzyż, wybadać całą technologię fabrykacji. Oto wszystko, na front nie wróci już pan nigdy, ale i tam bardzo można zginąć.

Tak to się rozpoczęło. Był to fakt już zamierzchły. Zostawił on wrażenie dawno czytanej, a raczej przerzucanej niedbale powieści kryminalno-sensacyjnej, jej pierwszy felieton w „Matinie”

lub „Journalu”199, pełen romantycznych efektów, zakończony słowami: a suivre — dalszy ciąg nastąpi.

Teraz ciągnie się druga opowieść, ona pochłania i ciekawi, a tamta poszła w zapomnienie.

Jej urokiem jest mglista niepewność, rozpętana dowolność — fantastyczność, która drwi z faktów realnych, pomija rzeczywistość i nie podlega przymusowi rozsądku. Pisze się ona poza czasem i przestrzenią, Rita baronowa von Tebben-Gerth i doktor Ossjan Helm unoszą się ponad światem, na którym toczy się jakaś obca wojna. Nie dochodzą do nich echa strzałów ani jęki mordowanych. Od dalekich pobojowisk ciągnie z wiatrami czad zatruty, idzie przez świat, a kogo napotyka po drodze, dusi, na wskroś przeżera i znaczy obalone trupy piętnem zarazy, bladym znakiem Żółtego Krzyża. Dla tych dwojga nie straszny śmiertelny jad, czarodziejstwo obróciło ich w cienie oderwane od oszalałej ludzkości, wyzwolone z nienawiści.

Nie mieszają się do spraw życia i nie chcą żyć. Trwają pogrążone w tajemnym swoim misterium, każdej chwili gotowe zniknąć z tej ziemi, albowiem ich jest wieczność.

Claude rozmyślał nad tym, badał siebie bez strachu. Nieraz przypuszczał, że pogrąża się w obłędzie, bo tak się to zresztą nazywa. Wówczas przewijał się po jego ustach przekorny, uporczywy uśmieszek: „Niech tam...” I brnął dalej — coraz głębiej.

Rita odezwała się, jakby do siebie samej, cichym półgłosem — tak zazwyczaj rozpoczynały się o zmierzchu ich osobliwe rozmowy. Zaczynała w tonie zdziwienia, pytania, jakby budziła się ze snu. Nagle przypomniała sobie coś ważnego i szybko, szybko musiała to wypowiedzieć, wyrzucić ze siebie czym prędzej. Mówiła urywkami, nie wiążąc zdań, przeskakując w myśli wiele rzeczy, nie licząc się zupełnie ze słuchaczami, choć czasem zwracała się wprost do niego.

— ...Niby wszyscy żołnierze są mężni, tak się to mówi... Ale Fell był zawsze wyjątkowo spokojny w swej odwadze... Mówił mi, że istnieje mnóstwo odmian odwagi i tyleż strachu.

Jeden się boi karabinu maszynowego, a nic mu nie znaczy ogień artylerii, drugi przeciwnie, trzeci boi się tylko podkradania się po nocy pod druty nieprzyjacielskie... Na przykład wielu marynarzy boi się morza, nie znosi morza, a jednak robią swoje bardzo dokładnie i mężnie, chociaż żyją w ustawicznym strachu... To samo zdarza się wśród lotników... Ludzie się przemagają i niszczą sobie nerwy, a Fell też się nieraz najadł strachu. Najgorzej było, gdy się kończył urlop — za ostatnim razem powiedział mi nawet, że za nic nie wróci na morze.

„Jak to?”

„Dlatego, że już nie mogę żadną miarą, niech będzie, co chce”.

„Fell, na miłość boską, cóż będzie?”

„Nie wiem, pewnie mnie rozstrzelają”.

Musiałam go utulić, ukoić, namówić... Bo ja nigdy nie przypuszczałam, że on może zginąć.

A on czuł, że nie wróci.

...Kiedyś na Morzu Irlandzkim przez kilkanaście godzin nie mógł dźwignąć się z dna. Nocowali na dnie i wie pan, co myślał sobie Fell? Był przekonany, że go przyparła nienawiść ludzka i nie puszcza łodzi na powierzchnię, bo straszliwie nienawidzą Niemców za to, że jakoby wywołali wojnę. Przywidziało mu się, że trupy wszystkich zatopionych przez niego ludzi obsiadły łódź i to był taki straszny ciężar... A kiedyś znów, puszczając torpedę, umyślnie zrobił złe obliczenie, żeby nie trafić, i torpeda poszła bokiem... Żal mu się zrobiło ludzi na żaglowcu, bo na morzu był sztorm i nikt by się nie uratował. Tę litość uważał za zbrodnię, ale nie mógł się opamiętać.

...Za to w pierwszym roku był zapalony, krwiożerczy, zapamiętale składał tysiąc do tysiąca zatopionych ton. Marzył o tym, żeby dojść do miliona. Opowiadał mi ze śmiechem rzeczy okropne, chlubił się okrucieństwem. Nie mogłam tego słuchać. Zatruł mi cały pierwszy urlop, w ciągu tych dwóch tygodni bałam się go, był cały odmieniony, obcy. Płakałam, rozpaczałam, nie mogłam go kochać. Potem już nigdy nie wspominał o swoich bohaterskich czynach, a później, w trzecim roku wojny, kiedy zaczął o tym, to już się tylko skarżył. I cóż? Musiałam go pocieszać, to ja mu przypominałam, że jest żołnierzem.

...Powtarzał mi, że już nigdy nie będzie szczęśliwy. Po tym, co przeżył i widział na swoje oczy, po tych wszystkich zbrodniach na morzu nie zazna spokoju. Chociażby wojna skończyła się zwycięsko, a on wyszedł cało, będzie do śmierci ruiną. Mówił nieprawdę, ja bym go była uzdrowiła, wypielęgnowała, zabrałabym go z floty, wywiozłabym daleko od przeklętego morza, w góry, w lasy... Zagoiłabym w nim wszystkie rany pamięci. Grałabym dla niego jego najukochańsze utwory, komponowałabym rzeczy nowe, niesłychane...

— Pani baronowo, dlaczego pani zupełnie przestała grać? Muzyka ukoiłaby panią...

Zamilkła. I nagle zaśmiała się szyderczo, obraźliwie, obcym, histerycznym głosem.

— A panu by się mniej nudziło pilnować mnie tu po całych dniach? Wierzę, że byłoby panu przyjemniej, ale ja, panie Helm, nie poczuwam się do obowiązku uprzyjemniania panu jego przykrej roli.

Protestował, oburzał się, mówił najczulszymi słowy. Podszedł do niej, w zapamiętaniu odważył się po raz pierwszy ująć ją za ręce. Pożałował tego. Rita wydarła mu się z odrazą, odskoczyła od okna. Przez pewien czas słuchała jego usprawiedliwień, zaklęć, błagań. Przerwała mu głosem spokojnym, w którym zabrzmiał maniacki upór.

— Pan doktor został przydzielony do mnie, żeby mi nie dać spróbować po raz drugi. Co za idiotyzm... Czyż nie mam dla siebie całej nocy? Kto zdoła upilnować człowieka zdecydowanego?

Gdy zechcę, dam sobie radę. Ale powiem panu, że nie zamierzam bynajmniej. Co innego tamtego dnia... Ale wnet, bo już nazajutrz, ochłonąwszy i pomyślawszy dobrze, odkryłam, że jednak z całej opowieści tego głupiego sternika nie wypływa bynajmniej, żeby Fell miał koniecznie zginąć. Co się zresztą wie? Ja więcej wiem, mam niezłomne poczucie, że Fell żyje. Jest w niewoli i lada dzień otrzymam o nim wiadomość, ale takie rzeczy idą przez Hiszpanię, potem, zdaje się, jeszcze przez Szwajcarię... Mówię to zupełnie na serio, żeby pana zwolnić z dyżurów, które przecież zabierają panu tyle czasu. Jeszcze raz przepraszam za ten strzał, cieszę się, że ramię pańskie goi się pomyślnie. I żegnam pana.

XIX

Eva Evard powróciwszy z Wiednia, gdzie bawiła około dwóch tygodni, oznajmiła swemu stęsknionemu generałowi, że zamierza odwiedzić niemiecką główną kwaterę. Generał von Sittenfeld uśmiał się serdecznie.

— Czarodziejska Evo, tego pani nie dokaże, proszę się zastanowić, czego pani żąda. Dość powiedzieć, że nawet ja — ja — pani Evo, przy najlepszych moich chęciach i staraniach nic nie mógłbym dla pani zrobić w tym względzie.

— Dziękuję bardzo, ale ja nie proszę pana o protekcję, dam sobie rady sama.

Generał śmiał się dalej i całował jej ręce. Przywarł i nie mógł się oderwać. Przypadł głową do jej kolan, objął jej biodra, zacichł, zamarł. Tonął w rozkosznej błogości, dopóki nie ośmielił się nieco dalej, o nieznaczną, niemal niedostrzegalną, wątłą odrobinę.

— Panie generale...

Zerwał się na równe nogi, znał dobrze ten ton cichy, dobitnie ostrzegający. Już wielokrotnie odpokutował srodze, gdy nie posłuchał od razu przestrogi. Ileż razy tracił wszystko, co był uzyskał, i psią pokorą po długich błaganiach i przysięgach wysługiwał sobie na nowo okruch łaski. O tej porze srogi, wszechwiedzący i wszechmogący generał był już dobrze wytresowany.

Tajony bunt, wściekłości i wszystkie podstępy zostały pokonane przez kaprys Evy, przez jej wzgardliwy uśmiech i przez niezłomną taktykę. Generał nie mógł odgadnąć celu tego okrutnego przewlekania. Miał zapowiedziane, że szczęście go nie minie, niech czeka grzecznie. Zapuszczał się w najdalej idące, bezsensowne nawet hipotezy, puszczał wodze fantastycznym rozważaniom, niejako w tajemnicy przed samym sobą, nad możliwościami Evy. Nałóg podejrzliwości, choroba zawodowa węszenia zawsze i wszędzie ukrytych zamachów i zakusów wroga sprawiały, że nie ominął i przypuszczenia, że Eva mogła być nieświadomym narzędziem nieprzyjacielskiej intrygi. Szybko wycofał się z tej pozycji — Eva była nie do pomyślenia jako czyjeś narzędzie, a do tego nieświadome, zresztą, ani razu nie zadała mu niedyskretnego pytania, a jej zainteresowania wojną były raczej akademicko-filozoficzne.

Rozmawiali nieraz o wojnie i generał, namiętny zbieracz faktów, uzyskał od niej mnóstwo cennych informacji z tamtej strony frontu, które notował skwapliwie. Pewnego razu zachwycony przenikliwością jej obserwacji, zauważył, że gdyby zechciała streścić swe wrażenia i wnioski w obszernym, przemyślanym referacie, to mogłaby sprzedać taki dokument już nie na wagę złota, ale na wagę radu.

Eva skrzywiła się z lekka na ten generalski dowcip.

— Ja nie sprzedaję ani siebie, ani moich informacji, zresztą nie potrzebuję pieniędzy. Ale jeżeli pana zaciekawiają moje spostrzeżenia, mogę w wolnej chwili napisać takie wypracowanie i darować je panu na pamiątkę.

Generał nie mógł dociec, po co Eva jeździła do Wiednia. Wierny swej metodzie nie pytał o nic, ale okólnymi drogami naprowadzał ją na wynurzenia i dowiedział się, że przyjmowano ją w najwyższych sferach, a dwukrotnie (w ciągu dwóch tygodni!) była u cesarzowej w Schönbrunn

i za drugą bytnością rozmawiała przez półtorej godziny z cesarzem Karolem.

Młody cesarz zachwycił ją swą uprzejmością, a zwłaszcza zdumiewającą energią, którą promieniał jako mężczyzna i monarcha. Oto władca! Jego zapał i optymizm ubawiły ją szczerze.

Rozegrał on przed nią kapitalną scenę z tragifarsy austriackiej. Kiedy podwójna monarchia wali się w gruzy i gdy już nic nie zdoła jej uratować, zjawia się młody, dzielny cesarz i król, którego nieugięta energia targa i wstrząsa zbutwiałą ruderą i bezsprzecznie przyspiesza jej koniec. Piękny Karol zrobił na niej wrażenie szaleńca, który w płonącym domu przestawia meble. Ale dzieci cesarskie są czarujące, widziała je wszystkie sześcioro, zresztą cesarzowa jest znowu w ciąży. Dynastia habsburska ma zapewnione spadkobranie tronu co najmniej na lat pięćdziesiąt w tej gromadce zdrowych, pięknych arcyksiążątek. Nie poradzą im zamachy ani choroby, zawsze coś z tego zostanie, inna rzecz, czy zostanie tron...

Generał von Sittenfeld powziął stąd natychmiast podejrzenie, że Eva może być agentką dyplomatyczną pierwszej klasy, i kto wie, czy po księciu Sykstusie Burbońskim, po hrabi Revertera i innych niewiadomych próbach nie kręci się z kolei i ona koło odrębnego pokoju Austro-Węgier z koalicją? Kontrwywiad niemiecki od roku już obserwował niepewnego sojusznika, którego jedyny ratunek leżał w nikczemnej zdradzie. Generał nie wyobrażał sobie, żeby gwiazda filmowa, bodaj największa na kuli ziemskiej, mogła być używana do poważnych matactw dyplomatycznych, ale zbyt wysoko cenił inteligencję Evy, żeby odrzucić to przypuszczenie, więc jeszcze wzrósł jego żar miłosny. Opanować tę kobietę, wydobyć z niej tajemnicę i wykryć jakąś kolosalną intrygę dla ocalenia cesarza i ojczyzny tudzież dla własnej kariery...

Teraz przywidziało jej się odwiedzić główną kwaterę...

— Pani spodziewa się zobaczyć tam coś osobliwego? Pani przypuszcza, że dotrzeć do naszego marszałka lub do pierwszego generał-kwatermistrza jest równie łatwo jak otrzymać zaproszenie na podwieczorek do Schönbrunn?

— Chciałabym pomówić z cesarzem...

Nowy atak śmiechu. Eva przeczekała to spokojnie.

— Rozmawiałam przed dwoma laty z nieszczęsnym carem Mikołajem, teraz z tym sympatycznym, skazanym przez los Habsburgiem. Brak mi trzeciego... Kto wie, może w tej wojnie wygasną wszyscy cesarze? Trzeba się śpieszyć z cesarzem Wilhelmem, bo za pół roku może być za późno... Pan mnie zna, jestem nieuleczalną snobką, kolekcjonuję ciekawe znajomości.

Generał o tej porze był zdręczony przez Evę do jakichś już przedostatecznych granic.

Chwilami szczerze jej nienawidził. Widząc ją otoczoną przez roje mężczyzn, szukał wśród nich współzawodnika i wciąż się gubił w ich masie, podejrzewając co dzień kogo innego.

Pokojówka korytarzowa w hotelu „Carlton” była od dawna na żołdzie jego biura i co trzy dni składała komu należy raporty. Generał prowadził je pedantycznie i porównywał z doniesieniami agentów i agentek, którzy śledzili Evę na mieście, nie tracąc z oczu żadnego jej poruszenia.

Eva miała swoją tekę, a w niej kilka innych, dotyczących szczególnie podejrzanych panów. Byli to: aktor filmowy Feldt, młodszy sekretarz kanclerza Kühlmanna Pilzecker, kapitan sztabu generalnego Lannburg, lejtenant Ramien z gabinetu morskiego jego cesarskiej mości. Byli to ludzie młodzi, niektórzy dość urodziwi. Dalej szli starzy panowie od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu lat, którym Eva poświęcała znacznie mniej uwagi: deputowany do Reichstagu tajny radca Schelle z Centrum, jego kolega socjaldemokrata Noodt, bardzo wpływowy dziennikarz, redaktor „Nord-Europy”, Max Edeling. Ten był szczególnie niebezpieczny — był w wieku generała, interesująco piękny, słynny automobilista i uwodziciel, bogaty, bardzo inteligentny i bezczelny.

Aktora filmowego i kapitana generał pozbył się szybko — obu wypchnął na front. Resztę obserwował i jak dotąd nic nie mógł wykryć. Rywalką jego była jeszcze poniekąd pani baronowa von Steth-Schulzburg, w której domu Eva była jak u siebie, otoczona siostrzaną czułością i adoracją namiętną, wysoce nieopanowaną nawet przy ludziach, a cóż dopiero... Tak o tym sądził generał von Sittenfeld, który u baronowej bywał częstym gościem. Łączył ich stosunek nader osobliwy — uczucie wzajemnej zazdrości o Evę, która bawiła się tym i drażniła obie strony.

Na próżno generał przypomniał Evie ich tydzień czerwcowy w Schwarzwaldzie w roku pańskim 1914 i wywoływał czarowne momenty i obrazy. Uśmiechała się i dopowiadała jeszcze od siebie to i owo z dalekich wspomnień i prowokująco, bezlitośnie rozpłomieniała go, zdręczonego i żebrzącego łaski.

Lubiła go widzieć u swoich stóp, śmiesznie rozciągniętego na perskim dywanie, i słuchać miłosnych jęków i westchnień, słów górnolotnych do absurdu oraz bezgranicznych obietnic.

W takich chwilach rozważała na chłodno, z całym krytycyzmem, czy generał jest już gotów do podjęcia nad nim pewnego eksperymentu? Czy jego zaślepienie jest zupełne? Czy naprawdę, jak to powtarzał tyle razy, nie odmówi jej niczego i spełni natychmiast wszystko, czego tylko od niego zażąda? Gdy generał ośmielał się zsunąć jej z nóg pantofelki i mrucząc jak niedźwiedź, który dobrał się do miodu, palił jej stopy gorącem swoich ust i oddechu, namyślała się, czy udzielić mu dla zachęty cośkolwiek więcej, czy też mądrzej będzie wytrzymać go aż do końca i dopiero uzyskawszy maksimum tego, co można będzie z niego wyciągnąć, oddać mu się lub, równie dobrze, zerwać z nim i skończyć. Taki człowiek może się mścić — ale cóż on jej zrobi?

Pewnego razu, było to u niej w hotelu, czuła się do ostateczności znudzoną zaklęciami i przysięgami, które powtarzały się do obrzydzenia. Stało się to jakby rytualną litanią błagalną, którą już umiała na pamięć; powtarzały się te słowa:

— Dlaczego? Evo, dlaczego, na miłość boską? Warum...204 Warum?...

— Więc powiem panu dlaczego... Oto, znużona wojną, uczyniłam przed rokiem ślub mistyczny, złożyłam go przed samą sobą, tym niemniej obowiązuje on mnie tak samo, jakbym to była uczyniła najuroczyściej w kościele przed ołtarzem wobec tłumu ludzi. Ślubowałam, że nie oddam się nikomu aż do końca wojny. Może to śmieszne, ale my katolicy dotrzymujemy zobowiązań wobec Boga.

— Wobec Boga?! Pani sobie ze mnie drwi?

— Bynajmniej, jest to dowodem najgłębszego zaufania, że w ogóle wyznałam panu moją tajemnicę. Pan myśli, że ja jestem z kamienia? Że mnie to nic nie kosztuje?

Generał nie mógł mówić ze wściekłości. Dźwignął się z ziemi od ubóstwianych stóp i zmagał się ze sobą. Wydzierał się zeń człowiek pierwotny, dziki brutal. Rozwiał się urok panowania Evy, niewolnik się zbuntował. Gotów był rzucić się na nią i sponiewierać te jej wszystkie świętości. Nienawidził jej do szaleństwa. Eva paliła papierosa, jej promienne, zielone oczy spokojnie wytrzymywały jego wściekłe spojrzenia. Wreszcie przemogły nawyknienia kultury, generał opamiętał się.

— Wasze ślubowania katolickie... mistyczne... Jeżeli to wszystko nie proste drwiny... Zapewne spowiednik pani, jakiś mądry kazuista jezuicki, dla złagodzenia ostrości tych wyrzeczeń pozwala, a może i sam doradza... Z osobą tak miłą jak baronowa von Steth-Schultzburg znacznie łatwiej dotrzymać ślubu...

— Ach, pan posądza tę biedną Lisbeth?... Bardzo śmieszna zazdrość...

— O pani i o Lisbeth mówi cały Berlin!

Eva zaśmiała się, bynajmniej nie urażona, i kaskadami śmiechu gasiła jego wymyślne złośliwości.

Generałowi przypomniał się szatański urok szyderstwa Clary Jou-Jou, ulicznicy portowej z filmu Jedna noc w Marsylii.

— Dosyć tych żartów, piękna Evo! Proszę mi odpowiedzieć wręcz, jak długo mam jeszcze czekać?

— Powiedziałam. Do końca wojny. Naturalnie nie do zawarcia pokoju, bo to byłoby za długo, nawet dla mnie, ale do zawieszenia broni. W pewnym roku, w jakimś miesiącu, o godzinie x, gdy ustanie rozlew krwi, będę zwolniona z mojego ślubu... Z jakąż rozkoszą oddam się panu, jedynemu na świecie mężczyźnie, którego pożądam... Ja panu wynagrodzę wszystkie udręczenia...

I margrabina Destalquez z Circe patrzyła nań oczami zamglonymi namiętnością, z rozchylonymi ustami, dysząc pożądaniem. Generał w odpowiedzi chwycił ze stolika chiński wazon, dar hrabiny von Steth-Schultzburg, i cisnął nim o ścianę. Świetny ciemnobłękitny wazon, po którym pełzały złote i srebrne jaszczurki, zadźwięczał i rozsypał się w proch. Eva zdawała się tego nie dostrzegać. Kusiła spojrzeniem, uśmiechem, bezwładem całego ciała.

Wreszcie wyszeptała:

— Możemy przyśpieszyć nasze szczęście...

— Jak?! Co mam zrobić?! — krzyknął generał z brutalną groźbą w głosie.

Na sekundę zaślepiło go potworne przywidzenie. Przez sekundę pomyślał zupełnie serio, że Eva jest obcą agentką i opętała go jedynie w celu wymuszenia na nim jakiejś niemożliwej zbrodni.

— Niech pan posłucha spokojnie i rozważy rzecz jak mężczyzna, jak dygnitarz, który ma wielką władzę, jak prawdziwy mąż stanu... Nie namawiam pana do niczego złego, po prostu chcę, żeby pan zrozumiał, że jest w naszej mocy przyczynić się w pewnej mierze do przyśpieszenia końca wojny, a przez to samo...

Generał jak rażony udarem osunął się na fotel, bezwładnie zwiesił ramiona, głowa opadła mu na piersi. Sapał. Zaczął wzdychać. Jęknął raz i drugi, po czym zachlipał cichutko, bezsilnie. Płakał jak stary, nieszczęsny człowiek, opuszczony przez wszystkich i bezradny. Nie miał już żadnych chęci ani pożądań, jego twarda dusza zwiotczała na szmatę. Zapomniał, kim był, znikła godność własna, ambicja, zatracił się w nim ostatni okruch wstydu. Był sponiewierany, pokorny jak zbity pies i gdyby w tej chwili Eva zażądała od niego niepodobieństwa, zbrodni, hańby, nie znalazłaby w nim sprzeciwu. Oddałby jej klucze i znaki od stalowych szaf w swoim biurze, patrzałby bez strachu i zgrozy, jak jej przecudne, szpiegowskie ręce grzebałyby w najtajniejszych dokumentach... Nawet nie żądałby za to nagrody. W swym niezgłębionym poniżeniu nie spodziewał się już niczego.

Eva obserwowała go z niezmiernie natarczywą, ale z całych sił poskromianą ciekawością.

Nie odzywała się ani jednym słowem, żeby nie spłoszyć jakiegoś czaru, żeby nic nie ująć z działania tajemnego jadu, który teraz właśnie przesącza się po labiryncie zwojów mózgowych tej czaszki, okrytej czarnosiwym, spotniałym włosem. Bała się odetchnąć głośniej, odwracała oczy od zwieszonej, skołatanej głowy, żeby bodaj siłą swego spojrzenia nie uroczyć przesubtelnego momentu, gdy dawny niezłomny generał von Sittenfeld przeobraża się i zamiera, kiedy na niemożliwej możliwości, nikłej jak nić jedwabnika, wisi i polega wszystko. Nawet w głębi myśli wstrzymywała upust pierwszego tryumfu nad przeciwnikiem, odkładała na później swoją radość z przełomu, na który ciężko zapracowała. Trzymała na wodzy swoją moc opętującą, która z niej promieniowała, i usiłowała zapomnieć bodaj na chwilę o swej ofierze, myśleć na razie o czym innym.

Całą swoją istotą czuła upojenie, unosiła się ponad ludźmi i ludzkością, ponad zagmatwanym, straszliwym zjawiskiem wojny. W tej chwili jej zamiary nie miały żadnego celu, jej radość nie posiadała w sobie treści. Igrała życiem, ludźmi, tak samo jak swoimi myślami.

Nikomu nie sprzyjała, nikogo nie zwalczała.

Losy narodów? Wynik nawałnicy światowej? Czyż nie były to sprawy wyobrażone? Czyż jednym skinieniem myśli nie mogła zgasić w sobie ciekawości do wojny, a przenieść jej na co innego, na jakieś głupie dziwactwo, na byle co? Uczyni to, kiedy jej się wreszcie znudzi. Na razie pochłania ją gra, ciekawy, niebezpieczny eksperyment nad ciekawym i niebezpicznym człowiekiem. Jest to zabawne i nieco straszne, ale strach jest naprawdę rozkoszny w swej powikłanej subtelności.

Zresztą nic jej nie grozi poza niepowodzeniem próby. Jeżeli zawiedzie generał, zostaje redaktor „Nord-Europy”, który zna wszystkich, zostaje hrabina von Steth, która dla niej nie zawaha się pójść na szubienicę, zresztą jest i stary szpieg van Trothen, który pomimo wzdragania się i strachu przed jej szaleństwem jest również opętany grą i wciągnięty w wielką aferę.

Nigdy jej nie zabraknie bezwiednych pośredników, agentów, naganiaczy, czemuż nie ma przy sobie nikogo, komu mogłaby odsłonić swój plan w całej jego obłąkanej odwadze?

Było jej dumą, że jest samotna i że gdy zwycięży, z nikim nie będzie dzieliła zasługi, ale chwilami sama przestawała wierzyć w możliwość, a nawet w sens swojego zamierzenia. Było ono ogromne do absurdu i czasami, w momencie zwątpienia, po zbyt ścisłej analizie, pozostawał zeń czysty absurd, marzenie poczęte w malignie. Nie miała obiektywnego sprawdzianu;

van Trothen, zakamieniały, bez wyobraźni rutynista, niezdolny był ogarnąć jej idei i potrafił tylko szydzić. Kogóż innego mogła wtajemniczyć, u kogo szukać rady? Trzeba samopas brnąć dalej w nieprzebyty gąszcz kłopotów, niespodzianek, zawodów, niebezpieczeństw.

Przymus własnego zachcenia pchał ją naprzód i z fantazją, z brawurą wyzywał trudności i niebezpieczeństwa. Cokolwiek będzie i jakkolwiek się to skończy, Eva Evard odegra swoją rolę w wojnie narodów świata...

Ku wielkiemu jej zdziwieniu generał zasnął. Niewygodnie skulony w fotelu, ze zwisającymi ramionami, z głową bezwładnie opadniętą na piersi, pochrapywał żałośnie i śmiesznie, jak gdyby skarżąc się przed litościwą zjawą senną na swój smutny los. Ubawiło to Evę. Ten człowiek był tak nieszczęsny i bezbronny, że żal było pastwić się nad nim dłużej. Zresztą, jest chyba dostatecznie przygotowany do odegrania wyznaczonej roli.

Wstała, cichymi krokami przeszła do sypialni. Szybko zrzuciła suknię i przywdziała fioletowe kimono zahaftowane w złote kłosy. Stanęła przed lustrem, rozluźniła włosy, zmrużonymi oczami uśmiechnęła się i przybrała wyraz dobroci. Stała przez chwilę przypatrując się sobie.

Własna uroda była dla niej źródłem nigdy nie nasyconej rozkoszy. Gdy urabiała grę twarzy dla jakiejś roli, pogrążała się w ekstazie zachwytu, widząc szybkozmienne swoje przeobrażenia.

Chwytała najsubtelniejsze drgnienia rysów i uczyła się ich pracowicie, by w razie potrzeby wywołać je nieomylnie. Przygotowywała je dla wielkich, niebezpiecznych zbliżeń ekranowych, gdzie tak oczywiście zdradza się każda sztuczność i komedianckie kłamstwo. W tym kunszcie była niedoścignioną, i za to uwielbiał ją cały świat. Z oblicza Evy Evard biła zawsze wyrazista głębia prawdy i jej artystyczny umiar. Smutek Evy, jej rozpacz, łzy, wesołość, radość, przewrotność, rozpasanie, spokój, zaduma, złość i dobroć, i niezliczone odmiany uczucia i myśli zarówno tchnęły nieprzepartą i jedyną prawdą życia. Przy niej gasła każda gwiazda ekranu i zdradzała się sztucznością, przesadą. Nie na darmo wyrzekali reżyserzy i krytycy.

Eva Evard ma jedną jedyną, ale wielką wadę — niepodobna znaleźć dla niej godnego zespołu, Eva nie miała nigdy i dotąd nie ma partnera ani partnerki.

Toteż przedziwny wyraz współczucia i dobroci, z którym pochyliła się nad uśpionym generałem, zwiódłby każdego.

— Mój ty biedaku... Zmęczyłam cię? Daruj mi, ja już jestem taką... Sama się zdręczyłam, a nie mogę się przemóc... Poczekajmy jeszcze...

Generał, ockniony z głębi swojej niedoli, nie wierzył uszom, nie wierzył oczom. Tego wyrazu anielskiej tkliwości nie zaznał nigdy, nawet w dalekich czasach szczęścia. Rozczulony niewiarogodną dobrocią i odsłoniętym na piersiach kimonem i tymi splątanymi włosami, które muskały jego czoło, opasał ją ramionami i skarżył się łzawie jak dziecko. W tych skargach wyrażała się zarazem jego nieprzebrana wdzięczność i zachwyt, i gwałtownie ośmielona nadzieja.

Eva błądziła palcami po jego głowie, po twarzy i nie zważała na natarczywość jego pocałunków.

Włosy rozwiązały się do reszty i spłynęły całą falą na głowę generała, kimono spadało niemal z ramion. Głosem przyciszonym i słodkim zaczęła mu tłumaczyć, że nie chce go dłużej dręczyć, że co prawda nie może mu na razie obiecać więcej nad to, co teraz właśnie osiągnął, ale gdy pomówią spokojnie i rozsądnie, porozumieją się. Nade wszystko pragnie, aby wniknął w jej duszę i nie przypuszczał, że jest pospolitą dewotką, która uczyniła jakiś głupi ślub i trzyma go się ślepo w strachu przed piekłem. Wojna wstrząsnęła nią głęboko, wojna wywołała w niej przewrót moralny. Na pozór jest sobie dawną światową osobą, rozmiłowaną w życiu towarzyskim, w zabawach, w hołdach. Ale niech wie, że co rano oblewa łzami komunikaty z placu boju, że nie może znieść dłużej tej rzezi. Głód i cierpienia narodu niemieckiego, na które patrzy, odbierają jej ochotę do życia. Bywają nieraz we dwoje lub w liczniejszym towarzystwie na kolacjach w złotym gabinecie w „Kophamel-Diehle”, gdzie nieoficjalnie i poufnie można zaznać wszystkich rozkoszy kulinarnych, jak za najlepszych, starych czasów. Czy widział, żeby choć raz przełknęła bodaj kęs? Na nic się zdały namowy, najwyżej wypije szklankę wody mineralnej z winem. Mówią, że jest pedantką higieny, żeby jak najdłużej zachować urodę. Gdzie tam... Znosi męczarnie widząc stół zastawiony i biesiadników łapczywie pożerających bażanty, majonezy i inne frykasy, tak rzadkie w tych czasach.

Nie skusi się, gdyż nie może pozwalać sobie na zbytki, kiedy dokoła panuje głód. Jada tylko raz na dzień, i to bardzo ubogo — czyż to jest ślub? Nie, to jej serce nie może się pogodzić z klęską wojny i wymaga od niej pokuty, choć nie zawiniła w niczym. Niechże on to w niej zrozumie i uszanuje, a wówczas nie będzie uważać za szyderstwo tego, co mu wyznała o zamiarze przyśpieszenia końca wojny.

Zresztą, zamiar — to zbyt konkretne słowo. Jest to w niej raczej zachceniem, namiętną żądzą, wreszcie ambicją, aby i ona przyczyniła się bodaj w czymkolwiek do dzieła pokoju, chociażby w minimalnej cząsteczce, nie dającej się ująć ani obliczyć. Gotowa jest na najcięższe prace, na wszelkie niebezpieczeństwa i jeżeliby ktoś dowiódł, że jej śmierć przyśpieszy zawieszenie broni o jedną godzinę, nie zawahałaby się za tę godzinę oddać swego młodego, bujnego życia. Ta żądza opanowała ją przed pół rokiem, ona to kazała jej opuścić Francję i szukać po świecie ratunku przed wojną. I jeżeli gdzie, to w Niemczech spodziewała się znaleźć pole do czynu, toteż przybyła tutaj. Dlaczego? Dla narodu niemieckiego jak najrychlejsze zakończenie wojny jest sprawą życia i śmierci, albowiem cała potęga czasu pracuje teraz dla koalicji. Tam mogą czekać i każdy upływający dzień wzmaga ich szanse, tymczasem gdy tutaj... Dawno utraciła ostatni cień swych sympatii dla koalicji i ostatni okruch niechęci do Niemców — jest teraz idealnie neutralną... Chce pracować dla całej ludzkości, ale przez same losy tej strasznej wojny zmuszona jest widzieć sprawę ludzkości w sprawie Niemiec. Oto jej szczere wyznanie. A teraz — oto jej plan.

Generał mimowiednie rozluźnił siłę uścisku ogarniającego smukłą, podatnie lgnącą doń postać Evy. Z głową okrytą jej złotymi włosami, z twarzą wtuloną między jej rozkoszne piersi, słuchał chwytając każde słowo o tych sprawach bezprzykładnych, zawrotnie nowych, nieprawdopodobnych, genialnie prostych.

XX

Mój stary, nie pisałem od sześciu tygodni, bo spróbuj no ty wykomponować list w zawianej śniegiem kamiennej dziurze na wysokości tysiąca ośmiuset metrów nad poziomem twego Hanoweru. Tu mnie licho zagnało z batalionem. Wyprawili nas na łeb na szyję ratować sojuszników

, gdyż ci już puszczali Moskala przez wszystkie przełęcze karpackie. Człek się wciąż uczy na wojnie — nie przypuszczałem, że walka może się toczyć w takich zakazanych miejscach, tymczasem front, okopy, druty i wszystko, co za tym idzie, ciągnie się het, przez grzbiety, przełęcze, szczeliny i szczyty górskie, jak na równinie. Wisimy tu pod niebem i w pogodę rozpościera się przed nami nieogarniony obszar świata. Czarowne góry... Choć siedzę tu od miesiąca, co rano, gdy tylko wyjrzę na świat, ogarnia mnie zdumienie, że nie wychodzę, jak być powinno, ze schroniska narciarskiego w Dolomitach na cały dzień rozkosznego biegu, ale idę na głupią zbiórkę poranną słuchać andronów pana feldwebla lub jeszcze gorszych od samego pana kapitana... Zaniosło nas tu śniegiem i od dwóch tygodni wszelka walka ustała. Nieprzyjaciel siedzi na północnym cyplu na szczycie jakiegoś Smotrycza o cztery kilometry w linii powietrznej i dla przyzwoitości odzywa się co parę dni, żeby nas informować, że jeszcze żyje. My to samo z naszego Pop Iwana. Za dużo mam czasu do myślenia, toteż myślę, choć to do niczego niepotrzebne. Przemyślałem już wszystko i czas, żebym i ja zbydlęciał jako prawdziwy dobry żołnierz jego cesarskiej mości. Nie mogę! Odzywa się jeszcze wciąż głupi, bezpłodny bunt przeciwko obłędowi świata. Nie widzi się tu krwi, rzezi i innych okropności, nie ma nawet na razie żadnego niebezpieczeństwa i dlatego może, gdy nerwy są spokojniejsze, widzi się tak przenikliwie absurd wojny. W ósmym miesiącu wojowania jeszcze się z tym nie pogodziłem. Jakże ja przetrwam do końca? Tego końca wcale nie czuję, choć buduję wielkie plany i programy na — potem. Ach, ty drogi, stary pajęczarzu... Powiem ci, że świat przewracam do góry nogami! Żyję w zakonniczym milczeniu, bo tu nie ma do kogo gęby otworzyć, ale kiedy za pierwszym urlopem wpadnę do ciebie, wygłoszę przed tobą tak płomienne (i mądre!) exposé, że sam przyznasz, jak ogromnie przybyło mi nauki i doświadczenia.

Cała moja wiedza opiera się na rozpamiętywaniu tych kilku straszliwych dni z końca lipca i początków sierpnia zeszłego roku. Tam przed ludzkością rozwarła się otchłań najokropniejszej prawdy, o jakiej nikt nie miał pojęcia. Te dni zaskoczyły nas. Prastary demon historii zadrwił sobie z cesarzów, z królów, z republik, z dyplomatów, z parlamentów, że wszystkich Panów Bogów, katolickich, protestanckich i prawosławnych, ze wszystkich szczytnych słów i haseł, z kultury, z wiedzy, a nawet z tej potęgi, jaką jest w człowieku instynkt samozachowawczy, ukochanie życia i strach przed śmiercią. Nie zapominam bynajmniej, mój drogi, że wśród tej powszechnej kompromitacji świata zbankrutowała i moja ukochana Międzynarodówka proletariacka, no, ale również twoja, nierównie szlachetniejsza —

wolnomularska. Nad czym też radzą teraz bracia zakonu na zebraniach loży „Archimedes na Trzech Kręgach”? Możesz w zamian zapytać mnie, jak się czują o tej porze towarzysze z Partei-Vorstandu i z socjaldemokratycznej frakcji parlamentarnej. Odpowiem ci, że doprawdy nie mam o tym pojęcia.

Oddawca niniejszego, podoficer Otto Jurst, jest towarzyszem, człowiekiem zupełnie pewnym, możesz przez niego pisać z zupełną swobodą. Ten przystosował się do wojny i z całą filozofią odłożył resztę na potem. Kiedym go pytał, jak się czuje, odpowiedział, że życie żołnierskie jest co prawda zupełnie psie, ale że on czuje się na wojnie lepiej niż w swojej fabryce przy warsztacie tkackim. Żołnierz ma większą swobodę i rozmaitość, ma poczucie, że przestał być niewolnikiem i maszyną, a stał się człowiekiem, który coś przecie znaczy. Czasami ma wrażenie, że jest na jakichś dziwnych wakacjach, a czasami — że spełnia najważniejsze zadanie. Pomimo straszliwej dyscypliny frontowej czuje swoją wolność bardziej niż w czasie pokoju. Kiedym się za bardzo dziwił, odpowiedział mi po robociarsku, że inteligent tego nigdy nie zrozumie. I dodał, że gdyby nie ten wyłom w monotonii losu robotniczego, to mobilizacja wśród proletariatu nie wypadłaby tak spokojnie. Dodał też, że robotnik-żołnierz, który przetrwa wojnę, ten dopiero pokaże kapitałowi i burżuazji... Tak sobie myśli mięso armatnie, człowiek z masy. I ja tak myślę. Przesyłam ci, drogi wuju, serdeczne pozdrowienia, a w pudełku od zapałek dość osobliwego tutejszego pajączka ze szczytu Pop Iwana, który zimował tu sobie pod kamieniem i wskutek wojny rusza teraz w świat. Oby dojechał cało i zdrowo.

Twój Kurt ...Rita wypisuje mi dytyramby nad swoim umiłowanym baronem; w ostatniej wyprawie zatopił cztery okręty handlowe i jeden torpedowiec. Dostał za to żelazny krzyż, urlop na miesiąc i fotografię cesarza z własnoręcznym podpisem. Co ja jej na to mam odpowiedzieć? Ja, który nienawidzę i nie uznaję wojny? Przyznasz, wuju, że nader głupie jest moje położenie wyrodka w rodzinie i w ojczyźnie. Jakoś to śmiesznie i niezaszczytnie strzelać, ciskać granatami, a jednocześnie nie uznawać wojny. Ciekawym, czy dużo jest takich opętanych jak ja na wszystkich frontach i we wszystkich armiach walczących? Chwilami wydaje mi się, że jestem sam jeden jedyny na bożym świecie, jako wyjątkowy okaz specyficznego obłędu. Jeżeli przypuścić, że jestem unikatem, więc oczywiście mylę się, a świat ma słuszność. Myślisz, wuju, że żartuję? Bynajmniej, nieraz, i to zupełnie poważnie, roztrząsam ten problemat, ale bądź pewien, że się nie zmienię, choćbym sam sobie dowiódł, że jestem w fatalnym błędzie. Brnę z dnia na dzień, ale już jestem zmęczony, śmiertelnie zmęczony. Urlopu, który mi się należy, odmówiłem. Nie wyobrażam sobie, co ja bym robił w domu, a pojechać prosto do ciebie nie wypada, po co obrażać mojego starego i Ritę? Zresztą boję się zażyć kulturalnego życia, boję się gazet, polityki, boję się spotkać towarzyszy partyjnych, boję się po trosze wszystkiego, co zastanę w ojczyźnie. Boję się i tego, że nie zdołam już zmusić się do powrotu na front. Nie chcę się wytrącić z nawyku, z nabytego treningu psychicznego. Do wszystkich diabłów...

niech już będzie, jak jest...

...z zachodu na wschód. Nie wiemy, dokąd nas znowu wiozą. W tych podróżach naszej dywizji wyczuwa się nerwowość naczelnego dowództwa. Latamy jak kot z pęcherzem po mapie Europy. Dzięki temu widziałem ziemię nieprzyjacielską zdeptaną żelazną stopą wojny.

Niepojęte bezeceństwa najzupełniej niepotrzebne, nie będę ich opisywał, bo i tak nie zapomnę tego do śmierci. Jakże łatwo dziczeje człowiek, gdy się go poszczuje na wroga: „Huzia! Huzia go!” Jestem przekonany, że dzieje się to świadomie, na mocy obmyślanych tajnych instrukcji Belgów, Francuzów musi ogarnąć strach paniczny przed zdobywcą. Wszystko ma być wdeptane w najpodlejsze poniżenie. Zarazem żołnierz niemiecki zaprawia się w zezwierzęceniu, jak przystało na pachołka rasy panów. Pastwienie się nad bezbronnym daje mu zadośćuczynienie za trudy i grozę wojny. Na etapach i w pasie frontowym pozwalają na wszystko.

W Argonach było ciężko. Napadnięty na patrolu w lesie, zakłułem bagnetem trzech Francuzów — co miałem robić? Obroniłem się i żyję. Po co mam żyć? Żeby pracą całego życia odkupić... Idiotyczne słowa! Toteż gdy nas zdjęli z linii i powieźli, na jakiejś stacji za Liege w ciemną, dżdżystą noc postanowiłem uciec, dotrzeć jakoś do granicy holenderskiej i dać sobie zwolnienie z tej męczarni. W natchnieniu ujrzałem ogromną wizję mego nowego życia —

Ameryka, apostolska walka z wojną, urabianie nowego człowieka... Wielotysięczne mityngi, podróże agitacyjne, artykuły, broszury, książki... A gdy się skończy wojna — poznają Niemcy Kurta Wagera! Kto odważył się wyłamać z czadu załganego patriotyzmu i sam stanowić o sobie, ten się nie zawaha przemówić do nas nowym słowem, jakiego nie słyszeli jeszcze w niemieckiej ojczyźnie. Dezerter — haniebne miano... Ja mu przywrócę godność i cześć!

I cóż? Jak to bywa najczęściej z wielkimi postanowieniami — nic się nie stało. Ta noc jesienna z wichrem i szarugą, taka właśnie, kiedy to psa nie godzi się wygnać?... Wzgląd na to cudne dziecko — Ritę? Hańba na siwą profesorską głowę Wagera-ojca? Strach przed nędzą i tułactwem? Jakieś przeżytki i przesądy z podświadomych zakątków mózgu? Pociąg stał długie, długie godziny na tej stacji, najbliższej od granicy. Wreszcie ruszył. Narzuciłem na głowę płaszcz i zasnąłem. I dopiero teraz wiem, dlaczego nie zostałem dezerterem.

Albowiem nie godzi się uchylać od wspólnego cierpienia temu, który zamierza przez lud zmienić ustrój świata. Trzeba, żeby przeszedł razem z masą żołnierską całą gehennę wojny, żeby się zagłębił w jej wszystkie nędze i odgadł jej najskrytsze tajemnice. Ma on wytrwać z bracią żołnierską. Ażeby gdy się wypełni czas, a Kurt Wager będzie żył i stanie w obliczu mas, mógł zacząć od tych słów, które dają prawo do głosu i moc: „Aż do końca byłem z wami!”

Profesor Wager szperał bezładnie w kartkach szczelnie zapisanych ołówkiem, chwytał i czytał przez chwilę na wyrywki jakiś ustęp z jakiegoś listu, nie patrząc na datę. Ręce mu się trzęsły, wciąż ocierał łzy, które przeszkadzały mu czytać. Śpieszył się, jak gdyby szukając czegoś pilnie i przewracał w kupce papierków.

Nagle utknął — zamyślił się. Szybko zgarniał kartki do szuflady, zatrzasnął ją i zamknął na klucz. Coś pomrukiwał. Coś przed sobą udawał. Zerwał się od biurka, jakby chciał od czegoś uciekać.

„Jak? Dokąd? Do kogo uciec?”

Absurd.

W sześćdziesiątym siódmym roku życia dać się pokonać urojeniem niedowarzonego umysłu?

Zaufać łzom ojcowskiej tęsknoty? Przekląć cały swój żywot dlatego, że Kurt zginął?

Absurd. Niechże spoczywa w spokoju...

W spokoju, synu, w spokoju leż w swoim dalekim grobie. Niech będzie błogosławioną twoja pamięć... Bądź dobrym duchem, a nie jak widmo upiorne. Bądź mi lepszym synem choć po śmierci, nie nękaj starego ojca...”

Tom 2

Bogowie Germanii

I

Podpułkownik d’Arland, szef II oddziału głównej kwatery, zbiegał w podskokach z monumentalnych schodów Apollina, mijał nie patrząc ordynansów, sekretarzy i nie odpowiadał na ich pozdrowienia. Nie oddał nawet honorów generałowi Missel, który z trudem dźwigał w górę swą otyłość. Generał zatrzymał się i długo sapał w podziwieniu. Podpułkownik przystanął na chwilę w westybulu przed wielkim urzędowym barometrem, popatrzał bezmyślnie na sprężyny, na strzałki i napisy, zaklął i wypadł na dwór.

Z przegrzanego, suchego wnętrza pałacu zanurzył się od razu w przenikliwym chłodzie mgły marcowej. Minął kolumnę szarych, zbłoconych samochodów z zabryzganymi szybami, minął posterunek przeciwlotniczych karabinów maszynowych i szedł w głąb parku, chrzęszcząc szybkimi krokami po żwirowanej alei. Śpieszył się, jak gdyby za wiekowymi lipami, gdzieś za stawem, czekał nań na umówionym miejscu ktoś niewiadomy, który ukoi jego troski i wypowie jakieś słowo jedyne, przemądre, magiczne i nieprawdopodobne, po którym jasne się stanie wszystko w tej niepojętej zagadce wojny.

Duch wielkiego cesarza błąkał się we mgle parku, wypłoszony ze swego pałacu przez pół tysiąca sztabowców, którzy wraz ze swymi mapami, telefonami, maszynami do pisania, zapchali wszystkie salony i komnaty historyczne aż do ostatnich ubikacyj na mansardach. Dyplomowany podpułkownik d’Arland, fanatyczny wyznawca doktryny napoleońskiej, w ten ponury poranek zamarzył się i uromantycznił — wprost ze zgryzoty — i niemal, niemal że spodziewał się w tym parku jakiegoś bliżej nie określonego objawienia... Na rozległej polanie we mgle, na tle dymu ścielącego się po ziemi, dostrzegł krępą postać cesarza grzejącego się u polowego ogniska...

— Nie — to żołnierze półbaterii przeciwlotniczej z d.c.a.209 wielkiej kwatery czuwali w pobliżu swych zapatrzonych w niebo zenitówek, obstąpiwszy kołem nędznie tlejący stos mokrych gałęzi.

Duch Napoleona był zapewne o tej porze w innej stronie parku.

Podpułkownik skręcił w prawo i zamaszyście pomaszerował ku stawom. Wyrwał się ze swego biura w godzinach służbowych, po dwugodzinnej konferencji z kolegami z III oddziału (operacyjnego). Były to dwie godziny zwady, złośliwości wzajemnych i docinków, z których niejeden przekroczył granice dozwolone między oficerami z bractwa wtajemniczonych, czyli dyplomowanych. Tamci skarżyli się, że nie mogą pracować, gdyż nic nie wiedzą o nieprzyjacielu.

Ci z pierwszego piętra pałacu, z dawnych apartamentów cesarza i cesarzowej, oficerowie gabinetu Pétaina, naciskają ich ustnie, telefonicznie, a wreszcie na piśmie — z piętra na piętro (skandal!)... W powietrzu wisi wielka ofensywa niemiecka — kto tego nie wyczuwa, nie jest człowiekiem wojny — kraj przebiega dreszcz trwogi, Paryż burzy się, parlamentarzyści ze strachu stają się bezprzykładnie bezczelni... Rezerwy stoją w drobnych grupach, rozwleczone na tyłach wzdłuż całego frontu, nie ma żadnego planu przeciwnatarcia ani nawet przygotowanej obrony, gdyż od dwóch miesięcy brak jakichkolwiek informacyj o zamiarach nieprzyjaciela.

II oddział wielkiej kwatery nie jest powołany do rozsiewania swoich subtelnych przypuszczeń ani do układania traktatów spekulatywnych o domniemanej ofensywie wiosennej, opartych na fikcjach... Gdzie są fakty?

Właściwie było ich o wiele za dużo.

Szafy i półki II oddziału trzeszczały od nawału segregatorów, skorowidzów, zestawień, kartotek, grafik. Do biura napływały z pocztą trzy razy dziennie setki pękatych kopert, a każda z nich wytrząsała ze siebie mnóstwo cienkich arkusików maszynowego pisma. Powódź faktów, faktów i jeszcze raz faktów zalewała zapracowanych oficerów, cienkie arkusiki przez cały dzień boży i późno w noc szeleściły im w uszach. Ten przeklęty szelest prześladował szefa nawet we śnie, z nim zasypiał, z nim się budził co rano. Ogrom faktów, a właściwie...

Nieprzeliczona rzesza agentów, kontragentów, szpiegów, wywiadowców, fanatycznych patriotów, szlachetnych idealistów, cichych bohaterów, geniuszów świństwa, aferzystów, oszustów, szantażystów, spryciarzy, zbrodniarzy wszelkich narodowości, roiła się w kraju i za granicą, za frontem na tyłach nieprzyjaciela, u sojuszników i w krajach neutralnych. Kopertyraporty ze wszystkich końców świata zbiegały się w oznaczonych centrach, i z Genewy, z Berna, z Kopenhagi, ze Sztokholmu szły do II oddziału Ministerstwa Wojny, a stamtąd do wielkiej kwatery.

Kosztowało to miliony, niejeden świstek zapisany w połowie bibułkowej ćwiartki wart był tysiącfrankowego banknotu, ale trzy czwarte, jeżeli nie dziewięć dziesiątych, tych szpargałów zawierały stek kłamstw sfabrykowanych specjalnie na sprzedaż, a w najlepszym razie były to przypuszczenia, plotki, rzeczy źle podsłuchane, przeinaczone lub dokumenty kupione za wielkie sumy u nieprzyjacielskich kontragentów lub wykradzione im za ich wiedzą. Te zdobycze „fachowej roboty sztabowej” były właśnie najniebezpieczniejsze, gdyż wprowadzały w błąd swą ścisłością.

Fakty, fakty...

Głowa pękała, gdy trzeba było z nawałnicy faktów wyławiać okruchy prawdy lub bodaj prawdopodobieństwa. Potworna machina wywiadu szła całym rozpędem, pożerając w swych nienasyconych paleniskach całe paki banknotów i zwały czeków na wszystkie banki świata.

Jej misterna, na „naukowych podstawach” utkana sieć zagarniała automatycznie w odmętach wojny połów olbrzymi, ale w tej samej sieci wikłali się bezradnie wszyscy, którzy gatunkowali, oceniali krytycznie ten plon.

Podpułkownik dyplomowany d’Arland już niemal od roku wiedział, że wiedząc tak niesłychanie wiele, w istocie nic nie wie. To cenne doświadczenie, zdobyte z trzech i pół lat wojny światowej, taił w sobie zazdrośnie, a wśród zwierzchników i kolegów z wielkiej kwatery i z ministerstwa słusznie pozyskał miano króla wywiadu.

Teraz ta sława zaczynała się jak gdyby psuć, choć nigdy jeszcze mózg jego nie pracował sprawniej i może w tej właśnie doskonałej sprawności leżało całe zło. Dawniej był mniej krytyczny względem swych materiałów i zdobytych faktów, teraz stał się bodaj zanadto wymagający.

Po wielokrotnie wywiedziony w pole, gdy rzeczywistość obalała jego ultralogiczne hipotezy i rewelacyjne plany, odtworzone z mnóstwa rzeczy drobnych lub ułamkowych, gdy w toku prac nagromadziło się całe wstydliwe archiwum zdrad, wsyp, szantażów, zbrodni i kolosalnych oszustw, wywołanych przez najbardziej zaufanych faworytów, agentów wspaniale wynagradzanych i, niestety, niedosięgalnych potem dla najsroższego, a nawet najlżejszego i w ogóle żadnego ukarania ani „utopienia” ich wobec władz nieprzyjacielskich, gdyż spoczywali oni na laurach w krajach neutralnych — podpułkownik d’Arland w nic już nie wierzył i nie ufał nikomu. Ale praca trwała i rozkwitała, budżet jego wzrósł stokrotnie w porównaniu z pierwszym rokiem wojny, zatrudniał on coraz więcej oficerów w swoich biurach, coraz to rozrastała się sieć agentur, znikała ostatnia resztka przesądów, mnożyły się afery zbrodnicze, kolosalne prowokacje i genialne fałszerstwa. O tej porze podpułkownik we własnym sumieniu nazywał sam siebie człowiekiem bez czci i wiary — była to walka wszystkimi środkami o zwycięstwo, czyli o wszystko. W rezultacie nie miał nic.

Nadchodziła wielka, ostateczna, rozpaczliwa ofensywa niemiecka, gra na śmierć i życie.

Za miesiąc, za dwa tygodnie, za tydzień — a może jutro o godzinie x — zagrzmi ogień huraganowy tysięcy dział i żelazny taran zmasowanych dywizyj niemieckich uderzy w jakimś punkcie sześćsetkilometrowego frontu.

Gdzie uderzy?

Już zginęło wielu lotników francuskich i angielskich spośród tych, którzy dokonywali lotów wywiadowczych na głębokie tyły nieprzyjaciela na całej przestrzeni frontu, od Lombardsyde do granicy Szwajcarii, od szeregu zimowych miesięcy z okopów co noc wychodziły tysiące patroli jedynie dla chwycenia „języka”. Raporty, fotografie lotników, protokoły zeznań jeńców gromadziły się w kartotekach, z różnowartościowych ułamków i kawałków rekonstruowano pracowicie rzekome plany zamiarów przeciwnika i wrysowywano to w mapy.

Tą drogą, ściśle fachową, zagadnienie główne doprowadzone zostało do absurdu.

Spostrzeżono niebawem, że liczba szczególnie podejrzanych odcinków frontu (kategoria A) była zbyt poważną na to, ażeby z nawału informacji można było wyłowić bodaj cień jakiejś realnej koncepcji.

Zawiodły wszystkie metody. Nie utrzymywała się również teoria oparta na absolutnym braku ścisłych danych o przygotowaniach nieprzyjaciela — jakoby Niemcy w ogóle wyrzekli się ofensywy wiosennej. Dowodów na to przytaczano mnóstwo. Ale kraj żył w ustawicznym niepokoju, we trwodze oczekiwania.

Gdy wódz naczelny i wielka kwatera nic nie wiedzieli o czasie i miejscu ofensywy, w masie narodu nurtowało uparte, głuche przeczucie ciosu. Niewiadomymi drogami, od frontu, od stolicy do najdalszego zakątka Francji przenikała wieść-groza o jakimś ostatecznym nieszczęściu.

Szły przez kraj legendy o nowych potwornych machinach wojennych, o straszliwych nowo wynalezionych gazach, o działach niosących na sto kilometrów, o nowych milionach Niemców zwolnionych ze wschodniego frontu, by w zdwojonej masie uderzyć na Paryż...

Każdy i wszędzie przeklinał wiarołomną Rosję, która zeszła z placu boju, wszyscy czcili i miłowali rozpaczliwie i bałwochwalczo Amerykę, choć ta nie dała jeszcze ani jednego żołnierza na zagrożony front. Przeminęła jakoś ciężka zima, a teraz strach wzmógł się i zatrząsł skołataną Francją: nadchodziła nowa wiosna, przybywało dnia, obsychały pola, nabrzmiewały pączki na drzewach...

W parku pałacowym w Compiegne zakrawało w tych dniach na zimę. Po przewlekłych deszczach usłała się gęsta, mroźna mgła i stała murem już od trzech dni, zatrzymując wszelką działalność na froncie. Milczały baterie, nie wyjeżdżali lotnicy. Starodawne drzewa stały jak widma, ginąc wierzchołkami we mgle, tu i ówdzie majaczyły posągi odziwniałe lub wyłaniały się niespodziewanie jakby inne, jak gdyby wyrosłe nie na swoim miejscu. Podpułkownik mijał placówki ochrony wielkiej kwatery, porozstawiane w parku, sterczące śmiesznie i niepotrzebnie.

Te najstarsze roczniki z territoriale w pełnym uzbrojeniu polowym i w hełmach wyglądały na znudzonych i zatroskanych poczciwców, przebranych za żołnierzy dla niezrozumiałego urągowiska. W pokraczności swoich postaci zdawali się wstydzić samych siebie i wyczekiwali tylko zmiany, żeby czym prędzej skończyć tę komedię, przywdziać kaszkiety i melony i z powrotem stać się ludźmi. Podpułkownikowi d’Arland w tej złej godzinie i sprawy wielkie, i rzeczy małe — wszystko pospołu wydawało się dziwnym, głupim, irytującym.

Był bankrutem i wiedział, że już się nie odegra. Tyle nadludzkiej pracy, tyle genialnych świństw drugooddziałowych, i w wyniku doświadczenia czterech bez mała lat, w dobie wielkiego przełomu, u schyłku wojny, nie jest w stanie niczego się dowiedzieć ani odgadnąć, ani wymacać... A jak było dawniej? Mniej więcej tak samo...

Więc wojna idzie na ślepo?... Więc kierowanie wojną jest mitem? Gdzież się podziała nieśmiertelna, anielska sztuka wojenna? Jej żelazna logika? Jej doktryny? Gdzie czasy boga wojny, Napoleona?

Od razu puścił się gęsty, pierzasty śnieg. Powietrze zaroiło się od wielkich, ciężkich płatków, które rodziły się tuż nad głową, wypadając z mgły, i śpieszyły ku przemokłej ziemi, żeby na niej rozpłynąć się i zniknąć. Ten taniec śniegu opętał go natarczywą wizją, głupią, przykrą i jak gdyby znajomą. Uroiło mu się, że słyszy szelest każdego płatka śniegu, sunącego powietrzem. To były niezliczone, niewyczerpane, cieniusieńkie kartki maszynowego pisma, raporty i instrukcje, instrukcje i raporty, praca jego życia, jego nędza, jego zmora...

Za osłoną śnieżycy zamajaczył zarys posągu czy żywego człowieka po drugiej stronie stawu...

Skroś migotliwe, pokrętne drganie płatków śnieżnych przebijało znajome widmo: kapelusz stosowany, przekręcony w poprzek, postać pochylona ku przodowi, ręce w tył... Duch Napoleona ukazał się i wnet rozpłynął się we mgle, w zamieci śnieżnej.

Podpułkownik d’Arland zawrócił w miejscu. Nareszcie coś o sobie wiedział. Wiedział za późno, ale raz na zawsze! Dosyć tego! Ani dnia dłużej! Zidiociał po sztabach, po tych wielkich kwaterach. Pod koniec wojny odkrył, że cała sprawa rozstrzyga się — tam. Na polu walki.

Na froncie.

Za nic nie mógł już wrócić do swoich biur, do swoich kartek, do swoich szpiegów... Otrząsnął się z obrzydzenia.

„Na początek obejmę batalion... Po paru miesiącach pułk... Najlepiej — 219 strzelców pieszych...”

— Panie podpułkowniku, szukamy pana wszędzie... Dopiero żołnierz z d.c.a. powiedział mi...

— Co jest?

— Jakaś pilna sprawa, pan major Duval rozesłał nas alarmowo we wszystkie strony... Przywaliło ich dwa pełne samochody.

— Co za jedni?

— Z Amiens — Angliki...

W drugiej godzinie dyskusji podpułkownik d’Arland, zniecierpliwiony do ostateczności, użył nieszczęśliwego zwrotu, który w przekładzie zmęczonego tłumacza wypadł jeszcze ostrzej. Generał Donaldson zerwał się na równe nogi, wysztywnił się demonstrując w całej okazałości swój chorobliwie długi, szczupły wymiar. Za nim powstali natychmiast major Tripp i kapitan Boyden.

— Jeżeli przedstawione przeze mnie dokumenty, dowodzące niezbicie, że wchodzi tu w grę samo istnienie armii angielskiej, są przyjmowane lekceważąco, a dla nas wręcz obraźliwie, nie pozostaje mi nic innego, jak apelować wprost do generała Pétaina, przed którym złożę jednocześnie kategoryczny protest a zarazem umotywowane zaskarżenie... kompetencji II biura francuskiej wielkiej kwatery w rozstrzyganiu o sprawach tej wagi.

Gdy tłumacz skończył łagodząc za tym razem tekst generała, podpułkownik d’Arland zmusił się, przybrał na zdręczoną twarz wyraz najprzychylniejszej poczciwości i objąwszy wpół wysztywnionego generała przepraszał go, tłumaczył się przemęczeniem, wreszcie udało mu się posadzić go z powrotem w fotelu. Za nim usiedli natychmiast major Tripp i kapitan Boyden.

Plan decydującej ofensywy niemieckiej, zdobyty cudem przemyślności wywiadu angielskiego, opiewał — na niewiadomy dzień miesiąca marca — uderzenie, tak zwane w tajnej nomenklaturze konwencjonalnej niemieckiej głównej kwatery „Mars-Północ” i „Mars-Południe”. Zamierzał on okrążenie armii angielskiej od południa i ni mniej, ni więcej tylko przyparcie jej do morza, czyli zniszczenie jej i zabranie rozbitków do niewoli. Plan, uchwalo ny w listopadzie zeszłego roku na wielkiej konferencji w Mons, jest już od nowego roku wprowadzany w życie w zupełnej niewiedzy i poza cieniem przypuszczeń ze strony obu sojuszniczych wielkich kwater. O tej porze we Flandrii już stoją główne siły natarcia, zmasowane z niesłychanymi ostrożnościami, wraz z kolosalną artylerią, amunicją i wszelkim materiałem bojowym. Dyrekcja głównego ataku pójdzie na Doullens-Abbeville, na Arras–St.-Pol po obu brzegach Skarpy i na Béthune. Jeszcze dzisiaj muszą być ruszone rezerwy strategiczne, jeszcze dziś ma być opracowany plan obrony. Jednej chwili nie ma do stracenia...

Autentyczność planu? Później w razie zawodu będzie czas na krytyki i rekryminacje, teraz trzeba działać, działać! Autentyczność? Anglia drogo zapłaciła za uzyskanie tego planu. Nie mówiąc o olbrzymich pieniądzach, Anglia poświęciła dla tego celu najprzedniejszych swoich agentów w Niemczech, którzy wpadli w ręce wroga. Organizacja wywiadu angielskiego jest zrujnowana na długo, może do końca wojny. Plan nosi wybitne cechy niemieckiej roboty sztabowej.

— Oczywiście, w takich razach inaczej być nie może... Plan wygotowali Niemcy i, jak widać, z dużym nakładem pracy... Ale brak dowodu na to, że rzeczywiście zamierzają wprowadzić go w życie. Dopuszczam nawet, że to może być plan zupełnie autentyczny, ale od dawna porzucony i sprzedany agentowi dla oszukania nas, gdy tymczasem na innym odcinku...

— Tymczasem?! Tymczasem tracimy najdroższe godziny! Panie pułkowniku!

— Panie generale, tak nie można!

— Ależ daję panu słowo honoru!!

— A ja daję panu moje słowo honoru, że dokumenty tak dalece autentyczne i tak precyzyjnie wykończone nigdy nie wpadają w ręce nieprzyjaciela...

— Dlaczego?

— Nie mogą wpaść! Po prostu są zbyt dobrze strzeżone.

— Ale gdy najtajniejszy plan jest w toku wykonania, znają jego treść dziesiątki, potem setki, a wreszcie tysiące ludzi.

— Treść? Owszem, kilka wytycznych miejscowości odcinka, domniemane obiekty natarcia, pewne liczby i niewiele więcej. Ale cały tajny akt?... Po tym braku subtelności od razu można poznać Niemców. Przesolili.

— Innymi słowy pan podpułkownik twierdzi, że jestem zbyt naiwny!...

— Bynajmniej, panie generale. Zresztą w marcu, i to po takich deszczach, na tamtejszym terenie ofensywa w tak kolosalnych rozmiarach i według załączonego planu jest niemożliwością.

Pan generał wyobraża sobie, co się dzieje na przykład o tej porze w zapadlinie naszej miłej Lys? A zryte pociskami stare pobojowiska Flandrii? Bagno nie do przebrnięcia! I Niemcy wiedzą o tym tak dobrze jak my. Nie warto się denerwować — mamy czas.

Ostrożnie wkradł się adiutant, pochylił się do ucha szefa i zaszeptał. Podpułkownik pomyślał przez chwilę, uśmiechnął się.

— Prosić!

Nareszcie coś w rodzaju wybawienia od piły angielskiej. Wkroczył stary generał Dubreuil i od samego progu roztoczył wrzawę tubalno-jowialnego gadulstwa, grzmiącego śmiechu, nowinek paryskich, anegdot. Jego poczwarna angielszczyzna, ogromny brzuch i naiwna poczciwość zburzyły powagę konferencji. Podpułkownik d’Arland wypoczywał. Wreszcie, wypaliwszy pierwszego papierosa, stary uspokoił się, zamilkł, uczynił się urzędowy.

— Dobrze, że zastałem tu pana generała, mam pewną sprawę, ale ściśle poufną — dodał rozejrzawszy się wokoło.

Oficerowie angielscy i francuscy powstali.

— Tak, tak, moi panowie, pan generał pozwoli swoim odejść na małą chwilkę, nieprawdaż?...

Pan tłumacz również, ruszaj sobie chłopcze, ja cię zastąpię jako tako.

Generał Dubreuil starał się mówić szeptem, ale jego nieposkromiony bas sprawiał, że głos jego rozlegał się grzmiąco, z tą tylko zmianą, że dudnił głucho, jak gdyby generał wlazł do beczki. Na szczęście drzwi od poczekalni były szczelnie obite grubym materacem. Generał przerzucał się z francuskiego w osobliwą swoją angielszczyznę i co chwila porykiwał śmiechem.

Na wielkim, czerwonym obliczu jaśniał tryumf.

Wreszcie wydobył i okazał, trzymając wysoko w dwóch palcach, niewielką, zmiętoszoną kartkę, zapisaną szczelnie po obu stronach drobniutkim pismem szyfru.

— Co to jest?

— Co to jest? Mamy ich w garści! Otrzymane dziś rano przez umyślnego z Genewy. Ale musimy się strasznie śpieszyć! Ostateczna, nieodwołalna data wielkiej ofensywy wyznaczona na dwudziestego piątego marca, godzina piąta rano minut dwadzieścia.

Podpułkownik d’Arland potarł sobie czoło, po czym nacisnął zbyt mocno kurek od syfonu stojącego zawsze pod ręką i zabryzgał cały stół. Wypił pełną szklankę wody.

— Mamy zatem przed sobą dwanaście dni czasu...

Podpułkownik spojrzał na zegarek, obliczał przez chwilę...

— Panie generale, czasu mamy znacznie więcej, proszę doliczyć z dnia dzisiejszego do północy siedem godzin pięćdziesiąt minut, co łącznie z rzekomą godziną x stanowi na naszą korzyść trzynaście godzin minut dziesięć.

— Pan się puszcza na docinki?! Dobrze, przyjmuję z podziękowaniem pańskie trzynaście godzin i idę dalej, gdyż oczywiście nie może mieć pan pojęcia, skąd pochodzi ta karteczka.

— Wiem, wiem...

— Czyżby?

— Ależ od grudnia zapowiada mi pan swoją „godzinę cudu”. Nareszcie nadeszła. Winszuję...

— To zupełnie co innego!

— To samo, panie generale! Genialna E.E., Diana łowczyni, która idzie tylko na najgrubszego zwierza. Ustosunkowana na najwyższych szczytach, konferuje z cesarzem Karolem, jest kochanką pańskiego znakomitego kolegi z Berlina, przyjmowana w głównej kwaterze cesarskiego Kronprinza, z którym też spała, ale on nic nie wiedział...

— Cha, cha, cha!!

— Więc spała z jego szefem sztabu, generałem von der Schulenburg, i wyciągnęła mu plan wiosennej ofensywy. Oczywiście miał go pod poduszką...

Generał śmiał się, pewny swojej karteczki, i czekał, aż pułkownik umilkł i wychylił drugą szklankę wody.

— Dlaczego pan dzisiaj taki zły? Zdenerwowany?

— Dlaczego? Choćby dlatego, że tu obecny generał Donaldson przyniósł mi właśnie drugi plan wiosennej ofensywy. Uważa pan generał? Tego samego dnia i o tej samej godzinie! Tego mam doprawdy dosyć! Jak to mogło wypaść tak niemożliwie, tak fantastycznie?! Albo obaj panowie zechcieli i byli łaskawi urządzić mi przedwcześnie prima aprilis, albo też sam diabeł zadrwił sobie z obu wielkich kwater...

— A jeżeli oba plany są identyczne? — zaniepokoił się nagle generał Dubreuil.

— Widzę, że jestem panom niepotrzebny — usztywnił się zapomniany Anglik — a zatem nie pozostaje mi nic innego, jak udać się na pierwsze piętro.

— Ależ generale!! Co znowu...

W toku dalszej rozmowy generał Dubreuil przyłączył się do zdania podpułkownika — dokument angielski jest po mistrzowsku opracowany, ale wyraźnie podsunięty. I to z nader subtelną tendencją. Wywiadowi angielskiemu sprzedaje się plan wymierzony wyłącznie przeciwko frontowi brytyjskiemu. Owo osławione „wrzucenie do morza” jest obawą dość ugruntowaną w bezpośrednim otoczeniu marszałka Douglas Haiga. I ta wysoce podejrzana szczegółowość dokumentu... Ni mniej, ni więcej, tylko najtajniejszy akt głównej kwatery niemieckiej in extenso dostaje się w ręce nieprzyjaciela! To niemożliwe. Zupełnie niemożliwe.

I jeszcze raz niemożliwe!

— Jakże się przekradł przez granicę taki plik papierów? Czy nie polecono po prostu policji granicznej przepuścić pana X cało i zdrowo? Żeby za wszelką cenę wprowadzić w błąd nieprzyjaciela?

Anglik był oburzony.

— Panowie, u nas generał, szef II oddziału, nie zajmuje się techniką przemycania dokumentów.

Ale wiem, że nasza agentka, młoda Niemka, miała wypisane wszystko na skórze na plecach chemicznym atramentem.

— Chciałbym widzieć te plecy. To musi być coś kolosalnego.

— Nie ma na świecie takich pleców!

— Panowie Francuzi, gdy w grę wchodzi ciało kobiece, wpadają w humor, choćby to niezbyt licowało z powagą czasu i tego miejsca... Muszę jednak zaznaczyć, że tekst dokumentu zajął nie tylko plecy wymienionej osoby, ale i jej brzuch oraz... lędźwie. Odczytywane to było u nas i fotografowane w ciągu dwudziestu godzin.

— Oczywiście na zmianę...

Anglik nie zrzekał się swego dokumentu i jasne było, że przysporzy on jeszcze niemało korowodów obu sprzymierzonym dowództwom. Na razie pochłonęła go całkowicie zdobycz francuska, zasłuchany był, gdy generał Dubreuil czytał odcyfrowany tekst doniesienia z odnośnymi komentarzami. Uważał pilnie i podpułkownik d’Arland, notując.

„...Mamy tu najdoskonalszy wzór strategicznego zaskoczenia. Dnia dwudziestego piątego marca, o godzinie piątej minut dwadzieścia, trzydzieści pięć dywizyj niemieckich uderza na najspokojniejszym, zupełnie nieznacznym odcinku na wschodnim krańcu ich wschodniego wgłębienia linii frontu, na odcinku St.-Mihiel.”

— Verdun?!

— Tak jest, właśnie Verdun — jak się to panu podoba? Naturalnie Niemcy od razu forsują Mozę, odcinają nas i w ciągu dwóch dni niszczą, czyli zabierają do niewoli nasze jedenaście dywizyj frontu i za jednym zachodem parę dywizyj rezerw. Urok niezwyciężonego Verdun!

Wiemy, co to znaczy dla kraju i dla armii. Cios straszliwy! Jednocześnie — ażeby wprowadzić jak największy zamęt w nasze głowy kierownicze — dokonywuje się olbrzymi manewr odwrotowy, cofnięcie całego frontu na odcinku VII, I i III armii, czyli tak zwany w nibelungiadzie ich sztabowego języka „manewr Gudruny”. Samo zdobycie tego słowa z najtajniejszej nomenklatury głównej kwatery niemieckiej dowodzi, jak źródłowe są moje informacje. Co to jest „Gudruna”? Oto trzy armie cesarzewicza następcy tronu cofają się i zajmują dawno wybudowaną pozycję „Hunding”, czyli linię La Fere–Rethel–Verennes–Clermont-en-Argonnes. Panowie rozumieją, co się tu święci? Dość rzucić okiem na mapę. Łatwo obliczyć, ile dziesiątków dywizyj zwalnia takie wyprostowanie frontu. Na łuku Verdun stoi piętnaście dywizyj niemieckich, gdy na nowej linii frontu, po ofensywie, czyli na cięciwie łuku, wystarczy im, powiedzmy, i dziewięciu. Przybywa jeszcze sześć dywizyj wolnych. Rozumiem ten manewr jako: primo — uderzenie natury moralnej — utrata Verdun dla nas to ciężkie zgnębienie, zdobycie Verdun dla nich to chwała i podniesienie wszystkich niemieckich serc!

Secundo — idzie im nade wszystko o skrócenie frontu, o zwolnienie wielkich mas, które wraz z tymi, które nadeszły i wciąż jeszcze napływają ze wschodu, pozwolą im później uderzyć rozstrzygająco. Albowiem jest rzeczą stwierdzoną, że Niemcy wyczerpali wszystkie swoje zasoby w wolnym materiale ludzkim i biorą już rocznik 1919 [!]. To, co wiemy na razie — to dopiero kampania wstępna do olbrzymiego planu zakończenia wojny przed nadejściem głównych sił amerykańskich. A my — z tą ćwiartką papieru w ręku — rozwalimy im piękny wstęp i zepsujemy cały plan.

Generał Donaldson był nieco oszołomiony i poniekąd uwierzył w tezę francuską, ale niemniej uporczywie trzymał się swojego dokumentu. Co bowiem oznacza zwycięska ofensywa z dyrekcją na Bailleul-Hazebrouck? — przerwanie prawego skrzydła armii brytyjskiej, oderwanie go od reszty wspólnego frontu i okrążenie rozbitej armii w odwrocie. Na tyłach — morze, na lewym skrzydle — morze. Gros armii angielskiej kapituluje. Niemcy osiągają Boulogne i Calais i natychmiast tworzą dwie wielkie bazy dla łodzi podwodnych. Poza ciosem materialnym i moralnym na kontynencie, Anglicy tracą kanał La Manche i cała łączność kraju z frontem musi być przeniesioną na dalekie porty oceanu. A tego już Anglia nie wytrzyma.

Generał Dubreuil obiecywał mu jak dziecku, że zabierze się niezwłocznie do poważnego przestudiowania jego planu, że jednak specyficzna logika wojny na jej schyłku wykazuje niezbicie momenty przemawiające na korzyść tego, co jest dopiero wstępem do wielkich dziejowych decyzji. To nie usuwa bynajmniej możliwości, że w dalszym biegu rzeczy okaże się, że uderzenie okrążające ku morzu będzie właśnie istotnym celem tej ofensywy niemieckiej. Na razie sparaliżujemy ich pierwszy rozmach i tym samym usuniemy grozę wiszącą nad Anglią...

Podpułkownik d’Arland nie brał udziału w dyskusji. Pisał.

— Panie podpułkowniku, pan notuje? Proszę pamiętać, że w konkluzji pułkownika Wetzel, szefa biura operacyjnego niemieckiej głównej kwatery, jest wyraźnie zaznaczone...

— Ach, więc pańska piękna E.E. spała jeszcze i z tym pułkownikiem... Co do mnie, to nic nie notowałem, panie generale. Piszę motywowane podanie o zwolnienie mnie z wielkiej kwatery i o przeniesienie na front.

II

Mgła i deszcze przedwiosenne zawisły nad całym obszarem nizinnej krainy, którą spływają leniwie pokrętne wody górnych biegów rzeki Skarpy, rzeki Skaldy, rzeki Sambry, rzeki Sommy, rzeki Serry; zwały sinych chmur stoją nad płaskim wododziałem, który kieruje ich nurty ku Morzu Północnemu lub do oceanu.

Pustka jak w ziemi porzuconej przez ludzi, wszędzie martwy spokój. W nieskończoność ścielą się stare, sprzed roku, sprzed dwóch, trzech lat, pobojowiska, ziemie zabite przez wojnę.

Ślady i szczątki umocnień polowych, pokręcona, powikłana sieć na wpół zasypanych, na wpół połyskujących wodą chodników i rowów dobiegowych, omotanych pajęczyną drutów.

Szerokie nie do ogarnienia wzrokiem pasy okrągłych lejów po granatach, pełne naciekłych wód deszczowych. Ścięte, podruzgotane pociskami pasma lasów, sterczące nagimi pniami, bez konarów i gałęzi. Rozorane, rozwalone drogi, zgliszcza i ruiny wsi, wysadzone mosty.

Wszędzie porozrzucane szczątki broni, hełmy francuskie, hełmy angielskie, hełmy niemieckie, stosy pordzewiałych, ośniedziałych łusek po wystrzelonych pociskach, zdruzgotane armaty, rozsadzone jaszcze, wrosłe w ziemię, pokręcone samochody, opuszczone furgony ze szkieletami padłych koni u dyszla.

Wszędzie poniewierają się zbutwiałe rzemienie, ładownice, tornistry, strzępy podkutych butów żołnierskich, szmaty i łachy porzuconej, przegniłej odzieży.

Gdzieniegdzie trup zapomniany na próżno domaga się grobu w świętej ziemi okropnym spojrzeniem bezdennych oczodołów w nagiej czaszce, podziurawionej przez kule. Co krok —

to kopiec obrośnięty zeschłymi badylami, rozległy, spłaszczony kurhan z usypanej ziemi, z wyniosłym, pochyłym krzyżem z deską, gdzie czas starł napis i cyfrę, które niegdyś mówiły, ilu poległych, czyich i jakich wrzucono tu do dołu w pośpiechu odwrotu lub natarcia.

Dalej idą przestrzenie kraju, które ominęła pożoga bitew. Nie było tam ruin, zniszczenia, mogił. Stały nienaruszone miasteczka, wsie, farmy; ocalały drogi, mosty, drzewa. Ale martwo słały się pola zdziczałe, kędy od roku, od dwóch, trzech lat nie wychodzili oracze ani siewcy.

Niezmierna kraina odbieżona od ludzi wygnanych przez wojnę precz, na poniewierkę, na zatracenie...

A dalej znów z nowym nawrotem na ziemi przerytej pociskami zwaliska murów, sterczące kominy, potrzaskane, obłamane, opalone, martwe drzewa, zasieki, rowy, barykady, oplątane drutem kolczastym; znowu okopy, znowu leje, znowu mogiły. Ale przez rozkopane pola, przez wyrwy i usypiska ziemi prowadzą wzorowo utrzymane drogi, tory kolejek dojazdowych.

Wszędzie kable telefoniczne, tablice drogowskazów. Wzdłuż dróg i torów szeregi czarnych, prowizorycznych baraków, wielkie hangary, budki posterunków... Zresztą pusto i bezludnie.

Stąd już słychać pogrzmot dział od linii frontu, drogą z rzadka przemknie motocyklista, na ulicy wsi, dokoła samotnej farmy ukaże się na chwilę gromadka żołnierzy, zadymią kominy —

to strefa przyfrontowych etapów XVII, II i XV armii, z grupy jego królewskiej wysokości Luitpolda, następcy tronu bawarskiego. Panuje tu cisza i spokój. Zastój na froncie — brak ruchu i na etapach.

Lotnicy nieprzyjacielscy snujący się wzdłuż frontu, bliższych i dalszych etapów, obniżając lot z powodu uporczywej mgły, wznosząc się i ginąc w chmurach, gdy są naciskani przez eskadry myśliwskie przeciwnika lub ostrzeliwani przez zamaskowane stanowiska obrony przeciwlotniczej, w swej uporczywej, śmiertelnej pracy od całych tygodni nie dostrzegają nic godnego uwagi w zasięgu tej części frontu. Krążą nad zaroślami, nad lasami, zaglądają w każdą zapadlinę terenu, przepatrują pilnie grupy baraków, wsie i miasteczka; ścigani, okrążani i zestrzeliwani, co dziesiąty docierają na głębokie tyły, do stacyj węzłowych, ale pominąwszy codzienne transporty zaopatrzenia czternastu korpusów armii, ewakuację chorych i rannych, drobne stałe roboty koło naprawy dróg i snujące się wiecznie samochody sztabowe — w niczym nie mogą urozmaicić swego codziennego meldunku:

Na obszarze etapów trzech armij Luitpolda Bawarskiego spokój i bezczynność...

Żadnych zmian godnych zaznaczenia.

Wyjątkowy spokój...

Zadziwiająca stagnacja...

Spełniwszy zadanie dnia uchodzą ku swoim, kluczą, wymykają się pościgowi, toną w chmurach, wyłaniają się, walczą, wracają lub nie wracają.

Zacina deszcz, mgły gęstnieją. Przedwczesny zmierzch przyćmiewa ziemię.

Wówczas, jak na słowo zaklęcia, budzi się do życia pusta, nieruchoma i bezludna kraina.

Jak spod ziemi wyrastają na wszystkich drogach prowadzących w stronę frontu czarne kolumny piechoty, kompanie, bataliony, pułki, dywizje... W prawidłowych odstępach, odrębnymi szlakami, o marszrutach i etapach obliczonych co do minuty, ciągną tysiące furgonów, tysiące samochodów ciężarowych, kolumny amunicyjne, wozy sanitarne, reflektory, sprzęt lotniczy, sprzęt radiostacji, pontony, przeróżne machiny wojenne, zapasy.

Łomocą po drogach setki bateryj polowych i najcięższych, miotacze min, miotacze ognia.

Z miast, miasteczek, ze wsi, z baraków i hangarów przydrożnych, z lasów, z kęp zarośli, z parków magnackich, z sadów samotnych farm, spod starodrzewia alei zza żywopłotów, ze starych okopów, zza każdego zaklęśnięcia terenu wychodzą o zmierzchu ludzie nocy, zbierają się w zwarte gromady i w gęstej pomroce prą z północy na południe w całym pośpiechu, z całym wysiłkiem, by przed świtem jutra przebyć wyznaczoną drogę i o brzasku dnia z powrotem wsiąknąć w ziemię, zniknąć.

Gdy w górze z daleka zawarczy po nocy niewidzialny motor, za każdym razem na pierwszy jego odgłos gasną ostatnie skąpe światełka ślepych latarek, kolumny przystają jak wryte.

Zamiera ruch na torach kolejowych na gościńcach, na polnych drogach, na szlakach, na ścieżynach.

Armia nocy dba o swoją tajemnicę, bo w tej tajemnicy — zwycięstwo.

Tak noc po nocy wypełzają z ukrycia setki tysięcy ludzi, odbywają swoją drogę i kryją się w ciągu dnia, śpią, odpoczywają.Przemyślnie, chytrze maskują się. Staje się cud, że znikają dla oka obserwatorów nieprzyjacielskich nieskończone ich tabory, tysiące dział. Właśnie lotnicy krążą w ciągu całego dnia, czuwając nad ścisłym wypełnieniem, rozkazu:

— Zniknąć! Nie być!

Za dnia na dalekich tyłach linie kolejowe, stacje węzłowe i przystanki są opuszczone i senne. Dopiero ze zmierzchem nadchodzą pierwsze pociągi, które czekały gdzieś w przestrzeni na tę chwilę, i po nocy i przez całą długą noc marcową wre praca wysilona, w gorączkowym pośpiechu. Co noc setki pociągów wyładowują na wszystkich stacjach ludzi, konie, nieprzebrany materiał bojowy. Z głębi kraju, z dalekich punktów koncentracyjnych, z kadr, z obozów wyszkolenia, z koszar rekruckich, ze szpitali, z urlopów napływa powodzią szara masa żołnierska, gnana rozkazem, i wsiąka w noc, wsiąka w przestworze ziemi francuskiej.

Idą z ochotą, idą z tępą rezygnacją, idą z przekleństwem w duszy: i ci, co zachowali zdrowie i siły, i ci zdręczeni i wyczerpani, którzy trzymają się na nogach jedynie niemiłosiernym, stalowym wejrzeniem oficera, i ci, którzy po wielekroć przeszli już wszystko, i ci, którzy wyruszają po raz pierwszy i nic jeszcze o wojnie nie wiedzą. Idzie najmłodszy, przedwczesny rocznik, ci, których matki, wyprawiające mężów na bój w roku czternastym, dziękowały Bogu, że synkowie są jeszcze za mali i że wojna obędzie się bez nich. Ale i oni doczekali się swojego dnia chwały. Młodzieńcze, cienkie, na wpół dziecięce głosy wyśpiewują w nocnym marszu ochocze piosenki, starzy żołnierze wtórują im głuchym milczeniem.

Zresztą, kto wie...

I za tym razem obiecywano, że to bój już ostatni, nieodwołalnie rozstrzygający. Wmawiano w nich w rozkazach dziennych, w pouczeniach urzędowych, w czytankach, że nigdy jeszcze armia niemiecka nie rozporządzała tak olbrzymią masą uderzenia ani tak potężnym materiałem bojowym. Powiadomiono ich, że w ataku weźmie udział dziewięćdziesiąt dywizyj, a sześć tysięcy pięćset armat, trzy tysiące siedemset miotaczy min oszczędzą piechocie strat i wyręczą ich w dużej mierze. To była prawda. Jeszcze nigdy w dziejach tej wojny nie miały Niemcy takiej swobody ruchów, gdy odpadła Rosja, gdy zmiażdżona jest Rumunia, a Włochy aż do końca nie dźwigną się po jesiennej klęsce pod Caporetto. I to wszak prawda...

Nieprzyjaciel będzie najzupełniej zaskoczony. Dzięki zabiegom głównej kwatery i demonstracyjnie nie ukrywanym poczynaniom i przygotowaniom na innym odcinku, spodziewa się on natarcia gdzie indziej i tam podciągnięte są jego główne rezerwy. Jedno uderzenie całą siłą niemieckiej żelaznej woli, niemieckiej żelaznej pięści, i droga do Paryża będzie otwarta. A Paryż — to zwycięstwo, koniec wojny i... o, słowo nie do wybłagania, nie do wyrozumienia, słowo nie do wiary — pokój...

W pogwarze głosów, w pomroce nocnego marszu, w ściśniętych kolumnach wierzący przekonywali sceptyków, młodzi starych. I czym bliżej byli frontu i trzeciej pozycji okopów, od której zaczynała się strefa bojowa i pas koncentracji wszystkich sił ofensywy, tym bardziej ugruntowywało się jednak w żołnierzach dopuszczenie myśli o ostatecznym zwycięstwie.

Kiedyż, na Boga, miało ono nastąpić, jak nie teraz, w czwartym roku wojny?

Kiedy wydarte i rzucone są w grę ostatnie siły i zasoby narodu, jego ostatnia krew?

Kiedy nie dalej jak za parę miesięcy stanie na froncie milion Amerykanów?

Kiedy głód, nędza i rozpacz toczą nieszczęsne plemię niemieckie?

Kiedy wytrzymać i znieść tego, co jest, już niepodobna?

Z rozpaczy budziła się wiara. Rozumiał każdy i rozumieli wszyscy, że za tym razem muszą zwyciężyć. Innego ratunku nie ma. Jeszcze raz w rozterce, w udręczeniu duszy, wyczerpaniu reszty sił trzeba okazać moc wytrwania, trzeba wydobyć ze siebie męstwo. Chwilami zrywał się w masie nawet zapał.

Pewnej nocy, gdy ściśnięte kompanie piechoty odrabiając swój forsowny etap brnęły w deszczu i błocie, od czoła kolumny zaczęto wołać: — Prawa wolna!

W szeregach zagadano, zaszeptano.

— Feldmarszałek!...

— On sam!...

— Nasz stary!...

Od przodu czołowych kompanij pułku zrywały się okrzyki. Bokiem drogi z wolna posuwał się samochód bożyszcza narodu — naczelnego wodza. Po obu stronach na stopniach maszyny stali żołnierze z kagańcami. Mijały go czwórka za czwórką, spod głębokich hełmów łyskały ku niemu zapatrzone oczy.

Głos głęboki, dobroduszny, ojcowski.

— A dokąd to idziecie, chłopcy?

— Do Paryża, ekscelencjo! — wyrwał się któryś z najmłodszych.

— Nach Paris!223 Nach Paris!!

Zagrzmiały kompanie w uniesieniu, w zapomnieniu wszystkich trudów, cierpień, zawodów, jak gdyby zmąciły się im czasy. Tak wołali idąc w wielkie boje na tej ziemi francuskiej nad Sommą, tak wołali we Flandrii, w Szampanii, pod Verdun.

Tak samo wołali ongiś, pradawno, może przed stu laty, może na jawie, może w obłąkanych snach, gdy po raz pierwszy parli naprzód wiosną tej wojny — w roku 1914.

Dopiero o godzinie trzeciej po południu ukazał się komunikat Ministerstwa Wojny, wyjaśniający zagadkę bombardowania stolicy. Przez pół dnia najprzedniejsi specjaliści armii francuskiej twierdzili jednomyślnie, że pociski idą z powietrza i że absurdem jest przypuszczenie, jakoby mogło istnieć działo, którego efekt sięgałby z linij niemieckich aż do obwodu miasta Paryża.

Dowództwo wojsk lotniczych przeczyło temu kategorycznie. Najgórniejsze osiągalne strefy atmosfery były wolne od aparatów nieprzyjacielskich w tym samym czasie, gdy padały pociski. Lotnicy dokonywali cudów wznosząc się całymi eskadrami, walcząc z wyżynnym, rzadkim powietrzem i przekraczając o setki i tysiące metrów maksymalny pułap, dopuszczalny dla ich aparatów oraz i dla wytrzymałości organizmu ludzkiego. Nigdzie nie można było wykryć śladu lotników nieprzyjacielskich, a pociski padały na miasto regularnie co piętnaście minut.

Około południa wśród uczonych artylerzystów dokonał się rozłam i po południu przeważała już partia szaleńców, którzy wbrew zdrowemu rozsądkowi dopuszczali istnienie działa i pocisku, donoszących na sto dwadzieścia pięć kilometrów. Ci upierali się przy swoim, niepomni na niezłomne prawa batalistyki, na granice działania środków wybuchowych, na granice wytrzymałości najcięższego działa i wszystkich kombinacyj stopów brązu i stali. Praw wiedzy i logiki broniła przeciwko nim opinia rzeczoznawców metalurgów i konstruktorów z zakładów Creusot, którzy w toku wojny dokonali epokowych odkryć i wynalazków i sprawili, że artyleria francuska stała się pierwszą na świecie.

Monstrualne działo niemieckie pozostało nadal teoretyczną i techniczną niemożliwością, jednak dwudziestocentymetrowe pociski jego wybuchały wciąż we wszystkich dzielnicach Paryża. Był to fakt brutalnej rzeczywistości, trudny do zaprzeczenia.

Szkody i straty w ludziach były na razie niewielkie, ale panika wzrastała. Nade wszystko przerażała fantastyczność owej niewiarygodnej „Berty”225 i metodyczna uporczywość jej działania.

Na początek strzelają rzadko, a nuż otworzą — kto ich wie — huraganowy ogień na Paryż i stolica Francji legnie w gruzach?

Kto im zabroni zasypać miasta pociskami gazowymi — swoim Żółtym Krzyżem, który dusi i żre ciało do kości? Błękitnym, Zielonym Krzyżem, od których nie bronią żadne maski?

Jak zaopatrzyć całą ludność w ubrania nieprzenikliwe, w maski ochronne?

Może to tylko ostrzeżenie? Może nastąpi jakieś horrendalne ultimatum, godne Hunów?

Uciekał, kto mógł. Dworce i przyległe ulice zapchane były tłumem rodzin bogatych, zamożnych i dostatnich, czekających swojej kolei i pomimo surowej kontroli i wielkiego pogotowia policji zrywających się do szturmu odchodzących pociągów. Ludzie ubodzy, ludzie przytwierdzeni do miejsca musem życiowym, zanim przywykli do nowego nieszczęścia i oswoili się z „Grubą Bertą”, przesiadywali po piwnicach, a nade wszystko uciekali z górnych pięter.

W szerokich masach ludności stolicy strach przed „Bertą” osłabiał wrażenie ofensywy.

Zresztą, wymierzona ona była wyłącznie przeciwko frontowi angielskiemu... Zresztą w komunikatach wielkiej kwatery, które ukazywały się po dwa razy dziennie, nie było jeszcze nic zatrważającego... Zresztą Niemcy byli jeszcze daleko i parli wyraźnie na zachód... Zresztą po ulicach roiło się od żołnierzy amerykańskich, a gwiaździsto-pasiaste chorągwie powiewały wszędzie...

Dopiero gdy na szósty dzień walki poranny komunikat ogłosił wzięcie Noyon i zagrożenie linii Oisy, przez miasto przebiegł dreszcz trwogi. Noyon — to droga do Paryża! Przyszły pogłoski o doszczętnym zbombardowaniu wielkiej kwatery w Compiegne. Spłonęły najważniejsze mapy i plany, bez których nie można prowadzić oporu... Połowa głównego sztabu zginęła, reszta ranni... Któż będzie kierował walką?... Wreszcie — Pétain zabity. Władze kompetentne zaprzeczały wszystkiemu, ale wszak tak bywało zawsze...

Tego samego dnia od Gare du Nord przez Bd.228 Strasbourg, przez Bd. Sebastopol, przez oba mosty, przez Bd. St.-Michel, przez cały Paryż aż do Montrouge przeprowadzono ogromną kolumnę kilku tysięcy jeńców. Widok przeciągającej ulicami takiej masy pokonanego, pojmanego, porwanego wprost z pola walki wroga sprawił, wedle raportów urzędowych, doskonałe wrażenie i odrodził psychikę w masach ludności. W pewnej mierze było to słuszne, tym bardziej że konwój jeńców oraz kordony policji, idące gęsto po obu stronach kolumny, pilnowały doskonale, ażeby nikt z tłumu gapiów nie zagadał do nich ani słowa. Ale w okolicach Hal Centralnych jakaś madame Angot, urodzona snadź w prowincjach zabranych, zdołała parokrotnie zaczepić w przemarszu Boszów w ich rodowitym języku. Odszczekując się policjantom i żołnierzom konwoju pytała uporczywie:

— Gdzie was wzięli?

Bosze przeważnie milczeli, ale od czasu do czasu z kolumny padała odpowiedź.

— Gdzie was zabrali?

— W Argonach...

— Soissons...

— Verdun...

— Chemin des Dames...

— Verdun...

Madame Angot miała dosyć.

— Merde!232

— Co oni gadają? Co oni gadają? — pytano dookoła.

— I bez ich gadania wiedziałam, co są za jedni. Naciąganie i tyle. Pokazują nam wiecznie samą starzyznę! Po całej Francji ciągają tych samych na pokaz dla głupiego narodu, niby że to wciąż bierzemy jeńców! Merde!...

— Zamknij pani jadaczkę, bo do paki!

— Wszystkich pan nie wsadzisz, niedoczekanie pańskie, panie sierżancie! Wszyscy i tak wiedzą o co idzie...

— Wszystkich nie wsadzą, tylko panią jedną. Marsz za mną! Do komisariatu!

— Widzicie go? Jeszcze czego?! Odczep się pan, pókim dobra!

— Idź pan lepiej na front, nie tu wojować z babami!

— Byk zatracony...

— Mort aux vaches!233

Na to z nieba w szalonym rozpędzie runął przeraźliwy zgrzyt — jęk — świst. Tłum prysł na wszystkie strony, do sklepów, w bramy kamienic, pod ściany. Pękła kolumna jeńców i rozsypała się po całej szerokości bulwaru. Wielu padło na ziemię. Policjanci, ratując sytuację, gwizdali gorliwie.

Przeleciało, poszło dalej zawzięte, wściekłe wycie pocisku. Wnet przez wrzawę ulicy, poprzez histeryczne zawodzenie kobiet, przez nawoływania, przez śmiech, przez wrzaski żołnierzy sprawiających do porządku kolumnę jeńców przebił się i zawisł w powietrzu ciężki, przeciągły pogrzmot.

— W ratusz trafił!

— Nie, dalej, dalej.

— Gdzieś koło Panteonu!

— Boże, zmiłuj się nad nami...

Senator Guillet-Goudon z trudem dźwigał się z ziemi, długo stękał i wzdychał, i długo oporządzał ubranie unurzane w błocie jezdni. Melon, jeszcze przed chwilą nieposzlakowany i senatorski, był fatalnie rozdeptany przez kogoś w ucieczce, a parasol przepadł bez śladu. Senator, zaznawszy tęgiego stracha, wnet ochłonął i poczuł w sobie miłe odświeżenie sił, jakby ocknęło w nim się coś z dalekiej młodości i coś przypominającego niemal męstwo gotowe i na dalsze niebezpieczeństwa.

„Naturalnie, oczywiście, to nie było nic, ale nie ma mocniejszego, najszlachetniejszego impulsu dla podupadłej woli, jak groza śmierci. Śmierci bojowej! I dobrze, że nas wzięli pod obstrzał swego diabelskiego działa. Przelotne rajdy aeroplanów nie hartowały woli. Od rajdów broniły nas mgły, deszcz, noc, wreszcie, do pewnego stopnia, nasze reflektory, eskadry powietrzne, działa przeciwlotnicze. Teraz jesteśmy wystawieni na cel bez żadnego sposobu ratunku. Walą i walą. Pozostaje nam tylko bohaterstwo wytrwania. Paryż potrzebował tej próby. Niechże walą jeszcze! Nie każdy odradza się na poczekaniu, przeważnie ludzie czynią to z opóźnieniem, zwłaszcza ludzie kierowniczy. Inna rzecz, gdyby to miało trwać dłużej, wola może się przehartować i zawieść. Obawiam się, że nasi panowie znowu pouciekają do Bordeaux, może nawet nie tak daleko jak za pierwszym razem, ale zawsze... Do diabła, niech już lepiej przestaną z tą "Bertą"...”

III

Tryumf

Jak Niemcy długie i szerokie, grzmią fanfary zwycięstwa. Uroczystości, trąby, sztandary, modły dziękczynne, defilady, obchody, pochody. Dzień szczęścia przyszedł wraz z pierwszym kwietniowym słońcem i ciepłem, po ciężkiej, beznadziejnej zimie, po tylu nie dotrzymanych zapowiedziach lepszej odmiany, w przygnębieniu, w głodzie i nędzy, gdy poza oficjalnymi dozorcami opinii olbrzymia większość narodu zwątpiła już o wszystkim i pragnęła tylko końca tych okropności, naturalnie „bez aneksji i odszkodowań”. Ale gdyby za cenę końca Wilson i Comp. zażądali... Gdyby wyznano szczerze, w uczciwym plebiscycie niemieckiej duszy, zarządzonym w ciągu minionego koszmaru tej strasznej, ostatniej zimy, pożegnano by dawno nie tylko Metz i Strasbourg. Tak czuła i myślała masa narodu. A sfery rządzące państwem i wojną uczyniłyby tę ofiarę znacznie wcześniej, gdyby nie było dobrze wiadomo, że w straszliwej walce na śmierć i życie wróg nie poprzestanie na ustępstwie z ziemi spornej, a zażąda poddania się, ruiny i na długie, długie lata zatracenia wielkości i honoru cesarskich Niemiec. Trzeba było zwyciężyć.

Przez całą zimę gotowano się do tej ostatecznej walki w niezmiernym, rozpaczliwym wysileniu.

Żołnierz, żeby wyżyć i przetrzymać na froncie, skazywał na głód żonę i dzieci, ojca i matkę. Ludzie marzli i wymarzali, wymierali na osobliwe niemoce i gorączki, a węgiel szedł do fabryk amunicji, do stoczni, do hut wojennych i na pożarcie dla wiecznego pogotowia floty. Dziadował i dygotał z zimna naród cały, przyobleczony w ersatze, w strzępy i szmaty, ażeby żołnierz na froncie mógł przezimować. Szli w szeregi starzy ponad przepisane lata, a z nimi roczniki przedwczesne. Wyganiano ze szpitali rannych nie doleczonych, powoływano koślawych, ułomnych, niemocnych.

Gromadzono siłę niebywałą w tej wojnie, przez całą zimę wykuwano taran, który wiosną miał uderzyć i skruszyć wroga. Biada, jeśli się to nie stanie...

I stało się. Przez geniusz wodzów, przez męstwo żołnierza, przez poświęcenie całego narodu i za sprawą i zrządzeniem Boga niemieckiego.

Zniszczona jest na zawsze żywa moc armii brytyjskiej i już się nie podźwignie...

Wyłamane są szczerby we froncie francuskim i rychło — niedługo czekać — armie nasze runą przez nie i zaleją Paryż, zaleją Francję...

Nie zdążą Amerykanie...

Prasa patriotyczna, pieniąc się z zachwytu, wyliczała kilometry zdobyte w głąb i wszerz, wymieniała zagarnięte miasta, ich znaczenie strategiczne i bogactwo, rachowała na setki tysięcy jeńców, sumowała armaty, czołgi, kolosalne zapasy.

A teraz, podziękuj Bogu i raduj się, ziemio niemiecka...

Na trasie ratusza miasta Mannheimu przygodnie sklecona orkiestra ze wszystkich sił dęła i dmuchała w swe instrumenty, chcąc grzmieniem trąb uczcić kolosalny przełom w losach narodu.

Ale jedni byli za starzy, inni zbyt młodzi, by odpowiedzieć godnie zadaniu tej chwili.

Byli wyniszczeni długą, głodową zimą i zbyt zdrętwiali w zastarzałym przygnębieniu, żeby od razu uderzyć w ton radości. Nikłe były nawet te miejsca, które w nutach oznaczono — fortissimo.

W pewnych momentach tego koncertu wiatr przemagał trębaczy i zabierał precz całą muzykę. Wielki tłum słuchał w skupieniu i z głębi serca chciał się radować zwycięstwem swej armii i swoim szczęściem, ale snadź odwykł od uniesień i nie potrafił nic wyrazić. Na próżno w przerwie między Beethovenem a Wagnerem sam pan burmistrz perorował z balkonu.

I jego nie było słychać. Wyniszczony, stary człowiek o obliczu zgnębionym raz na zawsze przez ciosy wojny — stracił był wszystkich trzech synów — miotał się na wyżynie, wytrząsając rękami, i na próżno usiłował wydobyć ze siebie radość i przekazać ją słuchaczom. Wyglądał raczej na obłąkanego.

I tu było tak samo jak wszędzie. Ludzie chcieli wierzyć i chcieli się cieszyć, a jakoś nie mogli... Niepodobna było nie uwierzyć, gdyż zwycięstwo było ogromne i zbyt oczywiste nawet dla zgorzkniałych do gruntu, zakamieniałych sceptyków. Ale snadź żądano zbyt wiele –

cudu, końca. Tłum śpiewał, powiewały sztandary, tłum wołał: — hoch! — a ponad placem Ratuszowym unosiła się melancholia.

Nadzwyczajny dodatek!

Może Anglia ugięła się pod klęską i żąda odrębnego pokoju?

Może cesarz ustąpił przed wolą narodu i powołał parlamentarny gabinet?

Może to z powodu zwycięstwa amnestia dla zbuntowanych marynarzy z Kiel, z Emden i Wilhelmshaven.

Rozchwytywano różnokolorowe bibulaste świstki, żółte, sine, czerwone. Grubym, pięknym gotykiem wytłoczony był dekret cesarza z szóstego kwietnia. Pierwszy generałkwatermistrz, generał Ludendorff, otrzymał Wielki Krzyż Orderu Żelaznego Krzyża... Marszałek Hindenburg — Wielki Żelazny Krzyż ze Złotą Gwiazdą, z zaznaczeniem w dekrecie, że to najwyższe odznaczenie było przyznane wodzowi armii tylko raz jeden w dziejach Niemiec, mianowicie otrzymał je był bohater narodowy Blücher, dwudziestego szóstego czerwca 1815

roku — za zwycięską bitwę pod Waterloo.

Rita baronowa von Tebben-Gerth zamknęła na klucz oboje drzwi od gabinetu męża i stanęła pośrodku wielkiego pokoju. Nie odwracając głowy rzucała po bokach ukradkowe, trwożliwe spojrzenia, ale wszystko było w spokoju. Pradziad mężowski, generał artylerii pruskiej Ireneusz baron von Tebben-Gerth, nie przeszywał jej złym spojrzeniem, tkwił obojętnie w złotych ramach i nie patrzał. Zawieszona nad kominkiem głowa antylopy z kręconymi rogami nie pobudzała do płaczu swymi żałosnymi oczami, pełnymi skargi. Nie narzucało się, nie gnębiło za tym razem brązowe popiersie Bismarcka, stojące na półce bibliotecznej.

Za oknami, między nagimi konarami alei nadbrzeżnej, przemykał się mętny, wezbrany nurt Renu. Na rzece spokój, woda po ostatnich deszczach podniosła się tak gwałtownie, że pod jednym z mostów zabrakło kilku centymetrów wysokości, żeby przepuścić bodaj holownik.

Po tamtej stronie dymy z kominów Badische Anilin und Soda Fabrikation unosiły się wprost ku niebu, jak z miłych bóstwu wojny świec ofiarnych.

Rita ostrożnie podchodziła do mężowskiego biurka, usiłowała nie spojrzeć na portret zawieszony na ścianie między oknami, nawet przymrużała oczy. Z zakłopotanym, przekornym uśmieszkiem wśliznęła się w głęboki fotel skórzany, rozłożyła papier i koperty. Przez głowę jej przepływały półmyśli, półobrazy, półmelodie, imiona, miejsca, czasy, momenty senne, zjawy minionej nocy, rzeczy własne, tajemnie zmyślone, jakieś sprawy wielkie, a nie istniejące, które nastręczały się natarczywie i domagały się szybkiego rozważenia... Otrząsnęła się z zamętu, zdążając do czegoś jedynego, ale na drodze myślenia wyrastały wciąż nowe przeszkody, irytująco błahe, a niekiedy były straszne...

...Sternik Gebeschuss stał nad nią tuż, wsparty ciężko o biurko, i szeptał swoją mową blaszaną i zgrzytliwą dalszy ciąg o losach załogi „UC–17”. Wychorował się i wreszcie przypomniał sobie wszystko, co było. Z panem lejtenantem zetknęli się na powierzchni i przez jakiś czas trzymali się razem, unoszeni na fali. Pan lejtenant gadał szybko, szybko i nakazał mu zapamiętać i (jeżeli wyjdzie cało) powtórzyć, ale pan lejtenant wnet zdrętwiał z zimna, trzęsło go i z reszty już niepodobna było nic wyrozumieć.

— Uderzył wicher, śnieżyca rozdzieliła nas, a potem wnet i ja zacząłem drętwieć...

— Ależ, na Boga, co on powiedział?

— Rzeczy były różne, pani komendantowo, ale grunt w tym, że kazał mi zapowiedzieć pani komendantowej, że on, to jest pan lejtenant, na pewno wróci do domu prędzej czy później.

— Więc cóż?! Co ja z tego wiem?... Nic!

— Ja myślę, że to dużo znaczy, bo jak pan komendant tak obiecał, to na pewno powróci.

My go znamy, on już jest taki.

— Skądże on nieszczęsny wróci? Z tamtego świata? Z głębiny morza?...

— Z Anglii powróci pani komendantowo, z niewoli! Wojna musi się kiedyś skończyć.

Zresztą, wszystko to jej się przyśniło. Najgorzej, że obudziwszy się nie pamiętała wiele z tego, co opowiadał Gebeschuss. Właściwie zostało tylko jedno: Fell kazał jej powiedzieć, że wróci. Rozpisała listy do sztabu morskiego w Wilhelmshaven, do wiceadmirała Michelsena, głównego komendanta łodzi podwodnych, i do kilku kolegów męża. Prosiła o wyszukanie sternika i podanie jego adresu. Po tygodniu otrzymała zwrot dwóch listów pisanych do kolegów męża, ze wzmianką na kopercie, że obaj adresaci od dwóch miesięcy nie powrócili z morza do odnośnych podstaw operacyjnych i uchodzą za zaginionych. Po trzech tygodniach otrzymała pismo ze sztabu morskiego, że podoficer nawigacyjny floty wojennej Gebeschuss za wybitny udział w buncie marynarzy w Kiel osadzony został w „Wik”, w morskim więzieniu śledczym, i stanie przed sądem wojennym. Natychmiast napisała do niego, posłała mu pieniędzy i czeka na odpowiedź.

Sen opętał ją. Równocześnie i jednakowo wierzyła, i nie wierzyła w to, żeby Fell mógł wyjść cało. Ileż razy zasiadała do tego biurka — chyba czyniła to codziennie, zazwyczaj przed obiadem. Długie godziny wysiadywała nad papierem, z piórem w ręku nawet umaczanym w kałamarzu... Ale nie pozwoliła sobie ani razu napisać bodaj pierwszego słowa. Trzymała się na wodzy. Było to tak, jak gdyby igrała z rzeczywistością, jakby w jej mocy było stwarzać fakty i odwoływać je. Mogła uratować Fella i osadzić go w angielskim obozie jeńców. Mogła go zostawić własnemu losowi i pogrążyć go w śmiertelnej przepaści morza. Wszystko zależy od tego, jak napisać. Męczyła się i nie umiała zacząć.

Tu nie wolno było omylić się, brał strach, żeby złym lub niezręcznym słowem nie uroczyć losu... Co począć?

Z daleka zaszemrało coś jakby łagodny poszum morza, jak westchnienie starej lipy, której listowie odczuwa najlżejszy powiew... Wsłuchała się całą duszą. Z najcichszego poszeptu wysnuwały się i ginęły w milczeniu strzępy melodii. Z niezmiernej dalekości, z końca świata, ktoś usiłował przemówić do niej. Przestrzeń niweczyła ten głos, zabierała słowa. Na szczęście wokoło była cisza. Głośniej... Słabiej...

Nareszcie odezwała się pierwsza uchwytna myśl. Wysnuł się znajomy motyw, zrodził się kędyś i przyszedł do niej. Gdy go poczuła w sobie, przeszył ją ostry sztych radości. To on...

Fell daje znak życia!

„W tym frazesie muzycznym zawiera się nasze szczęście, cały nasz los. To było stworzone dla nas. Słuchaj, Rito! Słuchaj! Rozumiesz?

Ona jest piękna jak ty, Rito. Tak samo mądra, dobra, szlachetna. I tak samo niepojęta...

Widzę ją jako kształt — w twojej postaci! Ona ma twoje oczy, twoje włosy, twoją duszę...”

Niedokończona symfonia...236

Rozkwitała, zasnuwała świat, koiła serce przesłodka melodia klarnetu z andante con moto.

W czasach nieszczęścia Rita unikała Symfonii, którą umiała na pamięć i w różnych nastrojach różnolicie przetwarzała po swojemu. Starała się o niej nie myśleć, tłumiła jej głosy, odzywające się w niej niekiedy w zadumie, w rozżaleniu, przez sen... Za nic nie pozwoli jej odżyć, jeżeli sądzone jest, że Fell nie ma już wrócić.

Teraz chłonęła czar i szczęście ukochanej melodii, witała w sobie wiarę, wracała do życia.

Wszak przyszła sama, snadź poznała swój czas...

Porywczo wzniosła głowę i promiennymi oczami w zachwyceniu zapatrzyła się w portret męża. Jakże dawno go nie oglądała!... Teraz jej wolno. Bez rozpaczy, bez łez, bez tej okropnej krzywdy w sercu będzie mogła z nim przebywać i czekać wiernie, spokojnie. Będzie liczyła dni, zacznie czytywać gazety, rozmawiać z ludźmi, żeby wiedzieć, co się dzieje na świecie, i zgadywać, kiedy skończy się wojna.

Pisała szybko, w natchnieniu. Co chwila odrywała się od pisania i długo patrzała w oczy męża. Wówczas na jej zbolałej twarzy, napiętnowanej nieszczęściem, budził się dawny, pradawny uśmiech. Odwykła od niego, był jej nowy i drogi, ale bolał ją ten uśmiech, powracający z wiecznej, zda się, zaguby. Teraz będzie inaczej, wszystko inaczej!

...Widmo nieszczęścia zgnębiło mnie, starło na proch. Pomąciły się we mnie myśli, sądziłam o rzeczach niesłusznie, myliło się wszystko w mej głowie. Straciłam zdolność odgadywania prawdy, ustały wizje, które przez czas i przestrzeń sięgały zawsze niechybnie aż do ciebie. Cios mnie powalił i na długo, długo zatraciłam się, byłam niczym, nie byłam sobą —

twoją Ritą...

...Teraz wiem o tobie, Fell, ach, tak cudownie, tak wyraźnie!... — Dookoła skaliste wzgórza, kępy wiecznozielonych dębów, srebrzysty potok... W dolinie wśród płaskich wrzosowisk miasteczko, czerwone mury, dwie wieże kościelne, za miastem czworobok długich baraków, ogrodzonych drutem. Na pustym kwadracie wewnętrznego podwórza gdzieniegdzie ocalały nie wydeptane pasma wrzosów. Grupy naszych biednych oficerów przechadzają się z wolna krokiem znudzonym. Nie mogę jeszcze odróżnić ciebie, jeszcze niedobrze widzę... To musi być gdzieś na odludziu, daleko od morza, daleko od kolei. Może w północnej Szkocji?

...To ty?!

...Biedny mój, ukochany!... Takiś smutny, wychudły, pochylony... Fell, podnieś głowę, spojrzyj w dal, wytęż wzrok — to ja na ciebie patrzę, tu ja na ciebie czekam! Wiedz, że nic nas nie rozdzieli, że nic ci więcej nie grozi. Gdy ja odzyskałam moją dawną władzę widzenia tego, co w dalekościach utajone, i umiem przeniknąć naprzód to, co ma być, bądź spokojny!

Czekaj wytrwale, bo minie wojna i niewola — naszym będzie szczęście!

Pisała jednym tchem, nie nasycona tą pierwszą z nim rozmową. Prawda tego była tak oczywista, że żadna myśl rozsądna, żadna ostrożność nie mąciły radości. Jakże wszystko to było proste — wszak inaczej nie mogło być...

Dopiero gdy adresowała kopertę do Genewy, do Biura Jeńców przy Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu, ręka jej zaczęła drżeć, a do duszy wionęło zimno. Zimny realizm tego biura, obojętni urzędnicy, sprawdzający nazwiska jeńców i skorowidze obozów we Francji, w Anglii, w Austrii, w Niemczech, we Włoszech, w Rosji, w Turcji, w Bułgarii... Tysiące obozów!

Miliony jeńców! Porwie jej mistyczne pismo nieczująca, martwa machina i poniesie w świat. W tym świecie wszystko wymierzone i sprawdzone w brutalnej, nagiej istocie ludzi i rzeczy. Jak gdyby wydawała na wrogi osąd najdroższą tajemnicę serca... Zawierzała obcemu światu swoją sprawę świętą — na szyderstwo i zdeptanie...

„Może jeszcze zaczekać?...”

Wpatrywała się w oczy męża badawczo, błagalnie. Krzepiła się, wątpiła. Zanurzała się w dawnym, obmierzłym, wydzierała się jak z pomroki ku jasnemu słońcu. Wówczas Fell uśmiechnął się do niej w dobrym, wesołym porozumieniu.

„Nie bój się, maleńka, wszystko będzie dobrze...”

Zamarła, roztopiła się w tym uśmiechu mężowskim, nareszcie ukojona, szczęśliwa.

Z zadumy i zamarzenia wyrwał ją gwar ludzki — za oknem ozwał się i nadchodził szybko grzmot kroków wielkiej gromady. Czuła za szybami rozfalowaną masę ludzką, tłum poruszony.

Co za ludzie, dokąd idą? Czego oni od niej chcą?

Zerwała się, stanęła w oknie. W dole nadbrzeżną aleją kasztanów, całą szerokością chodników i jezdni, walił tłum. Nad tłumem rozwinięte sztandary. Poznała — to robotnicy z zakładów chemicznych Badische — czyż znowu był strajk?

Ktoś zastukał do drzwi. Podbiegła, otworzyła w przykrej obawie, że to znowu doktor Helm... Zresztą, dobrze, że nareszcie przyszedł, on jej nigdy nie przeszkadza.

To był ojciec. Stary profesor Wager jakby się odmienił, w obliczu jego zastygło jakieś zakłopotane rozradowanie. Jakby dawna, posępna maska chciała z niego spaść, a trzymała się jeszcze. Jednak po twarzy przebiegało coś jak tchnienie młodości.

— Zajrzałem do ciebie, bo ty nawet nie wiesz...

Z ulicy uderzył raptem dziki wrzask tłumu, aż szyby brzękły, zerwał się jeszcze raz i zamarł w rozproszonych, pojedynczych wołaniach:

— Hoch Kaiser!...

— Hoch Hindenburg!...

— Hoch die pariser Kanone!...238

Nikła trąbka zagrała pobudkę chrapiąco, fałszywie.

— Co się stało? Czemu oni tak strasznie krzyczą?

— Rito, wielka radość... Bóg nareszcie wejrzał na nasze nieszczęście. Olbrzymie, decydujące zwycięstwo! Armia angielska zniszczona. Droga do Paryża leży otworem...

IV

Po długich wywiadach, które nie dały jednak nic określonego, po głębokim rozważeniu wszystkich szans van Trothen postanowił osobiście zobaczyć się z panią Gretą von Senden, jedyną agentką, która ocalała z pogromu centrali wywiadu angielskiego. Sam ten fakt był już nieco podejrzany, ale świetne rekomendacje tej osoby ze strony Ministerstwa Wojny i kategoryczne ponaglenie od generała Dubreuil, który objął świeżo jedyne kierownictwo zjednoczonego wywiadu anglo-francuskiego, skłoniły go do narażenia się na tę ryzykowną próbę.

Spotkanie wyznaczył w bardzo rzadko używanym rezerwowym punkcie konspiracyjnym pierwszego stopnia, na dalekim berlińskim przedpieklu, gdzie pomimo że spędził w Berlinie dwadzieścia lat, nie był jeszcze nigdy. W Schmargendorf, za gazownią, na Nordenreystrasse, na schodach między pierwszym a drugim piętrem, czekał łącznik i wprowadził go przez ciemny korytarz do salonu szczelnie zapchanego starymi gratami, zawieszonego spłowiałymi kotarami. Wyłysiałe dywany, galeria okropnych oleodruków, bukiety sztucznych kwiatów...

W powietrzu wisiał kurz i smród zastarzałej stęchlizny. Pod jaskrawą karykaturą portretu starego Wilhelma w ażurowych ramach, wycinanych laubzegą, siedziała młoda osoba, uśmiechnięta, z papierosem w zębach. Jej smukłe kształty, krótko ostrzyżona głowa i bezczelny uśmiech zdradzały jakby przebranego chłopca, jakich wielu włóczyło się w tych czasach po Friedrichstrasse w okolicy dworca.

— Witam...

— Moje uszanowanie panu!

— Zapytam na początek — czy pani jest kobietą? Przecież ja to muszę chyba wiedzieć?

— Jestem kobietą, ale jeżeli pan się chce osobiście przekonać? Cóż...

Rozejrzała się z grymasem odrazy po tym podłym salonie.

— Jeżeli pani ma u mnie służyć, musi pani natychmiast porzucić ten skandaliczny styl. Pani zwraca uwagę. Ubierać się mniej krzycząco! Jak pani patrzy?

— Ależ, panie szefie, na tym polega mój główny chwyt, ja się nie obracam po salonach, tylko między oficerami, w koszarowych kwaterach, po knajpach, po spelunkach!

— Niech pani zachowa wszystkie swoje chwyty, ale niedopuszczalne są skandale uliczne!

Pani styl prowokuje policję obyczajową. Takie rzeczy są mi zupełnie niepotrzebne. Wczorajszą noc przesiedziała pani w komisariacie na Melchiorstrasse. A gdyby pani miała przy sobie coś takiego? Często pani bywa pijana?

— Nie znoszę alkoholu!

— Więc kokaina? Eter?

— Owszem, panie szefie, do tego się poniekąd poczuwam...

— Ma pani dobre poparcie, więc przyjmuję panią, na razie tytułem próby. Na dawnych warunkach.

— To niemożliwe! Tym bardziej że pan Jakub Storhus, płatnik angielski, z powodu chwilowego wyczerpania się kredytu zaległ mi za dwa miesiące. Teraz siedzi, jak cała reszta, i nie wyjdzie już na świat boży. Ja bym prosiła o podwojenie dawnej płacy. Jestem tego warta.

— To się zobaczy. Kto z tamtych zna pani prawdziwe nazwisko? Adres?

— Jeden jedyny szef angielski, stary Buscap. Ten nie wsypie.

— Każdy wsypie, jak mu wsypią cokolwiek więcej ponad granice jego wytrzymałości.

— Każdy, tylko nie on.

— Cóż to znaczy — on?

— Straszna kanalia, ale twardy. Zresztą wie, że jemu i tak nic nie pomoże. Zawsze unikał rzeczy niepotrzebnych.

— Jak się stało, że pani jedna jedyna wyszła cało z takiego generalnego pogromu?

— Wiedziałam z góry, że pan o to zapyta. Inaczej byłoby nawet dziwne. Jak pan wie z meldunku pewnej osoby, byłam w tym czasie we Francji. Prosty traf — na mój rozum — miałam szczęście i tyle. Chciałabym mieć takie same szczęście na służbie u pana.

— A wszyscy tamci? Siedemnaście osób?

— Przeszło trzydzieści, panie szefie!

— Przeszło trzydzieści osób! Skąd pani o tym wie?

— Jak to skąd? Z naszej policji wojskowej. Mam tam idealne stosunki.

— A teraz proszę powiedzieć, jak pani wydostała plan ofensywy? Oczywiście nabrali panią.

To znaczy podejrzewali, że pani zawodowo szpieguje, i podsunęli dokument fałszywy dla zmylenia nieprzyjaciela.

— Nie wiem, czy był fałszywy, od tego są mądrzejsi. Zresztą pan Ludendorff w ciągu dwóch tygodni walki trzykrotnie zmieniał swój cel strategiczny i dyrekcję ataku. Plan to jest tylko plan. W wykonaniu często się zmienia do niepoznania.

— Pani się zna na strategii?

— Całkiem nie, tylko słyszałam, jak o tym zwycięstwie gadali między sobą oficerowie.

— Cóż gadali?

— Ano — klapa i już.

— Więc jak pani zdobyła ten plan?

— Skąd go wzięłam? Nad ranem ukradłam portfel jednemu majorowi z ministerstwa, kiedy spał pijaniusieńki, i uciekłam. On mnie pierwszy raz w życiu widział i ja jego. Jechał z frontu służbowo. Zaczęło się na stacji w Kolonii. Był bardzo miły, ale nie chciałabym go więcej spotkać. W portfelu były papiery, no i ten plan. Pan Buscap obiecał mi pięćset funtów nagrody — ale cóż, zanim wróciłam z Francji, już było po katastrofie.

— Doprawdy, pani ma dziwne szczęście.

— Proszę pana, jak się zacząć zastanawiać nad każdą rzeczą, to na świecie wszystko będzie dziwne. Życie trzeba brać po prostu. Raz się ma pecha, raz szczęście... Jednemu się wiedzie, drugiemu nie.

— Ale pani specjalnością są oficerowie floty?

— Tak jest. Podstawy operacyjne łodzi podwodnych, mapy morskie, pola minowe, stocznie portowe, obrót łodzi straconych i nowo zbudowanych. Dla Anglików to były rzeczy najbardziej interesujące, teraz zapewne będzie inaczej, ale ja się potrafię przerzucić na zadania lądowe.

Choćby broń chemiczna, w różnych ośrodkach produkcji, mam doskonałe znajomości.

— To dobrze.

Przebojowy superfilm Bogowie Germanii czekał na wiosnę i na zdjęcia w terenie, reklama przymilkła i Berlin po trosze zapomniał o Evie. Wytężenie dwóch tygodni walki, a potem oszałamiający, nadspodziewany ogrom zwycięstwa zabrały wszystkie myśli ludzkie. Znikły ciężkie troski i małe zainteresowania dnia. Cały naród dźwignął się ku wzniosłości, przez ten czas każde serce niemieckie biło tętnem frontu, wraz z braćmi walczącymi na dalekich polach Francji. Grozą i chwałą przenikł dusze pierwszy komunikat głównej kwatery, ogłoszony dopiero w trzecim dniu kolosalnej bitwy. W jego spiżowej powadze, rozmyślnie miarkującej słowa, by nie budzić przedwcześnie wygórowanych ludzkich nadziei, objawiła się moc i głębia wielkiego eposu Niemiec:

Od trzech dni armie wszystkich szczepów niemieckich stoją w ciężkich walkach w dorzeczach Sommy, Skarpy, Oisy.

Z dnia na dzień śledzono na mapach błyskawicowe rzuty ataków. Front brytyjski oderwany od linij francuskich... Anglicy zgnieceni i pędzeni ku morzu... Główna siła natarcia prze prosto na Paryż bombardowany bez przerwy przez fantastyczną baterię — cud geniuszu niemieckiego...

Wraz z chwałą zwycięstwa, które było pierwszym aktem wiosennej walki o wymuszenie niemieckiego pokoju, spadła na kraj żałoba straszliwych strat. Zagarnęła ona rodziny i domy, oszczędzone aż dotychczas szczęściem, trafem, modlitwą błagalną matek i żon. Upajało zwycięstwo, a jego cena wzbudzała przerażenie.

W ostatnich dniach ofensywy, piątego kwietnia, padł pod Montdidier pan Oberst zu Steth-Schulzburg. Eva przeniosła się do biednej Lisbeth i pielęgnowała ją w nieszczęściu.

Pożycie baronostwa nie należało do najlepszych, ale bądź co bądź, taki cios...

Lisbeth-wdowa spowiadała się przed przyjaciółką bez żadnego utajenia, kajała się płacząc najprawdziwszymi łzami. Eva, wyrozumiała na wszelkie tajemnice i tajone dziwy życia, umiała uciszyć jej podrażnione sumienie, koiła ją słodką, siostrzaną pieszczotą i wreszcie, sama nie wiedząc, jak się to stało, ustąpiła, pozwoliła się ukochać.

— Evo, Evo, bóstwo moje... Teraz mam na świecie tylko ciebie... Nie opuszczaj mnie... Pozwól mi zawsze być przy sobie, pójdę za tobą wszędzie... Rozkazuj mi, ja twoja służebnica...

Generał von Sittenfeld na próżno dobijał się do pałacyku na Keithstrasse, chcąc złożyć rzekomo swoje kondolencje. Eva zakazała go przyjmować. Jeszcze go nie mogła widzieć, nie panowała nad sobą. Zdradziłaby się błyskiem nienawiści w oczach, popłochem swego wstydu jako oszukana tak haniebnie, pokonana w walce z brutalnością potworną w swej subtelności.

Gdy Eva w swojej grze była genialną aktorką, ten władca spraw szpiegowskich mimo bezprzytomnego i najgłębiej szczerego miłosnego zamroczenia dowiódł, jak przystało na rasowego pruskiego generała, że w żadnych okolicznościach ani na sekundę nie zapomina o obowiązkach swego urzędu i zawodu. Została poniżona, zgnębiona, dała się wywieść w pole i przyłapać tak ordynarnie... Otrząsała się ze wstydu.

Jakże mogła przypuszczać, że ciemnozielona safianowa teka została zapomniana w momencie rozpaczy i miłosnego obłędu?... Był bardziej nieprzytomny niż kiedykolwiek dawniej.

Zrywał ostatecznie i na pożegnanie obrzucił ją najpodlejszymi koszarowymi obelgami. Koniec.

Ale po swoją tekę przysłał adiutanta dopiero po dwudziestu czterech godzinach.

Tym się zdradził. Dał jej zbyt wiele czasu na przeszperanie papierów i skopiowanie tego, co tam wsunął z całą perfidią fachowego prowokatora. Był tak wyraźnie cyniczny, że nawet oba kunsztowne zameczki zostawił odemknięte... Był tak uprzedzający, że zamiast fachowego elaboratu sztabowego, w którym mogła się zagubić, kazał skomponować dla niej niezbyt długie, treściwe memorandum, zrozumiałe w czwartym roku wojny dla każdego czytelnika gazet.

Śpieszyła się strasznie. Była najpewniejsza, że lada chwila generał wpadnie po swoją zgubę.

Była naiwna. Była głupia.

Czemuż zataiła wszystko przed van Trothenem? Czemu nie powiedziała mu nic, gdy z niedowierzaniem trząsł głową nad tym niesłychanym elaboratem? Nalegała, groziła mu, opowiadała niestworzone rzeczy o pochodzeniu dokumentu, i cóż — nie bardzo przekonany, kazał to zaszyfrować i wysłał natychmiast.

Nie widziała się z nim od trzeciego dnia ofensywy, gdy znienawidziła go śmiertelnie. Nie mogła znieść jego ironii i pewnych pouczeń.

— Mogła pani bardzo i bardzo zaszkodzić naszej sprawie. Mogła pani pomącić cały system obrony, odciągnąć daleko nasze strategiczne rezerwy i ogołocić prawdziwy odcinek ofensywy...

Pani autorytet dla pewnych osobistości w Paryżu stoi tak wysoko... Ale proszę się nie martwić — nie stało się nic złego, upewniam panią, choć nie mam jeszcze, oczywiście, żadnych informacyj. Bowiem pozwoliłem sobie z tym samym gońcem przesłać moje spostrzeżenie pod adresem szefa gabinetu ministra wojny i doręczyć mu je poufnie. Uczyniłem to, choć nie mam prawa korespondować z nikim poza naszym generałem.

— Przede mną go pan ostrzegał? Jak pan śmiał?

— Nie jestem z natury nieśmiały. Po prostu napisałem, że wedle mojego zdania dokument może być zarówno autentyczny, jak i rozmyślnie podsunięty, gdyż nie chciano mi wyjaśnić jego pochodzenia.

— Nie jestem obowiązana wtajemniczać pana w moje stosunki. Proszę mi się nie narzucać na spowiednika.

— A jednak źle pani zrobiła. Zresztą, ręczę, że i bez mojego ostrzeżenia tam w Compiegne, u Pétaina, sami daliby sobie rady z entuzjazmem generała Dubreuil i z należytą oceną pani zdobyczy. I proszę się tak nie złościć, niechże się pani nie wstydzi tej pierwszej porażki. W naszym zawodzie takie zawody to chleb powszedni.

— Proszę mnie nie załączać do pańskiego fachu! Jestem wolnym człowiekiem i robię, co mi się podoba!

— No, ten kawał z ofensywą nie może się pani podobać, to trudno. Widzi pani, cała sztuka rzetelnego wywiadu polega nie na tym, żeby uganiać się za wielką, gotową zdobyczą, za jakąś największą tajemnicą nieprzyjaciela, bo w dzisiejszych czasach to jest nieosiągalne. Trzeba pracować metodycznie, z pedanterią, nie lekceważąc najdrobniejszego szczegółu, dostarczonego przez najmizerniejszego agenta. Wielkie zdobycze powstają z tysiąca strzępów, skrawków, przyczynków, jak obraz mozaikowy z kamyczków. Te rzeczy zahaczają o siebie, uzupełniają się nawzajem i oto mamy pewną ilość wytycznych punktów pewnej koncepcji, a resztę sztabowcy już odgadną, to ich fach. Niechże się pani nie miesza więcej do tych spraw.

Po co to pani?

— Mam pewne ambicje i zamiary i nie wyrzeknę się ich dla chwilowego niepowodzenia.

Zresztą to dla mnie najpiękniejsza gra, wyborna zabawa.

— Mało pani zabaw? Niech pani zostawi wojnę w spokoju. To sprawa ogromna, straszliwa.

Ona ludzi łamie, znieprawia, chwyta w swoje zasadzki, morduje, zabija... Niech się pani nie bawi wojną!

Podobne morały słyszała już kiedyś. Na jesieni? W Paryżu? To mówił ów mądry, jednooki oficer z zeszpeconą twarzą, zakochany w niej „z ekranu”, jak tylu innych. Rozwodził się nad nią, analizował ją bardzo śmiało, w końcu ostrzegał przed zbytnim zamiłowaniem do wrażeń.

To było u margrabiny de Lambesc w dniu przełomu politycznego i ogłoszenia gabinetu Clemenceau.

Potem widzieli się jeszcze raz... Jakże się ten kapitan nazywał?

...Był to ostatni mężczyzna, który jej się naprawdę podobał. Porwał ją od razu. Uwiódł ją swoją przenikliwą inteligencją, zapamiętałym uwielbieniem. Gdy słuchała, co o niej mówił, miała wrażenie, że człowiek ten czyta jej myśli i zna niepojętym sposobem dzieje całego jej życia. Czuła przed nim jakby strach. Zainteresowana, zaprosiła go do siebie, odpowiedział, że nie chce jej widzieć po raz drugi.

— Dlaczego?

— Odpowiedź wypisana jest na mojej twarzy.

Wówczas bez namysłu, po swojemu oświadczyła mu, że gdyby ją zapytano w tej chwili, to ze wszystkich pięknych lub znakomitych panów, obecnych na przyjęciu u margrabiny, wybrałaby właśnie jego jednego. Ogarnął ją zimny dreszcz ekstazy, w głowie kołował zamęt.

Wiedziała, co się z nią dzieje — tak się zawsze zaczynało...

Przez całą noc w bezładnym korowodzie snów prześladowała ją groźna maska jego oblicza, na którym legła pieczęć wojny. Już go zapragnęła w nieokiełznanym, nie rozumującym porywie, już go pokochała. Po długim okresie spokoju przyszedł jej czas. Spędzi z nim tydzień, miesiąc bezprzytomnego szaleństwa i pewnego dnia ocknie się, i natychmiast zapomni.

Ileż razy tak bywało...

Nazajutrz zaledwie przez pół godziny pozwolono im być sam na sam. Zjawiły się osobistości, których żadną miarą nie mogła nie przyjąć. Umówili się na drugi dzień, Eva roztapiała się w swoim szczęściu. Rano otrzymała krótki list. Kapitan oznajmił, że w bardzo ważnej, pilnej misji wysłano go na front, wróci za dwa tygodnie. Nie wróci nigdy, zginął.

Zdruzgotana, w wiecznej żałobie, wyjechała na Riwierę, stamtąd do Włoch, potem do Genewy, i po drodze zapomniała o swoim szczęściu i nieszczęściu. Nigdy już więcej nie myślała o tym człowieku, z rzadka we śnie zamajaczyła i przemknęła się jednooka twarz, cała w bliznach i szramach. I nic więcej. Zapomniała nawet jego nazwiska.

W Berlinie, jak wszędzie i zawsze, otaczała ją gromada zalotników. Przywykła do tego, atmosfera hołdów i pożądań w pewnym znaczeniu stała się nawet jej potrzebą. Bawiła się i tyle. Wyrafinowane męczarnie, jakim poddawała generała Sittenfelda, już ją dawno znudziły, zresztą były to zabiegi na zimno, celowe i wyrachowane. Inni panowie, bardzo wielu rozkochanych panów, tworzyli jeno jej królewski dwór. Z humorem, pogodnie, z pewnym nawet upodobaniem opędzała się od nich jak od komarów, grała z nimi zabawne komedie, prowokowała sceny zazdrości, starcia, różniła ich między sobą, godziła, intrygowała. Jej nerwy, jej noce były zupełnie spokojne, serce puste, a miła Lisbeth — taką sobie śmieszną błahostką, niewinnym żartem.

Dopiero w ostatnich czasach zaczęła postrzegać w sobie chwile beztreściwego niepokoju.

Gdy była sama w domu, nadsłuchiwała, czy kto nie zapuka do jej drzwi, choć nie spodziewała się nikogo. Gdy szła między ludzi, oczekiwała, że spotka tam kogoś nieznanego, który przyniesie dla niej z szerokiego świata jakąś dziwną wieść. Gdy się to nie sprawdzało, doznawała przykrego uczucia zawodu. Na ulicy, w teatrze rozglądała się, jakby szukając czegoś. Był to ktoś nieokreślony, człowiek nie wiadomo skąd i niewiadomego wyglądu, ale była przekonana, że spotkawszy go nareszcie, pozna go od razu, a ona również nie będzie mu obca.

On, zawsze ten sam, wtrącał się do jej myśli, mieszał się do snów. Nie dawał się nigdy ujrzeć ani nawet wyobrazić. Szepnął zagadkowe słowo w pomroce nocy, słyszała odgłos jego kroków — nadchodził, zbliżał się, ocierał się o nią, tak że czuła jego oddech, i mijał ją, oddalał się, odchodził. Wówczas budziła się opuszczona, samotna, boleśnie skrzywdzona.

Tęskniła do wiosny, do ciepła, do zieleni łąk. Czytała zapamiętale poezje, pierwsze lepsze, jakiekolwiek, byle jakie, i do łez wzruszała się rytmem oklepanych frazesów. Wybierała się w jakąś daleką podróż, nie wiadomo dokąd, bez żadnego celu. Robiła głupstwa, była niegrzeczna, urażała ludzi bliskich. Biedna Lisbeth dostała się w opały, drżała przed swoją panią, Eva potrafiła być dla niej okrutną, ale gdy się opamiętała, umiała wynagrodzić jej krzywdę.

Wreszcie odgadła, co się z nią dzieje — przecie tak samo bywało zawsze. Nieomylne znaki, że nadchodzi szczęście. Odtąd upajało samo jego przeczucie, rozkoszą stawały się udręczenia i niepokoje. Co rano budziła się w radosnym podnieceniu — może dzisiaj spotka go nareszcie, człowieka-cud, istotę wymarzoną, wytęsknioną, tak bezmiernie ukochaną... Kto on? Skąd?

Jaka jest jego uroda? Czym ją zniewoli?

Wszystko jedno, albowiem to będzie on, za każdym razem inny i zawsze ten sam — wskazany przez los, dla niej przeznaczony. Zanim się spotkali, już wzbudzał w niej płomień miłości.

Nic mu o niej nie mówiła ciekawość wyobraźni — jego niepodobna było przewidzieć.

Ukaże się nadspodziewany, zaskoczy ją jeszcze jednym nowym, nie zaznanym nigdy urokiem miłosnego opętania.

Eva Evard utrzymywała w należytej jasności kronikę swego życia, nie zapominała o niczym, ale w tych okresach pobudzonego wyczekiwania podziewali się gdzieś z pamięci i znikali do jednego wszyscy dawniejsi, ilu ich tam było, ustępując przed nowym wybrańcem.

O tej porze, w trzydziestym czwartym roku Evy, uzbierał się ich poczet niemały. Raz w roku, dwa razy ogarniało ją szaleństwo miłosne, niepohamowane i zaślepione.

Każdy z nich był cudem, wskazanym przez los wyjątkiem.

Nawet ów poliglota niepewnej narodowości, niezasobny w pieniądze globtroter, który zaczepił ją był o zmierzchu pod kolumnadą schodów koło galerii Umberto w Neapolu... Było to na dwa lata przed wojną. Zjawił się w wyjątkowo odpowiednim momencie psychologicznym i wkroczył do Panteonu Evy na równi ze swymi poprzednikami i następcami, choć już po trzech dniach, jak tylko wyszpiegował, kim jest piękna i tak łaskawa pani, zdradził się jako ordynarny szantażysta. Wykupiła się od niego, a gdy po tygodniu na swoje nieszczęście zjawił się jeszcze, nader dyskretnie, przy pomocy zakochanego platonicznie dygnitarza miejscowego, starego konsula Stanów Zjednoczonych, oddała go w ręce policji. W kartotece urzędu śledczego w Neapolu ów szczęśliwiec notowany był pod pięciu nazwiskami, więc Eva nie wiedząc, kim był naprawdę, wspominała go jako hrabiego Burbo di Furfante, ale bez goryczy ani zawstydzenia. Jej to nie uwłaczało, a on cóż był winien? Był urodziwym, pociągającym międzynarodowym łajdaczyną, tak jak inny na jego miejscu bywał lub dopiero będzie finansistą, lotnikiem, jakimś ministrem lub aktorem. Owe trzy dni w Neapolu — mniejsza o zakończenie romansu — dały jej całą otchłań upojenia. I ten odegrał swoją rolę i odszedł, jak odchodzili tamci, może trochę prędzej i zbyt wyjątkowo inaczej.

Hrabia di Furfante był też jedynym, który porzucił ją pierwszy. Zawsze i niezmiennie ona to odprawiała swoich przelotnych kochanków. Po tygodniu, po dwóch, trzech, najwyżej po miesiącu kończyło się jej opętanie, wybraniec losu pewnego dnia w całym swym rozpędzie miłosnym zastawał jej drzwi zamknięte. Na próżno kołatał, błagał, groził, pytał o przyczynę.

Nie było żadnej przyczyny ani powodu. Eva dziękowała za miłe chwile i oznajmiała po prostu, że nie chce dłużej...

— Dlaczego nie chcesz?!

— Bo już nie mogę.

— Dlaczego już nie możesz?

— Gdyż nie chcę. Taka już jestem.

Nie każdy z unieszczęśliwionych poprzestawał na tym, rzadko kto zdołał zrozumieć Evę.

Bywały awantury, zdarzały się dramaty. Niejeden przez całe życie rozmyślał nad zagadką, dlaczego go pokochano wprost, znienacka, tak bezprzykładnie, z takim szaleństwem oddania i porzucono z dnia na dzień z zimną uprzejmością, bez cienia litości. Przelotna łaska najcudniejszej, niedostępnej, po królewsku dumnej kobiety i pierwszej na obie półkule świata gwiazdy ekranu zatruła niejeden ludzki los. Miała na swej drodze dwa samobójstwa, ale sumienie jej zostało nieporuszone. Za to pewien desperat wystrzelał do niej trzy naboje i — rzecz przypadku — szczególnym cudem nie trafił, a gdy obrócił broń przeciwko sobie, Eva mu przeszkodziła i w tym dziwnym trybie zostali przyjaciółmi „na całe życie”.

Niektórych spotykała potem, prędzej czy później, w swoich nieustających nigdy wędrówkach po świecie. W takich razach była uprzejmą, lecz ani więcej, ani mniej niż dla każdego innego spośród obcych. Uchylała wszelkie westchnienia i napomknienia o tym, co było. Powrotu do dawnych łask nie zaznał ani jeden.

Tego właśnie najbardziej nie mógł pojąć co do siebie generał Sittenfeld. Powtarzała mu, że jest kochany nie mniej niż wówczas w Schwarzwaldzie przed samym wybuchem wojny, łudziła go przyzwalając na przekroczenie pewnych granic, odwlekała dzień łaski i tym bardziej go dręczyła. Wreszcie, gdy wyczuł, że Eva knuje jakąś ciemną intrygę, pohamował się i długo, na zimno, po sztabowemu układał plan działania.

Jego rycerskość, romantyzm jego uwielbienia, błagania i skamlania nie zdały się na nic. Z taką trzeba inaczej. Przez czas wojny, w ciągu bez mała czterech lat, Eva doznała wielu przygód, urosła w sławie, jest bogata, jeszcze zmądrzała i jeszcze wypiękniała, ale w charakterze odmieniła się radykalnie. Jest lodowato zimna, zatajona, diabelska. Na pozór dawna, światowa i beztroska, ma jakieś cele głęboko ukryte. Z tym przyjechała do Berlina.

Nie trzeba zważać na to, co mówi. Opowiadania o jej ideach humanitarnych, o cierpieniach z powodu wojny, o ślubowaniu czystości, o surowych katolickich postach i wszelkich wyrzeczeniach się na czas trwania tej rzezi są zwykłą kobiecą blagą, obliczoną na rozbestwienie mężczyzny. Obłąkane ambicje, zachcianka, żeby wpłynąć na bieg wojny — przyśpieszyć jej koniec — są objawem płytkiej megalomanii, jakiej przykład dają, zresztą na mniejszą skalę, wszystkie gwiazdy ekranu w idiotycznych wywiadach w prasie. Eva nie mówi o tym z reporterami, wyszeptuje swoje dziwy w najpoufniejszych wynurzeniach we cztery oczy — z samym szefem niemieckiego kontrwywiadu...

Ów pamiętny wieczór, gdy doprowadziła go swymi sztukami do stanu znacznie osłabionej poczytalności, był jej wstępnym krokiem do pozyskania go dla jej tajemnych celów. Nie zdradzała się z niczym. Były to górnolotne rojenia o możliwości zakończenia wojny jeszcze w roku bieżącym: teza o doprowadzeniu wojny do absurdu przez założenie tajnego międzynarodowego trustu ideowego, który miałby za zadanie krzyżować, odsłaniać i psuć plany działań wojennych jednakowo i jednocześnie na obu frontach — zdradzać zamiary koalicji przed Niemcami, zamiary Niemców przed koalicją, wywoływać strajki i rozruchy robotnicze we wszystkich walczących krajach i tak dalej — stek natchnionych głupstw, nonsensów humanitarnorewolucyjnych, a na ostatek — interwencja papieża, który pewnego dnia pod klątwą nakaże wszystkim swoim katolikom rzucić broń i wracać do domu, czym zdezorganizuje armię francuską i w połowie niemiecką...

Nadzwyczaj ostrożnie, okrążając z daleka cel właściwy, Eva wprowadzała go w ciemną sferę jakiejś intrygi. Nie była tak naiwną, by przypuszczać, że pójdzie on na lep pacyfistycznej ideologii, i to w ujęciu tak histeryczno-utopijnym. Chciała go odurzyć frazeologią, stworzyć jakiś pozór, formę prostej przyzwoitości, by nieznacznie wejść w sedno rzeczy, a zarazem, w wypadku jego odmowy, stworzyć sobie alibi i możność natychmiastowego odwrotu na z góry przygotowane pozycje ideologiczne, nie mające nic wspólnego z ordynarnym kuszeniem do zdrady wybitnego niemieckiego generała.

Głównie zaś liczyła na swój czar kobiecy i na to, że generał już dostatecznie „skruszał”, by pod pokrywką doniosłej akcji międzynarodowej dopuścić się zwyczajnej zbrodni. Długo manewrował chcąc dociec, jaki cel konkretny ma jej „misja”, zorganizowana, oczywiście, pośrednio przez wywiad francuski. Co właściwie chce od niego wyłudzić? Wiadomości wojskowe?

Tajemnice polityki wewnętrznej Niemiec? Nastroje pokojowe? Stopień poczucia moralnego sfer kierowniczych w czwartym roku wojny?

Więc opowiadał jej — pod najściślejszym sekretem — mnóstwo plotek ze sfer najwyższych, z otoczenia cesarza, kanclerza, z głównej kwatery, zza kulis parlamentu. Zdradzał, rozgadawszy się jakby niechcący, najtajemniejsze zabiegi dyplomatyczne, poufne memoriały, intrygi dworskie — wszystko oczywiście skłamane. Eva słuchała, ale nie wzbudzało to w niej zainteresowania.

Ożywiała się, gdy wkraczał w dziedzinę wojskową, ale i tu pilnowała się dobrze, poza ogólnikami nie dawała się wciągnąć w szczegółową dyskusję, nie wypytywała o nic.

Generał swoim nosem kontrwywiadowczym wyczuwał w niej grubą, niebezpieczną zwierzynę, więc myślał, dociekał i wreszcie, gdy czas upływał na niczym, zatrzymał się na koncepcji nie opartej co prawda na faktach, ale posiadającej wszelkie cechy prawdopodobieństwa.

Eva nie zamierza go wciągnąć bezpośrednio w swoją aferę, po prostu jest on jej potrzebny i nawet nieodzowny jedynie jako osłona przed podejrzeniami. Stosunek miłosny z głównym szefem kontrwywiadu, o czym wiedział cały Berlin, zapewniał jej absolutne bezpieczeństwo przed obserwacją i inwigilacją ze strony przeróżnych agentur, które wówczas, w czwartym roku wojny, rozrosły się potwornie i przenikały wszędzie, zwłaszcza w stolicy. A wreszcie, w wypadku uwikłania się w śmiertelne sidła miała prawo oczekiwać z całą pewnością, że będzie uratowaną, a przykra sprawa nigdy nie wyjdzie na światło dzienne.

Za taką osłoną Eva spokojnie mogła zarzucać sieci, kędy chciała. Stały przed nią otworem koła towarzyskie, wszystkie salony Berlina. Ubiegano się o nią, otaczano ją uwielbieniem.

Znała nieprzebrane mnóstwo ludzi i na tym polegała trudność wykreślenia ściślejszego terenu, na którym mogła przeprowadzać swoje plany.

Swojego czasu w męczarniach zazdrości generał puścił był za Evą sforę swoich agentów i agentek z policji politycznej, a niezależnie od tego i z kontrwywiadu wojskowego. Ale i ci łapacze, i tamci, pomimo że mieli pracować w tajemnicy jedni przed drugimi, wnet, jak to bywa wśród fachowców, zwąchali się między sobą i brali romansową sprawę swego groźnego generała lekko i z humorem i przeważnie trzymali stronę pięknej gwiazdy światowej przeciwko prześladowcy. Zresztą nie dawała ona żadnego materiału do rewelacyjnych raportów i wkrótce cała obława została odwołaną.

Teraz agenci generała Sittenfelda zaczęli się uganiać za wysoce poważnymi osobistościami ze świata politycznego i nawet za paru kolegami jego z Ministerstwa Wojny. Szczególniej pilnie obserwowano pacyfistycznego redaktora „Nord-Europy” Maxa Edelinga, od dawna zażyłego z Evą, albowiem dokoła niego skupiało się grono intelektualistów-radykałów podejrzanych o przekonania karygodnie pokojowe i o występne stosunki z międzynarodowymi idealistami pacyfizmu, którzy obrali sobie siedzibę w Szwajcarii. Owi idealiści, wedle raportów urzędowych ambasady w Bernie, wszyscy co do jednego byli szpiegami koalicji, a wiadomość była pewna, gdyż ambasada miała wśród nich paru idealistów na własnej służbie.

Po licznych dolegliwych doświadczeniach generał wiedział już, że nie zdobędzie Evy, dopóki nie oplącze jej i nie wtrąci w jakąś groźną kabałę. Wówczas — z dowodami w ręku zażąda uległości i skruszy jej dumę. Nadejdzie moment szczytowy, wspaniały. Czyż to nie otchłań rozkoszy rzucić do swych stóp nielitościwą dręczycielkę, wyniosłą, wzgardliwą, uwielbianą przez cały świat gwiazdę nad gwiazdy — Evę Evard?

Będzie ją miał za niewolnicę, już zawczasu napawał się swoim tryumfem i obmyślał dla niej upokorzenia i wyrafinowane próby. Nie chciała po ludzku, będzie miała, na co zasłużyła.

A knując tak, kochał ją płomienniej niż kiedykolwiek.

V

Doktor Ossjan Helm w czasie ofensywy wiosennej zapadł w stan głębokiego zamącenia psychicznego, graniczącego z obłędem. Z zapamiętaniem pogrążał się w mapach, w komunikatach, chwytał wieści, plotki, nadzwyczajne dodatki gazet. Zaczął chodzić po kawiarniach i przy kuflu nędznego piwa wojennego spierał się z nieznajomymi ludźmi o każdy ruch nacierających armij. Wobec zakamieniałych fachowych profanów, wiecznie podejrzliwych gadułów i innych piwoszów z miasta Mannheimu i Ludwigshafen bronił gorąco nowej taktyki Ludendorffa. Zasępił się dopiero pod koniec walk, gdy się stało oczywistym, że za tym razem zwycięskie armie niemieckie nie osiągną już ani Boulogne–Calais, ani Paryża. Liczył jeszcze na Amiens, gdzie krzyżują się drogi wiodące do serca Francji. Ale po paru dniach musiał zrezygnować i z Amiens i przegrawszy wszystkie swoje tezy strategiczne, zmartwiony i upokorzony, nie pokazał się więcej w „Rathauskeller”, ani w „Café Rheingold”.

Wówczas dopiero oprzytomniał.

Nagle obudził się jak ze snu, zdumiony, w najgłębszym przerażeniu... Wydarł się z innego wymiaru świata. Odzyskał z powrotem i poznał siebie samego, gdy przez szereg niepoczytalnych dni tkwił jak uwięziony przemocą w nie swojej postaci, z cudzymi myślami, z obcą duszą.

Ocknienie trwało przez jedną sekundę, ale jej dzieje były długie i okropne.

Tonął w ciężkim zamroczeniu i z rozpaczliwym trudem dźwigał się ku swemu człowieczeństwu, ku jasności rozumienia. Zaznał męki obłąkanego, który budzi się na chwilę i dopiero postrzega, kim jest, gdzie jest i co się z nim dzieje. Ważyły się w jego skołatanej głowie omamienie i prawda. Dzikim wzrokiem rozglądał się dokoła, chciał krzyczeć, wołać ratunku, pytać ludzi, sprawdzić natychmiast — co jest? czego nie ma?

Jakiś instynkt, jakiś strach nakazywały mu milczeć, ścierpieć w sobie wszystko i jeszcze, jeszcze — na miłosierdzie boskie — zaczekać! Snadź niezupełnie się jeszcze obudził, ze snu wpadł w inny sen.

Było to rozdarcie osobowości, dwaj ludzie walczyli ze sobą jakby w ciasnocie zamknięci w jednej skorupie. Spierali się, a każdy zajadle bronił siebie. Przytaczali niezliczone argumenty, pienili się w zawziętości, wreszcie wzięli się za bary i zawrzała walka wręcz. Patrzało na to spokojnie gipsowe popiersie Goethego z szafy bibliotecznej, patrzeli ze ściany nad biurkiem cesarz z cesarzową. To jeden przemagał, to drugi. Wreszcie powalił Francuz Niemca, przygniótł go i resztą sił dusił — aż go zdusił na śmierć. W tej chwili znikł obywatel Stanów Zjednoczonych, niemiecki patriota, doktor chemii Ossjan Helm, który przybył zza oceanu służyć swoją wiedzą ojczyźnie.

Claude długo odpoczywał jęcząc z wyczerpania. Jeszcze raz oblał się zimnym potem, jeszcze raz poczuł każdy swój włos na głowie i mróz w czaszce — na samą myśl, że obłęd może się powtórzyć. Wstał z pościeli, przeszedł się parę razy po pokoju, wypił parę szklanek wody, zamyślił się, jeszcze raz się przeraził, wreszcie zasiadł przy biurku i bezwładną, drgającą ręką zaczął pisać:

W pełni świadomości stwierdzam raz na zawsze, że wiem, kim jestem i nadal o każdej porze pomny na to będę. Nazywam się Claude Déspaix, a jestem kapitanem armii francuskiej, odkomenderowanym przez II oddział Ministerstwa Wojny na front wywiadowczy w Niemczech w dziedzinie broni chemicznej, za dokumentami i pod imieniem doktora Ossjana Helma.

Kategoryczna instrukcja, którą otrzymałem, i zbyt pilne jej przestrzeganie tudzież nadmierne przejęcie się moją rolą sprawiły, że zapadłem na przelotne zamącenie świadomości i zapomniałem o sobie prawdziwym, istotnym i jedynie możliwym. Wierzę głęboko i wiem, że nie powtórzy się ze mną nic podobnego, ale na wszelki wypadek, w razie ponownego popad nięcia w podobny stan już nie na cały tydzień, ale bodaj na jedną godzinę, postanawiam nieodwołalnie skończyć ze sobą natychmiast po dojściu do przytomności.

Dokument ten podpisał imieniem i nazwiskiem, postawił datę. Wielokrotnie odczytał swoje pismo, wyrecytował je głośno i uczuł wielką ulgę.

Nie wiedział, że ratuje się tak samo jak nieszczęsny obłąkany, zatracony w szpitalu, gdy spostrzeże w sobie promyk świadomości i usiłuje go zatrzymać w sobie i umocnić.

Nie zapamiętał wielu momentów, godzin, dni ze swoich osobliwych dziejów na tej ziemi niemieckiej. Nie policzył nastrojów, zamąceń, snów na jawie. Jakże lekko wdawał się w miłe rozigranie wyobraźni, zabawiał się fantastycznością swojego nowego bytu... Bez trudu, bez przymusu, nie dla nieprzyjaciela, ale wobec samego siebie przedzierzgał się w swego sobowtóra, myślał i czuł jak prawy Niemiec, doktor Ossjan Helm, żeby po chwili porzucić go i wrócić do siebie. Lubował się swoim mistrzostwem, nazywał to zaprawą treningową w nowym, ciekawym sporcie szpiegowskim.

A Rita?

Czyż nie była ona żyjącą fantasmagorią, zamąconym wspomnieniem sennego widziadła, melodią niepewną, ledwie dosłyszalną? Od niej szło tchnienie tragicznej ekstazy, ona to zabijała w nim rzeczywistość. Zatruła go na zawsze swym chorym urokiem istoty niepewnej otaczającego ją świata i niepewnej własnego swego istnienia. Czyż wobec niej mógł być sobą, podstępnym szpiegiem, wiecznie kłamiącym, nienawistnym wrogiem, Francuzem? Gdy z nią przestawał, musiał być i był wówczas prawdziwie jeno tym, za którego go miała, synem jej rasy, Ossjanem Helmem, Niemcem.

Całą istotą swoją wciągnął się w tę rolę, albowiem nie mógł kłamać przed Ritą. I jeżeli popadnie w obłęd, to przez nią. Niechże będzie błogosławioną...

Po godzinie już opanował się i rozumował o sobie obiektywnie, skłonny był brać lekko całe zajście. Chwilami nawet usiłował się uśmiechnąć, ale wypadało to jakoś fałszywie, jak gdyby te półuśmieszki przeznaczone były dla kogoś obcego, który go tajemnie podglądał.

Teraz należało jeszcze spalić arcyniebezpieczny świstek papieru i zająć się swoimi sprawami.

Właściwie miał tylko jedną jedyną...

Dzwonek. Poznał za drzwiami głos profesora. Zdumiony tym zaszczytem wypadł powitać znakomitego gościa. Profesor Wager był zmieszany i nadrabiał gadatliwością.

— Przechodziłem koło pańskiego domu, więc wpadłem na chwilę. Od dawien dawna winienem panu rewizytę. Sporo czasu nie widzieliśmy się, przeżyliśmy epokowe wydarzenia...

Lwi skok Ludendorffa otworzył wielką, ostateczną kampanię wiosenną. Niebawem, po umocnieniu się na osiągniętych pozycjach i przegrupowaniu sił, nastąpi nowy cios w samo serce wroga i — daj Boże — koniec. Poczciwi ludziska spodziewali się, że już za tym razem będziemy w Paryżu, stąd po uroczystych obchodach zwycięstwa zaraz powrócił upadek ducha...

Tak, tak, straszliwie jesteśmy znużeni, zgnębieni do ostatka — zresztą nasze straty są tak niewypowiedzianie ciężkie... Nic nie mam do roboty, wojna już nie potrzebuje starego Wagera, więc czytam sobie gazety, jak emeryt rozczytuję się, i doprawdy ogarnia zdumienie, jak my przetrwaliśmy te lata i jak możemy znosić to, co jest... Nędza, głód. Wymieramy na niesłychane, nie zbadane choroby, szerzy się psychoza, wszędzie pełno maniaków, ludzie dziczeją, wdowy po bohaterach nurzają się w rozpuście, niesłychane pijaństwo, kokaina... Masa się burzy, nie ma dnia, żeby gdzieś nie wybuchały strajki, rozruchy, bunty głodowe... A na wszystkich klęskach, na każdej nędzy zarabia i bogaci się zawrotnie zbrodniarz bez czci i wiary, paskarz i szmuklerz wojenny, szachraj i bandyta i siłą pieniądza już urasta w powagę, stanowi nową klasę społeczną... Gdy na to patrzę, ja, stary gaziarz, dopuszczam chwilami hipotezę nie tyle naukową, ile poniekąd mistyczną, że nieprzyjaciel przez swoich szpiegów, których ma u nas grasować nieobliczalne mnóstwo, zatruwa nam powietrze jakąś nieuchwytną, szatańską substancją, która poraża duszę, wytwarza szaleństwo... A jednak — czyż to nie cud — pomimo wszystko nasza armia stoi mocno, opiera się całemu światu i zwycięża. Wielki jest naród niemiecki!

Nie widzieli się od dwóch tygodni. Profesor zmizerniał, przygarbił się i postarzał, w jego spojrzeniu zaskrzepła troska. Claude chciał zapytać o Ritę, ale nie śmiał. Zaczął o dalszych pracach doświadczalnych, pytał, czy tam u góry zapadły jakie decyzje?

— Zostało, jak było. Ja się już nie będę upominać. Przegrałem sprawę, oby cały naród nie odpokutował za to! Moja koncepcja oszczędziłaby nam dużo czasu i dużo krwi niemieckiej...

To już przepadło — nie ma o czym gadać.

— A my?

— Tak zwane „Wagershölle”? Będę nadal bronił etatu moich pracowni i naszych kilkunastu ludzi, choć nie mam dla panów żadnych zadań. Oby mi się udało jak najdłużej uchronić od frontu tę garść wybranych młodych sił naukowych. Nasza wiedza, w szczególności chemia czysta i niemniej techniczna poniosły już wielkie straty. Trzeba coś zachować na przyszłość.

Ale lada dzień wkroczy władza wojskowa i zabierze mi kwiat wiedzy niemieckiej na mięso armatnie.

Claude był rażony myślą, że i on może się znaleźć na froncie. Jeszcze tego brakowało...

Czyż w jego dziwnych kolejach losu mogło być coś bardziej fantastycznego?

I w jego mózgu, wstrząśniętym dopiero co tak okropnie, zalęgło się na nowo coś w rodzaju zwątpienia o sobie. Ossjan Helm nie po to przybył zza oceanu do starej ojczyzny, żeby się wahać, gdy trzeba nadstawić głowy na froncie. Ossjan Helm nie będzie się zasłaniać swoim obywatelstwem amerykańskim. Pójdzie i gdy będzie trzeba, zginie jak bohater.

Cóż się stanie wówczas z kapitanem Déspaix?

...Widzi go w głębokim hełmie niemieckim, w szarozielonym płaszczu, a na pasie klamra z orłem cesarskim i z napisem „Gott mit uns”...

...Zagubiony w masie batalionu, nie czuje siebie, jest bezimienną cząstką zbiorowiska i nie odpowiada za nic. Kryje się w głębokim okopie i mierzy przez wąską strzelnicę do niewiadomego wroga...

...Wyją nad nim przelatujące pociski, grzmią wybuchy, kiedyż i on nareszcie zajęknie i padnie?...

...Ale gdy nastąpi ów dzień i trzeba będzie pójść do ataku z nożem, z granatami, w rozproszonym szyku... Gdy przebiegnie ogień zaporowy, gdy przejdzie cało druty i doły i dosięgnie nareszcie wroga? W ciasnocie chodnika? Oko w oko? Sam na sam?

...Czy znajdzie w sobie dość siły obłędu, by pchnąć w błękitny mundur bagnetem lub nożem?

Nagle znikła zmora tłocząca mózg, w jednej chwili zapomniane zostało tamto. Profesor mówi zająkliwym głosem, patrzy nań błagającymi oczami, zmieszany — prosi.

— Niepodobna się na nią obrażać... Panie doktorze, cóż ona winna? Nie wytrzymała wojny, jest zniszczona, zamordowana. Ona potrzebuje litości, ciepła, przyjaźni. Ja jestem za stary i sam zgnębiony, kogóż ona tu ma? Nikogo. W samotności dziwaczeje. Z dnia na dzień coraz dalej odchodzi od rzeczy z tego świata. Niech ją pan ratuje... Pan jest jedynym człowiekiem, z którym lubiła przestawać... Pan jej uratował życie... O mało pan nie zginął broniąc jej przed nią samą, a teraz obraza o jakieś niepoczytalne słowo?

— Ależ, panie profesorze, na Boga, co za obraza? Jak można... miałem sobie za najwyższy zaszczyt i — że tak powiem — szczęście... Cóż, spostrzegłem, że jestem natrętny...

— Pan tego nie mógł zauważyć... Owszem... To ona w złej chwili wyrwała się z jakimś głupstwem i teraz gorzko żałuje...

— Pani baronowa?!

— Tak jest! Ale, doktorze, pod największym sekretem — przecież właściwie to ona mnie tu przysłała.

Zaczęło się po dawnemu. Wróciło słodkie omamienie szczęścia chwili, szczęścia godziny.

Ustał bieg czasu, nie było dnia wczorajszego, nie czyhało jutro zawsze niepewne, groźne dla tego, co jest. Jak dawniej istniały tylko godziny spędzane z Ritą, reszta była pustym, martwym snem. Claude nie pytał więcej, kim jest, ustały niepewności rozdarcia. Pod jej czarem stawał się nowym człowiekiem, kimś trzecim, który był prawdziwy i ostateczny, a o tamtych zapominał, zapominał — aż wreszcie zapomniał.

Po przerwie dwóch tygodni przyjęty był zwyczajnie, jak zawsze, bez zmieszania, bez zdziwienia, jak gdyby nic między nimi nie zaszło. Claude od razu spostrzegł w niej zmiany.

Oczy Rity stały się jeszcze bardziej w dal patrzące i nie widziały, zda się, niczego, co było bliskie i rzeczywiste, ale na ustach błąkał się wątły półuśmiech i ożywiał jej twarz tajemniczym blaskiem. Jak gdyby nareszcie coś w sobie odgadła i ukrywała tę nowinę, jakąś dobrą wieść. Była uprzejma, niemal dobra.

— Wie pan? Odnowiłam dawną przyjaźń z Szopenem i wspominam z nim dobre, stare czasy.

Wszak to on pierwszy wciągnął mnie w świat muzyki! Później zagłuszyła mi go ojczyźniana niemieckość, w niej na długo zaprzepaściłam się cała, po maniacku. Teraz z Szopenem jakbym się odnowiła, odmłodniałam. Z nim to tak, jak — powiedzmy — w brzydki zimowy dzień, gdy nie ma nawet śniegu, jest pochmurno, ostry wiatr wieje i wszystko jest ogołocone, puste, nudne — nagle staje się cud. W jednej chwili zaleje, zapełni świat rozkoszne ciepło, drzewa, ziemia okrywają się zielenią, zaśmieją się barwami kwiaty, na błękicie nieba zawisną białe, okrągłe obłoki... Czy spokój, czy tęskna zaduma, czy smutek — w nim zawsze jest dobra, wiośniana nadzieja, słodycz. Potężna jest nasza muzyka, ale jej mądrość jest jakaś ponura, za ciężka... Nieprawdaż?

— Pani Rito, każdy autor, każda partytura inaczej nam brzmią za każdym razem, gdy zmieni się coś w nas samych. A co do Szopena, to, doprawdy, nie wiem. Mówiąc otwarcie, za mało go znam.

— Ja pana z nim zaprzyjaźnię! Musi go pan odkryć w sobie i pokochać. Będziemy dużo, dużo grali.

Co dzień koło południa Claude przychodził do willi „Zyglinda”, był na obiedzie i zostawał do późnego wieczora. Coraz głębiej pogrążał się w opętaniu i w nim się umacniał. Nareszcie wiedział, że istnieje i po co żyje. Urodził się z takim właśnie, nie innym przeznaczeniem i to, co było przed Ritą, stało się zrozumiałym jeno jako wstęp, który mu zabrał co prawda czterdzieści lat, ale już przeminął, więc najlepiej zapomnieć o nim.

Po co człowiek żyje? To pytanie zostanie wiecznie nierozwiązalne, ale byt ludzki nie może być czyimś złośliwym żartem ani majakiem, który się przyśnił Bogu czy diabłu, ani jakąś kosmiczną pomyłką, ani prostym absurdem. Dla samego siebie Claude już wiedział, po co żyje, a każdy inny niech to zgaduje i rozstrzyga, jak mu się spodoba. Ludzkość? Co go ona obchodzi?

Wojna? A może ta cała wojna światowa, potworny obłęd, który ogarnął narody... Miliony i miliony trupów... I to, co ją wywołało, sploty zjawisk, przypadki, zbrodnie... I te dalsze nieprzebrane i nieprzewidziane przewroty i klęski, które już po niej będą się wlokły przez pokolenia...

Dlaczego nie? Niech mu kto dowiedzie, że w mgławicowym chaosie wszechświata nie wydarzyło się to jedynie po to, by on spotkał w swym życiu Ritę? Wszak inaczej nie wiedzieliby o sobie nawzajem...

Nawzajem... Do niedawna nawet przelotnie nie zamarzył, żeby i ona zwróciła nań uwagę bodaj jako na przyjaciela, a cóż dopiero... On jeden znał bezmiar swego uwielbienia i jego prawdziwą postać. Rita nie była rzeczywistością, kobietą z krwi i ciała, człowiekiem; Rita była cudem, wyśnieniem na jawie, niemożliwym do ziemskiego ujęcia.

Ale już po paru dniach od wznowienia ich stosunków postrzegł w zachwycie, który miał w sobie coś z przerażenia, że Rita wita go inaczej, że nie zapomina o jego obecności, że zwraca się doń bezpośrednio, a nie odzywa się sama do siebie lub kędyś w przestrzeń. Ta odmiana, widoczna w wielu nieznacznych szczegółach, zdradzała się głównie w rzeczach nieuchwytnych, ledwie dostrzegalnych dla wysubtelnionego odczucia. Claude zaczynał wierzyć, że ona wie i myśli o nim nawet wówczas, gdy jego przy niej nie ma. To niesłychane odkrycie przejęło go błogością, wzruszyło do łez. Bolało go szczęście, zaskoczyło go niespodziewanie, było nazbyt ogromne.

Toteż gdy przyniósł je do domu i upajał się nim w ekstatycznym rozpamiętywaniu, w pewnej chwili nagle ochłonął... Choćby o nim wiedziała, choćby nawet przemknął się czasami w jej samotnych myślach... Cóż z tego? Po prostu przychodzi do zdrowia, do równowagi umysłowej i dzięki Bogu staje się normalną. Zachowuje się z nim zwyczajnie, jak każdy z każdym...

„A ty byś chciał...”

„Nie chcę niczego! Niczego — niczego...”

Rita zwierzyła mu się, że zaczęła pisywać do męża, który, „jak ją powiadomiono”, znajduje się w Anglii, w obozie jeńców. Choć zawsze miała tajemne przeświadczenie, że Fell nie zginął, nie mogła się przymusić, żeby pisać na ślepo. Dopiero gdy się dowiedziała na pewno...

— Pani baronowo, taka radość! Czemuż mi pani nic nie mówiła? Ani pan profesor?

— Ojciec nie może o tym wiedzieć! To tajemnica — panu jednemu ją powierzam. Muszę się z kimś podzielić moim szczęściem...

Opowiadała głosem przyciszonym o ciężkich kolejach, które Fell musiał wycierpieć, zanim się dostał do obozu jeńców w północnej Szkocji. Był ciężko chory z przemarznięcia w lodowatej listopadowej wodzie. Sprawdziło się wszystko, co opowiadał ten Gebeschuss, oczywiście Fell ratował się ostatni. Teraz odpoczywa, przychodzi do siebie, ale niegodni Anglicy nie pozwalają mu pisywać listów.

— Wiem, że on tam nie usiedzi do końca wojny, będzie próbował ucieczki. O to się boję...

Wiem, że to bardzo trudno, ale gdyby się tylko wykradł poza druty, to już da sobie rady. Doskonale mówi po angielsku i w paru południowo-wschodnich portach miał dobrych, starych znajomych, agentów handlowych i armatorów, różnych Szwedów, Holendrów, w Hull, w Sunderland, w Harwich... Ci mu wszystko ułatwią, bo kto bodaj raz go widział, musi go polubić.

Żegluga teraz jest bardzo ograniczona, ale przecież okręty wychodzą co pewien czas z tych portów, neutralni robią wspaniałe interesy... Razem z nim uratował się i jest teraz w obozie drugi oficer z „UC–17”, Fred Hasshagen. We dwóch nie zginą. Nie ma pan pojęcia, co to za dzielny człowiek ten Fred. Spryciarz i prawdziwy morowiec.

Urwała, zasępiła się, opadło podniecenie, z jakim snuła swoją opowieść. Badała Claude’a zatroskanym spojrzeniem. Złożyła ręce błagalnie.

— Panie Helm... Prawda, pan nikomu nie wspomni nawet o tym? Pan mi to zaprzysięgnie?

Ach, nie powinnam była tego opowiadać... Cóż, nie mogę utrzymać w sobie tych niesłychanych nowin, nerwy mam biedne, słabe...

— Pani baronowo, jestem bardzo wzruszony jej zaufaniem... Doprawdy, dziękuję z głębi serca...

— Niech mi pan natychmiast zaprzysięgnie tajemnicę!

— Przysięgam!

— Niech mi pan poda obie ręce...

Claude ujął jej ręce; były miękkie, suche, ciepłe. Stała z pochylona głową, pasmo rudawych włosów opadło i zasłoniło jej twarz. Claude zamarł bez ruchu, bez myśli. Przenikał go coraz głębiej żal, ten niemy, serdeczny, bezradny. Ręce zaczęły mu drżeć i wnet poczuł, że zadrgały palce Rity. Z tym drgnieniem nawiązał się między nimi jakiś łączący prąd porozumienia w sprawach niewiarygodnych, niewypowiedzianych. Są one jeszcze ciemne, strasznie pogmatwane, ale gdzieś daleko, gdzieś w głębinie już świta jakiś pierwszy przedblask widzenia i o nich wiedzy. Może rozjaśnią się i stworzą z niczego nowy świat, w którym naraz w pewnej chwili ockną się i utoną we własnym niezaznanym istnieniu, niepojętym dla reszty ludzi? Może ogarnie ich głuchy mrok i pogrzebie razem na zawsze?

Claude starał się pohamować drżenie rąk, ale nie mógł zapanować nad Ritą. Zaczęła dygotać cała i coraz mocniej zaciskała jego ręce.

Powoli wznosiła głowę. Poprzez pasemka włosów spojrzała mu prosto w oczy — zapatrzyła się. Czy go widziała? Ale odgadł w głębi jej oczu zatopionych w nieznanym, w zmienionych rysach twarzy, w ustach drgających nieutulone nieszczęście tej duszy i zmierzył jej głębię.

Wyczytał nieśmiałą, błagalną prośbę. Tak samo prosi dziecko nędzarki, chore, nierozumne, czując swój koniec. Prosi oczami zasnutymi gorączką o rzecz niemożliwą, o piękną sukienkę, o wspaniałą lalkę, którą oglądało kiedyś przez szybę bogatego sklepu. Ale on spełni tajemne pragnienie Rity. Choćby się miał zatracić ze szczętem i zginąć w niezgłębionej topieli obłędu.

Poznała to i cień uśmiechu przesunął się przez jej usta.

— Pan zaprzysiągł tajemnicę... Proszę o tym pamiętać...

— Będę pamiętał.

— Proszę się nigdy nie zapomnieć przy mnie... Proszę mnie nigdy o to nie pytać... Niech mi pan wierzy — i na tym dość. Dobrze?

— Ja pani wierzę.

— Pan myśli, że ojciec by mi uwierzył? Za nic! On na to zbyt uczony i nie ma żadnej wyobraźni.

Przed nim, tak dobrym i kochanym, musimy się bardzo strzec. Niech się, broń Boże, niczego nie domyśli. Wie pan, co on by zrobił?

Zbliżyła się tak, że włosami musnęła go po twarzy i mówiła spłoszonym, zdyszanym szeptem:

— On by mi tu znowu sprowadzał doktorów... Nasz tutejszy stary radca Schichau jeszcze ujdzie i właściwie się nie liczy, ale bywali u mnie i inni... Najgorszy to ten z Kolonii, doktor Huldermann, z oczami inkwizytora. Gdy ten spojrzy na mnie, od razu mąci mi się w myślach, robię się zła... Bardzo lubi mnie męczyć, to jest prawdziwy kat... Zamyka się ze mną na konsultację i prowadzi szpiegowską rozmowę, zapuszcza mi w mózg ostry świder, aż mi się coś pruje w czaszce... Okropny człowiek!... Na dobitkę każe mi chodzić z wizytami i przyjmować gości, a zabrania mi grać...

W tajnej pracowni przy zakładach Badische Anilin und Soda Fabrikation, w tak zwanym przez chemików „Piekle Wagera” — „Wagershölle” — zastój doszedł do tego stopnia, że profesorowieteoretycy i inżynierowie-technicy zupełnie przestali przychodzić nawet na papierosa i na wymianę codziennych plotek. Personel pomocniczy oraz laboranci zjawiali się jeszcze po trosze z poczucia przyzwoitości i z nudów, a głównie ze strachu, by któryś z agentów wyższej miary, z kategorii tych, którzy uwijają się po kraju czuwając nad prawidłowością działania wszelkich funkcyj życia narodowego, nie spostrzegli tego próżniactwa. Gdy to zostanie stwierdzone, policzone będą ich dni spokoju i ludzkiego istnienia. Zjawi się z odnośnym papierem byle jaki kapitan bez oka lub porucznik z pustym rękawem i wnet potworna machina armii chwyci ich w swoje stalowe zęby, rozmiecie po okręgach właściwych korpusów i prędzej niż później wtłoczy ich w szeregi jakiejś kompanii, zawagonuje, wywiezie precz i pewnego dnia wyżnie ich los w szczere pole, gdzie w zamieci pocisków wyje śmierć. Epokowe zwycięstwo zdziesiątkowało szeregi stojące w polu, a choć straszliwie ścisłą cyfrę strat znał tylko Bóg w niebie, a do pewnego stopnia i generał Ludendorff w głównej kwaterze, to jednak ci spokojni, prości ludzie byli pod złym urokiem niemylnej legendy, która zgrozą powiała przez niemieckie krainy. Było jasne, że muszą być wypełnione niesłychane szczerby, wybite w szeregach przez tak wielki tryumf nad nieprzyjacielem. Na miejsce trupów i rannych muszą stanąć żywi i zdrowi, których nieobecność na placu boju nie jest należycie usprawiedliwioną przez najpilniejsze konieczności życia państwowego i przez potrzeby frontu.

Gdzie ich było szukać o tej porze? Będą brać starych, ułomnych, słabych, z których żadna musztra ani żadna propaganda nie zrobią nigdy żołnierzy zdolnych do trudów wojny i przydatnych w boju i tyle, że zdołają posłusznie nadstawić się pod kule i zginąć. Nadzwyczajne lotne komisje wykryją szczęśliwców, którzy pod ważkimi, mądrze obmyślonymi pozorami, za osłoną potężnych protekcyj aż do dzisiaj uniknęli frontu. Naprawione będą wszystkie przeoczenia w spisach, jeszcze raz przesiani, przetrząśnięci będą wszyscy. Fabryki zaczną się ogałacać z robotników, pola z oraczy, choć i ci, co są, ledwie nastarczają, żeby życie narodu tliło się bodaj resztkami. Straszni komisarze trafią rychło i do wybrańców losu, arcykapłanów wiedzy tajemnej, a cóż dopiero do tych, co im posługują przy mistycznych obrzędach. Kiedy strwożona ich delegacja powróciła od samego pana tajnego radcy profesora Wagera, który im oznajmił, że pracownia doświadczalna po spełnieniu wszystkich swych zadań znajduje się w likwidacji, a zarazem dodał krótko pokrzepiającą nowinę, że jest wojna, a zatem każdy Niemiec...

i tak dalej — więc i ci najzupełniej zabezpieczeni i szczególniej uprzywilejowani funkcjonariusze „Wagershölle” zaczęli oglądać się za jakimś przecie ratunkiem. Ciążyło, dolegało im zdrowie, ten najdroższy skarb człowieka, więc głodzili się, pili ocet, wyniszczali się bezsennością, wreszcie zdobywali sekretne adresy i chodzili po mądrych kryminalnych znachorach, których wyhodowała wojna. Jak wielu innych truli się proszkami, kroplami, kwasami, utrzymywali się w sztucznej gorączce, połykali igły, udręczali serce, nabywali kolek, okrywali się wrzodami, a poniektóry, bardziej gorliwy, mniej szczęśliwy, z tej udanej choroby umierał naprawdę, nie doczekawszy się orzeczenia straszliwej komisji.

I znowu zdarzały się chwile, gdy Claude zapominał się i wzruszał się do głębi cierpieniami wroga. Podstępem zakradał się weń doktor Ossjan Helm i rządził się po swojemu, bolał i trapił się, jak przystało na Niemca w ciężkiej dobie skołatanej ojczyzny. W jego opętaniu przez Ritę świat zewnętrzny roztaczał się przed nim jak w przyćmionym świetle, jak przez lekką zasłonę i to, co się koło niego działo, nie miało doń bezpośredniego dostępu, jednak w życiu codziennym obracał się między ludźmi, chodził ulicami dużego miasta, przerzucał gazety, o jego uszy obijały się nowiny, rozmowy, wyrzekania, żale, nadzieje. Nie zawsze umiał się obronić od zadumy nad tym i wówczas nie dostrzegał nawet, że jego pojęcia i jego myśli układają się w słowa i zwroty obcego języka. Gdy niekiedy chwytał się na tym, uśmiechał się i mijał to lekko. Teraz, gdy odzyskał Ritę, nie miało to dawnej grozy.

Pogrążony w mistyce swego uwielbienia, zatracał stopniowo żywą łączność z poczuciem prostej prawdy o tym, co jest. Wyrobił sobie niebezpieczny przywilej — realizm świata zjawisk nie obowiązywał go całkowicie i bezwzględnie. Otaczała go leniwa dowolność, marzycielskie zagmatwanie rzeczy prostych, uwodził go kuszący urok powątpiewania o zjawiskach niezłomnej rzeczywistości. Szedł za Ritą.

Chciał zespolić się z nią całkowicie i bez strachu zapuścił się w krainę złudy. Z początku pamiętał, że opiekuje się chorą i wierząc w jej urojenia udaje. Zaciekawiała go moc jej wyobraźni, śledził zawiłe, niedocieczone drogi, którymi zjawy czystego zmyślenia przechodzą w jej mózgu w rzeczywistość. Słuchał, gdy opowiadała swoje dziwy i dziwolągi, i nigdy nie zaprzeczył, nawet nie okazał zdziwienia. Niebawem wplótł się sam w tok jej myślenia i godzinami mógł przebywać z nią w bezkresach nie istniejącego świata, a gdy ją żegnał i wychodził — budził się. Czasami, zresztą, niezupełnie.

— Wczoraj o zmierzchu wypędziło mnie coś z domu, nie mogłam usiedzieć, przenosiłam się z pokoju do pokoju, wreszcie, nie mogąc dać sobie rady... A pan, jak na złość, nie przychodził...

Więc poszłam do ojca, zajrzałam — siedzi przy lampie, trzyma jakieś papierki i płacze...

Nie spostrzegł mnie. Powinnam była zapytać go, co mu jest, pocieszyć, utulić... Zła ze mnie córka, ten płacz mnie właśnie odtrącił, ulękłam się czegoś, uciekłam... Na dworze ciemno, wiatr, na moście tak zadęło, że szłam trzymając się balustrady... Błąkałam się bez celu, jak obca... Może zajść do sklepu kupić cośkolwiek? Może wstąpić do kościoła? Ale kościoły o tej porze zamknięte. Od dawien dawna, ach, od grudnia zeszłego roku nie byłam u nikogo ze znajomych — a nuż pójść na chwilę do Steindorffów, tam zawsze tak spokojnie, patriarchalnie nudno, ale obaj chłopcy bardzo mili, lubiłam ich zawsze. Cóż, poszłam. Smutno mi się zrobiło, zapalali latarnie, ale miasto teraz tak słabo oświetlone... Uczyniło się jakoś ponuro...

Mało ludzi, ale w pewnym momencie zaczęłam spostrzegać, że mijają mnie jacyś bardzo dziwni żołnierze... Z pozoru nic nadzwyczajnego, starsi, młodsi, rozmaici, ale w każdym z nich poznawałam to samo... Co? Nie umiałabym powiedzieć, dość, że byli zupełnie odmienni od reszty żołnierzy, którzy wałęsali się po ulicy... Tych osobliwych spotykało się rzadko, ale od chwili, gdy mnie to zaczęło zastanawiać, naliczyłam ich coś koło dziesięciu... Dopiero wtenczas domyśliłam się, że poznaję ich po tym, że zupełnie nie było słychać ich kroków, przechodzili bez szmeru, jak koty, jak cienie, a mieli przecież na sobie grube, okute buty.

Zaczęłam przystawać, oglądać się — dziwne rzeczy! Niektórzy szli w moją stronę, wyprzedzali mnie... Naliczyłam właśnie już siedemnastu, gdy nagle w następnym, w tym osiemnastym idącym bez szmeru, poznaję młodszego Steindorffa — już mnie mija... Zatrzymałam go, ale jakże się spytać, dlaczego nie słychać jego kroków? Niepodobna, mogłam mieć takie swoje chwilowe przywidzenie... Ale on naprawdę był już osiemnasty.

„Serwus, Ernst! Idę właśnie do państwa. Nie wiedziałam, że i ciebie już wzięli do wojska.

Ileż ty masz lat, chłopcze?”

Nic mi nie odpowiada. Stoi wysmukły, wątły, nadmiernie wyrośnięty i nie patrzy na mnie, tylko gdzieś w dal. Bardzo smutne oczy, twarz sina, pociemniała, jakaś obojętna, przykra.

Chcę powiedzieć: „Ernst, nie poznajesz mnie?” Ale nie jestem w stanie przemówić słowa, coś mnie zdławiło w gardle, aż zabolało... Ludzie przechodzą w obie strony, wszystko dokoła zwyczajnie i prawdziwe, a on wydaje mi się coraz bardziej dziwny... Oto znów mija nas żołnierz cichochód — to dziewiętnasty, a za nim jeszcze jeden — dwudziesty... Wreszcie wyduszam ze siebie z wysiłkiem, z bólem, ze strachem:

„Ernst! Odezwijże się! Spojrzyj na mnie! Zlituj się...”

Idzie oficer, ale stąpa zwyczajnie, za nim dwóch zwyczajnych sierżantów. Nadchodzi.

Ernst nie zważa na niego, nie oddaje honorów i oficer snadź udaje, że go nie widzi, przechodzi.

Gdy nas minął, spostrzegłam, że Ernst patrzy na mnie. Skamieniałam. Zapadła, trupia twarz! Znać każdą kosteczkę!... Oczy szeroko rozwarte, niewidzące... Chcę uciekać, ale nogi wrosły mi w ziemię... Chce mi się krzyczeć, a nie mogę dobyć ze siebie głosu... „Boże, ratuj mnie!” Wreszcie chcę się obudzić, choć dobrze wiem, że to nie sen...

Nie wiem, jak znalazłam się w domu — pamiętam tylko jeden moment na moście... Widzę że nadchodzi jakiś żołnierz, z daleka nie widzę, jaki on jest, czy go słychać, czy nie, czy to żywy, czy trup... Chwyciłam się balustrady, trzymam się ze wszystkich sił, odwracam się od wody. Co za okropny strach! Bo i rzeka mnie ciągnie... Ktoś mi szepce do ucha: „Skacz, prędzej!

Prędzej!”

Dziś rano telefonowałam, dowiedziałam się od służby, że Ernst zginął w ostatnich walkach, a starszy Leo dogorywa w szpitalu w Belgii, właśnie wczoraj oboje starzy pojechali do niego.

Rozmyślałam nad tym i teraz już wiem na pewno, że Fell żyje. Bo jeżeli duchy poległych chodzą sobie po ulicach... Przybywają do rodzinnego miasta zobaczyć swoich bliskich, tylko że ci ich nie widzą, bo nie każdy jest taki jak ja... Jakże by on mógł krążyć po mieście jak inni, a nie być u mnie? Nie wyrządziłby mi takiej krzywdy... Zresztą, tak sobie gadam, wiem dobrze, że żyje i jest zdrów. Nie wiem tylko, czy mi starczy cierpliwości! Jak pan myśli, kiedy się to skończy? Nieraz zapominam, jak długo ciągnie się ta wojna, muszę sobie wyliczać rok po roku i dziwię się, że nie ubiegło jeszcze nawet czterech lat! Mnie się wydaje, że ona trwa wiecznie.

Zatapiali się w fikcjach. Gdyby ktoś trzeci podsłuchał kiedy ich rozmowy, nie mógłby nie uznać ich za obłąkanych. Toteż o pewnych sprawach mówili głosem przytłumionym, czasami szeptem. Nie potrzebowali wielu słów. Dużo milczeli porozumiewając się spojrzeniem. Rita wstawała, dawała mu znak i siadała do fortepianu, gdyż wielu rzeczy niepodobna było wyrazić inaczej. Odtwarzała swoje wizje, opowiadała o sprawach trudnych, na które brak było słów w ludzkim języku, które wikłały nawet samą myśl człowieka. Od tego właśnie jest muzyka i jej cudowna władza. Grała po swojemu, niesamowicie i dręcząco. Claude słuchał i pogrążał się w opętaniu tej muzyki, zapominał, gdzie jest, kim jest, zapominał o wojnie.

Czasami ginęła mu nawet Rita, zostawała czysta ekstaza duszy odebranej rzeczom ziemskim i wniebowziętej.

Pewnego wieczoru wracał do domu pełen niepewności o tym, co widział dokoła. Stracił poczucie kierunku. Zabłąkał się i z trudem znalazł drogę do mostu.

Budził się i znów zapadał w zapomnienie, które było rozkoszą, snem, a zarazem niosło w sobie najwyższą wiedzę o przeznaczeniu człowieka. Pragnął, by ten stan pozostał i trwał w nim na zawsze, ale wiedział, że musi wyrwać się i wrócić do obcej, porzuconej rzeczywistości, która szła za nim krok w krok, czekając swojej chwili. Tak człowiek śpiący uporczywie, błagalnie trzyma się snu, choć wie, że przeklęta godzina już go zaczyna szarpać i wydzierać z przesłodkiej niemocy uśpienia. Ren był nieprawdziwy, światełka nadbrzeża odbite w wodzie to gwiazdy rozstawione na niebie w prawidłowym szeregu dla celów wiadomych tylko temu, który rządzi tajemnicami kosmosu. Poręcze rzekomego mostu bronią go przed międzyplanetarną otchłanią. Przejdzie nad nią bezpiecznie, ale — oto tam, już niedaleko, gdzie czernieje przed nim spiętrzona masa przetykana ognikami, urwie się jego sen, jego wszechmądrość, jego nienasycone dążenie. Co robić? Tam czeka na niego cios, koniec — bo to są ludzie i miasto...

Wrócić? Uciec do Rity? Opowie jej dużo nowin, bo odmęt myśli przeżył po drodze. Pójdzie wprost, ona zrozumie, że żyć już bez niej nie może. A jak to będzie? Ona sama rozstrzygnie.

Szedł dalej, gdyż już się budził i przypuszczał, że powrót do Rity teraz po nocy zakrawa na niemożliwość. A więc znowu to samo... Po co? Jeżeli ktoś doszedł do szczytów w pojęciu wszechrzeczy i odgadł tajemnicę tajemnic — po co mu dalsze życie? Odejść. Skończyć.

Pochylił się nad balustradą i chciwie zajrzał w dół ku wodzie, zapatrzył się. Pobrużdżony nurt, szybko sunący przez falujące smugi odbite od świateł nadbrzeżnych, usypiał go. Zdawało mu się, że dochodzi go ledwie dosłyszalny nocny szmer — oddech Renu. Łagodne, senne popluski rozleniwiały budzącą się myśl — zrodziła się wątła, najcichsza melodia i snuła się po wodzie, coraz cichsza, coraz słabsza, aż spłynęła z prądem i zgasła...

Zbudziły go władcze, nakazujące dźwięki, zapełniły mu głowę, zapełniły przestrzeń. Spokojnie, potężnie biły zegary miasta, każdy własnym głosem. Gdy ozwał się i przebrzmiał ostatni, ostatnim uderzeniem swoim stworzył nad rzeką dalekie, zamierające echo. Na jego wtórze ozwał się motyw prastaroniemieckiej pieśni Christ ist erstanden...

Nie dalej jak przed półgodziną słyszał tę samą pieśń, przetworzoną w święte dziwo, w cud straszliwy... Dosięgła go, owładła nim, zatruła śmiertelna muzyka Rity.

— Panie Helm, dosyć tych marzeń! Czekam na pana od dziesiątej!... Nie ma co, nieźle się pan zabawia z rudowłosą wdową. Winszuję, ale zmarzłam już na tym moście. Pogadajmy nareszcie o naszych interesach!

Claude porywczo odwrócił się od rzeki i nieprzytomnymi oczami wpatrywał się w zjawę.

Z trudem powracał na ziemię z dalekich swoich światów. Nic nie rozumiał.

Stała przed nim osoba młoda, wysmukła, w krótkim futerku do kolan, w podkasanej sukni, w aksamitnym berecie na ostrzyżonej głowie, zawadiacko nasuniętym na ucho. Jej jasne, połyskujące oczy szydziły, usta śmiały się wyzywająco.

„Kto ona? Czego chce?...”

— Panie Helm, pan mnie jeszcze nie poznaje?

Poznawał i nie poznawał zarazem. Pamięć zawodziła — tylko te cyniczne, szydercze oczy naprowadzały go na myśl o czymś dolegliwie wstrętnym.

— Ależ to ja, ta sama! Widzieliśmy się, tylko raz w życiu, ale dokładnie. No — Heidelberg?

Koniec stycznia! Jeszcze nie? Cha, cha!... Możesz pan być zupełnie spokojny o swoją cnotę, nie zamierzam pana po raz drugi napastować jak Putyfara... Tym razem będziemy mówili o rzeczach poważnych.

To ona... Głupia eskapada do Heidelbergu i wymuszona noc zdawały mu się należeć do zamierzchłej przeszłości... Nazajutrz rano, idąc na dworzec, spotkał jeńców francuskich, a wśród nich znalazł się jego kapral Vidal, zwany w kompanii „Ojcem Zigomarem”... Stał dalej, osłupiały, niezupełnie obudzony.

— Nawet pan się ze mną nie przywita?

Uchylił kapelusza i milczał nie wiedząc, od czego zacząć.

— Ach, pan nie rozumie po ludzku, pan zapomniał mówić po niemiecku? Eh bien, parlons votre langue natale, cher ennemi, j’ai mille jolies choses a vous apprendre.242

Na pierwszy dźwięk mowy ojczystej Claude ocknął się, brutalna rzeczywistość spadła nań znienacka i oblała go od stóp do głów jak zimną wodą. Od razu zbudził się w nim żołnierz, jak na alarm, w pełnym pogotowiu w obliczu niebezpieczeństwa.

— Pani wybaczy, nie rozumiem po francusku... A zresztą, czym mogę służyć?

— Voila une comédie!243

— Komedia? To pani gra komedie. Powtarzam, że nie rozumiem ani słowa...

— Bon, mais allons de ce lieu-ci. Je suis toute gelée, il souffle ici horriblement.244

Chwyciła go pod rękę i pociągnęła za sobą. Uporczywie paplała po francusku. Claude szybko zbierał myśli, by dociec, skąd ona o nim wie? Czy wie naprawdę, czy tylko przypuszcza i prowokuje? Czego od niego chce? Oczywiście agentka z kontrwywiadu.

Słuchał zważając na każde słowo, ale Greta mówiła o niczym — o pogodzie, o głupstwach.

Pilnował się, żeby się z czymś nie wyrwać i nie zdradzić. Naprzeciwko szli ludzie i Greta natychmiast przerzuciła się na język niemiecki.

— Ramię panu drży, czy to z zimna? Jeżeli nie z zimna, to proszę się nie denerwować, nie spotka pana ode mnie nic złego.

Ludzie przeszli.

— Comment va votre baronne?245 Czy i u was we Francji wdowy po bohaterach pocieszają się tak szybko? Rita jest prześliczna avec sa pureté virginale et ses façons mystiques...246

Gdybyż ona wiedziała, kto pan jest! Cha, cha! Fantastyczne rzeczy... Niech się pan nie obawia, nie zdradzę pana, bo nie jestem zazdrosna, niech wam się dobrze dzieje...

Rozpytywała bezwstydnie o cielesne zalety Rity, o jego wrażenia erotyczne. Zaciskał zęby z wściekłości, ale musiał wytrwać — nie rozumiał po francusku.

W połowie mostu kawał balustrady był wyłamany i prowizorycznie założony luźnymi zrzynkami desek, niedawno samochód ciężarowy najechał tu i o mało nie spadł do wody.

Claude w niespodziewanym natchnieniu przeprowadził Gretę przez jezdnię na drugą stronę mostu i zmierzał wprost ku temu miejscu. Nie zawahał się, nawet mu to nie przyszło do głowy — tak każe prawo frontu. Po prostu pchnie ją między te deski. Pozbędzie się jej, a zarazem ukarze ją za podłe znieważenie Rity. Jeszcze dziesięć kroków — obejrzał się — dookoła nie było żywej duszy...

Wydało mu się, że wyszedł na nocny patrol... Cóż, że nie ma hełmu na głowie ani granatów za pasem, a ona jest kobietą? Jest wrogiem i zaraz zginie.

Na swoje szczęście na chwilę przed wyłomem w balustradzie Greta w swoim lekkim tonie oznajmiła mu, że przybywa z Berlina na rozkaz R. I. 8, od samego szefa z ważnymi zleceniami.

I ona służy Francji — dlaczego? Tak jej się spodobało, a zresztą za to płacą wspaniale.

Bawi ją i śmieszy, że zdradza własną ojczyznę; szpiegostwo to wspaniały sport, ryzykowny, śmiertelny, rozkosznie drażniący nerwy...

Otóż pan szef jest mocno niezadowolony z doktora Ossjana Helma. Doktor Helm nie wypełnił poleceń i od sześciu tygodni nie daje znaku życia. Przybyła umyślnie, żeby zbadać, czy się nie wsypał lub czy nie umarł, a dalej ma dla niego bardzo ważne zadania...

Tak minęli wyłom w balustradzie i poszli dalej...

VI

Koło literacko-artystyczne „Kasjopea” zbierało się tej soboty w pracowni panny Emmy Jess na Johannisstrasse. Pokój mieszkalny i wielka hala z górnym oświetleniem były przepełnione.

Górowała młodzież, przeważały mundury urlopowanych z frontu i tych wybrańców fortuny, którym udało się umieścić i utrzymać w służbie dla armii na najgłębszych tyłach, a do tego w stolicy. Goście stali pośrodku, podpierali ściany, a większość siedziała wprost na ziemi na pseudoperskich, jutowych kilimach, z nogami podwiniętymi po turecku.

Tłok, zgiełk, dym.

Ktoś, stanąwszy na podium, klaskał w dłonie.

— Cisza i spokój!! Nasz przyjaciel Kuno Howaldt, cudem ocalony w tych dniach z kolosalnego zwycięstwa na zachodnim froncie, bohater spod St.-Quentin, bohater spod Péronne, bohater spod Bapaume, spod Combles, spod Noyon, spod Méricourt.

— Dosyć!

— Niech diabli wezmą te podłe miasta!

— A dalej bohater spod Plessier, spod Moreuil, spod Breches...

— Hola! nie pozwalam robić kawałów ze świętych pobojowisk, gdzie legło tysiące naszych bohaterów! Pijana tłuszcza!

— Też jesteś urżnięta i milcz, mała Lischen, albowiem to ja tam byłem i jutro wracam, a nie ty, czarna małpko, zaś nasz kochany Kuno, bohater spod La Fere, spod Tergnier, spod Chauny, spod Abbecourt... Resztę wam daruję! Zaś Kuno, jak to powiedziałem, przepraszając zgromadzonych kolegów i przyjaciół za to, że nie dotarł do samego Paryża ani do morza, wygłosi jako pokutę za to dla siebie...

— I dla nas!

— Słuchać!

— Ciszej tam!

— ...Wypowie swój najnowszy utwór na cześć naszego koła, pod tytułem Oda do Kasjopei, a to przy akompaniamencie oryginalnego banjo, zdobytego na czarnym Francuzie pod Méricourt nad rzeką Sommą...

— Blaga! Pod Méricourt stali Anglicy!

— Stali, póki nie zwiali. Na pomoc przyszły francuskie rezerwy Pétaina, a w pierwszej linii czarni z nożami, którymi naszym rannym obcinali uszy...

— Słowo honoru, to banjo jest autentyczne, sam je prałem ze krwi murzyńskiej w nurtach Sommy!

— An der Somme, an der Somme...

— Cicho, Michel, tu są damy!... Zaśpiewasz sobie na froncie!...

— Proszę o ciszę! Zaczynaj, Kuno — jazda!

— Cicho tam!

— Achtung!!

— Czy państwo są kołem artystyczno-literachim, czy bandą?!

— Królestwo za kawałek chleba! Same sardynki i sardynki! Obrzydliwość...

— Nie ma chleba, zagryź koniakiem, Emmchen...

— Panie i panowie...

— Mesdames! Messieurs...

— Ladies and Gentlemen...

— Gott strafe England!

— Panie i panowie! A wy stulcie pyski, kiedy przemawia oficer!

— Rozkaz, panie podporuczniku, ale na jutro rano — dziś wolność! równość! braterstwo!

— Precz z szarżami! Niech żyją rady żołnierskie!

— Kiedyś oficer, to bierz komendę!

— Emma, lej mu do pełna... Panowie oficerowie, podoficerowie i żołnierze! Panie poetki, malarki, rzeźbiarki, pianistki i aspirant-artystki! Czarne, rude, farbowane... I wy, podli cywiledekownicy! I ty, nasz gościu honorowy, znakomita cudzoziemko z Europy, gwiazdo, gwiazd, i ty, młodzieńczy bolszewiku, przybyły ze stepów Azji, zbroczony krwią burżujów, ażeby i u nas zacząć to samo... Wszyscy!

— Do czego prowadzisz, idioto?

— Nie chcemy żadnych oracyj!

— Złaź z estrady!

— Nalewać! Nalewać!

— Wszyscy wstać!!

— Dajcież nam spokój!

— Panowie i panie, jedna chwila skupienia! Godzi się, ażeby na pierwszym posiedzeniu w tym miesiącu uczcić naszych nieodżałowanych kolegów, którzy w ostatnich walkach padli na polu chwały i przez śmierć wykreśleni są z listy członków naszego związku. Niech na zawsze pozostaną w naszej pamięci — a oto oni:

— Kurt Amberger, krytyk literacki...

— Cześć!

— Rajmund Sebelin, malarz...

— Cześć!...

— Mathias Wendtland, poeta...

— Cześć!...

— Lorenz Federsen, artysta dramatyczny...

— Cześć!

— Karol Wutsdorff, muzyk...

— Łgarstwo! On żyje!

— Ja tu jestem, świnio jedna! Zaczekaj jeszcze trochę...

— Nie wiedziałem — przepraszam...

— Cha, cha, cha!!

— Co za śmiechy?!

— Czy wy nawet przez pięć minut nie możecie być ludźmi?!

— I wreszcie, Mischel Ramm, poeta... Pożegnajmyż ich wszystkich uczciwie i wznieśmy kielichy na ich cześć!

Zapadło głuche milczenie. W rozhukaną, pijaną wrzawę wdarła się ciężka prawda, przed którą zamknęli się tutaj, żeby się zagłuszyć i wytchnąć. W roześmianych twarzach zaległo skupienie. Wśród ciszy jakiś głos kobiecy ozwał się stłumionym łkaniem, opłakując poległych w kwiecie wieku kolegów lub kogoś jednego z nich. Parę westchnień. Kilka poszeptów.

Wreszcie zagadał ktoś pierwszy i za chwilę sala zawrzała gwarem, rozległy się śmiechy, okrzyki, śpiewanie.

Wszyscy pili na umór. „Kasjopea” była stowarzyszeniem artystów ubogich, z pewnym snobistycznym zacięciem proletariackim. Odkładając na przyszłość dostatki wielkiej kariery, poprzestawali na byle czym w tych nędznych czasach. Na szczęście jeden z urlopników przemycił z frontu ciężki worek, pełen puszek z sardynkami, drugiemu udało się zdobyć tamże czy zwędzić, czyli po żołniersku zafasować na lewo, piętnastolitrową baryłeczkę wysoce szlachetnego fine champagne. Te łupy, wspaniałomyślnie przywleczone na Johannisstrasse, sprawiły, że kwietniowe posiedzenie „Kasjopei” należało do najświetniejszych w sezonie. Już trzykrotnie pito zdrowie hojnych ofiarodawców wygłaszając pijackie mowy pod paradoksalnym hasłem: Front żywi kraj. Humory wciąż szły w górę, tęgi grog dymił w szklankach, roznosząc wonne opary dalekiej ziemi francuskiej, zdeptanej przez wojnę Szampanii.

Na podium już wyrosła ponad tłum i łysnęła białym ciałem tancerka Mimi Porcupina, przyodziana jeno w naszyjnik z czerwonych raków i w skandaliczną opaskę z bananów. Ktoś tam walił w pianino, zatrajkotało banjo. Młodzież z frontu coraz bezczelniej zabierała się do dam — okrzyki bakchiczne, wrzaski, piski...

W powietrzu latały pantofelki, fruwały ściągnięte przemocą różnobarwne bluzki, pończochy.

Ściany pracowni, obite od góry do dołu jaskrawymi kartonami Emmy Jess, chwiały się w nieprzytomnych oczach, kubistyczne pokraki rzucały opętanie. Zanosiło się na orgię.

Evę zawsze pociągały zabawy cyganerii artystycznej, znała Montmartre, Montparnasse i doroczne bale des Quat’z Arts na rue d’Amsterdam. Bywała na poufnych biesiadach w Mediolanie, w Neapolu, w Monachium, w Wiedniu. A gdy zaczęła dźwigać swą sławę i zmuszona była reprezentować samą siebie, kiedy otwarły się przed nią salony wyższego towarzystwa i otoczyli ją wielcy tego świata — też wykradała się cichaczem na zatracone, rozpasane pohulanki. Było to dla niej odpoczynkiem po sztywnych recepcjach i zbliżeniem z rodzimą sferą, z której wyszła była niegdyś. Lubiła lekkoduchów malarzy, młodzieńczych megalomanów, którzy gotowali się na podbój świata swym ubogim pędzlem, lubiła słuchać opowieści o genialnych dramatach, które nigdy nie zostaną napisane. Szanowała talenty zmarnowane w nędzy i w cygańskim, rozpuszczonym życiu, porywały ją wielkie idee, głoszone w wielkich słowach przy absyncie przez fanatycznych apostołów przewrotu społecznego, nowej religii, nowej sztuki, nowego człowieka. Lubowała się w drwinach ze wszelkich tradycyj, z bogactwa, z kariery, z salonów arystokratycznych, z patentowanych mistrzów, z urzędowych wystaw, z mecenasów, ze złotych medalów i innych świętości. Lubiła maniaków zapamiętałych na jednej jedynej idei, których tylko jakieś zagadkowe, nieuchwytne n iod najszczytniejszej genialności.

Ten światek ludzi buntujących się i w przeważającej części beznadziejnie chybionych był dla niej prawdziwszy niż sfera władców życia, wielkich stanowisk, bogactwa, tradycji i obłudy.

A od czasu gdy sama zaznała bogactwa i zbytku, była jej miłą nawet ich cygańska nędza.

Na posiedzeniu „Kasjopei” nie poufalono się z nią zanadto, jeszcze imponowała jej sława, jej uroda i pańskość nawet najbardziej pijanym, których zresztą co trzeźwiejsi hamowali i po prostu odciągali od niej za łeb. Stałą straż utrzymywali przy niej dwaj młodzi oficerowie i żołnierz. Oficer bawił ją makabrycznymi opowiadaniami z frontu i popisywał się ohydnymi potwornościami walki. Drugi, przeszkadzając tamtemu, rozsnuwał przed nią pomysł niesłychanego, eksperymentalnego filmu i bezczelnie domagał się od niej poparcia finansowego oraz protekcji w „Mundus-Filmie”. Nudził ją i jeden, i drugi. Ścigała wzrokiem młodzieniaszka z bujną i rozwichrzoną czarną czupryną, który przemykał się koło niej patrząc na nią spode łba i znikał w tłumie.

— Co za dzika twarz! Kto jest ten piękny barbarzyńca?

— Najnowsza osobliwość, wczoraj przyjęty do „Kasjopei” na eksterna, tytułem próby, podobno pisuje wiersze. To Moskal z bolszewickiej delegacji dyplomatycznej, która na mocy układu pokojowego w Brześciu Litewskim przybyła do nas reprezentować nową Rosję.

— Oraz buntować nam robotników i żołnierzy — dorzucił oficer. Po co go było wpuszczać?

— Jest dopuszczony jako curiosum. A jak zacznie nas propagować, wyrzuci się go za drzwi.

— Był na praktyce u Dzierżyńskiego w Czeka, podobno hrabicz ze starego, bogatego rodu.

— To ciekawe! Nie spotkałam jeszcze w życiu ani jednego bolszewika.

— Można go zawołać... Jeżeli pani każe?

— Daj spokój, to cham.

— Owszem, proszę go sprowadzić, jeżeli nie zanadto pijany.

— Zdaje się, że nie, widać krępuje się jeszcze na pierwszy raz.

Młody bolszewik pił dużo, ale nie był pijany. Jednak już urwał Porcupinie banana z opaski na biodrach i zjadł go z całym spokojem. Od nagabujących go pań opędzał się ze śmiesznym uporem i robił wrażenie jakiejś pierwotnej dziewczyny, broniącej się od mężczyzn. Gdy go obstąpiły kołem, wydzierał się siłą, rozpychając je na prawo i na lewo, aż się przewracały.

— Jak się pan zachowujesz?

— To Europa!

— Przecież to są panie!

— U nas tak się zachowywały tylko prostytutki, a i to za cara. Teraz w rewolucyjnej Rosji nie ma tego świństwa. Ładne te wasze niemieckie burżuazyjne panie, nie ma co...

— Dziki człowieku, to jest taka towarzyska zabawa, nazywa się flirt.

— Pluję na wasz flirt!

— Pluj sam na siebie!

— Wolę na ciebie.

Bolszewik odszczekiwał się na wszystkie strony, budząc powszechną wesołość zapalczywą obroną swej cnoty i śmieszną, choć dość żwawą niemczyzną. Wreszcie wciągnięto go w dyskusję i prowokowano zjadliwie. Ani się spostrzegł, gdy zaczął wygłaszać przemówienie agitacyjne, jak na mityngu; jego świeży, młody głos zapanował nad wrzawą rozmów, nad muzyką i bębnieniem na estradzie bosych nóg Mimi, która szalała w jakimś wyuzdanym murzyńskim tańcu. Obejrzał się na nią parokrotnie, wreszcie zepchnął ją z podium i zajął jej miejsce. Burza oklasków.

— ...Spodziewałem się tu znaleźć ludzi sztuki i rewolucjonistów z wielką ideą, a widzę tylko pijaków i rozwydrzone pannice... Tańcuj, burżuazyjna hołoto, dopóki nie runie na Berlin czerwona armia proletariacka, która lada dzień ruszy z frontu... Śmiej się, panie pruski oficerze, dopóki nosisz jeszcze na ramionach cesarskie epolety; niedługo czekać, zedrze ci je ręka własnego żołnierza, a ciebie razem z twoim monoklem postawią pod murem... A wy, żołnierze?

Czyż nie dosyć...

— Dosyć! Dosyć! Złaź pan!

— Nie nudź nas, głupi bolszewiku!

— Napij się.

— ...Policzone są dni wojny, zbuntują się Francuzi, Anglicy...

— Na to zgoda! Brawo mówca!

— Idź naprzód z nimi pogadać, a potem do nas z kazaniem!

— ...Powiedział Lenin...

— Jadąc przez Niemcy w zapieczętowanym wagonie!...

— Ładny numer ten wasz Lenin...

— Jesteście za głupi, żeby go zrozumieć. Waszego wielkiego Liebknechta dręczycie w wojskowym więzieniu...

— Zabierzcie go do siebie, oddajemy za darmo całą jego wielkość...

— Halt! Ani słowa o Liebknechcie!

— Cześć mu!

— Niech żyje Liebknecht!...

— Precz z Socjaldemokracją! Niech żyją Niezależni!

— Zdrowie Liebknechta, uczciwego Niemca! Precz z Wilhelmem!

— Nalewać!

— Cicho tam, ja mam głos! Nowe Niemcy rodzą się we krwi i w męce! Nadejdzie dzień...

— Niech żyje strajk generalny!

— Tak ci się zachciało bolszewików?

— U nas w Europie nie będzie tego nigdy, u nas....

— Oho...

— Niech żyją nasi marynarze uwięzieni w Kiel, w Wilhelmshaven, w Emden...

— Precz z buntownikami! Kiedy ojczyzna...

— Jaka ojczyzna? Czyja? Ludendorffa?

— Ostrożnie! Czy myślisz, że tu nie ma szpiclów Sittenfelda?

Na ten niespodziewany okrzyk Evie uczyniło się nieswojo. Może to o niej? Zamierzała się wycofać cichaczem, tym bardziej, że oficer, przydzielony do niej dla obrony przed pijanymi, sam zaczął poczynać sobie z nią zbyt obcesowo. Świetny szampański koniak i jego bezmierna obfitość czyniły swoje. Nie było mowy o żadnej wymianie zdań o sztuce ani o produkcjach artystycznych. Z Mimi dawno już objedzono raki i banany, a na podium grupowały się do żywych obrazów trzy nagie koleżanki. Uwijało się między nimi aż czterech wojskowych reżyserów przygotowując wśród bezwstydnych zabiegów zapowiedziany obraz Pokój świata;

po kątach krępowano się coraz mniej. Eva miała tego dosyć — w Paryżu, nawet w Wiedniu wyglądałoby to inaczej. Niemcy nie znają umiaru i subtelności w tego rodzaju sprawach.

Wstała z krzesła, gdy asystujący jej żołnierz, który podział się gdzieś, przyprowadził zapowiedzianego bolszewika.

— Pani Evard, oto on, pani pozwoli — graf Uchmatow, dyplomata rosyjski, to jest właściwie — bolszewicki.

— U nas nie ma grafów ani dyplomatów, jestem po prostu Uchmatow, szeregowy robotnik w służbie Rewolucji, odkomenderowany przez Komintern na robotę niemiecką. Czego pani sobie ode mnie życzy?

VII

Van Trothen gonił już resztkami nerwów. Czepiały się go przywidzenia i strachy. Z dnia na dzień potęgowała się w nim jakaś chorobliwa podejrzliwość, która w jego zawodzie hamowała wszelką inicjatywę. Musiał ufać bezwzględnie przynajmniej niektórym ze swoich ludzi, a zdarzały się momenty, kiedy nie wierzył zgoła nikomu. Chwilami podejrzewał nawet Evę. Wydawało mu się, że go śledzą na ulicy, po kawiarniach, w teatrze, w „Mundus-Filmie”, nawet w domu.

Zdarzały się koszmarne godziny, gdy roje szpiclów osaczały go i dręczyły bez chwili wytchnienia, ganiając po całym mieście. Wymykał się, wskakiwał do pierwszego lepszego tramwaju, ale tam już siedzieli nowi. Kluczył, przekradał się, wpadał chyłkiem do kawiarni w dalekiej dzielnicy i znowu zastawał tam zaczajonych na niego innych wywiadowców, ludzi starych, młodych, najrozmaitszych, kobiety, nawet dzieci — przy stolikach siedziały całe rodziny szpiclowskie... Wiedział, że tak monstrualna inwigilacja jest niemożliwością i przywidzeniem, ale za każdym razem musiał się dobrze zmordować, zanim się opamiętał.

Już nad sobą nie panował. W tych czasach drżał ze strachu nawet przed swoim starym partnerem szachowym, generałem Sittenfeldem, i rad by schować się przed nim w mysią norę, a jednak kusiło go, żeby mu się nastręczać i leźć w oczy. W momentach najgorszego strachu telefonował do niego, napraszając się na partyjkę szachów, żeby przewąchać coś o sobie i wyczuć swój los, a zarazem sprowokować strasznego dręczyciela, żeby spełniło się nareszcie to, co i tak ma być.

Generał odpowiadał uprzejmie, gadał po przyjacielsku i jowialnie i zawsze wymawiał się brakiem czasu.

„Wszystko wie i zwleka, żeby mnie męczyć” — myślał van Trothen.

Oczywiście miał wszystko przygotowane do ucieczki, w tajnej fałszowni wystawiono mu trzy najpoprawniej formalne paszporty na trzy granice, z fotografiami w trzech charakteryzacjach.

Miał stale przy sobie grubą wiązkę banknotów, całą płynną kasę centrali, własne kapitały przeniósł na banki szwajcarskie i holenderskie. Zaopatrzył swoją miłą Klarchen, do „Mundus-Filmu” dopuścił wspólnika i wkład jego natychmiast przelał za granicę. Sprawy centrali, wszystkie stosunki, agentury, adresy, korespondencję i szyfry przekazał swemu zastępcy, zapamiętałemu gorliwcowi i maniakowi wywiadu, specjaliście od transportów wojsk i obiegu sił zbrojnych, Niemcowi szwajcarskiemu, którego zajęciem zawodowym było zaopatrywanie w zapasy żywności, w sprzęt i w kredyty wszystkich bufetów kolejowych na magistrali Berlin–Kolonia. Pod tym legalnym pozorem przeprowadzał wszystkie afery pod naczelnym kierownictwem zatajonego i niedostępnego dla reszty agentów wielkiego szefa. Pobocznie uprawiał na grubą skalę szmugiel żywnościowy.

Abbegglen sam doradzał szefowi zejść już z pola walki i odpocząć po trudach, nie dlatego żeby go uważał za „zasypanego”, przeciwnie, ani generał, ani nikt inny nie podejrzewa go w najmniejszym stopniu. Nosi on niebezpieczeństwo w sobie samym, żyje w urojeniach, nikomu nie ufa, na każdym kroku popełnia drobne niezręczności, ogarnęła go mania prześladowcza.

W tym stanie nerwów, choć mu na razie nic nie grozi, wyda się sam, wsypie się na pierwszym lepszym głupstwie. Ostrzegał go zwłaszcza przed dalszą zażyłością z generałem Sittenfeldem, dawniej było to bardzo wskazane, ale już odegrało swoją rolę w ciekawych dziejach wywiadu francuskiego na Niemcy.

Teraz każde zetknięcie z nim jest dla kochanego szefa bardzo groźne, kochany szef nie ustrzeże się już teraz skłonności bardzo znanej w kryminalistyce, a mianowicie pewnych niebezpiecznych eksperymentów, aby odgadnąć, czy wróg już coś przypuszcza, czy też nic jeszcze nie wie. Przy tak starganych nerwach kochany szef może się potknąć fatalnie.

— Więc pan uważa, że moja rola się skończyła?

— Rola — bynajmniej, to nerwy kochanego szefa się skończyły.

— Dobrze, jadę...

— Ale kochany szef wyjedzie nie zwlekając i oczywiście najzupełniej legalnie, jako powszechnie znany van Trothen, właściciel i dyrektor „Mundus-Filmu”. Fałszywe papiery spalimy — to był bardzo nierozsądny pomysł.

— Dobrze, wyjadę, ale mam jeszcze na głowie tę głupią sprawę z Ludwigshafen...

— Niech kochany szef jedzie spokojnie, już ja sobie dam radę z doktorem Helmem. Proszę być pewnym, że instrukcja pańska będzie wykonana.

— Ta szelma raportowała, że niczym go nie mogła przekonać i już ją prowadził do policji!

Obróciła wszystko w żart i tym się uratowała. Niesłychane! Obawiam się, czy on nie dostał bzika?

— Po prostu przesadził w ostrożności, a zresztą ta przejęta po Anglikach pani von Senden nie wygląda zbyt solidnie jak na tak grubą misję. Trzeba było posłać kogo innego. Zresztą nie wróciła z pustymi rękami — przywiozła nam dość ważną informację o naszym kapitanie, mianowicie, że jest do szaleństwa rozkochany w pięknej córce profesora Wagera. Zupełnie niepotrzebna komplikacja... Czemu się, u diabła, nie zakochał w innej Niemce?

— Plotki...

— Całe miasto o tym gada, a ona jest tamtejsza. Zresztą zbiegiem okoliczności Greta dobrze znała naszego Helma, tylko, oczywiście, nie wiedziała, że jest Francuzem.

— Miała cyfrę, znaki i hasła — a ten się wszystkiego zaparł w żywe oczy. Złapała go na ulicy i zagadała wprost po francusku — ani drgnął. I tak wytrzymał do końca, musiała przejść na niemiecki, a gdy mu wyłożyła całą rzecz aż do końca, zaczął krzyczeć, ciskać się i przemocą ciągnął ją do komisariatu. Cha, cha, cha!...

— Morowiec!

— Za morowy jak na szpiega, przecie z takim w razie nagłej potrzeby niepodobna się porozumieć — czy ja mam osobiście jeździć do niego z każdym głupstwem?

— No, to całkiem nie było głupstwem — zresztą znać, że to oficer frontowy, nieokrzesany jeszcze, nie zna się na naszych subtelnościach, mogło mu się coś nie spodobać w pańskiej instrukcji. Wojskowi mają swoje poglądy kastowe i nieraz osobliwy, całkiem nieprzewidziany punkt honoru. Ja się z nim zobaczę w tych dniach, niech kochany szef jedzie w świat i odpocznie ze dwa miesiące — jeszcze dokonamy pięknych rzeczy.

— Dwa miesiące? Ależ za miesiąc Niemcy będą w Paryżu i nie będziemy już potrzebni.

— Kochany szef przesadza, moim zdaniem Niemcy nie będą nigdy w Paryżu, na zwycięstwo już ich nie stać, ale bronić się będą twardo i długo, wojna potrwa co najmniej jeszcze rok albo półtora; jeszcze się przydamy Francji — i kochany szef, i moja skromna osoba. Trzeba dobrze wypocząć.

Van Trothen był spakowany, co dzień wyjeżdżał i co dzień zostawał. Wahał się między Szwajcarią i Austrią, to znowu namyślał się nad Holandią. Rozigrane nerwy płodziły coraz to nowe majaki strachu i podejrzeń lub wtrącały go w ciężkie zgnębienie. Nie widział przed sobą przyszłości ani nawet jutra, jak ci, którzy przeczuwają bliską śmierć. Miał się za nieodwołalnie zgubionego: dają mu spokój, póki siedzi na oczach w Berlinie, nich się tylko ruszy, wezmą go na granicy. Na ten wypadek miał swoje cjankali, ale niemal co dzień zdarzały się chwile potężnej pokusy, by nie czekać i samemu rozstrzygnąć swój los. Nie rozumiał już dalszego istnienia. Co on będzie robił za granicą?

Ogarniała go śmiertelna nuda. Pięćdziesiąt bez mała lat spędzonych na tej ziemi wydawały mu się zupełnie niepotrzebne, a z tego lata wojny były już tylko fantastycznym absurdem. Po co mu było uwikłać się w ten chaos kłopotów, niebezpieczeństw, bezeceństw, zbrodni? Choroba ciekawości, namiętność do intrygi, tajemny smak podłości, kult zdrady... Umiłował śmiertelny hazard i było mu wszystko jedno, z kim grał i o co. Gdyby go wojna zastała w Anglii, zdradzałby Anglię.

Porwała go burza jak źdźbło słomy i miota nim aż po dziś dzień. Minęły dawno górne marzenia i ambicje, żeby dokonać czynów znakomitych i zaważyć na losach wojny. Już w drugim roku wiedział, że nic nie zrobił i nie zaważy w niczym aż do końca. Przez jego ręce przepłynęły miliony francuskich pieniędzy, z ukrycia pchał na śmierć ludzi, których nigdy nie widział na oczy. Co wygrał, co na tym zyskała strona, której służył?

Gdy nad tym rozmyślał rachując swoje największe tryumfy, kolosalne afery, zawody, straty w ludziach, genialne zasadzki, olbrzymie swoje obławy, ciężkie błędy, nieraz śmiał się w samotności do upadłego, histerycznie, nie do powstrzymania. Co to wszystko było warte?

Nieskończenie więcej niż nic — ale niewiele ponad to. Zdrowy rozum, który jak na złość ocknął się w nim w samym końcu, pokazał mu wyraźnie, jak na ekranie, zabawną pantomimę.

Tak zwany van Trothen lata tam i z powrotem od rzeki do pobliskiego ogródka, z którego sterczą ponad płotem suche badyle. Czerpie wiadrem i śpieszy się podlać spragnione kwiaty, a dziurawe wiadro cieknie fatalnie. W połowie drogi wiadro jest puste, wraca do wody, czerpie i znowu biegnie, i znowu wraca, i znowu... Co pewien czas z wody wynurza się rozdziawiona paszcza krokodyla, wówczas van Trothen przycupnie i schowa się za wątły krzaczek, przycichnie i przeczeka. Gdy wróg znika, szybko dopada brzegu, nabiera wody i pędzi do swego ogródka. Wówczas to zza płota wygląda kudłaty łeb lwa. Van Trothen umyka za swój krzaczek i z ukosa zerka ku wodzie. Lew znika — wyłazi krokodyl — i tak dalej.

Van Trothen już nie pamiętał, że kiedyś widział podobną farsę na filmie rysunkowym, uważał to za wytwór własnej wyobraźni, która podsunęła mu symboliczny obraz jego dziwnej kariery. Absurd! Dziurawe wiadro opętało go, nudziło, nie mógł się od niego odczepić, a teraz zbliża się moment niechybny, kiedy nastąpi odmiana w dręczącym przedstawieniu, lada chwila krokodyl capnie go, skończy się głupia farsa, skończy się tak zwany van Trothen.

Jednego mu było żal porzucać, gdy przyjdzie dać szyję pod nóż Sittenfelda lub przełknąć własną pigułkę. Chciałby widzieć końcową rozgrywkę wojny. Nie był ciekawy, kto zwycięży, ale z czymś podobnym do uniesienia wyobrażał sobie, co nastąpi bezpośrednio po wojnie, w rok potem i w dwa lata później — i po dziesięciu latach od zawieszenia broni.

Wojna znudziła mu się do obrzydzenia i w jego rozumieniu, choćby trwała jeszcze długie lata, będzie ona jedynie wstępem do przewlekłego okresu katastrof i przewrotów. Ogarną one wszystkie narody i będą się toczyły przez świat wśród krwi, zniszczenia i klęsk, przy których zmaleje i zblednie miniona wojna? A dalej — co wyłoni się z dziejowego chaosu? Jakie prawdy, jakie prawa, co za ludzie?

Dla tego jednego warto było żyć...

Wreszcie w połowie kwietnia o godzinie szóstej wieczorem, gdy po przedłużonej drzemce poobiedniej siedział osowiały, bez jednej chęci ani myśli, coś mu szepnęło do ucha:

„Już... Już! To dzisiaj...”

Szept był przenikliwy, alarmujący. Zerwał się i bez namysłu zaczął się ubierać. Zniesiono mu na dół od dawna gotowe dwie walizy.

— Jadę na dwa dni do Monachium, we środę wracam porannym pociągiem.

W drodze na Potsdamer Bahnhof, wlokąc się nędzną szkapą, spozierał jakby zza grobu na miasto, w którym spędzał pół życia. Nigdy tu nie wróci... Kaiser-Wilhelm-Strasse... Unter den Linden... Pariser Platz... Ta wspaniała dzielnica, serce niemieckiej stolicy, wydała mu się widmem czasów zamierzchłych, od dawna umarłych.

Dziś była nieprawdziwą złudą, snuły się po ulicach upiory prastarego pokolenia, jak w dniu zmarłych, gdy wolno im wyjść z grobów i na chwilę wrócić na dawne miejsca. Nie było już na świecie tych ludzi ani tego Berlina. Gdzie spoczywają ziemskie prochy van Trothena?

Czas odbiegł daleko, na wiele, wiele dziesiątków ludzkich lat od tej godziny zmierzchu, gdy jechał był z walizkami i ze swoim strachem na dworzec, by oszukać dawno zmarłego generała Sittenfelda i uciec przed losem, który się również już dopełnił. Rozumiał nikczemną, niepotrzebną marność wszystkiego, co żyje, był niewzruszony niczym, jak głaz od wieków wrośnięty w ziemię, jak duch wyzwolony ze skorupy cielesnej i od wszelkich myśli, i trosk.

Tak zajechał na dworzec. Gdy trzeba było ocknąć się, wysiadać, zapłacić dorożkarzowi, a dalej kupić bilet, pytać o godzinę, śpieszyć się, szukać miejsca — owładnęło nim nieprzezwyciężone lenistwo. Gapił się bezmyślnie na porozwieszane rozkłady ruchu pociągów, ćmiło mu się w oczach od nazw i cyfr. Stał przed ogromną mapą i błąkał się po wszystkich krajach niemieckich, nie wiedząc, którędy ma jechać i dokąd?... Bazyleja... Do Bazylei niebawem pójdzie telegram o jego wyjeździe i oczywiście zatrzymają go. Lindau? To samo.

Wszedł do bufetu, chciwie wychylił wielki kufel piwa, uczyniło mu się trochę raźniej, gdy spostrzegł tuż przy stoliku trzech agentów policji wojskowej. Zapłacił za piwo i zmierzał ku drzwiom prowadzącym na perony. Nie puszczano go, nie miał biletu. Nie wiedział, gdzie się podziały walizki — mniejsza o to. Stanął w ogonku przy kasie i drzemał, a gdy go naciskano z tyłu, posuwał się naprzód. Gdy stanął wreszcie przed okienkiem, nie wiedział, dokąd ma jechać, zabełkotał coś i wycofał się zmieszany. Ujrzał z daleka, że jego numerowy z walizkami rozgląda się w tłumie i szuka go. Uciekł przed nim i nie wiedząc już, co począć w nieszczęściu, schronił się do budki telefonicznej. Ręce mu drżały, źle trafiał, szczelina automatu wymykała mu się spod palców, żelazne wojenne pieniążki sypały się na ziemię. Wreszcie ujął słuchawkę.

— Czy zastałem pana generała?

— Kto mówi?

— Witam generała, to ja, stęskniony Trothen... Może byśmy mogli dzisiaj...

— Serwus, panie dyrektorze!... Dzisiaj? Nie mogę, żadną miarą nie mogę... Ale jutro? Powiedzmy — o wpół do ósmej — ma pan wolny wieczór? Bardzo proszę!

— Tak! Tak!; O wpół do ósmej? Będę punktualnie...

VIII

W barokowym białym pałacyku na Keithstrasse Eva zajmowała apartament złożony z trzech pokojów na pierwszym piętrze. Panią domu, niepocieszoną wdowę, trzymała w surowej dyscyplinie, gdyż inaczej bezprzytomne jej uwielbienie nie dałoby Evie ani jednej wolnej chwili. Oduczyła ją od wpadania do niej co chwila, od naiwnie-cynicznych popisów ze swą miłością przy ludziach, od zasypywania jej podarunkami, od scen zazdrości. Eva wymówiła sobie absolutną swobodę aż do obiadu i przeważnie cały ten czas spędzała w samotności.

Przestawanie ze sobą samą lubiła nie mniej niż życie towarzyskie i wrażenia czerpane od ludzi.

Dopiero w godzinach samotnych nabierały sensu znaczenia jej bujne życie światowe, szukanie ciekawych znajomości i pusty, salonowy snobizm. Gromadziła fakty, wiadomości, cudze myśli, powikłane stosunki politycznego świata, intrygi, plotki i przerabiała w sobie ten chaos bawiąc się wówczas nierównie lepiej niż w roztargnionym gwarze wielkich przyjęć lub na ustronnych rozmowach z wybitnymi osobistościami. Opadał wówczas ze spraw ludzkich pył powszedniości, odpadały rzeczy puste, nudne i zbędne, a ujawniały się zjawiska z samego rdzenia życia, które składały się na jej wiedzę tajemną, hodowaną pieczołowicie od wielu lat.

Było jej dumą, że nikt jej nie zna do głębi, tej prawdziwej Evy Evard, i nie przypuszcza nawet, co się kryje pod pozorami pustej, rozbawionej, kapryśnej gwiazdy ekranu. Rzeczywistość, którą chłonęła chciwie, obce kraje, mnóstwo ludzi, wśród których się obracała, wypadki i zdarzenia, których była świadkiem, było to wszystko zaledwie surowym materiałem do konstrukcji jej wewnętrznego zatajonego świata. Tam dopiero kryła się istota i cel Evy Evard, jej żywot prawdziwy, zbudowany z fikcji i fantasmagorii, nieposłuszny żadnej logice i żadnym prawom ludzkim. Była to jej żywa baśń o ludziach, o narodach, o całym świecie, o sobie.

Żyła w tej baśni od dzieciństwa.

Zaczęło się to w małym osiedlu Maple Creek, zagubionym w krainie Assiniboia na pograniczu ze stanami Montany i Północnej Dakoty, w samym sercu Puszczy Kanadyjskiej. Olbrzymie tartaki szły w dzień i w nocy, bez przerwy i wytchnienia, jak gdyby się zawzięły wytępić odwieczne bory. Nieprzerwany jęk mnóstwa pił wżerających się w drzewo rozlegał się posępnym chórem i zapadał w duszę jak czyjeś nieutulone, wieczne cierpienie. Surowa zima gromadziła nieskończone godziny nocy i zwały śniegu; zza horyzontu, z końca świata, od północnego szczytu ziemi wytryskały po nocach promienne strzały zorzy polarnej i grały przesuwając się po niebie. Dwa razy w tygodniu przelatywały przez Maple Creek dalekobieżne ekspresy goniąc na wschód, goniąc na zachód, od oceanu do oceanu. Mała Eva, sierota bez matki, córka drwala, który bywał gościem w domu, koczując w dalekiej puszczy na pograniczu aż za górami Cypress-Hills, marzyła o rojnym, bujnym, ciekawym i strasznym innym świecie między obu oceanami i dalej, za Atlantykiem, za Pacyfikiem. Wiedziała niezłomnie i z tym wzrastała, że nastąpi dzień, gdy i ją porwie ekspres Canadian-Pacific i poniesie w bezbrzeżną dal świata ku dziwnym przygodom i losom, aby i ona przeżyła i poznała wszystko, o czym się czyta w gazetach, w powieściach i co się roi w snach.

Teraz, po latach, umiała zapanować nad nieodgadnionym chaosem życia i mądrze, przemyślnie żeglowała po jego falującym przestworzu. Nie miała i nie uznawała żadnego celu.

Osiągnęła wielką karierę wcale o to nie zabiegając, tak samo jak przyniosła na świat swoją wielką urodę — snadź tak jej było przeznaczone. Wszystko w jej dziejach samo się stawało, jak gdyby ktoś tajemny opiekował się nią i prowadził ją z ukrycia. Miewała zachcianki, dążenia przelotne, wyjątkowe zaciekawienia, wybuchy namiętności, ale nade wszystko ukochała wolność i spokój, gdyż one jej dawały władzę nad życiem i możność wydobycia zeń wszelkiej rozkoszy istnienia.

Dopiero wojna wstrząsnęła nią i wciągnęła ją w swój wir. I jej dotknęła psychoza bojowa i nienawiść do Niemców, i ona spędziła parę miesięcy na pielęgnowaniu rannych, spłacając swój dług niewieści. I ona żyła komunikatami z placu boju, truchlejąc o los Paryża i Francji.

Dopiero po zwycięstwie nad Marną, gdy na jesieni ustaliły się fronty, a obie armie zagrzebały się w okopach, odpasała fartuch samarytanki, pozbyła się zawziętości bojowej i nienawiści do Hunów, znudziły ją fałszowane komunikaty i zakłamana propaganda prasy, znudził ją i anglosaski rodzony „Tommy”262 i umiłowany sojuszniczy „poilu”, i mistyczny, niezwyciężony olbrzym słowiański, na razie systematycznie bity przez Niemców. Rychło pozbyła się sympatyj i antypatyj i w pewnej godzinie wojna rozpostarła się przed nią jak kolosalny ekran, na który ręka przeznaczenia rzucała migotliwe snopy blasków i cieni.

Wspaniałe, porywające obrazy syciły wyobraźnię wielkością i grozą, odbijało się w nich w streszczeniu całe życie narodów, okazywała się moc i niemoc człowieka, jego wielkość i nędza.

W tym widowisku Eva dostrzegła niebawem sam rdzeń rzeczy, ukrytą oś, na której obracało się wszystko. Eva nie dała się utopić w powodzi teoryj, doktryn socjologicznych, w przemądrzałych wywodach historiozofów, w ogłuszającym hałasie propagandy — widziała jasno i niezbicie prostą, choć trudną do wykrycia prawdę — nagi As u r d W on y. Było to irracjonalne i bezcelowe dzieło czystej sztuki, obłędne w swej odwadze zmyślenie literackie, pisane krwią przy purpurowym świetle pożaru świata. Komu przyśnił się ten koszmar?

Eva nie zagłębiała się w metafizyczne dociekania. Swoje zdumiewające odkrycie zachowała dla samej siebie i ujmowała je całkiem po prostu, gdyż niepodobna było poradzić sobie inaczej. Oto rozkosznie wstrząsający kino-obraz wojny począł się i trwał wyłącznie dla niej jednej, aby chłonęła w siebie epokowe widowisko dla własnej wyłącznej uciechy. Odtąd bawiła się jak nigdy w życiu, czuła pełnię swego istnienia, zawsze pilnie i mądrze obserwująca i nienasycona olbrzymim dziwowiskiem. Dla ludzi miała, gdy mówiono o wojnie, ubolewania, troski, żale, łzy, sympatie, antypatie — dla siebie tylko rozkoszną ciekawość.

W tym trwała, mijały miesiące i lata wojny. Dopiero kiedyś w trzecim roku widowiska tknęło ją niemile, że na ekranie wydarzeń i katastrof, wśród odmętu przewijających się ludzi nie widzi i nigdy nie ujrzy — samej siebie. Ubodło to dumną Evę Evard, gwiazdę filmu. A gdyby dać się wciągnąć w ten rwący potok, który huczy, przewala się i pieni, gdy ona stoi bezczynnie, zapatrzona na brzegu? Skoczyć w te wody i niech z nią będzie, co chce? Wynaleźć sobie rolę i odegrać ją znakomicie? Podjąć jakąś tajemną, ważną intrygę? Wyzwać kogoś i zwyciężyć? Spróbować na arenie wojny swoich sił, swej inteligencji, odwagi?

Była zbyt rozumną, by pokusić się o wybitny udział w wydarzeniach dziejowych i o kartę w historii tej wojny; na to trzeba być ministrem, parlamentarzystą, generałem. Ale są ukryte motory wojny, są knowania tajemne, podziemne, które przygotowują przyszłe wypadki, które wypychają z cienia i wynoszą na wielką widownię coraz to nowych ludzi, a obalają wczorajszych potentatów. Za frontami, w krajach neutralnych i wszędzie po świecie zmagają się ze sobą i mordują się wzajemnie, nie gorzej niż w okopach, tajemne siły obu stron walczących.

W samym ośrodku zamysłów nieprzyjaciela, w sztabach, w ministerstwach, na dworach panujących siedzą, jak pasożyty w mózgu, ciemne, zdradzieckie postacie, zamaskowane głośnym imieniem, wysokim stanowiskiem, nieposzlakowanym patriotyzmem i za judaszowe srebrniki, za krocie czy miliony służą wrogiej sprawie. Snują się jak krety pod ziemią armie szpiegów, dokonują nieznanych czynów bohaterskich i niewykrytych zbrodni...

W tych tajemnych misteriach wojny wszędzie przemyka się kobieta, choć o jednej jedynej dopiero wiadomo. Ale nieszczęsna i tak rozgłośna Mata Hari to tylko podrzędna agentka. A inne? Wielkie awanturnice, arystokratyczne intrygantki, uwodzące i opętujące wodzów, mężów stanu? Te, które obalają gabinety, mianują dygnitarzy, a potajemnie służą ciemnym sprawom — na zgubę ojczyzny...

Eva nie miała ojczyzny. Brytyjskie dominium Kanada? Imperium rozpostarte po całej kuli ziemskiej? Słodka Francja? Słoneczna Italia? Bezbrzeżna, dzika Rosja? Wszędzie było jej dobrze i jednakowo. Niemcy nie odpychały jej niczym, raczej przeciwnie, teraz zaciekawiały swoją potęgą i twardą wytrzymałością w walce przeciwko całemu światu. Eva nikogo nie zwalczała i nikomu nie sprzyjała, nie chciała nikomu pomagać ani szkodzić, po prostu chciało jej się wystąpić na scenie, wziąć udział w wielkim przedstawieniu.

Zaczęła jeszcze w Paryżu. Podjęła się pewnej misji w Szwajcarii, załatwiała ważne dla Francji drobiazgi w Genewie, ale już w Bernie z powodu spraw paszportowych zetknęła się z ambasadą niemiecką. Sam ambasador zainteresował się jej podróżą i przyjmował ją z wielkimi honorami. Nie ukrywała przed nim tego, co wiedziała o kłopotach i zamiarach koalicji, podawała źródła informacyj. Usłyszawszy poczet wielkich imion rzucanych od niechcenia, jak się mówi o dobrych przyjaciołach, ambasador był zachwycony, niemal zakochany. Rozmawiali ze sobą parokrotnie po kilka godzin. Eva w poczuciu swej swobody osobistej i formalnej neutralności — przez przelotne małżeństwo została obywatelką norweską — nie widziała w tych konferencjach nic niestosownego. Wydało jej się zabawne przestawanie poufne z oficjalnym przedstawicielem strasznych Hunów, no i bardzo interesujące. Ale zaplątała się nieco w obcych stosunkach i zapewne dała się do pewnego stopnia wyzyskać. Ambasada berneńska torowała jej drogi i w Berlinie przyjmowano ją po królewsku.

Tam już czekał na nią dawny wielbiciel, podpułkownik von Sittenfeld, awansowany w ciągu tych czterech lat na generała i zajmujący obecnie potężne, owiane grozą stanowisko szefa centralnego kontrwywiadu. Eva igrała z tą potęgą i grozą jak kot z myszą, nie dopuszczając do odnowienia przedwojennego romansu, zresztą była z nim po przyjacielsku i od niechcenia, po mistrzowsku; nigdy o nic nie pytając bezpośrednio, wyciągała od niego rozmaite urzędowe niedyskrecje, a w zamian nie ukrywała różnych koalicyjnych rozmaitości, na które był łapczywy. Bawiła się tym doskonale. Ale gdy uznała, że nadszedł czas wystąpić czynnie w wielkim stylu i z kolei ujrzeć samą siebie na niezmiernym ekranie wojny — potknęła się fatalnie.

Odczuła tę porażkę całą swoją dumą, mordował ją wstyd zjadliwy, najtajemniejszy, wysilała się nad pomysłami, jak się odegrać, wreszcie knuła srogą zemstę nad człowiekiem, który poważył się z niej zadrwić. Ale po kilku ciężkich dniach nastąpił w niej gwałtowny zwrot.

Znikło poniżenie przegranej, zmalały jej wielkie plany, osłabła i ustała żądza odwetu, zapomniana została sama wojna. Turkusowe, promienne oczy Evy zapatrzone były w inne światy, a na ustach coraz częściej wykwitał i zastygał na długo uśmiech upojenia.

— Evo, wybacz, że ośmielam się wejść w tych godzinach... Ale znów przyszedł... ten... i za nic nie chce odejść...

— Generał?! Powiedz mu, że jeżeli jeszcze raz...

— Ależ nie! Znowu ten obrzydliwy chłopak. Zachowuje się jak skończony cham. Wszedł do salonu w swojej futrzanej czapie, z papierosem. Mówił ze mną, jakbym była jego służącą.

Powiedział, że nie pójdzie i już. Opałek papierosa rzucił na dywan, siadł i siedzi. W czapce.

Ja się boję...

Eva roześmiała się radośnie, srebrzyście.

— Nie bój się. Lisbeth, każ mu tu przyjść.

— Ależ on jest niemożliwy!

— Już ja go doprowadzę do porządku.

— Ale po co ci ten bolszewik?

— To już moja rzecz, Lis. Zaciekawił mnie. Opowiada tak zajmująco o rewolucji...

— Jak chcesz... Ale gdyby zaczął wyprawiać coś takiego, dzwoń natychmiast, będę trzymała w pogotowiu szofera i dozorcę — on taki duży, taki mocny! Prawdziwy zbój...

— Nie obawiaj się...

Eva zerwała się z leżaka, stanęła przed swoim wielkim potrójnym składanym lustrem, które zawsze woziła ze sobą dla studiowania nowych ról, poprawiła włosy, uśmiechnęła się do siebie, rozchyliła nieco na piersiach błękitną bluzę domową, urwała z wazonu kremową różę i wpięła ją we włosy nad skronią.

— Witaj, mości książę...

— Pani od razu na wstępie wita mnie przykrością — proszę ze mną bez żadnych księciów!

— No dobrze, niech pan siada. Jak się pan bawi w Berlinie?

— Nie przyjechałem na zabawy.

— A cóż pan robi po całych dniach?

— Badam stosunki.

— I cóż pan zbadał?

— Jeszcze niewiele, tyle że proletariat niemiecki jest do gruntu przeżarty socjaldemokratycznym drobnomieszczaństwem, nawet ci osławieni Niezależni. Trzeba liczyć tylko na żołnierzy, a zwłaszcza na marynarzy. Wybieram się na początek do Hamburga i do Kiel, gdzie istnieją jakie takie ośrodki rewolucyjne.

— Tylko niech się pan nie da złapać, z Niemcami nie ma żartów!

— I ze mną nie ma żartów, bo ja się przed niczym nie cofnę. Będę im wysadzał pancerniki.

— Nie zdąży im pan niczego wysadzić, rozstrzelają pana i tyle. Szkoda takiego pięknego chłopca.

— Niech mnie rozstrzelają, już ja im zostawię we flocie jaczejki, a każda nasza jaczejka to nabój dynamitowy.

— I pan tak każdemu opowiada o swoich zamiarach? Nawet pan nie dojedzie do Kiel. Z pana bardzo śmieszne dziecko.

— Mówię o tym tylko przed panią, a pani mnie nie zdradzi.

— Dlaczego?

— Bo Niemcy pani nic nie obchodzą, a ja się pani zanadto podobam.

Eva rozszalała się kaskadami swego najpiękniejszego śmiechu. Kniaź Uchmatow nawet się nie uśmiechnął, patrzał na nią ponuro, spode łba, po swojemu. Już żałował głupstwa, które powiedział, ale gdy to mu się wyrwało, nadrabiał bezczelnością. Zupełnie nie tak chciał z nią zacząć, ale ta wspaniała Eva Evard onieśmielała go, a od natarczywego patrzenia jej zielonkawobłękitnych oczu mieszało mu się w głowie. Wściekał się, że tu przyszedł. Ośmieszył się i nie umiał z tego wybrnąć, już wyczuwał, że z nienawiści do samego siebie zbudzi się wnet znajomy czort i poniesie go. Teraz już sam nie wiedział, na czym się to skończy. Jeżeli ta piekielnica natychmiast nie przestanie się śmiać, wstanie i bez jednego słowa pójdzie precz.

Oczywiście noga jego nie postanie tu więcej. Eva, jakby czytała w jego myślach, przestała w tej samej chwili, spoważniała i spytała dziwnie serdecznie:

— Dlaczego pan taki zły?

— Nie jestem zły, jestem głupi. Na przykład, dlaczego powiedziałem, że ja się pani podobam?

Chciałem zażartować, ale widać zupełnie zapomniałem żartów, bo się nie udało. Nie mam zamiaru z panią flirtować, bo nigdy nie zważam na kobiety. Kobieta to tylko strata czasu i przeszkoda dla człowieka czynu. Kobieta — to opium dla rewolucjonisty — usypia wolę i wyżera z mózgu wszelkie idee. Zawsze miałem tylko pogardę dla głupstw miłosnych.

— Tak? I to już na zawsze?

— Na zawsze, ja mam wytknięty program na całe życie.

— Jaki pan śmieszny!

— To pani mnie ogłupiła, bo ja jestem zupełnie inny. Kiedy tu wszedłem, od razu... Jak tu powiedzieć... Jednym słowem... Może byśmy lepiej mówili po angielsku? Po francusku? Jeżeli pani umie? Bo, jak pani widzi, jakoś mi całkiem nie idzie...

Uderzył pięścią w złocony stoliczek, przy którym siedział. Spadła tanagryjska figurynka

zakwefionej kapłanki i rozbiła się. Z irytacji splunął aż na środek saloniku i zaklął rdzennie po rosyjsku, słowami, które właśnie przed paru miesiącami zostały pod karą więzienia zakazane specjalnym dekretem Centralnego Ispołkomu.

— Panie Uchmatow, pan ma przy sobie chustkę do nosa?

— Proletariusz dzięki nędzy i ciemnocie często nie miewa chustki do nosa, ale ja przypadkowo mam. Na co ona pani potrzebna?

— Niech pan natychmiast zetrze to miejsce! A jak nie — pójdzie pan zaraz za drzwi!

Bolszewicki kniaź nie wytrzymał nakazującego spojrzenia Evy Evard, znanego na całej kuli ziemskiej. Uginali się pod nim egzotyczni monarchowie (Tron za miłość), zakamieniali bandyci nowojorscy (Zemsta Parkera Kose Oko), nawet dzikie zwierzęta, wąż boa i lampart w Kapłance Shivy.

— Cóż, mogę to zetrzeć... Za drzwi? Mogę i za drzwi...

Wstał posłusznie, pochylił się i zupełnie dokładnie starł swoją nieprzyzwoitość.

— Dlaczego pan udaje i gra przede mną jakieś komedie? Niech pan będzie sobą...

— Sobą? Od roku tępię moją kniaziowską przeszłość, pańskie nawyczki, głupie maniery, grzeczne słowa, tę całą obłudę, którą wyniosłem z domu rodzicielskiego. Ale to jeszcze głupstwo.

Trudniej wyżyłować ze siebie jad arystokratycznej tak zwanej kultury — na przykład głupi przesąd jakiegoś honoru albo średniowieczne pojęcia o czci dla kontrrewolucyjnych rodziców. Czy pani wie, że kiedy wyprowadzano na rozstrzelanie mojego ojca, nie mogłem się opanować i odwróciłem się, żeby nie patrzeć? Słyszę, mówi ojciec: „Żegnaj, Serge, mój jedyny synu. W ostatniej mojej godzinie zdejmuję z ciebie ojcowskie przekleństwo, żyj, jeżeli zdołasz...” I czy pani sobie wyobrazi, że słysząc to, potajemnie uczułem ulgę, że nie ciąży już nade mną ojcowskie przekleństwo?

— A cóż się stało z ojcem?!

— Oczywiście zaraz go rozstrzelali. To był uporczywy białogwardzista, generał lejtenant świty jego cesarskiej mości.

— Ależ pan jest straszny człowiek! Potwór! Ile pan ma lat?

— Za miesiąc skończę dziewiętnaście lat — ale w ciągu tego roku przeżyłem co najmniej ze dwadzieścia. Pani mówi: „potwór”... Terminologia burżuazyjna — my bolszewicy nie znamy sentymentów, mamy na głowie większe kłopoty, niż płakać po rozstrzelanych wrogach, choćby to był rodzony ojciec.

— A co się dzieje z pańską matką?

— Matkę i starszego brata zamordowali chłopi przy generalnym pogromie szlacheckiego obszarnictwa.

— I cóż pan na to?

— Nic, rzecz jest w porządku. Chłop zabiera ziemię, która mu się należała od całych stuleci, a obszarnika-gnębiciela likwiduje się przy tym jako klasę już zbędną gospodarczo i socjalnie.

— Więc zamordowano panu rodziców, brata i zabrano cały majątek rodowy, zapewne duży?

— Dwadzieścia folwarków nad Wołgą i na Ukrainie, trzy cukrownie, pięć domów w Piotrogrodzie i pałac w Moskwie, no i kapitały, akcje i tym podobne papiery. W Berlinie, w banku, ojciec złożył kiedyś w depozycie na wszelki wypadek około pół miliona marek, teraz towarzysz Joffe, nasz poseł, z trudem wydobywa te pieniądze, formalnie dla mnie jako dla jedynego spadkobiercy, i ja je pokwituję, ale ta suma jest z góry przeznaczona na rewolucję w Niemczech i właściwie tylko po to mnie tu sprowadzono.

— I panu nie żal tych pieniędzy?

— Nie uznaję prywatnej własności, zresztą pieniądze mi są zupełnie niepotrzebne.

— Pominąwszy inne rzeczy tudzież rozkosze życia i zbytek, one dają człowiekowi niezależność, swobodę.

— Mnie nie trzeba żadnej indywidualistycznej swobody, a robotnik rewolucji musi być w ciągłej zależności od masy, inaczej cierpi na tym zrzeszona praca.

— Cóż pan robi w tych pracach rewolucji? W pańskim wieku trzeba się jeszcze uczyć.

— Nie czas na naukę, trzeba naprzód umocnić władzę Sowietów i obronić ją od mnóstwa wrogów wewnętrznych, no i od rządów kapitalistycznych całego świata. Pracowałem dotąd na odcinku kontrrewolucji...

— Ale pan chyba nie mordował ludzi.

— Mordować, nie mordowałem, ale owszem, w sądach ludowych nieraz skazywałem białogwardzistów.

Nieraz też wykonywałem wyroki śmierci.

— Jak to? Pan, własną ręką?!

— Dlaczegóżby nie? Wszak to tylko normalna funkcja samoobrony rewolucji. Jedni pracują w oświacie, w propagandzie, w opiece nad dzieckiem robotniczym, inni w odrodzeniu moralnym proletariatu, reszta służy na różnych stanowiskach państwowych, a ja obrałem sobie odcinek naszej Nadzwyczajnej Komisji, tak zwanej u nas Czeka, bo w niej jest jedyna obrona rewolucji i osłona wszystkich jej prac i zamiarów.

— Pan żartuje, pan nie mógł własną swoją ręką...

— Ależ tak! I to nie raz, może nawet dużo więcej niż sto razy, kto by zliczył... Z początku, przyznam, było mi trudno, przeszkadzały nerwy, różne przesądy... Ale postanowiłem się przezwyciężyć. Teraz egzekucje nie sprawiają na mnie wrażenia, strzelam we łby jak automat.

— Ależ pan jest wstrętny! Pan się lubuje we krwi, w morderstwach, jak sadysta!

— Co do tego myli się pani, nie sprawia mi to żadnej przyjemności.

— Ale się w panu dusza nie wzdryga na te rzeczy i to jest okropne!

— Dusza... Pani jeszcze wierzy w tak zwaną duszę — w tę iskrę boskości w człowieku, nieomylną i nieśmiertelną? We mnie jedyna dusza to moja rewolucyjna świadomość. Od zeszłorocznej Rewolucji Październikowej powstała nowa, proletariacka etyka...

— Nienawidzę pańskiej etyki i mam już dość tych okropności. Proszę sobie iść, żegnam...

Brzydzę się panem.

W końcu kwietnia generał von Sittenfeld czytał następujący raport:

Wydział służbowy numer 6, sekcji C, agentura B.B., agent raportujący odpowiedzialny H.I.M.139.

Za ubiegły tydzień dwudziesty — dwudziesty siódmy kwietnia, ustalono: Eva Evard przyjmuje codziennie odwiedziny członka delegacji sowieckiej, księcia Siergieja Uchmatowa, młodego człowieka wysokiego wzrostu, urodziwego, w wieku lat około dwudziestu. Odwiedziny rozpoczynają się około ósmej i trwają do północy.

Nazajutrz po rozpoczęciu obserwacji E. E. przeniosła się z domu wdowy po pułkowniku, baronowej Steth von Schulzburg, Keithstrasse 8, do „Hotel Windsor”, Behrenstrasse 64/65, gdzie zajęła apartament numer 43, złożony z dwóch pokojów z alkową i łazienką. W dniach: dwudziestym trzecim, dwudziestym piątym, dwudziestym szóstym kwietnia wyżej wymieniony U. spędził z E. E. całą noc, aż do godziny dziesiątej — jedenastej rano. W godzinach poobiednich, od godziny piątej do siódmej, E. E. przyjmowała następujących gości: dnia dwudziestego pierwszego — redaktora Maxa Edelinga od piątej dziesięć do szóstej dwadzieścia pięć, posła Noodta — szósta — szósta czterdzieści pięć, kapitana lotnika o nie ustalonym nazwisku, szczupły, niski, brunet o kulach. Dnia dwudziestego drugiego wyszła z domu o godzinie dziesiątej rano, była w biurach „Mundus-Filmu” do godziny jedenastej. Wstąpiła do dwóch sklepów na Unter den Linden i tamże do księgarni, gdzie zakupiła rozkład pociągów.

W magazynie konfekcji męskiej Braci Martens dwie jedwabne pyjamy...

Dalej generał nie mógł czytać.

IX

Strach...

Wypełzał nie wiadomo skąd i snuł się po świecie jak subtelny, niedostrzegalny gaz, szerzył niepokój, budził widma nadchodzącego nieszczęścia. Każde jutro stawało się niepewne. Co rano gorączkowo przerzucano szeleszczące płachty i szukano w dziennikach złej nowiny.

Oczekiwali jej wszyscy wszędzie. Tajemniczy strach nie zna granic, frontów, narodów, przebiega ziemię jak wicher. Nie zna prawych ani grzesznych, przyjaciół ani wrogów.

Nikt mu się nie oprze, każdy go odczuje po swojemu. Krąży śród znękanej rzeszy ludzkiej w pogłoskach, w legendach, w potwornych plotkach. Nikt im nie daje wiary, ale każdy chwyta je chciwie i niesie dalej. Nikt im nie zaufa, ale już dawno zatraciły się miary, którymi dzielono prawdę od złudy. Ten czas był jak przyśniony, świat uczynił się fantastyczny, któż mógł osądzić, co było możliwe, co niemożliwe? Więc i najgrubsza plotka-pleciuga miała swoje znaczenie, po niedługiej rozwadze odrzucał ją człowiek rozumny, ale już się o nią otarł, pomyślawszy nad głupstwem bodaj przez jedną chwilę, już skaził wyobraźnię. Opowieści szalone, nowiny niesłychane trzymały się mocno, uporczywie w nizinach społecznych, w najciężej udręczonej masie. Mimo absurdu swego żyły one, a przechodząc z ust do ust obrastały w szczegóły, w imiona, w daty, przetwarzały się w dokumenty i biegły dalej. Były krzyczącym fałszem, a jednak nawet w swoim spotworniałym wyrazie niosły one drobny okruch jakiejś dalekiej, strasznej prawdy o sprawach wojny, tajonych rozmyślnie przez mocnych tego świata. Nieufność, podejrzenie, posąd zapuściły korzenie głęboko. Wszystko jest nie tak, jak piszą po gazetach! Kłamią komunikaty — łżą po dwa razy na dzień!

Rządy wojskowe, cenzura wojskowa płodziły substrat prawdy — wieści szeptane, dziwolągi.

One to z ciepłem i słońcem tej nowej wiosny rozpleniły się bujnie, zachłannie, jak gdyby w nich ożył i wschodził tajemny posiew wszystkich czterech lat wojny. Nigdy w te lata nie brakowało bajek, pogłosek, słuchów — ale teraz...

Ruszyła do ataku propaganda oficjalna. Wojskowe biura informacyjne, agencje prasowe, urzędowe, półurzędowe gazety zaczęły olbrzymią kampanię kłamstw dla otuchy i podniesienia struchlałych serc. Zwalczano panikę wypróbowanym argumentem, przerzucając winę za demoralizujące pogłoski na intrygi i podszepty nieprzyjaciela i jego tajnych agentur. Szerzono fantastyczne wieści o stratach i klęskach strony przeciwnej, o głodzie, nędzy, o upadku ducha, o masowych strajkach, o buntach w armii, o rewolucjach. Po tamtej stronie czyniono to samo, ale i tu, i tam zawodziły już stare sposoby, albowiem wypełniały się czasy i przebrała się miara cierpienia cierpliwości. Wszystko trwało jeszcze w poddaniu i w posłuszeństwie, ale w głębi już buntowały się dusze.

Strach przed jutrem przenikał przez szczelnie zawarte i strzeżone drzwi wspaniałych gmachów i wciskał się do tajemnych gabinetów, gdzie panowali władcy narodów, monarchowie, rządy, naczelni wodzowie. Nie było wyżyny, której by nie dosięgną!.

Tuż przed końcem nadchodziła godzina porachunku i czekał straszny sąd. I tam na szczytach czaiła się panika, a gdy rozszaleje się i pewnego dnia wybuchnie, któż będzie rządzić wojną? Kto ją doprowadzi do końca? Kto utrzyma na wodzy wzburzone masy, kto zatrzyma żołnierza w okopach? Widmo Rosji, płonącej straszliwym pożarem, nękało wyobraźnię, rzucało popłoch. Purpurowa łuna dalekiej rewolucji świeciła w oczy władcom Europy i zatruwała ich noce. Uginali się ludzie mocni pod ciężarem władzy, siwieli, starzeli się, jak gdyby te dnie liczyły się za lata, znikali z powierzchni coraz to inni mężowie stanu, zdmuchnięci przez mroźny pęd, wiejący od strasznego jutra. Na ich miejsce przez intrygę, przez protekcję, przez przypadek stawali nowi ludzie, mądrzy lub niemądrzy, mocni lub słabi, wreszcie żadni, i porali się z chaosem, niebaczni na to, że oni, ludzie końca, będą sądzeni surowiej niż ci sprzed czterech lat, którzy zaczynali wojnę.

Strach...

Rozpętana burza trwała wciąż, szalała i nie dawała się ani przeczekać, ani poskromić żadnym wysiłkiem woli lub mądrości. Gdy nie może trwać wiecznie, rozumowano pod przymusem logiki, że wreszcie i ona musi się przesilić i ustać. Wówczas ogarniała zgroza na myśl, jak będzie wyglądał świat, gdy po koszmarach tej cztery lata trwającej nocy dziejowej spoza chmur wyjrzy słońce i okaże całą prawdę nowego dnia.

Stały jeszcze murem linie frontów, pod naporem jednej lub drugiej strony wyginały się w fantastyczne skręty, wydłużały się, skracały się, pękały na chwilę, ale wnet tysiące i tysiące trupów zamykały rozwartą szczerbę. Tak było zawsze, ale o tej porze zużyte już były dawno i pogrzebane w ziemi najcenniejsze siły narodów; to, co przetrwało w okopach, było wysilone ponad ludzką miarę, przerzedzone przez śmierć, przez rany i trudy. Gdzieś na tyłach stały ostatnie, już doprawdy ostatnie rezerwy, a gdy i one z kolei pójdą w ogień i za tym razem również nie sprawią przełomu, i nie dadzą walnego zwycięstwa — nie zostanie już nic w odwodzie, by podjąć walkę.

Zbliżał się koniec.

Obwieszczał się w znękanych duszach złowrogim przeczuciem jakiegoś ostatecznego nieszczęścia.

Po obu stronach żołnierz stał pod bronią w tępym posłuszeństwie, bez zapału, gotów iść w ogień i zginąć, a gdy mu mówiono o zwycięstwie, milczał, a w duszy drwił — za długo na nie czekał...

„Pójdę i spełnię obowiązek aż do końca i cóż poradzę, gdy przyjdą Amerykanie i stanę jeden przeciwko pięciu? Co pocznę, gdy w okopy wjadą ziejące ogniem stalowe machiny, których się nie ima kula ani granat?” Tak myślał o tej porze Niemiec.

„Pójdę i spełnię obowiązek aż do końca i cóż poradzę, gdy Niemcy puszczą na nas gaz, na który nie ma obrony i ratunku?” Tak mówił Francuz, Anglik.

Niemców opętał strach przed amerykańską armią, która z niepodobieństwa, z absurdu, z humbugu, z bluffu stała się milionową nawałą i już lądowała we wszystkich portach Francji.

W gorączkowym, panicznym pośpiechu zbierano resztę sił, by rzucić wszystko na jedną kartę i uderzyć, zanim nadążą tamci. Zawrzała walka o każdy dzień, o każdą godzinę —

śmiertelne ściganie się z czasem.

Koalicję przerażało niewiadome, ogarniał lęk przed zaskoczeniem, przed jakąś potworną niespodzianką, którą nieprzyjaciel zachowuje na sam koniec. Obiegały pogłoski o nowo odkrytych przez potentatów wiedzy niemieckiej śmiercionośnych, dalekosiężnych promieniach...

O bakteriach cholery, tyfusu, dżumy, które w swoim położeniu bez wyjścia, w beznadziejnym osaczeniu Niemcy odważą się cisnąć na armie i na kraje wroga. O nowych, nieprzypuszczalnych machinach wojennych, które, tak samo jak działa bombardujące Paryż, taiły się aż dotychczas w cyklopowych kuźniach Kruppa. Wreszcie o najnowszym gazie, odkrytym już dawno, lecz zachowanym na sam koniec przez wyrzutka ludzkości, złowrogiego profesora Wagera z Ludwigshafen nad Renem. Opisywano jego straszliwe, nieodparte działanie, odgadywano jego skład chemiczny. Dawano mu nawet nazwę — Podwójny Żółty Krzyż.

X

W biurach II oddziału w gmachu Ministerstwa Wojny na ulicy St.-Dominique nie rządził już generał Dubreuil. Zasłużony szef wywiadu, który wykrył niejeden spisek nieprzyjaciela przeciwko sile zbrojnej Francji i przeprowadził do pomyślnego końca — do gilotyny lub rozstrzelania — wielkie afery szpiegowskie, znaczone imionami Duval, Bolo-Pacha, Monnier, Turmel, Mata Hari, Lenoir-Dessouches, Almereyda, nie licząc drobniejszych, padł ofiarą przepracowania i rażony częściowym udarem odpoczywał bez mowy i ruchu w głębokim fotelu. Tak zakończywszy swój zawód życiowy, rozmyślał nad dziejami tej wojny, nad jej tajemnicami i zagadkami.

Podpułkownik d’Arland też opuścił wielką kwaterę główną, poszedł na front i zdążył już zginąć na polu chwały w osłonie Amiens w ostatnim dniu ofensywy, idąc do kontrataku, tak jak sobie tego życzył, na czele batalionu strzelców pieszych.

Ich miejsce, ich funkcje objęli inni ludzie, wprowadzili swoje porządki, swoje metody pracy.

Van Trothen i Abbegglen spostrzegli to w dalekim, odciętym od Francji Berlinie znacznie wcześniej, niż dowiedzieli się o zmianach personalnych w II oddziale. Co kilka dni przybywali kurierzy lub tajna poczta graniczna, zorganizowana w Bazylei. Instrukcje i ponaglenia doganiane były przez instrukcje uzupełniające i przez owe, powtórne ponaglenia.

— To się nazywa ruch w interesie! W ministerstwie grasuje jakaś ostra psychoza gazowa.

Nie dalej jak przed miesiącem posłaliśmy im kategoryczne zapewnienie, że w gazach nie ma nic nowego i nie zanosi się na nic, a tu masz... Oni ze swojego Paryża lepiej wiedzą.

— To nerwy. Napędzili im Niemcy strachu swoim Ferngeschützem i teraz wciąż oczekują czegoś niesłychanego. Skąd my im weźmiemy nową sensację?

— Niech no kochany szef posłucha, co oni tu wypisują. — Abbegglen czytał świeżo odcyfrowany rozkaz, który przyszedł ostatnią pocztą:

Ponawia się po raz drugi rozkaz z dnia piątego kwietnia za nr 173B. Zażądać od C.K.N. 123 za wszelką cenę niezwłocznego zbadania lub wykradzenia poufnych papierów W. i wydobycia ścisłej formuły nowej substancji, a nade wszystko i jak najszybciej modelu i opisu odnośnej maski i innych środków ochronnych oraz systemu antyreakcji i neutralizacji stref nagazowanych tudzież zabiegów ratowniczych i leczniczych dla zakażonych.

Nieudolność i niedbalstwo C.K.N. 123 jest oczywiste. Istnieją dane bezsporne, że nowa substancja już została poleconą i oddaną do produkcji fabrycznej, a mianowicie w pierwszej linii w Höchst. C.K.N. 123 ma zażądać pod jakimikolwiek pozorami odkomenderowania do tych zakładów dla przeprowadzenia wywiadu, jeżeli jego rzekome najbliższe i poufne stosunki z W. nie pozwoliły osiągnąć bezpośrednio informacji co do odkrycia tej doniosłości.

— Co kochany szef powie względem tego osobliwego dokumentu? Wpierają w starego Wagera nowe odkrycie jak w chorego jajko. Cóż zrobi nasz nieszczęśliwy Helm, jeżeli profesor nic takiego nie zechciał dokonać? Sam ma za niego wykombinować ten nowy gaz?

— Już ja im odpiszę. Co się stało naszemu staremu? Wypomina, na przykład, żeśmy przeoczyli „Grubą Bertę”, którą rzekomo studiowano i budowano u Kruppa w ciągu dwóch lat. W Essen straciliśmy pięciu dobrych agentów, w tym dwóch inżynierów. Robiło się, co się mogło, do diabła, nie jesteśmy czarownikami...

— Niech im kochany szef napisze, żeby poszukali w archiwum generała Donaldsona. Jest tam raport naszej „Szelmy”, bodaj sprzed roku, o próbnym strzelaniu na sto dwadzieścia kilometrów na morzu. Działo się to, jak powiada, w Altenwalde, między Cuxhaven i Bremerhaven, ale angielscy rzeczoznawcy z pewnością uznali to za bujdę.

Dyrektor „Mundus-Filmu” zabierał się właśnie do zdjęć w terenie, wiosna tego roku zbudziła się wcześniej. Niebawem zazielenią się w okolicach Berlina prastare legendarne bory Nibelungów z zaczarowanymi źródłami i krwawy las Argoński z roku 1914. W niedalekim Buckow, w tak zwanej Marchijskiej Szwajcarii, znajdzie się dość wzgórz, lasów i wód dla Bogów Germanii z ich podwójną akcją mitologiczno-współczesną. Najgorsze było, że partner Evy Evard, słynny aktor Hjalmar Butzke (bohaterski kapitan Hofacker a zarazem Wotan), był zmobilizowany przez szalejącego z zazdrości generała Sittenfelda i wypchnięty z Berlina do Belgii, skąd jako urzędnik okupacyjny pisał na wszystkie strony rozpaczliwe listy, błagając o wyzwolenie. Van Trothen wiedząc, że generał zdążył się już przekonać, o kogo właściwie powinien być zazdrosnym, prosił o poparcie w sprawie zurlopowania aktora na czas zdjęć i uzyskał odnośne przyrzeczenie, ale rzecz utknęła w labiryncie wojskowych instancyj i kompetencyj.

Eva rozmawiała ze swoim dyrektorem o wznowieniu pracy nad Bogami Germanii od niechcenia, z dziwną obojętnością, jakby to jej nie dotyczyło bezpośrednio. Przeważnie była nieprzytomna, zachowywała się jak obudzona ze snu. Zdawała się zapomnieć na szczęt nie tylko o epokowym superfilmie, ale i o swoich fantastycznych zamierzeniach odegrania wielkiej roli w jakiejś intrydze wojennej. Ani wzmianki o niefortunnych planach minionej ofensywy...

Była opętana pierwszą prawdziwą miłością swego życia, wśród wielu bujnych przygód i uniesień nie zaznała jeszcze nic podobnego. To szczęście było w niej niezniszczalne i wieczne.

Utonęła w swoim szczęściu, znikł cały świat, nie miała pewności, gdzie jest i kiedy się to dzieje, nie było żadnej wojny... O tym, co ją otaczało, miała wiedzenie jakieś lunatyczne.

Ach, zaprawdę, tego jeszcze nie było...

Zabrał ją całą, opanował i związał ze sobą na życie i śmierć jej przecudny, dziewiczy chłopak, który przed nią nie zaznał był kobiety. Jej pan i władca łaskawy, dobry i wspaniały, potężny jak młodzieńczy bóg... Dziecko urocze, w głębi serca niewinne nawet tej krwi, którą w nieświadomości przelało... Straszliwy demon rewolucji, burzyciel świata, okrutnik, od którego wieje zgroza... Tchnął egzotyzmem Wschodu... Człowiek pierwotny, niepohamowany brutal, zarazem najwytworniejszy dżentelmen, arystokrata — z dziada pradziada książę. Lubiła go nazywać kniaziem, co w jej angielsko-francusko-niemieckiej wymowie brzmiało: „Khnass”.

Niepodobna go poznać do głębi, jest pełen niespodzianek. To dla niej czuły i najmilszy, naiwnie dziecięcy jak syn wobec matki, to wyniosły i drwiący ma ją za nic, ciska jej prosto w oczy zniewagi najdotkliwsze i zapowiada, że pójdzie sobie, bo ma jej dosyć. Spowiada się przed nią, oskarża się i płacze, błaga, żeby go nie opuszczała, bo on nie ma nikogo na świecie.

Szalony w rozpasaniu, niewyczerpany w furii miłosnej, zapada nagle w zniechęcenie, nie da się tknąć i mówi po prostu: „Nie cierpię tego wszystkiego, brzydzę się tobą”. Każe jej opowiadać o sobie, wypytuje, dręczy, nie da nic utaić, a gdy już wie wszystko, wścieka się z zazdrości o dawne sprawy, poniewiera nią — co za rozkoszny ból — nawet bije, ćwiczy rzemieniem.

Sinymi pręgami porysowane są jej ramiona, plecy, piersi, nogi, od stóp do głów całe ciało, które znało tylko pocałunki i pieszczoty, nieskazitelne, niewysłowione, podziwiane przez wszystkie narody ziemi ciało Evy Evard...

Snuli wielkie plany. Jak tylko załatwioną będzie sprawa spadku po ojcu (mniejsza o rewolucję w Niemczech — niech ją sobie robią sami), pojadą do Rosji. Tam on będzie robił swoje, a ona swoim talentem i sławą będzie służyła rewolucji. Stworzy nową, epokową sztukę, film proletariacki, który na całej kuli ziemskiej szerzyć będzie hasła Sowietów, okaże światu walki, prace i zdobycze nowego ustroju społecznego. Eva znajdzie w Rosji utalentowanych pisarzy, aktorów, reżyserów, niewyczerpany odmęt nieznanych tematów, motywy szczytnego tragizmu, powikłań psychicznych, problematy, jakich jeszcze nie zaznał stary świat. Rząd Sowietów da jej wszelką pomoc i poparcie, złoży w jej ręce niewyczerpane środki finansowe dla wiekopomnego dzieła. Dla swego piękna i kunsztu, i dla Evy Evard rewolucyjne filmy rosyjskie będą rozrywane przez kraje burżuazyjne, pomimo groźnych tematów i haseł, a tym sposobem prawda sowiecka będzie się szerzyła, będzie przenikała wszędzie.

Serge Uchmatow, jej ukochany „Khnass”, wprowadził ją w otchłanny świat przewrotu społecznego, dopiero przez niego zdobyła prawdziwe pojęcie o tym, co się działo w Rosji. Aż dotąd karmiła się okropnościami z gazet i z opowieści emigrantów rosyjskich spotykanych w Paryżu, w Genewie, w Berlinie — krew, zniszczenie, terror, zaplombowany wagon, nikczemna zdrada koalicji, haniebny pokój brzeski — absurd, obłęd, chaos. Nie wiedziała nic więcej. Teraz zajrzała w głąb przepaści rosyjskiej i przez opary krwi, przez zamęt i czad pożarów, jak na dnie krateru dostrzegła zawrotnie olbrzymi cel, dla którego się to wszystko dzieje. Sprawiedliwość społeczna... Ucisk złotego cielca, kapitału... Nemezys dziejów... Świetlane jutro ludzkości...

Poznała fałsz świata, w którym osiągnęła sławę i bogactwo. I ona, wolna artystka, którą talent wyniósł na szczyty kultury, miała też swój udział w nieludzkiej, wiekowej krzywdzie ludu pracującego. Dowiedziała się, że jest sojuszniczką kapitału i żyje krwią i potem uciemiężonej masy. Stanął w jej oczach ojciec, drwal sterany pracą w lasach, zawsze milczący, zmordowany ciężkim życiem, gdzie ledwie starczało na chleb.

Przypomniała sobie wielki strajk, gdy na szereg dni zamilkły jęczące piły tartaków, a z borów, z gór, zza jezior, aż od dalekiej rzeki Saskaczewanu do Maple Creek ściągały tłumy zbuntowanych drwali. Umknęli dyrektorzy, urzędnicy, inżynierowie, przez cały tydzień płonęły kolosalne składowiska surowego drzewa i gotowych desek, aż pewnego dnia przyjechały pociągi z milicją i oddziały siepaczy z prywatnej policji Pinkertona, a z nimi zbieranina bezrobotnych nędzarzy z dalekich stron, horda łamistrajków — „Żółtych”. Salwy karabinowe milicji, smith-wessony, kolty i pałki gumowe szpiclów Pinkertona szybko uśmierzyły bezładny rozruch. Pamięta, jak gwizdały kule — dużo trupów, rannych. Mnóstwo ludzi zakutych w kajdany wywieziono koleją na sądy, na długie lata więzienia. Na tym się skończyło.

Teraz dopiero — w dwadzieścia lat później, jak się to mówi w napisach filmowych —

drgnęło w piersi i odezwało się proletariackie serce Evy Evard, córki kanadyjskiego drwala.

Porwała ją rewolucja.

Opowieści ukochanego kniazia, świadka i uczestnika tragedii rosyjskiej, olśniły jej wyobraźnię.

Toż jest widowisko godne, by zatracić się w nim i zapomnieć o wszystkim innym!

Czymże jest ta cała wojna światowa w obliczu straszliwości i powagi rewolucji w Rosji? Kapitalistyczna, imperialistyczna masowa fabrykacja trupów — mordowania o supremację gospodarczą, o naftę, o rudę, o rynki. Kolosalne szachrajstwo pieniądza, osłonięte świętymi frazesami o honorze ojczyzny, o wolności ludów, o prawdzie, o sprawiedliwości, o pokoju wieczystym, powszechnym, dla którego godzi się przelać morze krwi. Jednakowy był fałsz po obu stronach i jednaka wina. Teraz kapitalistyczna Rosja carska i kapitalistyczna Rosja Rządu Tymczasowego pierwsze płacą za swoje zbrodnie. Za nią pójdzie odwet na Niemcy, na Francję, na Imperium Brytyjskie, na Europę, na Amerykę — na kapitalizm całej kuli ziemskiej.

A zresztą, gdy spojrzeć wstecz w te cztery bez mała przewojowane lata — co za śmiertelna nuda! Co za upadek wszelkiej myśli i prawdziwego ludzkiego życia! Czyż można wyżyć przez cztery lata komunikatami głównych kwater? Jak można nie robić nic innego, jeno liczyć trupy, jeńców i zdobyte lub stracone kilometry, a nieraz nawet, w okresach zastoju — tylko metry?... Spowszedniała, opatrzyła się śmierć, obrzydło codzienne bohaterstwo, zamarły w ludziach uczucia grozy, zapału, litości, oburzenia; już nic nie cieszy, nic nie martwi, zatracił się sens życia. Rozpostarła się i zapanowała dręcząca nuda, pustka w duszach i w mózgach.

Eva miała dosyć tej wojny.

Zażądała odmiany i znowu, jak gdyby koleje świata układały się wedle jej zachcenia, odsłania się przed nią nowe misterium, pełne wspaniałości i grozy, i nowych wydarzeń, nowych zagadek i tajemnic.

Wieczorami wychodzili na miasto, Serge nie lubił świetnego centrum Berlina, szerokich ulic, pałaców, teatrów, pierwszorzędnych kawiarni. Jechali tramwajem lub koleją obwodową w dalekie dzielnice, wysiadali na pierwszej lepszej stacji i zagłębiali się w labirynt ulic, uliczek, zbaczając na oślep na prawo, na lewo, i krążyli godzinami, zatopieni w sobie. Dziwili się, gdy im zastąpiła drogę Sprewa, nieoczekiwana w tym miejscu lub nieogarnione ciemne pole Tempelhofu albo gdy dowiedzieli się od przechodniów, że są w Rixdorf lub w Charlottenburgu. Miło było zabłądzić i nie wiedzieć, gdzie się jest, miło było wstąpić do najnędzniejszej piwiarni na szklankę nędznego wojennego piwa lub do brudnego trzeciorzędnego kina między ubogą gawiedź. Serge twierdził, że to są dopiero ludzie rzetelni i że do nich należy przyszłość świata, cóż, że na teraz palą tani tytoń, jeszcze się nie kąpią, a gdy się ich zbierze więcej, w jednym miejscu — śmierdzą. Za to nie ma wśród nich fałszu i krzywdy, które cuchną w zapachu perfum i w jedwabnych szelestach dystyngowanego tłumu. Eva zgadzała się na wszystko.

Serge zażądał, żeby na te wycieczki ubierała się skromnie, czyniła to, ale i tak wszędzie, gdzie się zjawiła, zwracała na siebie uwagę. Utrzymywała, że to on właśnie przez swoją urodę i postawę jest przedmiotem podziwu, choć ubiera się niedbale aż do przesady. W rzeczywistości oboje tworzyli parę, która w żadnym środowisku nie mogła ujść uwagi, zdawali się oboje należeć do nieznanej, obcej, wyższej rasy. Eva ubóstwiała urodę swego młodzieńczego kochanka, zachwycała się nią jako kobieta i jako artystka ceniąca w człowieku wyrazistość rysów i charakter całej postaci. Jedna jedyna wada... Na ukochanym obliczu Serge’a nigdy nie widziała uśmiechu. Zawsze był poważny, skupiony. Posępnie patrzyły piękne oczy. Tak samo w roztkliwieniu miłosnym, jak wówczas, gdy żartował lub prawił koncepty.

— Dlaczego ty nigdy się nie śmiejesz?

— To niepotrzebne.

— Jak to, zawsze byłeś taki dziwny? Nigdy się nie śmiałeś?

— Owszem, dawniej mi się zdarzało. Ale od pewnego czasu jakoś zapomniałem o śmiechu.

— Dawno?

— Może od roku, może mniej.

— To przez rewolucję!

— Może przez rewolucję, może nie — sam nie wiem.

Trudno było do tego przywyknąć, zwracała mu na to uwagę, zmuszała go do śmiechu, ale gdy jeden jedyny raz jej usłuchał i usiłował się roześmiać, ogarnęło ją przerażenie. Na twarzy wypełzło mu coś nieopisanie przykrego, jak gdyby zdradziła się w nim jakaś okropna tajemnica, ukryta na samym dnie duszy. Z tym przymuszonym uśmiechem stał się zupełnie inny, obcy, nawet odpychający... Evę zdjął strach, ona, mistrzyni fizjonomiki, znająca wszystkie tajniki, odcienie, przeobrażenia i niespodzianki w grze ludzkiego oblicza, długo rozważała zjawę tej strasznej maski, którą na ukochaną twarz narzucił tak przyrodzony wyraz, tak powszechny, tak zwyczajny i codzienny, taki ludzki — jeden uśmiech... Jak może istnieć człowiek niezdolny do uśmiechu? Cóż w nim się tai? Starała się zatrzeć w sobie ten obraz, zapomnieć i drżała, by Serge nie powtórzył okropnego eksperymentu. Ale do tego już nie doszło.

XI

W ustronnej, bezludnej części Tiergartenu pani Greta von Senden błąkała się między stawami, czekając od dawna na umówioną schadzkę z inspektorem policji politycznej, któremu miała wręczyć raport. Nie nadchodził. Z początku się nudziła, potem irytowała się, gdyż pan inspektor za tym razem obiecał jej przynieść „bardzo przyjemną kopertę”, jak to obwieścił był wczoraj poufnie agent łącznikowy wyznaczając jej spotkanie w parku. Pomimo dwóch pensyj, z których jedna, niemiecka, opędzała życie i koszta podróży, a francuska, pięciokrotnie wyższa, rozchodziła się również, w końcu miesiąca była bez grosza przy duszy, a „bardzo przyjemna koperta”, która się tak fatalnie opóźnia, zawiera pierwszą nagrodę, jaką ma nareszcie otrzymać za swoją wierną służbę. Ile to wyniesie? Greta była przekonaną, że odkupiła już sowicie dawne błędy i zbrodnie przeciwko ojczyźnie i zasłużyła nie tylko na przebaczenie i zapomnienie win, ale i na sutą gratyfikację. Zgadywała: „Tysiąc marek? Nie, tyle nie dadzą. Pięćset?”

Była niewyspana i zła. Znowu od trzech dni nie miała „białego proszku”, bez którego nie mogła już żyć. Otrzymała wprawdzie od znajomej pani parę gramów jakiegoś „cudownego”

specyfiku o dzikiej, nie do zapamiętania nazwie, ale na nią działało to fatalnie. Rozdrażnienie, bezsenność, a w długą samotną noc obsiadają pościel utrapienia, zmory i widma, postrzega, czym jest, i jak głupia brzydzi się sobą. Najgorsza rzecz — tak zwane opamiętanie się — zatruwa ją idiotycznymi wyrzutami tak zwanego sumienia, które wszak nie istnieje w normalnym inteligentnym człowieku. Kto wie, czy zdoła wycierpieć jeszcze parę podobnych nocy, już wczoraj przychodziły takie straszne momenty... Bo i po co ona właściwie ma żyć?

Nagle spostrzegła w sobie coś dziwnego... Jakby powtórzenie momentu sprzed wielu, wielu lat, może jeszcze z dzieciństwa... Skąd ten radosny niepokój? Przeczucie szczęścia, zachwyt nieokreślony, bez powodu i przyczyny?...

To wiosna — spostrzegła ją w sobie wcześniej, niż ujrzała oczami lekkie, zielonkawożółte omszenie na gałązkach wierzb nad stawem, świeżą, jasną ruń na trawnikach. Na kępach zarośli, na drzewach, wszędzie nabrzmiałe pąki, ciepło, zapach wilgotnej ziemi... Za parę dni wystrzeli młode listowie, okryje, umai świat. Zaskoczyła ją wiosna. W rozwichrzonym, obłędnym swoim bytowaniu z dnia na dzień, nie zdawała sobie sprawy z tego, co się poza nią dzieje na świecie. A czas płynął, przeminęła długa zima...

Łzy rozpaczy zapiekły w niewyspanych, suchych oczach, wzdrygnęła się na wspomnienie tej nocy. Nieodparty urok wiosny pogrążył ją w ciężkim strapieniu — cóż może jej przynieść to odnowione, powracające życie, któremu radują się ludzie wszyscy? Jest na zawsze zgubiona, wyklęta. Czyste wiosenne tchnienie, które promieniowało zewsząd i na wszystko, co żyje, zdawało się omijać ją jedną, niegodną, tak okropnie zbrukaną, zatraconą bez nadziei. Niepodobna było zapłakać i rozszlochać się nad swoją niedolą, gdyż między stawami przemykali się ludzie, zaczęła więc kląć półgłosem, zawzięcie. Zionęła najobrzydliwszymi słowy, piętrzyła łajdackie okropności, wyzwiska, dziwolągi, kunsztowne, wymyślne świństwa, wylęgłe w spelunkach i rynsztokach wielkomiejskich lub wytworzone w okopach dla ulgi i przetrwania.

Nauczyli ją kląć oficerowie schamiali na froncie, nieraz popisywała się swą erudycją w dobranym gronie lub przy boku jakiegoś miłośnika podobnych paskudztw, którego tym rozjątrzała i wprowadzała w zachwyt.

Umilkła — bo ktoś nadchodził. Jegomość zgarbiony i otyły, o nabrzękłej, czerwonej twarzy, mocno kulejący — spojrzała na niego obojętnie i on spojrzał — przeszedł. Inspektor Hildt był już spóźniony o trzy kwadranse, zapewne znów nie przyjdzie. Na myśl, że co najmniej do jutra będzie się musiała obyć jakimiś marnymi pięciu markami, wpadła w złość. Dobrze — za karę przerobi raport, przemilczy najnowszą zdobycz, Emmę Jess, jak już przemilczała doktora Helma, niech poczekają.

Kulejący jegomość powraca. Tym razem, mijając jej ławkę, patrzał na nią wprost przenikliwie, badawczo. Gdy ich oczy się spotkały, stanął; Greta zerwała się na równe nogi. „Uciekać!

Uciekać!...”

— Morgen, Greto! Przecież to ty? Pomimo wszystko — ty... Jak ty wyglądasz? Co się z ciebie zrobiło?!

— Popatrz no naprzód na siebie, zanim... O Boże... To przecież niemożliwe... Okropność...

— Cha, cha, cha!...

— Po com ja ciebie spotkała?! Niechżeby cię lepiej piekło pochłonęło... Czemuś do tego czasu nie zdechł, żeby moje oczy nie oglądały czegoś podobnego!...

— I ja bardzo żałuję, ze swojej strony, jak wiesz, nie zabiegałem nigdy. Przypadek... Ale mogłabyś być grzeczniejsza...

— Słuchaj, von Senden, czy ja naprawdę tak wyglądam?...

— Jak?

— Przecież mnie poznałeś od razu?

— Poznałem cię po chwili, gdy już przeszedłem i chciałem iść sobie dalej, ale mnie licho pokusiło, żeby wrócić. Mam ci coś do powiedzenia — powiem i pójdę.

— Nic mi nie powiesz! Nie masz żadnego prawa mnie dręczyć! Ruszaj precz! Natychmiast!

— Pozwolisz, że usiądę, noga dolega mi dzisiaj gorzej, pamiętasz — złamana w trzech miejscach, kiedy mnie wówczas przywaliło ziemią. Pamiętasz?

— Nie pamiętam! Nic nie chcę pamiętać! Zostaw mnie w spokoju...

Przez chwilę milczeli. Oboje pogrążyli się w tępym zdumieniu, to spotkanie wydawało im się niepodobieństwem. Jeszcze gorszą nieprawdą było wszystko tamto, z niewiarygodnej przeszłości. Dopiero dwa lata temu... Co znaczy — rok? Co to są — dwa lata? Czy to dużo, czy mało? Czy tamto było dawno, czy niedawno? A może nic nigdy nie było?... Przecież tak właśnie byłoby najlepiej... To sam diabeł ich ze sobą zetknął, żeby drwić... Czy może być coś okropniejszego? Po co? Po co?...

Nagle oboje jednocześnie spojrzeli na siebie i długo nie odrywali wzroku, nie mogli. Nie mogli się napatrzeć na ohydę, w którą zamieniło się dawne, tak piękne, tak umiłowane.

„...Oczy bezmyślne, puste, zapłynięte... Twarz obrzękła, sina, czerwona, pijacka, nos zeszpecony krostami... Jakieś tajemne łajdactwo, zaskrzepłe w rysach, zamknięte, gotowe wypełznąć każdej chwili... Tyżeś jest, mój mężu ubóstwiany, człowieku, któryś mnie ukochał nadludzko — bez litości?...”

„...To ty, Greto, miłości mego życia... Ty jedyna na świecie, najpiękniejsza, ty przeczysta...

Widmo plugawe... Te usta bezecne, sponiewierane każdą rozpustą... Oczy wyuzdane, bezczelne...

Głos zachrypnięty, obcy... Gdzie są włosy tamte, najdroższe? Ladacznico...”

Nie mogli patrzeć dłużej. W twarzy Grety drgał płacz, lada chwila rozełka się, rozszaleje żal nie utulony, spóźniony. Von Senden pobladł, a piętna pijackie wystąpiły jaskrawiej. Jeszcze raz podnieśli na siebie oczy i natychmiast umknęli ze spojrzeniem — o czymże mieli mówić?

Oboje przeklinali siebie nawzajem i ten ślepy, najgłupszy traf, który ich ze sobą zetknął.

W obojgu sercach, w ich tajemnej głębinie poruszyła się jakaś rozpaczliwa nadzieja, a i on, i ona zdeptali ją natychmiast szyderczym śmiechem — co za farsa!... Otrząsali się ze wspomnień, które zaroiły się nieposłusznym tłumem i ogniem żarły dusze. I cóż dalej?...

— Tyś wszystkiemu winien... Ta twoja przeklęta duma, męska, mężowska!... A ja głupia, po stokroć głupia, żem nie utaiła... Stąd nasza zguba... Nie mogłeś zrozumieć, przebaczyć?

— Kiedym umierał w mękach, przez wybuch francuskiej miny po szyję zagrzebany w ziemi, przebaczyłem ci, Greto, w obliczu śmierci. Ale odkopali mnie i wyżyłem — niech już zostanie po dawnemu. Na co ci moje przebaczenie?

— Ja niczego od ciebie nie żądam! Ale wówczas... Ileż razy pisałam na front... Krwią i łzami...

Zawziąłeś się za jeden jedyny błąd — teraz mnie masz... Jeżeli chcesz, to ci o sobie opowiem...

Cha, cha!...

— Nie powiesz o tym ani słowa, ja nie chcę!

— Strach ci usłyszeć, jak twoja żona, która nosi twoje nazwisko...

— Greto, mnie to naprawdę nic nie obchodzi, wszystko diabli wzięli i nigdy już o tobie nie myślę. Zapomniałem, jak i ty.

— Jednego nie zapomniałam, nigdy nie zapomnę — mojej krzywdy. I ja o tobie nie myślę, a gdybym nawet pamiętała, to dość mi było spojrzeć na ciebie — teraz... Cha, cha...

— Tak, Greto, wyglądam nieosobliwie, jestem ciężko chory, inwalida...

— I pijak!

— Owszem, popadłem w nałóg, tym się dobijam, jestem człowiekiem straconym, i to przez ciebie, ale już mi wszystko jedno.

— Nieprawda! To tyś mnie zgubił!

— Greto, nie będziem się prawować, co tam już teraz... Powiedzmy sobie, gdyby nie wojna...

— Niechże będzie przeklęta, ale i ty bądź przeklęty, zły, zawzięty człowieku!

— A skąd ta moja złość i zawziętość?

— Nie wiem! Nie wiem! Jakiż ty byłeś dla mnie dobry...

— Byłem, tak, owszem. Było i przeszło, a w międzyczasie dwa lata frontu. Policz no, Greto:

od Charleroi do Marny i z powrotem — Argony; potem Ypres i cała zimowa kampania flandryjska, dalej Reims, Chemin des Dames, a dalej na dobicie Verdun, no i Somma... To trzeba zrozumieć...

— Cóż mi z tego, że zrozumiem?

— To prawda.

Zamilkli, nie mieli o czym mówić. Von Senden ziewnął, wydobył z kieszeni maleńką paczuszkę i rozwijał ją z papieru, a ręce mu się trzęsły. Otworzył okrągłe pudełeczko, wziął szczyptę białych kryształków i zażył chciwie. Wciągnął głęboko ten specyfik, w skupieniu, przymknąwszy oczy, brzydko siąpając nosem. Greta aż podskoczyła na ławce.

— Daj i mnie! Choć odrobinkę...

— Proszę.

Siedzieli dalej w milczeniu, czekając na rozkoszną chwilę, gdy troski, żale, bóle, ciężar i sromota życia, i pamięć, i nieznośne dzisiaj, i niepewne jutro zaczną się zasnuwać białą mgłą.

Roztworzy się inny świat, a w nim godzina pełni i wolności, której nie zazna człowiek ani przez wysiłek woli, ani przez mądrość, ani przez cnotę. Na godzinę wróci polot młodości i nadzieja, wszyscy ludzie stają się dobrzy i piękni — na godzinę. Pierwsze drobiny błogosławionej trucizny już przenikają do mózgu, do pajęczej tkaniny nerwów, już toczą i rozrywają łączność z prawdziwością zjawisk — usypiają przeklętą świadomość. Lekki, przejrzysty sen przysłania kształty życia i ucisza jego odgłosy...

Greta przemówiła pierwsza jakimś innym głosem, zadźwięczała w nim świeżość, zadrgały jakieś dawne tony, von Senden ocknął się i słuchał chciwie, nieprawdaż — tym głosem mówiła do niego kiedyś ona, ta, która sczezła i gorzej niż umarła — jego ubóstwiana Greta.

— Gdzie są moje listy pisane na front — już po tym? Oddaj mi je, nie chcę, żeby się poniewierały i wpadły w czyje ręce. Jeżeli one cię nie poruszyły...

— Nie ma listów... Dla mnie nigdy ich nie było — paliłem każdy natychmiast, jak tylko przyszedł, żadnego nie otworzyłem.

— Słuchaj, von Senden!

— Co, Greto?

— Jesteś podły!

Na zakręcie alei ukazał się pan przysadzisty, krępy, w jasnym wiosennym palcie, w kapeluszu na bakier; pośpieszał kiwając się na obie strony. Zatrzymał się i z daleka uczynił znak.

Greta zerwała się z ławki i odeszła bez słowa, bez spojrzenia.

Generał von Sittenfeld nie od razu pożegnał wszelką nadzieję. Pomimo jawnej zdrady, utraciwszy wiarę w rzekomą wzajemność Evy, nie wyrzekł się jej bynajmniej. Mniejsza o jej serce... Jednak ciężko przebolał ten cios, gdyż pomimo tysiąca przelotnych wątpliwości, gdy znalazł się w obliczu Evy, ufał jej zapewnieniom, jej serdeczności, spojrzeniom, westchnieniom i gestom oraz momentom jej rozkosznego półzapomnienia i ćwierćoddania, którymi ogłupiała go po mistrzowsku. Któż by nie uwierzył na jego miejscu? Czyż jest na świecie mężczyzna, którego by nie oszukała Eva Evard, wyrafinowana aktorka, gdy puści w ruch swoje uroki i sztuki? Tym usprawiedliwiał się przed samym sobą i łagodził w pewnym stopniu gorzkie poczucie poniżenia i wstydu.

Ale teraz przybyło nowe udręczenie, męka zazdrości. Już nie mętne podejrzenia, zgadywane, rozproszone na szereg osobistości, ale niezbita pewność. To już było za mocne. Generał zżerał się w bezsilnej wściekłości, która w momentach, gdy nasuwały mu się pewne obrazy w całej plastyce ich realizmu, dochodziła do ataków furii. Wówczas drżeli przed nim podkomendni, interesanci. Nieposzlakowany i zrównoważony z angielska (pomimo „Gott strafe England”) dżentelmen w pewnych chwilach zapomniał się w klubie, w towarzystwie, przy paniach. Mówiono: „Nasz generał jest przepracowany”, co się najzupełniej mijało z rzeczywistością, gdyż w tych czasach właśnie nic nie robił, zapuścił sprawy swego groźnego resortu dając folgę i odetchnienie wewnętrznym i zewnętrznym wrogom Niemiec. Czytał tylko pilnie, z bolesną chciwością codziennie raporty o zakochanej parze, której żaden krok na mieście nie uchodził uwadze jego agentów. Tym razem, ze wstydu przed własnymi szpiclami, w instrukcji wymieniony był jako przedmiot inwigilacji tylko „członek legacji bolszewickiej Uchmatow”, zresztą śledzono wszystkich przywiezionych przez towarzysza Joffega i jego samego, ale młodzieńczy kniaź był pod lepszą opieką niż sam szef delegacji.

Dla Evy oprócz miłosnej nienawiści, czuł pogardę, po prostu wstydził się za nią. Jak to?

Kompromitować się na cały Berlin z gołowąsym szczeniakiem? Z nikczemnym bolszewikiem?

Z typem na wskroś zwyrodniałym moralnie, bo czyż słyszana rzecz, żeby syn starego książącego rodu...

Nie on jeden uważał to za skandal. Nowina, że Eva opuściła dostojnego generała Sittenfelda dla bolszewickiego młokosa, budziła niesmak wśród znajomych, przyjaciół i wielbicieli wielkiej artystki. Kilka domów, zażyłych z Evą, zmówiło się, żeby jej nie przyjmować, ale ona i tak nie pokazywała się nigdzie, pochłonięta swoim kniaziem. Oburzały się zwłaszcza panie, a wśród nich przodowała baronowa von Steth-Schulzburg, zraniona w swej miłości, zdradzona i opuszczona najbrutalniej. Doszło do tego, że udała się do zdradzonego również generała i zupełnie naiwnie i bezwstydnie namawiała go, żeby niezwłocznie nakazał wziąć bolszewika do więzienia, gdyż bez wątpienia jest to nasłany zbrodniarz, który przygotowuje w Niemczech rewolucję.

Generał uchylił się od tej misji, ale wizyta baronowej natchnęła go nowym pomysłem.

Niestety w raportach o kniaziu Uchmatowie nie można było dopatrzyć się żadnego powodu ani pretekstu do oficjalnego wkroczenia, a na domiar złego był on pod osłoną legacji dyplomatycznej zaprzyjaźnionego państwa Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Rad Robotniczych Żołnierskich, Chłopskich i wreszcie Kozackich. Oczywiście nic łatwiejszego, jak podczas wieczornej wycieczki zakochanej pary w odleglejsze i gorzej oświetlone dzielnice kazać go po prostu zamordować (w oczach Evy!) wiadomym, nieoficjalnym drabom, trzymanym na razie w rezerwie, w oczekiwaniu groźniejszych strajków i zaburzeń, ale i tu stawał na przeszkodzie honor i cześć niemieckiego generała. Nie godziło się tego czynić dla osobistej zemsty, byłoby oczywiście inaczej, gdyby ów potępieniec dopuścił się czegoś politycznie karygodnego. Wówczas, owszem, byłoby to najkrótszą procedurą pozbycia się „uciążliwego cudzoziemca”, a zabójstwo poszłoby na karb nierozwagi młodego człowieka, który nieświadom stosunków zapuszcza się po nocy w okolice, gdzie się roi od chuliganów, rabusiów, dezerterów i innych mętów społecznych.

Raporty go nie zadowalniały. Zwrócił uwagę zaufanemu kapitanowi Gutznerowi, że dziwi go brak wszelkich informacyj o występnej propagandzie ze strony inwigilowanego osobnika, który chyba nie dla estetycznych wzruszeń ani też dla dobrego powietrza nawiedza „wraz ze swoją damą” dzielnice robotnicze i pobliża koszar, uczęszcza do obskurnych szynków i kawiarni, gdzie przynajmniej do wieczornego apelu przesiaduje mnóstwo żołnierzy.

— Proszę dać na ten odcinek inteligentniejszych agentów. Opinia jest zaniepokojona, bolszewiccy podżegacze grasują u nas zbyt bezkarnie — pan czytał wczorajsze wieczorne gazety?

Hrabia Mirbach donosi z Moskwy...

Generał był zbyt uczciwym przedstawicielem władzy, by wszcząć represje bez dowodów, nawet wobec jawnego wroga cesarstwa i ładu społecznego, ale gdy zdobędzie fakty obciążające i należyte przeświadczenie o winie obrzydliwego szczeniaka, wkroczy niezwłocznie. Co za cudowny odwet! Zrozpaczona Eva naturalnie przybiegnie błagać o miłosierdzie...

Naprzód posiedzi sobie w poczekalni ze dwie godziny dla opamiętania i rozwagi. Dalej szef kontrwywiadu z miną urzędową, jak gdyby nie znał zupełnie uroczej petentki, wytrzyma atak i wszystkie miny, gesty, płacze, przewracanie oczami. Na początek wydręczy ją niezgorzej, za następnym razem zastraszy ją i zgnębi — sprawa wygląda nader groźnie, wszak mamy wojnę, nieprawdaż?... Przypuszczalnie od dziesięciu do piętnastu lat ciężkiego więzienia, i to biorąc pod uwagę niepełnoletność oskarżonego, inaczej byłoby gorzej.

Wreszcie... Eva, która jest kobietą wielkiego rozumu, nie będzie szukała wysokich protekcyj ani obijała progów parlamentu czy ministrów i odnajdzie jedyną drogę prowadzącą do celu — po prostu zgłosi się pewnego pięknego poranka i oznajmi oczami i całą swą niemą sztuką filmową albo powie to wprost i wyraźnie, że gotowa jest wykupić kochanka z więzienia i od srogiej kary.

Nadejdzie wielka godzina porachunku z dręczycielką. Nikczemny szczeniak posiedzi jeszcze długo, a tymczasem duma Evy, jej godność, jej miłość będą szarpane, poniewierane z rozkoszą przez zwycięzcę. Czyż przymuszone oddanie poniża mężczyznę? Czy odbiera urok rozkoszy? Bynajmniej. Zniewolenie kobiety i gwałt moralny czy nawet, powiedzmy otwarcie to słowo arcybrzydkie — szantaż — jest prawem mocniejszego, którego wyrzeka się chyba niedołęga lub tępy doktryner.

Przedziwny, godny bogów jest smak rozkoszy wymuszonej na kobiecie, która nienawidzi, wzdryga się z odrazy, a jest uległą, posłuszną każdemu zachceniu. W tych wyjątkowych okolicznościach generał gotów był nawet uwierzyć, że na tym właśnie polega szczyt ekstazy erotycznej, oczywiście w pojęciu człowieka o należytej odporności moralnej i mocy.

I wyobrażał sobie, że nie od razu, ale w odpowiedniej chwili napomknie jej o zielonej safianowej tece ze złotymi zameczkami, zostawionej u niej w karygodnym zaiste zapomnieniu po brutalnym wybuchu, który zresztą sama wywołała swym uporem. Zagra z nią przesubtelnie, wyszydzi, zagrozi, a gdy się będzie upierać, da jej dowody, że jednak owe papiery były w jej rękach. Powie i więcej, zaniepokoi, napędzi strachu i weźmie ją mocno w ręce.

W tym czasie otoczył on baczną obserwacją van Trothena, swego starego przyjaciela, estetę, salonowca, filmiarza i szachistę. Znali się od lat i wypili razem chyba niejedną beczkę reńskiego — przeważnie przy szachach. To jedno właściwie ich łączyło, ale przez szereg lat mocno przywykli do siebie. Nie mieszali się do swoich spraw, nie było między nimi zwierzeń ani czułości, w ciągu długich godzin mogli milczeć obmyślając swoje chytre, uczone kombinacje.

Czasami mówili od niechcenia o literaturze, o kobietach, a od wybuchu wojny pogadywali o wojnie. Oczywiście generałowi przenigdy nie przesunął się po głowie nawet cień przypuszczenia, że ten poczciwiec van Trothen... Objąwszy w drugim roku wojny stanowisko szefa kontrwywiadu, kierował się doktryną, że nikt nie jest absolutnie pewny i że wpływy i machinacje nieprzyjaciela pośrednio lub bezpośrednio mogą sięgać wszędzie. Była to oczywiście teoria, gdyż podejrzewając każdego i wszystkich, niepodobna nic wiedzieć i nic wykryć.

Generał był zamiłowany w swoim fachu i miał ogromne doświadczenie, w swej praktyce natrafił już na ślady wrogich knowań nawet w sferach najwyższych, zdarzały się zdumiewające niespodzianki, a niektóre były wprost fantastyczne. Ale gdy po raz pierwszy zaświtała mu w mózgu myśl o van Trothenie, uznał to za bzdurę — któż zresztą odpowiada za wszystkie głupstwa, które na sekundę mogą postać w głowie nawet najpoważniejszego człowieka? Jednak przyjaciel uwziął się — było to przed tygodniem przy ostatniej partyjce szachów — żeby ten absurd zamienił się w uczucie przestrachu, a dalej w niewiarygodne powątpiewanie, w końcu — w podejrzenie.

Van Trothen popijał gęsto i grał nieuważnie, chwilami zdawał się, jak początkujący nieuk, zapominać o odwiecznych chodach konia i laufra, a około północy w trzeciej partii zdarzył się moment, gdy po długich namysłach zamiast własnych czarnych zaczął posuwać białe figury przeciwnika. Przyszedł zdenerwowany, a pod koniec był prawie nieprzytomny. To, co mówił, było chaotyczne i z początku zupełnie niezrozumiałe — wyrzekał na intrygi nieokreślonych, ciemnych sił. Jacyś wrogowie Niemiec chcą go skompromitować i zniszczyć... Konkurencyjne firmy zazdroszczą mu Evy Evard, i chcą ją podkupić... Jeżeli złamie kontrakt, przepadną Bogowie Germanii i „Mundus-Film” ogłosi bankructwo... To jeszcze nic, ale jakaś banda ściga go po mieście, jest szpiegowany na każdym kroku...

— Co mi pan opowiada? Toż to czysta farsa!

— Godzą na moje życie i gorzej niż na życie, bo na moją cześć! Oplątali mnie...

— Ale kto, u diabła?!

— Gdybym to ja wiedział... Przypuszczam, że rzucają na mnie jakieś straszliwe podejrzenie...

Ich bezczelne donosy pobudziły zapewne władze do wszczęcia dochodzeń, które mi uwłaczają jako uczciwemu człowiekowi i wiernemu poddanemu jego cesarskiej mości... Generale, jestem ofiarą strasznych machinacyj! Potrzebuję obrony, pomocy!... Zresztą, co tam, może się jeszcze te rzeczy ułożą — niepotrzebnie się skarżę, nie chciałbym przysparzać generałowi kłopotu, ale doprawdy chwilami nie mogę się opanować... Gdzież, zresztą, mam szukać ratunku?

Generał słuchał, dziwił się coraz bardziej i milczał. Van Trothen przerywał swoje skargi i zagłębiał się w grze. Wytężał wszystkie siły, żeby siedzieć cicho i nic nie mówić, ale silniejszy od niego był demon, który dybał na jego zgubę, nie dawał mu spokoju, nurtował, kusił, podpowiadał jakieś fatalne słowo, niecofnione, od którego biła zgroza. Chwilami oblewał go zimny pot strachu, chwilami coś chichotało w nim przekornie, jak gdyby wszystko to były tylko zabawne żarty. Zjawiało się widmo Abbegglena z wystraszoną twarzą. Z trudnością poruszał się po szachownicy, nie wiedząc, kędy się obrócić, gdyż generał osaczył go śmiertelnie.

Tracił figurę za figurą. Niech się dzieje, co chce, byleby wytrzymać i nic nie mówić.

Gdy odrywał wzrok od szachów, spotykał wlepione w siebie zimne, przenikające oczy von Sittenfelda i gubił resztę panowania nad sobą.

„Milczy, milczy — a co on myśli? Zaciekawiłem go, zabiłem mu klina w głowie — a o nic nie pyta... Pcha mnie, żebym się wygadał do końca... Albo też od dawna wszystko wie... Wie czy nie wie? Zdaje się, że nagadałem niepotrzebnych głupstw. Boże, ratuj, po co ja tu przyszedłem?...”

Chcąc zatrzeć swoją dziką gadaninę, usiłował znaleźć nowy temat — o czymś zupełnie obojętnym, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Wreszcie milczenie generała, a przede wszystkim własne stało się nie do wytrzymania. I zupełnie bezmyślnie zaczął o skandalicznym romansie Evy i natychmiast po pierwszych słowach poznał, że nie mógł wybrać gorzej, przestraszył się, ale brnął dalej. Tak się między nimi ułożyło, że od czasu gdy Eva zaczęła uchodzić za oficjalną kochankę generała, nigdy nie rozmawiali o niej, jakby nie istniała na świecie. Przede wszystkim sam van Trothen obserwował to z wrodzonego poczucia taktu. I teraz zaczął mówić, gdy przedmiot stał się właśnie niemożliwy do najlżejszego bodaj napomknienia.

Generał dalej milczał, van Trothen gadał wyplatając androny o powikłaniach i dziwactwach w psychologii gwiazd filmowych. Nie mógł już przestać i nie śmiał oderwać oczu od szachownicy. Wiedział, że gdy się spotka ze spojrzeniem generała, przyzna się do wszystkiego.

„Boże miłosierny, ja chyba zwariowałem!... Dobrze, dobrze!... Natychmiast trzeba wyczynić coś idiotycznego! Wariat korzysta z okoliczności łagodzących — w każdym razie nie ma mowy o wyroku śmierci, a to jest najważniejsze. Dożywotnie ciężkie więzienie celkowe?... Z przymusowymi robotami?... Nie, to gorsze! Na to, żeby uwolnili od wyroku i interweniowali w szpitalu, trzeba być doskonałym, stuprocentowym wariatem — to nie jest trudne”.

I zaczął pleść bez sensu, wyobrażając sobie, że tak mówią wariaci. O rzekomych czerwonych mrówkach, które obłażą go przez całą noc, roją się i kąsają straszliwie, a gdy się obudzi, znikają, ale na całym ciele zostawiają ślady... O nowym amerykańskim sposobie wyciągania zeznań zbrodniarzy — agent śledczy zasiada sobie z takim bandytą i gra z nim w specjalnie namagnetyzowane szachy. W figurach agenta jest magnetyzm dodatni, a zbrodniarz musi grać ujemnymi. I cóż się okazuje...

Tu już zabrakło mu wyobraźni — nie wiedział, jak prowadzić rzecz dalej o swoim amerykańskim wynalazku, więc urwał i z bezczelnością rozpaczy, przerzucił się na szpiegostwo wojenne...

— Opowiadał mi jeden nasz oficer, który przez cały rok siedział we Francji w wielkiej kwaterze za papierami kapitana francuskiego wziętego do niewoli, że ich wywiad dla oszczę dzenia agentów przed wsypaniem opiera się głównie na cudownie skonstruowanych radiowych aparatach podsłuchowych. Wiedzą oni wprost z Paryża o wszystkim, co się dzieje w naszej głównej kwaterze, w sztabach armii i nawet na radach koronnych, na których przewodniczy cesarz, dlatego też wojna zawlokła się na cztery lata. Dopiero gdy temu oficerowi udało się ostrzec nasze naczelne dowództwo, wszelkie podsłuchy ustały, po prostu zmontowano wszędzie obszerne kamery ze szkła specjalnego i tam jedynie odbywają się tajemne obrady naszych naczelnych władz politycznych i wojskowych. Pan generał oczywiście też posiada u siebie taki szklany gabinet, gdyż inaczej... przedstawicielstwo wywiadu francuskiego w Berlinie byłoby poinformowane zawczasu o wszystkim, co się knuje w pańskich biurach, i ich agenci byliby nieuchwytni.

Tu chytrze zmrużył lewe oko i znienacka rzucił na wroga spojrzenie wyzywające a zarazem tajemnie porozumiewawcze. Generał namyślał się właśnie nad nowym posunięciem i nie zauważył spojrzenia, siedział sobie spokojnie, jakby nie słyszał ani słowa z opowieści van Trothena-wariata lub jakby to uznawał za zupełnie rozsądne i słuszne.

„Nie, źle, źle! Przyczaił się — w tym jest jakiś szatański chwyt... Co robić, żeby ten potwór przemówił? Przecież ja lada chwila zwariuję już naprawdę!”

Co było dalej, już nawet nie pamięta. Gdy przegrał trzecią partię, zaraz zabrał się i poszedł, wymknął mu się również moment pożegnania, jak gościowi, który wychodzi zupełnie pijany;

obawiał się, że pod koniec był całkiem nieprzytomny — ten łotr mógł mu dosypać czegoś do wina. W nocy zerwał się nagle i nie zapalając światła zaczął się na gwałt ubierać, śpieszył się, wszystko mu leciało z rąk. Zgubił się samochcąc, póki czas, trzeba uciekać. Z niezmiernym mozołem przypominał sobie, czy się przypadkiem z czymś nie wygadał. Chodził na palcach po ciemku po wszystkich pokojach, szukając jakichś niewiadomych rzeczy, które musiał zabrać ze sobą. Ostrożnie wyglądał na ulicę. Wreszcie, zmordowany, przysiadł na chwilę w fotelu klubowym i obudził się dopiero rankiem z bólem głowy, z suchym językiem i zupełną pustką w myślach. Ani śladu niepokoju, wszystko wczorajsze było zrozumiałe i proste.

„Struł mnie, bestia, tym starym wińskiem, dolewał i dolewał, pod koniec spiłem się zupełnie...”

Przed Abbegglenem nie pisnął ani słowa o wieczorze spędzonym z generałem, chodził spokojnie po świecie, zajmując się swoimi sprawami. Ani śladu dawnej psychozy. Minęła mania prześladowcza, ustały przywidzenia i strachy, wrócił dobry sen, humor, apetyt. Na ulicy nie podlegał halucynacjom i nie oglądał się już za szpiclami, którzy teraz właśnie deptali mu po piętach i nie spuszczali go z oka.

XII

Profesor Wager pocieszał się czytaniem, całymi dniami przesiadywał w swoim zadymionym gabinecie i pochłaniał książki, na które od ukończenia uniwersytetu nie miał czasu. Odkrył na nowo urok literatury pięknej, wzruszyły go poezje, nie mógł się oderwać od staroświeckich powieścideł, których ogrom a nawet niejaka nuda dawały mu doskonały spokój wewnętrzny, coś na kształt zdrowego snu. Podróże, zwłaszcza te dawne, żaglowe, gdy olbrzymie przestworza świata były jeszcze nieznane, wracały go o pół stulecia wstecz, gdy był dzieckiem. Wiedzieć, to o tym wiedział zawsze, ale dopiero teraz, na schyłku życia, poznał i uwierzył naprawdę, że Goethe, do którego nie zaglądał od czasów obowiązkowych czytań szkolnych, był naprawdę wielkim mędrcem.

Książki odgrodziły go murem od klęsk i nieszczęść wojny i od dręczących porachunków z własną rzeczywistością. Wśród zacisza i spokoju swojej biblioteki godził się z przeświadczeniem do niedawna tak dręczącym, że jego zawód życiowy jest bezpowrotnie zamknięty.

Słodko było nie walczyć więcej i do niczego już nie dążyć. Był czas, że profesor Wager był potrzebny ojczyźnie niemieckiej, dał jej, co zdołał, otrzymał w zapłacie sławę i zaszczyty, a teraz ojczyzna daje sobie rady bez niego. Widać zgrzeszył dumą, widać chciał dla niej zbyt wiele, jeżeli ludzie piastujący całą potęgę władzy pouczyli go złośliwie, że i to, czego już dokonał, wystarczy dla zwycięstwa. Tym lepiej, ale człowiek czynu, gdy pozna, że jest niepotrzebny, czym prędzej umiera, czy wielki Wager potrafi być emerytem? Nie. Już go woła śmierć.

Sprawy świata oddalają się stopniowo, krok za krokiem, powolutku; co dzień mu coś ubywa z tego, co jeszcze wczoraj mocno tkwiło w myśli jako zainteresowanie lub zamiar. Niedługo nic nie zostanie z samej jego istoty. Rzut oka w jutro odbijał się jak od ściany lub natrafiał na ciemność. Za sobą czuł ogromny ciężar czasu, przed sobą jakby już nic. Cóż to znaczy?

Nadchodzi koniec.

Wspinał się na najwyższe półki i szperał w nie ruszanej nigdy bibliotece specjalnej, odziedziczonej po ojcu, który przez pół stulecia zajmował katedrę filozofii czystej na wszechnicy heidelberskiej. W starych, zatęchłych księgach szukał uczonych dociekań i ludzkich domysłów o śmierci. Przerzucił tego dużo i uśmiechał się czytając — ileż pracy, przenikliwości, geniuszu zużyły setki pokoleń mędrców, by bezskutecznie przesypywać pojęcia i słowa, jak ów miałki piasek, który niezmiennie i niezawodnie przykryje kiedyś każde umarłe oczy człowieka...

Więcej światła w pojęciu śmierci dawała mu już poezja. Rytmiczne skojarzenie kilku słów, jakiś obraz irracjonalny, zapisany jakby z sennego majaczenia, roztwierał w duszy przeczucie ogromu tej nicości, w której panuje śmierć. Czasami powaga i potęga straszliwego końca przemawiały z prostych, najzwyczajniejszych słów poety, który sam nie wiedział, że cudem udało mu się wyrazić samo tchnienie śmierci. Profesor lubił powtarzać sobie szeptem sielankowy, pogodny wierszyk Goethego:

Über allen Giplfen Ist Ruth;

In allen Wipfeln Spürest du Kaum einen Hauch;

Die Vögelein schweigen im Walde Warte nur, balde Ruhest du auch.282

Ten obraz ciszy po zachodzie słońca i zapadającego wieczoru dawał mu wizję dobrego, dostojnego umierania, gdy w niezamąconym spokoju ducha spływa na człowieka łaska śmierci.

Ale trzeba być mędrcem i uczciwym człowiekiem, by zasłużyć na taki koniec. Kto zostawia za sobą żale, kogo dręczą wątpliwości, czy szedł przez życie drogą dobrą, ten nie doczeka pogody i ciszy w ostatniej godzinie. Trudno dojść ze sobą do ładu, gdy się żyło długo na tym świecie. W obliczu śmierci nie wystarcza ludzka miara i ocena — tajny radca, kawaler orderów, komandor wielu gwiazd, profesor Wager, „Twórca Zwycięstwa”, będzie miał wspaniały pogrzeb. Liczni mówcy opowiedzą o jego wiekopomnych zasługach dla wiedzy niemieckiej i dla zagrożonej ojczyzny. Jeszcze raz nad rozwartą mogiłą wypominać mu będą chlubę jego żywota — Żółty Krzyż.

Ale jaka jest istota wielkiego Wagera, naga prawda jego sześćdziesięciu siedmiu lat? Utracił miłość żony... A może ją z własnej winy zagubił? Odebrano mu serce jedynego syna, wychowała go matka z daleka od ojcowskiego domu i wuj, kosmopolita i doktryner, rewolucjonistamaniak. Dopuścił do tego, zaprzątnięty chemią barwników na chwałę przemysłu i bogactwa narodowego... Córka chowała się sama, bez żadnej więzi z ojcem, który tylko odziewał i żywił. I został sam jeden na schyłku lat. Dawno nie żyje żona; Rita pogrążona w swoich majakach, zbliża się do obłędu, a Kurt...

On jeden towarzyszył mu wiernie w ciągu dwóch ostatnich lat, od dnia kiedy nadeszła wieść, że padł na polu chwały na froncie wschodnim, w Karpatach. Fantastyczne dzieje...

Dopiero gdy utracił syna, uczuł go w sobie żyjącego. Śmierć uśmierzyła ich dawną niezgodę — syn nienawidził cesarskich pruskich Niemiec, a kochał jakieś swoje chimeryczne Niemcy.

Kurt nienawidził wojny. Nie chciał brać urlopów, od chwili pamiętnego pożegnania, gdy ruszał w pole, nie widzieli się ze sobą. Cóż można powiedzieć w kartkach polowych nagryzmolonych w pośpiechu ołówkiem? Wreszcie zginął...

Po roku brat zmarłej matki, wuj Niemeyer, wręczył mu paczkę listów Kurta, pisanych z frontu i przesyłanych przez urlopowanych kolegów — bez cenzury wojskowej. Długo się męczył, zanim zajrzał do tych papierów, które syn nie przeznaczał dla niego — był urażony, rozgoryczony, lękał się odnowić dawny ból, który już zaskrzepł był i stępiał. Wreszcie odważył się...

Odtąd był z synem nierozłączny. Była to wspólnota burzliwa, pełna sporów. Kurt, jakby czując swoją przewagę nad ojcem jako umarły, zdawał się wykorzystywać przywilej mogiły.

Odbierał mu odziedziczone we krwi zasady, niezłomne przez całe życie. Podkopywał się podstępnie i wyważał z fundamentu ugruntowaną wiarę, wyszydzał to, co było zawsze święte.

Bronił się stary ojciec, ale jakże trudno było walczyć ze zmarłym... Zachwiał w nim wszystko zuchwały syn, burzyciel starego świata — socjalista. Nie zdołał go przerobić na swoją wiarę, ale zabrał mu to, czym się trzymał w życiu, obrabował starego ojca bez miłosierdzia.

Wypadło to w okresie, gdy olbrzymie zamierzenia tajnego radcy, potentata broni chemicznej, zostały uchylone przez Ministerstwo Wojny, przez I.G. — centralę związków przemysłu chemicznego, i wreszcie, w ostatniej instancji, przez boga wojny — pierwszego generałkwatermistrza Ludendorffa. Epokowe odkrycie, niesłychany przewrót w wojnie chemicznej, które mogły ostatecznie przeważyć zwycięstwo, zostały zlekceważone przez ignorancję i rutynę biur ministerialnych, przez drapieżników wojny, milionerów z I.G. i przez zaiste pruską butę i pewność siebie generała Ludendorffa. Wszystkie potęgi sprzymierzyły się, aby obalić wielkie dzieło i przedłużyć wojnę, może ją nawet przegrać. Stary Wager wyszedł z tych zapasów złamany, musiał się wyrzec olbrzymiego marzenia, zaprzepaścić sam szczyt swojej pracy naukowej. Na schyłku życia był bankrutem.

Natenczas wpadły mu ręce listy Kurta. Czytał je dorywczo, jakby ukradkiem, i odkładał na długo, gdyż przeszkadzały mu łzy. I dotąd jeszcze nie przewertował ich wszystkich, zostało sporo nie znanych, a z innych zapamiętał tylko pewne oderwane myśli i one to nurtowały w nim bez ustanku, mącąc spokój i skazując go na ciężkie zwątpienia i walki wewnętrzne. Zamierzał przepisać wszystkie listy, gdyż Niemeyer zastrzegł sobie zwrot tej spuścizny — co za gruboskórny egoizm zabierać ojcu jedyną pamiątkę po synu...

Te nikłe kartki zawierały w sobie ukrytą mistyczną władzę, nie można było oswoić się z nimi, pociągały i odpychały zarazem, jątrzyły w ojcowskim sercu, które chciało tylko wspominać i kochać. Urażały boleśnie, oburzały swym wyzywającym tonem, ostrymi słowy. Żył w nich buntowniczy, nieposkromiony duch Kurta Wagera, który od dawna spoczywa w mogile żołnierskiej w obcej ziemi, w zapadłym górskim uroczysku. Zza grobu jeszcze jątrzy i grozi. Ileż razy niepodobna było doczytać do końca kartki z żalu po zmarłym i z oburzenia za to, co ważył się napisać. Listy syna były dla starego ojca ciągłym niepokojem i walką. Czytać wszystko do końca? Dać spokój i nie zaglądać do nich więcej, zapomnieć?

Trudno było czytać, niepodobna było zapomnieć. Czemuż wpadły mu w ręce? Lepiej było nie wiedzieć o nich zupełnie — ale szwagier Niemeyer nie mógł wytrzymać, żeby mu nie zatruć świętej pamięci syna. Listy Kurta dręczyły nawet spoczywając w szufladzie biurka, sama ich obecność w domu wytwarzała niepokój. Gdy nie zaglądał do nich przez tydzień i drugi i zaczynał się łudzić, że o nich nie myśli, a może i nie wie, dopominały się natarczywie pamięci i uwagi, z nieprzejednaną tyranią. Mieszały się do snów, ścigały go na mieście. O zmierzchu dnia, o szarej godzinie, wśród ciszy białego dnia odezwie się ich śmiech zatajony, pełen szyderstwa...

...Gdy połowy wielorybów rozwijały się coraz pomyślniej, William Baffin, wyborny żeglarz, usiłował rozszerzyć jeszcze bardziej zakres wód dostępnych dla wypraw wielorybniczych i w roku 1605 skierował swój statek „Discovery” wzdłuż wybrzeży Cieśniny Davisa i z uporem przebijał się przez lody ku północy, aż dotarł ku szerokiej przestrzeni wód, która odtąd znaną jest pod nazwą Zatoki Baffina. Zatoka ta, leżąca w samym sercu wód polarnych Ameryki...

Profesor Wager dźwignął się z fotela, by zajrzeć do atlasu. Pierwsze wyprawy polarne były teraz jego ulubioną lekturą, czerpał ją ze stylowej empirowej szafki, nigdy nie otwieranej, która służyła jeno jako podstawa dla brązowego popiersia Humboldta, a zarówno szafka, jak i książki pozostały po dziadku Wagerze, słynnym przed laty przyrodniku, geografie, profesorze wszechnicy lipskiej. Ale atlas leżał na biurku tuż nad prawą boczną szufladą, gdzie...

Z westchnieniem podobnym do jęku zasłonił twarz obu dłońmi. Stał długo bez ruchu, w nagłym strapieniu, które spadło nań w ciszy spokoju i zapomnienia o tym, co jest. Opierał się jeszcze, choć już wiedział, że znajdzie się we władzy złej godziny...

...Wczoraj udało mi się szczęśliwie wymówić od odkomenderowania do szkoły oficerskiej.

Prosiłem o odroczenie tego zaszczytu, i dowódca batalionu z trudem zgodził się skreślić mnie z listy kandydatów. Wśród moich kolegów podoficerów uchodzę za obłąkanego, a niektórzy z nich dochodzą również nieomal do obłędu, roztrząsając tę niesłychaną decyzję. Jak to? Zrzec się samochcąc kolosalnego przywileju, poborów, wygód, władzy? Pozostać w bydlęcym bycie żołnierskim, kiedy się mogło być panem? Wyrzec się co najmniej sześciu miesięcy wywczasów szkolnych w życiu luksusowym, z dala od kul i frontowej poniewierki? Nawet trzej bliscy ludzie, towarzysze partyjni z mojego plutonu, nie mogli mnie zrozumieć i namawiali, bym nie robił tego głupstwa, gdyż jako oficer mogę czynić dużo dobrego dla żołnierzy. Zapewne...

Jednak póki trwa wojna, a ja żyję, nie zgodzę się za nic wejść do kasty oficerskiej, nie chcę bodaj formalnie i w najmniejszej części ponosić odpowiedzialności za zbrodnię rozkazywania w tej wojnie. Nie opuszczę masy żołnierskiej, wraz z nią wszystko wycierpię i doczekam końca...

...Gdy pomyślę, że za kilka dni przypada druga rocznica wybuchu wojny, mąci mi się w głowie. Jak mogłem wytrzymać i znieść te straszliwe dwa lata? Czym się to dzieje, jakim cudem, że zniósł to świat? Snadź przywykliśmy obaj do tego stanu rzeczy — i świat, i ja — ale to jest właśnie niepojęte. Wojna kryje w sobie niezgłębioną tajemnicę, może w dalekiej przyszłości, gdy wymrze nasze pokolenie, jakiś genialny psycho-socjolog, patrząc wstecz w tę epokę, znajdzie wyjaśnienie obłędu narodów i da mu nazwę. My, uczestnicy i współcześni, już jesteśmy na wskroś przeżarci specyficzną psychozą, gubimy się w zagadnieniu i nawet najbardziej przenikliwi z nas mogą się tylko zdumiewać — i to coś znaczy, gdyż wszyscy inni tak dalece pogodzili się z wojną, że już nie zdołają wyobrazić sobie ani siebie i czasów sprzed dwóch lat, ani tego, że kiedyś nastąpi wreszcie koniec epopei. W tym stanie psychiki ludzkiej teoretycznie wojna może trwać do nieskończoności, to jest aż do zupełnego wyczerpania materialnego, czyli całkowitego wyrżnięcia gotowego mięsa armatniego, spotrzebowania zasobów chleba, węgla, nafty i tak dalej, i tak dalej, tudzież — pieniędzy. Powszechne zbydlęcenie i ogłupienie ludzkości daje pewność, że Ludendorffom i Joffre’om , nie zabraknie mężnych żołnierzy i lojalnych obywateli.

Dwa lata! I cóż się staje z ugruntowanym w człowieku pojęciem o tak zwanym czasie?

Dwa lata wojny — czy to dużo, czy mało? Jak mierzyć te lata? Chwilami wydaje mi się, że wciąż jestem dopiero w początkach mego zawodu żołnierskiego, gdyż ów pierwszy sierpnia był jakby wczoraj... Chwilami mam przeświadczenie wewnętrzne, mocniejsze niż rozsądek i wszystkie fakty — że urodziłem się w toku, odwiecznej nieprzerwanej wojny, że żołnierzem był mój pradziad i dziad, i ojciec, a z kolei i ja, gdym podrósł, stanąłem w szeregu. Okropna nuda wojny wlecze się za mną jak poczwórne obciążenie dziedziczne pokoleń i stuleci. I nędzny ludzki rozum wmawia we mnie, że to zaledwie dwa lata...

Koniec lipca 1914. Byłem i ja jako członek delegacji partyjnej na epokowej manifestacji międzynarodowego braterstwa proletariatu w Brukseli. Wraz z dziesięciu tysiącami towarzyszy dusiłem się, pociłem w ścisku olbrzymiego cyrku, i ja wrzeszczałem do utraty głosu:

„Precz z wojną, proletariat nie dopuści do przelewu krwi!” Na trybunie Jaures ... Patrzyłem z bliska na wielkiego wodza, słuchałem w uniesieniu, nie tracąc jednego słowa, i dziś jeszcze mógłbym powtórzyć z pamięci wszystko, co mówił. On wierzył w swoje słowa i wierzyło mu dziesięć tysięcy słuchaczy, wierzył mu cały proletariat świata — i ja wierzyłem. Tego wieczora Jaures po raz ostatni przemawiał przed ludem Belgii do ludów ziemi. W kilka dni zginął. W ciągu tych paru dni zginął i bunt przeciw wojnie. Załamały się dusze wodzów, z godziny na godzinę rosły w masach zwątpienie, zawód, gorycz; nazajutrz po wrzaskach rewolty, po płomiennych odezwach, zanim jeszcze wkroczyła policja i prawo wojenne, rozległy się wstydliwe, wykrętne hasła poddania się przemożnym okolicznościom, a w następne jutro robotnik niemiecki i robotnik francuski już szli na siebie w szeregach wrogich armij...

Poszedłem i ja — wszak mógłbym się zbuntować? Poszedłem z rozdartym sercem, wściekły z poniżenia wstydu, zniewolony do absurdu, do wielkiej zbrodni — cóż się dziwić innym? Ale te ostatnie dni lipca sprzed dwóch lat wyryły we mnie głębszy ślad niż cale dwa lata okropności, które przeżyłem na wojnie. W tych dniach jak w nasieniu zawiera się cała moja przyszłość, jeżeli danym mi będzie doczekać końca, wszystkie moje zamiary i przysięgi, i czyny.

Już wówczas, gdym maszerował nach Paris przez ukwiecone, powiewające chorągwiami ulice rodzinnego miasta, wśród grzmotu trąb, wśród okrzyków, rozbestwionego tłumu, wiedziałem, że gdy ten pożar świata wypali się i zgaśnie, my żołnierze wrócimy do domów z karabinem w dłoni i rozpoczniemy drugą, nową, własną, świętą wojnę o nowy ład świata, o prawdę i sprawiedliwość. Do milionów trupów, które padną na polach bitew dorzucimy nowe miliony, do powszechnego zniszczenia nowe zgliszcza i ruiny, będziemy bez miłosierdzia dla wrogów ludu, którzy unurzali świat we krwi.

Nie dla zemsty zbuntowanych niewolników przelejemy morze krwi w wojnie domowej, nie dla obrócenia świata do góry nogami, by nędzarze zamieszkali w pałacach, a wczorajsi bogacze, ministrowie, spekulanci, generałowie, uczeni, artyści i tak dalej, poszli do kopalń i fabryk, bo tak wyobraża sobie rewolucję zdziczały wielkomiejski oberwaniec z przedmieść Berlina, bez pracy, bez dachu i bez jutra. Tak widzi przewrót społeczny giełdziarz, kamienicznik, sklepikarz, obszarnik-junkier i panujący maleńki wielki książę Schaumburg-Lippe , i mój drogi ojciec, profesor Wager. Nowoczesna socjaldemokracja, poparta przez armię proletariuszy i chłopców, którzy z bronią w ręku wrócą z frontu, zdoła za cenę wszystkich okropności wojny domowej dać ustrój rozumny i sprawiedliwy. To samo czynić będą u siebie w domu armie wszystkich dziś walczących ze sobą narodów, albowiem to jest prawo niezłomne tej pierwszej wojny światowej, że ona ma być ostatnią w dziejach ludzkości i nie powtórzyć się nigdy.

O tym myślałem sobie w godzinie wymarszu w pole przed dwoma laty. Tak samo czuł w tym dniu, to samo przysięgał sobie żołnierz francuski, rosyjski, austriacki, węgierski, angielski.

Ta wojna z fatalną koniecznością o sto lat przyśpieszy rozwój ludzkości, ale pomimo to niechże będzie na wieki wieków przeklęta!...

...Przed tygodniem zostałem odkomenderowany do egzekucji nad dwoma szpiegami, żołnierze z mojej sekcji wieszali, a ja musiałem nad tym stać i patrzeć. Jeden był to miejscowy chłop z gór, Hucuł, drugi Żyd. Do końca przysięgali, że są niewinni, i z pewnością tak było, a chociażby byli naprawdę winni... Mniejsza o to.

Cudowny poranek czerwcowy, las pachnie, polana zasypana kwiatami, aż się mieni w oczach — błękit, czerwień, złoto, biel najczystsza. Niebo bez chmurki, głęboko modre, dokoła góry piętrzą się tarasami, podkreślone ciemnymi smugami lasów, okryte jaskrawą zielenią łąk. Tuż biegnie, szemrze i pośpiewuje z cicha na kamieniach na urwistym zakręcie dziwogłosy Czeremosz , rzeka o niewysłowionej zielonkawej toni...

Gdyby tak rzucić wszystko i ruszyć, nie oglądając się za siebie, tą drożyną nadbrzeżną w górę rzeki i zniknąć za zakrętem?... Iść długo, przez cały dzień, za biegiem pluskającej wody, podnosić się coraz wyżej i wyżej, aż do jej źródeł, i tam gdzieś zajść w samo serce gór, w zaczarowany kraj szczęśliwości, gdzie rozpościera się baśń-ułuda, gdzie dobra wróżka obudzi znękanego człowieka, sponiewieranego przez zmorę wojny i okaże mu piękno i łaskawość świata, i powie: „Ocknij się i żyj!” A wojna — to zły sen...

Ale taka wycieczka zwie się dezercją, bo w górze Czeremoszu, w tym kraju baśni, stoją właśnie Moskale. Dawniej często rozważałem ten problemat — dlaczego się dotychczas nie poddałem, pomimo tylu sposobności? Czyż może być coś prostszego, jeżeli się chce wyjść poza żelazne koło udręki, zrzucić ze siebie hańbę przymusu, oszukać wojnę? W moim osobliwym położeniu byłoby to jedyne wyjście ze sprzeczności — nie tylko logiczne, ale i na wskroś uczciwe. Teraz już nie zaprzątam sobie głowy, wiem, że tego nigdy nie zrobię. Dlaczego?

Można by inaczej:

„Panie kapitanie, melduję posłusznie, że nie będę wieszał Hucuła i Żyda, gdyż nie zgadza się to z moim honorem i sumieniem!”

„Co?! Kapral Wager odmawia posłuszeństwa?! Kapral Wager chce pójść pod sąd polowy?!”

„Tak jest, panie kapitanie!”

Rozstrzelanie. Ale może być więzienie. Wreszcie wynik najłagodniejszy — batalion karny.

Dałoby się wymanewrować tak, żeby wypadło pięć do dziesięciu lat więzienia. To by mi najbardziej odpowiadało. Iluż moich towarzyszy siedzi po więzieniach za niesubordynację, za występną agitację w szeregu! Siedzi za kratą nasza chluba i nadzieja, człowiek olbrzymiej przyszłości, „zły żołnierz” — Liebknecht. Odgrodzić się od wojny i od świata, odpoczywać, zapomnieć — a potem myśleć w samotności, w czterech ścianach, myśleć całą potęgą nad tym, co ma być dalej. Zawieszenie broni, pokój, demobilizacja, amnestia — i oto nadchodzi wreszcie godzina Kurta Wagera. Plan również rozumny i uczciwy, jak pójść do niewoli. Ale teraz już wiem, że i tego nigdy nie uczynię.

Dlaczego?...

...Spotkał mnie wielki zaszczyt, raczył ze mną rozmawiać przez całe pięć minut jego ekscelencja sam dowódca korpusu. Byłem wywołany z szeregu przez mego kapitana, który mnie przedstawił panu majorowi dowodzącemu baonem, a ten powierzył mnie dowódcy pułku. Pan pułkownik zaprowadził mnie do komendanta brygady, po czym zabrał mnie generał dywizji i przedstawił samej ekscelencji. Jestem wielką osobliwością, jedyną na cały korpus, mam zaszczyt być synem tajnego radcy — „Twórcy Zwycięstwa” — samego profesora Wagera. Najadłem się komplimentów za ojca, za jego Żółty Krzyż i za setki tysięcy zaduszonych i oślepionych przez niego Francuzów, Anglików i Moskali. I stał się cud w cesarskiej armii — ekscelencja raczyła podać rękę mnie, prostemu kapralowi! Stałem na baczność jak wryty i nie mogłem przemówić ani słowa, zapomniawszy języka w gębie. Toteż gdy ekscelencja wyraził zdziwienie, że nie jestem jeszcze oficerem, musiał odpowiedzieć za mnie kapitan: „Doktor praw kapral Kurt Wager był przedstawiony przez pułk do szkoły oficerskiej na półroczny kurs, ale tenże, zgłosiwszy się do raportu, sam oznajmił, że nie uważa się jeszcze za dość przygotowanego do szczytnej roli niemieckiego oficera i jako kapral sekcyjny jest zupełnie zadowolony z osiągniętej w polu szarży”. Ekscelencja wzniosła do góry krzaczaste, siwe brwi i na tym się skończyła audiencja. A ja, odbierając powinszowania od oficerów i kolegów, długo nie mogłem przyjść do siebie ze wstydu. Musiałem go taić w sobie, bo i któż by mnie zrozumiał na froncie? Ja tu jestem sam jeden, zatajony zdrajca ojczyzny, wróg wszystkiego, co się tu dzieje i co sam czynię, wyrodek, obłąkaniec, niegodny Niemiec, zły żołnierz...

Wstyd mi było, że jestem synem wielkiego Wagera!

Słynie i znaczy na cały świat wiedza niemiecka, od stu i więcej lat w każdym pokoleniu rodzą się epokowe zdobycze i odkrycia i zostają w historii wielkie imiona. Przyszedł i czas znakomitego Wagera... Chluba nauki niemieckiej — jakże byłem z niego dumny jako uczniakwyrostek i w uniwersytecie, i jeszcze długo potem, choć różniło nas tyle... Nadeszła wojna i cała kultura, cała wiedza niemiecka stanęły do boju. Historycy mężnie fałszowali dzieje, zaczynając od Karola Wielkiego, a kończąc na Wilhelmie Nikczemnym , udowadniali odwiecznie pokojowe dążenia Niemiec, a napastliwość Anglosasów i Franków. Socjologowie opiewali jedyną we wszechświecie „rasę panów” i cudowną, harmonijną strukturę społeczną cesarstwa, które daje Niemcom możność i pewność zwycięstwa nad całą Europą. Ekonomiści, piętrząc cyfry, żonglując miliardami domagali się ekspansji niemieckej i gospodarczego podboju oceanów i lądów. Moraliści, etycy usprawiedliwiali wszystkie gwałty i pchali do nowych, szczycąc się nazwą Hunów, nadaną przez całą ludzkość wodzom i żołnierzom, którzy przeszli przez Belgię... Matematycy dokonywali genialnych wyliczeń, aby oszukać własne społeczeństwo i dowieść naocznie, że rezerwy nieprzyjacielskie stopnieją znacznie wcześniej, zanim Niemcom zabraknie żołnierzy. Cóż mówić o literaturze, o sztuce... Znamy te oficjalne podżegające ody, nędzne dramacidła, fałszowane epopeje okopów, bohaterskie hymny, dostajemy tego w bród na froncie, bo to pisane dla nas. Szydzi z tej na obstalunek gryzmolnej literatury propagandowej cały front — nawet ostatni, najgłupszy kucharz kompanijny. A bezczelne afisze, malowane przez bezdusznych, utalentowanych artystów? Są one błazeństwem i zniewagą wobec grozy wojny i urągowiskiem ze strasznej doli żołnierza...

Twoje szczęście, drogi wuju, że masz za specjalność pająki, gdyby nie to, i ty wystąpiłbyś do boju... Ale doprawdy nie mam ochoty do żartów. Ten mój stary, biedny ojciec, czciciel wiedzy i Hohenzollernów, który pomimo naszych wiecznych kłótni jednak czasami usiłował mnie zrozumieć... Ten mądry, szlachetny człowiek... Czy on wie, czy przypuszcza — bodaj w tych najrzadszych chwilach samowiedzy lub ocknienia się w nim podświadomego sumienia —

że jest on jednym z największych zbrodniarzy tej wojny, że jego imię przejdzie do historii napiętnowane i przeklęte w dalekie pokolenia? Albowiem to on dał tej wojnie nieznaną, potworną broń, jakby nie miała dość i ponadto środków mordowania i zniszczenia? Dał ją Niemcom dla zwycięstwa, ale przeciwnik musi ją posiąść i lada dzień — o ironio — Francuzi, Anglicy, Moskale, Włosi na wszystkich frontach będą truć, oślepiać, dusić, palić i okrywać ranami tysiące Niemców tą samą piekielną bronią chemiczną, którą odkrył był dla pogrążenia wrogów znakomity „Twórca Zwycięstwa” — profesor Wager. Mój rodzony ojciec...

XIII

Poczciwy maniak wywiadu, zastępca szefa centrali francusko-angielskiej, agent aprowizacyjny linii kolejowej Berlin–Kolonia i genialny szmuklerz, Abbegglen, dopiero od dwudziestu minut rozmawiał z doktorem Ossjanem Helmem i po raz dziesiąty ocierał pot z czoła, choć dzień bynajmniej nie był upalny. Doktor Helm śmiał mu się w żywe oczy i z tak cudowną prostotą odgrywał swoją rolę, że już to samo wzbudzało w napastniku najwyższy podziw, ale i zamęt w głowie. Zaczynało go ogarniać jakieś absurdalne powątpiewanie... Oszołomiony tak niespodziewanym przyjęciem, z trudem zbierał myśli, a chwilami oglądał się za drzwi —

czyby nie należało już teraz, zaraz, bez zwłoki brać nogi za pas i umykać, póki jeszcze można...

Ten rzekomy kapitan francuski (Claude Déspaix) tak uparcie siedzi w skórze rzekomego amerykańskiego Niemca doktora Ossjana Helma, że nie ma możności wyciągnąć go stamtąd.

Nie pomogły hasła i znaki, zawiodły już wszystkie manifestacje zdumienia, wytrzeszczanie oczu, dobroduszny śmiech, rozbrajające gesty i inne perswazje. Ten przerażający osobnik postanowił sobie wytrwać w obranej roli. Abbegglen w rozpaczy po raz nie wiadomo który sprawdzał w pamięci, czy nie przeoczył przypadkiem jakiegoś uzupełnienia do haseł i znaków?

„Nie, przedstawiał się zupełnie wyczerpująco. A więc van Trothen zapomniał o czymś i Francuz pedant zasłania się teraz tym nie wypełnionym szczególikiem, choć każdy inny na jego miejscu i bez tego dodatku wiedziałby doskonale, z kim ma do czynienia, i nie utrudniałby pilnej sprawy. Jak go tu zażyć? Uśmiecha się zjadliwie i bierze całą rzecz lekko. A jednak tamtym razem przy analogicznym nieporozumieniu z Gretą von Senden, którą zresztą jakoby znał osobiście, już ją ciągnął do policji... Widać wówczas był w gorszym humorze. To jest chyba wariat”.

— Eh bien, mon capitaine?290

— Jeżeli pan jeszcze raz odezwiesz się do mnie po francusku, zatelefonuję po policję! Zrozumiane?!

— Niech będzie po niemiecku, ale proszę nie przypuszczać, że ja się obawiam policji.

Chciałem powiedzieć, że pan w żadnym razie nie zadzwoni do policji.

— Dlaczego nie? Mogę to zrobić zaraz.

— Ani zaraz, ani później, ani nigdy, gdyż w podobnym wypadku zmuszony byłbym złożyć dowody, że doktor Ossjan Helm nie istnieje na świecie i że takowego nigdy nie było w Ameryce.

— Ja nie istnieję?

— Tego nie mówię, pan kapitan Déspaix siedzi naprzeciwko mnie, po drugiej stronie tego właśnie stołu.

— Farsa! O ile się nie mylę, jest pan agentem kontrwywiadu i na mocy jakiegoś głupiego donosu kazano panu przyłapać mnie. Źle się pan zabrał do rzeczy.

— Proszę mi wskazać łaskawie, jak się mam zabrać do pana, gdyż obawiam się, że za chwilę dostanę bzika.

— Pan chyba już ma bzika!

— To samo przed chwilą myślałem o panu.

Siedzieli obserwując się nawzajem. Patrzyli na siebie z zawziętą złością. Abbegglen sapał, doktor Helm pogwizdywał jakąś niejasną melodię i czasami poziewał. Odrywali od siebie oczy i odpoczywali patrząc w okno. Gdy znów spojrzeli na siebie, zadrgało w ich rysach coś w rodzaju powstrzymywanego śmiechu.

— Panie Helm!

— Proszę?

— Dosyć tej szopy! Doprawdy nie należy przesadzać nawet w najlepszym! Jeżeli pan nadal będzie tak ostrożny, to z całej pańskiej misji zostanie sama ostrożność, a chyba nie po to jedynie odkomenderowano pana na tak doniosły posterunek?

W twarzy doktora Helma odbił się przymus i niczym nie osłonięte obrzydzenie. Spojrzał na zegarek — od pół godziny powinien być u Rity. Hamował się, ale wydzierała się z niego wściekłość.

— Dobrze, niech pan gada. Kiedy inaczej już być nie może, wysłucham pana, ale proszę się śpieszyć, niech pan powie, co pan tam ma, i wynosić mi się do wszystkich diabłów!

— Doskonale. Na początek nagana od pana szefa. Przed tygodniem nie chciał pan przyjąć naszej agentki, która przybyła specjalnie w pilnej sprawie, i groził jej pan policją. Ten fakt niedopuszczalny został uwidoczniony w raporcie do ministerstwa. Zapytuję, czy pan się czuje chory i nieodpowiedzialny za swoje postępki? W takim razie możemy pana zwolnić i dopomóc mu do powrotu do Francji.

— Dziękuję za łaskawe względy. Nie jestem chory i nie mam zamiaru wracać.

— A więc przechodzę do rzeczy. Z Paryża domagają się od nas natarczywie formuły nowego Wagerowskiego gazu, znanego pod nazwą Podwójnego Żółtego Krzyża.

— Nie ma żadnego nowego gazu i nie będzie. Profesor jest w zupełnej depresji moralnej i od miesiąca nic nie robi. Tutejsza tajna pracownia badań znajduje się w likwidacji. Ludendorff odmówił kredytów na nowe instalacje i zlekceważył odkrycie Wagera. Formułę nowej substancji przesłałem w swoim czasie, zaznaczając, że nie przypisuję szczególnej wagi temu półodkryciu, gdyż profesor, rozgoryczony, przerwał studia. W sferach naukowych uważają go za maniaka. Wszystko to wyszczególniłem w ostatnim raporcie — czego wy jeszcze chcecie ode mnie?

— Sami jesteśmy naciskani z Paryża w sposób niesłychany, pański raport nie znalazł tam wiary, w II oddziale mają wprost przeciwne informacje, zresztą nie o to teraz idzie. Wczoraj otrzymaliśmy dla pana rozkaz, który musi być wykonany terminowo — najdalej do tygodnia.

— Słucham.

— Pomimo wszystko, co pan pisał w raportach i co pan powtórzył mi teraz jeszcze, profesor Wager uważany jest tam u góry za straszliwego czarownika, który gotuje dla koalicji cios ostateczny. Nowa substancja, która wedle pańskich informacyj nie istnieje, ma swym działaniem zabójczym przekraczać wszystko, co dotychczas wynaleziono w tej mierze lub nawet dopuszczano jako możliwe.

— Głupstwo!

— Owszem, ale to nic nie znaczy, rozkaz jest wyraźny i musi być wykonany.

Abbegglen przyciszył głos, wpatrzył się w Claude’a przenikliwie, nasrożył się i szeptał dobitnie, pomagając sobie energicznie postukiwaniem pięścią w stół.

— Ma pan wydostać i zbadać tajne notatki dotyczące Podwójnego Żółtego Krzyża...

— Nie ma nic podobnego...

— Wszystko jedno. Wykradnie pan te papiery, gdyż profesor mógł utaić przed panem swoje odkrycie. A niezależnie od nowego odkrycia samo istnienie tego człowieka — jeżeli można tak nazwać podobnego potwora — zagraża armiom sprzymierzonym.

— Oho...

— ...oraz całej cywilnej ludności Francji i Anglii, a w pierwszej linii obu stolicom. Ten szatan miał odkryć coś zaiste piekielnego, a Ludendorff zamierza podczas ostatniej ofensywy ważyć się na wszystko. Lotnicy nieprzyjacielscy zarzucą pociskami z nowym gazem pas szerokości stu kilometrów poza frontem i tak dalej... Słowem, gotują się okropności przechodzące wyobraźnię ludzką. Postanowiono zatem w Paryżu, z uwagi na horrendalne bestialstwo tych już ujawnionych zamierzeń oraz z uwagi na przyszłe, jeszcze niewiadome wynalazki Wagera — usunąć go raz na zawsze, i to w najbliższych dniach. Dajemy panu na to tydzień czasu.

— Widzę, że pan jest naprawdę wariatem...

— Niech pan myśli o mnie, co się panu żywnie podoba, przynoszę panu rozkaz i na tym koniec.

— I na tym koniec — słusznie pan powiedział, bo ja nie tylko nie wykonam tego rozkazu, ale go nawet nie przyjmę.

— Co to znaczy?!

— Nic z tego nie będzie! Niech pan się nie sroży, bo to zbyt śmieszne.

— Panie kapitanie, a ojczyzna? A dyscyplina? A honor francuskiego oficera?!

— Spełniam lojalnie wszystko, do czego się zobowiązałem. Niech no pan lepiej milczy o ojczyźnie i o honorze. Zresztą, co tu dużo gadać, odpowiedz pan, komu należy, że podtrzymuję w całej rozciągłości informacje zawierające się w moim raporcie, że jakiś nowy Żółty Krzyż jest wierutną bajką, a profesorowi włos z głowy nie spadnie. To wszystko — a teraz nie zatrzymuję pana, czyli proszę się wynosić.

Abbegglen posiniał. „Więc to tak?...” Wszelkimi siłami gniótł i tłumił w sobie wściekłość.

Przez twarz doktora Helma przelatywały krótkie skurcze i drgania, a oczy stanęły w słup...

„To jest grubo niebezpieczny neurastenik... Ten nas dopiero może urządzić...”

Zagadał z dobrodusznym uśmiechem, poczciwie i niemal serdecznie. Tak człowiek starszy i doświadczony mówi do zapalczywego młodzieniaszka, gdy trzeba mu wybić z głowy jakieś głupstwo. Nie jak ojciec do krnąbrnego syna, bez żadnego nacisku i autorytetu władzy, ot, jak stary, poczciwy wuj do małoletniego siostrzeńca, który coś przeskrobał. Poczciwy wuj bez żadnej urazy, jako osoba postronna, dopomaga smarkaczowi do wybrnięcia z kłopotu...

— Widzę, że kochany pan nie ma czasu, toteż zabiorę mu najwyżej dziesięć minut... W tym celu kładę oto przed sobą zegarek.

— Szkoda i dziesięciu minut. Nic innego pan ode mnie nie usłyszy.

— Wiem o tym i nie będę nastawał.

— Do mordowania ludzi przyślijcie tu jakiego draba, bylebym ja o tym nie wiedział.

— O tym nie ma mowy. Ale proszę posłuchać. Otóż posterunek tutejszy jest istotnie bardzo denerwujący, szczególniej dla oficera z frontu. Pomimo to położył pan niespożyte zasługi, zwłaszcza nie wsypał się pan przez te kilka miesięcy, choć z pewnością był pan i jest jeszcze teraz pod ścisłą obserwacją. Z ową panią von Senden odegrał pan swoją rolę znakomicie, jeżeli udało się panu zwieść taką szczwaną i kutą szelmę. W istocie było to zbędne, a nawet szkodliwe, ale wykazało w panu pierwszorzędny materiał na agenta dla misyj specjalnych.

Potrafi pan wytrzymać zaskoczenie — rzecz bardzo trudna. Czyni to pan doskonale nawet wówczas, gdy to jest zupełnie niepotrzebne, tym bardziej ma pan szanse sprostać realnej zasadzce, a takie rzeczy czyhają na pana każdego dnia i godziny. Dobrze, bardzo dobrze! Jednak pozwoli kochany pan, że korzystając z naszego spotkania nie pominę sposobności, aby zwrócić pańską uwagę na pewne pojęcia zasadnicze. Nie mam zaszczytu być wojskowym, ale od trzech lat służę na eksponowanym odcinku, na którym co dzień zagraża mi szubienica.

— Do czego pan zmierza?

— Chcę powiedzieć tylko tyle, że będziemy z panem kapitanem rozmawiali na równej stopie.

Wojskowi miewają czasami śmieszne uprzedzenia względem tak zwanych cywilów. Nieprawdaż?

A armia jest integralną całością — obaj jesteśmy żołnierzami.

— Owszem, owszem... Ja nie mam żadnych przesądów... Niechże pan tak nie nudzi...

— Proszę posłuchać. Co do pańskich przesądów, to pomówimy i o nich. Jak powiedziałem, obaj jesteśmy na froncie, i to w pierwszej linii. Czy kochany pan kapitan, siedząc w okopach ze swoją kompanią, odpowiedziałby tak jak mnie na rozkaz dowódcy pułku? Nie. Rozkaz mógłby być wedle pańskiego najlepszego rozumienia zupełnie głupi, zgubny dla kompanii lub zgoła niewykonalny, kochany kapitan kląłby w duchu — ale posłuchałby bez żadnego oporu — prawda? Pan powiada, że polecenie z Paryża nie odpowiada istotnej potrzebie, że jest oparte na złych informacjach i tak dalej, a ja zapytam: skąd pan o tym wie? Co pan w ogóle wie o zamiarach i źródłach informacyjnych co do broni chemicznej naszego naczelnego dowództwa, sztabu głównego, oddziału II i tak dalej? Czy to na panu kapitanie kończy się całe zagadnienie? Czy pan ma monopol na rozumienie sprawy? A może się pan właśnie fatalnie myli co do biegu odkryć niemieckich w dziedzinie broni chemicznej, a nawet co do samej osoby profesora Wagera? Nie można być tak zarozumiałym. A może oprócz kochanego kapitana mamy jeszcze kogoś w Ludwigshafen? W tym samym tajnym laboratorium? W najbliższym otoczeniu profesora? Proszę się nad tym zastanowić.

— Dobrze, jeżeli jest ktoś taki, to dlaczego jemu nie każecie zamordować starego?

— Bo może jest teraz chory, może jest kobietą, a może nawet całkiem nie istnieje — wszystko jedno. Czy w okopach na rozkaz wyjścia nocą na patrol za druty ośmieliłby się pan odpowiedzieć:

„Niech za mnie pójdzie kto inny”? Niechże się kochany kapitan opamięta!

Claude patrzał na swego gościa z taką piekielną nienawiścią, że Abbegglen zarechotał trzęsąc brzuchem i śmiał się dobrodusznie. Na swoje nieszczęście przesadził, śmiał się trochę za długo.

— Kpię sobie z pańskich pouczeń! I z pańskich rozkazów! Niech to pan zamelduje w Berlinie i w Paryżu!

Abbegglen wytrzymał ten wybuch i ciągnął dalej:

— A teraz o pańskich przesądach, których rzekomo pan nie posiada. Jest ich sporo. A więc — rozkaz na froncie i rozkaz, który przynosi moja skromna osoba. Doprawdy, panie kapitanie, tu nie ma różnicy. Przeze mnie rozkazuje panu ten sam Foch jako świeżo mianowany wódz naczelny armij sprzymierzonych i ten sam Pétain, wódz naczelny wszystkich żołnierzy francuskich, zarówno mój, jak i pański... Proszę mi dać dokończyć, wiem, co pan chce powiedzieć, oto że szperanie w cudzych papierach i wykradanie dokumentów nie licuje z honorem oficera? A cóż pan tu robił przez cały czas? Pod fałszywym nazwiskiem, oszukując wszystkich, wykradał pan cudze tajemnice...

— Ależ nie o to idzie — była mowa o ordynarnym morderstwie!

— Ordynarne morderstwo... Chyba na froncie mordował pan znacznie ordynarniej! Po prostu trzeba dla celów natury idealnej usunąć potwora moralnego, którego samo istnienie zagraża setkom tysięcy niewinnych ludzi. Wsypie mu pan cośkolwiek do kawy czy do piwa... Bez żadnych trudności, przy pierwszym lepszym obiedzie — a pan tam bywa co dzień na obiadach.

To potrafi każdy, widział pan chyba co najmniej ze sto razy, jak to robią w dramatach filmowych?

Choć pan jest chemikiem i łatwo panu samemu spreparować coś takiego, przywiozłem panu komplet gotowych proszków. Są tam piorunujące, średnie i działające przewlekle, co pan woli; na każdej paczuszce znajduje się odpowiedni przepis. Trucizna jest tu jedynie wskazanym środkiem, chyba że kochany pan miałby inne pomysły?

— Nie mam żadnych pomysłów. Odmawiam wykonania tego łajdactwa! Nie wiedziałem, że przyjdzie mi odbierać rozkazy od zbrodniarzy.

— Łajdactwo... Zbrodniarze... Panie kapitanie, cała wojna jest jedną kolosalną zbrodnią i nie ma łajdactwa, które byłoby wykluczone ze sztuki wojennej — czyż pan o tym nie wiedział?

Te i tym podobne brzydkie słowa to nomenklatura za normalnych, pokojowych czasów. Mamy jeszcze jeden pański przesąd. Niech się kochany pan nie upiera, bo nic łatwiejszego jak rozbić pańskie poglądy. Chyba że pan się boi? Wiem, że to przykro słuchać oficerowi z frontu, ale może jednak tak właśnie jest? Tam był pan z pewnością bardzo mężny, ale tutaj... Proszę się nie gniewać, wszak musimy się porozumieć.

— Nic z tego nie będzie! Szkoda pańskiej wymowy. Profesor Wager nic ode mnie nie ucierpi.

Abbegglen już miał dosyć. Wzbierała w nim złość. Kończyła się rola poczciwego wuja wobec upartego, głupiego siostrzeńca. Ten malec jest jakoś zanadto pewny siebie, trzeba to utrącić... Jeżeli nie chce po ludzku, po dobroci, pogada z nim inaczej. Swoją drogą przeklinał Paryż. Alarmy o nowym gazie, kategoryczne rozkazy, demonizm starego Wagera — może to tylko popłoch biurokratyczny, wywołany doniesieniem jakichś agentów genewskich, którzy żyją z fabrykowania alarmów? Kto wie, czy ten kapitan nie ma całkowitej słuszności, ale rozkaz jest rozkazem. Van Trothen ma władzę zmiany, a nawet odwoływania podobnych rozkazów, ale w danym razie, choćby to nawet uważał za rozumne, nie uczyni tego, zbyt mocno go naciskają. Zresztą niepodobna ustąpić, choćby dla samego podtrzymania dyscypliny. Co on sobie myśli, taki kapitan? Niech pozna, że z nami nie żarty...

— Co też panu kapitanowi zależy na tym starym? Czy go pan tak pokochał? Przecież nie wymagamy, ażeby pan otruł na przykład jego piękną córkę! Chyba że zamierza pan wejść formalnie do rodziny, w takim razie rzeczywiście, przykro mordować własnego teścia... Inaczej z teściową — cha, cha! — ale niestety teściowa nie wchodzi tu w grę...

Claude nie zdobył się na jedno słowo, na żaden gest, nawet bodaj na spojrzenie, które by zdradzały to, co się w nim działo. Siedział spokojnie, jakby nic nie słyszał, co ośmieliło Abbegglena do dalszych konceptów... Obezwładniła go jakaś cuchnąca, dusząca odraza do całego świata — do tego uśmiechniętego oberszpiega, do swoich dalekich, wysokich rozkazodawców, do siebie samego, za to, że podjął się haniebnej szpiegowskiej roli.

Nade wszystko zdjęła go odraza do wojny, jakby dopiero w tej chwili uświadomił sobie czy też odgadł niespodziewanie — czym ona jest. Przerażała go jej potworna władza, zdumiewa jej nieprawdopodobne trwanie. Dobiega czwarty rok... Czwarty rok... Tak jest, czwarty...

Powtarzało się to wciąż, szybko, wraz z rytmem starego ściennego zegara szwajcarskiego, który machał drewnianym wahadełkiem i za każdym razem odcinał — po cztery lata. Czas gromadził się i rósł w pokolenia i w stulecia — to była wojna. Bitwa pod Charleroi, Marna, okopy we Flandrii, okopy nad Mozą, okopy nad Sommą...

Niezliczona nawała znajomych twarzy i postaci żołnierskich, a wszyscy z jednej jego kompanii. Starczyłoby ich na dobry batalion, ba, może na jaki taki pułk!... Gdzież oni się u niego zmieszczą? Ale jedni giną i znikają, a na ich miejsca natychmiast ukazują się inni i niebawem podziewają się gdzieś bez śladu, a w ich opróżnione miejsca wsuwają się automatycznie nowi żołnierze. Ktoś mu uparcie niszczy kompanię, odrąbuje z niej całe sekcje i plutony, wybija szerokie szczerby, ale z jeszcze większym uporem napływają skądciś nowi ludzie i stają w szeregu. Cóż to znaczy? To kompania liczy czas wojny...

...Patrzy sam na siebie i widzi nie jedną postać, a z kolei kilkanaście, jak na szeregu kartek fotograficznych, wszędzie jest to on, a każdy inny... Co za przemiany! Na samym końcu ktoś nieznajomy, nieuchwytny, obcy — ale to również chyba on, ten dzisiejszy — Niemiec z Ameryki, Ossjan Helm. Cóż będzie dalej?

Poczuł na barkach niezmierny ciężar, ugiął się, usiłował podołać, ale wciąż mu ktoś dokładał kamieni, lada chwila brzemię obali go i zgniecie na miazgę. Litości, jakże można tak obarczać człowieka!

„Wytrzymaj — to wojna!...”

Zaczynał się znajomy zamęt, ten, który przychodził w samotnych godzinach o zmierzchu, ten, który budził go po nocach. Stawało się wszystko niepewne, dowolne, dręczące i rozkoszne...

On sam zaczynał się gmatwać w swym istnieniu, był tu i był tam, był Francuzem i był Niemcem, nazywał się i tak, i owak. Świat wyglądał jak przez sen, cudaczny, nienamacalny, pełen dziwolągów. Nic nie było prawdą, głowa zaczynała się wypełniać miłą lekkością, za chwilę rozwieje się reszta i zostanie niepamięć i nieogarniona nicość. Aż tam, hen poza ciemną pustynią, która odgrodzi go od całego świata, ukaże się świetna gwiazda — jedyne, co jest —

ona...

— Pan zasypia? Pan nie słyszał, co mówiłem?!

Claude ocknął się. Słyszał, tak, wszystko słyszał, wszak nie dalej niż przed sekundą ten łotr wspomniał imię Rity i puszczał się na dowcipy. A na stole leży zawinięta w żółtym papierze paczuszka z truciznami dla jej ojca. Cóż, szkoda czasu na kłótnię, na gadanie, trzeba go po prostu wyrzucić za drzwi. Wstał i szybko przechylił się ku niemu przez stół. Zerwał się i Abbegglen i odskoczył od stołu.

— Czy pan zostawi mnie nareszcie w spokoju? Marsz za drzwi! Już!

— Kochany kapitan doskonale udaje wariata i po pewnej wprawie będzie miał szanse dostania się do tutejszego szpitala. To zaś w swoich następstwach może się okazać kłopotliwe dla Francji, więc będziemy nad panem czuwać. Obecnie wydaje mi się pan dość przytomny, aby spełnić otrzymane rozkazy, czekamy więc do tygodnia, powiedzmy — do dziesięciu dni.

W tym czasie przyjadę znowu. Do miłego widzenia! A na ostatek chciałbym wyjaśnić pewne nieporozumienie, które, jak mi się zdaje, spowodowało, że pan się zachowuje wobec mnie tak odpornie i, że tak powiem, wyniośle. Pan kapitan na froncie był oficerem wzorowo dyscyplinowanym, gdyż poza zupełnie innymi warunkami służby i tak dalej — był tam tuż, niedaleko na podorędziu cały aparat władzy i sąd polowy. Tutaj, we wrogim kraju... Pan rozumie, co chcę powiedzieć? Że tu można sobie pozwolić na opór władzy, Francja nie ma tu prawa sankcji ani egzekutywy, a zanim dojdzie do końca wojny, wobec zwycięstwa wina będzie panu zapomniana, a w razie klęski tym bardziej... Otóż to jest złudzenie. Każdej chwili karząca ręka Francji może dosięgnąć i zgnieść za nieposłuszeństwo lub zdradę naszego agenta czy oficera. Mamy na to sporo środków i sposobów, niechże kochany kapitan pamięta o tym. Do widzenia za dziesięć dni, przyjadę tak jak dzisiaj, porannym pociągiem.

Abbegglen dawno już poszedł, minęła godzina obiadowa w willi „Zyglinda”, a Claude wciąż siedział za stołem, zapatrzony w małą, pękatą paczuszkę zawiniętą w żółty papier. Nie myślał o niej, a patrząc, nawet jej jakby nie dostrzegał, pogrążony w ciężkiej zadumie, ale od czasu do czasu ten maleńki przedmiot nastręczał mu się i wydzierał się z półsennego trwania.

Napomykał o czymś, drażnił. Wówczas Claude wracał do rzeczywistości i pogrążał się w zdumieniu nad tym, co się jednak stało. Mogło i to być jednym więcej przywidzeniem, gdyby nie to, że na stole leżał dowód rzeczowy i podpowiadał o tym sennej pamięci. Żółta paczuszka była co prawda jedynym śladem, który pozostał po wiadomym wydarzeniu, ale w niej zawierała się cała jego poczwarna treść.

Co chwila ukazywał się za stołem i znikał złowrogi gość, jego pan i władca, pełnomocnik dalekiej ojczyzny. Claude nie zaprzątał sobie głowy koszmarną zjawą ani jej rozkazami i pogróżkami, jakby cała ta wizyta nie dotyczyła go bezpośrednio i nie mogła mieć żadnych następstw.

Była ona tylko powodem do rozważań abstrakcyjnych, które nabrały niespodziewanie niezmiernej wagi. Dość powiedzieć, że nie mógł się od nich oderwać, choć czekała nań Rita...

Uczepiła go się wizja udręczonego świata: „Po co, na co te cierpienia i zbrodnie? Kto pchnął ludzkość w gorejącą przepaść, w krater wulkanu? Kto oszalał — Bóg czy ludzie?! Jak długo to będzie trwać? Co z tego wyniknie?...”

Pytania nawałą wybuchały i rozpryskiwały się w pustej głowie. Jedyną odpowiedzią była niewiarogodna oczywistość kataklizmu.

Od początku wojny Claude nie odczuwał nic podobnego nawet w najcięższych swoich momentach. W okopach nie miał na to czasu, w szpitalu zbyt dręczył go ból, a ostatnich kilka miesięcy swojej misji spędził jakby poza wojną, odpoczywał po niej i znowu nie zaprzątał sobie głowy jej zagadnieniami, a choć codziennie czytywał komunikaty z placu boju i wiedział, że sam pracuje dla wojny, było to jakieś dalekie, nieistotne. Zresztą, o czym tu było myśleć? Sprawa przedstawiała się prosto i jasno — była wojna i tyle.

Teraz ta krótka formuła rozrastała się w oczach, rozgałęziała się w olbrzymie drzewo, które już zakryło słońce, niebo, rzucało czarny cień na cały świat. W pomroce uwijały się szybkie sny, a w nich powtarzały się jego zapomniane myśli i niezliczone epizody przeżyć — za całe cztery lata. Wszystko to czekało na swoją chwilę i zwaliło się na niego od razu. Jak ogarnięty zamiecią śnieżną stracił z oczu świat, a w każdym płatku śniegu przemykała jakaś drobina jego samego, zapomnianego, którym jednak był kiedyś bodaj przez jedną chwilę.

Szybko przeleciała zamieć. Claude ocknął się jak z mimowolnego zaśnienia i pierwsze, co ujrzał, był to wciąż jeszcze ten sam żółty pakiecik. Wparł weń oczy z nienawiścią, jak gdyby w nim to streściła się cała ohyda zjawiska wojny. Gdy go wziął do ręki, zdumiał go jego ciężar.

Niepojęta była waga gatunkowa substancji, którą zawierał, nieznana, niedopuszczalna w nauce. Czyż w niej to zaciężyła wojna?...

Tak mu się przywidziało.

Gdy wszedł na most, wyjął z kieszeni swoją paczkę i cisnął ją z zamachem. Spadła i popłynęła z prądem. Roześmiał się bezwiednie, widząc, że niezmierny w swym symbolu ciężar wojny płynie, oddala się i uparcie nie chce zatonąć. Śledził za nikłym żółciejącym punkcikiem, dopóki mu nie znikł z oczu. Pozbył się kłopotu.

Na nadbrzeżu wczorajsze pąki kasztanów rozwarły się nocą i wypuściły jasnozielone, włochate łapki młodzieńczych listeczków; zawiązki białego kwiatu rozpierały się, potężnie prąc ku słońcu. Wzdłuż domów po ogródkach krzewy obrosły już bujną, pachnącą zielenią. Urok wiosny, dopiero dziś po raz pierwszy postrzeżony, wzruszył go swoją łaskawością, jakby usłyszał dobre słowo na powitanie od bliskiego człowieka, który długo, długo gdzieś przebywał, ale wrócił nareszcie i przynosił dobre nowiny... Ocknęła się w nim nadzieja, ufny, śmiały rzut oka w jutro, w to jutro, od którego dawno, dawno i jeszcze przed chwilą nie oczekiwał niczego. Dostrzegł, że istnieje, może czeka go jeszcze długie życie, cóż, że się zabłąkał ze swoją dolą — to minie... Gotów był rozpocząć nowy byt, poczuł w sobie siły i ochotę, i ciekawość ku nieznanej swojej przyszłości. Któż mu powie, jak rozwiąże się węzeł, na który zacisnął się jego los? Ku czemu zmierza jego fantastyczny żywot? Czyż może dążyć do czegoś, snuć plany, rządzić sobą człowiek pozostający we władzy wojny? Ale w tym samym jarzmie dręczy się jego naród i cała Europa, setki milionów ludzi — a świat nie może przecie zaginąć, minie wojna i jak ta nowa wiosna odrodzi się ludzkość, jej prawo do życia i jej dostojność.

Trzeba przeczekać.

Z ogrodu willi „Zyglinda” przewieszały się na ulicę przez parkan pędy krzewów, okryte bladoróżowym kwieciem, a pod ścianą domu bezlistna magnolia rozpościerała się jak wieloramienny świecznik i lśniła śnieżną bielą wielkich pąków. Claude stanął, oczarowany niespodzianką;

bywał tu codziennie, a nie wiedział o istnieniu w starym domu Wagerów tak wspaniałego drzewa. Ta magnolia — to ona, tajemnicza, przeczysta i taka zimna...

Z pierwszego piętra przez otwarte okno uderzył akord. Claude drgnął, jakby wywołano jego imię. Gdy wszedł i zamknął za sobą furtkę, odgrodził się od całej prawdy świata, odciął się od wojny. Zostały daleko poza nim zdarzenia tego świata.

Śmieszny gość... Rozkazy, pogróżki... Żółta paczka płynie sobie Renem...

Dziwaczny sen...

Już po raz trzeci stukał ostrożnie, stojąc przed drzwiami, nikt mu nie odpowiadał. Stał i słuchał. Uderzały akordy w nierównych odstępach czasu, rzadziej, częściej, i rozpływały się w ciszy. Były niespodziane, bądź harmonijne, bądź drażniące w rozmyślnym skłóceniu tonów, krótsze, dłuższe. Momenty ciszy między nimi zdawały się zawierać całą istotę tej muzyki.

Było to niesamowite, dręczące ponurością i smutkiem. Za tymi zamkniętymi drzwiami dopełniało się dzieło obłędu, nigdy jeszcze tak nie grała Rita... Claude nie mógł znieść dłużej, nacisnął klamkę. Rita siedziała twarzą ku drzwiom i spostrzegła go od razu. Odjęła ręce od klawiatury, spojrzała ku niemu jak wyrwana z innego świata, palcem nakazując ciszę. Przymknęła oczy i wróciła do swojej muzyki. Długo szukała akordu, pocierała czoło, zaciskała mocno powieki, jej ręce błąkały się po klawiszach, znać było, że się męczy.

— Pani Rito, niech pani przestanie. To, co pani gra, jest straszne, stałem pode drzwiami...

To było przerażające, niech się pani nie dręczy...

Odjął jej ręce od klawiatury, były posłuszne, bezwładne. Spojrzała nań z rozdzierającym smutkiem.

— Grałam o moim nowym nieszczęściu, pan wie, co się stało? Nie ma go tam. Ani w Szkocji, ani nigdzie w całej Anglii, co gorsza nieznany jest i w obozach we Francji, bo i tam pisałam, wszak mógł go równie dobrze wyratować statek francuski... Wrócono mi listy ze strasznymi oficjalnymi dopiskami. Po co ja nieszczęsna pisałam? Panie Helm, gdzież on, na Boga, może być? Boję się, boję się...

Czepiała się jego rąk, tuliła się do niego. Opowiadał jej o zawikłanej organizacji centrali dla jeńców, o ustawicznych błędach w ewidencji, przytaczał wypadki i przykłady skłamane na poczekaniu i mimo woli przesuwał ręką po jej głowie, pocieszał ją jak spłakane dziecko.

Dotknięcie jej włosów sprawiało mu niewysłowioną, świętokradczą rozkosz. Zdawało mu się, że w tej chwili przebył niezgłębioną przepaść, dzielącą go od niej.

Rozwiał się dawny, święty urok Rity, ogarniał go nowy czar, uwielbienie rozkoszne i śmiertelnie beznadziejne. Już przemknęło się w szaleńczej wizji to, co jeszcze nigdy nie postało mu w głowie, i wiedział że już nie odejdzie z myśli. Zostanie między nimi, jak było, nigdy Rita nie usłyszy jego wyznań, błagań, a mimo to wszystko się między nimi odmieni.

Radość mieszała się z udręką. Rita będzie jego tajemnym skarbem, zakopanym w duszy, i cokolwiek się stanie, do końca życia ona będzie osią jego istnienia. Pochylił się nad jej głową i lekko, niedostrzegalnie dotknął ustami włosów. Posępnie-rdzawe i promienno-jasne, powikłane, słoneczne nici i pasemka musnęły jego twarz pieszczotą — łaską. Nie pytał, czy o tym wiedziała.

Rita odjęła mu ręce i odsunęła się od niego, odstąpił o krok. Ujrzał oczy utkwione w sobie, pytające, zakłopotane.

„Czy pan wierzy w te listy?”

Był strapiony, już wiedział, o co pyta — jakże jej odpowiedzieć... Rozpoczął zawile, usiłując skierować jej uwagę na zagadnienie o niedostateczności faktów. Fakt lub jego nieobecność nie rozstrzygają jeszcze o istotnej prawdzie w świecie odczuć... Myśl, zachcenie same w sobie mogą przeważać nad nie poznaną jeszcze rzeczywistością i są czasami samowystarczalne...

Nieraz czysta fikcja dopomaga rodzić się faktom, ona je poprzedza... Intuicja, władza tajemna...

Zaplątał się i umilkł.

— To dla mnie za mądre, nic nie rozumiem. Po co mnie pan oszczędza? Ze mną też można czasami mówić poważnie, o, nie zawsze, nawet niezbyt często... Wyznam panu wręcz, że cały obóz jeńców w Szkocji, gdzie ma przebywać Fell... Po prostu przywidziało mi się wszystko od początku do końca. Znowu zwiodły mnie przeróżne okoliczności, szczegóły, tak wyraźnie widziałam te rzeczy... Mogłabym opowiedzieć jednym ciągiem wszystkie koleje i przygody, które doprowadziły Fella od topieli morza pod Dogger Bank aż do rzekomego obozu jeńców w północnej Szkocji... Cóż, szczegóły są zawsze najłatwiejsze, wyobraźnia jest niewyczerpa ną, ale główna rzecz — czy on się uratował — pozostaje ciemną jak noc, w której nic nie widać...

Byłam w rozterce, nie mogłam sobie dać rady w osamotnieniu i wzięłam pana za wspólnika wielkiej tajemnicy. Znowu śmieszna fikcja, bo czyż przez to, że się komuś powierzy swoje urojenie, ono staje się czymś innym? I dziś nawet, chcąc się wyplątać z tych kłamstw, zabrnęłam znowu... Nie zwrócono mi żadnych listów, bo ich zupełnie nie wysłałam, napisałam, ale bałam się zaufać strasznej rzeczywistości, której nie znam... Lepiej nie kusić prawdy, niech zostanie, jak było... Za to wysłałam naprawdę list do Freda. Fred Hasshagen, pan pamięta? To przyjaciel męża, jego zastępca na „UC–17”, ten na pewno odpisze... Jeżeli w ogóle żyje... Ten Fred nie jest zbyt poważnym człowiekiem, ale za to zuch! Trudno mi przypuścić, żeby taki jak on mógł zginąć jak każdy inny... Zobaczymy. Panie Helm...

— Słucham?

— Niech mi pan nie pozwala kłamać! Bardzo o to proszę. Ja nie jestem histeryczką ani obłąkaną, jestem tylko bardzo nieszczęśliwą. Ratuję się, jak mogę, ale przeważnie czynię to głupio. Zazwyczaj wierzę w moje urojenia i wówczas jest mi dobrze nieraz przez długie tygodnie, najgorzej, gdy się we mnie ocknie rozsądek, właśnie jak teraz. Teraz naprawdę wiem, że jest wojna, i to jest straszne. Wie pan dlaczego? Bo chociaż to wiem, to jednak nie wierzę, że to prawda, po prostu nie mieści mi się to w głowie. Jak to, tylko jakieś trzy miesiące dzieli nas od czwartego roku wojny? Panie Helm, pan to rozumie? Wiem, że wszyscy to rozumieją, nie, bo zrozumieć tego przecież niepodobna, cały świat raczej przywykł do wojny, stępiał... A ja nie mogę.

— I ja nie zawsze się z tym godzę. Często miewam momenty zamącenia, gdy zdrowy rozsądek buntuje się we mnie przeciwko oczywistości. Trudna to walka, trzeba ustąpić — biada temu, kto się uprze.

— Biada mnie nieszczęsnej... Ja się nie upieram, to moja głowa nie może podołać koszmarowi wojny. Fell to tylko troska najbardziej własna, najbliższa, ale nie jedyna, może nawet nie najważniejsza. Duszę mam zatrutą, a na to nie ma rady. Zapewne w tych czasach, takich jak ja jest mnóstwo i u nas, i we wszystkich krajach walczących. Ja już jestem złamana, nie dźwignę się nigdy, choć nastanie pokój... Nawet gdyby się stał cud i Fell powrócił, nie zaznam spokoju i radości. Zastałby mnie inną, niezdolną do prawdziwego życia, chorą, chimeryczną, nie poznałby we mnie swojej dawnej Rity. Kto wie, może by mnie nawet przestał kochać? Rozmyślam nad tym i bardzo się boję... A ja? Czy zdolna jeszcze jestem kochać?

Stałam się żałobnicą zatopioną we łzach i w żalu, kocham zmarłego, kocham przeszłość, ale gdyby on wstał z martwych, ożył?... Trzeba mieć w duszy dużo pogody, dużo prostoty, żeby podołać takiemu obrotowi losu. Gdy się raz pogrzebało kogoś drogiego... Powrót Fella byłby dla nas obojga straszną próbą... I powiem szczerze, że przychodzą godziny, gdy niemal pragnę, żeby zostało, jak jest. Na nic nie mam już sił.

Na fortepianie stał wazon z pękiem rozkwitłych gałązek tarniny. Rita wskazała nań z bolesnym uśmiechem.

— Widzi pan? To jest cud wiosny... Przyszła nareszcie, oczekiwana, wytęskniona, tak strasznie potrzebna zdręczonym ludzkim sercom. Któż się nią nie cieszy? Żołnierze w okopach witają jej powrót, czołgają się, narażając życie, aż pod druty, żeby zerwać garść złotych kaczeńców, które wyrosły z ziemi śmierci, z błotnistych lejów po granatach... Radują się wszyscy, choć żaden nie wie, czy dla niego przetrwa wiosna cały ten dzień, czy bodaj jedną godzinę. Ociemniały inwalida wchłania jej tchnienie i wyciąga ramiona ku słońcu... A mnie dręczy i boli ta nowa, cudna zieloność i ciepło, i słońce, drażnią mnie otwarte okna, chciałabym się wrócić w głęboką zimę, zamknąć się w domu, niech będzie mróz, śnieg, słota, wicher i długa noc... Skuliłabym się w sobie, trwałabym w nicości moich smutków... Niech na mnie nic nie woła z pól i lasów! Nie chcę! Nie chcę!

...Rok temu Fell był na swoim przedostatnim urlopie i właśnie jak zawsze niespodziewanie przyszła wiosna. Cieszyło nas, zdumiewało nas wszystko, jakbyśmy po raz pierwszy w życiu oddychali zapachem obudzonej ziemi i oglądali rozkwitające drzewa. Odbywaliśmy dalekie wycieczki, bawiliśmy się jak puste dzieci, które nie zaznały żadnej troski. A za parę dni on wracał na morze i wiedziałam przecie, co to dla mnie znaczy... Mogłam jeszcze wówczas żyć chwilą, szaleć z radości, że z nim jestem, mniejsza o to, co będzie jutro...

Rita zamilkła, w jej twarzy wśród zamierających uśmiechów już przebijał się płacz. Drgały usta, głowa przechylała się coraz niżej... Nagle zerwała się, spojrzała ostro, dziko i zaśmiała się szyderczo.

— Wie pan, panie Helm? Zaczynam nienawidzić wszystkich najdroższych moich wspomnień!

Czemuż nie można zabić w sobie pamięci? Żal mi życia, od którego jestem odcięta, bierze mnie wstręt do mojej niedoli. Co za nuda w tych smutkach! Zapomnieć! Obudzić się ze snu, za długo już mnie dręczą widma i upiory. Zbuntować się! Zadrwić sobie z ran i klęski!

Nie mam na to sił, a któż mi dopomoże? Sama zostałam na świecie, a żadna kobieta nie da sobie rady sama. Cóż pocznę? Dzisiaj, może przez tę wiosnę, czuję inaczej, i we mnie budzi się żądza życia, wydziera się jak te kiełki nowej trawy spod ziemi; groza mnie bierze, gdy pomyślę, że dziś jeszcze, za godzinę, wrócę do mego więziennego zasklepienia się w mroku i ponurości, a każda żywsza chwila, odczucie, nadzieja — wszystko to będzie udane, skłamane.

Ludzie mówią, że jestem odziwniała, że melancholia rodzi we mnie przywidzenia, ale lekarze twierdzą, że jestem chora nerwowo. Moimi dziwactwami, moją muzyką zwiodę ojca, zwiodę pana, ale sama siebie nie zdołam oszukać, nigdy nie zapamiętam się do tego stopnia, żeby bodaj na chwilę uwierzyć w moje chimery. To są gusła, którymi chcę odżegnać zły urok, ale ja sama w nie nie wierzę, one są nieszczere, sztuczne. Przychodzą chwile, kiedy wstydzę się tych kłamstw sama przed sobą, a to jest najgorszy wstyd, najbardziej poniżający. Przed samą sobą grać komedie? Śmieszne jest moje życie... Powiedziałam panu całą prawdę, niech się pan ze mnie śmieje, ja jakoś nie mogę... Choć z rzadka, zazwyczaj po nocy, gdy rozmyślam o sobie, napada mnie gwałtowny śmiech, którego nie umiem opanować, ale w tym śmiechu też nie ma nic szczerego, to tylko nerwy, czysta histeria. Dużo trzeba siły na to, żeby zbuntować się przeciwko własnemu nieszczęściu, nawet wiem, jakby to wypadało zrobić, ale mnie biednej na to nie stać. Bo to byłoby podłe, brzydkie... Nie wiem, czy słusznie pielęgnowanie cierpienia od wieków uchodzi wśród ludzi za piękne, opiewają to poeci, idealizują wieczną żałobę po zmarłych i przesiadywanie na cmentarzach. A jednak pomimo wojny świat jest piękny i życie ma swój urok, choćby gdy się patrzy na te świeżo rozkwitłe gałęzie, które zaglądają do nas przez okna... Wiosna niesie w sobie szaleństwo — skąd we mnie, znękanej i zgnębionej, zrodził się bunt przeciwko mojej niedoli? Chciałoby się ją zabić w sobie i raz na zawsze zapomnieć o tym, co było najdroższe. Ośmielam się pomyśleć, że gdybym zdołała zdeptać i splugawić to, co święte, wydarłabym się na wolność... Ale jak znienawidzić swoje ukochanie?

Mścić się na nim za wszystko, co się wycierpiało? To trudniej niż od kornej modlitwy przejść nagle do szyderstwa i bluźnienia Bogu. To straszniej nawet, niż złamać wiarę ukochanemu i zdradzić...

XIV

Bogowie Germanii nie mieli szczęścia. Nie dość, że znakomity Hjalmar Butzke (bohaterski kapitan Hoffacker a zarazem iście germański i wagnerowski Wotan) siedział nadal w okupowanej Belgii, ale alarmował w listach, że go zabrano z generał-gubernatorstwa do koszar, wcielono do kadry i niewiele brakuje, żeby go wysłano na front. Dyrektor van Trothen robił, co mógł, latał po wszystkich urzędach wojskowych i zamęczał wpływowe osobistości, w pierwszej linii generała Sittenfelda. Generał ze swojej strony robił, co mógł, psuł i paraliżował te zabiegi na złość Evie, ażeby ją zatrzymać w Berlinie, gdyż doszły go wiadomości, że natychmiast po ukończeniu zdjęć w terenie zamierza wraz ze swym kniaziem wyjechać do Rosji. Wśród tych kłopotów dyrektor „Mundus-Filmu” pewnego dnia stał się sensacją Berlina, ni mniej, ni więcej został aresztowany i osadzony w więzieniu wojskowym.

Cenzura wzbroniła gazetom domyślać się podstaw i uzasadnień tego niesłychanego skandalu, ale i jak wszyscy wiedzieli, że aresztowanie pozostaje w związku z wielką aferą szpiegowską.

Liczni przyjaciele van Trothena ręczyli za niego honorem i całym majątkiem i nagabywali generała Sittenfelda, ale ten zawarł się w oficjalnym milczeniu i odrzucał wszelkie pośrednictwo, nawet ze strony nasyłanych mu pięknych pań oraz wysoko postawionych osobistości.

Sam był bodaj najmocniej wstrząśnięty tą sprawą.

Jak to? Więc centrala wywiadu francuskiego od trzech lat działała bliżej niż pod jego bokiem?

Więc kierował nią stary znajomy, niemal przyjaciel, ulubiony partner szachowy, z którym wypili tyle butelek reńskiego we wszelkich jego gatunkach?

Było to niepojęte i w najwyższym stopniu kompromitujące. Ambicja jego była dotknięta najbrutalniej, a stanowisko służbowe i cała wielka kariera wręcz zachwiane.

W śledztwie van Trothen odsłaniał rzeczy potworne i gdyby ten nędznik nie zdradził się samochcąc w ostrym napadzie podrażnienia nerwowego, jego szatańska działalność trwałaby nadal bez żadnej przeszkody. Znaleziono u niego podejrzane rachunki i notatki, ale nic więcej.

Aresztowany, przyznał się od razu do swojej zbrodni, ale na razie milczał o wspólnikach, o agentach i o całej organizacji szajki, za to rozprawiał z ochotą o metodach wywiadu, krytykując ostro doktryny i zwyczaje niemieckie i angielskie, a bardzo wysoko stawiał pod tym względem Francję. Van Trothen był zupełnie spokojny i na posiedzeniach z audytorem wojskowym zdradzał nawet coś w rodzaju humoru, przeplatając swoje zeznania anegdotami oraz chorobliwymi dygresjami, które wkraczały już w dziedzinę czystego absurdu. Było widoczne, że nie zdaje sobie sprawy z grozy swojego położenia. Generał na razie surowo zakazał wszelkich środków przyśpieszających zeznania i podniecających w oskarżonym szczerość tudzież pamięć. Był on w strasznym kłopocie, co począć z tą sprawą, i przeklinał godzinę, w której wydał rozkaz aresztowania. Uczynił to chyba w jakimś chwilowym zamąceniu...

Poniosła go namiętność, ta skandaliczna afera dawała mu jeszcze jedną, i to bardzo mocną broń przeciwko Evie — wszak miał prawo wezwać ją do śledztwa i mógł ją wplątać, a w ostateczności, gdyby jeszcze nie chciała zrozumieć, o co idzie — nawet aresztować. Źle się stało, trzeba było wyczekać. Agenci śledzący van Trothena zestawili wyczerpujące wykazy jego znajomości, wizyt, spotkań, ale w całym tym materiale nie było śladu czegośkolwiek podejrzanego.

Jedynym oskarżycielem i jedynym oskarżonym w zbrodniczej sprawie van Trothena był on sam. Fakt nie znany w dziejach kryminalistyki!

Generał zmagał się ze sobą. Prowadzić dalej śledztwo, czekać, aż van Trothen zacznie gadać nie tylko o sobie, ale i o innych, a gdyby zwłóczył, puścić w ruch wiadome metody policyjne?

Im szersze kręgi ogarnie sprawa, tym gorzej odbije się ona na jego karierze, w opinii publicznej będzie na zawsze ośmieszony, dość powiedzieć — szef szpiegostwa francuskiego przyjacielem szefa niemieckiego kontrwywiadu... Trzeba się będzie podać do dymisji, a bodaj że iść na front na podrzędne i tym bardziej niebezpieczne stanowisko... Wycofać się ze stosunków stolicy pod przymusem śmieszności... Klęska.

Na ratunek pośpieszył niezawodny kapitan Gutzner. Dyskretny, milczący, od paru dni już rzucał na generała pytające spojrzenia, które czekały jeno na zachętę ze strony szefa. Wówczas dopiero kapitan przemówi. Szef rozumiał się na tym, ale jeszcze się wstydził zdradzać z najtajniejszą myślą. Wreszcie na czwarty dzień od aresztowania van Trothena, gdy sam minister zażądał raportu w tej sprawie, niepodobna było zwlekać dłużej.

— Gutzner, chciałbym znać pańskie zdanie.

— Słucham, panie generale?...

— Co my mamy robić z tym świństwem?

— Nic nie robić, panie generale. Sprawa jest jasna jak słońce. Na mocy skrupulatnego badania protokołów zeznań van Trothena każdy lekarz wyda orzeczenie, że to wariat. Trzeba go jak najprędzej wypuścić i już. Wszystko to śmiechu warte.

Generał był oburzony. Zagadał ostro, głośno. Uniósł się, obraził kapitana. Ten zniósł mężnie obrazę i obstawał przy swoim. Ponieważ rozmawiali we cztery oczy, nie wysilał się na zbyt obszerne umotywowanie swego stanowiska. Chodziło o wypełnienie ceremoniału pewnej przyzwoitości, trzeba było pozwolić generałowi wyzłościć się i wytargować, żeby mógł ulżyć swej radości z takiego obrotu sprawy.

— Owszem, Gutzner, niech będzie, że jest wariatem. Ale wypuścić go zaraz?

— Natychmiast, panie generale, zaraz wygotujemy rozkaz zwolnienia, pan generał podpisze i nasz motocyklista machnie się z tym do Moabitu. Z wariatami trzeba się śpieszyć, bo może zechce mu się jutro wymieniać nazwiska, wplątywać ludzi? Choć to będą ludzie niewinni, trzeba będzie prowadzić dochodzenia, sprawa się zawikła, nabierze rozgłosu i nie tak łatwo będzie ją skręcić. A tak — da się komunikat do prasy...

— Skręcić? Panie kapitanie, co za wyrażenie?!

— Przepraszam pana generała, chciałem powiedzieć — zlikwidować...

— I cóż dalej? Co z nim zrobimy?

— Zapakuje się go do porządnego sanatorium, niech się leczy. Choćby dla tego jednego trzeba, żeby za godzinę był wolny; van Trothen to porządny, kochany człowiek; zachorował z nadmiaru wyobraźni, to się zdarza starym filmiarzom, po prostu uderzył mu do głowy jakiś genialny pomysł do filmu ze szpiegostwa wojennego.

— A wiesz, Gutzner, że to na pewno nic innego! Gutzner, jesteś cwaniak i psycholog pierwszej klasy!

— Pan generał jest zanadto na mnie łaskaw... A teraz w innej sprawie — oto raporty tajnej agentury za ubiegłe pięć dni w skutku nadzoru nad księciem Uchmatowem.

— Jest co ciekawego?

— Trzymamy go mocno. Stało się, jak pan generał przewidywał. Mamy na razie trzy wypadki zbrodniczej agitacji wśród robotników fabryki amunicyjnej i dwa wypadki podmawiania żołnierzy do buntu. Wszystko sprawdzone i zeznane do protokołu.

— Hm... Pięć wypadków... Czy to się nie wyda za dużo?

— Hm... Panie generale, szkoda by było... Jeden protokólik odrzucimy?

— Myślę, że wystarczy i trzech.

— Zatem — trzy.

— A... ta osoba?

— Osoba nie była przy tym obecną, gdyż oczywiście nie dopuściłaby się podobnych wykroczeń i odnośne protokóły nie mogłyby mieć miejsca. Co pan generał zarządza względem naszego bolszewika? Czy mamy uprzedzić nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych, czy też lepiej przeoczyć tę obowiązującą zresztą formalność? Obawiam się, że ekscelencja Kriege, stróż prawa i gwarant lojalności Joffego i Comp., zechce wejrzeć w nasze protokoły — byłoby to nam mocno nie na rękę.

— Mniemasz, że wszystko jest tam co najmniej autentyczne?

— Panie generale, lepiej niż autentyczne.

Było to niesłychane. Kniaź nie pokazywał się w ciągu całych dwóch dni. Ani listu, ani telefonu.

Eva była zdziwiona, ale nie szukała go bynajmniej. Nie odczuwała niepokoju i pierwszego dnia, korzystając z wolnego czasu, wybrała się w parę miejsc z poobiednimi wizytami.

Zaniedbała się w obowiązkach towarzyskich, pochłonięta swoim kniaziem. Była w trzech zaprzyjaźnionych domach i nigdzie nie została przyjęta, — Państwa nie ma w domu?

— Owszem, są oboje państwo.

— Czy wiedzą, kto przyszedł?

— Tak jest, zameldowałem — pani Eva Evard.

— I cóż?

— Państwo nie przyjmują.

Po trzech podobnych rozmowach ze służbą Eva straciła ochotę do czwartej wizyty. Dochodziły ją co prawda pogłoski i plotki o niezadowoleniu sfer towarzyskich z jej „skandalicznego”

stosunku z „bolszewickim smarkaczem”, ale nie zwracała na to uwagi. Wiedziała, że w oczach towarzystwa berlińskiego zarówno ten „skandal”, jak i „zdradzenie” generała Sittenfelda dodadzą jej jeszcze uroku sensacji. Przeliczyła się.

Był to dla niej cios potężny. Coś podobnego spotykało ją po raz pierwszy w życiu. Przywykła do hołdów, wszyscy ją psuli, nigdy nie potrzebowała liczyć się z tym, co powiedzą o jej postępowaniu. Zawsze robiła, co zechciała, a w momentach swoich uniesień miłosnych nie bardzo przestrzegała pozorów. Tak bywało wszędzie i nikt jeszcze nie poważył się zrobić jej afrontu, dopiero te głupie Niemki — les dames boches... Na pewno wchodzi tu w grę nienawiść do rewolucji, strach przed bolszewikami, bo przecież te berlińskie panie same bynajmniej nie obnoszą się ze swoją cnotą. Obraziła się za Serge’a, jeszcze tego brakowało, żeby jej kto miał dyktować, kogo jej wolno, a kogo nie wypada wziąć sobie za kochanka? Ale nierównie boleśniej odczuła zniewagę jej własna duma, duma Evy Evard. Dobrze, będą Niemcy mieli, czego chcą, obrazili Evę Evard, niech się pożegnają z Bogami Germanii. Legendarna Brunhilda wraz ze współczesną Margaretą zabiorą się i opuszczą granice Niemiec. Van Trothen może ją ścigać procesami o złamanie kontraktu, chwała Bogu jest wojna, a po zawarciu pokoju ułożą się polubownie. Dokąd się uda?

Zdziwiło ją, że zamierzona wielka wyprawa do Bolszewii wydała jej się teraz niepodobieństwem.

Byłby to eksperyment zbyt chimeryczny, nagle odechciało jej się wszelkich rozkoszy tej barbarzyńskiej rewolucji, które tak zachęcająco obiecywał jej Serge, nie wabiły jej rzezie, trupy, głód ani grzmiące hasła przewrotu społecznego. Zachwycające, tchnące zgrozą opowieści ukochanego, mniej podobne do prawdy niż do niebywałego, fantastycznego filmu, teraz budziły w niej odrazę. Dlaczego? A proletariackie instynkty Evy Evard, córki drwala z Maple Creek?

To były głupstwa. Snadź w księdze jej żywota znowu obróciła się karta.

„Dlaczego nie przychodzi ten Serge?” — dziwiła się, jeszcze nie wiedząc, że i ten ubóstwiany ongiś — jeszcze wczoraj — młodzieńczy półbożek rewolucji odsunął się już w niepowrotną przeszłość, odszedł do nie znanych sobie współtowarzyszy w szczęściu i w niełasce —

na cmentarzysko wspomnień. Epizod z księciem Uchmatowem wyczerpał się i zgasł, odpadł łagodnie i nieznacznie, jak liść jesienny. Eva czuła w sobie znużenie miłością i przedsmak nudy. Dobrze jej było w samotności. Kładąc się spać błogosławiła czystość swej pościeli, już się w niej budził dreszcz odrazy do mężczyzny, radowała odzyskana swoboda. Tak samo bywało dawniej, tak bywało zawsze.

„Khnass” nie zjawił się i następnego dnia, i nazajutrz, i pojutrze. Czyżby przeczuł swój los? Było to dziwne, ale tak było właśnie najlepiej, oszczędzało błagań, gróźb, przykrych scen. Sama nie wiedząc kiedy, w ciągu niespełna czterech dni, Eva zapomniała o nim. Miała w tym kierunku niezłą zaprawę.

Od paru dni Eva nie czytała gazet i o przygodzie van Trothena dowiedziała się dopiero po jego zwolnieniu. Z początku przeraziła się, potem się uśmiała. Zajrzała jej w oczy groza więzienia, obrzydliwego procesu w brudnej sprawie szpiegowskiej... Van Trothen pod śmiertelnym przymusem, broniąc się od szubienicy, mógł ją wydać, a generał, w zajadłości za zdradę, zapewne nie osłoniłby jej przed sądem i karą... Szybko przemknęło ponure widmo, jak gwizd kuli, która jednak nie trafiła.

Po chwili już nie wyobrażała sobie nawet, że generał mógłby i ją pociągnąć, pomimo wszystko jest to dżentelmen. Dżentelmenem jest również i van Trothen, jak mogła bodaj na chwilę przypuścić, że mógłby ją tak haniebnie zdradzić? A wreszcie, czy to tak łatwo skompromitować, wsadzić do więzienia i zgubić Evę Evard, ubóstwianą na całej kuli ziemskiej?

Z całej afery zostało komiczne qui pro quo między starymi przyjaciółmi od szachów i butelki, a dla niej, która była świadomą rzeczy ukrytych, nierównie głębszy tragikomizm — to w szyderczym uśmiechu wojna obnażyła swe jadowite zęby.

Jak wielu przyjaciół i znajomych van Trothena wybrała się i Eva odwiedzić go dla złożenia kondolencji a zarazem gratulacji. Na Klosterstrasse zastała kilku panów siedzących dokoła stołu zastawionego butelkami, wysokimi reńskimi kielichami i ogromnym tortem. Byli to sami znajomi. Gospodarz zerwał się na jej powitanie, wzruszony, i obsypał ją czułościami.

Po trzech dnia więzienia postarzał, jakby wysiedział dziesięć lat. Panowie popijali czyniąc zamęt i ożywienie, ale atmosfera była jakaś wymuszona. Van Trothen nadrabiał miną i dużo gadał, a goście poglądali po sobie ukradkiem, a znacząco, zresztą zainteresowanie towarzystwa przeniosło się niezwłocznie na Evę.

— Pani widzi, stary dostał małego bzika — szepnął jej socjaldemokratyczny poseł do parlamentu Noodt. — Pani nieszczęśliwy wielbiciel machnął srogie głupstwo, to jest możliwe tylko u nas, przy horrendalnym rozpanoszeniu się soldateski. Ten poczciwiec gotów dostać na stałe manii prześladowczej. I powiedzieć, że byli starymi przyjaciółmi... Tamten łotr — przepraszam panią — przy szachach i butelce wina wyciągnął z niego jakieś niepoczytalne brednie i wsadził go, uszczęśliwiony, że nareszcie udało mu się nakryć wielki spisek...

— Z naszym starym od dawna działo się coś niedobrego — przemęczenie, kłopoty, no i wojna przede wszystkim; ja jako lekarz obserwuję niezliczone wypadki psychozy podobnego rodzaju, dojrzewało to w ciągu czterech lat, a teraz zwali się na nas masowo.

— Przypuszczam, że niebawem wszyscy zwariujemy. Niepodobieństwo wytrzymać dłużej...

— Mój znajomy, bardzo ustosunkowany porucznik, zdradził mi szeptem wielką tajemnicę głównej kwatery — oto ostateczne zwycięstwo nastąpi w połowie...

— Czyje zwycięstwo?

— Nasze, oczywiście — nastąpi w połowie czerwca...

— Blaga! Znamy się na tym! Świństwo!

— Niech żyje zwycięski czerwiec! Słyszeliśmy to samo w zeszłym roku.

— I w 1916!

— I w 1915!

— Otóż mój porucznik twierdzi, że tym razem czerwiec jest murowany. Zwycięstwo nastąpi w połowie czerwca, ale na przyszły rok.

— Co? Kiedy?!

— Boże sprawiedliwy...

— W roku 1919, zupełnie serio.

— Możemy czekać spokojnie. Zdążymy wszyscy powariować.

— Cha, cha!...

— Pani Evo, proszę posiedzieć u nas do tego czasu, zobaczy pani monstrualny film.

— Czy już teraz nie jest on dosyć sensacyjny? Mnie wystarcza i to, co widzę, doskonale się bawię.

— Pani Evo, jeszcze nic nie widać! Rzeczy niesłychane tają się u nas w ukryciu, nurtują pod powierzchnią życia, pod wszelkimi pozorami ładu, spokoju, instynktu moralnego społeczeństwa, pod okiem niemieckiego Boga tudzież policji. Ale kto zaręczy, że jutro nie nastąpi eksplozja? Wylecą w powietrze wszystkie narodowe ideały i najwyższe głowy.

— Germania jest w ósmym miesiącu ciąży, należy się spokój wielkiej matce, czekajmy z ufnością, a kto nie może, niech czeka z rezygnacją. Zobaczymy.

— Jesteśmy w czwartym roku tej ciąży! Niemcy urodzą potwora gorszego niż rosyjski bolszewizm.

Biada tym, którzy coś posiadają z dóbr tego świata!

— Jeżeli idzie o pieniądze...

— Gorzej z akcjami...

— Ale ja nie mogę uciec do Szwajcarii z moimi kamienicami...

— Ani ja z fabryką!

— Radzę panom wyprzedać się po cichu, a gotówkę przelać na banki neutralne.

— Mądra rada, ale nikt nie kupi, nawet za połowę wartości!

— To trudno, wyprzedawajcie się jak najprędzej i kupujcie tylko złoto i brylanty!

— Tragedia!

— Dla kamieniczników i fabrykantów?

— Tragedia narodu!

— Dosyć, panowie! Powstydźmy się znakomitej cudzoziemki, która to słyszy! Pani Evo, to są tylko niemieckie witze, nie osolone po attycku!

— Trudno, Attyka leży w Grecji, a ta nas zdradziła, transporty wstrzymane, zapasy dawno wyczerpane, zaprawiamy nasz dowcip czysto germańską solą glauberską...

— Pani Eva zbyt jest naszą, żeby się w jej obecności wzajemnie cenzurować. I jest zbyt świadomą naszych sił i zasobów zarówno materialnych, jak moralnych. Mówiąc poważnie, stoimy u rogatek Paryża. Anglicy stracili ostatnio w okrągłych cyfrach trzysta tysięcy żołnierzy i czternaście tysięcy oficerów i nie mają już absolutnie żadnych rezerw. Fakt!

— Dobrze znamy te okrągłe cyfry, zaokrąglone w komunikatach, ja od wszystkich oficjalnych tryumfów zawsze odejmuję jedno zero, również okrągłe.

— A więc pan nie ma najmniejszego pojęcia o położeniu na froncie! Spojrzyj pan na mapę — po drugiej kwietniowej ofensywie uzyskaliśmy linię Bailleul–Merville–Béthune, front wybrzusza się z dyrekcją na Boulogne — Calais. Stoimy u bram Paryża i u bram morza...

— Czy widział pan kiedy bramę morza?

— Niebawem z Calais i Boulogne nasze łodzie podwodne odetną...

— Nasze łodzie podwodne, jeżeli wierzyć komunikatom dla głupiej publiki i tajnym memoriałom admiralicji dla ścisłych komisyj parlamentarnych, już dawno powinny były doprowadzić tonaż koalicji, a nawet tonaż światowy do zera, jak tego dowodzą tablice najściślejszych cyfr admiralicji. A tymczasem Amerykanie walą sobie przez Atlantyk jak za najlepszych czasów.

W grudniu zeszłego roku Anglia zdychała z głodu, a w styczniu na kolanach miała błagać o pokój... Ale kochany wieczny „Michel” niemiecki nic z tego nie pamięta...

Głos zabrał van Trothen, trudno było dociec, czy mówi na serio, czy drwi, koło jego ust ściągały się i wygładzały fałdy śmiechu, a w nieruchomych, zapatrzonych w coś oczach zastygło jakby przerażenie.

— Cyfry... Die Zahl regiert die Welt...295 Nie wierzyć cyfrom to gorzej niż nie wierzyć w Boga! Co nam zostanie? Są czynniki mistyczne, odgrywające wielką rolę w wojnie, jedne są przeciw nam, inne zwalczają naszych wrogów. Kto je zna? Kto zmierzy ich działanie i przeciwdziałanie? Tylko cyfra! Weźmy dla przykładu ogłodzenie Niemiec i ogłodzenie koalicji, w pierwszej linii Anglii. Można sobie drwić z wielu rzeczy ludzkich i boskich, ale niepodobna lekceważyć szczurów...

— Szczurów... — westchnął ktoś.

Goście spojrzeli po sobie, jedni się uśmiechali, inni wykręcali twarze z niesmakiem, inni oglądali się niespokojnie, jakby tu wymknąć się niepostrzeżenie; dziki wyraz oczu van Trothena nie wróżył nic dobrego.

— Że my jesteśmy ogłodzeni, tego, sądzę, nie trzeba dowodzić nawet największemu wojennemu sceptykowi, który z zasady w nic już nie wierzy. Ale koalicja, ale Anglia? Rzecz sporna.

Otóż przypomnę państwu tajny raport admiralicji, przedstawiony komisji parlamentu na jesieni zeszłego roku. W swoim czasie wlał on w nasze serca dużo otuchy. Dowiedzieliśmy się, że okręty handlowe nieprzyjacielskie i neutralne stoją po portach i nie ważą się wykraść na pełne morze. Po co mają wyruszać w drogę, kiedy przy brzegach Anglii czeka je niechybna zguba? A i na drugiej półkuli, nawet na antypodach czyha na nich „Die Möwe”, „Seeadler”, „Wolf” ze swoim płatowcem „Wölfchen” i z tysiącami min, które rozsiewa w portach Indyj, Australii, Afryki Południowej... A nasze najnowsze krążowniki podwodne dotarły już do Ameryki.

— A jak było z tymi szczurami?

— Van Trothen, zlituj się, gdzie są twoje szczury?

— Narobił nam apetytu i zapomniał...

— Panowie, proszę nie przeszkadzać! — upominała ich surowo Eva, w strachu, że wciągną biedaka w jakieś niepoczytalne brednie.

— Nie zapomniałem, poczekajcie chwilę, będzie i o szczurach! Otóż klęska żeglugi światowej jest zupełna...

— Którędyż przybyła do Francji armia amerykańska?

— Około miliona ludzi! Armaty, konie, zapasy!...

— To rzecz inna, tu wchodzi w grę flota wojenna eskortująca transporty... Zapytajmy lepiej, co dziś Anglicy jedli na obiad?

— Niech diabli wezmą Anglików! Ja jadłem pęcak na wodzie plus dziesięć gramów tłuszczu z niewiadomego świństwa!

— A ja brukiew z odżywczym proszkiem doktora Fidibusa. Bez chleba!

— Zapytajmyż, co dziś jedli na obiad w Anglii...

— Szczury?

— Więc to takie są twoje szczury? Van Trothen, jesteśmy rozczarowani!

— Całkiem nie jesteście rozczarowani, bo wszystko mi jedno, co dziś jedli na obiad Anglicy, za to odpowiedz no który, co będą jadły jutro szczury wszystkich dominiów brytyjskich?

— Szczury... dominiów... brytyjskich... I to jutro? Jedź dalej, bo mi się...

— Jutro? Powiedz naprzód, co żarły dzisiaj, to pomyślę o jutrze!

— Redaktorze, sam nie wiesz, że jesteś na dobrej drodze.

— Nie wiem! Nie wiem i przestańże nas, człowieku, dręczyć!

— Dobrze! Ponieważ nie dajecie mi być dowcipnym, powiem wprost. W wiadomym raporcie admiralicji udowodniono cyframi, że wskutek sparaliżowania żeglugi, w ciągu roku zeszłego w jednej Australii szczury zjadły trzy miliony ton zboża przeznaczonego na eksport. W raporcie nie podano ilości szczurów niezbędnych do takiej operacji...

— Uchodzi to zapewne za tajemnicę wojskową!

— Nie mogło być takiego raportu!

— Był! Był, w sierpniu roku zeszłego! Przypominam sobie doskonale. Z australijskich szczurów śmiał się cały parlament...

— Nasz parlament składa się z ludzi małej wiary i żadnej wiedzy, bo z tej zawrotnej cyfry trzech milionów zniszczonych ton można wysnuć najradośniejsze wnioski. Naprzód biorę pod uwagę potworne mnożenie się szczurów, zwłaszcza w tak sprzyjających warunkach — o tej porze niezliczone kwintyliony, i więcej, szczurów pożarły już całą Australię, oprócz tych nielicznych Anglosasów, którzy ratowali się ucieczką i po drodze padli ofiarą naszych krążowników korsarskich i łodzi podwodnych. Ten sam proces dewastacyjny ma miejsce w Indiach z ryżem, w Egipcie z pszenicą, w Kanadzie z owsem, i tak dalej. Wszędzie szczury! Nawet Stany Zjednoczone wstrzymały wysyłkę wojsk do Europy, gdyż trzeba im gwałtownie ludzi, armat i gazów do zwalczania szczurów, które wdarły się z Kanady, zjedzonej już doszczętnie.

Nareszcie dobry Bóg, któremu się jednak, jak wiadomo, nigdy nie śpieszy, wysłuchał naszego „Got strafe England” i zesłał na nią śmiertelną plagę szczurów...

Van Trothen zamilkł, rozejrzał się po gościach, mrugnął porozumiewawczo na Evę i dopił swego kielicha. W jego twarzy zaskrzepło ciężkie zgnębienie, tylko usta rozchylały się w jakimś obłąkanym uśmiechu.

— Ponieważ widzę, że nikt się nie śmieje, dochodzę do przekonania, że panowie biorą moje wywody zupełnie serio. Jest to słuszne. Dowiodłem bowiem na podstawie ścisłych danych urzędowych, co znaczy potęga cyfr, którymi nas raczą w enuncjacjach oficjalnych, jeżeli zastanowić się nad nimi z logiką i z ołówkiem w ręku. Upajanie się cyfrą jest formą obłędu wybitnie niemiecką, ostrzegam przeto moich drogich przyjaciół...

Dalsze wywody przerwało uroczyste wkroczenie pana tajnego radcy Bunterbardta z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, który demonstracyjnie raczył odwiedzić ofiarę karygodnej lekkomyślności kliki wojskowej.

— Drogi przyjacielu, dziś w Niemczech nikt nie jest pewny jutra. Każdy z nas nie noszących munduru i długich butów jest podejrzany o zdradę ojczyzny, wojskowa sieć inwigilacyjna, rozbudowana do absurdu, potrzebuje swego usprawiedliwienia. Tysiące wyższych i niższych oficerów, aspirantów i feldfeblów znajduje tam najlepszą ochronę przed frontem...

Tajny radca z całą arogancją zajął miejsce przy Evie, zabierając krzesło posła Hundiusa, który nieopatrznie powstał był, aby powitać dygnitarza. Spożywał łapczywie wielką porcję fenomenalnego tortu i popijał gęsto. Jedząc poglądał na Evę znacząco i kiwał nad nią głową z wyrazem ubolewania.

— Pan radca ma mi coś do powiedzenia?

— Ach, pani, chciałbym i ja wyrazić pani... Pani rozumie... Wobec tego nic nie powiem, ale niech pani wierzy...

— Nie rozumiem...

— Dobrze! Dobrze! Pomówmy o rzeczach weselszych. Van Trothen, ten tort jest chyba z prawdziwej mąki?

— I z prawdziwym cukrem, panie tajny radco!

— Jest to jednak wykroczenie... Obowiązany jestem z tytułu mego urzędu...

— Panie tajny radco, jeszcze porcyjkę — gotów jestem pójść za to do kozy, mam już wprawę...

Nadmienię, że w tym torcie i jaja są prawdziwe, i masło...

— Cudowny specjał! Któryż to z naszych cukierników wyrabia te pyszności? Chciałbym na urodziny żony...

— O nie, panie tajny radco! Znamy się na urodzinach żon tajnych radców, dyktatorów aprowizacji! Nie będę Judaszem temu zacnemu człowiekowi!

Tajny radca nabrał drugą porcję i, pochyliwszy się ku Evie, zapytał:

— Sądzę, że to chwilowe nieporozumienie, na pewno go uwolnią. Z legacją sowiecką musimy być na razie w dobrych stosunkach... Sittenfeld zapomniał się fatalnie... Uniósł go afekt, zemsta na rywalu... Trudno mu się dziwić, ale z punktu widzenia interesów państwa jest to karygodne nadużycie władzy. Nasz genialny hrabia Mirbach knuje z „Wcikiem”296 w Moskwie kolosalną intrygę dyplomatyczną, która może zmienić postać Europy, a my tutaj...

— O czym pan mówi, panie radco?

— Jak to o czym? O sprawie księcia Uchmatowa.

— A co się stało? Nie widziałam go od paru dni...

— To niesłychane! Ależ aresztowano go przed trzema dniami!

Eva była zdumiona. Niemniej zdumiony był i tajny radca. Zatrwożył się, zaszeptał.

— Jak to? Jak to? Pani nie wiedziała? Cały Berlin o niczym innym nie mówi, cały Berlin się zaśmiewa z generała. Gdyby nie cenzura wojenna, wyobrażam sobie, co za arcydzieło dałby nam Gulbransson w Simplicissimusie w serii swych małych obrazków... Ale zapominam się... Bardzo panią przepraszam! Przykro to być pierwszym, który oznajmia złą wieść...

Eva już się opanowała, uśmiechnęła się swobodnie.

— Z generałem rozstaliśmy się dość oryginalnie, gdyby nie to, podziękowałabym mu za ten wybryk gorliwości. Wyświadczył mi, zapewne wbrew woli wielką usługę.

— Pani jest okrutnicą!

Van Trothen snuł się po salonie, przystawał to tu, to tam, zatopiony w myślach, i zdawał się zapominać o gościach. Pokazywano go sobie nawzajem oczami ze współczuciem, szeptano, jutro miał być przewieziony do sanatorium Hansa Schönowa w Zehlendorfie pod Berlinem.

Doktor Olympius, stary przyjaciel, który zamieszkał z nim dla opieki, zaczął wyprawiać gości, prosząc, by wynosili się nieznacznie po jednemu, bez żadnych pożegnań. Eva podniosła się pierwsza, lekkim uśmiechem i jednym skinieniem głowy pożegnała całe towarzystwo i wyszła. Panowie zaczęli się unosić nad tym uśmiechem i nieznacznym ruchem głowy.

— Co za wdzięk, co za czar!...

— Jakaż kobieta potrafi wyrazić tyle w jednym geście...

— To wyuczone przed lustrem...

— Przenigdy nie dojdzie się do tego żadną sztuką! Czy to mało znamy uroczych gwiazd, a cóż ich cały kunszt przy jednym półuśmiechu Evy?

— Fenomenalna kobieta... Ach, panowie, kobieta... Kobieta... Cóż to za kobieta!...

— Redaktor przypuszcza, że nas trzeba o tym przekonywać? Każdy by chciał...

— Co ona może dać człowiekowi w miłości!... Ach, moi drodzy, to przechodzi wszelką wyobraźnię...

— Zapytaj się pan generała Sittenfelda... Znacie się tak dobrze!

— Ciekawy byłbym, jak to było z tym rewolucyjnym książątkiem. Podobno cudowny chłopak?

— Eva Evard musiała go w cudowny sposób wprowadzać w kunszt miłosny, ach, gdyby tak bodaj przez dziurkę od klucza...

— Do diabła, daj pan spokój, bo ciarki biorą...

— Te wiadome ciarki sprawiły właśnie, że generał chwycił szczęśliwe bolszewiątko w swoje żelazne łapy.

— Potrzyma go i puści.

— No nie, już on się zaopatrzył doskonale w dowody, w świadków i tak dalej, kontrwywiad ma na wszystko swoje sposoby.

— Eva pochodzi trochę po wyższych szczeblach naszej berlińskiej drabiny i wyciągnie swego małego.

— No, Sittenfeld potrafi obronić swoją zdobycz, to jest wilk!

— Eva dobrze zna kogoś takiego, przed którym ten straszny wilk musi warować jak pudel.

W przedpokoju van Trothen dogonił Evę, dziękował najserdeczniej za odwiedziny, ubrał ją, wycałował po rękach ku jej wielkiemu zdumieniu, gdyż zdarzało się to po raz pierwszy od początku ich znajomości. Już zamykał za nią drzwi, Eva żegnała go ostatnim uśmiechem, gdy nagle wypadł na schody i, ująwszy za obie ręce, bez słowa wciągnął ją z powrotem.

— Pani Evo, lepiej będzie... No cóż... Powiem pani wszystko... Żeby pani potem nie mówiła, że van Trothen jest bez honoru... Proszę, proszę — o tutaj, na małą chwilę...

Wprowadził ją do bocznego gabineciku, którego ściany wyklejone były szczelnie niezliczonymi fotosami z dziesięciu lat działalności wytwórni „Mundus-Film”. Dookoła pokoju obiegał jaskrawy fryz, złożony z barwnych zdjęć Evy Evard we wszystkich niemal kreacjach od początku jej wielkiej kariery.

— Pani Evo... Widzi pani przed sobą człowieka najnieszczęśliwszego na świecie. Nie jestem skrzywdzony przez nikogo z ludzi. Jestem zdruzgotany przez los i dni moje są policzone.

Ślepe fatum zepchnęło mnie na samo dno nędzy, ale i na tym dnie jestem istotą najniebezpieczniejszą, gorzej niż jadowity wąż, gorzej niż najbardziej perfidny zdrajca. Pani Evo, niech się pani strzeże! Mówi do pani przyjaciel w chwilowym przebłysku opamiętania, albowiem i takowe zdarzają się jeszcze w mojej nieszczęsnej głowie... Niech pani nie patrzy na mnie z tym cudownym swoim zdumieniem, niech pani słucha, na miłość boską, niechże pani siada!

Muszę się bardzo śpieszyć, bo mi się znowu zacznie mącić...

Przymknął oczy, rysy jego zwarły się w skupieniu i na twarzy odbiła się pieczęć śmierci, wyglądał na trupa. Gdy się ocknął, zasiadł naprzeciwko Evy i unikając jej spojrzenia zaczął mówić szybko, pomagając sobie gwałtownymi gestami, które niczego nie wyrażały, tylko snadź odprężały w nim zbyt męczące napięcie nerwów.

— Nie mam wrogów oprócz siebie jednego, ale tego nie mogę się pozbyć żadną miarą, gdyż noszę go w sobie. Nie wierzę w żadne leczenie i wiem, że zginę. Tak jest... Brak mi sił na to, żeby skończyć ze sobą i odejść z godnością, jakbym tego chciał. Zresztą pogubiłem gdzieś moje cyjankali, a do rewolweru czuję odrazę... Mniejsza o to, nie będę pani zaprzątał moimi kłopotami. Wie pani, dlaczego mnie aresztowano? Sittenfeld nie miał co do mnie nigdy najsłabszego podejrzenia, to ja sam oddałem się w jego ręce, nie mogąc znieść myśli, że jestem śledzony na każdym kroku. Opowiedziałem mu o sobie szczerą prawdę, potem na badaniach w protokołach potwierdziłem to na piśmie, dodając zresztą wiele rzeczy przeważnie zmyślonych a nie należących do sprawy. Coś mnie pchało do zguby, a zarazem coś mnie jeszcze broniło przed zbrodnią zdrady wobec innych, w tej liczbie i wobec pani, ale to może zawieść w każdej chwili. Moi ludzie na wieść, że jestem wzięty, rozbiegli się w popłochu na wszystkie strony świata, który mógł, uciekł za granicę. Teraz, gdy mnie zwolniono i w oficjalnym komunikacie — pani wie, dziś ukazał się w gazetach — jestem przywrócony do czci, ale zarazem ogłoszony za coś w rodzaju obłąkanego, zaczyna się najniebezpieczniejsza faza dla naszej tajnej centrali. Każdy z naszych, i pani również, jest na łasce i niełasce zwariowanego diabła, który we mnie, skądinąd uczciwym i mężnym van Trothenie, obrał sobie siedlisko.

Choćby mnie Sittefeld nie ruszył i zostawił w zupełnym spokoju, ja sam przyjdę do niego, czuję to w sobie nieomylnie... Ale wiem, że wypuścił mnie tylko dla łatwiejszej obserwacji, a właściwie w słusznym przekonaniu, że na wolności moja psychoza rozwinie się dla niego pomyślniej niż w samotnej celi i że pewnego dnia sam zgłoszę się z dalszymi rewelacjami, wyznaniami — rachuba nieomylna...

Zaśmiał się i dość długo chichotał bezmyślnie jak obłąkany, a z oczu kapały mu łzy. Evę ogarnęła litość nad taką nędzą, ale jeszcze bardziej odraza, gdzieś w pobliżu czaił się strach...

— To, co pan mówi, jest niemożliwe! Rozumie pan? Niech mi pan patrzy prosto w oczy —

tak. I niech pan słucha! Pan wszystko skłamał, to zanadto fantastyczne. Prawda? Proszę się przyznać!

Van Trothen był pod władzą jej spojrzenia, zapatrzył się w głębię tych oczu i zapomniał o swoim nieszczęściu, o sprawach centrali, o Sittenfeldzie, o wszystkim. Zdawało mu się, że gra z Evą w jakimś filmie pod obiektywem aparatu, w przeraźliwym blasku jupiterów. Moment był ważny, zdejmowano ich w wielkim zbliżeniu, trzeba było uważać na każde drgnienie twarzy, cała treść filmu, wszystkie osoby i obrazy przemknęły się przed nim w błyskawicznym przyśpieszeniu... Z roli wypadało, że on ma zgubić Evę, przez niego ta przepiękna kobieta pójdzie pod topór kata i teraz patrzy weń badawczo, chce odgadnąć, czy on zdradzi jej zbrodnię, czy przemilczy...

— I cóż?!

W tym głosie zabrzmiało zniecierpliwienie, w oczach błysnął gniew. Przeląkł się jak małe dziecko. Zaczął się tłumaczyć i usprawiedliwiać pośpiesznie, zająkliwie, pochlipując.

— Mówiłem świętą prawdę... Tak jest, pani Evo proszę się na mnie nie gniewać... I cóż, że się to wydaje fantastyczne? Przecież przez całe te cztery lata każdy mój dzień, każda godzina były fantastyczne! Więc i koniec tego koszmaru jest absurdalny i dziki — nie do pojęcia, ale w tym jest logika olbrzymiego łańcucha faktów. A wreszcie, widać nie mogło się to skończyć inaczej, trzeba się z tym pogodzić i już... Niechże się pani zlituje nade mną! Niech pani tak nie patrzy!

— Jak to, więc ja mam uwierzyć, że pan... Mniejsza o pańskich pomocników i agentów, i o tę całą kanalię zaprzańców kupionych za francuskie pieniądze, ale ja? Pan by mnie wydał?

Mnie?!

— Tak jest! Niestety, to właśnie pociąga mnie straszliwie, zapewne pani będzie pierwszą, która padnie ofiarą mojego szaleństwa?

— I co panu z tego przyjdzie?

— Nic, prócz hańby.

— Ależ pan chyba naprawdę jest wariatem?!

— Jestem, jestem... Niech mnie pani zabije... Co za szczęście zginąć z pani ręki!...

Eva roześmiała się głośno, potoczyście, jej srebrzysto-dźwięczne koloratury oszołomiły znękanego van Trothena. Wnet zaśmiał się i on cieniusieńko, piskliwym, płaczliwym dyszkantem.

Podnieciło to Evę, a ona z kolei porwała go za sobą. Śmieli się prześcigając jedno drugie, jak opętani, trwało to z minutę. Wreszcie van Trothen opamiętał się pierwszy, wstał i zaczął mówić rzeczowo, rozumnie i stanowczo, po swojemu, po dawnemu.

— Pani Evo, pani musi wyjechać stąd jak najprędzej. Jutro! Lepiej by było — jeszcze dziś na noc. Niech pani rzuci wszystko, niech pani zostawi rzeczy, walizy... Idzie o pani życie! W wypadku najwyższej łaski dostanie pani dożywotnie ciężkie więzienie. Pośpiech! Pani Evo!

Schnell! Schnell! Formalności potrzebne do wyjazdu zabrałyby pani przy największych protekcjach z tydzień czasu, a do tego paszporty zagraniczne idą przez biuro Sittenfelda, ten pani nie wypuści, za to ręczę... Dam pani adres i hasło, nawet parę słów polecenia. W pewnym mieście zaopiekują się panią, stamtąd przeprowadzą przez nasz punkt graniczny i już...

— Ależ ja tak nie mogę natychmiast...

— Więc pani zginie marnie!

— Czyż pan nie wytrzyma kilku dni?!

— Nie wiem, czy wytrzymam przez jedną godzinę po pani odejściu... Już mnie kusi telefon...

Ach, ten telefon...

— Otóż oznajmiam panu, że nie boję się pana ani pańskiego telefonu, rób pan, co chcesz, ja zostaję.

— Pani jeszcze liczy na Sittenfelda? Jakież to śmieszne! Ależ on panią zgubi, zmiażdży z rozkoszą!

— Jeżeli uwolnił pana, znaczy to, że nie uwierzył w pańskie samooskarżenie, tak samo nie będzie wierzył w rewelacje obłąkanego co do innych, a więc i mnie nic nie grozi.

— Proszę się nie posługiwać logiką ani rozumowaniem, to wszystko na nic z naszym generałem, jego taktyka wobec mnie jest na to zbyt osobliwą... ale nieomylną. Pani Evo, błagam, usłuchaj mnie!

— Czyż nie ma pan nikogo, kto by pana pilnował i nie dał panu robić głupstw? Na tylu przyjaciół?

— Pani zapomina — moi przyjaciele to porządni Niemcy, żadnemu przecież nie mogę się przyznać, że jestem szefem francuskiego szpiegostwa, a moi ludzie rozpierzchli się i będą mnie unikać jak zapowietrzonego. Żaden się nie pokaże, nawet ten jedyny, na którego liczyłem zawsze, w każdej potrzebie... Jestem samotny jak pies, oddany na pastwę swojego demona.

— W sanatorium pan odpocznie i opamięta się.

— W Zehlendorfie już o tej porze oczekuje mnie agentka w postaci najpiękniejszej pielęgniarki, wyznaczona przez Sittenfelda, z jego ścisłą instrukcją, ta mi już doskonale pomoże...

Jaka pani naiwna! Czy pani zapomniała, że jest wojna?

Eva uparła się. Wyjechać? Owszem, sama miała ten zamiar, ale uciekać tak, jak stoi, na gwałt? Nie! Nie znosiła przymusu. Poza tym nie mogła jeszcze uwierzyć, żeby jej groziło prawdziwe niebezpieczeństwo, van Trothen jest bezsprzecznie chory nerwowo, ale to nie znaczy jeszcze, żeby miał naprawdę popełnić jakieś szaleństwo.

— A cóż będzie z Bogami Germanii?

— Mój nowy wspólnik, pan Kampf, wypłaci pani resztę honorarium, należność prześlemy w ciągu tygodnia na bank w Genewie.

— A dalsze zdjęcia?

— Pani Evo, nie pora na żarty! Uciekaj! Ratuj się, póki jeszcze można!

Ujął ją mocno pod rękę i podprowadził do samej ściany, odkręcił kontakt i pokój zalało ostre światło.

— Patrz!

Był to jaskrawy, kolorowy fotos Evy z przedwojennego filmu Tajemnica domu gry. Bohaterka siedzi na ławie oskarżonych pod zarzutem morderstwa starego lorda Patstone. Przewód sądowy ukończony, już mówili prokurator i obrońca, przysięgli udali się na naradę. Eva zapatrzona na widownię, w jej twarzy legła już pieczęć śmierci. Dowody zbrodni są oczywiste i niezbite, a jednak każdy ujrzy w tych oczach prawdę — bohaterka jest niewinna. Wie, że zginie, wszystko jest przeciw niej, ale przez rozpacz i strach przebija ekstaza, wiara w niemożliwe — tylko cud może ją uratować. I naturalnie w ostatniej chwili zjawi się cud filmowy.

— Pani Evo, jeżeli mnie nie posłuchasz, będziesz miała sposobność odegrania jeszcze raz tej roli. Wiem, że zachwycisz salę sądu, która zresztą będzie pusta, bo sprawy tego rodzaju odgrywają się u nas przy drzwiach zamkniętych. Ale tym razem będziesz naprawdę winną i to nie będzie żaden film z happy endem, cudem na samym końcu, tylko prawda. Widzę cię na podwórzu więziennym... Kat z toporem i pień, na którym rzemieniami przytwierdzoną jest twoja przepyszna głowa... Widzę straszliwie wyraźnie... Bo, powtarzam, to nie dramacidło nagrywane w atelier... Zrozumże to nareszcie, póki czas, ty Evo Evard, rozpieszczona przez los i ludzi! Ty, która tak się ubawiłaś życiem, aż ci się zachciało poigrać z wojną... Zginiesz!!

Podczas tej tyrady z uchylonych drzwiach ukazała się wielka, czerwona, tłusta twarz, poczciwa i jowialna.

— Przepraszam państwa?... Czy można?

Van Trothen rzucił się na przybyłego i oplótł go ramionami. Łkał, szlochał i bełkotał słowa niezrozumiałe.

— Dobrze, dobrze... No, już dobrze. Van Trothen, wstydźże się, u diabła... Mam zaszczyt i honor przedstawić się wielkiej Evie Evard, której urok i sława... Jestem Abbegglen, przyjaciel naszego kochanego dyrektora... Kochany dyrektor jest, jak widzę, porządnie zdenerwowany...

ale bo też trafiła go niewiarygodna przygoda... cha, cha, cha! Van Trothen oskarżony o szpiegostwo, cha, cha, cha!... Aresztowany przez starego przyjaciela... cha, cha, cha!

— Nareszcie, Boże miłosierny — nareszcie! Jestem uratowany! Abbegglen, biorę za świadka tu obecną panią Evę i zapisuję ci cały mój majątek. Komuż mam go zostawić, jak nie temu, który...

— Ostrożnie, dyrektorze, po co te komplimenty?

— Evo, pan Abbegglen jest jednym z najmężniejszych żołnierzy tej wielkiej wojny, gdzie tylu mężnych... To więcej, niż iść do ataku w ogień huraganowy... To gorzej, niż wisieć na aeroplanie na trzy tysiące metrów wśród pękających szrapneli... On włazi w paszczękę samemu diabłu! Pogardza śmiercią, i to jaką śmiercią... Wszystko dla honoru i przyjaźni...

— Dyrektorze, co sobie pomyśli pani Evard?

— Podziękuj mu, Evo, albowiem to w nim objawił się nasz deus ex machina, cud filmowy!

Już on przypilnuje mojego demona, może go nawet we mnie zdusi. A jeżeli nie da mu rady inaczej, to nie zawaha się i zamorduje i mnie samego — i dobrze zrobi. Popatrz no w jego dobroduszne oczy, spojrzyj na tę zacną gębę i, że tak powiem, głupkowatą — i nie daj się uwieść pozorom. Ten się nie zawaha...

W pewnych godzinach w ciągu ostatnich dni Evę napastował przykry niepokój, chwilami przemieniał się on w napady strachu. Wyglądała przez okno i naraz ulica stawała się wroga, wszyscy przechodnie z Behrenstrasse, którzy nic o niej nie wiedzili, gotowi byli na pierwszy znak stłoczyć się u bramy hotelu „Windsor” i wśród tumultu i wrzasków zażądać jej głowy.

W uprzejmym, uniżonym uśmiechu pokojowej widziała obłudę i zdradę. Portier zdawał się wiedzieć o wszystkim. Nawet wśród odwiedzających ją panów odróżniała zatajonych wrogów, nasłańców Sittenfelda. Co najmniej raz do nocy z zawikłanych, nie do zapamiętania snów wynurzał się strach, budził ją i dręczył już na jawie, szeptał, groził, naglił do pośpiechu:

„Uciekaj! Uciekaj!”

Była na wyjezdnym i czekała tylko wiadomości od Abbegglena, gdyż zapewnił ją, że osobiście odstawi ją całą i zdrową na terytorium Szwajcarii bez żadnych oficjalnych zezwoleń i wiz, które w tych czasach, przed nową ofensywą, były w ogóle zawodne, a przede wszystkim niepotrzebnie zwróciłyby na nią uwagę. Sprawa van Trothena była najosobliwszą na świecie.

Sittenfeld knuł coś nad wyraz misternie i poczciwiec Abbegglen potrzebował około tygodnia czasu na zorientowanie się w położeniu, a zresztą siedział w Zehlendorfie nie opuszczając ani na chwilę przyjaciela i pilnując, by ten nie puścił się na jakiś kawał, który od razu zgubiłby wszystko.

— Kochany szef jest w fazie początkowej, najostrzejszej i męczy się bardzo, gdyż przeważnie przebywa w stanie zupełnej świadomości i dręczy się. Napady zdarzają się po parę razy na dzień, a choć krótkie, są groźne, gdyż nasz drogi chory stara się mnie oszukać wszelkimi sposobami, co się zresztą nie udaje, i wówczas szuka sojuszników u lekarzy, a nawet u pielęgniarek.

Raz wymknął mi się, ale wiedziałem, gdzie go szukać — znalazłem go w miejscowym biurze pocztowym. Ten stary łobuz czekał na połączenie telefoniczne z Berlinem. Cha, cha!

Nigdy się tak dobrze nie bawiłem, wydaje mi się, że siedzę na beczce z prochem, dokoła której mój kochany przyjaciel krąży nieustannie z zapaloną głownią. Niemniej proszę być zupełnie spokojną, w każdym razie dam sobie z nim radę... Nawet w najgorszym razie... Ale tymczasem proszę nie mówić nikomu, że pani wyjeżdża... Nikomu!

Ogarniała ją tęsknota za wiosną na słodkiej ziemi francuskiej, za ukochanym Paryżem. To miasto było jedyną jej ojczyzną, tam miała prawdziwych przyjaciół, tam zdobyła sławę. Brak jej było słodyczy tamtejszego powietrza i melodii mowy francuskiej, potężnego rytmu i oddechu stolicy świata, znajomych twarzy, znajomych ulic.

Po cóż, goniąc za przelotnym zachceniem rzuciła ten kraj? Żeby zobaczyć, jak wygląda wojna po tamtej stronie frontu? Zażyć przygód i niebezpieczeństwa, spróbować swoich sił na śliskiej drodze intrygi wojennej? Może po to, żeby spotkać swojego bolszewika? A może tyl ko po to, żeby tu zginąć za nic, marnie i śmiesznie, i zostawić swoje imię w rocznikach tej wojny, dla koalicji opromienione bohaterstwem, które nie miało miejsca, dla Niemców skalane wielką zbrodnią, której też nie było. Gdyby zginęła, jej złowroga sława będzie fałszywą, a koniec Evy Evard — absurdem, tragifarsą. Będą ją wspominali na równi z Matą Hari, tancerką jawajską, ale tamta przynajmniej czegoś dokonała, zarobiła na swoją śmierć. O niej to wspominał Sittenfeld, że godna była żelaznego krzyża i żołnierskiej mogiły, a nad nią w dniu pogrzebu honorów wojskowych... Aż zazdrość...

Eva widziała olbrzymie nagłówki w „Matinie”, w „Journalu”, obwieszczające jej bohaterską śmierć dla sprawy Francji. Pompatyczne frazesy gazeciarskie, fałsze zmyślone przez bezczelnych reporterów o jej doniosłych czynach, o jej fantastycznych przygodach, godnych brukowych romansów felietonowych, o tysiącach żywotów żołnierskich, ocalałych dzięki jej informacjom i ostrzeżeniom... W Paryżu, w Londynie, w Rzymie, w Ameryce i na całym świecie tłumy cisną się na jej stare filmy, wznowione dzięki kolosalnej reklamie, jaką stworzyła jej śmierć. Francuski związek artystów filmowych, syndykat wytwórców wraz z gronem jej przyjaciół olbrzymimi klepsydrami ogłaszają uroczyste nabożeństwo żałobne, zapewne w Madeleine — i kto wie, czy kochany stary przyjaciel, gubernator wojenny Paryża, nie odkomenderuje nawet na tę uroczystość jakiej półkompanii garde municipale? Powstanie cała literatura o Evie Evard, o jej życiu, o jej geniuszu, o jej kreacjach i mnóstwo skandalicznych elukubracyj, tandety w jaskrawych okładkach, na najohydniejszym papierze wojennym, z fotografiami, z „autentycznymi” listami, pełne potwornych łgarstw... Cała jej sława będzie wierutnym fałszem i to przejmowało ją wstydem i wstrętem. Stąd też płynął strach przed podobnym końcem.

Tym bardziej dusza wydzierała się z niej do Paryża, zdawało jej się, że wyjechała z Francji przed wielu laty, gdy od tego czasu nie upłynęło i pół roku. Zatęskniła za rojowiskiem wielkich bulwarów i za wspaniałością bogatych dzielnic Etoile, la Muette, parku Monceau

i za uliczkami starego miasta poza ratuszem, na wyspie Św. Ludwika. Wabił ją gotycki zmrok witraży katedry Notre-Dame, kościoła St.-Germain-l’Auxerrois i labirynt Louvre’u, gdzie miała swoje ukochane ołtarze świętości — Nike Samotrakeńską, Giocondę...

Stanąć na moście Pont des Arts, w sercu miasta, i spojrzeć na prawo i na lewo, w górę i w dół Sekwany, ujrzeć panoramę Paryża ze szczytu Montmarte’u od Sacré-Coeuf, z Łuku Tryumfalnego, z tarasu parku w Meudon... Wiosna wśród polan i gajów Chaville, w lesie St.-Germain-en-Laye, wiosna Francji — co za cud...

Gdy uprzytomniła sobie, że w tę czarowną porę narodzin wiosny i lasy, i wzgórza, i rzeki słodkiej Francji są pobojowiskami, gdzie w słońcu, cieple i w świeżej zieleni co dzień giną tysiące synów tej ziemi, zdjęły ją zgroza i żal i rozwarło się serce w zapamiętałym ukochaniu nieszczęsnego narodu, jak gdyby odezwała się w niej krew ojca, którego daleki przodek, zanim przebył ocean i zagubił się w puszczach Kanady, był jednak w szeregu pokoleń Francuzem.

A jednocześnie w tej samej sekundzie czasu zbudziła się w niej i rasowa nienawiść do najeźdźcy ojczyzny, do dziedzicznego wroga, do Niemca.

XV

Front wypiętrzył się w fantastyczną linię ku zachodowi, ku morzu i wygiął się na południe, zaciążył, wisiał nad Paryżem. Zerwała się więź między armiami sojuszniczymi, w samym ich styku ziała pustka i nie było czym jej wypełnić. Armia angielska zdawała się być zniszczoną na długo, może na zawsze, bo gdy Niemcy uderzą jeszcze raz, zgniotą ostatnie resztki, otoczą i zmuszą do kapitulacji, i wreszcie w czwartą rocznicę tej wojny staną nad morzem, do którego parli w olbrzymich bojach od początku. Już toczyły się spory o zniszczenie portów Boulogne i Calais, zanim wpadną w ręce nieprzyjaciela. Anglicy nastawali, Francuzi wzdragali się jeszcze...

Szala losów wojny przechylała się groźnie na stronę Niemców.

Jeszcze jedno potężne uderzenie i wypełnią się czasy — nadejdzie koniec. W wyniku czterech lat krwawego sporu, obustronnych zwycięstw i klęsk, milionowych strat, nadludzkiego wysiłku, bohaterstwa, okrucieństwa, wszystkich cnót i wszelkich zbrodni zbliżał się ostateczny wyrok. Z potwornego napiętrzenia codziennych faktów, niezliczonych, zapomnianych, wyłaniało się zimne i nieomylne widmo, które, zastępując oszalałych ludzi, liczyło i pamiętało każdy miniony dzień.

O tej porze nikt nie znał ani własnych sił, ani przeciwnika. Pomieszały się kunsztowne wyliczenia sztabowych rachmistrzów, którzy w ciągu lat mozolili się nad wykradzeniem z chaosu życia, z chaosu wojny wyraźnej cyfry, jasnej odpowiedzi na pytanie: jak długo starczy jeszcze żywej siły narodu, ilu żołnierzy, bohaterów, ile dywizyj da się jeszcze wycisnąć na mięso armatnie? Niezbite, zimne kolumny cyfr mącił szary żołnierz nieznany, obalał je bezimienny, niewiadomy, uciemiężony i do końca posłuszny człowiek z masy, albowiem w każdym z nich tkwił okruch globalnej cyfry, każdy niósł w swojej znękanej duszy, w strudzonym ciele zaledwie ułamek żołnierza i resztkę wytrzymałości. W tej wojnie cyfr przeciwko cyfrom ani po tej, ani po tamtej stronie nikt nie znał i nie zdołał odkryć tajemniczego X, niematerialnej, nieobliczalnej wartości, tej mistycznej poprawki, które taiły się w każdym starym żołnierzu i w każdym nowym, powoływanym pod broń. Brak było na to metody i oceny w ścisłej, wszechogarniającej wiedzy, w niezawodnej matematyce wojny. Każdy wódz miał na zawołanie raport ścisłych cyfr, które roztrząsały i sumowały wszystko, tymi cyframi myślał i sądził, na nich opierał swoje plany i odgadywał możliwości przeciwnika, na nich budował zwycięstwo — ale o tej porze były one martwe i nie wyrażały nic z tego, co było prawdą. Zawodziła rachuba oparta na oficjalnej literze cyfry, pełnej wewnętrznego fałszu, ludzie kierujący wojną teraz, o jej schyłku, wchodzili w mgłę...

Generał Foch, postawiony na czele wszystkich sił zbrojnych koalicji, drżał patrząc na mapę frontu, rozwieszoną w olbrzymiej starożytnej komnacie na zamku Bombon. Drżał generał Pétain, rozpaczliwie zgadując zamiary nieprzyjaciela, i pchał na podejrzane odcinki frontu swoje ostatnie rezerwy. Drżał marszałek Douglas Haig przeglądając ordre de bataille sił brytyjskich i licząc szczątki swojej armii. Zwycięstwo przechylało się na stronę Niemiec — niech uderzą jeszcze raz...

Nie uderzali.

W wielu punktach zagmatwanej linii frontu wabiły ich miejsca słabe, tu i owdzie ziały nie osłonięte luki. Nastręczały się olbrzymie, rozstrzygające zadania strategiczne; osiągnięcie morza, marsz na Paryż czekały na zwycięzcę, licząc ostatnie godziny swych możliwości.

Gdyby ruszyć jeszcze dziś, można przełamać ostatni opór przeciwnika, zgnieść, rozproszyć jego ostatnie siły i zwyciężyć — dokonać cudu — zakończyć wojnę. Ale jutro będzie za późno.

Cisza i spokój na stanowiskach niemieckich... Niepodobna rzucić rozkazu: „Naprzód”!

Zawiodła olbrzymia, sprawna, pierwsza na świecie niemiecka machina wojny. Wystrzelały amunicję armaty, zużyły się rezerwy, wyczerpała się ostatnia resztka sił w niezłomnym żołnierzu niemieckim — pierwszym na świecie... Nie dała się oszukać, nie dała się przeskoczyć oporna, nieubłagana moc czasu. Trzeba było odnowić stargane siły, trzeba było zaczekać...

Przemijała jedyna chwila dziejowa, na obliczu wojny zamierał uśmiech zwycięstwa, już zastyga ono w spiżowym, nieodgadnionym wyrazie, groźne, mrożące strachem.

Więc drży w kamiennym swoim sercu pierwszy na świecie człowiek wojny, Ludendorff, pierwszy generał-kwatermistrz armii niemieckiej. Najbliższe jutro przechylało się na stronę koalicji...

XVI

Nareszcie Hjalmar Butzke otrzymał trzytygodniowy urlop i „Mundus-Film” niezwłocznie przystąpił do zdjęć w terenie. Pogoda była piękna, drzewa rzucały już cień i każdy dzień wiosny potęgował urok lasów w Buckow. Ale również z dnia na dzień piętrzyły się niepowodzenia i przeszkody.

Główny urząd propagandy naglił do pośpiechu, komisarz przydzielony do „Mundus-Filmu” mieszał się do wszystkiego, przeszkadzając pracom zespołu, zdjęciami zainteresował się sam deputowany Erzberger, szef biura propagandy wyłonionego przez parlament, a tymczasem niepodobna było w ciągu całego tygodnia ściągnąć do Buckow solennie przyobiecanego i już odkomenderowanego batalionu landszturmu oraz półbaterii polowej, bez których całe bohaterstwo Hjalmara Butzke wisiało w próżni i nie mogło być chwycone przez obiektyw.

Na dobitkę znakomity aktor tak był zgnębiony widmem prawdziwego frontu, który mu groził za parę tygodni, że nie mógł się opanować ani rozruszać i przerażał reżysera swoim skapcaniałym wyglądem. Eva zaśmiewała się patrząc na rozpaczliwe wyczyny nieszczęsnego wojaka na czele podstarzałych, ociężałych landszturmistów, niezbyt podobnych do prawdziwych żołnierzy, którzy walczyli ongiś w strasznym Lesie Argońskim w sierpniu roku 1914.

Niektóre epizody bojowe zakrawały na farsę, oficerowie batalionu, zarówno Francuzi, jak Niemcy, ubawiwszy się do woli, zgłosili pewnego dnia solidarny protest przeciwko interpretowaniu roli dowodzącego kapitana. Obrazy walki ponawiano i przerabiano bez końca, nieszczęsny Butzke miotał się jak obłąkany...

Van Trothen zjawiał się od czasu do czasu na zdjęciach, przywożony samochodem przez wiernego Abbegglena, który zapewniał Evę, że „kochany szef” ma się coraz lepiej; mania samooskarżenia minęła, zda się, bezpowrotnie, przynajmniej chory zapomniał o niej; przez jakiś czas trzeba go nadal pilnować w dzień i w nocy, dopóki nie zabezpieczy się sporej ilości ludzi narażonych na wsypę i dopóki cała machina i sieć centrali nie ulegnie radykalnemu przeobrażeniu, gdyż tego rodzaju maniacy są mistrzami w oszukiwaniu bliźnich swoich i lubią czasami przycupnąć właśnie przed najgorszym wybuchem. Zresztą wszystko jest na dobrej drodze.

Jakby dla zaprzeczenia tej pomyślnej diagnozie van Trothen po chwili miłej rozmowy z Evą zwrócił się wprost do starego generała francuskiego, odpoczywającego właśnie po dramatycznym zdjęciu, w którym po rozpaczliwej obronie dostał się do niewoli wraz z kolosalnym sztandarem. Wkrótce stary aktor wytrzeszczył oczy, cygaro wypadło mu z ręki.

Widząc to Abbegglen ruszył do nich natychmiast ze swoim poczciwym uśmiechem. Na to van Trothen porwał trójkolorowy sztandar stojący pod lipą i w poprawnej francuszczyźnie zaczął płomienną przemowę do jeńców nieprzyjacielskich, leżących pokotem w cieniu lipy.

Landszturmiści nie rozumieli, czego od nich chce ten zapalczywy jegomość, wymachujący sztandarem. Wówczas van Trothen rzucił szereg komend niemieckich i porwał na nogi jeńców, którzy wśród reżyserów, ich pomocników, operatorów, własnych oficerów i aktorów przebranych za oficerów stracili poczucie, kto w tych komediach dowodzi naprawdę.

— Rozstrzelać mi tego grubego! To szpieg! Cel! Pal!

Abbegglen śmiał się najgłośniej ze wszystkich, a po chwili rozpaczliwego szamotania się z przyjacielem śmiał się wraz z innymi i obezwładniony van Trothen.

— Sama pani widzi... Niech pani będzie gotowa każdej chwili...

Nazajutrz padał deszcz, a gdy dnia następnego w ślicznym słońcu wszystko było przygotowane do wymarszu kompanii kapitana Hofackera (Hjalmar Butzke) na plac boju i wzruszającego pożegnania jego z narzeczoną, piękną i bohaterską Margaretą, na próżno czekano na Evę. Telefony, wyrzekania, niepokoje... Wysłano samochód do Berlina. Godziny mijały...

W ciągu tygodnia gazety berlińskie prześcigały się alarmując opinię wciąż nowymi rewelacjami o tajemniczym zniknięciu Evy Evard. Nagromadzono odmęt informacyj, prawdopodobnych i nieprawdopodobnych przypuszczeń, plotek, bajek, absurdów.

...Evę Evard porwała i uwiozła kędyś banda zamaskowanych automobilowych złoczyńców w celu wymuszenia na niej grubego okupu.

...Wiadoma redakcji pani M., która również znikła bez śladu, była ostatnią osobą, którą widziano w jej towarzystwie.

...Dramat zazdrości! Eva Evard na schadzce w jednym z pałacyków na Kurfürstendamm została straszliwie i nieodwołalnie zeszpeconą za pomocą witriolu i brzytwy przez jedną z arystokratycznych swoich kochanek.

Śledztwo w toku. Nieszczęśliwa ofiara, której boskie oblicze stało się jedną krwawą maską, walczy ze śmiercią.

Pozostaje jeszcze pewna nadzieja uratowania oczu. Okrutną zbrodniarkę, baronową S., aresztowano; śledztwo otoczone najgłębszą tajemnicą.

...Zamordowanie Evy Evard! Znakomita artystka padła ofiarą zbirów bolszewickich, zbrodnia ta pozostaje w ścisłym związku z aresztowaniem przez władze niemieckie rzekomego księcia Uchmatowa, jedynego spadkobiercy milionów złożonych przez jego ojca w Deutsche Bank. Kreml wywarł swą zemstę na Evie Evard, podejrzewając, że ona to wpłynęła na młodzieńczego fanatyka nihilizmu, który oparł się naciskowi Joffego, by oddać odziedziczone miliony na rzecz Sowietów...

Widziano Evę w Stuttgarcie, w Lipsku, w Mannheimie, w Augsburgu, w Norymberdze, we Wrocławiu i w innych miastach. Mnóstwo listów napływało do prezydium policji ze wskazówkami, z poszlakami, z głupimi radami, z hipotezami wylęgłymi w malignie. Prasa wyliczała inwentarz wspaniałych toalet, kostiumów egzotycznych, luster, kufrów, pozostawionych w hotelu „Windsor”; zastanawiał tylko brak klejnotów, a między innymi bezcennej broszy w kształcie liścia klonowego — symbol Kanady — wysadzanego brylantami, szmaragdami i opalami...

Generał Sittenfeld zarządził również poszukiwania. Zawiedziony sromotnie we wszystkich swoich obliczeniach i przewidywaniach, rozjadł się i zawziął, żeby za wszelką cenę dostać w swoje ręce Evę, znienawidzoną i pożądaną do granic obłędu. Ani na jedną chwilę nie uwierzył w porwanie, w morderstwo ani w jakąkolwiek katastrofę — Eva po prostu ukryła się, uciekła spłoszona, w strachu przed czymś, przed kimś... Co by to mogło być?

W ciągu kilku dni mozolił się nad tym jednym pytaniem, przerobił sam ze sobą nieskończone mnóstwo hipotez dopuszczalnych, ostatecznie możliwych i wreszcie wariackich, wysilił i wyczerpał swą wyobraźnię aż do granic zupełnego ogłupienia. Zdręczony, z pustą głową przeczekał jeszcze jeden dzień i dopiero raczył zauważyć spojrzenia, które od paru dni rzucał ku niemu dyskretnie, z rzadka, w ciągu godzin biurowych kapitan Gutzner.

— Morgen, kapitanie, co tam dziś nowego?

Kapitan Gutzner odgadł w lot, że biedny generał już nie może sobie dać rady i na gwałt potrzebuje otuchy i pomocy.

Oznajmił w krótkich słowach, poprawnie oficjalnych, że wszystkie stacje i posterunki pograniczne cesarstwa oraz krajów okupowanych od trzech dni czuwają nad tym, aby zaginiona nie przemknęła się pod jakimkolwiek nazwiskiem i za jakimkolwiek paszportem. Na szczęście wszyscy znają zaginioną z ekranu, a choćby z fotografij nieustannie umieszczanych w dziennikach. Zaginiona ma być zatrzymana na granicy z zachowaniem najwyższej kurtuazji, pod pozorem wyjaśnienia rzekomych nieformalności w papierach i pod ścisłym, choć niejawnym nadzorem skierowana z powrotem do Berlina.

Generał oniemiał. Poczerwieniał, napęczniał, na szczęście ersatze wojenne tudzież pęcak, brukiew, śledzie pozbawiły go dawniejszych skłonności apoplektycznych.

— Panie generale, rozporządzenie to pochodzi od policji politycznej, dopiero dzisiaj rano otrzymaliśmy odnośne zawiadomienie za podpisem...

— To Gneist! Ta bezczelna kanalia!...

— Tak jest... Za podpisem doktora Gneista. Skądinąd wiadomo mi, że wzmiankowana osoba jest tam u nich podejrzaną o udział w wielkiej intrydze politycznej. Oczywiście jakieś bzdury...

— Co za intryga! Mów pan, co wiesz, do wszystkich diabłów!

— Otóż doktor Gneist odkrył rzekomo, że pani Eva Evard rzekomo prowadziła w imieniu koalicji rokowania z nieoficjalnym ajentem dyplomatycznym podwójnej monarchii o pokój odrębny. Jest nim rzekomo redaktor Max Edeling, obserwowany od dłuższego czasu przez policję polityczną.

— Absurd! Nonsens! Haniebne przekroczenie kompetencji! Zbrodnicze nadużycie władzy!

Wyraźny spisek, wymierzony przeciwko mnie! Proszę się natychmiast połączyć z ministrem wojny i zażądać dla mnie osobistego widzenia na dzisiaj.

— Pan minister znajduje się w głównej kwaterze, powraca jutro...

— Więc z ministrem spraw wewnętrznych!

— Doktor Gneist obiecuje być u nas w godzinach poobiednich, ma jeszcze telefonować.

— Dobrze, niech przyjdzie, każę go spuścić ze schodów!

— To mu się należy, ale, panie generale, ma on zarazem coś do oznajmienia w związku z nadspodziewaną śmiercią tego biednego van Trothena...

— Co? Kiedy? Jak?

— Wczoraj wieczorem zakończył śmiercią samobójczą w przystępie ostrej neurastenii.

Otruł się.

— Boże miłosierny! Jeszcze tego mi było potrzeba...

— Doktor Gneist twierdzi stanowczo, że został on otruty przez niejakiego...

— Do wszystkich diabłów!... Tego by jeszcze brakowało! Ależ ten podlec Gneist jest w dodatku niebezpiecznym maniakiem...

— Posiada on protokolarne zeznanie swojej agentki, pielęgniarki z zakładu Schönowa, przydzielonej do chorego.

— Protokolarne zeznanie!... Znamy się w tym, Gutzner? Co?

XVII

Major Darbois zakupił w kiosku przed dworcem paczkę gazet francuskich i niemieckich i czekał na peronie kolejki zębatej, uporczywie przyglądając się stalowej linie, która, naprężona w powietrzu, drgała z wysiłku, dźwigając wagony, i w pewnym stopniu pomagała mu odpędzić nieposkromioną żądzę ciekawości. Postanowił sobie nie zajrzeć do gazet, aż zjedzie na dół, potem około piętnastu minut zabierze mu podróż na kulach aleją nad brzegiem jeziora do ławki pod platanami. Dyscyplina ta była dzisiaj potrzebną, gdyż w ciągu dwóch ostatnich dni nowa filozofia zawodziła, a nawet kapitulowała haniebnie przed nawałą straszliwego realizmu wydarzeń.

Sąsiad w wagonie rozwinął swoją gazetę i major Darbois natychmiast odwrócił głowę, ale już ujrzał nagłówek odbity literami olbrzymiego gotyku:

TRZECI DZIEŃ OFENSYWY!

DROGA DO PARYŻA STOI OTWOREM!

Sąsiad niemiecki i filoniemiecki obywatel neutralnej Szwajcarii promieniał radością. Czyż nie wolno mu odczuwać, a nawet wyrażać swoich sympatii? Oczywiście, ale major spłonął tym dawnym, pierwotnym, stadnym, żywiołowym gniewem, który wydobył się z filozoficznego ujarzmienia. Jakże ciężko dźwigać w tych czasach powołanie mędrca, jak trudno utrzymać się na śliskiej drodze ku duchowemu udoskonaleniu...

Kapitan Kunert niecierpliwie poglądał w głąb ocienionej alei, oczekując przybycia przyjaciela.

Znał już ostatnie komunikaty i komentarze prasy obu stron. W ciągu ubiegłych czterech dni wojna olbrzymimi krokami zbliżała się ku rozstrzygnięciu — zwycięski miecz niemiecki, zatknięty na krwawym polu czterech lat walki, nakaże pokój Europie i światu. Nastanie długi okres brutalnej przemocy, dalszy ciąg wojny wśród pozorów pokoju — biada zwyciężonym...

Biada i zwycięzcom! Kiedy odrodzi się ludzkość? Kiedyż rozpocznie się dostojne, chrześcijańskie współżycie narodów, jeżeli i ta najokrutniejsza z wojen za cenę milionów poległych i nieprzeliczonych strat nie zostawi światu nauki, że podobne kolosalne zmagania się nie prowadzą do rozstrzygnięcia, że siły i możliwości przymierzy i sojuszów równoważą się...

Że milionowe armie, że miliardy pieniędzy, że nowoczesny materiał techniczny służą jednakowo obu stronom, zarówno jak nienawiść, szał zaślepienia i bohaterstwo tudzież łaska czy niełaska Pana Boga, który, zda się, aż dotychczas, pomimo wszystkich modłów i błagań z tej i z tamtej strony, nie przekroczył swej niebiańskiej neutralności...

Należy pożegnać mądrą, opartą na faktach doktrynę, pełną otuchy dla przyszłego wiecznego pokoju świata, a ukutą tu, na tej samej ławce, wspólnie z drogim nieprzyjacielskim majorem.

Ciężko będzie wyrzec jej się choćby bodaj dlatego, że w jej narodzinach poza dużą pracą i drobiazgową analizą wszystkich czynników i momentów tych czterech lat tkwi głęboka symbolika, niemal mistyczna, z którą zżyły się serca obu wrogich wojowników.

Obaj przeszli piekło trzech lat wojny, rany, niewolę, mękę sal operacyjnych, aż wreszcie jako nieuleczalni inwalidzi uzyskali prawo na wyjazd do kraju neutralnego na pobyt do końca działań wojennych. Obaj wybrali Szwajcarię, a w niej miasto Lozannę — obaj wreszcie zostali ranni i wzięci do niewoli pod Verdun... Obaj mieli za sobą chlubną zasługę bojową i wysokie odznaczenia za męstwo, obaj nieśli kiedyś w sercach szaleństwo walki i nienawiść do wroga.

Tu — zetknąwszy się przypadkowo — zaprzyjaźnili się od razu, choć na pozór wszystko ich od siebie odtrącało. Pociągnęła ich ku sobie ciekawość. Niemiec dla Francuza, Francuz dla Niemca był w tych czasach mitem, zjawiskiem fantastycznym, pojmowano się nawzajem jeno jako cel dla strzału, wyliczany teoretycznie, niedostrzegalny, a spotykano się oko w oko jedynie w momencie ataku i starcia wręcz, w ciasnocie zdobywanych okopów, w huku i dymie granatów, w łyskaniu nożów. Ich kraje, ich życie, ich istota ludzka odgrodzone były żelazną zaporą.

Pokrótce zżyli się ze sobą w trybie nader prostym, jakoś po żołniersku. W rozmowach nie unikali rzeczy drażliwych, często się kłócili, parę razy zrywali stosunki, ale nazajutrz się godzili.

Rozmawiali wyłącznie o wojnie i o nowym ustroju świata, który winien nastąpić po jej zakończeniu. Miała to być ostatnia wojna w dziejach ludzkości, pozostawało tylko zbudować pokój na ziemi. Układali nową mapę Europy i jej stany zjednoczone, detronizowali monarchów, obmyślali statuty i konstytucje, marzyli. Prześcigali się w zohydzaniu rzezi światowej, wyzbyli się przesądów narodowych i żyli przyszłością, nie zaprzątając się zbytnio wydarzeniami na linii bojowej. Nie opuszczali wyżyn szczytnej filozofii, a jeden pilnował drugiego.

Tak spędzili szereg miesięcy w braterstwie, wspomagali się nawzajem, doglądali się w uporczywych niedomaganiach, które przynieśli z frontu. Swojego czasu złożyli wizytę aspostołowi zgody i pokoju, autorowi Au dessus de la melée, który rezydował w Genewie.

Major Darbois uwielbiał go za Jean Christophe’a, kapitan Kunert wielbił go tym bardziej, że bohater dziewięciotomowego eposu był Niemcem, idealnym uosobieniem ducha i kultury tego prawdziwego rdzenia narodu niemieckiego, który tai się pod twardą skorupą wilhelmizmu, junkierstwa i prusactwa. Romain Rolland przyjął ich najuprzejmiej, ale przeraził obu swoim chorobliwym radykalizmem społecznym; na to ani kapitan, ani major nie byli jeszcze przygotowani — pomimo łaskawego zaproszenia ze strony znakomitego pisarza, żeby zechcieli odwiedzać go częściej, nie pokazali się więcej. Snuli dalej samodzielnie swoje samodziałowe (!) dociekania i proroctwa, obywając się bez autorytetów. Zaczęli nawet opracowywać wspólnie broszurę propagandową z niemałym mozołem, gdyż obaj byli w równej mierze niepiśmienni.

Kapitan Kunert zapatrzył się w błękitnoszarą dal jeziora, odpoczywał. Całą istotą swoją wchłaniał urok tego poranka po trzech dniach i trzech nocach cierpienia. Ulga po szarpiących bólach w głowie, w krzyżu, we wnętrznościach, w nogach i w rękach, nawet w obu nie istniejących już na zawsze, przed rokiem odjętych dłoniach i palcach... Nareszcie wydobył się z poniżenia długich męczarni na światłość dnia i znowu chce żyć. Ocknienie się jasnej myśli po ohydnym zatruciu morfiną zdawało mu się najwyższym szczęściem dostępnym dla człowieka — na tę chwilę zapomniał ze szczętem o swoim straszliwym kalectwie... Uśmiechał się, wraz z bólem opuściła go jakaś tajemna, najcięższa troska, ustał śmiertelny o coś niepokój; wiedział niezłomnie, że przesiliła się w jego losach cała niedola i już nie może wrócić...

Uśmiechał się. Już się nie bronił więcej przed dawnym opętaniem. Cóż, że rozum, że sumienie nakazują sądzić niezłomnie i powściągać pustą radość? Snadź są rzeczy potężniejsze nad rozum i sumienie jednostki, sprawy ponadludzkie. W nich tętni serce milionów, w nich to odzywa się duch narodu.

Armie niemieckie stoją nad Marną! Zwycięstwo!

W obliczu rozstrzygającego, ostatecznego zwycięstwa ta wojna przestaje być krwawym absurdem i dopustem bożym, który za jedyne zadanie ma okazać ludzkości jakieś przyszłe ogromne cele. Mistyka! To prawda, rozmaicie można obracać faktami, można rozumować bez końca, ale wobec tego zwycięstwa nabierają znaczenia i sensu wszystkie, za całe cztery lata cierpienia i ofiary niemieckiego narodu. I cokolwiek by gadać — on, szczątek ludzki cudem utrzymany przy życiu, przeszyty tysiącem bólów, niepotrzebny już ani sobie, ani ludziom, może podnieść do oczu swe nieszczęsne ramiona pozbawione dłoni i powiedzieć z niezgłębioną pociechą: „Nie zginąłem na marne, i ja nie cały umrę w moim plemieniu!...”

W oddali w cieniu platanów ukazał się major Darbois, pracowicie, cierpliwie mierząc aleję swymi kulami. Kapitan patrzał ku niemu z głębokim współczuciem. Wiedział, że obaj są zarówno mądrzy i dostatecznie uodpornieni na taki czy inny obrót fortuny wojennej, ale wiedział zarazem doskonale, co się dzieje dzisiaj w duszy drogiego przyjaciela, tego Francuza.

Jego ból mierzył własną swoją radością — ostatecznie wszyscy jesteśmy tylko ludźmi...

Kapitan chciwie wciągnął pierwszy dym z cygara, które przyjaciel na powitanie wetknął mu w usta i zapalił. Major złożył na ławce swoje gazety i nie odzywał się, jeno sapał odpoczywając po ciężkiej pracy z kulami. Siedzieli patrząc hen poza lazurową przestrzeń jeziora, gdzie brzeg Francji rozpościerał się ciemnogranatową, uzębioną ścianą. Milczeli tak długo, że wreszcie żaden już nie śmiał się odezwać. Stawało się to nieznośne, po trosze śmieszne, w istocie zaś było jakieś okropne. Żadną miarą nie można było wybrnąć z kłopotu i zagadać o rzeczach obojętnych. Szczerość ich stosunku nie pozwalała na omijanie tego, o czym każdy z nich właśnie myślał. Bez trudu i nieomylnie przenikali się nawzajem. Trzebaż było w końcu zacząć, a żaden nie wiedział jak, dręczyli się i milczeli uparcie. Kapitan Kunert poczuwał się do pierwszego kroku i wysilał się, jakby rzecz zagaić. Wszak to jego armia była zwycięską...

Przypominał sobie tak niedawne dni pierwszej ofensywy wiosennej. I wówczas Niemcy posuwali się w piorunowych rzutach w głąb Francji, szli na Paryż i już odcinali Anglików od morza, a jednak jakoś udało im się przetrwać te czasy w szczerości i w przyjaźni, aż do dnia gdy ofensywa utknęła i załamała się. Ale tym razem nadchodzi kres, rozstrzyga się los wielkiej wojny, bo za parę dni Niemcy oczywiście staną w Paryżu, teraz trudniej, ba, niemal niemożliwie jest utrzymać się na wyżynach filozoficznej bezstronności.

Rozmyślali obaj nad znikomością wysiłków rozumu i woli wobec szaleństwa, które ogarniało świat. Złudzeniem jest mądrość polegająca na badaniu kataklizmu i beznamiętnym oczekiwaniu końca, nie jest to żadną mądrością, jeno zawodną samoobroną przed udręczeniem.

Niepodobna wyłamać się z masy narodu, gdy ten porwany jest przez lawinę dziejów, może nawet nie wolno... Groza wspólnego niebezpieczeństwa, waga krwi wspólnie przelanej, obrona najpotężniejszej wspólnoty, jaką jest naród, niosą w sobie nakazy, które przekroczyć może chyba nikczemny samolub lub zaprzaniec-zdrajca. A filozof-mędrzec, który z niezłomną odwagą patrzy w swój czas i widzi przyszłość, której nikt z walczących nie przenika? Mędrzec, jeżeli jest taki, jeżeli się jeszcze w tej epoce uchował, musi się zataić i milczeć, bo jeżeli jest mędrcem, to wie, że póki trwa wojna, głos jego nie będzie wysłuchany, a po wtóre, zrozumie, że nie godzi się swoją bezsilną prawdą przeszkadzać tym, którzy wypełniają straszliwą rzecz wojny. Gdy zamilknie ostatni strzał, nadejdzie czas filozofów...

Przesiedzieli tak już z pół godziny, nie pozostawało nic innego, jak wstać i rozejść się w różne strony bez jednego słowa, na zawsze.

Więc kapitan Kunert zmusił się i nie patrząc na towarzysza wybąkał głosem niepewnym:

— Prześliczny mamy dzisiaj dzień.

— O tak! — odpowiedział natychmiast major popędliwie, jak gdyby tylko czekał zaczepki —

piękny to dzień, ale nie dla wszystkich! A dla niemieckich patriotów, dla cesarskiej armii —

owszem, owszem — ma pan zupełną słuszność! Winszuję...

— Drogi majorze, czyż pan przypuszczał, że ja nie mówię o pogodzie?

— Dajmy spokój! Dajmy już temu wszystkiemu spokój!

— Czyż nasza przyjaźń miałaby się potknąć o jakiś komunikat z frontu? Przetrwaliśmy już niejedno...

— Ależ teraz pańscy Niemcy dorzynają Francję! To jest pogrom, koniec wojny! A pan się z tego cieszysz, czyż ośmieliłby się pan powiedzieć mi teraz tutaj prosto w oczy, że tak nie jest?

— Mógłby pan przemilczeć to swoje przypuszczenie, po cóż zatruwać nasz tak wyjątkowy stosunek? Wszak pan zna moje przekonania?

— Cóż z tym mają wspólnego jakieś nasze przekonania? Pan się radujesz, a ja się trapię —

pan jesteś Niemcem, ja Francuzem... W ogóle nie powinniśmy się byli spotykać i wyczyniać głupich eksperymentów...

— Czy pan major chce przez to powiedzieć, że mamy się rozstać?

— Mniemam, że nikomu by to nie zaszkodziło pomimo całej szczytnej misji dziejowej, którąśmy sobie uroili na tych lozańskich wywczasach.

— Niech pan nie drwi z rzeczy świętej, do której przecie sam mnie pan przekonał i pociągnął!

— Owszem, przyznaję się, byłem śmieszny. W samym założeniu naszej przyjaźni, od samego jej początku tkwił fałsz!

Na te słowa cygaro wypadło z usta kapitana, pochylił się instynktownie, ale nie miał czym i jak podnieść go z ziemi. Major Darbois uczynił wysiłek prostej przyzwoitości, zmusił się i chciał je podjąć, co widząc kapitan natychmiast nadeptał cygaro stopą i zgniótł. Zamilkli.

Z zapamiętałego zapatrzenia się w pogodną, przejrzystą dal jeziora wyrwał ich głos silny, melodyjny i głęboki, dźwięczący uprzejmością, za którą taiła się szczera dobroć. Drgały w nim serdeczne współczucie i smutek, nawet łzy. Major poruszył się niemrawie na ławce, chciał powstać, chwytał za swoje kule i zapomniał nawet zdjąć kapelusza na powitanie. Eva Evard położyła mu rękę na ramieniu ruchem uroczo macierzyńskim i siostrzanym, usiadła obok i patrzyła nań z tak ujmującą dobrocią, że kapitan Kunert widząc to uczuł łzy w oczach.

— Tak to spotykamy się znowu na tym świecie, panie Darbois... Rada pana widzę, jak zawsze, panie poruczniku... Ale przez ten czas chyba pan dostąpił wyższej szarży?

— Owszem, awansowałem na inwalidę w stopniu zupełnej doskonałości, czyli na sto procent, bo więcej nie można! Zresztą, jeżeli o to idzie, jestem już majorem w stanie absolutnie nieczynnym i dlatego rozkoszuję się obrazem najpiękniejszego jeziora na świecie. Temu też zawdzięczam spotkanie z panią, pamięta pani naszą ostatnią rozmowę u państwa Bonnard...

— Państwo Bonnard...

— 15, rue du Bac. Madame Bonnard, takie sobie paryskie nic, szalała chcąc panią poznać i ja to byłem właśnie pośrednikiem, a on nawet był przelotnie ministrem w gabinecie Ribot, ot taka zwyczajna małpa z menażerii w Palais-Bourbon... Ale to było nasze ostatnie spotkanie przed moim powrotem na front. Przy pożegnaniu ośmieliłem się powiedzieć pani, że z rozkoszą bym zginął, gdyby mi było danym odegrać z panią bodaj jeden obraz, choćby w roli górnika Anzelma z Pożaru na kopalni „Fructidor”...

— Ach, podobne rzeczy mówił mi niejeden...

— Bardzo wierzę, ale pani odpowiedziała mi, że niech powrócę cały i zdrowy na przyszły urlop, to zobaczymy...

— Ależ pamiętam!... Cóż z tego, pan się nie stawił... I musiałam pana zdradzić...

Kapitan Kunert nie mógł oderwać oczu od przedziwnej gry w tej twarzy — płoche, zalotne półuśmiechy ust i głęboka zaduma w spojrzeniu, a na dnie oczu ten żal... Pod pozorem lekkiego flirtu powitalnego dostrzegł dramat tych dwojga. Poruszył się chcąc odejść.

— Pani Evard, pani pozwoli — pan kapitan Kunert, oficer armii niemieckiej, mój towarzysz niedoli i przyjaciel.

— Witam pana!

Wyciągnęła do niego rękę po przyjacielsku; kapitan, zmieszany promiennym spojrzeniem pięknej pani, zapomniał się i podał jej swój nieszczęsny kikut. Eva dotknęła go palcami i ani jednym drgnięciem twarzy nie dając mu poznać, że wie o jego kalectwie, przerzuciła się na język niemiecki i zaczęła mówić z ożywieniem o Berlinie, skąd właśnie powraca.

— Pani była w Berlinie? — zdumiał się major — cóż pani tam robiła?

— Co tam ja — ja wiecznie ganiam po świecie, ale co pan porabiał przez te półtora roku?

Ciężko panu było w niewoli?

— O tyle, że przez cały czas pobytu bez ustanku ucinano mi nogi po kawałku — to prawą, to lewą, oczywiście za każdym razem coraz wyżej — wreszcie stało się to nudne. Z niewoli niemieckiej wysłano mnie do niewoli szwajcarskiej i obecnie jestem internowany jako jeniec Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Poznałem mnóstwo systemów niemieckich protez, niektóre są po prostu genialne, cóż, kiedy wytrzymać w tym niepodobna, toteż chodzę po staroświecku, zupełnie bezwstydnie — na szczudłach...

— A więc pani jest naprawdę Evą Evard? To nieprawdopodobne — wyrwał się nagle kapitan Kunert z jakimś niespodziewanym zdumieniem.

Roześmieli się oboje.

— Dlaczego to pana tak dziwi?

— Bo to jest nieprawdopodobne... W moim pojęciu pani była zawsze jakimś mitem. Gdy się zna i uwielbia tylko cień pani z ekranu... W tylu postaciach... Ach, jakże ja głupi mogłem nie poznać pani od pierwszego spojrzenia! Nie poznałem, bo nie wyobrażałem sobie, że pani żyje naprawdę, czyli że można panią spotkać... Mówię nonsensy, ale inaczej trudno mi wyrazić...

Nie, tego zupełnie nie można wyrazić!

— Innymi słowy, spotkał pana zawód?

— Czyż pani nie widzi, że jest zakochany?

— Majorze! Można by jednak nieco subtelniej...

— Ależ oczywiście, że tylko najsubtelniej! Bo inaczej się nie da, kapitanie, trudno i darmo.

Wzajemność Evy Evard to dopiero mit!

— Kto to wie...

— Ja wiem, pani Evo!

— Majorze, doprawdy nie uchodzi!

— Kapitanie, nam z panem ujdzie o wiele więcej, a nawet już wszystko, bo obaj jesteśmy skreśleni z tych uroczych spraw, poza nawiasem życia, cienie błąkające się po tym padole. Za to każda kobieta na świecie nazwie pana bohaterem i tyle pan będziesz miał.

— Po co pan to wszystko wygaduje?

— Bo dopiero patrząc na panią czuję całą swoją nędzę! I dawniej nie byłem tak naiwny, żeby się czegoś od pani spodziewać, ale przynajmniej było się człowiekiem — do stu diabłów, miało się obie nogi! Miało się prawo bodaj patrzeć na panią...

— Nikt panu nie broni patrzeć.

— Toteż patrzę, patrzę, ale jak?... Niczym pies.

Zamilkli. Wiatr od jeziora, od dalekich gór zaszumiał w platanach, jedna z gazet na ławce roztworzyła się i zaczęła trzepotać sztywnym, przykrym szelestem. Eva wzięła ją, rozprostowała i rzuciła okiem na pierwszą stronicę, ale major Darbois szybkim ruchem odebrał ją jej, zmiął i rzucił na ziemię.

— Na miły Bóg! Pani Evo, gadajmy dalej o głupstwach, o niczym! Niech nam pani opowie coś ciekawego z szerokiego świata... Albo posiedźmy sobie cicho, patrzmy na wodę! Byle o tamtym ani słowa, zaklinam panią...

XVIII

W ciągu pierwszych kilku dni Eva Evard utaiła się w hotelu „Lutetia”, nie składała wizyt, unikała nawet wielkich kawiarni, teatrów, gdzie mogłaby spotkać znajomych. Uprosiła dyrekcję hotelu, żeby nie ogłaszano jej nazwiska na liście gości, obawiając się natarczywości reporterów. Cały dzień spędzała na mieście. Paryż ją upajał. Gdziekolwiek się obróciła, wszędzie witał ją urok jej jedynego na świecie miasta, za każdym razem przybierał inną postać, inny wyraz, a zawsze był ten sam, wierny sobie i jej. Opuściła Paryż w zimnych mgłach i w nawałnicach listopada, witała go w słońcu i cieple, w zieleni i w kwiatach, przyozdobił się i wypiękniał, ze wszystkich kątów wykwitał uśmiech wiosny. Chciało się łudzić, że na świecie panuje pokój i szczęście, że prawda tego, co się działo, była koszmarem źle przespanej nocy...

Pospołu z tchnieniem wiosny zewsząd wyzierała nie tylko wojna, z którą oblicze Paryża zżyło się i zrosło, ale groza klęski i zatracenia, strach, rozpacz — na ulicach już się widziało widma zwycięskich niemieckich żołnierzy, którzy wkroczą tu nie dziś, to jutro. Nieprzyjaciel zajął właśnie Château-Thierry i w niepowstrzymanym zapędzie całą swoją masą przewalał się przez Marnę.

Co dzień o świcie pod hotelem „Lutetia” rozlegał się grzmot mierzonych kroków piechoty, bulwarem Raspail ciągnęły oddziały wojsk francuskich, angielskich, amerykańskich, ciężko hurkotały armaty i jaszcze, i nieskończone sznury taborów. Co rano, gdy pierwsze poranne dzienniki pojawiały się na mieście, Eva z okien swego pokoju widziała na obszernej przestrzeni na skrzyżowaniu wielkich ulic mnóstwo przechodniów skamieniałych na chodnikach i pośrodku jezdni, który gdzie stanął, zapatrzonych w rozwinięte płachty gazet. Po dwa razy na dobę, w dzień i po nocy, setki dział przeciwlotniczych grzmiało ścigając po niebie eskadry samolotów niedostrzegalnych na zawrotnej wyżynie. W tych dniach znowu ozwały się po wszystkich dzielnicach Paryża wybuchy pocisków monstrualnej, dalekosiężnej baterii.

Evie nie chciało się o tym wszystkim wiedzieć. Co ma być, to będzie, jednak wydawało się jej niemożliwością i absurdem, by ona, wymknąwszy się tak nadzwyczajnie i romantycznie z dalekiego Berlina, z paszczęki niemieckiej, miała ich spotkać właśnie tutaj w Paryżu — byłoby to zbyt fantastyczne, nawet na te czasy. Więc na przykład generał von Sittenfeld, który bezsilnie pieni się i miota gdzieś w bezgranicznej przestrzeni, a który zgasł dla niej i rozwiał się na zawsze, mógłby — dlaczegóżby nie — zmaterializować się i zjawić się tutaj w ślad za zwycięską armią niemiecką, i znowu sięgnąć po nią?

Byłoby to zbyt kolosalnie śmieszne, takie farsy nie zdarzają się w żadnej rzeczywistości. I czyż dlatego właśnie, żeby się to nie stało, napór nieprzyjaciela ma być koniecznie złamany, a Niemcy mają być nieodzownie odparci z powrotem za Marnę?

Bądź co bądź Eva nie wierzyła w zdobycie Paryża, ale myślała o tych sprawach jakoś nierealnie.

Szły wydarzenia ogromne, przełomowe, a jej zdawały się one jak zmyślone lub przyśnione.

Usiłowała strząsnąć za siebie natarczywość rzeczy widzianych, opędzała się przed rzeczywistością bezmiernego wysiłku, bohaterstwa, rozpaczy, strachu, paniki, które biły z ulic miasta. Ona była pośród tego odrębnym, samotnym światem, własnym, samowystarczalnym.

Nosiła w sobie jakowąś tajemną sprawę, niewiadomą, ale najważniejszą, jaka tylko mogła zdarzyć się w jej życiu. Nie miała pojęcia, co to jest, ale od chwili przyjazdu ogarnęło ją dziwne poczucie, że poza jej wiedzą i władzą zachodzi w jej losach jakiś zwrot ku czemuś, czego nie zaznała jeszcze. Czeka ją jakaś bezprzykładna nowość, moc bezimienna, nie wiadomo — dobra czy zła. Cóż to ma być? Snując się po mieście, witając znajome ulice, parki, gmachy, kościoły, muzea, mieszając się z tłumem, bezwiednie oczekiwała, że owa rzecz niepojęta lada chwila objawi się jej znienacka w spotkanym znajomym czy nieznajomym człowieku, w przypadku ulicznym, w wiadomości z gazety... Może to przeczucie, że trafi w nią granat z samolotu nieprzyjacielskiego czy też pocisk z „Grubej Berty”, który od dawna czekał na nią wiernie, aż sama podstawi się pod strzał w wiadomym, z góry przeznaczonym miejscu — na Cerrefour du Châteaudun, w Ogrodzie Luksemburskim pod ukochanym posągiem pani George Sand, na Pere-Lachaise u grobowca Balzaca?...

Śmiała się ze siebie i niepokoiła się, ogarniało ją niecierpliwe pragnienie tej rzeczy, a chwilami i prawdziwy strach. Przypuszczała nawet, że to przychodzą nie w porę, nieproszone, znajome jej wstępne oznaki mającej nastąpić furii miłosnej, było to oczekiwanie z pozoru jakby podobne, a jednak w głębi wręcz potężniejsze i nowe, a wzmagało się z każdym dniem, dochodząc w pewnych godzinach do opętania.

Wreszcie piątego dnia po przyjeździe znużyła ją samotność, wybrała się między ludzi. Dyrekcja hotelu „Lutetia” dotrzymała słowa, zresztą wobec grozy położenia, gdy nieprzyjaciel stał u bram stolicy, dzienniki miały co innego do roboty, niż zaprzątać się nawet tak fenomenalną sensacją jak bohaterska ucieczka i szczęśliwe przybycie do Paryża tak znakomitej osobistości jak Eva Evard. Nigdzie nie pojawiła się o niej najlżejsza wzmianka. Eva z góry wyobrażała sobie wrażenie, jakie wywołają jej pierwsze odwiedziny w zaprzyjaźnionych domach.

Nazajutrz oczywiście gruchnie po mieście wieść, reporterzy zapełnią hall „Lutetii”, będzie musiała dać wywiady w „Figaro”317 i w „Matinie”, choćby dlatego, żeby sprostować legendy i fałsze, które natychmiast zaczną fabrykować i puszczać w świat brukowi felietoniści...

Komunikat poranny tego dnia był uspokajający — rozpęd nieprzyjaciela w kierunku stolicy został ostatecznie zahamowany, nieprzyjaciel obwarowuje swoje nowe pozycje na południe od Marny — ale Eva znała się na komunikatach, zresztą wiedziała, gdzie trzeba szukać prawdy.

Madame Sarment-Durand miała męża znanego dziennikarza w biurze informacyjnym Ministerstwa Wojny, powitała ona Evę bez żadnych oznak zdumienia ani radości, jak gdyby widziały się wczoraj, i od razu, o nic nie pytając ani nie pytana, zaczęła szeptać pod największą tajemnicą o nieuchronnym i już postanowionym opuszczeniu Paryża przez armię, parlament i wyższe władze państwowe.

— To sprawa kilku dni! Męstwo naszych żołnierzy jest niesłychane! Straty straszliwe!

Marna znowu spłynęła krwią! Foch i Pétain dokonywują cudów, ale Anglicy zdradzili nas haniebnie, myślą jedynie o obronie swojego morza i nie okazali nam najmniejszej pomocy, Amerykanie, których pełno w Paryżu i w całej Francji, zupełnie nie kwapią się na front. Ja z dziećmi wyjeżdżam jutro do matki, do Grenobli, co za przeklęta praca z pakowaniem na gwałt!... Czeka nas ruina, Niemcy postawią warunki niepojęcie haniebnej kapitulacji. Żegnaj na zawsze, Alzacjo, żegnaj, Lotaryngio!318 Tramy Nancy i wielki pas pogranicza. Sto miliardów kontrybucji! To koniec Francji, reszty dokona bolszewicka rewolucja! Ach, okropnie jestem zajęta, a do tego zakupy przed wyjazdem... Doprawdy głowa mi pęka, nie wiem, jak pierwszej wojny światowej tereny te zostały zwrócone Francji.

nadążę z tym wszystkim do jutra... Pani wie, jak ja nie cierpię tej Grenobli... Dom matki jest bardzo niewygodnie rozplanowany... Co za ścisk będzie w pociągu, o ile się w ogóle dostaniemy do wagonu... Boże miłosierny, w te straszne upały! Z dziećmi! Z bagażami!...

I tak dalej.

Baronostwo de Schropff już wyjechali do Chamonix, a państwo Castelain do Aix-les-Bains. W Château Lambefsc na avenue Henri Martin odpowiedziano jej uprzejmie, że pani margrabina nie przyjmuje, pomimo, że przed domem stało kilka samochodów. Eva wyobrażała sobie, co będzie wyprawiała stara patriotka, jak ją będzie przepraszała, gdy za parę dni dowie się o niej całej prawdy. Eva pojechała dalej, przenosząc się w swoich poszukiwaniach na lewy brzeg Sekwany. Yvonne Arbey, aktorka teatrzyków dzielnicowych, głośna z występów w mimodramach z życia bandytów wielkomiejskich i początkująca w filmie, przyjęła ją ze łzami radości. Yvonne wiedziała o niej to i owo.

— Evo, nie chodź do swoich arystokratów, do tych ministrów ani do bogatych Żydów, tam cię zaszczują za historię z tym berlińskim generałem i za niemiecki film.

— Na szczęście jestem wolną obywatelką neutralnego państwa i nic sobie z tego nie robię.

— Brawo, Evo Evard! Śmiało powiedziane — precz z burżuazją! Ale jakże ty wytrzymasz bez ich zapowietrzonych salonów, ty biedna, znakomita osobo?

— Poczekaj z parę dni, jeszcze się dowiesz o mnie ciekawych rzeczy!

— To prawda, że miałaś również romans z młodym cesarzem austriackim? Jaki on jest?

— Yvonne, co tu jeszcze o mnie gadali?

— Że pojechałaś w imieniu Anglii prowadzić rokowania o odrębny pokój z podwójną monarchią, ale że Niemcy cię przekupili...

— Ileż dostałam?

— Nie pamiętam, ale oczywiście bardzo dużo. Deputowany Depéret, wiesz, ten co zbankrutował zeszłej jesieni na Lili Corbiere i na jej teatrzyku „O-la-la” na rue Blanche...

— Nie znałam tego pana.

— Podobno złożył wniosek, żeby cię nie wpuszczano więcej w granice Francji.

— A jednak jestem tutaj.

— Widzę, widzę. Oficjalnie nic ci nie mogą zrobić, ale wszystkie salony, tak zwane sfery, dygnitarze i cała bogata hołota zmówili się, żeby cię zbojkotować.

— Oho, Yvonne, robisz karierę, jeżeli tak dobrze wiesz, co się tam u nich dzieje?

— Niestety, nie robię kariery, opowiadał mi to Pépi Thureau-Dangin, który mnie gnębi w tych czasach systematycznie i codziennie, ten zawsze wszystko wie.

— A co pan hrabia mówi o położeniu na froncie? Kiedy Niemcy tu przyjdą?

— O, te sprawy go nie zajmują, mój hrabicz wysila się tylko, żeby się nie dostać na front.

To genialny dekownik, zdumiewający — bo pomyśl tylko — wymyka im się tak przez całe cztery lata wojny! Na co on już nie chorował! Czym on już nie był! A gdy się wyczerpały wszystkie „plecy”, kruczki i sposoby, został przydzielony do jakiegoś mieszanego biura prasowego i niebawem — on, rodowity Francuz — jakimś cudem został angielskim war correspondent

i z dumą nosi na rękawie frencza litery „W.C.”, choć tych panów powszechnie nazywają w armii — waterklozetami. Powiada, że zniesie wszystko, bo zbyt kocha życie.

— A nasza stara banda z „La Rotonde”322?

— O, tego już nie ma! Nic nie zostało z całej bandy, jedni siedzą w Santé323, gdzie ich zapakował nasz stary „Tigre”324...

— „Tigre”?

— No, nasza opatrzność — „Le premier flic de France”325, sam się tak nazwał... Jednym słowem — Clemenceau. Jack Broquet i Benneteau na chwałę republiki dostali po pięć lat, a kilku zginęło na froncie, Joujou-le-Bec strzelony w krzyż, włóczy nogi na kulach, Anzelmini dogorywa w szpitalu, mały Rouchon stracił wzrok...

— A twój dawny poeta, wskrzesiciel ody, zwany „Odeonem”, nie pamiętam, jak się nazywał?

Szelmowskie czarne oczy Yvonne natychmiast zapłynęły łzami, usta skuliły się w podkówkę jak u dziecka.

— Nie widzisz, że jestem ubrana czarno, choć to wiosna? Nieszczęsny chłopak pomimo strasznych awantur, które mu wyprawiałam, uparł się i poszedł na ochotnika, choć dwukrotnie był zwolniony przez komisję. Poszedł na wariata w obronie honoru grupy poetów „L’Aigle a pied”, o których reakcyjne gazety pisały, że są zaprzedani Niemcom. „Odeon”

został pod... Zapomniałam, jak się to nazywa — gdzieś daleko w Argonach. To bohater i prawdziwy poeta, bo przecież i on był zajadłym antymilitarystą. Podła La Source podała o jego śmierci, że to była jego jedyna znośna oda, za co nasz Duvier, członek grupy „L’Aigle a pied”, dopiero co wypuszczony z więzienia pana Clemenceau, sprał na ulicy kijem jakiegoś bonhomme’a, który był uderzająco podobny do naczelnego redaktora La Source. Staramy się zebrać najlepsze ody i wydać w ozdobnej plakiecie z życiorysem i z programową przedmową, ale zupełnie nie mamy pieniędzy. Dałabyś cośkolwiek na to, Evo, z tych niemieckich kapitałów, żeby ci nie ciążyły zanadto na sumieniu...

— Po co z niemieckich, dam z moich własnych.

Rzeczywiście Eva nie została przyjęta ani przez dyrektora Komedii Francuskiej, ani przez sekretarza generalnego Instytutu — ludzi, którzy byli dla niej kiedyś bardzo grzeczni, a jeden, najstarszy wiekiem, mocno zabiegał o jej względy. Nie przyjęto jej ani u byłego ministra Sadron, ani u generałostwa Goulay.

W hallu „Lutetii” zgłaszały się jedynie jakieś marne figury z nieznanych, pośledniejszych gazetek, żyjących ze skandalu. Gdy Eva nie zechciała z nimi mówić, zaczęły się ukazywać lakoniczne, parowierszowe wzmianki. Eva nie wierzyła własnym oczom, tak dalece było to nikczemne i plugawe. Wielkie dzienniki pomijały milczeniem te napaści, nikt nie wziął jej w obronę, a były to redakcje zaprzyjaźnione, które nigdy nie odzywały się o Evie Evard inaczej jak z najwyższym uwielbieniem. Wówczas zaczęła telefonować, ale dziwnym trafem nigdy nie mogła uzyskać połączenia z żadnym ze znajomych redaktorów.

Tego jeszcze nie zaznała w życiu. Przywykła do hołdów, oblegana była przez reporterów i fotografów... Czyżby opuścili ją wszyscy? Co za fantastyczne nieporozumienie... Przecie wystarczy jednego słowa z II biura Ministerstwa Wojny, ażeby ją nie tylko zrehabilitować, ale podnieść na wyżyny i w jednej chwili odmienić wszystkie sądy. Czemuż nie poszła od razu po przyjeździe do starego przyjaciela, generała Dubreuil, ażeby urobił o niej należytą opinię w prasie i z góry nakazał powstrzymać przypuszczalne plotki? Cenzura wojenna była wszechmocną i bez jej przyzwolenia nie przekradłoby się jedno słowo wymierzone przeciwko osobie tak zasłużonej dla armii jak ona. Czemuż nie poszła? Po prostu jakoś nie chciało jej się. Był to wielki błąd, bo teraz trzeba będzie prostować, bronić się, a to już wygląda na poniżenie;

to przeoczenie czy zaniedbanie może ją drogo kosztować...

Na rue St. Dominique, gdzie w listopadzie miała długą, poufną konferencję z szefem II biura, zjawienie się jej nie wywarło najmniejszego wrażenia. Około godziny wysiedziała się w poczekalni, gdzie wciąż przechodziło i szastało się mnóstwo oficerów, a każdy przyglądał jej się natarczywie. Była najpewniejszą, że przychodzili umyślnie ze wszystkich biur, żeby na nią popatrzeć. Sekretarz szefa, siedzący w kącie, nie zwracał na nią żadnej uwagi.

Nareszcie ktoś znajomy!

Smukła postawa, twarz jednooka, zeszpecona, cała w szwach i bliznach — ależ to on, poległy przed pół rokiem kapitan Percin... Spojrzał i podszedł do niej z wysiłkiem, o lasce, suwając nogami, pod pachą dźwigał wielką, wypchaną tekę.

— Więc pan żyje!...

— Miło mi powitać panią, pani Evo! Żyję, choć w oficjalnych wykazach zaliczono mnie wśród tych, którzy padli w listopadzie pod Soissons. Byłem ciężko poparzony i na wpół uduszony — Żółty Krzyż! A zanim mnie dowieziono do Paryża; pani już mi znikła.

— Byłam tak zrozpaczona... Właściwie dlatego tylko wyjechałam, na moje utrapienie...

Wszystko przez pana.

— Widzi pani, co za los... Pomyłka jakiegoś sierżanta ewidencyjnego w pułku... I wszystko na nic. Niczym w wojennym kinodramacie.

— Wcale niezły pomysł, ale w kinie reżyser nie zmarnowałby tematu, byłby na pewno ciąg dalszy — W pół roku później — i tak dalej, gdy tymczasem nasz scenariusz, panie kapitanie...

— Wiem, wiem — i może szkoda, że inaczej być nie może.

— Zaprawdę szkoda, że wówczas nie stało się, jak być miało, ale teraz... Lepiej, że nic z tego nie będzie, ale możemy, jeżeli pan zechce, zachować stosunek przyjacielski?

— Z pewnością, pani Evo, ale nigdy już nie będziemy ze sobą mówić o tym, co było? Nieprawdaż?

— Oczywiście! Ani o tym, czego nie było!

— Tak jest! A teraz, co panią sprowadza do tak osobliwej instytucji jak to biuro?

Eva zaczęła się skarżyć. Nic nie wiedział o jej przygodach berlińskich ani o ucieczce, ani o powrocie, ani o tym, jak ją tu przyjęto. W krótkich słowach opowiedziała mu o sobie — w końcu przychodzi prosić o pomoc starego przyjaciela, generała Dubreuil, i od godziny czeka oto na audiencję.

— Na audiencję u generała Dubreuil może pani czekać przez całą wieczność. Generał Dubreuil już od dwóch miesięcy nie jest kierownikiem II biura.

— Więc dlaczego ten pan, który siedzi za stolikiem pod oknem, nie powiedział mi o tym ani słowa?

— Tu są takie zwyczaje, ale z pewnością zameldował panią nowemu szefowi.

— Nie mam żadnego interesu do nowego szefa. Pan nie zna adresu generała Dubreuil?

— Ach, pani, nie chciałbym żartować, ale o ile wiem, to na cmentarzu Gentilly. Po prostu umarł...

— Jak to?

— Był stary, spracowany, wojna go dobiła. Zachorował, chorował — i już.

— Biada mi! On jeden jedyny we Francji wiedział o mojej misji, która była najpoufniejszej natury. On jeden mógł poinformować prasę, że moje germanofilskie wynurzenia w Berlinie, generał Sittenfeld, film Bogowie Germanii i wszystko temu podobne było bezpośrednio związane z moją misją. A tymczasem on sobie umiera... To niesłychane!

— Pani Evo, wszyscy jesteśmy śmiertelni.

— Piękna pociecha!

— Mówię to, ponieważ i generał znał tę prostą prawdę, więc na wypadek śmierci na pewno zachował w swoich papierach jakiś ślad owej tajemniczej misji. Zresztą w naszych biurach nic nie zostaje bez należytego utrwalenia i zadokumentowania. Z pewnością istnieje dossier

Evy Evard. Będziemy szukać, obronimy panią, proszę się uspokoić! Ale co do szerokiej opinii o pani, będzie to trudna sprawa. Opinia nasza jest w tych czasach wyjątkowo zawzięta i chciwa na zdrajców — potrzeba jej wciąż świeżego żeru, toteż rzuca się jej na pastwę coraz to nowe ofiary... Pani zna sprawę Caillaux? Człowieka tego trzyma się w więzieniu w znacznym stopniu dla zaspokojenia chorobliwej opinii. Żałuję, że obecnie nie należę służbowo ani do II biura, ani w ogóle do ministerstwa, jednak ma się znajomości i drogi... Proszę wierzyć, pani Evo...

Paryż odetchnął swobodnie i ochłonął. Ustały nocne alarmy z atakami powietrznymi, zamilkła dalekosiężna bateria; nieprzyjaciel, wyczerpany, utknął na drodze do stolicy i umacniał się na krwawo zdobytych stanowiskach. Na ulicach ukazały się kolumny jeńców, przeciągały zdobyczne niemieckie baterie, dzienniki w arcyprzemądrze motywowanych artykułach dowodziły, że cała ta kampania, zwana „zaskoczeniem dwudziestego siódmego maja”330, skończyła się ostatecznym wyczerpaniem żywej siły nieprzyjaciela, a zdobycze w terenie, pomyślne do pewnego stopnia, taktycznie zepchnęły Niemców z drogi ich naczelnej doktryny strategicznej i, biorąc rzecz strategicznie, pogorszyły ich położenie, odbierając im, za tym razem już ostatecznie, wszelką nadzieję na osiągnięcie celów wojny.

Swoją drogą zastanawiającą ilość dowódców, którzy dali się byli „zaskoczyć”, odesłano do Limoges „w stan rozporządzalności”, oddając ich w pazury „Tygrysa”, srogiego ministra wojny. Swoją drogą nie podano wykazu strat, toteż szeptano sobie o nich cyfry straszliwe.

Swoją drogą pomstowano na Anglików, a zwłaszcza na przeubóstwianych Amerykanów, którzy w dniach grozy zalewali ulice, kawiarnie, teatry paryskie i nie zaznaczyli, bodaj jako tako, poważniejszego udziału w ostatnich walkach. Swoją drogą potęga niemiecka wisiała nadal nad Paryżem jak złowroga, czarna chmura.

Na dworcach znowu tłok i zamęt, zewsząd przybywały przepełnione pociągi, zwożąc z powrotem rzesze uprzywilejowane, które miały za co uciekać. Pewnego dnia przyjechał wraz z innymi senator Guillet-Goudon tego samego jeszcze dnia, gdy tylko dowiedział się o powrocie Evy, przybiegł do hotelu „Lutetia”, zawsze wierny i zawsze ten sam, z pękiem wspaniałych róż Maréchal Niel.

— Wiem, wiem, wszystko już wiem! Tragiczne nieporozumienie, które ośmiesza nasze wyższe sfery... Ale zarazem jest to hańbą Francji! Jak, to? Piętnować bojkotem największą artystkę świata? Jak to? Czyż wojna nie wojna, Eva Evard nie ma prawa służyć sztuce, gdzie i jak jej się podoba? Czym my jesteśmy? Co zrobiła z nas wojna?

Eva dała mu się wygadać, dała mu po wielokrotnie ucałować obie ręce, wreszcie oznajmiła mu o swojej tajnej misji, wiedząc, że stary zacznie natychmiast biegać po ludziach i jutro cały Paryż będzie wiedział o jej zasługach wobec Francji i o jej krzywdzie.

Senator osłupiał. Skandal przechodził granice wyobraźni! Więc ta, która narażała życie dla Francji, nie jest, gdy szczęśliwie uniosła głowę, witaną tryumfalnie, noszoną na rękach, dekorowaną, a wręcz prześladowaną? Więc osławione II biuro odmawia wszelkiej interwencji i przyjmuje znakomitą artystkę i bohaterkę narodową bezprzykładnie ozięble, a nawet drwiąco?

Te ohydne salony... Te redakcje skorumpowane przez „Tygrysa”...

Na szczęście jest człowiek, który stawi czoło nieludzkiej nagance szowinizmu i ignorancji i podniesie swój głos na całą Francję. Odsłoni prawdę. Przedstawi bezmiar ohydnej krzywdy.

Zażąda zadośćuczynienia za zniewagę i nagrody za czyny bohaterstwa.

— Pani Evo, natychmiast staję do walki. Na szczęście położenie na froncie ustaliło się, Komitet Obrony Stolicy, do którego mam zaszczyt należeć, zwolni tempo swoich prac, które zabierały mnie w całości. Mam czas, jestem przekonany, że już po paru dniach zwyciężymy na całej linii, w istocie nieporozumienie polega na jakimś kolosalnym głupstwie, które nawet nie zasługuje na miano absurdu... Jest to produkt wojny — ogłupienie masowe, nagminne, zaraźliwe.

Bywa ono inspirowane, bywa i samorzutne, rodzi się z niczego i grasuje bez żadnej zasady ani przyczyny, gubi jednych, wywyższa innych, grzebie sprawy najsłuszniejsze, a buduje fikcje, rujnuje przyzwoitych ludzi, służy hultajom... Pokolenia miną, zanim Francja otrząśnie się z tej zarazy, zgaśnie pamięć bohaterstwa i cześć dla krwi przelanej, a z ojców na synów i na wnuków przetrwa najpodlejsze nasienie wojny — upadek intelektualny i moralny społeczeństwa.

Na pytanie Evy co do położenia na froncie i widoków na najbliższą przyszłość senator Guillet-Goudon wypowiedział mnóstwo mądrych frazesów, a w końcu przyznał się ze swoją szlachetną szczerością, że na te pytania nie może jej dać żadnej odpowiedzi. Dlaczego? Dlatego, że sam nic już nie rozumie, a więc i nic nie wie.

— Ani jeden człowiek w Paryżu nie da pani podobnej odpowiedzi. Każdy generał, mąż stanu, gazeciarz będzie wywodził przed panią mnóstwo racji, co trzeba uczynić, kogo obalić, a kogo postawić na jego miejsce, żeby osiągnąć zwycięstwo. Każdy gazeciarz zna położenie Anglii, Francji, Włoch, Ameryki, a z drugiej strony Niemiec, Austro-Węgier, Turcji i przeniknął ducha ich żołnierzy oraz ich zasoby aż do ostatniego guzika, ten wie, że zwycięstwo nasze jest z góry zapewnione. I niech no kto spróbuje wątpić! Biada mu! Ale ja twierdzę, że nikt u nas nic nie wie. Tak samo z całą pewnością jest i po tamtej stronie, bo w tej tak zwanej końcowej fazie wojny inaczej być nie może. Przez cztery lata nagromadziło się w nas za wiele okropności, kryzysów, zawodów, ciosów, straconych nadziei, nadaremnych wysiłków, potwornych błędów. W mózgach mężów kierowniczych zebrało się pełno osadu, który paraliżuje myśl i wolę. Brniemy na ślepo, macając przed sobą jak w ciemnościach; kto teraz zna własne siły, nie mówiąc już o siłach przeciwnika? Co dzień, i to po dziesięć razy na dzień, przysięgamy sobie nawzajem wiarę w zwycięstwo, a po sto razy na dzień, nieustannie, zapytujemy się w duchu, czy to wszystko, co czynimy i w czym żyjemy, nie jest snem? Każdy chce się przebudzić, wydrzeć się z koszmaru i ocknąć się w jakimś innym świecie. Nawała faktów bije nas po łbie i nie da ani na chwilę spocząć, żeby zebrać myśli. Gdzie się podział geniusz ludzki, który daje moc przenikania wszelkich zawikłań i w jasnowidzeniu wybiera najlepszą drogę do zwycięstwa? Nasi mężowie opatrzności — i nie tylko nasi — upierwotnili się, powiedziałbym, schamieli, i nic więcej nie wymagają od siebie jak tylko — trwać.

„Trwać” to teraz słowo najwyższej mądrości, zaklęcie magiczne na naszą bezradność, niemoc, na cały chaos, który nas zalewa. Są tacy, co wyliczyli, że możemy, trwając tak, wytrwać aż do połowy roku 1920 — nie znam obliczeń niemieckich... I to się nazywa prowadzeniem wojny!... W tych warunkach...

Eva słuchając tych wywodów nudziła się, siedziała zadumana i smutna patrząc na gościa spojrzeniem dalekim i nieodgadnionym, co podniecało go do coraz głębszych wynurzeń, do coraz dosadniejszych syntez.

Myślała o swoich dziwnych losach, gdy fortuna zawsze ją prowadziła z usłużnym uśmiechem, i o tym pierwszym załamaniu się, które mogło być przelotne i minąć, ale stało się ono już dla niej jakby złym znakiem, groźbą. Znalazła się w okropnym poniżeniu, jej ukochany Paryż, jedyna ojczyzna, zamierza ją zmiażdżyć i gorzej niż zabić. Z tych świetnych tłumów, ze wszystkich wielbicieli i przyjaciół został jej ten kapitan-psycholog, który nie miał żadnego znaczenia, i śmieszny bonhomme senator, który obiecuje wszystko, a nie potrafi nic i na dobitkę zdaje się spodziewać dla siebie jakowejś nagrody.

Fortuna odwróciła się od niej. Ucieczka z Berlina — to była ryzykowna przygoda, pełna uroku, jak dobry epizod filmowy, podniecający, bojowy. Zaznała i strachu, ale nawet w najgorszych chwilach czuła w sobie dzielność i fantazję, wierzyła w swoją gwiazdę. Teraz była zgnębiona brutalnym afrontem ze strony przybranej ojczyzny i zdradą przyjaciół, a choć usiłowała wierzyć wraz z lekkomyślnym senatorem, że nie dziś to jutro nastąpi zwrot w opinii, to jednak trapiła się, jakby już wszystko przepadło.

Mogą ją przepraszać na klęczkach, opiewać jej sławę, nawet nagrodzić legią honorową, ale nic już nie wydrze z duszy tej urazy, która wbiła się i uwięzła jak cierń. Paryż, ten jej Paryż okazał jej wrogie oblicze, był zimny, obojętny, zaledwie ją znosił. A jej cudowne miasto to wszak nie tylko wspaniałość gmachów i przedziwna harmonia jego rozplanowania, nie muzea i świątynie, i nie bogactwo, nie jego wielkie dzieje, promieniujące z ulic, pomników i murów.

To nade wszystko jego rodzona swojskość i uśmiech nieodpartej, macierzyńskiej słodyczy, który witał ją na każdym kroku. Sprawiali to ludzie — przyjaciele, cała ich masa, rozsiana wszędzie, w różnych warstwach i środowiskach po obu brzegach Sekwany, i gdy ludzie odwrócili się od niej — nie stało Paryża. Eva zawisła w pustej przestrzeni, czuła się wygnaną, bezgranicznie poniżoną. Nie podda się, będzie broniła swojej czci, ale gdy tylko zwycięży, natychmiast porzuci na zawsze zdradliwe miasto, nawet nie obejrzy się za siebie, nie pożałuje nikogo z dawnych przyjaciół i wielbicieli. Gdzież się podzieje?

Świat był szeroki, ale choć jej sprawa się wyjaśni, i prasa, między innymi hałaśliwe, brukowe gazetki filmowe, rozniosą wszędzie wieść o tym, wszędzie, bodaj w Argentynie, bodaj na antypodach w Australii, wyląduje wraz z nią cień skandalu, jakaś ciemna afera wojenna.

Posągowa, boska Eva Evard, kapłanka czystej sztuki, ukochanie i słodycz wszystkich pięciu części świata — tajną agentką? Wmieszana w jakąś intrygę szpiegowską, sama szpieg, oczywiście grubo płatny, wślizgiwała się między ludzi jak podstępna żmija, wykradała dokumenty, udaną miłością, fałszywym oddaniem zniewalała ludzi do zdrady? Mniejsza o to, komu służyła i przeciwko komu — tak, nie inaczej powie świat. Przedsiębiorcy filmowi uczynią z tego kolosalną reklamę, wytwórnie będą się licytować o nią, może zarabiać miliony, ale straci się na zawsze jej wyjątkowy typ, jedyny na kuli ziemskiej; bo dużo jest zdolnych artystek, popularnych gwiazd filmowych — Eva Evard była wśród nich nieporównaną, postacią najwyższej miary, tak samo na ekranie, jak i w swojej istocie ludzkiej. Powstanie o niej cała nowa literatura i poważna artystyczna, i ta nierównie głośniejsza, obrzydliwa, sensacyjna, tandetna.

I jedna, i druga nie pominą jej nieszczęsnej „afery szpiegowskiej”, będą się w niej nurzać, będą jej bronić, będą o niej pisać paszkwile... To zdejmowało ją wstrętem.

Nie zabraknie jej reklamy i chwalby, ale nigdy nie odzyska dawnej szczytnej chwały. Do tego Niemcy i daleko sięgające wpływy niemieckie będą ją prześladować do końca życia jako najgorszego wroga. Po cóż, nieszczęsna, wdała się w te sprawy? Co ją pokusiło?

Kapitan Percin nie pokazywał się, senator przychodził dwa razy dziennie, musiała słuchać jego tyrad politycznych, jadać z nim obiady, znosić jego umizgi. Rozwinął on wielką akcję, dotarł wszędzie, ale wszędzie przyjmowano ozięble jego niewyczerpane krasomówstwo, niezbite dowody niewinności Evy i jej krzywdy. Wszędzie powtarzano mu, że dopóki nie wyjdzie odnośny komunikat wyjaśniający, bodaj półurzędowy, ze strony Ministerstwa Wojny, dopóty opinia musi zachować ostrożną rezerwę, toteż poważne dzienniki milczały o powrocie Evy Evard, jak gdyby nikt jej nie znał w Paryżu, a różne świstki sensacyjne zaczęły na dobre kampanię oszczerstw w felietonach o przygodach Evy Evard w Berlinie. Chciwie czytali je wszyscy.

Ministerstwo Wojny odmówiło wręcz wszelkiej interwencji. Senator biegał po piętrach, wysiadywał godzinami po poczekalniach, wytrwale obijał progi niezliczonych biur, przemó wił się gorzko z niejednym oficerem o wielu galonach, pokłócił się z dwoma generałami, starymi przyjaciółmi, i nic nie wskórał. Wszędzie wymawiano się brakiem informacji o rzekomej misji pani Evard, gdzieniegdzie oznajmiono mu, że właśnie czynią się w tym względzie poszukiwania, wreszcie w pewnym wydziale zapowiedziano mu wręcz, że choćby „ta pani”

rzeczywiście miała powierzoną sobie przez zmarłego generała Dubreuil poufną misję wywiadowczą, to choćby była naprawdę bohaterką narodową, i w takim razie II biuro jednym słowem nie odezwałoby się w jej sprawie, chyba w jakiś czas po wojnie, a nawet po zawarciu pokoju.

— A to co znaczy, panie pułkowniku? Dlaczego? Na miły Bóg!

— Ma to swoje bardzo poważne uzasadnienia. Gdybyśmy oznajmili wręcz, że pani Eva Evard była wysłaną przez nas, mogłoby to skompromitować niektóre osoby, które służą nam w Niemczech.

— A więc stwierdza pan nareszcie, że pani Evard została wysłana do Berlina?

— Nie, panie senatorze, proszę mnie nie chwytać za słowa, ja tego nie powiedziałem!

— Jak to nie?

— Wymieniłem jej nazwisko w formie prostego przykładu.

Wobec tego senator Guillet-Goudon uczynił krok bohaterski i zażądał audiencji u samego ministra wojny, zapisał się w jego sekretariacie i z niezmiernym strachem w duszy, nie śpiąc po nocach, czekał na wyznaczenie mu dnia i godziny przyjęcia przez drapieżnego „Tygrysa”.

— Ja mu powiem! Już ja mu powiem... Powiem mu, jak nikt w tych okropnych czasach dyktatury wojennej i powszechnego poniżenia nie ośmieliłby mu się powiedzieć... Powiem:

Panie ministrze...

I Eva musiała wysłuchiwać po dwa razy na dzień jego groźnej przemowy do boga wojny i największego potentata Francji, senator odgrażał się srodze i wplatał coraz nowe warianty do swojej mowy, przewidywał gwałtowną dyskusję i z góry obmyślał zabójcze repliki.

— Klika wojskowa... Ślepy upór figur zawodowych z tajnych zakamarków... Ich inkwizycyjne obyczaje, wyznawane z jawnym cynizmem... Zguba szlachetnej kobiety, oddanej Francji...

Niczym nie usprawiedliwione morderstwo moralne... Panie ministrze — obaj pamiętamy dobrze sprawę Dreyfusa i wówczas staliśmy po tamtej stronie barykady...

W istocie senator truchlał przed tą straszną godziną. Bał się brutalnego przyjęcia, bodaj zniewagi, bał się jeszcze bardziej, że się zmiesza i nie zachowa się jak przystało na senatora republiki — o osobliwych przyjęciach petentów, zwłaszcza parlamentarzystów, w gabinecie ministra wojny, krążyło mnóstwo opowieści i anegdot.

Eva zupełnie podupadła na duchu, nie chciało jej się nawet chodzić za sprawunkami, choć przybyła do Paryża w jednej sukni i w jednym okryciu wiosennym, z małą podręczną walizeczką.

Bała się spotkać kogoś znajomego, wychodziła na miasto ukradkiem, przeważnie wieczorami, Paryż jej obrzydł. Nie miała żadnej chęci ani woli do walki — niech będzie, co chce — przegrała sprawę i już. Najlepiej wyrzec się wszystkiego i ruszyć w świat. Uciec? Tak jest, ucieknie od tych brudów.

Oszczercze felietony o romansie generała Sittenfelda, o tajnej agenturze niemieckiej pod firmą „Mundus-Filmu”, o ultraszpiegu, niejakim van Trothenie, znanym filmiarzu, z którym pani Eva Evard była w najpoufniejszych stosunkach, o kino-komedii romantycznej ucieczki przez granicę szwajcarską (przez lodowce!), o owych pięciu milionach marek, które „znakomita przyjaciółka Francji” rozważnie zdeponowała po drodze w Banca Commerciale Italiana

w Bernie...

Były to już zupełnie wyraźne insynuacje, niemal denuncjacje — senator wystraszył się do tego stopnia, że mimo wrodzonego skąpstwa udał się do spelunki szantażu w odnośnej redakcji i po godzinie targów wyłożył z własnej szkatuły niezbyt wygórowany haracz i przeciął radykalnie dalszy ciąg przyczynków do „peregrynacji wojennych znakomitej gwiazdy ekranu”.

Szantaż był oczywisty dla każdego z gorliwych czytelników tych sensacyjnych elukubracji, krzywda Evy Evard aż nazbyt krzycząca, a jednak we wrogiej lub obojętnej opinii nie nastąpił żaden zwrot.

Jak to?! Nikt, ale to nikt a nikt nie przyszedł do niej po tym wszystkim, nie napisał do niej paru słów, nie złożył jej bodaj karty wizytowej? Eva była tym bardziej jeszcze zdumioną niż zgnębioną.

— Snadź nie miała pani w tym naszym kochanym Paryżu prawdziwych przyjaciół — prawił senator Guillet-Goudon — czyli chcę powiedzieć, że miała pani zbyt wielu, toteż waga gatunkowa każdego z nich musiała okazać się przy pierwszej potrzebie zbyt nikłą... Zdarza się to nieraz osobom znakomitym, podziwianym i nadmiernie otoczonym w dniach pomyślności...

Ludzie naszej sfery, tej tak zwanej elity społecznej, są wraz ze swymi perfumami i kulturą stadem nierównie bardziej wstrętnym niż ciemny plebs, cuchnący brudem, potem i wyziewami ordinaire’u w cenie trzydziestu centymów za litr... Ci przynajmniej czasami zdobywają Bastylię, a teraz bez szemrania kładą się pokotem na polach Francji, gdy tamci... Ach, pani Evo!...

W swym tragicznym osamotnieniu powinna była tym bardziej cenić wypróbowaną, ofiarną przyjaźń senatora, cóż, kiedy mimo wszystko stał się on dla niej tak nieznośny, że musiała się przed nim wykłamywać, zamykać, a nieraz wprost uciekać. Urościł on sobie prawo do pewnych poufałości, które z dnia na dzień nabierały tendencyj obrzydliwie ewolucyjnych i posuwały się coraz dalej. Minął tydzień od spotkania z kapitanem Percin, a nie dawał on znaku życia, przepełniało to Evę ciężką goryczą, gdyż na niego miała prawo liczyć z całą pewnością.

Snadź niedoszły sprzed pół roku kochanek zdążył w ciągu tego czasu ochłonąć i zobojętnieć tak samo jak ona względem niego — znowu porażka, gdyż nigdy jeszcze nie spotkał jej podobny afront ze strony mężczyzny. Widać i on poszedł za resztą, i jego odstraszyło od niej piętno skandalu.

W godzinach największego przygnębienia zjawiały się momenty jakby ocknienia ze złego snu i wówczas Eva nie tylko ufała w przyszłość, ale mogła nawet śmiać się ze swojej tragedii, która była właściwie jeno komedią z pomyłek. Samo spiętrzenie się jej niepowodzeń było oznaką, że chodziło tu jakby o osiągnięcie maksimum efektu zostawionego na sam koniec, gdy „sprawa Evy Evard” rozbłyśnie wielkim tryumfem prawdy na podziw całemu światu.

Tak właśnie ułożyłby tę rzecz zdolny reżyser, ale i w życiu absurd nie może być osią losu człowieka, absurd może tylko odegrać pewną rolę, aby ustąpić wreszcie przed logiką, zdrowym sensem.

Budziła się w niej ochota do życia, układała plany na najbliższą przyszłość. Gdy tylko w opinii zajdzie zwrot na jej korzyść i gdy fala „przyjaciół” wzbierze i toczyć się będzie w kierunku hotelu „Lutetia”, uprzedzi ich w porę i wymknie się z Paryża... Zachowała w pamięci tydzień samotności, spędzony przed wojną w Szwajcarii, w samej czeluści gór — w Mürren.

Zamieszka w tym samym hotelu, w tym samym pokoju o wielkim, szerokim oknie, zajmującym całą ścianę. Hotel wisi nad dziką przepaścią, do której dna nie dotrze oko, a po drugiej stronie piętrzą się nagie, czarne ściany, porysowane żlebami, szczelinami, strasznymi pionowymi kominami, przez które prą i przeciskają się w fantastycznych skrętach lodowce. Wprost w okno patrzą biały Silberhorn i ponury Czarny Mnich, a ponad tym, gdy podnieść oczy, w górze zasłaniają świat i wystrzelają w niebo spowite w wiecznej białości szczyty Jungfrau, Mönch i Eiger. Tam odgrodzi się od całego świata, zapomni o wojnie, będzie się wpatrywała w chaos lodów, w nieprzejrzaną pustynię białej śmierci, zagubi się w tajnikach krawędzi, przesmyków skalnych i śnieżnych dolin, zawieszonych na wyżynie, kędy nie stąpił jeszcze i nie dostąpi nigdy okuty but i czekan najśmielszego alpinisty. Upoi się lazurem lodowcowych załomów i purpurowym pożarem śniegów o zachodzie słońca, a w noc księżycową przeniknie ją dreszcz grozy i ekstazy, gdy cały świat gór powlecze się martwym całunem śmierci. Z piorunowym pogrzmotem, w niezliczonych echach załomoce po nocy lawina i wytrąci ją ze snu na długie dumanie i zapatrzenie się w zagadkę świata gór. Nadciągną chmury i poczną przewlekać się przez szczeliny, przewalać się przez przełęcze, uczynią z każdego szczytu wyspę na szarym morzu mgieł, ujawnią i ożywią niedostrzegalne, zlewające się w jedno ze wszystkim iglice, żebra skalne i zręby. Wyżej, niżej, tu i tam w ruchomych i zmiennych postaciach, między chmurami, jak w oknach i ramach, będą się ukazywać i przechodzić ułamki straszliwych spadów, osypisk, grzbietów wyzębionych jak piły, przesuną się tajemnicze twory kamienne stojące na graniach, posągi wielkoludów, zamczyska i twierdze nadpowietrzne, baśnie zaskrzepłe w granicie...

Tam odpocznie, opamięta się. Żadnych znajomości, żadnych gazet! Odbędzie kilka wypraw w skały i lody, bez żadnego przygodnego towarzystwa, które zawsze i wszędzie przyczepia się do niej, pójdzie z jednym przewodnikiem, umęczy się, odetchnie czystym szczytowym powietrzem. A potem będzie usiłowała pracować.

Dawno już marzył jej się własny film, utwór w wielkim stylu, potężny a prawdziwy i szczery, to znaczy w niczym niepodobny do wszystkich dramatów i dramacideł, w których dała swe nieporównywalne kreacje i zyskała sławę światową. Od dawna obrzydły jej te głośne serie przygód, niespodzianek, banalności i okropności, historie zbrodniarzy i aniołów, nędzarzy i bogaczy, detektywów, sądów, więzień, ucieczek i pogoni, nie mówiąc już o ciężkiej nudzie romansów, zazdrości, zdrad i pocałunków. Eva występowała tylko w najpierwszych wytwórniach Europy i Ameryki, a jednak i tam produkowano nieraz tandetę skleconą na efekt, okrywając pustkę i nicość treści bogactwem wystawy, sztuczkami kinowymi i grą Evy Evard. Postanowiła sama zabrać się kiedyś do rzeczy i pokusić się o to, by dać światu w jednym utworze pełnię piękna i szczyt wyrazu, wykorzystać nieograniczone możliwości ekranu. Przy swoim fachowym doświadczeniu, mogłaby stworzyć dzieło znakomite. Temat?

Tematów miała mnóstwo, ale jej ruchliwe, rozpętane życie, ciekawość świata, mnóstwo znajomości oraz żmudna praca zawodowa nie dały jej nigdy skupić się nad tym starym już zamiarem.

Kiedyż jak nie teraz będzie mogła oddać się pracy?

Niech się wlecze wojna, niech wreszcie zdycha, aż zdechnie w jakimś okropnym paroksyzmie agonii... Niech się roją i trapią jej niezliczeni „przyjaciele” w Paryżu, w Londynie, w Rzymie, w Wiedniu, w Berlinie... Niech cały świat zapomni o Evie Evard... A ona w ukryciu zasklepi się w sobie, pogrąży się w swoim dziele, będzie mozolić się, studiować, badać, będzie przerabiać je po tysiąc razy, by osiągnąć to, co zamierzyła — doskonałość. I kiedyś, za rok, może za dwa lata wyjdzie z ukrycia, założy wytwórnię i pod własnym kierownictwem zgromadzi wielkie kapitały, najlepsze siły artystyczne, pierwszorzędnych fachowców, sama obejmie główną rolę i olśni, i zdobędzie świat — stworzy epokę w dziejach sztuki filmowej.

Pocieszyło ją to znacznie, rada by od razu wyjechać i zabrać się do pracy, rzucić obrzydły Paryż i sprawę swojej rehabilitacji, nie czekając na skutek zabiegów senatora. Pewnego dnia zjawił się ze zmienioną twarzą, która bladła i czerwieniała na przemian, i drżącym głosem bełkotał jakieś ogólnikowe, złowróżbne zdania, przeplatane słowami obelżywymi pod nie wiadomym adresem. Trząsł się, odgrażał się i o mało nie płakał. Błagał o szklankę wody, wreszcie wypił pół syfona, zanim Eva odgadła raczej, niż zrozumiała, że senator wraca wprost z posłuchania u ministra wojny.

— To zbrodniarz, człowiek skalany... Ten intrygant osiwiały w świństwach, ten brudny panamista...

Jak on śmiał?! Pani Evo, dla pani poniosłem najcięższą ofiarę mego życia... Ale godnie stawiłem mu czoło! Zacząłem dostojnie, niemal serdecznie: „Panie premierze — powiedziałem — nie przychodzę do pana jako do władcy Francji i kierownika wojny... Staję tu jako długoletni kolega pański, jako senator przed senatorem...” A on mi przerywa i tym samym nieznośnym, skrzekliwym głosem... Mniejsza o to. Wówczas i ja zacząłem inaczej.

— Niechże pan mówi do rzeczy — cóż on ostatecznie powiedział?

— Ostatecznie? Nic nie powiedział! Gdybym chciał przedstawić to posłuchanie w przesadnej karykaturze, mógłbym przypuszczać, że mnie już po pierwszych słowach po prostu wypędził.

Trwało to nie do wiary krótko — parę minut... Nazywają go „Tygrysem”... Za wiele honoru!

To zwierzę nieczyste, raczej krokodyl wyszczerzający paszczę z cuchnącej wody...

— Panie senatorze, na miłość boską!

— Powiedział, ot, tymi samymi słowy, które pani tu ode mnie słyszy, i właściwie, poza wielu przykrościami skierowanymi w moją stronę, aż dziw, że się to zmieściło w tych dwóch minutach czasu — było to jedyne, co w ogóle powiedział. Ten zbrodniarz ośmielił się powiedzieć, a raczej zagrozić: „Niech no ta pani siedzi cicho, bo ja się do niej dobiorę...”

— Doprawdy?!

— A na moje pytanie, wie pani, w tonie jak najbardziej kategorycznym: „Co to ma znaczyć?”

odpowiedział...

— No co?

— Nie mogę tego powtórzyć w pani obecności, zresztą skierowane to było raczej do mnie jednego...

— Ale co, nareszcie?!

— Myślę właśnie nad konsekwencjami tej zniewagi... Mógłbym to zataić, gdyż rozmowa była we cztery oczy, ale nie wiem, czy mi wolno... Muszę się naradzić z przyjaciółmi...

— Więc?

— Niepodobieństwo, pani Evo... No, postąpił sobie ze mną jak zwyczajna kanalia... Wśród wielu innych jest pewne rynsztokowe słowo — zresztą bardzo krótkie. Takie było nasze pożegnanie, nie mogłem nawet trzasnąć drzwiami, na co miałem ogromną ochotę, gdyż, zaledwiem dotknął klamki, drzwi otwarły się przede mną same, a trzymał je z tamtej strony jakiś drab. Oto, pani Evo, obraz Francji pod obcasem Clemenceau. I gdyby to się w końcu na coś przydało, ale pożal się Boże...

Eva czuła się w Paryżu coraz bardziej nieznośnie, znajomi spotykani na ulicy udawali, że jej nie widzą, a nigdzie nie mogła zachować swego incognito, bo obcy poznawali ją na każdym kroku. W Wersalu w parku grupa zwiedzających, snadź z prowincji, zrobiła jej huczną owację z okrzykami i oklaskami, od których uciekła, w pawilonie leśnym w St.-Cloud publiczność, podniecona przez jakąś patriotyczną jejmość z nieodgadnioną opaską na ramieniu, obrzuciła ją obelgami, więc znów musiała ratować się ucieczką. Poczciwa Yvonne opiekowała się nią, jak umiała, urządzała na jej cześć wieczorynki w swoich dwóch pokoikach na Grande Chaumiere, spraszając fantastyczną zbieraninę, resztki dawnej paryskiej bandy z Montparnasse’u z dodatkiem nowych typów z epoki już czysto wojennej. Śpiewano Madelon

i Internationale, deklamowano utwory skreślone przez cenzurę wojenną, odczytywano listy przesyłane drogą tajemną przez przyjaciół zza kraty z Sante, z frontu, z więzienia wojskowego na Cherché-Midi i wychylano toasty na ich cześć. Połowa z gości byli to cudzoziemscy studenci, poeci, malarze, poniewierający się na bruku paryskim od początku wojny, a wśród cudzoziemców przeważali Rosjanie, typy znędzniałe i ziejące goryczą, ni to ofiary rewolucji ni to z rozpaczy i pijaństwa niemal półbolszewicy. Zaglądali tam żołnierze urlopowani na parę dni z frontu, ozdrowieńcy ze szpitali paryskich, bywał zawsze i grał rolę gospodarza, który finansował te libacje, hrabicz Yvonny, nihilista i dekownik z opaską „W.C.”. Eva i tam nudziła się, jedyną ozdobą i urokiem tych nocy był oślepły na froncie od gazów piosenkarz i gitarzysta, młodzieńczy Emile Rouchon, który głosem zgaszonym, pełnym rezygnacji deklamował swe śmiertelnie posępne utwory. Gdy wśród pijanego gwaru zabrzękły jego struny, cichło wszystko w skupieniu. Słuchano Mensonge de la gloire, La guerre apres la guerre, Les morts de Châlons — piosenki poświęconej pamięci żołnierzy rozstrzelanych rok temu w obozie w Châlons. Dziś ociemniały poeta przyniósł nową piosenkę o niemieckich gazach pod tytułem Ballada o pięciu krzyżach, na nutę znanych pobudek i fanfar wojskowych, z wtórem akordów żałobnego marsza.

La Croix Bleue te fait tout vert, La Croix Verte te peint en bleu, Et la Jaune plonge tout en noir En brulant tes yeux.

Soldats, garde a vos masgues!

Il est permis de choisir...

Soldats, garde a vos masques!

C’est pour vous faire plaisir...

Evie zdawało się, że słucha niemieckich piosenek okopowych na zebraniu „Kasjopei” w Berlinie, przy akompaniamencie banjo zdobytego na Murzynie francuskim pod Arras. Gwałt i zamęt były takie same, taka sama rozhukana młodzież wojskowa, urlopnicy, szpitalnicy, inwalidzi, tylko mundury były nie feldgrau a bleu horizon. Te same anegdoty, dowcipy, bunty, przekleństwa i drwiny ze wszelkich świętości, a w gruncie — wieczyście to samo —

młodzieńcze, ofiarne męstwo.

I tu, i tam wojna zużyła już wszystkie szczytne hasła, modlitwy, zaklęcia. Oficjalni poeci, dziennikarze, nawołujący do wytrwania, owi znienawidzeni zawodowcy, którzy robią zapał bojowy, les bourreurs des crânes wyszargali już do cna wielkie słowa; proklamacje, manifesty, ody bohaterskie, epitafia żałobne, produkowane masowo w ciągu czterech lat, obrzydziły żołnierzom uroczyste wzniosłości. Od dawna już są one przedmiotem drwin po obu stronach frontu, za to i tu, i tam w okopach zrodziła się nowa, swoista poezja w samorodnej gwarze żołnierskiej, pełna nagiej prawdy o wojnie, i w grubych, cynicznych słowach i zwrotach, które są nie do powtórzenia na papierze, przemawia jakowymś sposobem do znękanych serc i dusz. Ona budzi śmiech, podnosi humory, gdy okopy toną we wszach i w błocie, jej najgłupsza jakaś na pozór zwrotka jest powtarzaną z uniesieniem przez wszystkich i biegnie przez okopy od kompanii do kompanii, od pułku do pułku, od korpusu do korpusu, od armii do armii przez setki kilometrów, poprzez całą pokręconą linię frontu. W bezimiennej twórczości żołnierskiej, w steku bezeceństw, urągań, wyśmiewiska zdarzają się i głębie przedziwnej poezji, z której bije mimo rewolty poczucie ojczyzny i powaga wojny, i dostojeństwo poświęcenia, i prostota bohaterstwa, a nawet wśród obelg, drwin i wyzwisk — szacunek dla nieprzyjaciela i jego męstwa.

Eva patrzała na tych złych żołnierzy, na tych sans patrie, którzy jutro za nierozważne słowo, za jeden gest mogą stanąć przed sądem polowym, słuchała ich pogróżek i kawałów i wiedziała, że ci jednak do końca spełnią swój obowiązek, jak i tamci z niemieckiej „Kasjopei”.

Zadumała się. Ileż to czasu, ile lat przeminęło od chwili, gdy opuściła Berlin, rzecz nie do wiary — niespełna trzy tygodnie...

Voila la science Qui travaille pour toi.

Si tu as de la chance, Elles seront a la fois —

Toutes les trois —

Elles seront a toi, Les plus belles croix.

Puis celle „de guerre”

Et enfin une de bois...346

I nagle tamte twarze, które gdzieś zostały, jej tamtejsze dzieje, które na próżno szukają swojego miejsca w prądzie niepojętego czasu, wydały jej się nieprawdą, przyśnieniem, wizją wyobrażoną, która przeminęła i nie może mieć nic wspólnego z jej obecnym życiem. Któż to ją ściga posądem i oszczerstwem? Kto się waży oceniać i karać ją za czyny fikcyjne wśród ludzi nie istniejących? A jeżeli to była zwyczajna powieść cieni, które dawno już zgasły na ekranie? A jeżeli to była tylko zabawa w wojnę dla rozrywki Evy Evard?

Soldat, le Christ te regarde Du haut de sa croix.

Vois, soldat, comme il est pauvre, Est-ce qu’il n’est pas trop pauvre Aupres de toi?

Lui, il n’en a qu’une —

Il n’a qu’une seule croix...347

XIX

Nareszcie po niezliczonych konferencjach, ceremoniach, namowach i zabiegach senatora Guillet-Goudona, który pracował z całą furią fanatyzmu, przełom w opinii zaczął zdradzać pierwsze objawy jakowychś zaczątków realizacji. Oto trzech matadorów opinii, zdręczonych do ostateczności przez senatora, z dobrą wiarą, ale kto wie, czy nie dlatego jedynie, żeby się od niego raz odczepić, zgodziło się zapoznać ze sprawą Evy Evard, ale bynajmniej jej nie rozpatrywać, na wstępnej komisji poufnej, która nie miała mieć charakteru sądu honorowego ani praw orzecznictwa, ani — i tak dalej, i tak dalej. Pomimo tylu zastrzeżeń było to jednak dźwignięcie sprawy z martwego punktu i jakowyś przecie początek rzeczy. Byli to panowie:

René Sanson — były członek Trybunału Kasacyjnego, bardzo stary, patriarcha radykalizmu;

Michel Dugast — historyk, mumia apolityczna z Akademii Napisów; i Ernest Dunoyer —

głośny adwokat, jedyny młody człowiek między czcigodnymi starcami, gdyż dobiegał zaledwie lat sześćdziesięciu. Senator nastawał, żeby Eva była przesłuchaną protokolarnie, ale kolegium po dłuższym zastanowieniu odrzuciło to żądanie i uchwaliło, że pani Evard może być co najwyżej zwyczajnie „wysłuchaną”, bez żadnych notatek, co nie naruszałoby charakteru prywatnego całej procedury. Konferencja zbierze się prywatnie w mieszkaniu senatora, zaproszona przezeń wraz z osobą zainteresowaną na filiżankę herbaty.

Senator tryumfował, Eva dziękowała mu ze łzami, które go tak wzruszyły, że padł przed nią na kolana i przypił się do jej rąk. Nie wiedział, że były to gorzkie łzy poniżenia. Oto do czego doszła ulubienica fortuny, rozpieszczona przez ludzi Eva Evard... Wierzyła, że to dopiero początek wielkiej akcji, ale nie była przygotowaną na tak upokarzające ostrożności ze strony trzech matadorów, z których liczył się zaledwie jeden — były członek Trybunału Kasacyjnego — ale i ta była gwiazda najwyższej magistratury była jeno echem czasów sprawy Dreyfusa i ci, którzy go jeszcze pamiętali, byli pewni, że René Sanson od dawna już umarł.

Teraz zacny senator wygrzebuje go dla niej z mogiły zapomnienia... Cóż, widać nikt z większych powag nie chciał się mieszać w te sprawy, każdy się boi rozjuszonej opinii. Eva postanowiła jeszcze zaczekać, co z tego wyniknie, ale nie opowiadając się senatorowi złożyła dokumenty w prefekturze policji, z podaniem o pozwolenie na wyjazd do Szwajcarii „w celach artystycznych”.

Tymczasem Niemcy uderzyli potężnie i znów nieoczekiwanie, tym razem w Szampanii.351

Bohaterskie Reims, które wraz ze swoją katedrą w ruinach ostało się tylekroć przed najzacieklejszymi szturmami, miało być lada chwila ogarnięte przez nieprzyjaciela. I udręczony Paryż, zanim zdążył odetchnąć po minionej nawałnicy, znowu zbudził się pewnego poranka z koszmarem klęski w duszy. Na nowo ze drżeniem czekano na gazety; złe wieści, alarmujące pogłoski przebiegały przez wspaniałe avenues, przez bulwary, mosty, ulice i uliczki, i najnędzniejsze ślepe zakątki potwornego mrowiska ludzkiego, na które z wyżyny trzech tysięcy metrów spoglądali lotnicy nieprzyjacielscy, miotając w ten zamęt swoje pociski. Ludzie znowu nie wierzyli komunikatom, oskarżali wodzów, domagali się całej prawdy i truchleli przed nią.

W trzecim dniu ofensywy Eva otrzymała tajemniczy telefon, czyjś niewyraźny głos męski prosił ją w tonie dziwnie nakazującym, żeby zechciała być dzisiaj jeszcze o godzinie czwartej, w Jardin d’Acclimatation w głównej alei — sprawa niesłychanej wagi — mówi przyjaciel, sądzi, że go pani Evard poznaje po głosie?

— Nie przyjmuję podobnych zaproszeń.

Znowu dzwonek.

— Pani Evo, to jeszcze ja — czy pani nie poznaje? La guele cassée.

— Ach, to pan, tak, teraz poznaję.

— Więc bardzo proszę być!

— Będę, ale dlaczegóż...

— Proszę nie pytać o nic!

W cywilnym, nieszczególnym ubraniu kapitan Percin wyglądał obco i niemiło. Ze swoją pokiereszowaną, jednooką twarzą zdawał się być złoczyńcą, który wylizał się po jakiejś strasznej bójce z podobnymi sobie. Był zdenerwowany, w zapomnieniu powitał ją po wojskowemu, przyłożywszy dłoń do swego słomianego canotiera. Wparł w nią złe, jadowite spojrzenie. Evę ogarnęło zdumienie, że ten pan kiedyś mógł ją zachwycić i porwać.

— Panie kapitanie, co za ostrożności? Czyżbym była aż tak zapowietrzona w Paryżu, że szanujący się oficer...

— Tak trzeba. Nie będziemy mówili o głupstwach, nie pora na to. I niech się pani śpieszy, nie ma godziny do stracenia!

— Na Boga, z czymże mam się śpieszyć?

— Dziś, jutro, w ostateczności jeszcze pojutrze może pani przejechać przez granicę, później już pani nie przepuszczą. Pojutrze wydane będą rozkazy i zaczną panią śledzić. Niech pani natychmiast rozpocznie starania w biurze gubernatora wojennego Paryża... Wiadomo mi, że pani paszport już tam leży, przesłany z prefektury policji. Biuro paszportowe gubernatorstwa nie otrzyma żadnych instrukcji co do pani w ciągu najbliższych trzech — czterech dni, niech pani uzyska pieczątkę wojskową, a potem już tylko wiza helwecka... I niech pani jedzie!

Niech pani unosi głowę z tej nieszczęsnej afery!

— Niechże mi pan da chwilę do opamiętania... Co się stało? Co mnie grozi? Dlaczego pan na mnie patrzy tak strasznie?

— Nie patrzę strasznie, staram się tylko sprawdzić, przeniknąć w pani nagą prawdę, poznać po tych pani oczach...

— Co pan chce przeniknąć?

— To, co i tak z góry wiedziałem. A teraz jestem zupełnie przekonany, że pani jest niewinną.

Inaczej proszę mi wierzyć, nie ostrzegałbym pani.

— Któż mnie posądza? O co?!

— Jeszcze się pani nie domyśla? Nasz kontrwywiad ma poważne poszlaki, że pani jako kochanka generała Sittenfelda...

— Nie byłam jego kochanką! Zbliżyłam się do niego dla ułatwienia sobie mojej misji...

Wykradłam mu plan pierwszej ofensywy wiosennej...

— O tym wiadomo, oczywiście plan był fałszywy i mógł wprowadzić w błąd naszą główną kwaterę...

— To nie moja wina.

— Słusznie, toteż nikt pani o to nie oskarża, albowiem nie ma dowodów, żeby pani ze złą wiarą...

— Więc o cóż?

— O to, że pani, zmieniwszy swe antypatie na sympatie tudzież odwrotnie, nie mówiąc już o ogromnym wynagrodzeniu pieniężnym, podjęła się działać przeciw Francji, wydobywając dla Niemców tajne informacje.

— Ależ od tych Niemców, od tego samego właśnie generała Sittenfelda zmuszona byłam uciekać na gwałt w tym, w czym stałam... A przez granicę w okolicach Bazylei przeprowadziła mnie nasza tajna agentura graniczna, a ostrzegł mnie i pomagał mi we wszystkim szef naszego wywiadu i jego zastępca.

— Tamtejszy szef już nie żyje...

— Van Trothen umarł?

— Zwariował i był niebezpieczny, więc umarł w porę.

— To Abbegglen go zgładził, jego zastępca!...

— Nie wiem, ale ten siedzi już w więzieniu, zdradzony przez... Posądzają o to właśnie panią.

— To obłęd! Temu człowiekowi zawdzięczam moją ucieczkę, a może życie!

— I cóż to znaczy? Kontrwywiad twierdzi, że cała ucieczka pani była mistyfikacją w celu odzyskania w Paryżu dobrej opinii i prestiżu, nadwątlonych przez pani germanofilskie wystąpienia i afiszowanie się z generałem Sittenfeldem.

— Dobrze, a pomoc Abbegglena?

— Był w rękach prowokatorów.

Eva roześmiała się, a widząc ponurą, straszną twarz kapitana Percin, która zaskrzepła i nawet nie drgnęła, zaczęła się śmiać w najlepsze.

— O, pani Evo... Popamięta pani kiedyś ten niewczesny śmiech... W jakiejś strasznej godzinie...

Obym był złym prorokiem... Niechże pani będzie poważną!

— Jakże, na Boga, mam być poważną, kiedy pan, mój dawny przyjaciel i tak wybitny uczony psycholog, oskarża mnie...

— O nic pani nie oskarżam! Ja panią chcę ratować! Powiedziałem już raz, że jestem przekonany, że pani nie zawiniła w niczym, chyba w zdumiewającej lekkomyślności, z jaką pani wtrąciła siebie w najokropniejsze powikłania dla głupiej zabawy, dla sportu!

— A więc choćby dla sportu — ale z całej duszy chciałam dopomóc Francji...

— Ja wierzę, ale cóż ja tu znaczę? Są inni, a w ich rękach jest pani wolność, a nawet życie, ci widzą poszlaki, pozory, ci szukają winowajcy straszliwego krachu centrali wywiadu francuskiego na całe Niemcy. Zostaliśmy bez wywiadu, jak ślepi, w najokropniejszej fazie wojny, a zresztą cała gromada ludzi zaufanych, prawdziwych bohaterów wpadła tam w ręce nieprzyjaciela i żaden z nich nie wyjdzie żywy. Teraz ze zrozumiałą wściekłością poszukują sprawcy tej klęski, a pozory wskazują na panią. Wisi nad panią okropne niebezpieczeństwo!

A pani się śmieje...

— Już się nie śmieję. Rozważam moje czasy berlińskie i na próżno szukam owych pozorów, staram się pojąć, skąd urodził się ten kolosalny absurd...

— Na dociekania ma pani czas! Teraz trzeba myśleć tylko o jednym — jak się wymknąć, bo gdy panią raz chwycą...

— Więc pan przypuszcza, że sądy francuskie na podstawie jakichś pozorów...

— Dopuszczam wszystko, mogą panią nawet uwolnić, ale równie dobrze mogą panią zasądzić na dziesięć lat albo skazać na śmierć i wyrok wykonać w dwadzieścia cztery godziny!

Nikt nie zdoła przewidzieć, jak się rzecz obróci, to zależy od tysiąca okoliczności. Nie znam aktów pani sprawy, ale jeżeli w owym fatalnym dossier znajdą się czyjeś kategoryczne zeznania?

Jakiś nieostrożny list, pisany pani ręką? Jeżeli na dobitkę ma pani gdzieś tam ukrytego wroga? A pierwszy lepszy zbieg wydarzeń, zaobserwowany przez kogoś, przypadkowe zetknięcie się dwóch faktów lub fakcików, z których każdy jest niczym, a w połączeniu stanowią szkopuł, z którego się pani nigdy nie wyplącze? Mogła pani popełnić lekkomyślnie jakiś drobny błąd, który przy swojej minimalnej wadze, w splocie pewnych okoliczności może panią śmiertelnie obciążyć i pociągnąć na dno... Mniejsza o to, zadanie pani na teraz jest proste — trzeba uciekać za granicę, ma pani przed sobą trzy dni i ani godziny więcej!

— Więc dla jakichś fantastycznych przypuszczeń tych nieciekawych panów z waszego kontrwywiadu mam złamać cały mój program na ten sezon, mam uciekać, a więc wyrzec się na zawsze rehabilitacji wobec opinii francuskiej i poddać się bojkotowi towarzyskiemu? Właśnie grupa bardzo poważnych osobistości przystępuje do akcji w celu oczyszczenia mnie z zarzutów germanofilstwa... Dlaczego pan się śmieje?

— Śmieję się, bo cóż mam z panią począć... Chcę panią ratować, a pani, jak głupie dziecko, jak jakieś bezrozumne stworzenie, nie widzi okropnej grozy położenia... Nie alarmowałbym, gdybym nie miał niezbitych danych, że zaciąga się dokoła pani śmiertelna sieć, a gdy ona się raz zamknie... Wszak nie przychodziłem do pani od tylu dni, bo natknąwszy się na samym początku mych zabiegów na wyraźną niechęć ku pani ze strony pewnych bardzo miarodajnych czynników, postanowiłem zbadać rzecz dokładnie. Nie poszło mi to łatwo, ale gdy przychodzę teraz i ostrzegam panią, to wiem, co mówię.

— Niechże mi pan przynajmniej powie coś bardziej konkretnego... Ja tak nie mogę...

— Proszę poprzestać na tym, co pani wie. Nie mogę zdradzić pewnych szczegółów, powierzonych mi w tajemnicy przez kolegę z II biura na słowo oficerskie. Rozpacz mnie bierze, bo może to by panią przekonało, ale muszę milczeć.

— Dziękuję panu kapitanowi za tak daleko posuniętą życzliwość... A może jednak wyjawiłby mi pan tę straszną rzecz, bo gdybym wiedziała, że jakaś wstrętna intryga wymierzona jest przeciwko mnie... Kto wie, może bym się zdecydowała posłuchać pańskiej rady...

— Nie! Proszę zawierzyć memu słowu!

— A więc i ja powiadam — nie! W każdym razie jestem szczerze wdzięczna. Do widzenia!

Odwróciła się szybko i poszła w głąb parku. Była oburzona, ogarniała ją nienawiść do wrogiego paryskiego świata, który ją dręczy i prześladuje, rzucała wyzwanie wszystkim jawnym i tajemnym mocom tego miasta, zawzięła się — nie tak to łatwo zahukać i zastraszyć Evę Evard! Szła porywczo prosto przed siebie, aż w końcu alei padła na ławkę. Poczuła swoje osamotnienie i bezsilność, zdawało jej się, że bezmierny ciężar przytłacza ją do ziemi. Z oddala przez zarośla dochodziły ją skrzeczenia i wrzaski egzotycznych ptaków. Coś tam beczało monotonnie, tęsknie, melancholijnie, jakieś stworzenie boże porwane z końca świata, zamknięte w klatce rzucało w przestrzeń swą beznadziejną nostalgię. Ozwał się ze zgłuszoną potęgą daleki, chrapliwy ryk — to lew libijski dusił się w niewoli, nawet za żelazną kratą nieposkromiony i groźny.

Całą swoją dzielną naturą buntowała się przeciw przemocy jakiegoś głupstwa, choćby ono miało nawet kosztować ją wiele kłopotów i przykrości. Nie jest dzieckiem, które ucieka z ciemnego pokoju od tak zwanych „strachów” — kapitan Percin nakrył się prześcieradłem i udaje upiora, ten psycholog ma chorą imaginację albo dostał manii prześladowczej w jej imieniu — kto wie, czy jej jeszcze nie kocha.

Niepodobna brać poważnie całego alarmu, najwyżej są to jakieś biurokratyczne kawałki maniaków zasiedziałych w kontrwywiadzie, z dodatkiem psychozy wojennej, przez którą wszędzie dopatruje się „niemieckiej ręki” i „infiltracji” wpływów nieprzyjaciela. Wyrosło to oczywiście na gruncie nieszczęsnego bojkotu towarzyskiego i kampanii felietonowych szantażystów, a wzmogło się jeszcze podświadomie w skutku zwycięstw niemieckich i ich ponawianych mistrzowskich zaskoczeń. Powietrze tutejsze jest wprost zatrute podejrzliwością, byle konsjerżka, byle gap bulwarowy wszędzie widzą szpiegów i zdrajców i ustawicznie niepokoją władze bezpieczeństwa — Eva czytała już artykuły, które wyrzekały na tę plagę.

Tak rozumując Eva uspokajała się, otrząsając się z ciężkiego wrażenia i z niejakiego przelotnego strachu po rozmowie z kapitanem Percin. Cóż, kapryśnica fortuna, przez całe jej życie tak wierna, na razie odwróciła się od niej, trzeba to umieć przetrwać i przeczekać — i tak ma dość trosk z głupią i tchórzliwą „opinią” Paryża, zniosła kampanię oszczerstw, przezwycięży i fantasmagorię jakichś komicznych kontrwywiadowców. Swoją drogą dużo by dała, żeby znaleźć się o tej porze w zacisznej Helwecji, w swoim wymarzonym oknie w hotelu w Mürren.

I nagle ujrzała wizję swego zamierzonego filmu. Sypnęła się na nią nawała obrazów, gestów, wyrazistych twarzy. Chwilami mknęły przesuwając się jak na ekranie harmonijne, powiązane ze sobą, jakaś przyciszona orkiestra nuciła melodie wybrane i film żył, biegł, kipiał, tchnął prawdą. To znowu z chaosu pomysłów i kształtów wynurzała się — w formie jakowegoś wpatrzonego w nią oblicza, w formie szalonego ruchu i tłumu na skrzyżowaniu ulic wielkiego miasta, w formie dymów z kominów fabrycznych, w formie drzew szamocących się na wichrze i w tysiącu jeszcze postaci — główna idea utworu, jego dusza, jego cała przyczyna.

Cóż to ma być?

Musiała odpędzać z pamięci niezliczone podobieństwa, analogie, wzory obrazów, w których grała lub które widziała kiedykolwiek, bo wszystko już było i powtarzało się po stokroć, zda się, że film zużył i wykorzystał do dna każdą możliwość ludzką i że już nic dla niej nie zostało. Gubiła się w swym doświadczeniu i erudycji, wynurzała się, przedzierała się przez obcy gąszcz i wreszcie znalazła się jakby w pustce — chwila nicości — i ujrzała przed sobą wyraźnie coś niebywałego jeszcze, co było jej własne jak dziecię z niej zrodzone, raz na zawsze jedyne, niepowtarzalne.

Natychmiast musi śpieszyć do domu i zanotować na paru kartkach bodaj sam rdzeń pomysłu, obawiała się, że zanim zdąży to uchwycić, wizja rozwieje się jak przedziwny, zapomniany sen.

Posiadła skarb, ogarnęła wymarzone dzieło swoje. Co jej znaczy wroga opinia Paryża, co znaczą wariackie podejrzenia kontrwywiadu... Co tam senator Guillet-Goudon ze swymi matadorami, co tam złowróżbny kapitan Percin.

Ale ten czekał już na nią w pobliżu Porte Dauphine, spotkali się przed stacją metro. Eva spojrzała nań swoim promiennym uśmiechem, czuła w tej chwili całą radość życia, była szczęśliwa.

— A więc, pani Evo, łamię słowo dane przyjacielowi i zdradzam jedną z tajemnic armii...

— Ach, niechże pan tego nie czyni! Po co? Ja i tak pana nie posłucham...

— Pani usłucha. Proszę mi dać powiedzieć!

— Cóż, niech pan mówi, ale jeżeli to dla pana jest takim dramatem...

— Proszę mi zostawić moje dramaty, to moja rzecz, co z nimi uczynię. Otóż między innymi oskarża panią pewna wybitna agentka nasza, osoba absolutnego zaufania, przekazana nam przez kontrwywiad brytyjski. Pani ją zna z Berlina, choć nie wiedziała pani, że pozostaje ona w naszej służbie. Ta osoba znajduje się obecnie w Paryżu, po ucieczce z pogromu naszej berlińskiej centrali. Dalej, wykradła ona i przywiozła ze sobą dokumenty, obciążające panią w sposób zdecydowany.

— I któż to taki?

— Niejaka pani Lamande, podobno pani bywała nieraz w jej domu na Lutzowstrasse...

— Nie znałam tej pani, nigdy jej nie widziałam na oczy ani jej domu na Lutzowstrasse. Panie Percin, co za bajki?... Doprawdy, że pan jest już śmieszny! Kto się poważy wpierać we mnie podobne rzeczy? Co są warte oskarżenia i dokumenty takiej osoby? Przecież to pryśnie przy pierwszej naszej konfrontacji. Albo jest to najgłupsze i najzwyczajniejsze qui pro quo, czyli bierze mnie ona za kogo innego...

— To niemożliwe, Eva Evard jest znana wszystkim i jest jedyna na świecie!

— A zatem pani... Jak ona się nazywa?

— Pani Lamande.

— Więc chyba jest wariatką, agentką obłąkaną z gorliwości... Albo też... O Boże... Jeżeli wszystko, co pan mówi, jest prawdą, to wygląda to na jakąś podłą intrygę Sittenfelda!

— Prawdopodobnie tak jest, pani Evo, i to jest właśnie najgorsze, co panią mogło spotkać!

— Ten nikczemnik ściga mnie aż tu swoją zemstą, ale cóż to za tępe i głupie Niemczydło!...

Któż da wiarę podobnym bredniom? I czyż nie jasne, że owa pani Lamande udając, że służy nam, służy wyłącznie Niemcom? Czy to nie oczywiste nie tylko dla panów „fachowców” z kontrwywiadu, ale dla każdego rozumnego człowieka?

— To nie jest takie proste, jak się pani wydaje, zaklinam, niech pani nie lekceważy grozy położenia! Pomimo wszelkie słuszne racje i najtrafniejsze hipotezy — niech pani czym prędzej ucieka!

— Więc pan przypuszcza, że sąd francuski wziąłby się na lep ordynarnej intrygi Sittenfelda?

— Intryga bynajmniej nie wydaje mi się ordynarna. Jest ona z pewnością opracowana w każdym szczególe i z niemieckim pedantyzmem z góry już przewidziała wszystkie pani zaprzeczenia i zarzuty.

— Ależ ta pani bezczelnie kłamie!

— Z pewnością, tylko trzeba jej tego dowieść.

— Ona się zdradzi przy pierwszym moim pytaniu! Ona nie wytrzyma i załamie się haniebnie na moje pierwsze spojrzenie, tak że każdy pozna, co to za typ!

— Nic podobnego, pani Evo, już Sittenfeld dobrze wiedział co czyni, i wiedział, kogo nam przysłać. To musi być zbrodniarka mądra, gotowa na wszystko, jak demon. Ta się nie zmiesza, nawet się me zająknie w krzyżowym ogniu pytań ani w śledztwie, ani na sądzie, przeciwnie, swoją bezczelnością jeszcze skonfunduje panią. A przy tym jest nauczona, wytresowana, zaopatrzona w dowody rzeczowe...

— Sfałszowane!

— Dokumenty dobrze podrobione są zazwyczaj lepsze i jeszcze bardziej przekonywujące niż autentyczne, to rzecz od dawna znana.

— Ależ ja odkryję całą intrygę, dam dowody, skąd płynie nienawiść do mnie Sittenfelda, o tym wie cały Berlin! Na każde moje słowo znajdę świadków!

— Proszę pamiętać, że nie ma mowy o świadkach, którzy są w Berlinie!

— Mój adwokat zażąda od nich zeznań na piśmie, sto wybitnych osobistości potwierdzi moje słowa!

— Pani adwokat będzie zbyt rozumnym człowiekiem, żeby w Berlinie szukać świadków, a choćby to uczynił, ani jedna ze stu wybitnych osobistości nie napisze słowa na korzyść pani, gdyż tam rozgłoszono już, że pani była agentką francuską.

— I tę własną agentkę prześladują sądy francuskie? Moi Niemcy nie są znowu tak strasznie głupi.

— Pani Evo, niech się pani nie upiera, niech pani zostawi na boku drażliwości honoru i najsłuszniejsze ambicje. Zdradzę pani, że moja hipoteza o intrydze niemieckiej była nawet rozważana, gdzie należy...

— A więc sprawa jest na najlepszej drodze i nareszcie dajmy temu spokój!

— Hipoteza ta została stanowczo odrzuconą! Tak orzekli ludzie poważni i rzetelni, ci, w czyich rękach znajduje się pani los, a więc — biada pani! Pani wie, co to jest sąd wojenny, nasz conseil de guerre? To straszliwa, ślepa machina, powołana do tego, żeby tępić zdradę, żeby ścigać i mordować sam jej cień! Niech pani wie, że z chwilą, gdy pani zostanie uwięziona, cała opinia Francji i krajów sprzymierzonych obróci się przeciw pani! Podczas śledztwa i sądu wszyscy jednym wielkim głosem będą się domagać pani głowy! Niech się pani postawi na miejscu członków sądu, którzy ponadto będą mieli przeciw pani fakty, zeznania, dokumenty.

— Ależ chyba oni są od tego sędziami, żeby odróżnić prawdę od fałszu? Żeby się oprzeć naciskowi ogłupionej opinii! Kimkolwiek będą, ja z góry ufam ich rozumowi i sumieniu, zresztą nie skazuje się tak łatwo Evy Evard, ulegając jeno pozorom i zbrodniczej zachciance niemieckiego generała. Niech pan już nic nie mówi, to się na nic nie zda. Przyjmuję wyzwanie losu! Doprawdy, byłabym niespełna rozumu, gdybym uległa pańskim namowom.

— Ależ ja wybłagałem, wyżebrałem dla pani trzy dni zwłoki ręcząc za panią honorem...

Może tam w duszy radzi by byli nawet dać pani uciec... A gdy minie ten czas...

— Panie kapitanie, ja panu powtarzam, że musiałabym być chyba obłąkaną, żeby usłuchać pana. Nie dalej jak przed trzema tygodniami nieszczęsny van Trothen błagał mnie, żebym uciekała przed zemstą niemiecką, i usłuchałam go. A teraz oficer francuski nagli mnie, bym uciekała przed pomstą Francji. Ależ to się nie mieści w głowie! To wojna pana zmogła, panie Percin, pan cierpi na urojenia!

— Kochałem cię, Evo — odrzekł kapitan głosem zduszonym i beznadziejnie smutnym — i chciałem cię ocalić. Ty wspaniała!... Ty gwiazdo!... Po co ci ginąć marnie w poniżeniu, w hańbie, twójże to los?

— Proszę się nie obawiać, nic mi nie będzie — i doprawdy już do widzenia!

— Ejże... Ejże... Opamiętaj się! Nie igra się z wojną, Evo Evard!...

XX

Praca nad filmem szła opornie, ale Eva przemagała wytrwale trudności piętrzące się u samego wstępu do dzieła. Zalewało ją bogactwo materiału, na każdą myśl przybiegało nie wołane mnóstwo różnorodnych jej wcieleń i wyrazów, a wybór był trudny, gdyż wszystkie były trafne a jeden lepszy od drugiego. W fabule roiło się od postaci, trzeba było powściągać natłok i z żalem gubić w nicości niejednego człowieka, który bronił swego istnienia i wymownie wykazywał swoją niezbędność. Początkującą autorkę ogarniał chaos szczegółów, ale nigdy nie traciła z oczu głównego celu, owej wizji pierwotnej, która, jak mniemała, uczyni z jej pracy dzieło wyjątkowe.

Nasunął jej się tytuł Opętane miasto, rzecz dzieje się w milionowym rojowisku jakiejś nowoczesnej stolicy, przewija się mnóstwo ludzi na tle życia tłumu i mas wielkomiejskich, ich powszedniego dnia, ich doli i niedoli. W ulotnych momentach odsłaniają się tajniki czyichś losów w różnych środowiskach, nawiązują się sploty wydarzeń, zatargów, smutków, dramatów, radości i wnet urywają się na zawsze, toną w zamęcie i rozgwarze bezimiennego zbiorowego bytu. W opowieści brak bohatera, brak indywidualnej intrygi, jedyną siłą działającą nieprzerwanie, z potęgą i logiką żywiołu, jest tętno wielkiego zbiorowiska, jego dech, jego rytm. Gorączkowy pośpiech i natłok ulic, tłumy, zatory samochodów, bogate sklepy, kawiarnie, hotele, parlament, giełda, fabryka, dworzec kolei podziemnej, lotnisko, kościoły, koszary, szpitale, sale sądowe, więzienia, gabinety uczonych, pracownie artystów, jaskinie złoczyńców, muzea, galerie obrazów, przytułki nocne, komisariaty policji, szynkownie, salony, te atry, spelunki, stadiony i boiska sportowe, domy publiczne... Od świtu do późnej nocy kotłuje się w mieście zamęt ludzki, bezcelowy i opętany, na podobieństwo niepojętego dla nas bytu mrowiska.

Na to olbrzymie tło, pozostające w ciągłym ruchu, wstępuje, na początek nieznacznie i z rzadka, postać kobieca i przemyka się wśród odmętu obrazów, a dalej raz po raz ukazuje się przelotnie, a zawsze z niezapomnianą swoistą wyrazistością, w splocie indywidualnych wydarzeń — to w tłumie ulicznym, to wśród fotografii na szpaltach świeżego dziennika, to w złotych ramach portretu na wystawie sztuki. Jest panną sklepową, bogatą damą, żoną robotnika, głośną artystką, świetną kurtyzaną, mówczynią na mityngu, sponiewieraną ulicznicą, kochanką bandyty, rekordzistką sportową, jedzie we wspaniałej limuzynie, siedzi od wielu lat w więzieniu.

W mnóstwie przebrań, przeobrażeń i masek jest zawsze tą samą, jest w bezlitosnej, zimnej przepaści tego miasta uosobieniem sprawiedliwości, dobra, miłosierdzia, jej gniewne spojrzenie powściąga złych i okrutnych, jej uśmiech krzepi znękanych i zbłąkanych, jej łza spada na stygnące oblicze nieszczęsnego samobójcy — to ona, Eva Evard, jedyna bohaterka Opętanego miasta, jego dobry duch, symbol przyszłego, przyjść mającego człowieczeństwa, które kiedyś, gdy wypełnią się czasy, zdejmie ze stolic świata przeklęte znamię dzikiej puszczy i opętania.

Nie dbała o to, czy jej film nazwą tendencyjnym, czy kameralnym, czy eksperymentalnym, co na to powiedzą fachowcy, czy ją poprze reklama, nie dbała nawet, czy przemówi do szerokich mas, zniecierpliwionych i ogłupiałych pustką i szablonem przeciętnego filmu.

Zapamiętała się, nic jej nie odrywało od pracy, czasami pojawiała się poczwarna jednooka twarz kapitana Percin i Eva odpędzała ją uśmiechem. Na trzeci dzień po ich rozmowie przyniesiono jej pneumatykę.

Pani Evo, na legalny przejazd granicy już za późno, pozostaje jeszcze jedno — jechać dziś wieczorem pośpiesznym pociągiem o godzinie dziewiątej piętnaście z Gare Austerlitz na Bordeaux — Pau do końcowej stacji Oloron St.-Marie u podnóża baskijskich Pirenejów. Tam w oberży „Pod Pic d’Ani” odszuka pani przewodnika nazwiskiem François Trescazes, powoła się pani na mnie i zamówi go pani na kilkudniową wycieczkę w góry, i zaraz następnego dnia bez trudu przez jakąś przełęcz, którędy nie przechodzi żadna droga jezdna, przekroczy pani bardzo słabo pilnowaną granicę hiszpańską. Trescazes zgodzi się panią doprowadzić nawet do Pampeluny . Zaklinam jeszcze raz! Ani chwili do stracenia!

G. c.

„Co za wzruszająco uporczywy maniak... Trapi się i dręczy, gdy mnie jest tak dobrze — a teraz znowu wyprawia mnie do Pampeluny...”

Kłopotał się, latał po Paryżu i poczciwy senator Guillet-Goudon, gdyż pierwsze posiedzenie komisji trzech matadorów odwlekało się wciąż z powodu nagłej niedyspozycji sędziwego patriarchy radykalizmu, byłego członka Trybunału Kasacyjnego.

— Obawiam się, że René Sanson umrze nam po prostu — biadał senator, na próżno poszukując odpowiedniego zastępcy. — Ci nasi wielcy starcy żyją zdumiewająco, dopóki są nikomu niepotrzebni, ale gdy nadarza mi się ostatnia wyjątkowa sposobność do odegrania zaszczytnej roli, zawodzą w sposób nieprzyzwoity i jeszcze każą nam wlec się przez całe miasto za swoim pogrzebem i słuchać godzinami okropnych przemówień...

Eva śmiała się, senator postrzegał ze zdumieniem, że walka z opinią jak gdyby przestała ją interesować. Nie była ciekawą nowin z frontu ani paryskich plotek. Ostatnia wielka ofensywa niemiecka załamała się i utknęła już w trzecim dniu. Szef gabinetu ministra wojny, generał Mordacq, powiedział do prasy: „Panowie, mam zaszczyt wam oznajmić, że wygraliśmy wojnę!”

A oto nowina najbardziej przełomowa i wprost oszałamiająca: stara margrabina de Lambesc, zmordowana i zdręczona przez senatora do ostatnich granic odporności ludzkiej, zgodziła się wreszcie przyjąć u siebie Evę!

— Proszę podziękować pani margrabinie za ten zaszczyt, ale gdy mnie raz odprawiła z niczym, nie będę jej się więcej narzucać.

— Pani Evo, na miłosierdzie boskie! Wszak to rzecz ogromnej wagi! Nazajutrz po tej wizycie cały Paryż...

— Wiem, ile zachodu kosztowało to pana, ale doprawdy nie mam czasu, pan wie, jak mnie pochłania mój film. Jestem początkującą autorką, byle co może mnie wytrącić z natchnienia...

Zamknęła się. Pracowała całymi dniami i długo w noc. Stopniowo zaczęło się w niej zacierać poczucie realnego życia i ten Paryż, i wojna, i jej własne troski, i zawody. Była upojona, była szczęśliwa. Fikcja porwała ją i wplotła w swoje nieogarnione, stubarwne tworzywo. Zapamiętała się w samotności, zatraciła się w rozpętaniu wyobraźni, zwłaszcza cichą nocą ulegała nieraz złudzeniu, że ona sama, kobieta imieniem Eva Evard, przestała istnieć i tak jakby umarła, a rozproszone pierwiastki jej duszy krążą i błąkają się kędyś w przestrzeni, po olbrzymim, zagadkowym obszarze nieznanego miasta.

W rozkosznym utrudzeniu, z zamętem w głowie oderwała się od pracy. Spojrzała na zegarek — dochodziła siódma rano. Przez spuszczone story i kotary słabo przenikał słoneczny dzień czerwcowy. Paryż, od dawna obudzony, już huczał głucho, sprawując swój codzienny mit. Eva wypuściła pióro i zasłuchała się w ten głos, w którym imieniem milionów istnień odzywał się do wszystkich jej wcieleń i postaci — Paryż, stolica świata — opętane miasto...

— Kto tam?

Stukanie było stanowcze, niemal natarczywe.

— Kto tam?

— W imieniu prawa...

Co za banalny epilog! Ileż tysięcy razy grany na wszystkich ekranach świata! Eva widziała ich skroś drzwi — wszystkich trzech, trzech panów w czarnych ubraniach, w melonikach...

Une équipe de cinéma... Ten pierwszy to będzie komisarz okręgu lub jego zastępca, przepasany trójkolorową wstęgą, w każdym razie zmiętoszoną i brudną, a za jego plecami dwie postacie bez twarzy. Odemknęła drzwi — oto są!

— Fillard, podkomisarz VI okręgu, czy pani Eva Evard?

— Tak, to ja.