— Panie, panie!... Daj pan pokój!... Tu za płytko: kataru pan tylko dostaniesz — wołał przewoźnik, powstając nagle z miejsca, gdzie leżał był na bulwarze.
W odpowiedzi ria jego słowa dał się słyszeć plusk fali Wisły, w którą się rzucił jakiś człowiek.
— Żeby cię choroba!—zaklął przewoźnik, i zaczął się szybko rozbierać, nie spuszczając z oka tej przestrzeni rzeki, w której zniknął nagle samobójca.
Noc była księżycowa, widna, lecz zimna,prawie przejmująca do kości, ponieważ to już było pod koniec października; nic dziwnego zatem, iż przewoźnikowi wyrwały się słowa zaklęcia
w chwili, kiedy mu przyszła dziwna myśl do głowy—pośpieszyć tonącemu na ratunek. Pomimo to, rozebrał się szybko do naga, aby mu koszula nawet nie zawadzała, i rzucił się w Wisłę, krzyknąwszy ochrypłym, lecz donośnym głosem w stronę jednego z szynków Solca:
— “Józef!.. Antek!.. Bywaj!...”
Po niejakim czasie nad brzegiem rzeki znalazło się kilku mężczyzn, jak z miny i ubrania widać było, równie przewoźników, którzy, napróźno szukając przez chwilę oczyma kolegi, zawołali następnie prawie razem:
— Olek! Czy to ty?
— Toć!—odpowiedział im głos z powierzchni fal, o jakie kilkanaście już sążni od brzegu.
I zobaczyli głowę towarzysza, która, w bla dem świetle smug księżyca, to unosiła się nad powierzchnią wody, to znowu pod nią ginęła.
— Cóż ty, psiamaćH Pchły na sobie gubisz po nocy, czy co?! zawołał jeden.
— Głupiś — odpowiedział tamten — pasażer chlusnął do wody! Dawaj łódkę!
— Także ci robota, po nocy się chlapać w wodzie za jakimś niedowiarkiem, co może i tej zmokłej koszuli nie wart—mruczał któ
ryś z czerech łobuzów, kierujących się jednak w stronę łodzi, stojących nieopodal na kotwicy.
Po chwili łódź spłynęła w dół rzeki, a z niej odezwał się głos:
— Ino go na bystrz nie puść, to mu zaje dziem drogęl Tymczasem na bulwar, mimo spóźnionej pory, zbiegła się gromadka ludzi, zwabiona nawoływaniem się przewoźników. Po chwilowej, zgiełkliwej wymianie zapytań i odpowiedzi nastąpiła grobowa cisza. Wszyscy stali w milczeniu, z wyciągniętemi głowami, z oczami utkwionemi w ciemny punkt na stalowo świetlnej fali rzeki, gdzie rozgrywał się tajemniczy dramat. Nikt nie śmiał przerwać ciszy, nie tylko głosem, ale nawet silniejszym oddechem. I z całego życia słychać było na Solcu tylko głuche tętno ruchu nocnego Warszawy, który zdaleka przypominał ponury huk morza,—i miarowe, ciężkie stąpanie stójkowego, który powoli kroczył w stronę wypadku. ‘, Naraz łódź się zatrzymała na fali. Widocz nem było, iż przewoźnicy natrafili na ciało samobójcy, którego prąd nie zdążył jeszcze porwać. Wszyscy wstrzymali oddech i czekali, co powiedzą przewoźnicy.
Długa była chwila szamotania się tych kilku ludzi, stuku ich ciężkich butów o dno łodzi, leCz nareszcie odezwał się głos:
— “A to ci jesiotr ciężki” — i łódź zaczęła zbliż ad się do brzegu.
Kiedy topielca wyniesiono już na ląd, powstała żwawa dyskusja, jak go ratować, czy go ratować i gdzie? Jedni proponowali zanieść go do szynku pobliskiego, inni byli zdania, źe należy posłać po dorożkę i odwieść go do szpitala, stójkowy zaś przemawiał za cyrkułem. Olek tylko, który mu pierwszy rzucił się z pomocą, nie zabierał wcale głosu, gdyż, szczękając z zimna zębami, nie był w stanie przemówić słowa, wymówić nawet swego nazwiska na żądanie stójkowego. Zanim dorożkę ktoś sprowadził, zaczęto jednak trochę ratować topielca na miejscu. Przy rozpinaniu ubrania domacano się pasa skórzanego, widocznie trzosu, na jego brzuchu. To wywołało sensację. Każdy chciał być pierwszym w niesieniu pomocy, a zwłaszcza w przewiezieniu go do miasta. Ostatecznie pojechał z nim stójkowy i Olek, trzęsący się z zimna i niezmiernego wysiłku; inni polecieli za dorożką pieszo.
W cyrkule, po daniu mu pierwszej pomocy, zrewidowaniu ubrania i zatrzymaniu rzeczy
wraz z trzosem, spisano protokół, w którym samobójca figurował, jako Ernest Załogowski, i na pół żywy odwieziony został do szpitala Dzieciątka Jezus.
Chorował długo, parę tygodni; przez kilka nawet dni lekarze nie rokowali nadziei życia, i córce, która, dowiedziawszy się o zamachu samobójczym z Kur jer a, przychodziła go odwiedzać w szpitalu, dawali do zrozumienia, iż prawdopodobnie nic z kuracji nie będzie. Wszystko było zaatakowane: mózg, kiszki i płuca. W gorączce majaczył i wciąż mówił:
— “Sonia!!.. Co?.. Ona... Sonia?.. Niech panna Sonia skaże jemu, coby ubierał się woni... Co?!.. Moja córka — Sonia?!... Ja nie mam córki!... Wyrzućcie ją!... Jestem Załogo wski — herbu Odmieńczyk—i mam córkę Zofję!... Proszę się nie zapominać!... Przede mną lasy i góry drżały!.. Wyrzućcie ją!...”
Lecz ostatecznie, organizacja zdrowa jeszcze i silna wzięła górę nad wszystkiemi komplikacjami. Kiedy przyszedł o tyle już do siebie, że miał świadomość wypadków i rzeczy, zaczął . się rozpytywać siostry miłosierdzia o szczegóły: kto i jak go wyratował, kto go tu przywiózł, kto się nim opiekował, co się stało z pieniędzmi, które miał na sobie w trzosie? W rozmowne, pomiędzy innemi, siostra miło sierdzia powiedziała mu, iż go wciąż odwiedza córka i pewnie nawet lada chwila nadejdzie.
— Ja nie mam córki!... Nie puszczajcie jej do mnie—krzyknął krzykiem zranionej śmiertelnie duszy, i, nagle osłabiony, opadł bezwładnie na łóżko. Od tej pory, nie rozmawiał z nikim, nie chciał patrzeć na nikogo i nie widział też nikogo. W takiem szamotaniu przemęczył się kilka dni jeszcze, ulegając namowie lekarza, który obawiał się recydywy choroby mózgu. Z każdym dniem jednak niecierpliwił się coraz bardziej, coraz widoczniej, coraz głośniej. W miarę przybywania sił fizycznych przybierała w nim energija człowieka, który, nie przyzwyczajony do bezczynności, ani też do kontemplacyjnego życia, nie mógł siedzieć, czy leżeć bez żadnego zajęcia.
Był to mężczyzna jakich czterdziestu kilku lat. Typ pospolitego szlachcica. Wzrostu dobrego, barczysty, dość jeszcze zgrabny, zwłaszcza iż, wskutek choroby, stracił na tuszy, energiczny, a raczej popędliwy w ruchach. Głowę miał okrągłą, twarz bez rysów, niewyraźną, oczy jasno niebieskie, prawie szare, duże, wyłupiaste i szeroko rozstawione, które patrzą wprawdzie, lecz nie widzą; włosy ja snoblond, krótko strzyżone, lecz już wytarte nad czołem beczkowato wypukłem, które przez to wydawało się większem i bardziej inteli gientnem, niż było, — i wreszcie charakterystyczne wąsy szlachcica polskiego, które całej twarzy nadają znamię pewnej dzielności i buty, choćby ich w duszy nie było. Poza tern żadnego wyrazu, nic, coby zdradzało jakąś energiję szczególną, jakiś charakter wyjątkowy, chyba dość częste kurczenie mięśni nad oczami, które usiłowały ściągać się ku podstawie nosa, co jednak udawało im się z trudem i w niewielkim tylko stopniu.
Kiedy był już o tyle zdrów, źe mógł opuścić szpital, zaczął w ruchach zdradzać większy jeszcze, niż zwykle, niepokój. Mówił wciąż do siebie, zżymał się i zaciskał to jednę, to drugą pięść nerwowo. Przed samem pójściem do kancelarji, dla uiszczenia należności za szpital i odebrania rzeczy, zwróconych przez cyrkuł, wyrwały mu się na głos słowa:
— Cieżyński zda mi rachunek ze wszystkie gol Poczekaj opiekunie!...
I wkrótce potem kazał sobie sprowadzić dorożkę i zawieść się wprost na Nowolipie pod Ner. W drodze przypatrywał się ciekawie murom stolicy; wychylał się z dorożki, rozglądał się na wszystkie strony, kiwał gło wą, jak gdyby chciał witać po przyjacielsku gmachy i ludzi, i mówić:
— “Więc to wy nareszcie!. . . Jak się macie, po tylu latach!”
Kiedy jednak dorożkarz zatrzymał się przed wskazanym numerem, chwilowy spokój znikł z jego twarzy. Zachmurzył się, zmarszczył, minę czupurnie nastroszył. Czuć było, że jakiś wielki ból zatargał nagle jego wnętrznościami. Wysiadł ostro z dorożki, zapłacił za kurs snać po pańsku, gdyż mu się dorożkarz ukłonił nisko, i wszedł w bramę domu szybko, jak gdyby długa choroba sił jego nie nadwerężyła wcale. Po ruchach widać było, iż motyw dramatu, który w tej chwili rozgrywał się w jego duszy, niebawem rozwinie się w silną akcję, a może i skończy tragiedją.
W bramie, na ciężkich drzwiach dębowych, prowadzących do mieszkania parterowego, zobaczył dużą metalową tablicę, a na niej napis ze świecących żółtych liter:
| JAN CIEŻYŃSKI ! Adwokat przysięgły.
Przyjmuje od — po południu.
Nie pytając o drogę, wszedł kilka stopni po schodach i ostro pociągnął za rączkę porcelanową dzwonka.
Po chwili drzwi się otworzyły i w nich ukazał się służący, sztywny, zimny, wygolony, jak urzędnik wysokiej klasy.
— Czy pan Cieżyński w domu?
— Jest, ale zajęty.
— Powiedz, źe ktoś zdaleka do niego przyjechał.
— Jak godność pańska?
— Załogowski—odpowiedział mniej butnie i po chwilowem wahaniu się, jak gdyby się nagle zawstydził swego nazwiska.
Służący spojrzał na niego ciekawie, z u śmiechem wprawdzie nieznacznym, lecz wyraźnie szyderczym, i, wprowadziwszy go do dużego gabinetu, który stanowił kancelarję adwokata, poszedł zameldować. Jeszcze Załogo wski nie zdążył rozejrzeć się po pokoju, a lokaj już wrócił i głosem monotonnym wypowiedział:
— Pan mecenas bardzo zajęty w tej chwili, ale prosi, aby pan był łaskaw zaczekać.
— Dobrze — rzucił sucho Załogowski za odchodzącym lokajem, i, usiadłszy na krzesełku, przy biurku, zaczął się rozglądać bezmyślnie po pracowni “mecenasa.’*
Był to gabinet prawnika, którego dusza fi listerska przezierała z każdego przedmiotu, z każdego szczegółu umeblowania i urządzenia. .
Oświetlenie słabe, ile go jedno okno od podwórza, zasłonięte firanką muślinową i okrajane z dwóch stron festonami ciężkiej kotary z czerwonego aksamitu, dać mogło, padało tylko na wielkie biurko ministerjalne, stojące bokiem tuż pod oknem; reszta ginęła w po mroce półcienia. Czuć było, źe człowiek tu nie żyje życiem naturalnem: gdyby nawet chciał, brak by mu było światła, brak powietrza. Umeblowanie hotelowe: imitacja przepychu, imitacja sztuki, imitacja smaku. Sześć krzeseł wyściełanych, czerwonym Utrechtem krytych, stało rzędem pod jedną ścianą, a kanapka od garnituru i dwa fotele, również u trechtem kryte, pod drugą. Stół mahoniowy przed kanapką przykryty był ażurową, lnianą serwetą, a na nim leżały albumy z fotografiami, albumy widoków miejsc kąpielowych, kilkanaście numerów pism ilustrowanych i humorystycznych, cały stos “Gazety Sądowej” z nieporozcinanemi kartkami i duża patera metalowa, naśladująca średnie wieki, pełna biletów wizytowych. W czterech rogach pokoju filarki malowane na heban, na których stały małe, nędzne, gipsowe popiersia Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Szopę.
na. Przy drzwiach, prowadzących do salonu, za taboretem drewnianym przed biurkiem—kasa ogniotrwała, a na niej wazon z matowego szkła malowanego, z bukietem sztucznych kwiatów. Z boku i po drugiej stronie biurka dwa krzesła amerykańskie dla klijen tów. Przy drzwiach, prowadzących do stołowego pokoju, wielka szafa oszklona z książkami przeważnie prawniczemi. Na jednej ścianie wielki obraz, obramowany wąską listwą złoconą, bohomaz czarny, popękany, świecący się od werniksu, mający przedstawiać scenę “Kuszenia Chrystusa”— nędznie podrobiona szkoła bolońska, którą Polska jest zawalona. Pozostałe trzy ściany barwiły się olejodruka mi: więc wisiał tu ohydny portret Sobieskiego, krzykliwe kopije Matejki, blade naśladownictwa Siemiradzkiego, neapolitańczyk Richtera, niemiecki artyzm wylizany i sentymentalny, i duża fotografija grupy studentów prawa, kończących wydział w roku. Na biurku, zarzuconem aktami w szarych okładkach—cały sklep galanteryjny w lichym gatunku. Wysoka lampa na postumencie z porcelany, szkaradnie malowanej, lichtarze metalowe, naśladujące grubo tureckie wyroby cyzelowane, wielki kałamarz w drewnianej rzeźbionej oprawie, jakieś dziwaczne obsadki do piór, pretensjonalne pieczątki z malachitu, lawy i alabastru, nóż do rozcinania papieru z rączką, przedstawiającą głowę i nagie popiersie kobiety, figurki porcelanowe w erotycznych pozach, naśladujące saską porcelanę, duży zegar umieszczony w wiatraku metalowym, popielniczka fajansowa, na dnie której widać było wypukłe nogi kobiety odkrytej do połowy ud, duże pudełko z papierosami, wyobrażające oprawną książkę, pudełko z papierem listowym, na wierzchu którego chromo litografija przedstawiała kobietę, przebraną za majtka, zawieszoną z cyniczną lubieżnością na linach masztu okrętowego, piękna teka czarna, skórzana, ze srebrnym zameczkiem,— obok kodeks; na przodzie biurka szeroka podkładka z czerwonej bibuły, a na niej zaczęty list, tom powieści Sienkiewicza i najświeższy numer “Kurjera Porannego”.
Załogowski siedział z boku biurka, zapatrzony machinalnie w okno, przez które światło wprost padało mu na twarz. Był blady, zmęczony, bezwładny. Od czasu "do czasu przypatrywał się bezmyślnie jakiemuś drobiazgowi, lub też bębnił palcami po mahoniowej listwie biurka. Z salonu dochodziły go niekiedy urywane słowa konferencji prawniczej, cicho, dyskretnie prowadzonej pomiędzy
adwokatem a kobietą, jak to po głosie się do rozumiewał. Naraz rozmowa ustała i usłyszał za sobą trzask drzwi, prowadzących widocznie wprost z salonu do przedpokoju, a potem słodki głos adwokata:
— “Padam do nóg pani dobrodziejce”.
Za chwilę temi samerai drzwiami, co Załogo wski, wszedł cichutko do gabinetu Cieźyń ski. Załogowski drgnął, zmarszczył brwi, porwał się z krzesła i szybko odwrócił się twarzą ku drzwiom. Oczom jego ukazał się człowiek niewielkiego wzrostu, szatyn, łysawy, z szerokiem czołem, z twarzą spiczasto ściętą ku dołowi, przypominającą głowę lisa,—bez wąsów, z ciemnemi faworytami, symetrycznie spadającemi w długich językach po obydwóch stronach brody starannie wygolonej, z czar nemi oczami, przenikliwie zezuj ącemi na wewnątrz.
Posuwał się powoli, cicho, z wyciągniętemi napół rękami, i nie czekając, zaczął pierwszy tonem pełnym słodyczy i wymuszonej czułości:
— Ernest!... Kochanego kolegę!... Mój Boże!... Po tylu latach!..
Nareszcie...
— A tak: nareszcie!... jestem!—odpowiedział Załogowski sucho, opryskliwie, nie śpiesząc się z podaniem ręki.
— Jakto!... Czyżby kolega nie chciał się ze mną przywitać?...
— Phi!.. Mogę, jeżeli o to chodzi; ale...
— Ale co?
— Ale z przymusem—odparł cierpko.
— Kolega chce mnie obrazić: rozumiem; wkrótce jednak pokaże się, iż nie zasłużyłem sobie niczem na to, ete, lekceważące zachowanie się kolegi, dla którego zrobiłem wszystko, co mogłem—mówił z udanym spokojem Cie żyński.
— Być może — odparł porywczo Załogow ski—ale rachunki pomiędzy nami niejasne!
— Tylko nie tak prędko... Festina lente,... śpieszmy się powoli!.. Jak widzę, gorącego temperamentu kolegi nie ochłodził mróz północy...
— Ani woda Wisły, w której się przez wasze gospodarstwo chciałem utopić!
— Wiem...
— A to skąd?
— Z “Kurjerka”. Poszedłem zaraz, poniew.aż uważałem sobie to za miły obowiązek, odwiedzić kolegę w szpitalu, i chodziłem dotąd, dopóki zakonnica nie zamknęła drzwi prze demną i przed córką kochanego...
— Nie mam córki!... Proszę tego wyrazu nie wymawiać przedemną — zawołał stano
wczo, przyczem machnął tak silnie ręką przed nosem Cieżyńskiego, jak gdyby chciał mu usta nią zamknąć naprawdę.
— Rozumiem: kolega poznał rzecz całą zaraz na wstępie, i stąd dramat!.. Rozumiem; lecz dlaczego nie mielibyśmy o faktach mówić spokojnie. Być może zresztą, iż fakty okażą się w lepszem świetle, niż się koledze pierwotnie zdawało...
— Kpiny, czy co?!.. Córka... tfu!., łajdaczkal a z majątku... figa!
— Pfe? któż tak rzeczy bierze?... Przede wszystkiem, i co do jednego, i co do drugiego, kolega przesadza pod wpływem pierwszego wrażenia. Powoli wyprowadzę kochanego kolegę z podwójnego błędu. Lecz musimy się do dzieła zabrać spokojnie. Trochę zimnej wody...
— Miałem jej dosyć!.. Głupstwo mówię!.. Za mało, kiedy jakiś dureń mógł mnie z niej wyciągnąć za włosy!.. Bodaj mu ręka u schła!
— Ależ spokojnie!.. Niech kolega siada, , tu, tak, na tem krześle—mówił Cieżyński wolno, i posadził Załogowskiego prawie gwałtem na krześle, przy biurku, wprost okna, sam zaś zajął swoje zwykłe miejsce na taborecie przy oknie.
Nastąpiła chwila milczenia. Załogowski, blady, ze zmarszczonem czołem, patrzył ponuro w lśniącą krawędź biurka; Cieżyński, rumiany, z przekrwionemi nieco policzkami, jak to się często zdarza u ludzi nadużywających alkoholu, zapatrzony przed siebie w prze* strzeń porządkował myśli w głowie, pociągając prawą ręką po lewym bokobrodzie, przyczem lekko przechylał głowę na lewą stronę, co mu nadawało pozór człowieka, zasłuchanego w jakiś głos tajemniczy, płynący z góry.
— A więc — przerwał adwokat pierwszy— ad rem, i to do rzeczy najważniejszej. Jestem człowiekiem—sam przócież mam już troje pod rastających dzieci—rozumiem przeto doskonale jak głęboko, jak boleśnie musiało zostać zranione serca ojca, który, po kilkunastu latach rozłąki z rodziną, dowiaduje się na samym wstępie, iż jego córka, ete, nie koniecznie dobrze się pokierowała.
Załogowski zmarszczył czoło jeszcze mocniej i wyprostował się nagle na krześle, jak gdyby go jakaś niewidzialna siła nożem przejechała po krzyżu.
— Rozumiem—ciągnął Cieżyński, z odcieniem sztucznego smutku w głosie—rozumiem doskonale; lecz, mój Boże! w życiu trzeba być na wszystko przygotowanym.... Piorun, ete, może paść z pogodnego nieba...
— A ja tak to dziecko kochałem... tak do niego tęskniłem—mówił, jakby do siebie, Za łogowski z odcieniem rzewnej skargi, nie słysząc prawie słów adwokata.
— Cóż kolega chcesz?.. Biedna dziewczyna, zdała od dobroczynnych wpływów ogniska rodzinnego, bez matki, bez ojca, bez czułej opieki prawie od kolebki...
— Jakto bez opieki?!.. A wy?... A siostra mojej żony?... A twój ojciec?... A ty?!...
— Kochany kolega zechce nie zapominać, iż siostra jego nieboszczki żony, zaraz po rozłączeniu się ze swoim mężem, jak to zresztą pisałem, odesłała nam Zochnę do domu, a ś. p. ojciec mój uznał za stosowne oddać ją bezzwłocznie na pensję, czemu z uwagi, iż podówczas był już wdowcem, dziwić się nie można.
— Tak: lecz ty, przyjaciel, kolega ze szkolnej ławy?...
— Ja?.. Ja?.. Ja nie mogłem, ete, mieć wpływu... Cóż zresztą miałem robić — bąkał Cieżyński, pociągając lewą ręką po prawym bokobrodzie, przyczem, jako uzupełnienie skomplikowanego odruchu, przechylił głowę na prawą stronę, tak, że przez to samo juź uniknął groźnego spojrzenia Załogow skiego.
— Jakto, co miałeś robić?!.. Kpisz, czy o drogę pytasz?!—Do kroćset dyjabłów! mogłeś był chociaż zająć się wynalezieniem jakiejś porządnej opiekunki! Byłeś już przecie żonaty; rozporządzałeś mojemi pieniędzmi, całym majątkiem!..
— Kochany kolega zechce uwzględnić, źe opiekunka za pieniądze, choćby największe, jest tylko opiekunką za pieniądze, które nie zastąpią tej serdecznej nici, jaka wiąże matkę z dzieckiem. Zresztą częstokroć i dobroczynny wpływ matki, okazuje się za słabym, powiedziałbym żadnym, jeżeli dziewczyna, przepraszam! panna, wchodzi w zaraniu życia na pochyłą drogę juź, ete, z temperamentu...
— Jakto z temperamentu?... Nie rozumiem...
— Jest to najświeższy termin naukowy, którym filozofowie dzisiejsi określają cało , kształt natury danego osobnika, a stąd jego charakter, logikę jego postępowania.
— Ach! Cóż mnie może obchodzić wasza filozofija! Ja wiem tylko tyle, że wam oddałem dziecko pod opiekę, a wyście się z niej wywiązali haniebnie — wyrzucił z siebie jed nem tchem Załogowski, uderzając prżytem pięścią w stół.
Cieźyński, nie śmiąc przerywać, znowu przechylił głowę na bok, na prawą stronę i zaczął delikatnie pociągać palcami lewej ręki po prawym bokobrodzie, przyczem zrobił zeza tak silnego, źe kiedy prawe jego oko było zwrócone wprost do okna, lewem przypatrywał się porcelanowej figurce nagiej kobiety na popielniczce. Widocznie był zmięszany: nie umiał się bronić.
— Może mi powiesz—krzyczał zapalając się Załogowski—że to nie twoja wina?!..
— Ja... Ja... Ja, ete, nie jestem niczemu winien. Bóg świadkiem!..
— Nieprawda!... Tyś przecie do kroćset 'djabłó«' był ostatecznie opiekunem!... Do ciebie należało wybić jej ten świński teatr z głowy!... Tyś winien, źe ona została...k...
— Pfe!.. tak źle przecie nie jest—odparł słodziutkim, lecz przekonywającym tonem Cieźyński, przychodząc do równowagi umysłowej.
— Jak to?!
— Przedewszystkiem, jest ona aktorką...
— Aktorka!., aktorka!... Co mi to za gadanie!.. Alboź to nie słyszałem u niej sam, na własne uszy, jak ją jakiś nazywał panną Sonią! Zresztą widziałem to po minie stróża, który mnie do jej mieszkania prowadził. Tak jest, nie inaczej, i tyś temu winien!.. Pisałem
do ciebie list za listem, abyś ją odwiódł od tego kroku, który mógł ją zaprowadzić na drogę hańbyl
— Wszakźeż kochany kolega do niej wprost pisywał i sam jej listownie zabraniał, a jednak to nie pomogło.
— Tak, ale żywe słowo więcej znaczy, niż pisane! Powinieneś był przemówić do jej serca, wzbudzić w niej ambicję szlachetną,, poczucie godności, szacunek dla nazwiska,, którego żaden Załogowski nie splamił!
— Sam nosiłem jej listy kochanego kolegi i odczytywałem odpowiednie ustępy; lecz wszystko już było, etait spóźnione. Rzeczy się tak złożyły, iż prawie innej drogi wyjścia nie miała.
— Jakto!.... Czyż, pozbawiona majątku, nie mogła była zostać szwaczką, guwernantką, zakonnicą, czem chcesz zresztą, byle nie ko medjantką?
f — Zakony zniesione—mówił zwolna Cieźyń ski, gładząc się po lewym
bokobrodzie i patrząc się jednem okiem na Załogowskiego— los szwaczki wnaszem społeczeństwie nie jest do pozazdroszczenia i nie chroni od upadku moralnego, a guwernantką zostać nie mogła, gdyż nie miała patentu rządowego. Wszakże prywatnej nawet pensji nie skończyła.
— Nie skończyła?.... Pisałeś mi przecie, źe 'była już w piątej klasie!
— Tak, ale z piątej właśnie uciekła... chciałem powiedzieć...
— Co?!... Uciekła?!
— Tak jest: opuściła pensję. Nie pisałem o tym szczególe do kochanego kolegi, aby jego serca nie ranić...
— Uciekła!.. Uciekła!—powtarzał Załogow ski z goryczą i wyrazem przygnębienia, lecz potem zapytał porywczo: — A może jej tam dokuczali? Może ją głodzili?
— Chowaj Boże!... Pensja panny Brześ kiewicz odpowiadała pod każdym względem wszelkim wymaganiom racjonalnej pedagogiki i usprawiedliwiała renomę, jaką się cieszyła w całym kraju. Jakkolwiek więc sam wybrałem dla niej tę pensję z pomiędzy tylu innych, to jednak nie robię sobie z tego powodu żadnych, ete, wyrzutów: lepiej umieszczoną być nie mogła. Zresztą, temperament jest w stanie wydostać się z więzów klasztornej nawet klauzuli.
— Uciekła!.. Uciekła!.. Ale gdzie?.. Po co?.. Na co?!—mówił Załogowski, nie słuchając faryzeuszów skich słów Cieżyńskiego.
— Kochany kolega zechce sobie przypomnieć, źe podówczas miała osiemnaście lat: fizycznie była już prawie dojrzałą, a z książek i romansów wiedziała pewnie wszystko... Temperament wziął górę nad rozumem jeszcze niedojrzałym,... Musiała uciekać z pensji, aby nie dać zgorszenia koleżankom...
— Nie rozumiem! Mów jaśniej!
— Kochany kolega przypomina sobie zapewne jeden z moich listów— ciągnął spokojnie na pozór Cieżyński—w którym donosiłem,, iż rok ten rozchodami przewyższał wszystkie inne, z powodu kosztownej kuracji jego córki...
— Tak, pisałeś mi, iż była chorą na tyfus potem na błędnicę, i źe musiałeś ją wywieść do jakiegoś Nałęczowa...
— W rzeczywistości było inaczej: wywiezłem ją do małej wioski pod Nałęczowem, gdzie, ukryta przed niedyskretnemi oczyma i zło śliwemi, e te, językami, odbyła słabość.
— Moja córka?!
— Tak jest.
— Więc ją któś uwiódł?!..
— Tak.
— Kto?!
— Ja... Ja... Ja nie wiem...
— Jakto nie wiesz?!., I cóż eś ty za opiekun?!.... Ale to nie prawda! .. Ty wieszl Ty musisz wiedzieć! Mów — kto?
— Nie wiem!
— Daj słowo honoruI
— Słowo honoru?.. Nie daje się, ełe, słowa honoru w rzeczach tak drażliwej natury...
— A widzisz, źe wiesz, tylko nie chcesz powiedzieć!!
— Nie mogę, ech, zdradzić tajemnicy panny Zofii—odparł Cieżyński, spuszczając oczy.
— I miała dziecko?!
— Tak jest.
— Ze swojem, z mojem nazwiskiem?!
— Drogą wielkich wysiłków i kosztów zdołaliśmy utaić wszystko. Dziecko pod innem nazwiskiem, zostało oddane do szpitala Dzieciątka Jezus.
— Do domu podrzutków?!.... Krew krwi mojej?!..
— Tak jest — odpowiedział Cieźyński, gładząc się po prawym bokobrodzie, przyczem, dla uniknięcia wzrokuZałogowskiego, odwrócił głowę na bok.
— I ona to przeżyła?!
— Cóż miała zrobić?.. Niezłomne wymagania konwenansu...
— A jeżeli dziecko będzie chciało kiedyś dochodzić praw do nazwiska?..
— Nie ma obawy: umarło w kilka tygodni po umieszczeniu w szpitalu.
— Ziemio rozstąp się pod memi nogami!... Co za hańba!.. Nie!.. Ja tego nie przeżyję! Zabiję ją, ciebie, siebie — ryknął Załogowski, i, porwawszy się z krzesła, przyskoczył z pięściami do Cieżyńskiego.
W tej chwili drzwi się otworzyły od przedpokoju i na progu stanął służący;
— Czego chcesz—spytał Cieżyński, nie ruszając się z miejsca.
— Pani prosi pana mecenasa.
— Zaraz—odpowiedział mecenas, dając równocześnie służącemu znak ręką, aby wyszedł.
Nastąpiła długa chwila milczenia. Załogow ski, skamieniały w bólu, stał na środku pokoju, z głową ponuro sposzczoną na dół, z brwiami nerwowo ściągniętemi ku osadzie nosa, z oczami tępo utkwionemi w jakiś świecący przedmiot na biurku, z pięściami silnie zaci śniętemi, jakby do walki, którą wyzwał, a której jednak nie miał siły, czy odwagi prowadzić. Cieżyński, nie patrząc na niego, gładził sobie miękko bokobrody, naprzemian: to jedną, to drugą ręką, i gryzł z odruchową bezmyślnością dolną wargę, przyczem pokazywał cały rząd białych, szerokich zębów górnej szczęki, co było oznaką pewnego zaniepokojenia z jego strony. Z sąsiedniej jadalni do ieciał odgłos zegara, który dźwięcznie, powoli bił dziesiątą godzinę. Równocześnie z osta tniem uderzeniem Cieźyński wstał cichutko z krzesła, i, przysuwając się ostrożnie do Za łogowskiego, rzekł prawie spokojnie, tonem słodkim, a zarazem obłudnie smutnym:
— Kolega wybaczy, że na chwilę zostawię go samego z jego myślami... Potrzebuję parę słów pomówić z żoną. Za pół minuty będę z powrotem...
Może kolega zechce usiąść tymczasem.
Załogowski, przebudzony z odrętwienia, spojrzał groźnie za odchodzącym Cieżyńskim, lecz w chwili, kiedy ten zamykał drzwi jadalni za sobą, jęknął boleśnie całą piersią, i, odrzuciwszy w tył głowę, padł bezwładnie na fotel przy okrągłym stole przed kanapą. Cała jego chwilowa zdolność do działania, do czynu, zginęła odrazu, ustępując miejsca refleksji bezprzedmiotowej.
Oczy miał zamknięte; był blady; czoło mu się jednak pomału rozfałdo wywało i cała twarz pod wpływem ogólnego zmęczenia zaczęła nabierać wyrazu rezygnacji, prawie apatji.
Widać było, źe siły fizyczne i moralne wyczerpują się, a w duszy, po całym pierwotnym bólu, gniewie, dramacie, po całej burzy natężonych uczuć, nastaje pomroka czczego, bezwrażliwego przygnębienia. Temperament na krótką metę, poderwany już kilkotygo dniową chorobą i gorzkiemi refleksjami nad nieudaną próbą samobójstwa, zużył się w porywczych słowach. Po gwałtownym, nadmiernym wybuchu, nastąpiło odczulenie nerwów, któremi w tej chwili może już żądne wrażenie, żaden cios, nie byłyby w stanie zatargać. Przeciągnięta struna wrażliwości przestała drgać,zdolna, co najwyżej, zamiast dźwięków jędrnych, choć przykrych, wydawać pusty szmer.
I Załogowski stracił wolę, a z nią pobudki akcji. To też, kiedy Cieżyński wrócił po kilku minutach do gabinetu, zobaczył przed sobą na fotelu napół leżącego, bladego, zmęczonego, lecz spokojnego szlachcica, który zrezygnowany na wszystko, może przystąpić do formalnego załatwienia sprawy.
— Przepraszam kochanego kolegę — zagaił Cieżyński, z całą obłudą człowieka, przygotowanego na wszystko, siadając na fotelu z drugiej strony stołu — żem mu pozwolił dłużej* niż myślałem, czekać na siebie. Było w tem zresztą trochę również i wyrachowania psychologa. W bezwzględnej ciszy i w samotności łatwiej jest przyjść do pożądanej równowagi po nadmiernem wrażeniu, zwłaszcza niemiłej natury. Czas jest i będzie zawsze naj lepszym lekarzem na rany duszy i serca. To też, jakkolwiek rozumiem doskonale, odczuwam do głębi świętą boleść ojca, który, pokładając najpiękniejsze nadzieje na przyszłości, dziecka...
— Nie mam dziecka!.. Nie chcę o niej słyszeć!.. To już rzecz skończona!... Mówmy o interesach—odpowiedział Załogowski głosem złamanym, matowym, głuchym.
— Kochany kolega postąpił sobie — rzekł Cieźyński, wstając i ściskając Załogowskiego z przesadną czułością za rękę—jak na rozsądnego człowieka przystało. Cóź po badaniu motywów czynu, kiedy on sam się przez to odstać nie może. . Święte słowa Deotymy, naszej niezrównanej wieszczki:
“Czynów z progów przeszłości sam Bóg nie | odwołał”
— Przejdźmy, mówię—do interesów!...
— Nic łatwiejszego; ale to się tak na poczekaniu, stanie pede, załatwić nie da. Wątpię zresztą, aby kochany kolega chciał rzecz całą traktować en bloc. Ostateczny rezultat jest już kochanemu koledze wiadomy z mego ostatniego listu, przy którym, ete, załączyłem tysiąc dwieście rubli, jako należność resztują cą, a powstałą z dobrowolnego przepołowienia sumy hipotecznej Werthsmana, który, dla
oszczędzenia mi kosztów stępia, zobowiązał się przez to przy licytacji Ocieszyna, nie pędzić mnie po nad sumę Towarzystwa, sub hastującego nas za zaległe raty. Inaczej nie byłbym w stanie utrzymać się przy licytacji a tem samem i przy majątku.
— JaktoL I tyle tylko mi się pozostało z pięćdziesięciu włók najpiękniejszej ziemi?
— Jest jeszcze suma, dwa tysiące rubli, nieboszczki żony kochanego kolegi, zahipote kowana na pierwszym numerze zaraz po towarzystwie, a więc, pomimo deprecjacji majątku, dość pewna.
— Kto jest właścicielem obecnie Ocieszyna?
— Filip Zamberski, mój szwagier, za którego pieniądze zdołałem uratować, ile się tylko dało.
— I na tem koniec!?
— Jak przejrzymy akty i rachunki szczegółowo, to jestem prawie pewien, że się jeszcze gdzieś jakaś sumka pokaże. Lecz na to potrzeba dłuższego czasu. Cały stos papierów z szesnastu lat! Pół dnia zejdzie nam na sprawdzaniu samem cyfr, a ja dziś, ete, właśnie jestem zajęty w sądzie i nie przygotowany.
— Więc kiedyż?
— Jeżeli kochany kolega pozwoli, to dziś wieczór uporządkuję papiery, przygotuję plan, i jutro, choćby od ósmej, weźmiemy się do roboty.
— Niech i tak będzie—odpowiedział kwaśno Załogowski, robiąc przytem minę pogardliwego zdziwienia—przyjdę jutro o ósmej.
— Ale o ósmej rano. Zabieram sobie kochanego kolegę na cały dzień. Po pracy będzie się należał nam wypoczynek, pogawędka
o przeszłości i projektowanie o przyszłości... Gdzie kochany kolega stoi?
— Nigdzie.
— Jakto?
— Jadę wprost ze szpitala.
— Aha!.. To może by kolega stanął tu gdzie w blizkości, naprzykład w Hotelu Po> skitrił
— Czy nie drogi?
— Nie droższy od innych. Odprowadzę kochanego kolegę i pomówię z rządcą: to mój dobry znajomy; z pewnością coś opuści z ceny; możemy zaraz zabrać rzeczy kochanego kolegi.
— Ja nie mam rzeczy...
— Jakto?
— Zostawiłem, jakem tylko przyjechał, u niej... u tej....
— Aha... No!.. To ja mógłbym posłać pD nie służącego.
— Nie chcę!... Obejdę się bez nich!... Z nią już rzecz skończona — odparł stanowczo Załogo w ski.
— W takim razie, jutro, po śniadaniu, zajmiemy się wyekwipowaniem kochanego kolegi. Teraz pójdziemy do hotelu. Człowiek musi najprzód mieszkać, a potem być ubranym odpowiednio do swego stanu; oto moja zasada. A może kolega jest bez pieniędzy?
— O nie: mam jeszcze około czterystu rubli, które, dla bezpieczeństwa, zaszyłem w pas skórzany i noszę na brzuchu.
— Wyborny sposób!.... Trochę to zresztą i grzeje... Gdyby jednak kolega... tego, to bardzo proszę, otwarcie ze mną, bez ceremonji, po koleżeńsku...
— Na teraz dziękuję—odpowiedział cieplejszym już tonem Załogowski i podaną sobie rękę Cieżyńskiego lekko uścisnął.
— Kochany kolega wybaczy, ale “komu w drogę, temu czas”, a ja mam dziś ważną sprawę w sądzie.... Jakkolwiek więc to niegrzecznie....
— Ależ!...
I w chwilę potem wyszli.
Pewnego dnia, kolo godziny dwunastej, Załogowski i Cieżyński weszli do jednego z tych licznych i charakterystycznych zakładów, zwanych handelkami, w które Warszawa obfituje. Był to zwyczajny handel win i towarów kolonijalnych, na Długiej ulicy, tem tylko różniący się od innych zakładów tego rodzaju, iż w nim, na gorących śniadaniach i śniadankach ześrodkowywało się całe nieomal życie sądowników i aferzystów finansowo prawniczych. W kilku pokojach, po za sklepem, w którym odbywała się najspokojniej sprzedaż detaliczna towarów kolonijalnych, wrzało życie sztucznie podnieconym humorem. Jedni wpadali na chwilę na kieliszek wódki i
jakąś drobną zakąskę, aby się tylko pokrzepić do dalszej pracy; inni jedli i pili z całem uroczystem namaszczeniem sybarytów, którzy umieją życia używać. Przy stołach i stolikach, poustawianych popod ścianami wokół wszystkich pokojów, grupy i pary, giestyku lujące, krzyczące, rozmawiające z wielkiem zajęciem, lub siedzące w milczeniu, podniecały się piwem, porterem, węgrzynem, burgundem, szampanem, z całą swobodą ludzi, którym się zdaje, źe nikt ich nie słucha, że nikt na nich nie patrzy, ponieważ sami nie patrzą i sami nie słuchają. Gwar i hałas ogólny pozwalał każdemu czuć się odosobnionym przy swoim stoliku, być jak u siebie.
Załogowski i Cieżyński zajęli ostatni pokoik, tuż przy kuchni, lecz za to nieprzechodni, gdyż Cieżyński, jak sam to mówił, nie lubił, aby mu kto, ete, patrzył jednem okiem w kieliszek a drugiem w duszę. Był to pokój najmniejszy i najgorszy, bo ciemny, ponury, zatęchły. Jedno okno od podwórza zaledwie tyle przepuszczało światła, że przedmioty znaj dujące się w pokoju z trudnością tylko i to dopiero po pewnej chwili rozróżniać było można. Co prawda zresztą, nie było tak bardzo co i widzieć. Niewielki stolik owalny, z blatem marmurowym na jednej nodze, cztery krzesła gięte dokoła stołu, stara kanapka, zniszczona, wytarta i obdarta, poprzez skórzane pokrycie której wyglądały połamane sprężyny, szaragi żelazne przybite do ściany przy drzwiach, kilka anonsów, malowanych na blasze, i olejodruk, przedstawiający na srebrnym półmisku naturę martwą: ostrygi, raki, szparagi, ryby, kalafjory, przekrajaną cytrynę, kilka gatunków winogron, słowem wszystko to, co nigdy razem na jednym półmisku się nie znajduje,—oto całe umeblowanie tego zakątka, do którego od kuchni dolatywał swąd sosów i przypalonych tłuszczów, a z dalszych pokojów hałas i krzyki przepitych gardzieli. Na razie wszystko—powietrze, światło, temperatura, atmosfera—usposabiało źle, tak było tu jakoś zimno, nieprzyjemnie, smutno. Naprawdę jednak, nigdzie “śniadanka”, tego czysto warszawskiego śniadanka, nie je się cieplej, przyjemniej, weselej, ponieważ wszystkie zmysły: wzroku, słuchu, dotyku, węchu, korzą się przed jednym, zmysłem smaku, który tu panuje niepodzielnie i rządzi. Potrzeba tylko, aby “śniadanko’ się zaczęło.
Tymczasem, jak na złość, “mały” nie przychodził, jakkolwiek Cieżyński, coraz bardziej niecierpliwiąc się, coraz mocniej dzwonił.
—
— Ależ śniadanie nie ucieknie — uspakajał go z rubaszną dobrodusznością Załogowski.
— To wiem,—odpowiedział Cieżyński, dzwoniąc gwałtownie—ale mi wstyd za nich i za siebie. Co prawda, chciałem kochanego kolegę przyjąć u siebie. Tak by nawet się należało. Gościnność staropolska przecie nie przestała być naszym zwyczajem, naszą cechą, naszą cnotą narodową, której, jaki wielu, ete, innych, pozbywać się nie możemy, nie powinniśmy, nie mamy prawa. Prosiłem żony, aby mi pozwoliła przedstawić sobie dawnego druha, kolegę ze szkolnej ławy, który po tylu latach tułaczki, zawinął nareszcie do portu, powrócił w rodzinne strony, do swoich. Lecz cóż zrobić z babskiemi konwenansami?... Zona moja, zastrzegając sobie na przyszłość szczęście poznania kochanego kolegi, kazała mi przeprosić go, iż dziś, dla jakichś tam błahych powodów gospodarskich, nie może wy stąpić ze śniadaniem odpowiedniem do znaczenia gościa. Przykro mi i wstyd!
— Ale cóż to szkodzi — tłomaczył Zało gowski.
— Szkodzi, szkodzi moralniel — wołat Cie źyński, dzwoniąc gwałtownie. —Wszakźeż dla jakiegoś tam głupstwa, mycia podłóg, czy braku firanek w jadalni, muszę obchodzić prawo naszej, źe się tak wyrażę, rodzimej gościnności i zastępować ją urobioną. Nie przy stole rodzinnym, jakbym tego pragnął, jak tego wymaga zwyczaj, lecz w restauracji, w obcem miejscu, wypadło mi podzielić się z kochanym kolegą kawałkiem chleba. Mam jednak nadzieję, źe kochany kolega wybaczy mi...
— Z całego serca...
— I przyjmie, co Bóg dał, coś bardzo skromnego: według stawu grobla...
— Aleź ja już nie mam żadnych wymagań. Tylem przeszedł, tak jestem zgnębiony...
— Tylko bez smutnych myśli!.« Sursum corda!.. Nie należy się poddawać nieszczęściu, kiedy można mu stawić czoło — odparł energicznie Cieźyński, trzęsąc z wściekłością dzwonkiem.
— Jestem, jestem — zawołał piętnastoletni wyrostek, otwierając z rozmachem drzwi do pokoju i wnosząc zapaloną świecę.
— Cóż wy sobie myślicie z taką usługą—* krzyknął Cieżyński, odwracając się z krzesłem w stronę chłopca i patrząc mu groźnie w oczy.
Chłopiec, ładny blondynek z filuternemi niebieskiemi oczyma, z zadartym nosem, z cynicznym uśmiechem na ustach, z wyrazem; obłudy na twarzy, stanął na progu sztywno,, i, udając pokorę, odpowiedział:
— A bo to, panie mecenasie, dziś tak goście dzwonią w kieliszki, żeśmy wszyscy juŁ pogłuchli.
— Dawaj ucho, to ci się słuch zaraz naprawi!...
— A które, panie mecenasie—odpowiedział chłopiec z udaną płaczliwością tonu.
— Obydwa, żebyś lepiej słyszał!
— Czy to już bez apelacji!?
— Patrzcie go! Już się nauczył terminów prawniczych!
— To dla przyjemności pana mecenasa...
— Łobuz!.. No! na dziś ci przebaczam; ale pamiętaj...
— Dziękuję panu mecenasowi; pan mecenas jest taki dobry, jak nie ma drugiego na. świeciel.. Daję słowo!
— Smarkacz!.. Już słowo daje!.. No, dosyć tego!.. Gadaj, co jest do jedzenia?
— Wszystko, czego tylko dusza pana mecenasa zapragnie!..
— Mówię ci: bez kpin!.... Nie jestem dziś w usposobieniu!..
— To moźeby panu mecenasowi podać, tak naprzykład, pieczeń z
kwaśnym sosem....
— Nie!.. Tego już zanadto—zawołał Cieżyń ski, i, porywając się z miejsca, schwycił chłopca za ucho.
— Pan mecenas się nie zna na żartach— zawołał płaczliwie chłopiec.
— Masz, na pamiątkę!
— Dziękuję panu mecenasowi. A możeby teraz tak po kieliszeczku wódeczki?
— Urwis!.. Dobrze: przynieś nam wódki.
— A co do wódeczki? Tuzinek ostryg, ćwiar teczka kawioru, pudełeczko sardynek, a mo leby tak sielawki, minożki, śledzik marynowany?
— Co kochany kolega pozwoli?
— Mnie wszystko jedno!.. Ja już zapomniałem, jak się je i pije... Przecież to piętnaście lat przeszło!
— Pan dobrodziej w parę dni sobie przy panu mecenasie przypomni — odparł chłopiec.
— Do rozmowy, smarkaczu, się nie wtrącaj!... Przynieś dwa śledzie; tylko powiedz kucharzowi, żeby je pokrył cebulką i obrzucił kaparkami.
— Az mięsa?... Możeby tak dwa kawałki cąberka zajęczego?.. Może kuropatewki, jarząbki, pulardka?.. Jest sarna po pańsku, sandacz po.... z jajami, szczupak po żydowsku... Jeszcze nie dosyć?... Ah! Boże!... To może być file saute sosmader, bjfsztyczek z rusztu,, kotleciki sossubts... Ach! na śmierć zapomniałem: są flaczki w garnuszku!
— Widzisz, smarkaczu, jaki z ciebie roztrzepaniec!.. I nie wytargać tu takiego za uszy!.... Przynieśże nam flaków.
— Czy już mogę odejść?
— Idź!... Tylko nie zapomnij o parme zanie!
— Nie, nie!.. Niech pan mecenas będzie spokojny. Jak Janek się tylko weźmie do usługi, to wszystko idzie, jak z płatka!... A wódeczka jaka?.. Czysta, słodka, gorzka, może red^ latuka^
— Jak kochany kolega myśli?
— Dla mnie niech będzie “oczyszczona”: przyzwyczaiłem się.
— Dobrze: przynieś jeden kieliszek czystej,, a drugi tej, co wiesz, mojej...
— Wiem, wiem: “mecenasówki”; gładko się pije.
— Tylko bez kpin, bo dostaniesz jeszcze raz za uszy.... i spiesz się!
— Na jednej nodze—odpowiedział chłopiec, wylatując szybko z pokoju i tupiąc umyślnie obcasami tak silnie, aby go było słychać w całym zakładzie.
— Szczególna rzecz, jak ci chłopcy prędko się poufalą z publicznością. Wystaw sobie kolega, że ten smarkacz jest może wszystkiego dwa miesiące w handlu i j uż by klepał gości po ramieniu. Lecz cóż robić?.... Społeczeństwo się demokratyzuje z każdym dniem coraz widoczniej. Zresztą, odwieczny to przywilej chłopców we wszystkich takich handelkach... Nie są to przecie kelnerzy, garsoni, służba w właściwem tego słowa znaczeniu, ale uczniowie: nie daje się im “na piwo”. Za parę lat taki smarkacz będzie już subjektem, a jak szczęście mu posłuży, to i sam może z czasem otworzyć podobny interes... Mnie ta ich poufałość nie razi, chyba, że jestem pierwszy raz z kimś obcym; ale kochanemu koledze może się to wydawać dziwnem.
— Mnie już, co prawda, wszystko wydaje się dziwnem: i ta wasza Warszawa, która się tak odmieniła, i ten wasz ruch, i te zwyczaje, i ci ludzie... Widocznie, już nie jestem do tego życia!
— Za parę tygodni wszystko się ureguluje: ja już w tem jestem; ale pierwsza rzecz, jasno patrzeć przed siebie!
— Jasno?.. A czyż to można, kiedy się ma zasłonę przed oczyma?
— Odchylemy ją, odchylemy. Tylko trochę cierpliwości—odparł Cieżyński, gładząc się po bokobrodzie i przechylając głowę na bok, jak to zwykł był czynić, ile razy nie chciał ani jednem, ani drugiem okiem patrzeć prosto w oczy swojemu interlokutorowi.
— Idzie wódeczka, idzie — mówił chłopiec, psalmodjując tony wyrazów i ustawiając butelki, kieliszki, talerze, noże i widelce na stole marmurowym.
— Ot! i zaraz nam się jaśniej zrobi przed oczami—rzekł Cieżyński.
— Masz tobie! Zapomniałem położyć bibuły: pan mecenas nie miałby czerń obetrzeć sobie wąsów po śledziu!
— Tylko bez kpin, smarkaczu!
— Ach! przepraszam pana mecenasa—odpowiedział chłopiec z udaną trwogą, przemykając się poza krzesłem ostrożnie do okna, gdzie na framudze leżała cała paka szarej bi
buły—ale ja zawsze zapominam, źe pan mecenas goli sobie wąsy.
— Patrz swojego nosa i usługuj, kiedyś od tego!
— Służę: bibułka czyściutka, aż miło!.. Ale to zawsze dziwne, źe pan mecenas nie nosi wąsów...
— Jeżeli jeszcze raz otworzysz gębę, to dostaniesz po uszach!
— Brr!!.. Jaki pan mecenas dzisiaj zły!... A co ma być do śniadania?... Bo Janek jednak
o wszystkiem pamięta.... Piwko, porterek, może buteleczka winka reńskiego?... Zrana nie ma jak lekkie winko!
— Głupiś!.... To nie idzie do flaków.—Przynieś nam piwa i butelkę porteru, tylko w o ryginalnej butelce, rozumiesz?... Nie lubię porteru, ściąganego u was w piwnicy... A nie zapomnij o parmezanie! *
— Każde słowo pana mecenasa dla mnie, to tak, jak z ewangielji...
— Tylko bez kpin i śpiesz się!
— Lecę na jednej nodze!
— Leć na złamanie karku!
— A ktoby panu mecenasowi usługiwał cichutko przy tych kolacyjkach, co to pan mecenas wie...
— Sroka, nie chłopak!... Wynoś się, pókiś cały!
— Poskarżę się przed panną Adelą—odpowiedział z udanem zadąsaniem i wyszedł powoli z pokoju.
— W ręce kochanego kolegi!... Nic tak nie służy, jak kieliszek wódki w porę!.... Są ludzie, gotowi jeść i pić o każdej godzinie, bez żadnego programu. Naleciałość, mój Boże, ostatnich czasów!.. Ach! jak się czasy zmieniły! Nie uwierzy, kochany kolega, co się z tem społeczeństwem zrobiło!.. To już nie ta dawna, nasza, kochana Warszawka, malutka, milutka, serdeczna, pełna zwyczajów, obrządków tradycji; ale wielkie miasto, prawie kosmopolityczne, stek różnych narodowości, bez wyraźnych cech. Dziś szlachcic niczem się nie różni od kupca, urzędnik od uczonego, literata, czy artysty, a pani od swojej służącej lub ma* gazynierkiL.
— Patrzcie państwo!...
— Ho! hol.. To już nie to, co było!.. Jedno się tylko zostało: wesołość. Kochany kolega sam to wkrótce poczuje na sobie; niech tylko pierwsze wrażenie minie! A możeby tak jeszcze po jednym, zanim nam ten smarkacz flaki przyniesie?...
— Wypiję, wypiję!.. Po tylu tygodniach postu, dwa kieliszki przecie nie powinnyby mi zaszkodzić!...
— Przeciwnie: to nawet dobrze zrobi kochanemu koledze.
W tej chwili Janek otworzył drzwi nogą i wniósł wazkę blaszaną z flakami w jednej; ręce, talerzyk z tartym parmazenem w drugiej i dwie butelki, jedną piwa, drugą porteru, pod pachą.
— Są i flaczki, jest i parmezanik — mówił,, stawiając wszystko z hałasem na stole.
— W samą porę!... Ja co prawda nie jestem tęgi do wypitki, otl zwyczajnie, brak praktyki; lecz wódka naczczo rozwiązuje język. Nie lubię jeść w milczeniu, a kochany kolega jakoś oszczędny na słowa!
— Położenie moje...
— Głupstwol... W ręce kochanego kolegii
— Dziękuję!... Hu!.. Ale też mocna!... Tam piją znacznie słabszą...
— A pan dobrodziej z jakich stron—spytał Janek.
— A tobie co do tego?... Zamknij gębę i wynoś się — zawołał wcale już ostro Cie źyński!
— Na rozkazy pana mecenasa... Ale “porządek przedewszystkiem’-: najpierw zamknę gębę, potem buteleczki pootwieram, raz, dwa! następnie spytam się, co będzie po flaczkach, i dopiero wyniosę się... Co pan mecenas każe dać po flaczkach?...
— Recytuj po swojemu.
— Może być kotlecik pożarski, są bitki w śmietanie, zrazy a la Nelson, sznycel po wiedeńsku, rozbratel, rumsztyk, antrykot, szaszłyk, główka cielęca.... Czy jeszcze mało?
— Nie, niel To wszystko za ciężkie na śniadanie... Wiesz co?... daj nam po kuropatewce, tylko powiedz kucharzowi, żeby ich nie przepiekł.
— Kuropatewki?.... Dobra myśl—odpowiedział—ale co zrobić z “temperamentem” pana mecenasa.
— A to znowu co za kpina?
— Pan mecenas będzie się może niecierpliwił, źe pieczyste nie idzie, i Janek za ucho jeszcze raz dostanie.
— Nie bój się!... Dziś mi nie pilno, a i kochany kolega, mam nadzieję, czasu swego nie będzie mi żałował.
— Ależ jestem na twoje rozkazy, choćby na cały dzień—odpowiedział Załogowski z całą rubaszną otwartością.
— Na cały dzień, — podchwycił Cieżyński słodko — to zadużo. O czwartej muszę być w domu: godzina przyjęć, obowiązki; ale tak. do jakiej trzeciej możemy się przecie zabawić; wszakżeź to dziś pół święto: galówka.
— A. co ma być do kuropatewki?... Sałatka, kompucik, może śliweczki w occie — wtrącił Janek.
— Niech będzie kompucik; ale zamów od razu do sklepu buteleczkę wytrawnego. Nie lubię wina prosto z piwnicy: to za surowel
— Ho, ho!... Pan mecenas wie co robi.... A na jaką ma być cenę?
— Na jaką cenę?... Czekaj!..; Przyniesiesz nam literę K... To będzie w sam raz do pieczystego: ani za tłuste, ani za chude...
— Czy mam podać zaraz?..
— Janek!.,.. Jak ty nic oleju nie masz w głowie!... Po co tyle szkła na
stole?.... Przecież musimy wpierw załatwić się z porterem!
— Co raeja, to racja!... Niech mnie pan mecenas wytarga za uszy; tylko aby nie za bardzol
— Na teraz daruję ci; ale zapamiętaj sobie: porządek przedewszystkiem. Ruszaj do ku chnil
— Sługa pana mecenasa—odpowiedział chłopiec, wychodząc.
— A może kochanemu koledze flaczki restauracyjne nie smakują — spytał Cieźyński tonem niezmiernie ugrzecznionego zakłopotania.
— Ależ wyborne!... Od szesnastu lat nic równie dobrego nie jadłem!... Czuję, źe życie we mnie wstępuje—odparł Załogowski energicznie, z zapałem, i popił porterem.
— A co!... Czy nie mówiłem, źe trochę alkoholu dobrze nam zrobi?...
Tylko wszystko w miarę i według programu: porządek przedewszystkiem...
Bo to, widzi kochany kolega, u siebie, w domu, na łonie rodziny, kiedy mam głowę skłopotaną swojemi i cudzemi interesami, to jakiś szczególniejszy wykwint w jedzeniu i piciu na myśl mi nawet nie przyjdzie. Nie jestem wybredny z natury, a ńa “ekscesy” nie pozwalam z zasady, dla przykładu: żona, dzieci, służba.... Jem, co Bóg dał, piję sobie piwko, pół buteleczki do obiadu, wypalam papierosa, i na tem koniec. Ale w handelku, to nie uchodzi!... Jest w tem coś odświętnego; a przytem niepodobna żyć ciągle, jak anaclioreta!.... Zresztą, jakżeż nie miałbym sobie pozwolić maleńkiego wyskoku w dniu tak uroczystym! Przecież godzi się powitać honeste dawnego, ete, druha, po tylu latach rozłąki...
— Dziękuję!... Dziękuje serdecznie—odparł Załogowski porywczo, i, wstając gwałtownie z krzesła, podał rękę Cieżyńskiemu przez stół.
— Powiedziałem: trochę cierpliwości.... a wszystko będzie dobrze.
— Wierzę, wierzę!... Ludzie z sercem prze cież jeszcze nie wymarli, nie wytykając palcem!...
Cieźyński skłonił się grzecznie głową i przeciągnął parę razy palcami delikatnie po bokobrodach, patrząc jednem okiem w okno a drugiem w szklankę z porterem.
— Jedno mnie tylko gnębi — ciągnął Zało gowski, odejmując szklankę od ust — źe nic a nic przed sobą nie widzę.
— Zawsze się coś znajdzie, i to coś niezłego, tylko nie trzeba pilić. Przedewszyst kiem kochany kolega nie jest jeszcze w położeniu najgorszem. Przy trzech tysiącach rubli....
— I dzielnej protekcji—przerwał znacząco Załogo wski.
— Możnaby już coś zacząć....
— Ale co?
— Ha!... W tem sęk!... Bo to nie uwierzy kochany kolega, jak się czasy zmieniły, co się z tem społeczeństwem zrobiło! Dziś trudniej
o kawałek chleba, niż dawniej o majątek! f Wszędzie specjaliści i specjaliści! Bez fachowego wykształcenia nigdzie człowieka nie przyjmą. Trzeba się starać miesiące całe, i to nieraz bez skutku, o miejsce konduktora, już nie mówię, kolei, ale tramwajów.
— Czy być może!... Toż to nędza, taki, jak go tam nazywają, tramwaj!... Ja w głowę zachodzę, jak oni mogą wyjść na swojel... Słyszę, źe kurs kosztuje dziesiątkę...
— Istotnie: pięć kopiejek druga klasa, siedem pierwsza.
— A choćby i siedem kopiejek obie, to ileż tego potrzeba, aby utrzymać tyle ludzi, koni, wagonów? Samo żelazo pod szyny musi chyba miljony kosztować, bo widzę, że cała Warszawa porżnięta niemi na wszystkie strony!
— Miljony kosztuje, ale też i miljony przynosi! Ich zyskami moglibyśmy się podzielić, L wystarczyłoby dla nas obu do śmierci.
— I któż to jest właścicielem tego?
— Niestety! Aż strach pomyśleć!... Nasze dziesiątki, ba! co mówię, nasze miljony idą zagranicę. Towarzystwo belgijskie sprzątnęło nam z przed nosa, nie powiem, jedno ze źródeł, ale rzekę wielkich dochodów!... Zwyczajnie: polska niezaradność,—i teraz nasi ludzie muszą pracować na panów akcjonarjuszów z Brukselli, którzy się z nas śmieją, jeżeli się upominamy przez pisma o wyzysk konduktorów, stangretów,—mówił z udanem rozrzewnieniem adwokat, nie wchodząc w to, iż towarzystwo belgijskie z tego miljonowego przedsiębiorstwa osięga mniejszy procent, niż “niezaradny polski szlachcic’’ z listów zastawnych lub likwidacyjnych.
— I ileż taki konduktor bierze?
— Do trzydziestu rubli miesięcznie.
— Ależ to nędza!
— To też oni, dzięki publiczności, która nie w ciemię jest bita, drugie tyle wyciągają sobie z szacherki biletami, i tak pędzą nędzny żywot. A przecież pomiędzy nimi są ludzie i z jakiem takiem wykształceniem, i z urodzeniem, urzędnicy spadli z etatu, zbankrutowana szlachta...
— Czy być może?!
— Słowo honoru: sam się za kilkoma starałem. Jeden do dziś dnia jeździ, ale inni nie mogli wytrzymać. Za lada przewinienie—kara; panu naczelnikowi, jakiemuś inżynierkowi, kłaniaj się w pas, a przytem praca, jakiej mało: czternaście godzin stój na platformie zimą czy latem, piątek nie świątek, i zbieraj dziesiątki od pasażerów!
— A niechże was z takiemi pomysłami!...
— Ale kochany kolega jakoś zadługo pozwala wietrzeć porterkowi... Czy nie dobry?
— Wyborny, tyłkom się zapomniał, słuchając o tych cudach!
— I niech kochany kolega pomyśli, źe wszędzie trudno: na każde miejsce sto konkurentów!... Kiedym raz ogłosił, źe potrzebuję kancelisty z pensją, ete, dwunastu rubli miesięcznie, to mi ich przyszło trzydziestu siedmiu. Drzwi się nie zamykały! Przyjąłem studenta uniwersytetu.
— Więc cóż ja z sobą pocznę?
— Znajdzie się, znajdzie.... Przede wszy st kiem z kapitalikiem trzech tysięcy rubli już można by coś założyć...
— Tak, ale co?...
— Nol... jakąś naprzykład dystrybucyjkę....
— Co!? Co!? Ja—sklepik!?... Tfu! na taki zarobek!
— Szlacheckie uprzedzenie—odparł spokojnie Cieżyński, pociągając palcami po boko brodzie.
— To nie uprzedzenie!... Ja wiem co han f del, a ja jestem szlachcicem!... Łokciem ani
miarką herbu nie splamię!... Tam, co prawda, zajmowałem się tem paskudztwem, bo nie miałem co i robić. Ale tu—za nic!... Nie po
tom wracał do Polski, abym się musiał wstydzić swojego zajęcia!...
— Przepraszam—przerwał Cieżyński—czem się kochany kolega pięczętuje?
— Odmieńczyk..., Albo co? '
— Przyszła mi doskonała myśl, a raczej dwie...
— Cóż takiego?
— Zacznę od ważniejszej. Ile kochany kolega liczy sobie wiosen?
— Czterdzieści pięć skończonych.
— No!.... Jak na mężczyznę, to jeszcze nie tak wiele, zwłaszcza, jeżeli bóstwa “Wenery”,
i “Bachusa” życia zaraz w młodości nie poderwały. Zresztą kochany kolega doskonale jeszcze wygląda, i byle się pokręcić trochę w świecie, toby się nie jedna znalazła...
— Nie mówię, żebym się nie ożenił, jakby mi jakaś stateczna panna w oko wpadła. Z nieboszczką żoną żyłem wszystkiego pięć lat, to*m się przecie do małżeństwa nie miał czasu zniechęcić. Ale ja tu nikogo nie znam; wyszedłem ze stosunków.
— To już moja rzecz! Mógłbym nawet zaraz jutro wprowadzić kochanego kolegę w świat. Wyborna zresztą okazja! Wielki raut u państwa Grosbuchów.
— Co to?... żydy?...
— Vłaś ci wie mówiąc: tak... Ale panna jest już ochrzczona...
— Czyś ty zwarjował?... Ja miałbym się żenić z żydówką, z przechrzcianką, żeby mi cebulą zasmrodziła mieszkanie?...
— Przesądl... Panna niebrzydka, powiedziałbym nawet ładna, a posag wystarczy na najdroższe perfumy. Pięćdziesiąt tysięcy rubli gotówką, a po najdłuższem życiu najukochańszego papy...
— A niech sobie żyje do swojego sądnego dnia, razem ze wszystkiemi żydówkami na świecie! Nie chcę mieć syna z krzywym nosem
i odstającemi uszami!
* — Kochany kolega za pośpiesznie się decyduje. Panna ma dwadzieścia parę lat, a stary za “Odmieńczyka” da pięćdziesiąt ty sięćy, jak nic!
— Nie!... Jestem szlachcicem i herbu takim handlem nie splamię,
— Ależ małżeństwo z żydówką, to jeszcze nie plama!... I jabym wolał, aby
małżeństwa kojarzyły się tylko z obopólnej, że tak powiem, skłonności— przez wzajemne uczucie... Ale cóż kochany kolega chcesz?... Czasy się zmieniły, społeczeństwo przekształciło, warunki bytu tak się utrudniły, że dziś wszystko trzeba brać pod uwagę....
— Z biedną się nie ożenię, to prawda; ale nic bym nie pozwolił, ażeby w żyłach moich dzieci miała płynąć krew żydowska!.... Brr!...
— Przestarzałe pojęcia!... Kochany kolega, oderwany od społeczeństwa
przez tyle lat, nie mógł obserwować przeobrażeń się ideji i przekonań i sam się w nich urabiać. My, postę j powcy, co innego dziś szanujemy i czego innego w życiu szukamy. Przedewszystkiem nauka fizjologji zaleca krzyżowanie się ras dla dalszych celów....
— Krzyżujcie się po swojemu, kiedy wam się tak podoba, ale ja chcę pozostać czystym w moim krzyżu! Herbu nie sprzedam!
— Sentymentalizm....
— Jak dla kogo!... Ja swoich przekonań za nic nie zmienię. Mów sobie, co chcesz, ale dla mnie, co żyd, to żyd, co handel, to handel!... Nie rozumiem szlachcica, który spekuluje herbem i ziemią!...
— Jeżeli ją ma....
— Prawda: dobrze, żeś mi to przypomniał. Pójdę pracować ciężko na kawałek chleba; ale ani do handlu się nie wezmę, ani z żydówką się nie ożenię!
— I gdzie kochany kolega chce pójść po ten chleb?....
— Nie wiem... Jesteś nie ubłagany....
— Ja taki zawsze: logika przedewszystkiem
— Więc cóż mam robić?
— Niech kochany kolega sam w takim ra* zie coś wymyśli....
— Nie umiem... Jestem nieszczęśliwy... Myśi za mnie!
— Postaramy się; tylko trochę Cierpliwości i.... rozwagi.
Obydwaj zamilkli odrazu, jak gdyby pomiędzy nimi rozerwała się nagle nić wzajemnej sympatji, z której wywiązują się słowa. Cięży óski, niezmieniony, spokojny, gładził sobie bokobrody, to jedną, to drugą ręką, wysączając resztę porteru drobnymi haustami z wąskiej szklaneczki. Załogowski, mocno zaczerwieniony na policzkach od alkoholu i jakby zaperzony końcową rozmową, wychyliwszy duszkiem całą szklankę, patrzył tępym wzrokiem W okno, przez które wpadało trochę światła, przykro zrefleksowanego białą ścianą muru sąsiedniej kamienicy.
I widać było, że ci dwaj ludzie, oprócz jakiegoś przypadkowego interesu materjalnej natury, nie mają z sobą nic wspólnego, nic, coby ich dwie dusze łączyło. Mogliby tak siedzieć dzień cały przy jednym stole, i ani jeden, ani drugi, bez jakiegoś przymusu, bez
jakiejś sztucznej podniety, ust by nie otwo* rzył. Na szczęście, w tej chwili drzwi się o tworzyły z hałasem i do gabinetu wszedł Janek, niosąc cynkowy półmisek, na którym leżały dwa ptaszki, odwrócone do góry łapkami, obrzucone symetrycznie listkami zielonemi sałaty.
— Idą kuropatewki, idą, idą... Chwilkę cierpliwości—mówił chłopiec z łobuzowskiem lekceważeniem—a i kompucik się zjawi i buteleczka pęknie, jak nic, i humorek powróci...
— Janek!... Zaduźo poufałości—ofuknął Cie źyński.
— Raz zadużo, drugi raz zamało . Alboź to panu mecenasowi można kiedy u trafić w miarę.... Ale cóż robić?... To już tak w życiu—mówił Janek, z odcieniem udanej goryczy w głosie, sprzątając ze stołu brudne talerze, noże i widelce, próżne butelki i szklanki.
— Patrzcie go, co za filozof!... Przynoś wino i....
— Wiem, wiem: zamknij gębę i otwórz butelkę.... Znana historja!.... Już idę—mówił Janek, otwierając drzwi nogą.
— Na tego smarkacza człowiek się nawet gniewać nie może!... Kolega pozwoli sobie służyć kuropatewką.... Zdaje mi się, że jest nieźle upieczona....
— Może to będzie za dużo, jak na rekonwalescenta!
— Co znowu!... Taki ptaszek choremu by nie zaszkodził!... Zdaje mi się jednak, źe niesione....
— Tak: trochę soli by nie zawadziło.
— Nie!... ten smarkacz jest nieznośny!.... Ani soli, ani pieprzu nie podał!... Czekaj, dostaniesz zą swoje—zawołał z zaciętością Cieżyński i zaczął gwałtownie dzwonić.
— Ależ idę, idę i bez dzwonka — mówił chłopiec, wnosząc komput i wino.
— Janek!... Co ty sobie myślisz?... Jak ty usługujesz?... Gdzie sól?... gdzie pieprz?... gdzie karafka z wodą?....
— Panie mecenasie, łaski!... Zapomniałem.... Moja wina, moja wielka wina—mówił chłopiec, oburzony na siebie, i, bijąc się w piersi, wyszedł pokornie z pokoiku.
I obadwaj biesiadnicy znowu popadli w milczenie. Za chwilę jednak wszedł Janek, wnosząc karafkę z wodą i małe podstawki z solą i pieprzem.
— Jest: jest pieprzyk.... jest solecz... sólk.... jest sól.... Jest i wodecz.... wodzin.... Nie; to nie idzie—rzekł cierpko, zniechęcony, iż ma nji warszawskiej prostytuowania pieszczotliwego wyrazów nie udało się zdrobnić dwóch tak ważnych w użyciu przedmiotów, jak: sól i woda.
— Czemuż nie odkorkowujesz butelki?.... Patrz!... kieliszki nie czyste!... Jak mi jeszcze raz przeskrobiesz, ty filozofje, to pójdę na skargę do gospodarza!
— Panie mecenasie, tylko aby nie przy śniadaniu!... Goście się zawsze śmieją, ile razy mam czerwone uszy!... Doprawdy, wolę dwie rozprawy ze starym pod wieczór, niż jedną rano — mówit sztucznie płaczliwym głosem, przecierając kieliszki bibułą.
— Nalej wino i wynoś się swoim kosztem— przerwał mu Cieżyński.
— Jak mamę kocham, jeszczem nie widział pana mecenasa w tak złym humorze.... Pęc!... Ślicznie zakorkowana!.... Nie ma, jak litera KI.»
— Wynoś się, mówię, i nie przychodź dopóki nie zadzwonię!
— To zupełnie, jak wieczorem.... z panną Adelą.... A przecież to nie kolacyjka!...
Cieżyński porwał się z miejsca, i, przyskoczywszy do chłopca, wytargał go silnie za ucho.
— Żeby pan mecenas jutro sprawę przegrał—wyjęczał Janek napół z płaczem, wychodząc powoli z pokoju.
— Będziesz ty miał za swoją poufałość, zo baczyszl Ale kochany kolega jakoś nieraź nie rozprawia się z kuropatewkąL. Może nie dobra?....
— Wyborna! wyborna!... Tylko coś apetytu nie mam.
— Zaraz się znajdzie!—Porter, nawet napół z piwem, jest trunkiem ciężkim. To nie szlachecki napój!... Nie ma, jak nasz poczciwy węgrzyn!... Kochany kolega pozwoli, źe przy tej sposobności wniosę toast, który mi na sercu leży: za zdrowie i za pomyślność mego starego druha, dzielnego, oby watela, który przez tyle lat cierpiał, ełe, za.,..
Tu Cieźyński nagle urwał. Słowo widocznie zamarło mu w gardle. Wstał od stołu, otworzył po cichu drzwi, wyjrzał ostrożnie na korytarzyk, aby się przekonać, czy nikt nie podsłuchuje, następnie zamknął drzwi za sobą, i, powróciwszy na miejsce, dokończył, prawie szepcząc:
— Piję za zdrowie, a raczej na cześć człowieka, który umiał poświęcić swoje interesy dla interesów ogółu!...
— Rozumiem!... Bóg ci zapłać, poczciwy Jasiu, za twoje serce, za twoją pamięć o mnie— przerwał z rozrzewnieniem Załogowsui, i, powstawszy z miejsca, wychylił kieliszek do dna.
— Tak—to aż miło — dodał Cieźyński, stawiając również pusty kieliszek na stole.
I rozmowa znowu się przerwała. Obydwaj współbiesiadnicy ogryzali kostki kuropatwy z wrzekomem zajęciem, sżukając w głowie frazesów, któremi by mogli najzręczniej maskować swe dusze. Załogowski krył żal do Cieźyńskiego, Cieźyński obawę przed Załogo wskim: jeden się hamował, drugi wykręcał.
— Wracając jednak do rzeczy—podjął Cieźyński pierwszy — moglibyśmy przygotować jakiś projekt....
— Najchętniej—poderwał Załogowski, podnosząc głowę znad talerza.
— Herb kochanego kolegi dodaje mi otuchy do działania. Nie zrzekając się myśli “aliansu* nazwiska starego z nową fortuną....
— Za nic z żydówką—huknął Załogowski.
— Tylko nie tak ostro.... Mamy już klejnoty po wojewodach i hetmanach oprawione w złoto żydowskie; dlaczegóżby więc....
— Za nici... Jakem Załogowski!
— No! mniejsza z tem.... Lecz, jeżeli nie w ten, to w inny sposób herb wyzyskać trzeba... Przystępuję więc z kolei do drugiej swej myśli....
— Słucham.
— Z trzech tysięcy rubli żyć niepodobna. Tak czy owak trzeba się będzie wziąć do jakiejś pracy....
— Ależ ja chcę pracować!... Postarajcie mi się tylko o pracę, a pokażę wam, co Załogow ski potrafił
— Ani na chwilę nie wątpiłem o tem. Otóż myślę, źe kochany kolega mógłby zostać rząd' cą majątku u jakiegoś, ete, nowo....
— Przecież mogę złożyć kaucję....
— Ehl to za małe rzeczy: ja kroję na coś większego. Teraz żydzi rzucili się do kupowania ziemi, a takiej nowokreowanej szlachcie stare herby imponują.
— Co?!... Ja miałbym służyć u żyda?... Za nic w świecie. Przyznam ci się nawet, żem ani myślał o takiej propozycji! Daj mi miejsce u niemca, francuza, kacapa, u kogo chcesz zresztą, byle nie u parcha. Przecież jabym go do swego pokoju nie puścił, a nie dopiero żebym miał u niego służyć i w jego przedpokojach może jeszcze wystawać.... Wstydź się Jasiu!... ,
— Nie rozumiem kochanego kolegi. Przecież to wszystko jedno, u kogo się służy, byle służyć uczciwie.
— Wcale nie!... Szlachcic może tylko zależy ć od szlachcica! I jeżelibym miał służyć u żyda, tobym juź wolał pójść kamienie tłuc na szosie.
— Kamienie tłuc—łatwo się to mówi.
— No!... Ale powiedz, dlaczego nie mógłbym znaleść miejsca u takiego szlachcica, jakem sam?
— Dlaczego?... Hm! dlatego, źe szlachcic będzie szukał człowieka fachowego, któryby posiadał kwalifikacje odpowiednie do dzisiejszych wymagań, a kochany kolega, ete, poza pięknem nazwiskiem...
— Czyż to mało?
— Nie powiadam, źe mało, ale bez kwalifikacji....
— Jakto!!... Przecież musi gdzieś być jeszcze mój patent od Leszczyńskiego!... Najpierwsza niegdyś pensja w krajul
— Może była, ale nie jest.... Zresztą dziś patent z gimnazjum na wiele się nie przyda: bez grubych protekcji to nawet i z dyplomem uniwersyteckim długo można ssać palce. Mamy przecie prawników skończonych w kantorach bankierskich i medyków wykwalifikowanych, którzy zazdroszczą kawałka chleba konduktorom i maszynistom na kolejach żelaznych. Bardzo wybrednym na początek być nie można. Pierwsza rzecz zaczepić się o cokolwiek, a potem wznosić się coraz wyżej, wy żej.... Szkoda tylko, że kolega chce utrudnić sobie życie, może karjerę nawet, starym przesądem....
— To nie przesąd!.«. To moja wiara!
— Nie będę się sprzeczał... Zobaczymy jednak, czy życie samo nie przekona kochanego kolegi...
— Nigdy!... Jakem Załogo wski!—krzyknął, uderzając pięścią w stół z taką siłą, że aź kieliszki i butelki z brzękiem odskoczyły od marmurowego blatu.
— Ha! trudno!... Trzeba będzie więc ogłosić w kurjerach, iż rządca z kaucją poszukuje miejsca, i czekać. Może Bóg co da.
— JaktoL. Więc nawet przy kaucji nie miałoby się coś odrazu trafić?
— Odrazu nic się nie trafi, chyba miejsce, w którem się kaucję stracić może, ale na taką tranzakcję ja nie pozwolę: mam przecież doświadczenie starego adwokata.
— Dziękuję ci.
— Nie ma jeszcze za co. Ale widzi kocha» ny kolega, dziś do byle folwarku żądają człowieka z praktyką i wykształceniem fachowem. Trzeba mieć już, jeżeli nie stopień któregoś z wyższych zakładów zagranicznych, to przynajmniej z Puław. A może kochany kolega uczęszczał do Marymontu?
— Nie, nie: tam nie byłem.
— Ha! trudno: praktyka na swojem musi wystarczyć za kwalifikację.
— I dobre imię!
— No, tak—przy wtórzył Cieżyński, przy czem miękko pogładził sobie bokobrody i odchrząknął.
— Zapomniałem!... Zapomniałem!... Nie mam już imienia!...
— Tylko nie tak tragicznie—przerwał Cięży ński.
— Sam to dobrze widzisz, kiedyś zamilkł!
— Ależ nie o tem myślałem. Przyszło mi tylko do głowy, źe trudno jest przystosować się człowiekowi do nowych warunków. Kochany kolega pozostał szlachcicem zprzed dwudziestu lat, a społeczeństwo poszło naprzód: zdemokratyzowało się do gruntu. Hrabiowie i książęta żenią się z żydówkami, szlachta bierze się do wszystkiego: ludzie z herbami są nie tylko w kantorach żydowskich, nie tylko na kolejach żelaznych, ale i pomiędzy konduktorami od tramwajów, dorożkarzami, posłańcami,—a kochany kolega nie chcesz zroy' bić użytku ze swego nazwiska.
— Żadnej pracy się nie ulęknę, ale do żyda w służbę nie pójdę — zawołał Załogowski, i, podniósłszy głowę dumnie do góry, machnął ręką po wąsach, jakby dla ożywienia zamierającej w nim buty.
— Nie ma co!». Będziemy się starali i będziemy czekali. Ale jakoś kochany kolega delikatnie się z kieliszkiem obchodzi ... Czy może winko nie smakuje?
— Wyborne, wyborne!... Ale odwykłem od wina; czuję już w głowie.... Jestem przścież rekonwalescentem.
— Wolne żarty! Szlachcic polski nie potrzebuje się przyzwyczajać do wina, nie może więc i odwyknąć. Niechże kolega weźmie się raźniej do dzieła. Tak być nie może; to się nie godzi! Przecież na jednej buteleczce nie przestaniemy! Tyle mamy jeszcze do ogada nia, do załatwienia.... No! żeby nam się dobrze działo.... Za pomyślność kochanego kolegi!
— Dziękuję! dziękuję stokrotnie!
— Ale duszkiem.... po staropolsku.... po szla checku!....
— Ha!... Kiedy pić, to pić! Nalej! niechże i ja za twoje zdrowie wypiję!
— Jeszcze mamy czas... Teraz musimy “tę kwestję” wyczerpać do dna, nie wtrącając pobocznych — rzekł Cieżyński z uśmiechem, wskazując na butelkę.
— Niech i tak będzie!... Lubię cię za to, żeś do kieliszka ciekawy!... Tylko ludzie złego charakteru nie upijają się nigdy. Co prawda i ja się nie upijam, bo mam łeb tęgi, ale pić mogę! oo! mogę!... Tam jak byłem, to “karafińczyk oczyszczonej” tylko się mignął na stole!... Żeby tak co, tobym jeszcze pokazał, jak to było za czasów Ocieszynal...
Ja tam, co prawda, mocną głową pochwalić się nie mogę; ale też trochę, ete, wytrzymam....
— Mnie byś rady nie dat!... Przecież na swojem weselu piłem zdrowie po
zdrowiu pół garncowym puharem, a domyślasz się, źe mój teść sikaczem nas nie częstował. Ale cóż, kiedy ja tylko i mój ojciec zostaliśmy na nogach,— reszta wszystko trupy, a z ojcem we dwóch jakoś nie wypadało: poszliśmy spać przed czasem, choć puhar się do nas uśmiechał. Lekko licząc, w pierwszy dzień wesela wypiłem na siebie ze cztery garnce....
— Czy czasem kochany kolega nie przesadza z oddalenia?....
— Głupiś!... Ach, przepraszam cię; zapomniałem się.... Ale, widzisz,
jestem rekonwalescentem....
— ...................................Nic nie szkodzi.... Zdaje mi się jednak, źe
kochany kolega dziś by się zawahał
— Gadanie!... Żebym się tylko nie bał recydywy, to bym ci zaraz sztukę
pokazał....
Albo wiesz co?... Nalewaj kieliszki prędzej: ja ci postawię butelkę i każę przynieść puhar!.... Czuję, że krew zaczyna we mnie grać!
— Nie, nie dziś!.... Kochany kolega jest jeszcze osłabiony: wino w nadmiernej ilości mogłoby zaszkodzić; miałbym kochanego kolegę na sumieniu.
— Nie bój się o mnie i sam trzymaj się ostro;
— Na drugi raz, na drugi raz....
— Głupstwo!.... Pijmy!
— Nie; dziś nie pozwolę!..« Wino na osłabiony organizm działa zabójczo, i nawet, zdaje mi się, źe kochanemu koledze krew cokolwiek zaczyna nabiegać do głowy.... Ja się na tych rzeczach znam.
— Głupstwo!.... Czuję, że mi jest dobrze.... Pij i każ przynieść puhar!
— Nie; dziś nie mogę, nie mam czasu; zresztą musimy jeszcze pomówić o interesach.... Przyszłość kochanego kolegi leży mi na sercu....
— Dziękuję ci!... Poczciwy z ciebie chłopak, chociażeś mnie.... Ale co tam!... Piję za twoje zdrowie!
— Festina lente ...
— Tylko nie zawrącaj mi głowy swoją łaciną!
— Jest to jednak język wielkich rzymian, którym, jak i grekom, zawdzięczamy....
— Mam gdzieś rzymian i greków i żydów, i wszystkie narody na świecie!... Mów do mnie po polsku i pij po polsku! Chcę się dziś u pić!... Takiego robaka, jaki mnie toczy, trzeba zalać!....
— Słuszna uwaga, ale, ete, nie dziś, kiedy trzeba coś na trzeźwo obmyśleć.
— Wiesz co?.... Przyszła mi w tej chwili szczęśliwa myśl!...
— Słucham....
— Kto jest rządcą u ciebie?
— Jakto u mnie?
— No, w Ocieszynie!....
— Przecież, jak kochanemu koledze mówiłem, iż właścicielem Ocieszyna został Filip Zamberski...
— Tra, ta, ta... Wszystko jedno zresztą: przecież to twój szwagier?
— Tak jest: ale cóż to ma do rzeczy?
— Nic prostszego: zostanę rządcą Ocieszyna, naturalnie, jeżeli mi zaufacie....
— Ja sam już — podjął Cieżyński zwolna, smakując wargami wino — wpierw o tem myślałem. Któż bo śmiałby nie ufać obywatelowi zewszechmiar prawemu, człowiekowi dzielnemu....
— Not chyba mnie znasz! Dokazywało się cudów!... Las drżał, panie święty, kiedy się wchodziło!....
— Ani słowa, ani słowa!.... Ale mam dwa powody, dla których zrzekłem
się sam swej własnej myśli; primo: szwagier mój musiałby oddalić rządcę, którego zgodził na sześć lat na tantjemę — secundo'. ja musiałbym wziąć całą rodzinę oddalonego rządcy na swoje u trzymanie, gdyż to mój stryjeczny brat i do tego człowiek niezaradny. A przy tem najważniejsza rzecz: kochanemu koledze jakoś nijako by było zostać rządcą majątku, którego niegdyś byłeś właścicielem, źe tak rzeknę: panem wszechwładnym, dziedzicznym....
— Masz rację!... Dzielny z ciebie chłop!...* Myślisz po szlachecku, choćeś
sam nie kar mazyn!... Piję za twoje zdrowie, za zdrowie twojej godnej małżonki, za zdrowie twoich dzieci!....
— Tylko powoli!... Kochany kolega się zapala....
— Ja taki zawsze!.... Kiedy pić, to pić— kiedy bić, to bić!... Czuję, że mi wino dobrze robi!... Ile masz dzieci?
— Troje: syna i dwie córki....
— Za zdrowie twojego syna, którego kocham, jak ciebie samego, choć go nie znam!. .
Za córek zdrowie nie piję!... Niech djabli wezmą wszystkie córki na ś wiecie!.... Albo wiesz co?
— Słucham kochanego kolegi ...
— Oddaj jedną odrazu do klasztoru!...
*— Klasztory zniesione
— To do....
— Kochany kolega się zapomina....
— Co?!.... Ja się zapominam?... Oszalałeś!... Ile ona ma lat?
— Jedna dwanaście.... Ale co kochanemu koledze po tej wiadomości?...
— Na aktorkę jeszcze za młoda, tak, za młoda i pewnie, bez obrazy, za głupia!... Ale, wiesz co, oddaj ją do baletu!.... Tam podobno trzeba od dzieciństwa się ćwiczyć.... Ha! ha! ha! świetna rzecz! Moja córka aktorką, twoja baletnicą!... Ha! ha! ha!... A to ci karjera!... Będziemy na teatr darmo chodzili!... Będziemy pili z kochankami naszych córek!... Będziemy się bawili, jak królowie!.... Wiesz królu, daj pyska!.... Pysznieśmy się urządzili!....
— Kochany kolega uprzedza wypadki....
— Wypadki?... Wypadek może się każdej
pannie zdarzyć!.... Wypadek może się tylko pannie zdarzyć!.... Ale powiedz mi, dlaczego ten osiół stróż wyłupił na mnić gały, kiedym
się go pytał, gdzie panna Zało.... panna Zało gowska mieszka?...
— Kochany kolega nie wie zapewne, źe jego córka....
— Nie mam córki!... Idź do djabła z córką, z moją córką, ze wszystkiemi córkami na. ś wiecie!
— .... źe panna Zofja — ciągnął dalej spokojnie Cieźyński — jak wiele artystek mniejszego kalibru....
— Moja córka ma kaliber!... Ha! ha! hal czy i twoja będzie miała?
— .... jak wiele artystek poczynających,, występuje pod przybranem nazwiskiem.
— Co?!.... Nie pod swojem?.... Nie pod mojem? — poderwał nagle Załogowski, wytrzeźwiając się na chwilę pod wrażeniem wiadomości, która w jego mniemaniu ocalała, jeżeli nie wszystko, to przynajmniej bardzo wiele. W takim szlachcicu uwielbienie dla nazwiska swojego równoważy się z miłością dla dziecka. Że ono zginęło to mniejsza, ale rzekomy honor został.
— Panna Zofja występuje pod nazwiskiem....
—. .Ha!... Bogu najwyższemu niech będą dzięki!... Żyję!... Jasiu, Janku złoty, ja żyję. jeszcze! Teraz rozumiem, dlaczego stróż.
nie mógł się domyśleć, o kogo się pytałem!... Więc ona nie nazywa się Załogowska!... Co za szczęście!... Jasiu, Janku, panie święty, nalewaj!... Niech wypiję za jej zdrowie!... Nie!... Tfu!... To nie ładnie!!... Nalewaj!... wypiję za zdrowie twojej córki!..
— Przepraszam kochanego kolegę, ale to profanacja, e~te, świętych
uczuć rodzicielskich....
— Masz rację!.... Daj pyska!.... Dzielny z ciebie chłop, chociażeś nie szlachcic!... Nalewaj!...
— Kochany kolega ...
— Co tam!... głupstwo!.... Nie masz się o co obrażać!... Co nazwisko, to nazwisko!.... Załogowski, herbu Odmieńczyk!... To nie żarty!... Ija miałbym iść do żydów na stajnię?!... Ha! ha! ha! pyszny jesteś z twojemi pomysłami!... Ale powiedz mi, jakże ona się wabi?....
— Maryja....
— Nie, nie!... Nie mów mi!... Jeszczeby mnie kiedy przyszła ochota zobaczyć ją, spotkać.... Pijże do mnie!... Bo to, widzisz, człowiekowi nie tak łatwo wydrzeć z serca dziecko, całe dziecko!... Przecież ja ją tu całą czuję.. Cóż chcesz?... Ile razy o niej myślę, ot! nawet i teraz, jak z tobą mówię, to w sercu mam tu jej oczy, tu jej włosy, tu jej uśmiech, tu jej łzy... Bo to, widzisz, szesnaście lat, jakem pojechał!... Szesnaście lat!.... Taka była malutka! Takie włosy miała białe, jak leni... Takie oczy niebieskie, jak haber!... Takie ciałko miękkie, jak aksamit!.... Tak ślicznie szczebiotała!.... Tak się śmiała, jak dzwoneczek!.... I wiesz?.... Przez szesnaście lat nic a nic nie urosła.... Całą ją miałem tu w sercu, w kłębuszek zwiniętą!... Śliczny kłębuszek!... Dzwonię: jakaś jejmość otwiera mi drzwi. Pytam się:
— «Czy tu mieszka panna Załogowska?”
— “Tu; ale w tej chwili jest zajęta”.
— “Proszę powiedzieć, źe ojciec przyjechał’.
— “Ta małpa spojrzała na mnie wielkiemi oczami i poszła”.
— “Czekałem długo, alem się doczekał, oo! ładnych rzeczy!... To już nie moja Zosia, nie moja!.... Cóż z tego, że mi się rzuciła na szyję, źe mnie ściskała, jak szalona, kiedy to już nie to samo dziecko!.... “Niech panna Smia skaże jemu, żeby ubierał szę won'\. Ach! rozumiesz, źe potem można zwarjowaćL. Przyjeżdżam po tylu latach, a tu ani dziecka, ani majątku!... Poleciałem nad Wisłę, żeby prędzej skończyć.... Cóż mi po życiu bez majątku i ze shańbionem nazwiskiem?.... Ale, powiedz mi, czy ona nigdy nigdy nie będzie nazywała się inaczej?”
— To już jej rzecz....
— Czemu mi nie nalewasz?... Każ przynieść nową butelkę!.... Ach! jak mi wino dobrze robi!... Zawsze to lepsze, niż “oczyszczona!”... Ach! gdyby tylko nie to nazwisko!.... A czy ja jej zabronić nie mogę?
— Nie!.... Lecz kochanego kolegi płonne są obawy... Jeżeli się nie wyrobi na poważniejszą artystkę, to jej na myśl nawet nie przyjdzie powracać do własnego nazwiska; bo i po co?... W przeciwnym zaś razie, cóżby to kochanemu koledze szkodzić miało?...
— Jakto?!... Bredzisz, czy co?
— Niech kochany kolega nie zapomina, że ona może jeszcze wyjść na wielką artystkę.... Wszystkie warunki ma po temu.... Młoda, ładna, sprytna, pełna, że tak rzekę, niekłamanego zapału, tego świętego ognia, który rzadkim tylko wybrańcom losu dostaje się w u dziale, i nawet dość pokaźna. Coprawda, wzrost i figurę widocznie odziedziczyła po matce, gdyż nie jest wysoka, a to szkodzi na scenie. Za to rysy cudowne... Takie figlarne, jak u aniołków na włoskich obrazach, a uśmieszek boski!.... Powiadam kochanemu koledze, żadna się z nią równać nie może... Wszystkie warunki na wielką artystkę!... No! nie do dramatu, ma się rozumieć...., Ale tak lżejsza komedyjka, operetka.... O!.... w operetkach może być boska... Trochę czasu jeszcze, trochę wyrobienia, a potem cała Warszawa u jej nóg!... Co mówię?.... Cały świat przed nią otwarty!... Zadatek po temu już jest... O! jest!... Co prawda, w ciągu ostatnich dwóch lat straciłem ją z oczu; ale przed paru tygodniami właśnie widziałem ją przypadkiem w Eldorado.... Bardzo mi się, ete, podobała... Dużo życia i niekłamanego, że tak powiem, zapału!... A co za wdzięk naturalny!,.. Buzi dać, słowo honoru!... Niech kochany kolega mi wierzy, że ona ma przyszłość przed sobą!... Ja się znam na tem!... Tyle dzisiejszych gwiazd zaczynało gorzej, niż ona, tułało się od miasta do miasta, biedowało z dnia na dzień o chłodzie i głodzie, a ona ma wciąż engagement, jeżeli nie w jednej, to w drugiej trupie.... Jeszcze rok, dwa, mówię kochanemu koledze, a wszystko się zmieni, jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki. Powozy i karety będą stały przed jej domem!... Przecież nie brak przykładów, nie tylko za granicą, ale i u nas, w naszym kraju, który się pomału cywilizuje, że takie artystki wychodzą świetnie za mąż.... Iluż to hrabiów, książąt, baronów pożeniło się z aktorkami.... Książęta krwi żenią się albo z księżniczkami krwi, albo z he carkami.... to już taka ich natura!.... Warunków jej nie brak!.... Powiadam kochanemu koledze jeszcze rok, dwa.... a potem, potem, to naturalne... Będzie sławną, uwielbianą, złotem opłacaną za każde słowo.... Będzie przebierała w konkurentach, jak w ulęgałkach!... Jeżeli nie wyjdzie za hrabiego, to za jakiegoś barona, albo przynajmniej za bogatego szlachcica.... Oh! bo na sprycie jej nie zbywa.... A potem, to już rzecz umowy: będzie chciała występować na scenie, to któż jej zabroni?... A nie, to nie!.... Zobaczymy, co weźmie górę: święty ogień do sztuki, czy poczucie, ełe, szczęścia rodzinnego ogniska?... Sam przecie znam kilka, które są aktorkami i zarazem wybornemi żonami, matkami... Istne matrony staropolskie!...
— Oby to Bóg dał! Zawszeć... to.... moje.... dziec... dziecko... — wybełkotał Załogowski, i* huknąwszy głośnym płaczem, oparł ciężko, bezwładnie, głowę o krawędź stołu.
Przez długą, długą Chwilę słychać było łkanie łagodne ojca, któremu serce, pod wpływem alkoholu i ułudnych słów adwokata,, wezbrało łzami. Były to łzy rozrzewnienia na myśl jakiegoś szczęścia, odczutego w wy
©braźni, na myśl przyszłości, wmówionej przez usta obce, którym tylko serce ojca, przepełnione miłością, uwierzyć mogło.
Cieżyński, szczwany lis, ze swoim zyzem rozbieżnym, który w każdej chwili, nawet bez żadnej potrzeby, był wyborną maską dJa jego przewrotnej duszy, siedział nieporuszony przy stole, i, wysysając językiem krople wina, pozostałe na wargach i w kątach ust, gładził naprzemian to prawy bokobrod lewą ręką, to lewy prawą, i to tak dotąd, dopóki Zało gowski nie uspokoił się zupełnie. Kieliszki napełnione były do połowy.
— No! kochany kolego — przerwał Cieźyń ski pierwszy — wychylimy kieliszki: czeka na nas jeszcze jedna buteleczka, i potem do pracy....
— Tak mi się jakoś na płacz zebrało.... Wybacz!....
— Nic nie szkodzi.... W sercu rodziciel skiem łzy nigdy nie wysychają....
— Dawno już nie płakałem!
— Takie łzy rzetelną ulgę przynoszą, i po nich się jaśniej w głowie robi,
nie mówiąc już o sercu.... Tak, tak, kochany kolego!.... Rok, dwa, a potem.... potem rana się zabliźni, umysł przyjdzie do równowagi, i pogodzimy się z losem....
— Z losem?... Nigdy!
— Ależ to córka....
— Powiedziałem ci, te nie mam córki!.... Mogłem płakać, bom widział, jak mi teraz w oczach rosła i ginęła; ale przebaczyć, pogodzić się z nią—za nic.... To rzecz skończona!... Nie chcę o niej wiedzieć, nie chcę o niej słyszeć!... Wychodzę!....
— Ależ co za gorączka z kochanego kolegi.... Czysty szlachcic: tu kocha, tu bije!.... Trochę zimnej wody....
— Nic mi ona nie pomogła! '
— No!.... to nam wino pomoże: niech kochany kolega kończy, bo coś lepszego nas jeszcze czeka!
— Wolałbym już nie pić!.... Przez chwilę szumiało mi w głowie.... Prawdę mówiłeś: jestem jeszcze za słaby do kieliszka.... Drugi raz się upiję.
— Wolne żarty!.... A zresztą, co to szkodzi!.... Szlachcic polski, jak się prędko upije, tak i prędko się wytrzeźwi, i potem na bagnety!...
— To prawdal.... Pamiętam, panie święty, raz nade dniem, byłem pijany,
jak rzadko!... Powiadam ci, pałasz mi się między nogi zaplątał i przewróciłem się. Gdzie spojrzę, wszystko mi przed oczami tańcuje!... Aż tu naraz pap. alarm! Przeżegnałem się tylko i wylatuję na ganek. Pięć minut nie upłynęło, wszystko gotowe, i ja już na koniu!... Jezus Marja, co się działo, com dokazywał!... Tylko wióry leciały!... A widziałem tak jasno, jak gdybym kropli w ustach nie miał!
— A potem depresja... Byliśmy znowu pijani....
— Chowaj Boże!... Wróciłem napo wrót do tego samego dworu i dalejże w koperczaki do panien—mówił Załogowski już wesoło, pokręcając butnie wąsów do góry.
— Słyszałem, słyszałem... Dopuszczaliśmy się kontrawencji.... sprzeniewierzaliśmy się żo neczce....
— Cóż chcesz?.... Takie były czasy.... Nie przebierało się w niczem!... Co na placu, to nieprzyjaciel!
— I dziś pewnie, gdyby tylko pokusa, ete....
— Gadaniel... Ja tam jeszcze pokusy niepo trzebuję!...
— Rozumie się: szesnaście lat postu...
— No! nie tak znowu ścisłego!... Ani suchych, ani krzyżowych dni się nie obserwowało!.... Najgorzej tylko, źe nic Warszawy nie znam!
— O to nie ma strachu!.. Parę dni i finiła la comedia... Żeby tylko tak o wszystko było łatwo.... Jedna znajomość prowadzi do drugiej.... byle tylko zacząć....
— Wiesz co?.... Wzięli djabli cielę, niech wezmą i krowę!.... Trzy tysiące rubli, albo było, albo nie było, to wszystko jedno: po* hulamy trochę— zawołał z fantazją i uderzył dłonią o blat stołu.
— Nie!... Na to nie pozwolę!... Pieniądze trzeba zostawić na wszelki przypadek na procede rzyk, na jakąś kaucyjkę.... Co najwyżej, może sto, sto pięćdziesiąt rubelków.... To wystarczy.
— Ale ty mi pomożesz?... Zapoznasz, zaprowadzisz?...
— Najchętniej...
— Poczciwy Jasio!... Daj pyska!...
Obydwaj porwali się z krzeseł i rzucili się
sobie na szyję z czułością dwóch przyjaciół serdecznych, których sympatję jakieś drobne tylko nieporozumienie na chwilę zamąciło.
— Nie ma co!.. Ja ci postawię wina!
— Nie: stanowczo nie pozwolę!... Dziś mój dzień!..
— Tylko jedną buteleczkę....
— Za nic w świecie!... To nie po polsku— zawołał Cieźyński i ostro zadzwonił.
W chwilę potem chłopiec wszedł.
— Mały!
— Słucham pana “mecenasa”.
—
— Palę, ale mocne.
— To dobrze. Janek!
— Ależ słucham pana “mecenasa”.
— Przynieś nam dwa cygara, co to wiesz, w białych koszulkach, i butelkę
wina....
— Ha! kiedy nie chcesz mojego, będę pił twoje; ale kaź przynieść trochę migdałów, rodzynków....
— Co?!....
— No! trochę bakalji do wina: lubię czemś zagryzać.
— Któż to słyszał jeść bakalje przy winie!...
— Przecież dawniej tak się pijało — odpowiedział Załogowski, cokolwiek zmięszany.
— Kochany kolega stracił łączność ze społeczeństwem, nie rozwijał się razem z nim...
— Pan dobrodziej widać nie wie, że to już nie w modzie....
— Głupi jesteś!.... Nie wtrącaj się!—przerwał Cieżyński.
— Kiedy nie mogłem wytrzymać.
— Głupiś!.... Daj literę P....
— Rozumiem: “będziemy pracowali w tym samym kolorze, ale znacznie wyżej!”
— Co za sprytna szelma!... Powyuczał się, ete, wszystkich moich wyrażeń i powtarza.... Oh! ty papugo!
Rzecz się tak miała: ojciec Cieżyńskiego został opiekunem prawnym majątku i osób, należących do rodziny Ernesta Załogowskiego pod koniec roku. Nikt w okolicy, gdzie obydwie te rodziny: Załogowskich i Cieźyńskich, miały swoje posiadłości ziemskie, wypadku tego nie przewidywał;—a jednak inaczej prawie być nie mogło.
Potrzeba gotówki na prowadzenie gospodarstwa forsownego i głowy do rozplątywania powikłanych interesów, wpłynęła na to, źe w danej chwili Cieźyńskiojciec stał się dla rodziny Załogowskich człowiekiem opatrznościowym. Nikt na razie nie umiał wymyślić opiekuna lepszego, jakkolwiek nikt odrazu nie uważał go za
dobrego. Wprawdzie jego żona była daleką krewną żony starego Załogowskiego, — dziewiąta woda po kisielu,—lecz ani związki familijne, ani stosunki sąsiedzkie nie grały tu roli.
Przedewszystkiem była to chwila, w której sentymentalizm i gołosłowna przyjaźń nie wystarczały,—i tylko ludzie, posiadający gotówkę, spryt do interesów i pewną odwagę cywilną, mogli w niej nie uledz. Stary Cie źyński miał i odwagę cywilną, ponieważ sam się oświadczył z pomocą rodzinie Załogow skich, i doświadczenie prawnicze, które dawało mu przewagę moralną nad wszystkimi sąsiadami w okolicy Łukowa, i trochę gotówki, która w czasie ówczesnego przełomu ekonomicznego znaczyła bardzo wiele.
Z zawodu był to prawnik, obrońca “mino rum gentium”, rodzaj pokątnego doradcy, który przeważnie zajmował się wynajdywaniem sum na hipoteki i pośredniczeniem w kupnie i sprzedaży majątków ziemskich. Z tego nawet powodu, w całym powiecie łukowskim, gdzie, zanim został jego obywatelem, głównie prowadził swoje interesy, nazywano go powszechnie osobą trzecią, — przez aluzję do ogłoszeń w gazetach, iż w takiem a ta kiem miejscu jest do sprzedania majątek ziemski bez pośrednictwa osób trzecich.
Z usposobienia, z natury, był to pieniacz i krętacz, który podejmował się najgorszych i najbardziej zawikłanych spraw. Tą drogą doszedł do posiadania gotówki i wcale pokaźnego folwarku, graniczącego właśnie o miedzę z Ocieszynem, dziedzicznym majątkiem Zało gowskich. Pierwotnie miał on na nim tylko niewielką sumkę, pożyczkę, zabezpieczoną wprawdzie na hipotece pomienionego folwarku, ale udzieloną więcej z dobrego serca, niż z interesu, biednej wdowie z sześciorgiem dzieci, która tym tylko sposobem mogła się utrzymać przy majątku znacznie już obdłużo nym. Po paru latach jednak, zwłaszcza, iż o procenty nie upominał się nigdy, stał się jego tytularnym i rzeczywistym właścicielem, co mu zresztą łatwo przyszło, gdyż najpierw wszedł na hipotekę ze skapitalizowanemi procentami, a następnie wystawił majątek na subhastację i sam go kupił.
Rzecz prosta, iż sąsiedzi za takie wy kwitowanie podstępne biednej wdowy byli na niego serdecznie oburzeni, i, kiedy, już jako właściciel Zagrody Żbichowskiej, zjawił się na jakiemś zebraniu czy zjeździe powiatowym, wszyscy odmówili mu podania ręki. Była to kara wymierzona instynktownie na człowieka, który mało się rachował z sumieniem a jeszcze mniej z opiniją publiczną.
I Lecz opinija publiczna u nas jest albo wyrozumiałą, albo bardzo krótkiej pamięci; z konieczności posiada ona zasadnicze cechy naszego charakteru: lekkomyślność i brak wytrwałości. Albo nie potępiamy danego czynu dostatecznie, albo, jeżeli raz zdobędziemy się na potępienie czegoś, to nie chcemy, czy nie umiemy przy naszym sądzie obstawać. Parę lat wystarcza na to, aby tłuste plamy zostały wywabione, brudy wyprane. To też w tej, wielkiej pralni etycznej, nazywanej u nas o piniją publiczną, czas, i to nawet niedługi,, jest najlepszą kombinacją terpentyny, amo nijaku i mydła, w której tłuszcze naszego sumienia doskonale się rozpuszczają i same spływają do zlewu zapomnienia.
Z początku nikt nie chciał podać pierwszy staremu Cieżyńskiemu ręki; po pewnym jednak już czasie nikt nie śmiał nie podać, i sąsiad, w dwa czy trzy lata, uczuł się czystym, ponieważ pralnia opinji publicznej, zajęta zmy dlaniem innych może tłuszczów, nie chciała* czy nie miała czasu prać brudów jego sumienia.
Zresztą nie był to człowiek bez pewnych zalet* Przedewszystkiem umiał każdemu poradzić* jak kogo okpić, albo jak się nie dać okpić, kogo do sądu pozwać, a komu nie stanąć, z kim się prawować do ostatniej koszuli, a komu pocichu ustąpić: więc wszyscy mieli więcej interesu do niego, niż on do nich. A przytem był dowcipny, wesoły i towarzyski: grał doskonale w karty, pił tęgo i nie upijał się nigdy, rozprawia! o polityce składniej i gruntowniej, bo czytywał gazety, niż wszyscy razem sąsiedzi, — i był nadzwyczaj pobożny: w czasie nabożeństwa nie siadał nigdy w ławce, lecz, stojąc lub klęcząc, modlił się gorąco; na kościół pieniędzy nie skąpił, a posty wszelkiego rodzaju obserwował pilnie.
Zresztą, czyż to nie cnota, iż człowiek, który przez tyle lat kręcił sprawami, jako mały, nędzny adwokat, zapragnął na starość, kiedy go sumienie może ruszyło, oddać się szlachetnemu zawodowi gospodarowania na ~wsi, osiąść w zapadłym kącie powiatu łukowskiego, zamienić paskudny bruk Warszawy na czystą ziemię, papier stęplowy na rolę, pióro na lemiesz — słowem, zostać “szlachcicem?” Co prawda, nie zapomniano mu nigdy, iż, jako syn mieszczanina, nie miał herbu, lecz za to po kilku już latach nie pamiętano wcale ani jednej jego sprawki na warszawskim foruku, a nawet wyk wito wania biednej wdo wy z ZagrodyŻbichowskiej. Sentymentalizm* dopomógł czasowi — i sąsiad został czystym* ponieważ był potrzebnym.
Kiedy Ernest Załogowski, młody jeszcze, bo dwudziestoośmioletni właściciel Ocieszyna, dużego majątku, jaki przed kilku laty odziedziczył po ojcu, opuścił rodzinę, złożoną z młodej żony i pięcioletniej córeczki, stary Cieżyński sam zaofiarował się z pomocą. Początkowo zwracano się do innych sąsiadów; lecz. nikt nie mógł, nikt nie śmiał, nikt nie miał odwagi cywilnej, nikt nie umiał zająć się prze dewszystkiem losem osobistym młodego Za łogowskiego, a następnie sprawami jego majątku i jego rodziny. Ostatecznie pomoc,, prawdziwie sąsiedzką, obywatelską, Cieżyń* skiego przyjęto, i ponieważ Cieżyński miał na razie gotówkę, której nikt w tym czasie nie posiadał, a nadto stosunki i spryt, więc zrobił dużo dobrego dla osoby młodego Załogo wskiego i bardzo wiele dla jego interesów materjalnych.
Przedewszystkiem, nikt w okolicy nie przeprowadził korzystniej dla majątku sprawy u właszczenia włościan, a następnie nikt lepiej nie wykręcił się z katastrofy ekonomicznej,, jaka, wskutek nagłej zamiany pańszczyzny na. robotę za gotówkę, nastąpiła zaraz po refor mie. I można powiedzieć, źe stary Cieźyń ski swemi stosunkami i pieniędzmi uratował młodego Załogowskiego od zguby osobistej, a jego majątek od ruiny natychmiastowej. Co prawda, nie zrobił tego swoim kosztem, gdyż wszystkie wydatki, jawne i ukryte, co do grosza policzył i w ogólnej sumie na hipotece Ocieszyna zabezpieczył; lecz czy mogło być inaczej? I tak szczęście, źe się taki dobroczyńca znalazł. Bo cóżby ta młoda, dwudziestokil koletnia kobieta zrobiła? Czy miała doświadczenie? Czy miała pieniądze na najpilniejsze i nieodzowne potrzeby gospodarstwa, które trzeba było prowadzić na nową modłę? Czy u miałaby znaleść, poza pachciarzem swoim, kogoś, ktoby jej pożyczył bodaj tysiąc rubli?
Cieżyński, zaraz po objęciu Ocieszyna w administrację, wystarał się w Warszawie o sumę pięciu tysięcy rubli na %» rzecz niesłychana w owym czasie, które umieścił na hipotece,—a w dwa lata potem wziął z Towarzystwa kredytowego ziemskiego przypożyczkę czterech tysięcy rubli na miejsce długu, już spłaconego ratami.
Wprawdzie hipoteka Ocieszyna obciążoną została jakimiś trzydziestoma tysiącami rubli, lecz cóż to znaczyło?.... Dług Towarzystwa, dwadzieścia tysięcy rubli, nie liczy się; wła ściwego więc długu było dziesięć tysięcy rubli, fraszka na taki majątek, którego wartość oceniać można było wówczas, pomimo deprecjacji ziemi, na osiemdziesiąt do stu tysięcy rubli. To też gospodarstwo szło j ak zegarek: wszystko zrobione na czas, wszystko na czas sprzedane, wszystkie interesy załatwione. Tak trwało pięć lat. Rada familijna była zachwycona, Ernest Załogowski szczęśliwy, iż wybór opiekuna przeszedł jego i wszystkich oczekiwania.
Lecz nagle zaczęło się rwać. Gotówka włożona w meljoracje wyczerpała się; jeden rok nieurodzaju dał niedobór kilku tysięcy rubli, zaraza na owce w drugim pozbawiła majątek inwentarza i nawozu, wydatki zaś osobiste rodziny w trzecim powiększyły się w sposób niezmierny. Rzecz czysto losowa. Żona Za łogowskiego ciężko zachorowała. Z początku leczyła się w domu. Ponieważ jednak opieka miejscowego lekarza i lekarzy sprowadzanych z dalszych okolic okazała się niedostateczną, postanowiono wywieść chorą do Warszawy. Cieżyński syn, podówczas już prawnik skończony, wynajął mieszkanie w hotelu, kilka pokojów, gdyż pani Załogowska zjechała z córeczką i panną służącą, sprowadził lekarzy, najlepszych jacy byli, zajął się dostawą jedze nia, słowem zaopiekował się chorą w zupełności. Nieszczęście jednak mieć chciało, że wszelkie starania i wysiłki na nic się nie zdały. Choroba okazała się rakiem, którego operacji postanowiono dokonać w Wiedniu, dokąd Cieżyński syn towarzyszył chorej. Operacja powiodła się na razie, lecz chora po powrocie do Warszawy w kilka tygodni umarła. Rachunek ogólny, pod pozycją: Choroba Wnej Zalogow skiej, wyniósł, począwszy od pierwszej wizyty lekarza z miasteczka X, a skończywszy na trumnie wraz z kosztami pogrzebu, rs. z kopiejkami. Wszystko to razem pochłonęło kilkoletni dochód z majątku i wywołało konieczność zaciągnięcia nowej pożyczki na hipotekę Ocieszyna, jakichś pięciu tysięcy rubli, których tym razem dostarczyła matka przyszłej żony Cieźyńskiego syna.
Lecz odtąd gospodarstwo zaczęło upadać. Zboże sprzedawano byle jak, byle zapłacić procenty od wierzytelności i wystarczyć na potrzeby rodziny; uprawa chromała z powodu braku inwentarza i robotnika, budynki szły w ruinę, narzędzia gospodarcze znikały bez śladu. A ponieważ trzeba było z punktualnością zegarka opłacać pensję Zosi, jakieś ,—, rs. rocznie, i posyłać w dwóch ratach półrocznych po rubli Załogowskie
mu, więc rewersy na wielkie procenty mnożyły się z półrocza na półrocze, z roku na rok. Przyznać jednak należało, źe rachunki były w porządku. Stary Cieżyński prowadził rejestry gospodarcze z wzorową pilnością, zarówno pod względem ścisłego notowania pozycji, jak i kaligrafii, i to aż do o statniego tchnienia, aż do śmierci, która nastąpiła prawie nagle, w roku.
Opiekunem po nim został Jan Cieżyński* który, już jako trzydziestokilkoletni naówczas adwokat, cieszył się dużą praktyką i sławą niepośledniego krętacza. Rzecz naturalna, iż prowadzenie interesów zagmatwanych Ocieszyna można było powierzyć tylko w ręce człowieka zręcznego i przebiegłego, i nikt nie był godniejszym tego wyboru, niż Cięży ński syn* który pod tym względem o wiele jeszcze przerastał ojca, ponieważ,oprócz znajomości interesów i spraw, posiadał nadto dużą ogładę towarzyską. I on też, równie jak jego ojciec* posyłał Załogowskiemu regularnie co pół roku rubli, opłacał w terminach ściśle oznaczonych pensję Zosi, i prowadził rachunki z całą pedanterją buchaltera i kaligrafa. Lecz majątek chylił się coraz bardziej do upadku, a rewersy gromadziły się z roku na rok.
Teraz głównym dostawcą pieniędzy był Werthsmann, lichwiarz z Warszawy, który na każde zawołanie dostarczał sum odpo wiednich, zamieniał jedne rewersy na drugie,, gdy dominium Ocieszyn nie było w stanie zapłacić ani sumy ani procentu, i nie właził na hipotekę, czemu się dosyć nie mogli nadziwić sąsiedzi.
— Zręczna szelma—mówił któryś z sąsiadów do swojego pachciarza o Cieżyńskim — skoro umie żyda ciągnąć, a hipoteki ani tyle nie naruszał
— Niech Jasny Pan poczeka: wuni obydwa sztukę pokażą.
I pokazali. Kiedy grad wybił wszystko j zboże na całym Ocieszynie w roku, kredyt urwał się zupełnie. Wprawdzie miejscowi faktorzy chcieli dostarczyć pieniądzy, lecz Cieżyński za nic zgodzić się nie chciał.
“Ależ to łajdactwo żądać %, kiedy on nigdy nie dawał swojemu żydowi więcej nad %, i to jeszcze bez zabezpieczenia na hipotece! Niech się dzieje, co chce, ale on nie pozwoli tak rujnować przyjaciela. Lepiej majątek sprzedać i co się zostanie pieniędzy u lokować w papierach, niż oddać go na pastwę lichwiarzom. Boć przecie takie procenty w parę lat zjadłyby całą fortunę do szczętu,.
i nicby się temu biednemu Załogowskiemu nie zostało!”’
Pomału i rada opiekuńcza i sąsiedzi nabrali tego samego przekonania. Przecież ceny na ziemię pod ten czas właśnie były dobre, więc tym sposobem choć cokolwiek z majątku się uratuje.
Chodziło tylko, jak sprzedać majątek znajdujący się pod kuratelą, i jak wystarać się o kupca, któryby go nabył z wolnej ręki. Nad tern wszystkiem trzeba było się zastanowić, namyśleć poważnie i dopiero następnie szybko wykonać. Lecz od czegóż głowa Ciężyń skiego—mówili wszyscy, zdając na niego cały trud prowadzenia sprawy.
Tymczasem stało się zupełnie inaczej. Cieżyński nie zapłacił raty Towarzystwa: biedak nie miał już skąd dostać gotówki, choćby nawet... Towarzystwo wystawiło Ocieszyn na sprzedaż.
Do licytacji, o której, jak zwykle, mało kto wie, gdyż nikt nie przypuszcza, aby licytacja odraz u dochodziła do skutku, stanął tylko Werthsmann i Filip Zamberski, szwagier Cieżyńskiego. I Ocieszyn, pięćdziesiąt włók najpiękniejszej ziemi, z łąkami i lasem, poszedł za rs M, to jest: za rubli ponad sumę Towarzystwa Kredytowego i dług Werths manna, który skupiwszy wszystkie rewersy, wystawione w ostatnich czasach przez Cięży ńskiego, jako plenipotenta majątku wszedł na trzeci numer hipoteki Ocieszyna z , rubli. Sumy: , rubli nieboszczki żony Załogowskiego i , rubli świekry Cięży ń skiego, jako nie wymagalne, a stanowiące drugi numer po Towarzystwie, zostały się na hipotece. Majątek nabył Zamberski, szwagier Cieiyńskiego, którego nikt nie podejrzy wał o posiadanie tak znacznego kapitału. Wprawdzie na kupno Ocieszyna potrzeba było wszystkiego jakichś piętnastu tysięcy rubli, to jest tyle, ile wynosiła zaległa rata Towarzystwa,, dług Werthsmanna, koszta subhastacji i stempel; lecz o utrzymaniu się przy tak wielkim majątku bez znacznej gotówki, myśleć nawet nie można było.
— I tak odważny jakiś człowiek — mówili sąsiedzi, wiedząc, jakiego nakładu wymagać będzie gospodarstwo majątku zupełnie z niszczonego, w którym wszystko trzeba było zaczynać nanowo, wszystko kupić za gotówkę, począwszy od pługów i wozów, a skończywszy na inwentarzu i zbożu na zasiew.
— “Nie ma co mówić! Tanio kupił bo tanio; ale też będzie musiał dobrze się napocić, zanim ziemia da mu jeść. Bo to, panie,.
ziemi jeść nie można; i jeżeli on myśli, źe będzie miał procent od swojego kapitału, to się grubo myli. Co to dziś gospodarować! Najlepszy przykład: Załogowski. Majątek piękny, prawie bez grosza długu, dobrze zagospodarowany, racjonalnie prowadzony. I cóż z tego?... Rok nieurodzaju, zaraza na owce, jedno gradobicie, jakiś przypadkowy wydatek na chorobę żony, jedna rata niezapłacona Towarzystwu, ot i po majątku! A Załogowskie mu zdawało się, że jest wielkim panem. Dziś gospodarz na wsi, to nie pan: to parobek Towarzystwa i żydów. Tak: ale co on teraz robić będzie? Da sobie radę! Dzielny był chłopak! Trochę może szaławiła, trochę zanadto butny, ale złote serce! Zresztą szlachcic, co się zowie: porządna rodzina, nazwisko znane; każdy mu pomoże—i będzie miał więcej chleba, niż na. Ocieszynie. Cóż to! nie ma głowy na karku? Wielkim rozumem się nie odznaczał, to prawda; ale też nie można powiedzieć, aby był głupi. Niech tylko wróci, a zaraz się dla niego jakieś miejsce znajdzie. Może przecie zostać rządcą!.... E! rządcą — nie. Taki człowiek nie na rządcę! Znajomy by go nie śmiał wziąć, a obcy nie będzie mu dowierzał. Na rządcę trzeba człowieka giętkiego w karku, no, i z jakiem takiem doświadczę niem. A on cóż? Miał majątek, ale na nim nie gospodarował. Będzie mu trudno jednak!... Cóż znowu?!... Alboź to nie ma biur, kantorów, banków, kolei?... Ot!... kolej!... Pokręci się tylko, i zostanie zawiadowcą stacji, a choćby wreszcie ekspedytorem... Ekspedytor— intratna posada, mówią, i niezależna! I wszyscy widzieli Załogowskiego w czerwonej czapce, albo przynajmniej w czarnym mundurze ze świecącemi guzikami, domyślając się raczej, niż rozumując, iż kolej jest dla wykolejonych, i wierząc, źe w każdem społeczeństwie na każdą jednostkę jest miejsce. A zresz* tą, czy to nie ma zasług?.... Przecież dla bene merentibus zawsze się coś robiło. Szkoda tylko,
źe mu się córka zmarnowała! Ale to nic! Zawsze się coś dla niego zrobi....
Niech tylko wróci!”
I Załogowski wkrótce z wędrówki wrócił, aie miejsca dla siebie w kraj u nie znalazł. Co bo on krajowi dać był w stanie, co bo jemu kraj dać mógł teraz?...
Oderwany od łona społeczeństwa na czas dłuższy, stracił łączność z niem organiczną. Stało się z nim to, co się dzieje z roślinami przeniesionemi na inny grunt, do innego klimatu, w inną strefę, które, nabierając nowych zdolności do nowego życia, tracą wiele z daw nych, lub, co najwyżej, przechowują niewłaściwe, niepotrzebne. Załogowski nieprzysto sował się do nowych warunków. Przyczepiony nieorganicznie do innego społeczeństwa, już nie to, że nie umiał, lecz poprostu nie chciał się do niego w niczem przystosowywać. Wyszedł z kraju szlachcicem i szlachcicem chciał pozostać. Nie było ani jednej cnoty, którejby przez szesnaście lat nie uprawiał na dalekim wschodzie. Ile miał pieniędzy—tyle rozrzucał. Jeżeli mu fantazja przyszła, to jechał do spowiedzi o pięćdziesiąt mil samowtór z chłopakiem przez lasy i puszcze. Najczęściej polował na grubą zwierzynę, a w braku tej na ptaki, lub choćby na zające, których tam nikt nie je. Zimą i latem urządzał wycieczki łódką, lub sankami po zamarzniętych rzekach “w sąsiedztwa”—jak mówił— do nowych lub starych znajomych, którzy mieszkali o dwieście, a czasem i więcej wiorst od miejsca jego niby stałego zamieszkania. W czasie tych podróży, odbywanych najczęściej we dwóch lub trzech, opowiadał stare anegdoty lub słuchał nowych dziwów, przywożonych z kraju. W połączeniu z innymi wychodźcami, kiedy już w głowach zaczynał rozszerzać się widnokrąg myśli pod tym czy innym wpływem, powtarzał oklepane frazesy “wielkiej polityki”, lub przyklaskiwał romantycznym projektom innych. Jak i wszyscy— nic nie czytał. Co najwyżej, od czasu do czasu, kiedy wpadła mu w rękę jakaś gazeta warszawska, i to z odcieniem wyraźnie konserwatywnym, uczył się na pamięć nowego frazesu na stary temat tradycji i polityki szlacheckiej, którego sam dobrze nie rozumiał, i z tym jechał o sto wiorst podzielić się z jakimś dawnym lub nowym kolegą. Żył wspomnieniami i myślą powrotu do kraju. Cały nowy kraj, całe nowe życie, cały nowy świat, całe nowe o brazy szczegółów przesuwały się tylko przed jego oczami, nie przenikając do jego duszy, do jego organizmu. Ulegał takiemu wrażeniu, jakiego doznaje dziecko na widok kalejdoskopu z różnobarwnych szkiełek, które u kładają się w tysiączne kombinacje drobnych płaszczyzn, lecz nigdy w formy postaci ani obrazów. O wyrabianiu jakichś zdolności do pracy mowy nawet nie było. Specjalnie nic nie umiał, do niczego nie był przygotowany. Od czegóż więc miał zacząć?...
Kiedy przyszedł list od Cieżyńskiego, z którego się dowiedział, że czeka go ruina, wziął się w pierwszej chwili do handlu.
Rzecz szczególna: żadnemu polakowi, chociaż każdy się uważa za szlachcica i za rolni ka z urodzenia, na myśl nawet nie przychodzi zająć się uprawą ziemi, której na tym dalekim wschodzie można dostać zadarmo tyle, ile się chce. Co najwyżej, jeżeli który odważy się zarabiać na chleb fuzyjką i sprzedażą detaliczną miejscowych produktów.
To samo też stało się z Załogowskim. Ponieważ widział tylu zpośród swoich w tym fachu, więc nie wydało mu się to na tamtym gruncie hańbą. Bez ujmy dla herbu założył sklepik ze skórami i tem przez jakiś czas się zajmował. Właściwie handlarzem był jakiś kucharz z profesji, który go w sklepie zastępował; on zaś polował tylko na łosie, sobole, lisy, wilki, niedźwiedzie i inną dziczyznę, z której skórę nie wy prawną sprzedawał jego pomocnik. Lecz, bądź przez brak wytrwałości, bądź też przez nieumiejętność prowadzenia interesu, cała ta zabawa nieprodukcyjna skończyła się zamknięciem sklepiku po kilkomie sięcznej próbie. Proceder przyniósł jakieś sto rubli straty, które Załogowski musiał pokryć ze swej półrocznej pensji, wskutek czego o statnie sześć miesięcy trzeba było przeżyć za rubli. Sto pięćdziesiąt rubli na pół roku, czyli dwadzieścia pięć rubli na miesiąc dla szlachcica, który u swego stołu miał codzień dwóch lub trzech kolegów na obiad, a przy kolacji ilu się zmieściło—toż to nędza, choć mięso kosztowało trzy kopiejki funt, a zamiast wina piło się “oczyszczoną”. Lecz to wszystko fraszki, byle raz się wyrwać stąd, byle już raz dostać się do kraju!
Tak jednak żyjąc, niczego się nie nauczył, bo nawet języka, poza jakiemis specjalnemi wyrazami i wyrażeniami—i niczego się nie oduczył. Przeciwnie: obstawać przy swoich przekonaniach i pojęciach, jakie miał przed szesnastu laty, nie dopuszczać najmniejszej choćby zmiany w obyczajach i zwyczajach, przechowywać najdrobniejsze nawet cechy wielkiej tradycji narodowej, uważał sobie i innym za święty obowiązek prawdziwego polaka i prawdziwego szlachcica. A zresztą, czegóż się mam uczyć—mówił. Dajcie mi tylko kawał ziemi, a zobaczycie, jak umiem go spodarowaćl
To też, jakim był przed laty, takim powrócił do kraju, ponieważ naturalnie i sztucznie pielęgnował w sobie te cnoty, które po przodkach odziedziczył.
Tak: lecz kraj był już innym. Przez ten czas wyzbywał się powoli pewnych nałogów tradycyjnych, które uważał za cnoty, i nieznacznie nabywał nowych, które pozwalały mu jako tako istnieć w warunkach zupeł nie odmiennych, drogą nieuchronnej konieczności wytworzonych. Przez ten czas zmieniły się stosunki. Powstało całkiem inne pokolenie, ani zewnętrznie, ani wewnętrznie do dawnego nie podobne, które przede wszystkiem nie w szczegółach drobnych, nie w formach przejściowych, lecz w rzeczach zasadniczych polityki, życia społecznego i towarzyskiego, sztuki, nauki, stanęło na gruncie odmiennym, pod wielu względami dla dawnego niesympatycznym, na wielu punktach niebezpiecznym, lecz bardziej do życia w nowych warunkach podatnym.
Co on z niem miał wspólnego?.... Nic, albo* prawie nic: pewne ogólne rysy temperamentu i charakteru. Poza tem wszystko, co stanowi dzisiejszego człowieka, było mu wstręt nem lub obcem. Niektórych zawodów życia za nic w świecie nie byłby się jął: uwłaczało by to jego honorowi, poczuciu ambicji szlacheckiej, dumie rodowej; do innych nie był przygotowany, nie miał żadnego fachowego wykształcenia, żadnego narzędzia w ręku.
Pozbawiony majątku dziedzicznego—pozbawiony został odrazu wszelkich środków da życia. Wychowany na synekurze, mógł tylko żyć synekurą, a o taką nie było łatwo. Nikt nie miał interesu starać się o nią dla niego
i za niego, a on sam nie umiał i nie wiedział, jak siędo tego wziąć. Nazwisko jego,jakkolwiek szlacheckie, porządne, czyste, stare, nie było jednak dość świetnem, aby mogło go wynieść na miejsce honorowego prezesa jakiegoś banku prywatnego, przedsiębiorstwa akcyjnego, towarzystwa ubezpieczeń, czy też pierwszego lepszego szwindlu żydowskiego, kryjącego się za świetnemi nazwiskami rodowemi. Żaden z jego antenatów nie odznaczył się szczególnie ani przy obronie, ani przy sprzedaży ojczyzny: stąd mały splendor jego nazwiska.
Co najwyżej, gdyby znał stosunki warszawskie i umiał się kręcić w tak zwanem “towarzystwie”, mógłby się ożenić z jakąś względnie bogatą żydówką, czyli pójść na utrzymanie do którego z tych półkrezusów, którzy, nie odziedziczywszy po ojcach herbów zadarmo, wynajmują je za grube pieniądze od zięciów.
Lecz Załogowski był szlachcicem starej daty: nie rozwijając się etycznie i towarzysko razem ze społeczeństwem, zatrzymawszy się w życiu prawie w latach młodzieńczych, bo kiedy wychouził z kraju, miał zaledwie jakieś dwadzieścia kilka lat, stał na gruncie przekonań jeszcze swojego ojca, czyli że był o dwa pokolenia starszym od tego, które w tej
chwili życiem owładnęło. Dla niego ożenić się z żydówką, było mezaljansem, uwłaczającym jego przekonaniom kastowospołecznym, towarzyskim, religijnym i estetycznym. Dla niego każda żydówka musiała śmierdzić cebulą, chodzić do myk wy, modlić się w sobotę, jeść łokszynę i mówić żargonem, a na myśl, źe jego żona mogłaby nosić po ślubie atłasową perukę na głowie gołej, jak kolano niedobrze mu się robiło. To też wszelkie perswazje, namowy, projekty Cieżyńskiego spełzły na niczem, i Załogowski został “administratorem” jakiegoś folwarku w Olku skiem.
Niedługie to było administratorstwo: pięć,, czy sześć miesięcy. Załogowski, wbrew perswazjom Cieżyńskiego, dał się wziąć na o bietnicę wysokiej pensji i złudnej tantjemy, na samodzielność w prowadzeniu gospodarstwa, czyli względną niezależność stanowiska, i zabezpieczył kaucję na ostatnim numerze hipoteki folwarku, obdłużonego ponad jego wartość rzeczywistą. Był to zwyczajny szwindel szlachecki, w który faktorzy wplątali naiwnego Załogowskiego. Folwark został wystawiony na subhastację przez jednego z wierzycieli żydów, który utrzymał się na licytacji przy swojej sumie i za nią nabył majątek.
Lecz Załogowskiego rubli kaucji spadło z hipoteki i przepadło. Ponieważ jednak miał już dowód, źe gospodarował na cudzem, więc wkrótce wystarał się o miejsce rządcy z pensją roczną rubli, w czem Cieżyński mu istotnie dopomógł.
Było to miejsce względnie nawet dobre.
Właściciel mieszkał w Warszawie i zostawiał rządcy zupełną swobodę. Do majątku przyjeżdżał dwa razy na rok sprawdzić rachunki i skonstatować stan gospodarstwa, poczerń rządcę zostawiał na następny rok lub odprawiał natychmiast. Już po pierwszej takiej wizycie stanowisko Załogo wskiego było zachwiane. Rządca wydał się właścicielowi zanadto butnym i pewnym siebie, a za mało pilnym i doświadczonym, jak na majątek w wysokiej kulturze. Roboty w polu nie były zrobione na czas, płodozmian zepsuty, rachunki w nieporządku. Nie można powiedzieć, aby gdzieś miały się okazać jakieś fałszerstwa — chowaj Boże! Lecz cokrok,to nowybłąd w dodawaniu lub mnożeniu, to nowa niedokładność w zapisaniu pozycji, to jakaś gruba nieumiejętność w prowadzeniu rejestrów.
— “No! może się poprawił... Złej woli nigdzie ani śladu; a że trochę niedbały i trochę zanadto hardy, jak na podwładnego, który źle spełnia obowiązki, to jeszcze nie powód, aby go zaraz pozbawiać miejsca. Trzeba go zostawić! Za parę miesięcy wyrobi się, nauczy, i będzie dobrze”.
Gdzie tam! Z poczuciem spełniania obowiązków trzeba się urodzić; aby zaś czego się nauczyć, trzeba zdolności odpowiednie odziedziczyć.
Załogowski urodził się na właściciela ziemskiego, na pana, który umie rozkazywać, nie zaś na oficjalistę, który ma słuchać i wykonywać. Że jednak poczuł biedę za pasem, spuścił z tonu i wziął się do roboty e nergiczniej nieco. Całemi wieczorami ślęczał nad rejestrami, dodawał, odejmował, mnożył, dzielił, sprawdzał, przekreślał, podskrobywał, przepisywał i potem na czysto z bruljonu wpisywał do ksiąg, lecz wszystko napróźno: omyłki szły za omyłkami.
— “Psiakrew, wymyślili! Łamigłówka nie gospodarstwo”—mówił do siebie z wściekłością i szedł spać.
Pewnego razu, kiedy w żaden sposób suma z dodawania poszczególnych pozycji ze sprzedaży nie chciała mu wypaść na papierze i zgodzić się z tą, jaką posiadał w gotówce, był tak rozłoszczony, że nie mógł zasnąć. Nazajutrz wstał zły i pierwszego parobka, jaki mu się nawinął, okrutnie zlał kańczugiem. Za tę sztukę, z wyroku sędziego gminnego,zapłacił chłopu pięćdziesiąt rubli za kurację i odsiedział dwa tygodnie aresztu. Ze zmartwienia, obrażony w poczuciu swej godności i dumie, która nie mogła przystać na to, aby szlachcic miał siedzieć w kozie za chłopa, rozchorował się. To było zarazem początkiem końca. W gospodarstwie przez ten czas pokazały się takie braki, a w rachunkach takie niedokładności, iż został przed terminem wydalony ze służby.
Odtąd, po dwóch latach gospodarki na cu dzem, zaczęło się dlań życie na prawdę ciężkie. Nie miał pieniędzy i nie miał się czego jąć. Jeździł od majątku do majątku, od jednego znajomego do drugiego, od powiatu do powiatu, lecz wszystko napróżno. Nikt go nawet nie łudził obietnicami, a najmniej serca znalazł w swoich rodzinnych stronach. Widocznie chciano go się pozbyć. Ten i ów nawet pożałował; lecz nikt nie miał ochoty brać na kark takiego ciężaru: szlachcica, dużego pana, który nie umie pracować, na rządcę. Ponieważ jednak dostał języka od swoich byłych sąsiadów o losach i historji Ocieszyna, postanowił wziąć się do Cieżyńskiego i tą lub inną drogą wyrwać mu bodaj z gardła trochę grosza. Pojechał do Warszawy, dopytał się gdzieś jakiegoś uczciwego adwokata, chcąc mu oddać sprawę, lecz wkrótce przekonał się, że drogą procesu nic nie wskóra. Cieżyński zanadto był dobrym prawnikiem, aby go na czemś przyłapać można było; to też adwokat odradził mu proces.
— “Więc cóż robić?”
— “Nic. Szukać pracy”.
— “Jakiej? Niewiadomo. Każdy to tylko robić może, co umie, a Załogowski nic nie umiał”.
— “Ach! prawda!... Umiał doskonale powozić.”
— “A możeby za stangreta?”...
— “Nie!... To zanisko. Lepiejby zostać do* rożkarzem. Wyborna myśl!.... Lecz skąd wziąć pieniędzy?”...
— “Niech Cieżyński daje”.
— “Jakieś tysiąc rubli wyciągnąć z niego można. Trzeba iść”.
— Ależ ja zrobiłem wszystko, co mogłem, co do mnie należało.... Zresztą,
sam mam obowiązki.... żonę, dzieci—tłomaczył się adwokat, przyparty z miejsca do muru przez Za łogowskiego.
— Tak; ale ja zostałem wykwitowany z majątku— odparł ostro Załogowski.
— Chyba nie przeze mnie....
— Więc przez kogo?
— Przez wypadki, przez dziwny zbieg* że tak powiem, okoliczności....
— Jakich?
— Najpierw fatalna konieczność prowadzenia gospodarstwa przez osoby trzecie, przez rządców i oficjalistów najemnych, którzy, jak wszyscy najmici, więcej myślą o swoich interesach, niż o interesach właściciela. Potem choroba żony kochanego kolegi i tragiczny koniec, co pochłonęło dużo pieniędzy i pozbawiło odrazu majątek kapitału obrotowego, a dziś majątek ziemski bez kapitału o brotowego jest tylko ciężarem. Dalej kilka z kolei klęsk losowych, jak nieurodzaj, upadek inwentarza, gradobicie, że pominę inne pomniejsze.... Wreszcie, ech, córka kochanego kolegi, procenty lichwiarskie....
— Któreście sami brali, albo z żydami podstawionymi się dzielili—huknął Załogowski, długą przemową adwokata zniecierpliwiony.
— Proszę się nie zapominać, bo....
— Bo co?!
— Bo zawołam lokaja....
— Lokaja na mnie?!... I ty byś śmiał się odważyć?... Ależ jabym ci łeb pięścią rozbiłf
Cięży ński zadzwonił gwałtownie: lokaj wszedł i stanął przy drzwiach.
Załogowski przyskoczył z zaciśniętemi pięściami do Cieźyńskiego i krzyknął:
— Kaź w tej chwili wyjść temu durniowi za drzwi, bo inaczej obydwóch was przez o kno wyrzucęl
Cieżyński zbladł, i, cofając się przed Zało gowskim, odsunął się mimowolnie, instynktownie, od okna.
— Słyszałeś—krzyczał Załogowski—com po* wiedział?.... Kaź wyjść temu durniowi!
— Odejdź—rzekł Cieżyński do lokaja, złamanym, cichym głosem.
— A jednak się boisz....
— Ustępuję przed siłą....
— Jednego przeciwko dwom!.... Ale, widzisz, ja nie chciałem, żeby twój lokaj wiedział, jakiego ma pana.
— Nie potrzebuję się za siebie wstydzić przed nikim....
— Powiedz, źe nie umiesz!
— Nie rozumiem....
— A więc powiem ci jasno: jesteś bezczelny krętacz, oszust, złodziej!....
— Ależ to obelga! Ja nie mogę pozwolić mówić sobie podobnych
impertynencji w swoim własnym domu....
— Musisz, boś zasłużył!....
— Czem?
— Tem, że najpierw byłeś pomocnikiem o szusta i złodzieja, a potem sam oszustem i zło* dziej em.
— Ależ....
— Nie przerywaj... Okradaliście mnie przez, dwadzieścia lat!....
— Kto?
— Ty i twój szanowny ojczulek!
— Proszę nie tykać pamięci człowieka, który jest już na boskim sądzie....
— Żeby on z piekła nie wyjrzał!!
— Ależ....
— Nie przerywaj mi!... Utrzymywaliście książki w porządku, a okradaliście mnie przez dwadzieścia lat, jak zwyczajni złodzieje. Ja wyleciałem, widzisz, z rządcostwa za to, żem. nie umiał ksiąg prowadzić, ale ani jeden grosz: cudzy do mojej ręki nie przyległ. Wyście kradli, kradli, kradli, ażeście mnie okradli do szczętu, do ostatniego grosza, i ja nic wam za to zrobić nie mogę, boście, księgi prowadzić umieli.
— Nie mam, ete, nic na sumieniu, jak Boga kocham!
— Jak ty się, człowieku, Boga nie boisz?!.. Ależ ty sumienia wcale nie masz!.... Jakiemi pieniędzmi oczyściliście waszą Zagrodę Żbichowską?
— Świętej pamięci ojciec mój byt człowiekiem tak obrotnym w interesach, których do końca życia nie przestawał prowadzić, iż mi zostawił mająteczek bez grosza długu.
— Tak, ale pozaciągał pożyczki na mój Ocieszyn. Twoja przyszła teściowa pożyczała niby mnie pieniędzy, a wyście niemi obracali, j ak swoje mi własne mi. Niechby was tam!.... Krzywdziliście mnie tylko przez pół!.... Ale potem zaczęliście podstawiać żydów!.... Braliście lichwiarskie procenty i procenty od procentów!.... Werthsmann to ty!.... Twój miły szwagierek—to ty!.... Kto dziś jest właścicielem Ocieszyna?....
— Na licytacji utrzymał się mój szwagier, i on też....
— Łżesz!.... Twój szwagier jest podstawiony: to taka sama symulacja, jak
wierzytelność Werthsmanna, jak pokwitowania wszystkich tych żydów, na których imiona ty i twój ojciec wystawialiście rewersy. Pierwszy żyd— to twój ojciec....
— Jeszcze raz proszę nie tykać, ete, pamięci człowieka, który spoczywa już w grobie.
— Faryzeuszu!... Ty byś go sam własnemi rękami z grobu wydostał, żeby ci był do interesu potrzebny!.... Drugi żyd, to twoja te ściowa; trzeci, to twój szwagier, a czwarty, piąty, dziesiąty—to ty!
— Ależ....
— Tylko nie przerywaj!.... Najpierw ob dłużyliście mnie po uszy; potem urządziliście forsowną dewastację majątku, aby nikt go nie śmiał kupić, i ostatecznie doprowadziliście do tego, że Towarzystwo za zaległe dwie raty, za jakieś rubli, wystawiło Ocieszyn na licytację. Wyście się utrzymali przy licytacji, bo nikt nie stawał, boście wszystko zręcznie ukartowali. I Ocieszyn poszedł za , rubli!.... Ocieszyn za ,!.... Taki majątek!... Pięćdziesiąt włók!....
— Majątek zniszczony bez kapitału obrotowego....
— Ależ kapitał był!.... Wyciągaliście go z majątku przez piętnaście lat i chowaliście do swojej kabzy na przyszłość. W cztery lata spłaciłeś dług swojej świekry, , rubli; pożyczałeś szwagrowi na prowadzenie gospodarstwa i melioracje po trzy tysiące rubli rocznie, któreś umieszczał na hipotece, i tym sposobem pomału, dla niepoznaki, stawałeś się właścicielem Ocieszyna. I jeszcze, żeby choć za swoje pieniądze!
— Przedewszystkiem nie jestem właścicielem Ocieszyna, a następnie wolno mi chyba lokować, gdzie mi się podoba, dochody z praktyki....
— Dochody z praktyki?!... Ależ twoja praktyka ledwie ci na życie wystarczał.... Wydajesz podobno trzy do czterech tysięcy rubli rocznie i tyle też zarabiasz.
— Któż to tak dokładnie mnie obliczył, jeśli wolno spytać?
— Kto?.... Wszyscy.... Dawniejsi moi, a dziś twoi sąsiedzi.... Wreszcie twój kolega, adwokat* kauzyperda, któremu chciałem sprawę swoją oddać.
— Trzeba było...
— Takiemu szczwanemu oszustowi nikt nie da rady. Z tobą, jak mi mówiono, i sam djabeł by nie wygrał. Urządziłeś się tak, że cię tknąć nie można. Za moje własne pieniądze wyzułeś mnie z majątku i teraz kpisz sobie ze wszystkiego.
— Ależ ńa wszystko mam dowody, kwity....
— Utrzyj sobie niemi.... nosi.... Samą lichwą, jak obliczają, wyciągnęliście z majątku przez ostatnie dziesięć lat , do , rubli, nie licząc oszustw na wydatkach nieboszczki mojej żony, na kosztach edukacji mojej... mojej córki.
— Nieboszczka żona kochanego kolegi, przyzwyczajona od dzieciństwa do życia wystaw
nego i wygód, była bardzo wymagającą w czasie swej długiej i ciężkiej choroby.
— Nie chorowała długo, i zarobiliście na tem przeszło dwa tysiące rubli!
— Mam kwity....
— Utrzyj sobie, mówię, niemi nos! Ja wiem od ludzi! A na edukacji* córki małoście zarobili?! Za utrzymanie jej w domu twojego ojca na wsi liczyliście po trzysta rubli rocznie i drugie trzysta za guwernantkę.
— Tyle musiało kosztować, skoro tyle podano....
— Trzysta rubli za życie dziecka na wsi?.... Ależ to kpiny!.... A guwernantka
przez pięć lat?.... Toż to twoja siostra cioteczna, która była wasźą kluczniczą, gospodynią, szwaczką!....
— A jednak wychowanie dziecka....
— Śliczne wychowanie!.... Samiście ją popchnęli na drogę hańby!
— Przepraszam: nie rozumiem — przerwał Cieżyński z widocznym niepokojem.
— Pozwalaliście jej na zbytki; odrywaliście ją przeróżnemi zabawami od
nauki; woziliście na spacery, na teatr, na hece....
— Panna była kapryśna.... jedynaczka....
— Trzeba było kaprysy wybić z głowy!.... Ale tyś sam z nią chodził i jeździł, aby się
bawić, i w rachunkach podawałeś podwójnie wydatki.
— Nigdy!.... Tyle tylko, iłem wydawał—zawołał adwokat z oburzeniem.
— Za nią i za siebie!
— Nie mogłem przecież ze szkodą swoich dzieci dogadzać kaprysom
cudzego....
— I dla tego z mojej kieszeni dogadzałeś swoim i jej zachciankom!.... Ale to już trudno, przepadło! Widziałem z rachunków, żeś mnie oszukał i żeś mnie tumanił!.... Nie chciałem zaraz z miejsca zadzierać z tobą, bom wierzył, że mi wyrobisz jakąś posadę, jakieś miejsce....
— Wszakżeż z mojej rekomendacji....
— Nie przerywaj!.... To, coś mi dał, mógłby mi każdy dać. Zresztą, pokazało się, że nic nie umiem. Tak jest. Pókim miał majątek, zdawało mi się, że umiem gospodarować. Nieprawda!.... Rządcy za mnie gospodarowali. Ja nic nie umiem, rozumiesz?!....
— Rozumiem; ale...
— Tylko bez żadnych “ale”! Ja nic nie u miem i nie mam z czego żyć. Musisz mi dać pieniędzy!
— Ależ....
— Nie przerywaj!.... Dasz mi na zaczęcie procederu. Tak jest: ja, szlachcic herbowy, pójdę pracować razem z hołotą, taką samą, jak ty, jak wy wszyscy, którzy się nie brzydzicie żadnemi pieniędzmi. Nie na ziemi, dla którejem się urodził, będę pracował, ale na waszym bruku. Czy ty to rozumiesz?!
— Rozumiem, ale nie wiem, do czego to wszystko zmierza?....
— Postanowiłem zostać dorożkarzem.
— To podobno nawet, ete, dobry interes. Zresztą żadna praca nie hańbi!
— Żadna?L. Żadna?!... Może nawet taka, jak twoja?.... Wolne żarty!.... Człowiek uczciwy, szlachcic z krwi i kości, może tylko wydawać pieniądze, ale nie zbierać!...,
— Musiał jednak je skądsić wziąć....
— Odziedziczył!
— A jego ojciec, dziad?....
— Tak samo dziedziczy lii
— Ktoś jednak zaczynał
— Niech tam zresztą!... Ja wracam do swojego!.... Postanowiłem zostać dorożkarzem, bo umiem powozić, i zostanę nim.
— Życzę powodzenia....
— Tylko bez kpin!... Ale na to musisz mi dać tysiąc rubli!
— Ja?!.... Ja?!... A to z jakiej daty?
' — Z takiej, że gdybym miał czem opłacić lepszego od ciebie łajdakakauzyperdę, to byś mi musiał zwrócić cały majątekl
— Moje sumienie jest czyste....
— Już ci raz powiedziałem, że nie masz sumienia!.... Twój ojciec umaczał ręce po łokcie w mojej ojcowiźnie, a tyś zabrał mi wszystko, cały Ocieszyn!. Nie mam z czego żyć, powiadam ci, i musisz mi dać na kupienie dorożki i koni!
— Ja bym sądził, źe co najmniej do połowy tej dziwnej boniftkacji powinnaby należeć córka kochanego kolegi....
— Dosyć tego kochanego kolegi!.... Ja nie mam córki!.... Ja nie jestem
twoim kolegą!... Mów mi, durniu, pani.... Albo lepiej nie mów nic, tylko licz pieniądze, bo mi pilno na ko zieł!....
— Ależ to nie do wytrzymania!... Proszę się nie zapominać w moim
domu!....
— Milcz i dawaj pieniądze!
— To niegodne człowieka honorowego!.... Zawołam policji!....
— Jeśli z miejsca się ruszysz, łeb ci rozwalę!
— Doprawdy, nie wiem, co mam robić?...
— Rób, co chcesz!
— Ależ ja nie mam tysiąca rubli!
— Masz! Musisz mieć!
— Przecież tysiąc rubli, to nie żarty!.... ja może i połowy nie mam w kasie....
— Daj połowę, a na drugą wystaw rewers!
— To coś szantażem trąci!....
— Cżem, powiadasz?
— Szantażem—powtórzył Cieżyński znacznie ciszej.
— Nie rozumiem. Zresztą wszystko mi jedno!.... Strzeż się tylko, żebym ja cię nie trącił!
. — Daję słowo....
— Co?!.... Ty, słowo?.... Ależ to kpiny!.... Siadaj i pisz rewers. Za twój podpis dadzą pięćset rubli, jak nic, a za twoje słowo.... figę! Siadaj i pisz! Bez rewersu i bez pięciuset rubli krokiem się nie ruszę!
— Ha! trudno: ustępuję przed siłą—wycedził przez zęby Cieżyński i wyszedł z kąta pokoju, w jaki wpędził go Załogowski. Był blady i ledwie trzymał się na nogach. Kiedy usiadł przy biurku i zaczął pisać, ręka mu drżała. Parę razy kładł pióro i szybkLn ruchem chwytał się za bokobród.
— Tylko prędko, bo mi się śpieszy—wołał nad'nim Załogowski.
— Robię to tylko dla świętej spokojności; lecz Bóg widzi....
— Nie wzywaj imienia Boga nadaremno!.... To bluźnierstwo w takich ustach!.... No! skończysz raz, czy nie?
— Służę odpowiedział Cieżyński i podał rewers, nie wstając z krzesła, nie odwracając głowy, nie patrząc na Załogowskiego.
— Dobrze — odpowiedział Załogowski, po przeczytaniu rewersu, chowając go do kieszeni—podpis w porządku. A teraz dawaj gotówkę!
Cieżyński, złamany, ze spuszczoną głową, przeszedł wprawdzie chwiejnym krokiem od biurka do kasy ogniotrwałej, lecz od razu nie mógł trafić kluczem w zamek.
— Może ci pomódz?
— Dziękuję!.... Sam sobie dam radę — od« powiedział adwokat szybko i jakby z odcieniem złośliwości.
— Nie bój się: ja cię nie okradnę.... Przecież nie jestem twoim plenipotentem!
W trakcie tego Cieżyński otworzył nareszcie kasę, i, wyjąwszy z jednej szufladki paczkę papierków różnokolorowych w białej opasce, zaczął liczyć. Szło mu to jednak niesporo. Przestępował z nogi na nogę, palce mu się plątały, mylił się, i po niejakiej dopiero chwili, zatrzasnąwszy drzwiczki od kasy, przeszedł do biurka.
— A co? Jak ci trudno oddawać procenty— odezwał się Załogowski z przekąsem.
Cieżyński, nic nie odpowiadając, liczył pieniądze na głos i setki układał na biurku. Kiedy doszedł do pięciuset, nagle zawahał się i zrobił taki ruch ręką, jak gdyby chciał schwycić za dzwonek.
— Tylko bez żadnych sztuczek, bo się wezmę do pięści!.... Dawaj i siedź cicho!.... Ani mrumru!.... Teraz ja przeliczę, czyś się nie omylił!.... Z takimi, jak ty, to trzeba być o strożnym—mówit Załogowski i umyślnie liczył wolno. Widoczną rozkosz mu to robiło patrzeć na przestrach i męczarnię Cieżyńskiego. Kiedy skończył liczyć, zebrał pieniądze w jeden pakiet i włożył je do pugilaresu, który na chwilę już przedtem położył na biurku.
Cieżyński nie mógł wytrzymać, i, jakkolwiek z odcieniem bojaźni w głosie, odezwał się:
— I pomyśleć, że to się dzieje w biały dzień....
— Tylko bez wywodów!.... Zresztą kiedyś taki mądry, to ja cię jeszcze nauczę—przerwał mu Załogowski, chowając pugilares do kieszeni.
— Czy jeszcze nie dosyć?
— Nie dosyć! — odpowiedział ostro i stanowczo Załogowski, wyjmując z kieszeni rewers Cieżyńskiego.
— A to co—spytał z widocznym niepokojem Cięży ński.
— Twój rewers, z twoim własnym podpisem, tak dobry jak gotówka!
— Więc cóż?
— Trzeba go, kotku, zapłacić!
— Ależ....
— Bez żadnych ale!.... Z takimi, jak ty, nie można żartować!.... Jeszczebyś mi jaką sztukę urządził!.... Licz drugie pięćset rubli i zabierz sobie ten świstek!
— Na miłość boską!....
— Nie wzywaj, mówię ci, imienia Boga nadaremno.... Jesteś oszust, złodziej i łgarzl Mówiłeś, że nie masz tysiąca rubli, że nie masz pięciuset rubli, a tu leży jeszcze pewnie ze dwa tysiące.
— To nie moje!.... To depozyt mojego kli jenta!.... Święty grosz!
— Zełgałeś przedtem i łżesz teraz!.... Zresztą wszystko mi jedno! Nie chcę twojego rewersu! Nóżki na stół!
— Ależ to podstęp!....
— Nie! To tylko przyłapanie na gorącym uczynku!.... Na drugi raz nie
łżyj!____Dajesz pieniądze» czy nie—zawołał stanowczym głosem Załogo wski.
. Cieźyński, ze spuszczoną głową, przez zaciskające się konwulsyjnie zęby, zaczął liczyć, Tym razem nie mylił się, nie zaczynał od początku na nowo, ale, ponieważ palce mu latały nerwowo, więc często chwytał po dwa papierki zamiast jednego. Kiedy skończył i odsunął pieniądze na bok, odezwał się bezdźwięcznym, płaskim głosem, nie podnosząc głowy, nie patrząc Załogowskiemu w oczy:
— Służę!... Pięćset i pięćset, razem tysiąc rubli.
— Ani słowa! Tysiąc rubli!.... Cały mój Ocie szyn zmieści się w kieszonce od kamizelki! Ale dobrze, źe chociaż i tyle mi się udało wydrzeć ci z gardła!
— Stało się!.... Mam jednak nadzieję, źe zostanę pokwitowany z
rachunków i wszelkich na przyszłość pretensji, i może tym już razem na dobre....
— Żadnych kwitów!... Jestem szlachcicem i moje słowo starczy za podpis!...
— A jednak dziś....
— Dziś, przyparty do muru, przyszedłem po cząstkę skradzionych mi pieniędzy!.... Nie umiałem wyprocesować całego majątku przez adwokata, postanowiłem więc sam, swoją własną pięścią, odebrać cokolwiek. Rozumiesz?....
— Nie bardzo.... Ale kto mi zaręczy, że znowu, kiedy będzie potrzeba jakiegoś tysiąca rubelków na zaczęcie innego, ete, procederu....
— Jeżeli nie będę umiał zapracować na życie z tego, co mam, to przyjdę do ciebie po postronek, na którym się w twoich oczach powieszę!
— Życzę powodzenia....
— Tylko bez kpin!.... A teraz zawołaj lokaja i każ mi podać palto! Cieżyński, nie spuszczając z oka pakietu pieniędzy, który leżał na biurku,
wyciągnął niedbale rękę po dzwonek i zlekka zadzwonił. W tej chwili lokaj, jak gdyby przygotowany na wszelką ewentualność, ukazał się we drzwiach. Załogowski nałożył granatową ma gierkę, prawdziwą purycówkę, na głowę na bakier i zawołał z góry na lokaja:
— Podaj mi palto!.... Psiakrew! Ostatni raz może w życiu jestem panem!.... Masz na piwo—odezwał się do lokaja, który go ubierał, i dał mu trzyrublówkę.
W chwilę potem, ubrany w nędzne, wysza rzane palto, lecz w nowej czapce na głowie, zwrócił się do Cieżyńskiego:
— A pilnuj się, żebyś na szubienicy nie skończył!
Cięży ński, draśnięty do żywego obelgą rzuconą mu na głos wobec służącego, porwał się z miejsca.
— Nie fatyguj się!.... Ja sam wyjdę—zawołał z ironicznym uśmiechem Załogowski i wyszedł.
Widocznie plan cały miatjuż ułożony w głowie, gdyż, wyszedłszy na ulicę, pomacał się tylko po kieszeni surduta, w której znajdował się pugilares, potem kiwnął na pierwszego dorożkarza, jaki mu się nawinął i kazał się zawieść na Zajęczą ulicę.
Tam mieszka! dorożkarz, z * którym Załogowski, pewny, że sobie da radę z Cieźyń skim, ubił interes zawczasu. Za umówioną cenę wchodził w posiadanie zgrabnego powozu, sanek i trzech nieźle wyglądających koni: dwóch gniadych, a jednego siwego.
Lecz był szlachcicem — i to nie dogadzało jego pragnieniu.
Chciał mieć dwie pary koni dobrze sprzężonych, któreby imponowały albo dobrym wyglądem, albo dobrym chodem. Szlachecka żyłka wzięła górę nad praktycznym rozumem poprzedniego właściciela dorożki, który odradzał Załogowskiemu wszelkich zbytków i fantazji.
— To nie dorożkarska rzecz — mówił—ale pańska. Chcesz pan z tego mieć kawałek
ćhleba, to dorabiaj się pan temi trzema szka pinami, bo i mocne są, i nie bardzo jeszcze stare. Można w nie jeździć, choćby i pięć lat—i zarobić na nie i na siebie.
— Mówcie sobie, co chcecie—przerwał mu Załogowski, rozkładając na stole zwitek banknotów — a ja swoje zrobię. Nie wyjadę na miasto dopóki koni nie sprzęgnę! Te dwa gniade będą chodziły razem, a do siwego dokupię takiego siwka, żeby para była jednej maści.
— Maść, to na nic, mój panie!.... Będziesz pan jeździł w nie, jak hrabia, a pożytku może nie być. Będziesz pan woził łobuzów z te mi pannami.... Ten i ów nie zapłaci, zarwie, ucieknie drugą bramą, wyjedzie—bo to wszystko paraduje na kredyt—a niech, czego Boże broń! koń taki od maści zachoruje, albo padnie, to i po interesie. Dla dorożkarza nie ma, jak koń, co to go trzeba i biczyskiem w podogonie, i batem po nogach, po żebrach, po szyi, po uszach, gdzie jeszcze jest czuły, byle się trajdał przez pół dnia, albo i przez całą noc, na deszczu, na słońcu, na mrozie, z wiatrem czy pod wiatr.
— A jednak ja zrobię po swojemu! W nocy jeździć nie myślę!... Gniade, jak się trochę podpasą, mogą chodzić od biedy w jakiś słotny dzień; ale, co siwki, to tak sprzęgnę, żeby je widać było — odparł Załogowski, układając pieniądze kupkami.
Za dorożkę trzysta czterdzieści rubli, za sanki sto dziewięćdziesiąt, za parę gniadych sto pięćdziesiąt, za siwego sto dziesięć rubli, bo był bardzo dobry i nie stary, za uprząż i różne drobiazgi stajenne pięćdziesiąt,—razem osiemset czterdzieści. Z całej sumy zostało mu się sto sześćdziesiąt rubli i trochę drobnych, jakie miał przy sobie, zanim poszedł do Cieżyńskiego. Z tego trzeba było dokupić siwka, odświeżyć powóz i uprząż, wykupić numer w magistracie i sprawić sobie porządną liberję. Szczęściem, krawiec, na rekomendację poprzedniego właściciela dorożki, przyrzekł dać liberję, w części przynajmniej, na kredyt, i to pozwoliło Załogow skiemu kupić doskonałego konia, półkrwi, białego jak łabędź, za sto rubli. Koń, co prawda był ślepy na oba oczy, ale wybornie się przedstawiał i tak był dobrany do pary pod względem wzrostu i maści, że nawet stary dorożkarz uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Pierwsza klasa, jak nic—powiedział—ale żeby się tylko opłacało! Bo to, panie, ze złotą młodzieżą jeździć, to niepewny interes!
Kiedy nadeszła sobota, szczęśliwy dzień Matki Boskiej, dzień rozpoczynania wszystkich interesów i wszystkich przedsięwzięć, Załogo wski wstał rano, zadał koniom obroku i zaczął się wybierać na miasto.
— Pewnie do kościoła—spytał stary dorożkarz.
— A tak; tylko że nie wiem do którego.
— Osobliwego świętego dorożkarze nie mają; ale najczęściej zakupują mszę u Fary, bo tam jest obraz świętego Mikołaja, patrona nad wszelkim dobytkiem i nad wszelkiem bydlęciem.
— To i ja pójdę do Fary.
— Niech pan idzie, ale ja zawsze zakupo wałem u Bernardynów. Co panu szukać innego świętego, kiedy mnie się dobrze działo. Zresztą i bliżej jest i msza ładniejsza.
Załogowski usłuchał rady, zakupił mszę u Bernardynów na intencję swego procederu, i wysłuchawszy całej na klęczkach, pokrzepiony na duchu, wrócił do siebie, do małej izdebki przy stajni, którą dnia tego objął po dawnym właścicielu dorożki. Konie już były naobroczone. Kiedy wszedł do stajni, zarżały. Przyjemnie mu się zrobiło na sercu. Chwilę tylko walczył z ambicją byłego pana na Ocie szynie. Wziął zgrzebło i szczotkę, wyczyścił jedną parę,potem drugą, napoił obydwie, wytoczył z wozowni dorożkę, ubrał w chomonta siwki i zaczął zaprzęgać. Wszystko robił sam: poprzedni właściciel, z fajką w zębach, z rękami w kieszeniach, dawał mu tylko rady i pewne wskazówki, jak jeździć, jak mijać, gdzie stawać, kogo brać a kogo nie, przed kim czapkę zdejmować, komu się kłaniać. Kiedy konie juź były zaprzężone, wszedł do wozowni i ubrał się w liberję. Było mu do twarzy; wyglądał, jak szlachcic przebrany za dorożkarza, albo jak dorożkarz z teatru: minę miał dzielną, butną, wesołą, zadowoloną, i już tylko dla frazesu, udając niepewność, rzekł:
— Nie wiem, czy to aby pójdzie?
— Co nie ma pójść?.... Przy boskiej pomocy wszystko będzie jak najlepiej — odpowiedział poprzedni właściciel z tą wiarą w fa talizm, który pod innym tylko wyrazem panuje w Polsce.
Załogowski zamknął stajnię i wozownię, zrobił batem znak krzyża świętego przed końmi, wsiadł na kozieł, przeżegnał się, uchyliwszy czapki, i ruszył śmiało za bramę.
Była godzina dziewiąta rano. Kiedy jednak wyjechał za bramę, uczuł się zawstydzonym. Siedział wprawdzie porządnie na koźle, lecz bez tej miny dziarskiej, zawadjackiej, jaka
powinna była cechować dorożkarza pierwszej klasy, byłego obywatela ziemskiego, szlachcica.
Jechał wolno, nie patrząc, czy też nie śmiąc patrzeć na przechodniów; mijał jedne ulice za drugiemi, popuszczając trochę zaledwie cugli koniom, gdzie było swobodniej, i tak dobił się do placu teatralnego, tego serca Warszawy, w którem najmniej jeszcze czuć biedy i przygnębienia.
Pomimo, iź to był piękny dzień jesienny, na placu stał ze dwie godziny: nikt go nie zawołał. Ten i ów dorożkarz znalazł pasażera, choć żaden nie miał tak dobrych koni, tak świeżej dorożki, tak świecącej się uprzęży. Dla jednych wyglądał zanadto wspaniale, dla drugich był zamało zręczny: nie umiał podjeżdżać pod sam chodnik na najmniejszy znak głową pasażera, nie umiał lecieć z kolegami nawyprzodki, nie śmiał walczyć o kawałek chleba. Objechał parę razy skwer dokoła, żeby konie się nie zastały, i to była cała jego jazda. Lecz z każdą godziną robiło mu się coraz markotniej na sercu; coraz dalej w szeregu stawał, coraz smutniej przed siebie patrzył.
Koło godziny dwunastej, na schodkach przed Stępkowskim, ukazało się dwóch młokosów: jeden blondyn, drugi brunet z krogulczym nosem. Pięć pierwszych dorożek podleciało pod sam chodnik, tak, te przez chwilę słychać było tylko tętent kopyt i kół, i trzaskanie z biczów. Żadna jednak z dorożek nie podobała się młodzieńcom. Brunet zwłaszcza, założywszy monokl, okiem znawcy przypatrywał się dorożkom i kręcił nosem. Po chwili kiwnął na innych dorożkarzy. Wszyscy podjechali a wraz z nimi i Załogowski.
— Wiesz, Józiu — rzekł— ja ci co powiem: tamten ostatni ma styl!.... To dla nas interes!... On tak siedzi na koźle, jak stangret od wielkiego pana, jakby się na koźle urodził!... Stary!.... Ty! Stary!... Dawaj no tu!....
— Jaśnie panie!—wołał jeden z dorożkarzy, który nie chciał ustąpić miejsca Załogo wskie mu—to sałata: pierwszy raz na koźle!
— Przewróci się z jaśnie panem, jak ze swoim majątkiem—krzyczał drugi.
— Slachcic zbankretował na roli i przyjechał nam chleb odbierać!.... Ja
zawsze z jaśnie panem jeździłem!....
— Jaśnie panie!... On w ślepe konie jeździ! Niech jaśnie pan patrzy, jak je sfasował!...
— Jemu żydów po szosach wozić, a nie jasnych panów!
— Głupiś!.... Odjeżdżaj!.... Potrzebujesz wiedzieć, że ja się znam na koniach — odpowiedział z pogardliwą wyniosłością brunet z kro gulczym nosem.—No! stary, podawajźe raz!....
Załogowski, acz z trudnością, podjechał pod chodnik. Lecz w tym chrzcie szyderstwa nabrał energji. Poprawił się na koźle, wyprostował, zebrał konie licami, tak, źe dygotały na miejscu, i nie oglądając się poza siebie, czekał rozkazu.
Kiedy inne dorożki, zataczając kołami na miejsću, odlatywały z hałasem do szeregu,obydwaj młodzieńcy wskoczyli do dorożki, i, rozwaliwszy się na poduszkach, wyciągnęli nogi na przedniej ławeczce. Szyk czysto warszawski.
— Stary! Jak się nazywasz—spytał brunet.
— Ernest — odpowiedział Załogowski, odwracając się cokolwiek w stronę pytającego.
— Słuchaj, Ernest!... Teraz ty będziesz moim dorożkarzem.... Ja myślę, źe mi wstydu nie zrobisz!... Pojedziesz na Miodowe, gdzie ja mam swój “interes”, a potem w Aleje Ujazdowskie. Ruszaj!
Załogowski klasnął ostro językiem, nie ruszając bata, który tkwił pionowo w tulejce. Konie rzuciły się naprzód, skry posypały się z pod kopyt, koła zatrajkotały po bruku i dorożka, zatoczywszy mały krąg na miejscu, poleciała przez plac teatralny w stronę Miodowej.
IhZałogowski został przez źydziaka pasowany na dorożkarza pierwszej klasy.
Bocąuet: Hotel Rzymski, restauracja, handel win, gabinety. Gaz palił się jasno tylko w oknie wystawowem i przy drzwiach, prowadzących do gabinetu; wszędzie zresztą panował mrok zupełny. Lampy poprzykręcane rozpraszały zaledwie migotliwemi światełkami ciemność gabinetów i bufetu. Dysponent zakładu, z głową opartą o marmurowy blat, drzemał za bufetem, pomiędzy butelkami wódek i talerzykami zakąsek. Garson spał w gabinecie na krześle wyplatanęm, oparty tyłem głowy o ścianę, z ustami szeroko otwartemi, z nogami wyciągniętemi na pokój. W całym zakładzie panowała grobowa cisza, która na
dawała mu ton czegoś dziwnie smutnego, dziwnie odbijającego od gwaru i życia, ja kiemi się zakład ten odznacza w porze śniadanek i kolacyjek. Spokój nie licuje z charakterem tego rodzaju przybytków. Lecz była to godzina szósta: czas, w którym les ha lituis de la maison już wprawdzie strawili śniadanka, ale jeszcze nie mają apetytu na kolacyjki. Subjekci i garsoni odpoczywają, klnąc na cały głos, jeżeli ich ktoś, dla wykonanania jakiegoś zlecenia z restauracji, obudzi od czasu do czasu.
Koło godziny siódmej w bufecie odezwał się alarmujący sygnał telefonu. Po gwałtowności drżenia dzwonka elektrycznego czuć było, źe interesant nie żartuje. To też dysponent zakładu zerwał się odrazu, przetarł oczy, przeciągnął się, podszedł do aparatu, i, przyłożywszy tubę do ucha, zaczął w części mówić, w części odpowiadać:
— “Jestem.... Słucham.... Słyszę.... Tak jest: Restauracja Bocquet’a.... Feliks jestem.... Kto mówi?.... Padam do nóg panu mecenasowi” — zawołał dysponent, i, ukłoniwszy się uniżenie w aparat, mówił dalej: “Wszystkie są wolne.... Możemy zatrzymać większy.... A ile osób?.... To moźeby w mniejszym?.... Nie: pianina nie ma.... Mogę kazać przenieść...
Nie: słychać nie będzie... Tak się tylko złożyło: to przypadek!.... Niech pan mecenas będzie spokojny: sam wyjmę klucze i pozatykam dziurki!.... Ale czy siedem osób, czy siedem par?....
Dobrze: kolacyjka o dwunastej punkt, ale trzeba obstalować!.... Tak to nie będzie: kucharz musi wszystko przygotować zawczasu!.... Najniezawodniej, panie mecenasie! To majster! Popisze się! Buzi dać!.... Ee!.... nie za póino: panowie będą mieli dosyć czasu na wszystko!.... To może a la carte?.... Jak pan mecenas każe!....
Dobrze, zadysponuję!.... Najprzód przekąska: kawiorek, śledziki, ostrygów trzy tuzinki.... Może być chaudfroid.... Dobrze: sandacz po parysku!.... Co pan ?necenas rozkaże? Cąber, udziec sarni, kuropatewki, jarząbki, cietrzewie.... To najlepiej: cztery kuropatewki i trzy cietrzewiel.... Dobrze: półmisek obrzucony jarząbkami!....
Ależ naturalnie: sałatka, kompucik, grzybki, rydzyki.... Wystarczy!.... Cóż znowu?... Siedem osób dystyngowanych!.... Dobrze: kucharz będzie miał wszystko gotowe.... Ale wystarczy!.... Tak jest: Chablis przy ostrygach.... Po dwie buteleczki: HautSauternes i Chateau Yquem. Na wszelki wypadek będzie i madera.
Ma się rozumieć! ptaszki tylko z czerwonem jeść można!.... Ach! jak pan mecenas rozumie kuchnię!.... I ja tak myślę! Niech wiedzą, źe polacy są na kolacji!.... Więc dwie butelki węgierskiego?.... Tak: jedno wytrawne a drugie półwytrawne.... Potem lody!.... Ser będzie do wyboru!... A jaka marka?.... Moźeby lepiej VeuveCliquot?.... Kiedy prezes pije tylko Tokaj.... Dobrze butelka tokaju!... Dla kobiet to nie warto!.... Przepraszam pana mecenasa!.... Najmocniej przepraszam: ale ja chciałem tylko powiedzieć, źe się nie
znają!.... Wiem doskonale, źe pan mecenas z bylekim by do zakładu naszego
nie przyszedł!.... Jeszcze raz przepraszam pana mecenasa!.... Tak mi się tylko wyrwało!.... Wiem, wiem! Pan mecenas zawsze galant dla dam!.... Boję się tylko, czy aby zdąży?.... Dobrze: poślę ucznia dorożką do ogrodu.... Czy z samych róż?.... Jak pan mecenas każe: tak za jakie pięć, sześć rubelków!.... Ależ to będzie przepyszny!.... Dobrze: wstęgi atłasowe białe.... Zaraz zapiszę!... Nie, nie zapomnę.... kiedy tak pań mecenas każe”....
Dysponent odszedł na chwilę od aparatu, wziął z bufetu wielką księgę zamówień i o łówek, wrócił napowrót do aparatu, o który oparł książkę, i, przyłożywszy następnie tubę do ucha, równocześnie pisał i mówił:
— “Jestem!... Słucham pana mecenasa!.... Tak jest: piszę:.... “Maryi'.... Młeńczyk&wnić\... na jednej wstędze.... Dobrze:.... “Wielbiciele.... Jej.... TalenttC\... na drugiej.... Dobrze: data może być na drugiej.... Piszę: “Dnia listopada roku\... Ależ naturalnie! Litery złote!.... To bogaciej wygląda!.... Będzie z pewnością!.... Jeszczeby też!.... Za dwadzieścia pięć rubli w godzinę powinien zrobić!.... Wstęg dostanie: sklepy jeszcze nie pozamykane!.... Nie, nie powiem: ale i tak chyba się domyśli od kogo!.. Dobrze: schowam go u siebie w bufecie!.... Moźeby tak przy szampanie? To zrobi efekt!.... Pan mecenas ma rację! Jestem głupi!.... Ale że mnie też to do głowy nie przyszło!.... Tak będzie najlepiej: ona wchodzi, pan mecenas ją wita imieniem wszystkich i wręcza bukiet!.... Istotnie: nikt tak nie rozumie kobiety i kuchni, jak pan mecenas!.... Co?!... Pan mecenas nie ma szczęścia?....
Wszystkie przepadają za panem mecenasem.... Dobrze: potem damy kawę i
likiery.... Nie, nie!... Z rachunkiem do domu nie poślę!.... Kto wie? Może jeszcze stroiciela dostanę.... Nie, nie bardzo rozstrojone.... Wczoraj Kocio śpiewał przez cały wieczór!!... Dobrze zresztą: poślę do fabryki! Ktoś przecie musi umieć stroić!.... Ale niech pan mecenas będzie spokojny!.... Wygodna!
Otomana turecka!.... Dobrze: powozy będą na trzecią!.... Ha! mogę zarezerwować mały gabinet obok!.... Ależ kiedy mówię!.... Niech pan mecenas się na mnie spuści! Jeszcze wygodniejsza .... Zaraz każę wy trzepać!.... Dobrze: gabinet zarezerwuję!.... Toaleta w porządku.... Karafka z wodą.... Miednicę się postawi!.... Może pan mecenas liczyć, jak na Zawiszę!.... Cicho! Sza.... Ależ dobrze, jak kiedy pan mecenas będzie przechodził, to zapłaci!.... Padam do nóg panu mecenasowi” — zakończył dysponent, kłaniając się mimowolnie przed pustą ścianą.
I tak zwany pan Feliks odszedł od aparatu, siadł za bufetem, zadzwonił na garsonów, i, ziewając od czasu do czasu na cały głos, zaczął wydawać dyspozycje. Ten miał pojechać do ogrodnika, tamten szukać stroiciela po całem mieście, a ten znowu zająć się przygotowaniem gabinetu na przyjęcie gości.
— “Takie mi to i goście”—mruczał pod nosem garson, okurzając wkrótce potem niedbale meble, stoliki i lustro w gabinecie, zarezerwowanym na wszelki wypadek dla mecenasa.—“Bo co tu i mówić? Będą siedzieli do rana.... Nakrzyczą się, nahałasują, napędzają człowieka, i potem co? Może dwa złote, może półrubla!.... Pan mecenas! pan mecenas.... I czego się tu stawiać, kiedy się nie ma czem człowiekowi wynagrodzić za fatygę!... Ale oni to już tacy!.... Przepić z dziewkami sto rubli przez noc, to umieją; a na chleb dla dzieci rzucić choćby rubla, to nie!.... Tamte drugie choć się narugają, to przynajmniej potem człowieka uhonorują!.... A ten co?.... Będzie gładził faworyty, i jeżeli przy rachunku zostanie się pół rubla, to da pół rubla, a jak dwa złote, to dwa złote!.... I takiemu zachciewa się aktorek!.... Boże kochany! Zyzem patrzy i ma troje dzieci!.... Zobaczysz, czy ci tu nikt nie będzie przeszkadzał”—mruczał półgłosem garson, przechodząc do drugiego gabinetu, w którym miała być podana kolacja.
Ponieważ było ciemno, garson zapalił jedną lampę. Gaz, wydobywając się w nadmiernej ilości, z głuchym szumem zapłonął na środku, słabo rozpraszając smutny mrok stosunkowo dużego, lecz napół pustego gabinetu.
Wielki, ciężki stół dębowy przed wielką, szeroką otomaną przy ścianie; mały stolik z blatem marmurowym pod oknem zakrato wanem i ujętem w ciężkie kotary brudno czerwonego koloru; konsola również z blatem marmurowym pod wysokiem lustrem w złoconych, prostych ramach, przy ścianie na przeciwko otomany; w rogu, koło drzwi od kory tarza, wieszadło stojące, drewniane;pod czwartą zaś ścianą, pomiędzy drzwiami a piecem, zwyczajny stół nieduży, przykryty ceratą; kilkanaście krzeseł z wysokiemi oparciami, wyściełanych, pokrytych szaropstrą materją bawełnianą, podobnie, jak otomana, co miało naśladować wygodę i przepych wschodu jakiejś Turcji czy Persji; pianino w kącie, na którego fornirze czarnym, popękanym i po gurbionym, reflektowały się ostre promienie lampy; na ścianie, nad otomaną, duży olej o druk w złoconych ramach, który przedstawiał złotowłosą, lubieżnie uśmiechniętą kobietę z obnażonemi piersiami, z kieliszkiem szampana w ręku; pod olejodrukiem, tuż nad poduszkami otomany, anons nieortograficznie napisany po francusku: “George Goulet”, a na konsoli pod lustrem duży, gruby grzebień z bawolego rogu—oto całe umeblowanie gabinetu, w którym noc po nocy życie występowało z ram konwenansów, namiętność buchała całemi falami, szczęście przelewało się od brzegu do brzegu, zbytek i rozpusta tarzały się na miękkich poduszkach otomany, śmiech i wykrzyki dobrego humoru głuszyły huk przejeżdżających pod oknem dorożek i wyrzuty sumienia. Duża, ponura cela klasztorna, arkadowo sklepiona, w której zapro
wadzono gaz, restauracyjne umeblowanie i wesołość bez cenzury i bez zastrzeżeń reguły, trąciła duszną atmosferą piwnicy i domu rozpusty. Czuć tu było nie wy wietrzony kwas wina i piwa, stęchliznę grubych murów, pozbawionych dostatecznej ilości światła, i o durzający ferment namiętności, zawieszonej w powietrzu, czepiającej się nagich ścian, zagnieżdżonej w załamach mebli, rozkładającej się w szparach zadeptanej podłogi.
Kiedy Cięży ński wszedł do gabinetu, koło godziny jedenastej, garson już kończył nakrywać. Stół był przykryty śnieżnej białości obrusem, tkanym w dziwaczne desenie, który spadał aż do samej ziemi. Na nim stały dwa wielkie, bronzowe świeczniki, każdy o sześciu szeroko rozpostartych ramionach, w których paliły się wysokie świece. Na środku gabinetu, w trzech kranach gazowych, ujętych w trzy klosze matowe ze szkła mlecznego, płonął bukiet wielkiego, lecz sztucznie złagodzonego światła, które, wespół z żółtymi płomykami dwunastu świec, obrzucały złotem, srebrem, brylantami, blaskami tęczowymi perłowej macicy nakrycie stołu, wazony żywych kwiatów pomiędzy świecznikami, ramy lustra i olejodruku, politurę pianina, przy którem paliły się dwie świece, poręcze krzeseł, glazurę kafli, blat marmurowy konsolki, odbijając się przytem w lustrze, w metalowym czarnym szyldzie reklamy “George Goulet”, a nawet w małym kawałku szyby, wyzierającej wąskim pasem zpoza kotar, niedosyć szczelnie ściągniętych w górze okna.
Co może magiczny urok światła! Atmosfera gabinetu nabrała świeżości, a nudne, nagie ściany, malowane na szaro, z czerwoną obwódką u góry, jako jedyny ornament, olśniewały wesołością tysiącznych blasków, zahaczonych o załamy i grudki spękanej farby. Stół mienit się kolorami, uginał się pod ciężarem bogatej zastawy i zarazem piętrzył się wysokiemi formami szkła. Bronzy wydawały się złotem, platery srebrem, fajansy porcelaną, bawełna adamaszkiem, szkło kryształem, a solniczki kryształowe—różycami z brylantów. Trzy nakrycia były przed otomaną, dwa po przeciwnej stronie, a po jed nem na obu końcach stołu. Na talerzach stro szyły się serwety, misternie ułożone w jakieś dziwaczne piramidy, na szczytach których świeciły się złotawożółte bulki. Przed talerzami stały, baterje szkła różnokolorowego, symetrycznie ustawione: więc gładkie, cienkie, wąskie szklanki do piwa i wody; zielone, pękate kieliszki do wina reńskiego; rżnię te przezroczyste do czerwonego; płaskie kryształowe, na wysokich nóżkach, do szampańskiego; gładkie do węgierskiego; wysmukłe, małe, filgranowo rzeźbione do likierów. Po za każdą z tych baterji kieliszków i szklanek, stały kolekcje butelek: brunatne z piwem, zielone, wysmukłe z winem reńskiem, przezroczyste z francuskiem białem, ciemnoczer wone z burgundzkiem, pękate, obłożone czarnym spalonym korkiem, niby mchem starości, z winem węgierskiem. Wszystkie butelki odkorkowane i pozatykane lekko korkami no wemi, z metalowemi rękojeściami, wyobrażają cemi psa, konia, kota, obnażone popiersia kobiece, papugi etc. Ku środkowi stołu, pod cieniem żywych kwiatów, widniały w symetrycznych odstępach maleńkie, płaskie solnicz ki i pieprzniczki; pękate słoiki z musztardą; kompotjerki ze smażonemi owocami i z marynatami z rydzyków, grzybków, borówek; salaterki z najrozmaitszemi sałatami zielone mi, żółtemi, czerwonemi,—a na samym środku stołu ogromna patera kryształowa na platerowanej nodze ze świeźemi owocami pięknych gruszek, jabłek, pomarańczy, poprzerzucanych małemi mandarynkami, pokrytych z wierzchu lśniącemi się w świetle wielkiemi gronami winorośli.
Pomiędzy drzwiami wchodowemi a piecem, na stole, odsuniętym znacznie od ściany, przykrytym również do samej ziemi białym obrusem, cały bufet przekąsek, oblany światłem trzeciego sześcioramiennego świecznika. I tu lśniły się butelki z wódkami różnokolorowe mi, większe i mniejsze kieliszki, talerze i talerzyki, małe widelce i noże, tace z chlebem i bułkami, wielki kubeł platerowany, wypełniony lodem, z którego wyłaniał się kawałek grubej szyjki od butelki szampana, z pękatym korkiem czerwono oblanym; pudełka blaszane z sardynkami, anczosami, kilkami, śledź mi holenderskiemi, homarami i krabami marynowanemi; talerzyki z kawiorem; talerze z wędlinami, szynkami, polędwicami, kiełbasami, salami, pasztetami; karafki z octem i oliwą; słoiki z musztardą; małe kompotjerki z grzybami i korniszonami.
Cieźyński, nie zdejmując kapelusza ani pal tota, obejrzał wszystko dokładnie, smakując od czasu do czasu wargami niektórych przysmaków w wyobraźni, i po niejakiej chwili o dezwał się do garsona:
— Wcale dobrzel.... Zgaś tylko świece przy pianinie: to odrywa, ełe, uwagę przed czasem od przedmiotu.
— Uważam, jaśnie panie!
— Tyle razy ci już mówiłem, abyś mi nie mówił “jaśnie panie!”.... Nie lubię głupich tytułów w ustach lokajów: nie jestem arystokratą.
— Słucham pana mecenasa—odrzekł gar son pokornie, zgasiwszy przy tern świece przy pianinie.
— A gdzie bukiet, który zamówiłem przez pana Feliksa?
— W bufecie.
— Idź i przynieś mi go tutaj!.... Trzeba się spieszyć, bo zaraz nadejdą: Już po teatrze!
— Uważam, jaśnie.... Słucham pana mecenasa.
Zanim garson przyniósł bukiet z bufetu, Cieżyński, zdjąwszy kapelusz i palto, które następnie powiesił na szaragach w kącie gabinetu, obrzucił raz jeszcze okiem znawcy cały gabinet, zatarł ręce z wyrazem zadowolenia na twarzy, potem podszedł do lustra, przyklepał sobie trochę włosy na skroniach, przeciągnął lekko po bokobrodach, odświeżył sobie chusteczką uperfumowaną wargi kilkakrotnie, i potem, cofnąwszy się o krok, uśmiechnął się do siebie w lustrze.
W kilka minut wszedł garson z ogromnym bukietem z białemi wstęgami. Cieżyński mu się przypatrzył uważnie, przeczytał napisy
na wstęgach, i następnie, wziąwszy go z rąk garsona, stanął naprost drzwi, w pozycji wyczekującej, z prawą nogą pretensjonalnie wyciągniętą naprzód, uśmiechnięty, zadowolony» jak aktor prowincjonalny w roli bohaterskiego kochanka, w chwili, kiedy spodziewa się dostać brawo.
Nie czekał długo. Na korytarzu, prowadzącym do gabinetu wprost z sieni hotelu, dały się słyszeć zmieszane głosy mężczyzn i kobiet. W chwilę potem drzwi otworzyły się z hałasem i na progu ukazał się starzec o kuli pod pachą, a obok niego, trzymając się jego łokcia, młoda kobieta średniego wzrostu, w dziwacznym fantazyjnym kapeluszu, w bogatem futrze białem, pokrytem aksamitem.
— Witam szanownych, ete., moich gości.... Zaszczyt.... Honor—mówił, jąkając się Cieżyński.
— Więc to taka niespodzianka — zwróciła się z *,grymasem pewnego niezadowolenia młoda kobieta do starca, wchodząc do gabinetu.
— Poczekaj, moje dziecko! Zaraz cię uspo koję, tylko trzecią nogę postawię w kącie— odparł starzec, z którego garson zdejmował u branie.
— Zaszczyt.... Honor.... Niech mi będzie wolno wyrazić.... to jest, złożyć hołd, w imieniu wielbicieli — bąkał Cieźyóski, stropiony nieco, wręczając przy tern niezgrabnie bukiet artystce.
— Ah! Co za śliczne kwiaty — wyrwało się jej z piersi mimowolnie, i wzięła o gromny bukiet do ręki z dziecinną naiwnością, zapominając odrazu pierwszego, niemiłego wrażenia, jakiego doznała na widok Cie źyńskiego.
Tymczasem weszła z hałasem reszta towarzystwa.
Jakaś stara, wyranźerowana artystka teatrów prowincjonalnych, pełniąca rolę ciotki, pod rękę z podtatusiałym jegomością, prawie zupełnie łysym, otyłym, lubieżnie uśmiechniętym i młoda jeszcze brunetka, artystka dramatyczna, więcej ceniona i znana ze swej posągowej piękności, niż z talentu, pod rękę ze znanym dziennikarzem, z małemi baczkami, z nosem zadartym, jak u plotkarek, z wyrazem szczęśliwej głupkowatości na twarzy, w popielatym haweloku, z pod którego wyglądało pstre, pajacowskofantazyjne ubranie. Był to członek pewnej redakcji, osobistość wielce wpływowa, bez pomocy której żadne podobno przedsięwzięcie: ekonomiczne, społecz xo ne, polityczne, artystyczne czy literackie, o bejść się nie mogło.
Cieżyński na niego widać nie liczył, gdyż przy powitaniu zrobił wielkie oczy.
— Pan mi nie weźmie za złe, panie Cieżyński, iż samowolnie pozwoliłam sobie zaprosić na tę tajemniczą ucztę naszego kochanego pana Tadeuszka, bez którego towarzystwa żadna uczta nie jest....
— Ależ pani—odparł Cieżyński.
— Zresztą—ciągnęła Marja Mieńczykówna, ze swobodą aktorki obytej z
życiem—będziecie państwo mieli wyborną sposobność nauczyć się odemnie, jak się całuje chłopców....
— Co?!
— Tak jest: przyrzekłam panu Tadeuszowi, że go pocałuję.... w czoło, jeżeli zaraz dziś, przy kolacji, napisze i pokaże mi recenzję o mnie....
— O tryumf je pani debiutu....
— W korekcie—dodała Marja.
— A jeżeli — przerwał Tadeusz Hebalski z głupkowatym cynizmem — kolacja nie potrwa tak długo?
— Odpowiadam, ete, za siebie....
— W takim razie i ja odpowiadam za siebie: będę pisał między jednem daniem a drugiem, aż do skutku; chybaby było jedno tylko daniel
— Cóż znowu—przerwał Cieźyński.
— A może ja się panu mecenasowi narzucam?.... Parole dhonneur, nie chciałbym być....
— Ależ panie! jestem szczęśliwy, iż moja przypadkowa nieuwaga w tak
wyborny sposób została naprawioną!.... Kolacja bez pana!.... Gdzież ja miałem, ete, głowę! Powinienem był....
— Tylko bez komplementów, panie mecenasie—przerwał Tadeusz Hebalski—bo się o braźę!
—Cicho udawaczu!.... Alboź byś ty umiał o co się obrazić — wtrącił Kulirowski, stary tabetyk o kuli.
— Jak to zaraz znać literatów! Wymyślają sobie na zimno, choć w duszy mają co innego—odezwał się podtatusiały jegomość, oblizując się na widok zastawionego bufetu.
— A Czy literaci ?mają duszę? — spytała Marja wesoło, żartem.
— Cóż znowu?!.... Ależ to herezja!.... Dla czegóżby nie mieli mieć?.... Przecież to są tacy sami ludzie, jak i my — wyśpiewała pretensjonalnym głosem artystka dramatyczna, odchodząc od szaragów, na których sama powiesiła swoje futro.
— Podoba mi się ta obrona!—przerwał He* balski, chwytając się szybko ża baczki dwiema rękami.
— Możeś się teraz obraził? — podjął Kuli rowski.
— Nie!.... On obraża się tylko o.... o posądzenia niemoralne — zawołała Marja, wybuchając głośnym śmiechem, któremu zawtó* rowało całe towarzystwo.
— Bardzo proszę! Bardzo proszę!.... Dosyć tych żartów, gdyż gotów jestem jeszcze stracić apetyt—wołał z głupkowatą pobłażliwością Hebalski, zbliżając się do bufetu.
— Za dużo słów!.... Szanowni panowie i śliczne panie—cedził z pretensjonalną słodyczą Cieżyński.
— Niechże ciocia się ukłoni — przerwała Marja.
— Mańka! Bardzo proszę, bo się cię wyrzeknę—odpowiedziała Kresuska, eksaktorka, powszechnie zwana ciotką.
— Szanowni panowie i śliczne panie!.... Czas dać folgę złośliwościom duszy i pomyśleć o potrzebach, ciała! Oto wódeczka i skromne zakąski na wasze rozkazy! Jaką panie pozwolą?.... Jest słodka, gorzka, pomarańczowa, cognac....
— Wszystko mi jedno, byle pić i jeść—wołała Marja, przysuwając się do bufetu.
— Brawo!.... To rozumiem!.... Zaraz widać artystkę — wołał Cieźyński, napełniając kieliszki.
— Cóż dziwnego?.... Mam zdrowy żołądek i czyste sumienie!
— Ha! ha! ha!—wybuchnęło kilka głosów.
— W ręce pańskie!....
— Ja pomarańczową!....
— Proszę o kieliszek słodkiej, tylko mały, malutki!
— Cóż znowu!.... Ja piję tylko czystą.... Nie ma jak Jeziorko
— To literacka wódka!
— Ach! co za wyborne zakąski!.... Czuć rękę mistrza — wołał Hebalski, trzymając w jednej ręce bułeczkę z kawiorem, a w drugiej udko homara.
— Jakto?!.... A pan, panió Tadeuszu, wódeczki nie?....
— CsiL.. Nie mogę—mówił Hebalski Cie źyńskiemu do ucha—mam....
— Czy podobna?!
— Słowo honoru!
— Co on tam obełguje—wołał stary tabe tyk z głębi fotelu, przełykając jakiś kawałek zakąski.
— Pan Tadeusz mówi, że nie może....
— Ależ to wiadome!.... Nie ma czem się chwalić—przerwała Marja.
— Piękna Nitouche\.... Bardzo proszę ostrożnie, bo temperatura mego zachwytu obniży się
o dwa stopnie!
— Sam byś postawił kolację z szampanem—wołał Kulirowski, poprzez papkę bułki, sardynki i kawioru—żeby się mogła podnieść choćby o pół stopnia!
— Ha! ha! hal
— Panie Ludwiku! Ej, panie Ludwiku!.... Bo.....
— I cóż?!.... Na pojedynek mnie wyzwiesz?
— Przypominam z wszelkiemi zastrzeżeniami, że mam w tece dwie pańskie powieści, pięć nowel, sześć sonetów, trzy wspomnienia z podróży po dalekim wschodzie i.... sylwetkę pańską przez tego djabła Józefa Daninę.
— Może jeszcze po jednym—przerwał słodko Cięży ński.
— Ależ nie opychaj się pan temi zakąskami — wołała eksaktorka do Gurbaleckiego podtatusiałego jegomości—przecież jeszcze będzie kolacyja!
— Kochana cioteczka!.... Jak ona o mnie pamięta—odpowiedział Gurbalecki, z czułością,
przecierając przytem szybko usta serwetką; ruch, który miał nadawać świeżość jego wargom.
— Ostrożnie, bo wam zrobię scenę zazdrości—odezwała się Marja ze śmiechem.
— Szanowni biesiadnicy—wołał Cieżyński— proszę do stołu!.... Ostrygi, ete % ostygnął
— Ach! ostrygi!....
— Pfe!....
— Pyszna myśl!
— Za żadne skarby w świecie!
— Nie ma jak ostrygi!
— Ależ, gdzie prezes—wykrzyknął Cieżyński.
— Zaraz przyjdzie — odpowiedziała z dramatyczną wyrazistością brunetka, która aż dotąd w milczeniu zjadała przekąski jedne po drugich.
— Zaraz tylko obcałuje ręce wszystkim damom po kolei u prawdziwego preusa na raucie—odparł Hebalski.
— Bardzo proszę!...
— Przecież dla pani się zostanie jeszcze dosyćprzerwał, chwytając się za baczki: wyraz zadowolenia z siebie lub oznaka silnego zakłopotania.
— Ależ ostrygi już otwarte—wołał Cieżyński, wskazując na lokaja, który stał przy drzwiach z wielką tacą ostryg.
— Do stołul do stołu!
— Honorowe miejsce dla prezesa!
— Ależ w takim razie dla mego pana Ta deuszka nie będzie miejsca — podjęła Marja.
— Zaraz każę przynieść nakrycie—odparł Cieźyński.
— Ja sama mu zrobię miejsce, raz, dwa, trzy — wołała Marja, przesuwając talerze* sztućce, kieliszki.
— To a ź miło!.... Nie ma, jak prawdziwy talent!. .. Co za swoboda, co za temperament—wołał Cieźyński, przypatrując się z zachwytem ruchom Marji, która w mgnieniu oka poprzesuwała nakrycia, poprzestawiała krzesła, pousadzała wszystkich przy stole.
Lokaj tymczasem stał i patrzył, jak dzieło jego, z takim mozołem stworzone, ulegało zniszczeniu. X w obrażonej dumie swojej widział trzodę niesforną, która nagle wpadła do pięknego ogrodu i zryła najpiękniejszy klomb z kwiatami.
W chwili, kiedy oblewano ostrygi dosko nałem “chablis”, drzwi gabinetu otworzyły się i wszedł człowiek ogromnego wzrostu, z wielkim, wydłużonym nosem, z małemiczar nemi oczami, uśmiechnięty jowialnie, zgięty w krzyżu, niezgrabny w ruchach, kołyszący się wciąż naprzód, jakby się kłaniał;— postać
całkiem gminna, z wyrazem pospolitości na twarzy; wół idący na dwóch łapach z miną u roczystą.
— Prezes! Prezes! Prezes!
I zrobił się ruch przy stole. Mężczyźni porwali się z krzeseł, kobiety uniesły się cokolwiek z miejsc.
— Niech się państwo nie fatyguje.... Bardzo proszę! bardzo proszę!....
— Czekaliśmy na szanownego prezesa, czekaliśmy; lecz przez wzgląd na sztukę kulinarną—zagaił Cieżyński, podchodząc pierwszy na powitanie i ściskając z całą uniżonością rękę podaną sobie niedbale przez Pełnickiego, byłego kontrolera teatrów, a dziś emeryta, którego, dla jego wpływów w dyrekcji, nazywano prezesem.
— Wcale niepotrzebnie państwo się dla mnie fatygowało. Mówiłem przecie panu Ku lirowskiemu, źe będę na raucie u senatora, gdzie musiałem się widzieć z bardzo poważ nemi osobami i mówić o bardzo poważnych kwestjach — bąkał nosowym głosem prezes, przyczem, nie patrząc się na nikogo, machinalnie, od niechcenia, witał się z mężczyznami i całował ręce każdej po kolei kobiety: “ślicznej naszej Nitouche’’, następnie—“drogiej pani Władysławy”—i wreszcie—“dobrej Cio teczki”.
— Czy mężulka nie ma? — spytał z dobrze udaną troskliwością pani Władysławy Żąd łowskiej, artystki dramatycznej, która z zimną powagą greckiego posągu siedziała sztywno na miękkiej poduszce otomany.
— Istotnie nie mógł.... Kończy właśnie drugi akt dramatu i nie chciał przerywać sobie natchnienia—odpowiedziała Żądłowska doniosłym głosem.
— Ach! szkoda!.... Taki miły towarzysz!
Hebalski uśmiechnął się złośliwie; niewiadomo tylko, czy z natchnienia tego dramaturga, czy z jego nieobecności przy kolacji, na której znajdowała się jego żona i.... prezes.
— Garson! Jeszcze tuzin ostryg—rzekł półgłosem Cieźyński.
— Pół tuzina będzie dosyć; nie jestem wielkim amatorem ostryg; niech się mecenas na mnie nie kosztuje!
— Ale przedtem może kieliszeczek wódeczki?
— I owszem.
— Ja prezesowi sam naleję — odezwał się Hebalski, podbiegając z uniżoną skwapliwo ścią do zaimprowizowanego bufetu.
— Ale malutki, niepełny, tak tylko, aby zaostrzyć apetyt.
— Służę....
— A może pan się do mnie napije?
— Nie mogę—odpowiedział Hebalski z początku głośno, a potem, podciągnąwszy się do ucha prezesa, rzeki pocichu—mam....
— Czy podobna?!
— Słowo honoru!
— Ależ to fatalne!....
— Może kawioru, śledzika, homara?.... Szanowny mecenas pozwoli, że go
zastąpię w roli gospodarza....
— Ależ bardzo proszę.... Lubię ludzi którzy się nie żenują przy moim
stole....
— Tyle tu wyśmienitych rzeczy, że nie mogę się zdecydować.... Ach!
kiełbasa!....
— Z czosnkiem — zawołała skwapliwie pani Żądłowska, wytrącając wzrokiem prawie już z ust prezesowi kawałek kiełbasy.
— Tobym się był złapał!.... Dziękuję pani za ostrzeżenie.
— Czy prezes nie znosi czosnku w ogóle, czy tylko czasem — spytał Hebalski, którego twarz głupkowato dobroduszna, przybierała w pewnych razach wyraz małpiej złośliwości.
— To jest.... ja.... ja nigdy nie jadam czosnku
— Panie prezesie!.... Ostrygi na stole... Zostawiliśmy dla pana prezesa miejsce honorowe—mówił Cieźyński.
— Bardzo dziękuję, ale niepotrzebnie się państwo dla mnie fatygowało!.... Zdaje mi się nawet, źe to miejsce należało się naszej ślicznej pannie Mar....
Prezes nie dokończył. Groźny wzrok pani Żądłowskiej zamknął mu usta w pół wyrazu. Spuścił głowę nad talerz i połknął z głośnem chlupnięciem ostrygę.
— Nie ma to, jak Francja!.... Co za wino!..., Co za klimat!.... Ma ot'.,.. Zachwycający kraj, i gdyby nie ta rzeczpospolita—bąkał podtatusiały Gurbalecki, mlaszcząc wargami szybko, miękko, lubieżnie, po każdem pociągnięciu wina z kieliszka.
— Do czego to prowadzi brak ideałów— wykrzyknął Kulirowski, z odcieniem szczerego przygnębienia, nalewając sobie trzeci już kieliszek “chablis”.
— Anarchija, rozluźnienie, ełe, obyczajów, komuna, upadek poezji, rozpasanie uczuć— recytował Cieźyński.
— Brak jednomyślności, koteryjność, nepotyzm, faworyzowanie nicponiów, rządy kobiet—wołał Hebalski.
— Bardzo proszę nie mówić przy nas źle o kobietach—przerwała Marja.
— Nie mówiłem źle o kobietach: mówiłem tylko o rządach kobiet—odparł Hebalski z obłudną galanterją.
— Czy pan nie dowierza zmysłowi kobiet....
— Tylko kobiety mają prawdziwy zmysł!
— Dziękuję za politykę, którąby prowadziły kobiety!
— Gdybym była ministrem, tobym zaraz panu Tadeuszowi powierzyła urząd prefekta moralności.
— Jabym go zrobił prezesem honorowym cyklistów, lutnistów, wioślarzy....
— Dziękuję: jestem członkiem czynnym wszystkich tych naszych sympatycznych stowarzyszeń.
— Ale co panu szkodzą rządy kobiet—przypomniał Gurbalecki.
— Przeciwnie: pragnę, aby tylko kobiety rządziły, jestem zachwycony, ile razy kobiety rządzą, i gdybym mógł, to nawet założyłbym państwo kobiet....
— I wtenczas, zamiast “Gońca Warszawskiego” redagowałbyś pan jakiś “Tygodnik Mód”...
— Tak: stałbym na straży....
— Seraju—przerwała jMarja, nie pozwalając dokończyć Hebalskiemu jakiejś tyrady.
Całe towarzystwo wybuchnęło głośnym śmiechem. Hebalski umilkł nagle; twarz mu się wyciągnęła, przez co jeszcze bardziej uwydatnił się jego pałkowaty, zadarty nos, i po mimowoli sposępniał. Po chwili jednak przyszedł do siebie, i, jak wyborny komedjant, nucąc brawurową arję z “Nitouche”, wyjął biały karnecik ze słoniowej kości, z bocznej kieszeni źakietki i zaczął szybko w nim szy ferkiem pisać.
— Cóż to? notatka?
— Z dzisiejszego przedstawienia....
— Może o mnie?
— Ach! jak te kobiety są domyślne!....
— Niech mi pan pokaże.... Panie Tadeuszu...
— Nie mogę....
— Uściskam pana na kredyt przy kawie czarnej!
— Nie mogę.... Za nic nie pokazałbym nikomu swego artykułu w rękopisie!.... Artykuł straciłby dla mnie cały urok, tę rozkoszną woń, dziewiczość myśli, uczucia....
— Ach!.... Musi tam być coś złego o mnie....
— Przeciwnie, znalazłem tylko doskonały wyraz na określenie pani
talentu....
— Pokaż pan!... Pocałuję pana przy deserze, zaraz po pieczystem. Pieczyste przecież będzie, nieprawda panie Cieżyński?
— Ależ pani, wszystko będzie—podchwycił Cieżyński.
— Pokaż pan....
— Nie, nie mogę—odpowiedział stanowczo Hebalski, nie podnosząc głowy i nie przestając notować coś szybko w karnecie.
— Nie dobry pan!... Nie będę pana kochała!..,
— A umowa?
— Jaka?
— Że pani sama, swym ślicznym głosikiem, przy nas przeczyta artykuł o sobie w korekcie....
— Zrywam umowę!.... Pokaż pan—mówiła zaglądając mu przez ramię w karnet.
— Pokażże udawaczu—odezwał się Kuli rowski z lekceważeniem.
— Zaraz, zaraz—odpowiadał napół nieprzytomnie Hebalski.
— Co ten tam bazgrze—wtrącił nieopatrznie Gurbalecki półgłosem. Hebalski podniósł głowę, popatrzył tępym wzrokiem lunatyka na Gurbaleckiego i następnie znowu zaczął notować.
— Panie Tadeuszu, kochany panie Tadeuszu,, panie redaktorze—ciągnęła Marja głosem proszącego dziecka.
— Zaraz, zaraz—mówił Hebalski ogólnikowo, przyczem na chwilę podniósł głowę wy soko do góry i patrzył błędnym wzrokiem w sufit, jak gdyby tam szukał natchnienia.
— Co jemu jest — spytała Marja ze zdziwieniem.
— Pewnie mu się przypomniało coś ważnego—wtrąciła ciotka, która aż dotąd zjadała w milczeniu ostrygi, zalewając ję obficie winem.
— Nigdy go nie widziałam w takiem usposobieniu.
— Zaraz, zaraz.... Europę mam w głowie.... Zaraz, zaraz....
— Komedjant — rzekł Kulirowski, z wyrazem pogardliwego lekceważenia.
— Jest!.... Służę państwu!.... Przepraszam bardzo—mówił Hebalski już ze
zwykłą sobie błazeńską swobodą — ale zapomniałem, żem nie dał notatki do artykułu politycznego naszemu....
— A o mnie?
— O pani już mam w głowie cały artykuł. Napiszę go entre la poire et le fromage. Czy ser będzie, panie mecenasie, bo gruszkę dla siebie widzę.
— Ależ panie redaktorze!—wykrzyknął Cie źyński z odcieniem urazy w głosie, iż go można było posądzić o podobny brak systematu w kolacji.
— AU rightl.... Wszystko w porządku— odpowiedział Hebalski, chwytając się obydwiema rękami za końce swych clownowsko lordowskich baczków.
W tej chwili wniesiono sandacza po parysku.
— Specialite de la maison—objaśnił Cieżyń ski, przyczem wskazał ręką lokajowi, aby zaczął od panny Marji, która siedziała po prawej stronie prezesa. To widocznie dotknęło panią Żądłowską, siedzącą z lewej, gdyż, zwracając się do Kulirowskiego, spytała wielkim głosem:
— Czy i pan przekłada operetkę nad dramat i poważną komedję?
— Ja, pani.... Ja uznaję wszystkie sztuki piękne, w których kobieta, w
których poezja przeważa nad....
— Charmant — przćrwał Gurbalecki, spoglądając poźądliwem okiem na okrągłą pierś panny Marji i na sandacza oblanego złotym, zapiekanym sosem.
— Musisz się pan jednak spieszyć—mówiła Marja do Hebalskiego—jeżeli artykuł ma być dziś jeszcze odczytany w korekcie.
— Wszystko będzie na czas«.. Mamy posłańców, chłopców z drukarni, telefon na nasze rozkazy!,... Zresztą od czegóż moja głowa!
— Czy pan może — mówił prezes, parząc
sobie usta sandaczem—pisać tak bez żadnego przygotowania, z głowy?...
— Pan prezes chciał powiedzieć: odrazu? na czysto?
— Tak jest: tak właśnie chciałem powiedzieć....
— Oh! my dziennikarze, my mamy zupełnie inne mózgi, inne przyzwyczajenia!... Nieraz w tramwaju widzę jakąś scenę, coś mi się przypomina, a nie mam papieru; rozpacz l
— Jakże pan daje sobie radę?
— Nic prostszego pod słońcem. Rozkręcam papierosa, piszę odrazu na bibułce albo na mun sztuku, i artykuł gotów! Inaczej cóźby był wart reporter, gdyby go ktoś ubiegł z wiadomością? Reporterja, to moja szkoła, i jestem z tego dumny!
— Istotnie, dziennikarstwo od czasu, jak Tadzio pokazał się na warszawskim bruku, zmieniło zupełnie cechę, barwę, formę, zapach, smak— zaczął Kulirowski z uznaniem.
— Nie będę udawał skromnego! Co mi tam książki, tygodniki, miesięczniki, pisma specjalne, wszelkie organa stronnictw politycznych, społecznych, literackich i artystycznych! Po za moim Gońcem nie ma literatury: wszystko jest zbyteczne! Do dziennika, w którym były tylko drobne wiadomości, wprowadziłem życie całego kraj ul Chcecie państwo wiedzieć, jaka jutro będzie pogoda, gdzie się wczoraj paliło, czy się zanosi na dobry lub zły rok w gospodarstwie rolnem, kiedy będzie wojna? — weźcie tylko pierwszy lepszy numer Gońca....
— Ani słowa —przerwał Kulirowski—nasz Tadzio jest reporterem od powietrza, głodu, ognia i wojny!
— Czy to ma być dowcip?
— Wielki komplement: zaznajamiasz nas z meteorologiją, naukami społecznemi, polityką....
— Przepraszam! ja sam rzadko piszę....
— To nic, ale za to masz styl!..,.
— Niech żyje nasza chwała!... nasz!... nasz!... Wypijmy!... A la sante!— przerwał Gurbalecki.
— Panowie!.... Skończmy najprzód sandacza! Potem przyjdzie, ete, kolej na toasty. Przede wszy stkiem porządek!....
— Mecenas dobrze mówi. Porządek we wszy stkiem nawet w uczuciach— odezwał się prezes.
— Czasem, zwłaszcza kiedy go zadużo, to może znudzić—odezwała się z widoczną przy mówką pani Żądłowska.
— Jak i uczucia same—dodała Marja.
— W pani wieku?
— Dlaczegóżby nie?
— Musiała pani wcześnie zacząć....
— Byłem nie potrzebowała późno kończyć....
— Garson!
— Uważam, jaśnie panie!
— Jak odniesiesz półmisek—mówił Hebal ski do garsona, podającego na końcu już rybę Cieźyńskiemu—to przyniesiesz mi z bufetu arkusz listowego papieru i ten duży ołówek, co to wiesz!
— Uważam....
— Tylko poproś pana Feliksa, żeby go porządnie za tempero wał.
— Uważam, jaśnie panie—odpowiedział lokaj i wyszedł z półmiskiem.
— Post pis ces vinum misces, mówi łacińskie przysłowie.... Zaproponowałbym teraz szanownemu towarzystwu po kieliszeczku ma* dery.
— Wszystkie gatunki nadają się do dobrej kolacji!....
— Mnie dziś — mówił Hebalski, chwytając się za baczki, przyczem
głupkowato się uśmiechał, pokazując z pod wygolonej wargi cały szereg szerokich zębów—żaden nie skusi....
— Zanadto się chwalisz swoją wstrzemięźliwością—zwrócił się doń Kulirowski.
— W czem? — spytała z udaną naiwnością Marja.
— W tem, w czemby jeszcze mógł nie być wstrzemięźliwym z musu— odpowiedział Kuli rowski.
— Ah! qu'ils sont spirituels ces gens de let tres.... Pamiętam raz—wtrącił Gurbalecki— kiedym był w Paryżu na obiedzie literacko artystyCznym....
— I cóźeś pan na nim robił?—podchwycił ze złośliwym akcentem Hebalski.
— Jadłem.
— Doskonale pan zrobił!.... A czy z apetytem?
— Obiad był doskonały! Consomme i sotipe a la tortue, potem hors doeuvre, ale co za hors d'oeuvre!....
W tej chwili wszedł lokaj, niosąc na tacy platerowanej arkusz listowego papieru, a w ręku ogromny ołówek.
— Niech mi pan wybaczy, panie Gurbalecki—zawołał Hebalski, porywając się z krzesła — iż przerwę panu to menu obiadu arty tycznoliterackiego w naj cieką wszem miejscu, ale postanowiłem napisać artykuł o naszej Nitouche zaraz, nie Czekając na ser....
— Może będzie przez to mniej dowcipny— spytała Marja.
— Niech pani będzie spokojną!.... Wszystkie ruchy mam przed oczami, wszystkie nuty w głowie....
— Jakże pustą trzeba mieć głowę, żeby tyle nut się zmieściło — przyciął Kulirowski.
— Ach! a propos, panie Kulirowski—zawołał Hebalski, udając, źe nie słyszał—czy zapowiadając w “Gońcu” pańskie “Wspomnienia z podróży po dalekim wschodzie” mam dodać: przez naocznego świadka?
— I owszem—odparł Kulirowski, z wyrazem cynicznego spokoju.
— Jak to musi być przyjemnie, nie być nigdzie, a jednak być wszędzie....
— Co mówisz?
— Nic! Mówię, że nie będę z wami, a jednak będę z wami: idę pisać o Nitouche. Tra la la la.... Tra la la la—zanucił, wychodząc do bufetu.
— A jednak on jest muzykalny — wtrąciła Marja.
— I dowcipny....
— A co za spryt!
— Szkoda tylko, źe....
— Że co?
— Że.... Że nie.... nie może.... udawać tego, czego udawać nie można.
— Panowie! Tylko bez dwuznaczników— wtrąciła pani Żądłowska z godnością.
— Pani sobie życzy, żebym mówił wprost?
— Jest to jednak człowiek niezwykły!
— Oo! i bardzo!... Jeszcze rok, dwa, a dzięki jego gienijalnej głowie dowiemy się z Gońca o rozwiązaniu kwestji kwadratury koła albo perpetuum mobile — odtrącił Kuli rowski.
— Co to jest to perpetuum mobile—spytała naiwnie Marja.
— Jest to, jakby to pani powiedzieć? taki przyrząd, który, raz puszczony w ruch, nigdy nie staje.... Ale Tadeuszek najlepiej by to pani wytłomaczył.,..
— Szkoda, źe go nie ma: przecieźby mi wytłomaczył....
— Z pewnością. Mógłby nawet dowieść pani tego. Ma wszystko przy sobie... papier... ołówek...
— Dlaczegóż kazał sobie podać ten łokciowy kij z bufetu?
— Jest to jedna z tak zwanych “hebaljad”, czyli jedno z tych błazeństw, któremi bierze swoje otoczenie na łapę—rzekł z lekceważeniem Kulirowski.
— Dziwna rzecz, źe człowiek tak poważny, z takiem stanowiskiem w społeczeństwie, jest niekiedy tak lekkomyślny — odezwał się prezes.
— Nie wszyscy są zawsze tak serjo, jak pan prezes — przycięła Żądłowska.
— Lubię wszystko w miarę....
— Może jeszcze, ete, kieliszeczek madery?
— Dziękuję, to na noc za ciężkie.
— Dla mojego podniebienia wszystko jedno: dzień, czy noc — wtrąciła Marja.
— Ależ tu o żołądek chodzi — odezwała się ciotka.
— I dla mojego żołądka wszystko jedno: przecież to tylko kwestja, o której godzinie spać się położę!
— Ależ z pełnym żołądkiem spać nie można!
— Ja z pustym tylko nie mogę!.... A zresztą, czyż koniecznie spać trzeba w nocy?
— Wszakżeż to potrzeba organizmu — wtrącił prezes.
— Jak czyjego — dopowiedziała Żądłowska.
— Organizm — mówił Cieżyński — ma swoje prawa. Każde nadużycie....
— Tylko nadużycie jest rozkoszą życia — przerwała mu Marja.
— A jeżeli coś szkodzi?
— Gdyby ludzie używali tylkó tego, co nie szkodzi, toby nie wiele użyli! Naraz weszli lokaje: jeden zmieniał talerze, a drugi podawał półmisek z pieczy
stem. Zrobił się rumor i gwar ogólny. Słychać było szczęk srebra i porcelany, wykrzyki i śmiechy.
— Może kuropatwy?
— Dziękuję.
— Dziękuję dziękuję, czy dziękuję proszę?
— Ach! co za wyborne jarząbki!
— Głupi ptak!.... To dobre na zakąskę po wódce!
W tej chwili drzwi się otworzyły z impetem i na progu ukazał się Hebalski, z arkuszem papieru w jednej ręce, z olbrzymim o łówkiem w drugiej.
— Ah! quelle trouvaille! Nie ma, jak mecenas!
— Cóż się stało?
— Co takiego?
— Gabinet zarezerwowany!.... Będę mógł być z wami, nie będąc z wami!.... Sztuka, której by mi nawet pan Ludwik pozazdrościł!... Czy mecenas pozwoli?
— Ależ.... ależ proszę.... Bardzo proszę.... Dlaczegóżby nie?....
— Bo może mecenas nie zarezerwował tego gabinetu?..,.
— Owszem.... Tak.... Bardzo proszę—bąkał pod nosem Cieżyński, trochę zakłopotany, przy czem nieśmiało spojrzał na Marję.
Na twarzy artystki zarysował się wyraz zdziwienia. Zesztywniała cokolwiek w ruchach; czuć było w niej obrażoną nagle godność kobiety. Spojrzała na Cieźyńskiego pogardliwie i jakby ze wstrętem. Cieżyński spuścił głowę.
— Spiesz się pan jednak z artykułem, bo jeżeli dziś jeszcze, ale tu, przy kolacji, nie dostanę korekty, to umowa zerwana; nie pocałuję pana w czoło— zawołała Marja, udając wesoły wyraz twarzy.
— W sam środek czoła?
— W sam środek czoła.
— Idę, idę!.... Już tylko kilkanaście wierszy!.... Początek napisałem w bufecie—trzepotał Hebalski, i, przeszedłszy w lansadach gabinet, otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju.
— .........“Ach! co to jest być człowiekiem przezornym! umieć przewidywać
wypadki!.... Nigdy bym nie pomyślał—mówił Hebalski z głębi gabinetu mniejszego—źe mi tak dobrze będzie!.... Gaz przyćmiony.... świeca zapalona na stole.... woda w karafce.... woda w miednicy.... mydło! szczotka.... grzebień....
— Myj się pan i pisz! — wołała Marja.
— Ja myślę, ete, źe czerwone wino przy pieczystem będzie na swojem miejscu!.... A mo
że kto z państwa życzyłby sobie szklaneczkę piwa?....
— Pfe! Co za pomysł!
— A jednak.... przy mięsie piwo....
— Piwo!.... To oszołamia!.... Wesołym i dowcipnym można być tylko po winie.
— Cesi vrai!,... Francuzi, jak byłem w Paryżu....
— Dajże pan raz pokój z tym Paryżem— przerwała mu Marja z odcieniem niecierpliwości, znudzona widocznie banalnością tego człowieka.
— Dlaczegóż?.... dlaczegóż?.... Co Paryż, to Paryż!.... Przecież tam byłem.
— Czy jako owies?
— Nie rozumiem zapytania, ma mignonne!
— I odpowiedzi byś pan nie zrozumiał!
— Dlaczegóż?.... dlaczegóż?....
— No! wiesz pan z czego się robi ryż?
— Ee.... tego....
— A widzisz pan!....
— Nitouche!.... śliczno i ci!.... Jakie są słowa pierwszego duetu: Tra la la, tra la la— wołał Hebalski z głębi gabinetu, śpiewając pełnym głosem całą strofkę.
Marja podpowiedziała:
“Był sobie dragon, piękny żołnierz,
“Co się urodził w "Norymberdze,
“Miał on galonem kryty kołnierz,
“A serce, jak ogromną twierdzę”....
— Dziękuję, dziękuję, ślicznościf
— Państwo pozwoli—odezwał się prezes— źe wypiję, źe wniosę....
— Ależ, panie prezesie, będzie dość czasu przy deserze—przerwał Cieźyński.
— Państwo ma czas bawić się choćby do rana, a ja muszę się wywczasować.... Obowiązki....
— Tylko dziś—prosiła Marja.
— Dobrze, ale mnie państwo zaraz po kolacji puści.
W tej chwili drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł subjekt z handlu ze słowami:
— Pana Hebalskiego proszą do telefonu.
— Idę, idę—odpowiedział Hebalski z głębi, i, po chwili, nucąc inną arję z Nitouche, wyszedł na korytarz.
— Pewnie z redakcji ktoś telefonuje....
— Och! bez niego nikt nie umie sobie dać rady z tą maszyną....
— Ma fol.... Ten chłopiec ma głowę!
— A mnie się zdaje, źe jest to tylko zwyczajny kuglarz, któremu udało się obałamu cić kilku ludzi bez mózgów, starych pierni karzy, zadawalniających się lichemi facecja mi—rzekł Kulirowski, ogryzając z chrzęstem udko od kuropatwy.
— Dlaczegóż go nie wysadzicie? — spytała Mar ja.
— Społeczeństwo lubi banalność, spowitą w głupią formę: to mu tylko smakuje, bo lekko strawne.
— Przyznam się ze wstydem — mówił prezes — źe ja sam nie lubię czytać uczonych wywodów w pismach codziennych: to mnie nuży.
— Wierzę!
— Może jeszcze kieliszeczek czerwonego?
— Wyborne wino!
— Trochę za mocne!
— Atrament!....
— To jego, ete, charakter, cecha znamienna, właściwość....
— Co mi tam!.... Chcę wina, któreby mi smakowało i od którego łatwo upić się można—wołała z pewną już fantazją Marja.
— Może węgierskiego?
— Owszem: ale niech będzie na półwy trawne.... Szlachecka krew przecież we mnie płynie!
— W Mieńczykównie?—spytała z'przekąsem Żądłowska.
— A cóż pani myśli?
— Jak żyję, nie słyszałam o takiej szlachcie!....
— A słyszała pani o Odmieńczykach?
— Także nie.
— To mój herb!
— Więc czemźe się pani pieczętuje?
— Winszuję zapytania!.... Językiem, za pozwoleniem pani, bo tylko klejone koperty są teraz w użyciu!
Szczęściem dla dysputujących pań, drzwi się otworzyły z hałasem i do gabinetu wszedł Hebalski.
Wszystkich oczy zwróciły się na niego, lecz on nie patrząc na nikogo, przeszedł tylko przez gabinet do sąsiedniego pokoiku, i, jak lunatyk, mówił do siebie głośno, z odcieniem tajemniczości.
— Ważna wiadomość, bardzo ważna wiadomość....
— Co takiego?
— Co takiego?
— Co się stało?
— Nic, nic.... Później.... Jak skończę Ni touche
— Tylko prędko, panie Tadeuszu, zmiłuj się, bo się nudzimy bez ciebie— wołała Marja za odchodzącym.
— Ale co się jednak stało?
— Pewnie coś z polityki....
— Może Bismarck?....
— Przecież to godzina zagranicznych depesz nocnych....
— To godzina — szepnął tajemniczo Kuli rowski—zwykłych “hebaljad”, czyli błaznowania na zimno!....
— Ee!.... czyżby?
— A proszę mi zostawić jarząbka i kawałek kuropatwy—wołał Hebalski z głębi.
— Garson!
— Słucham pana mecenasa
— Odnieś półmisek i powiedz kucharzowi* aby potrzymał wszystko pod blachą.
— Garson!—zawołał Hebalski.
— Uważam, jaśnie panie!
— Tylko powiedz, że to dla mnie.... Dla pana Tadeusza.... Niech nie przypali!
— A jednak on pamięta o swoim żołądku* choć mówił mi, że pisze tylko wtenczas, kiedy jest w natchnieniu—rzekła zcicha Marja.
Garson wyszedł z półmiskiem. Towarzystwo tymczasem kończyło kieliszki czerwonego wina wesoło.
Po chwili weszło dwóch lokajów: jeden sprzątał talerze, drugi ustawiał świeże. Czynność ta odbywała się szybko, choć z hałasem. W trakcie tego jeden z lokajów nachylił się nieznacznie do ucha Cieżyńskiemu i rzekł cichym, ledwie dosłyszalnym szeptem:
— Pan Feliks się pyta, czy wódka i butelka wina, którą pan Hebalski kazał sobie podać w bufecie, idzie na rachunek pana mecenasa?
Cieżyński pociągnął się za bokobrod, przechylił głowę na bok i odpowiedział wahająco:
— No, tak.... Albo wiesz co — podchwycił odrazu—zapytaj się pana Hebalskiego! gotów się jeszcze obrazić na mnie!
— Słucham pana mecenasa—odrzekł cichutko lokaj i nieznacznie przeszedł do małego gabinetu. Rozmowa trwała chwilę, na końcu której słychać było energiczne: “głupiś** Hebalskiego, poczem lokaj powrócił najspokojniej do sprzątania talerzy i kieliszków ze stołu.
Kobiety, jako bardziej, patologiczniej nerwowe i mniej wykształcone w smaku, nie czekając na podanie właściwego deseru, brały z patery owoce, gruszki, czy jabłka. Ciot ka% której pośpiech w jedzeniu nie miał granic, po jakiemś jabłuszku tyrolskiem wzięła jeszcze mandarynkę, i, ponieważ nie było talerzyków na stole, rzucała kawałki skóry na posadzkę, pod piec, a napawając się głośno, prawie z jękiem, ostrą wonią owocu, połykała ćwiartkę po ćwiartce z żarłocznością zgłodniałej małpy.
— Nitouchel śliczności—wołał Hebalski, sta
jąc nagle w drzwiach, na progu pomiędzy gabinetami—jeszcze tylko ostatnią strofkę arji: £a, la, lalala—La, la, ląlala.... Więcej mam pamięci do nut, niż do słów! Słowo honoru!.... Urodziłem się muzykiem, a zostałem literatem!.... Tylko ostatnie słowa, bo chcę być ścisłym!
I Marja, nucąc, zaczęła dyktować piosnkę
o “Jasiu i Kasi”, którzy z jarmarku wracali do domu w nocy przez las:
W ręku zbója, jak wrzeciono,
W kółko lata biedny Jasio;
Drugi zbój, grzeczniejszy pono,
Nie mniej źle się obszedł z Kasrę:
Zgniótł jej strój od a do zet,
Farilon—Farila—Farilet!
Po mnie już! to słowa Jasia,
Po mnie już! odrzekła Kasia Larive— Larivet!
— Zachwycająca arja! Zachwycająca Ni touche.... Pończoszki różowe, nieprawda?— przerwał Hebalski.
— Różowe! charmants!—odpowiedział Gur balecki.
— Czy pana się pytają? — ofuknęła Marja.
— Ach! Gdybym mógł—wołał z uniesieniem Hebalski —jeszcze raz widzieć
te pończoszki.... dla koloru, dla koloru tylko.... i ten boski ruch ze spódniczką!....
— Nic łatwiejszego — odpowiedziała Ma rja, i, odwróciwszy się z krzesłem w stronę gabinetu, podgarnęła suknię wraz ze spódnicami prawie do kolana.
— Charmant—wołał Gurbalecki, przechylając się w tył—charmantl
— Nie panu przecież pokazuję!
— Que vous etes mechante ce soir!
— Prześliczny kolor, prześlicznyl.... Różowo cielisty, cielistoróźowy!.... Ach! gdyby jeszcze ten ruch!.... Tak tylko dla plastyki, dla odświeżenia pamięci krytyka—mówił ze słodką lubieżnością eunucha Hebalski.
Marja, z całą naturalną swobodą aktorki, wstała odrazu z krzesła, i dokończyła półgłosem arji:
Przerażony i zbolały Z Kasią do dom wraca Jasio;
Ale na cóż łzy się zdały,
Więc rozmawiać zaczął z Kasię;
“Pójdziesz kiedy w las ten het?
Farilon—Farila—Farileti Ja za żadne skarby, Kasiu!
A ja chętnie, mój ty Jasiu!
Larive—Larivet!’*
I na końcu, przy ostatnich słowach zwrotki, ugiąwszy się prawie do kolan, zaczęła giestykulo wać nogami, mizdrząc się z wielkim wdziękiem do swoich łydek.
W tej chwili drzwi od korytarza się otworzyły i weszli lokaje z lodami.
— Ach! — krzyknęła Marja wpół wyrazu strofki, i, opuszczając nagle suknię, usiadła zawstydzona na krześle, tyłem do stołu. Godność kobiety nie pozwalała jej być cyniczną aktorką wobec lokajów.
— Charmant! Bram!
— Przestań pan — odtrąciła niecierpliwie Marja Gurbaleckiemu, poczem, zwracając się do Hebalskiego, który już był znikł w głębi sąsiedniego gabinetu, zawołała:
— Panie Tadeuszu, panie Hebalsiu! tylko prędko, bo już lody podali.
— Lody?!.... Ach! mój Boże—krzyczał He balski—ja jeszcze kuropatwy nie zjadłem! Garson!
— Uważam!
— Przynieś mi tutaj kuropatwę i jarząbka!
— Uważam, jaśnie panie—odpowiedział lokaj i wyszedł spełnić rozkaz.
— Istotnie—wtrącił prezes — kolor pończoszek jest prześliczny: zupełnie ciałko!
— Charmant!... Joli, Joli!..,. Takie same widziałem w Paryżu, kiedym był....
— Czemużeś mi ich pan nie przywiózł?
— Ej!.... bo jak na drugi raz pojadę, to przywiozę!
— Obiecanka—cacanka!....
— Ej!.... bo przywiozę....
— Kiedy pan nie pojedziesz....
— Ej!.... bo kupię w Warszawie.
— Tak samo, jak bransoletkę?....
— Pardon!.... Zapomniałem!
— Ehę!....
— Proszę o adres pończosznika.
— Nic łatwiejszego!.... Senatorska, Herse.
— Kupię, kupię!.... Parole d'honneur!.... Zaraz sobie zapiszę w karneciku
— mówił z jowialną dobrodusznością Gurbalecki, udając, że pisze.
Artystka, nucąc bezmyślnie ostatnią zwrotkę arji, odwróciła się z krzesłem do stołu, i, skinąwszy na lokaja, który stał z boku, nałożyła sobie dużą porcję lodów na talerz.
— Wie pani?.... Szczególna rzecz!.... Jestem mało muzykalny — mówił
Cieźyński, zwracając się do Marji—mogę nawet powiedzieć, że nie jestem wcale muzykalny; nie znam ani jednej nutki, nie umiem powtórzyć ani jednej piosnki, ale słuch mam taki dobry, że, jak kto, ete, fałszywie zagra lub zaśpiewa, to zaraz słyszę: to mnie razi, przykrość, że tak powiem, mi to sprawia....
— I cóż w tern tak szczególnego?... To zupełnie naturalne!....
— Przyzna pani jednak, źe taka czułość u cha u człowieka niemuzykalnego....
— Iii... głupstwo!.... Mój Azor wyje, jak mu grać na skrzypcach albo na trąbce, a cicho siedzi, kiedy śpiewam.
— Może.... może właśnie z zachwytu nad pani głosem—mówił Cieżyński, cokolwiek skonfundowany, przeciągając całą ręką po boko brodzie.
— Gdzie tam!.... Jest zupełnie niemuzykalny!.... Zapewniam pana, źe nie zna ani jednej nuty....
— Może kto z państwa jeszcze, ete> lodów?
— Dziękuj ęl
— Proszę!
— Doskonałe!
— Piję za zdrowie kucharza!
— Oponujęl.... Porządek przede wszy stkiem, a zwłaszcza w kolei toastów!.... Państwo pozwolą—mówił Cieżyński—źe najpierw skończymy te kieliszki, a potem dopiero napełnimy inne węgrzynem, aby przy tym szlachetnym napoju zapanowała wśród nas staropolska, ete, wesołość! serdeczna,źe tak powiem,harmonija!
— Charmant!
— Ach! co za szumna przemowa!—bąknęła pod nosem Marja.
— Jestem, jestem! Widzicie państwo—w o
łał Hebalski, trzymając w jednej ręce ćwiartkę zapisanego papieru, a w drugiej olbrzymi ołówek—żem dotrzymał słowa: zjadłem kuropatwę i skończyłem artykuł!
— Vivat Hebalsio!
— Vivat!
— Narodzie, ucisz się i słuchaj! Jest teraz —mówił Hebalski z błazeńskiem przejęciem, patrząc na zegarek—godzina pierwsza. O godzinie.... zaraz, zaraz.... dwadzieścia.... cztery razy dwadzieścia=osiemdziesiąt.... pięć minut na drugą.... Tak: o kwadrans na trzecią artykuł w korekcie jest tu, i o kwadrans na trzecią śliczna Nitouche całuje mnie w czoło,
— W sam środek!
— Trzymam za słowo!.... W sam środek!.... Garson!
— Uważam, jaśnie panie!
— Macie kogo posłać do redakcji?
— Może iść parobek.
— Dobrze: oddaj mu to i powiedz.... Albo nie: sam pójdę do bufetu.... Przecież mam telefon—mówił, uderzając się olbrzymim ołówkiem w czoło, i wyszedł na korytarz.
— Aha!.... Mam telefon i zaczętą butelkę!.... Komedjant! — mruknął pocichu Cie źyński i kazał lokajowi otworzyć omszałą, sztucznie oblepioną palonym korkiem butelkę węgrzyna.
Wszyscy już byli cokolwiek podnieceni. Kolacja podana w porę, wódka, kilka gatunków win wyborowych, masa światła, wszystko to wpłynęło na humor towarzystwa, które zaczęło się grupować. Prezes, jak bonza chiński, przechylając się to naprawo, to na lewo, odpowiadał poważnie, uroczyście, a w rzeczy samej nudnie, na zaczepki i przy milania się to jednej, to drugiej sąsiadki. Ciotka, siedząc na kanapie koło Żądłowskiej, wciąż coś chrupała w zębach i rozmawiała przez stół z Gurbaleckim. Kulirowski, znajdując się pomiędzy Marją a Gurbaleckim, porozumiewał się naukos z Cieżyńskim, który siedział na lewym rogu stołu, przy kanapie, obok Ciotki. Krzesło Hebalskiego stało przy prawym rogu stołu, obok miejsca Gurbaleckiego. Słowa rozmów tak się mieszały, że słychać było tylko jeden niewyraźny gwar.
— A to co? Wino ma jakiś niewyraźny smak—zawołał nagle Cieźyński, stawiając kieliszek, na dnie którego, dla wypróbowania, znajdowało się trochę tego złotego płynu.
— Jakto!.... Taka firma!.... Czyżby?—odpowiedział Kulirowski.
— Nol... Przypadek zawsze się zdarzyć może.... Niech pan jednak skosztuje —rzekł do niego Cieżyński, podając mu przez stół kieliszek.
— Mla!.... mla.... Prawda: krew ma dobrą,, ale ciało cokolwiek nadpsute— odparł Kuli rowski, mlaszcząc wargami.
— Zdaje mi się, źe je czuć stęchlizną....; Pewnie korek był nieświeży.... Otóż
to z te mi staremi winami to tak zawsze: nie możesz być pewnym smaku, dopóki ich nie odkorku jesz....
— Mla! mla!.... To tak, jak z młodemi pannami, dopóki....
— Dopóki co?—poderwała Marja.
— Dopóki.... ich nie od... odprowadzisz od ołtarza—wykręcił się Kulirowski.
— Charmant!.... Quel esprit!....
— Garson!
— Słucham pana mtcenasa!
— Otwórz drugą butelkę, a tę odnieś panu Feliksowi i powiedz mu, żeby na
drugi raz korki oglądał uważniej....
— Słucham pana mecenasa — odpowiedział lokaj, spełniając obydwa rozkazy.
— Victoria!.... Wszystko w porządkul.... Artykuł jest już w drukarnil.... Słyszałem przez telefon — wołał Hebalski, wpadając do
pokoju i zajmując swoje miejsce—jak czcionki szczękały w palcach zecera!.... Nie ma jak nasza cywilizacjal.... Telegraf i telefon—oto dwa wielkie wynalazki naszego umysłu!.... Bez telegrafu i telefonu nie można redagować porządnie wielkiego dziennika!.... Nic mi tak nie imponuje, jak telegraf i telefon!...* W tej chwili właśnie załatwiłem się przez telefon....
— Zakładam się, źe z kobietą — przerwał Kulirowski.
Hebalski, udając, że nie słyszy koncepty przyłożył palec wskazujący do nosa, z wyrazem szczególnie zadziwionej małpy, i, nachyliwszy się do ucha Cieżyńskiego, zaczął tajemniczo szeptać:
— Tylko pan nie mów nikomu.... To, po co przed chwilą mnie wołano do telefonu, to depesza z Rzymu....
— Taak?
— Monsignor Ledóchowski zaniemógł nagle....
— Czy być może?
— Tak: papież, zaniepokojony, osobiście go odwiedzał..,. Telefonowałem, jak mają wiadomość zredagować. Tylko pan nie mów nikomu, nikomu!
— Ależ!....
— Liczę na pana!
Jak na Zawiszę!
— Dziękuję!
— Państwo pozwolą — zawołał głośno Cie źyński, powstając uroczyście z krzesła—źe jakkolwiek nie będąc artystą, nie należąc do sztuki..,.
— Aha! mówka!.... Csi!.... csi!..,. — wołała Marja ze złośliwym uśmiechem na ustach.
— ....A raczej, należąc do działu innej sztuki—sztuki, w której piękno,
krasomówstwo, jest, źe tak powiem, poboczną tylko cechą, środkiem, nie zaś celem—wyrażę moją cześć, albo lepiej: złożę hołd idei, która nas łączy. Tak jest, panowie i piękne panie....
— Niechże się Ciocia ukłoni—szepnęła Marja przez stół.
— Mańka, daj pokój!
— ....Tak jest: społeczeństwo nasze...
— Zaczyna być nudne — szepnęła Marja na ucho Kulirowskiemu.
— ....Rozbite na partje i partyjki, na ko terje, źe się tak wyrażę, wrogie sobie i nienawistne, łączy się w jednej idei, w sztuce, która....
— Charmant—wykrzyknął Gurbalecki, rozpuszczając grudkę lodów na języku.
— ....W sztuce, która dla nas jest w tej
chwili przystanią, co mówię? portem wielkim» wspaniałym, pięknie zbudowanym!....
Pani Żądłowska poprawiła się na otomanie, wyprostowała się i przybrała uroczystą miną greckiego posągu, dobrze zbudowanego.
— ....Tak jest: nasza sztuka jest portem, w którym okręt naszego społeczeństwa nie tylko, że zapuszcza kotwicę, ale....
— Czy nie chciałbyś pan być majtkiem na tym okręcie—szepnął Hebalski Gurbaleckiemu do ucha, chwytając się przytem obiema rękami za baczki.
— Charmantl
— ... .Ale z niego pełnymi żaglami wypływa na wody całej Europy, co mówię? i po za granice Europy!.... Czyż potrzebuję....
— AchI jak to długo—szepnęła Marja na ucho prezesowi, który, na znak potwierdzenia, poważnie skinął głową.
— ....Czyż potrzebuję wyliczać nazwiska wszystkich tych naszych wielkości, które imie niu, ete> polskiemu wyrobiły stawę na całym zachodzie? Nasze malarstwo imponuje Niemcom i Francuzom, olśniewa bezmyślnych naśladowców natury, suchych realistów, brudnych naturalistów, wielkością i czystością idei! Dzieła naszych beletrystów są tłomaczone na
wszystkie języki europejskie, a nasi muzycy roznoszą naszą sławę od Paryża do Kamczatki, od Londynu do Konstantynopola!.... Lecz nie o tych sztukach chcę mówić!... Teatr mi leży na sercu. Czyż Modrzejewska....
Ruch lekkiego niezadowolenia pomiędzy kobietami.
— ....Czyż Modrzejewska nie dała poznać światu, że gdyby nie język nasz,
to i w sztuce dramatycznej trzymalibyśmy prym wśród narodów europejskich, tak jak trzymamy go w innych sztukach?..,. Ani słowa! Obok nazwisk takich: jak Dawidsohna, Królikowskiego, Żółkowskiego, Modrzejewskiej, mamy inne, które albo już opromienione są aureolą sławy....
Pani Żądłowska pod brzmieniem tych słów spuściła lekko głowę na dół.
— .... albo jutro będą sławne na cały kraj.
— Panie Tadeuszu! Czy mnie pan aby dobrze pochwalił?
— Nasza Nitouche! Czarująca diva! Przyszła gwiazda operetki!— odpowiedział znacząco Hebalski, pociągając się przytem za obydwa baczki.
— Panowie i panie!... Za zdrowie i pomyślność talentu, który nam dziś takim niekła
manym, ete, zapałem i blaskiem świecił przez cały wieczór!
— Niech żyje Nitouchel....
— W górę pannę Marję!....
— Vivat polska diva
— Brawo!....
— Vivat!
— Vivat!
Lokaje, korzystając z ogólnego zamieszania, zaczęli sprzątać talerze, puste butelki i nie* potrzebne kieliszki, podając natomiast nożyki deserowe do sera i owoców. I na stole wkrótce zapanował względny porządek. Stos owoców na paterze zmalał. Kilka mandarynek leżało na obrusie. Złoty płyn drgał w kieliszkach od węgierskiego wina, i tylko płaskie czary od szampana stały smutnie na swoich miejscach. Po całym obrusie walały się kawałki skórek od pomarańczy i mandarynek, resztki chleba i bułek.
— Państwo pozwoli—mówił prezes po chwili, wstając z krzesła—źe wypiję
za zdrowie....
— Ależ zaraz!.... Przedewszystkiem porzą dekl.... Musimy najprzód załatwić się ze zdrowiem ślicznej naszej i utalentowanej divy— przerwał mu Cieżyński.
— Bo widzi państwo mnie się śpieszy do pracy!
— Ależ....
— Prezesie....
— Głupstwo!.... Siadaj prezes i koniec!....
— Dobrze, ale za kwadrans mnie państwo puści....
— Puścimy!....
— Puścimy!....
— Doskonałe wino!
— Nie ma, jak węgrzyn! To szlachecki trunek!
— Panie Tadeuszu! Skuś się pan na kieliszek!
— Nie mogę, nie mogę!.... To za ostre!.... Jak będziemy pili nasze staropolskie: “kochajmy się”, umoczę usta w kieliszku szampana...* Słowo honoru, umoczę!
— Może prezes kawałek roqueorf iii....
— Dziękuję pani.... Mój żołądek nie znosi rzeczy pikantnych.... Zaraz mam
zgagę....
— Ser szwajcarski, to król wszystkich serów!... Ma w sobie coś dziwnie, ete, szlachetnego, powiedziałbym nawet arystokratycznie dystyngowanego.... W domu, czy za domem, jadam tylko ser szwajcarski, i jadam go po każdem jedzeniu: to moja zasada.
— Nie lubię niemców!.... Proszę o kawałek brie!
— Comment, ma mignonne.... Ser szwajcarski jadają francuzi: nazywają go “gruyere’*.
— Ależ, panowie, wino wietrzeje!.... Tylko naszej pięknej Nitouche zachęcać do wina nie trzeba! — mówił Cieżyński, spoglądając z zadowoleniem na pusty kieliszek Marji.
— Proszę o drugi kieliszek węgierskiego: chcę się dziś upić!
— Fe!.... ma mignonne!.... Któż to słyszał!
— Chcę się dziś upić, powtarzam!...
— Ależ....
— Co panu do tego!.... Nie pan płaci!....
— Nie o to chodzi; ale człowiek pijany, zwłaszcza kobieta, une femme, une demoiselle...
— Jestem taką demoiselle, jak pan kawaler!
— Brawo Nitouche!.... Zresztą tylko człowiek zły z natury nie upija się nigdy—mówił Kulirowski.
— Nasz kochany pan Ludwik jest człowiekiem dobrym z natury, ale....
— “Lepiej jest słuchać gromienia mądrego—mówi Pismo święte— niźli słuchać pieśni głupich”.
— Czy to do mnie?
— Nie wiem, ale możesz mi przysłać sekundantów jutro....
— Przyślę.... przyślę.... Zaraz, zaraz....
— No, mów prędko!.... Kogo? Co?
— Przyślę panu dwa rękopisy pańskich nowel!
— Ah! qu'ils sont spirituels ces gens de let Ires!
— Państwo pozwoli, że wypiję za zdrowie całego towarzystwa, bo mi się tak spieszy....
— Ale cóż znowu!.... Nie puszczamy!....
— Jakto!? Tym samym kieliszkiem? Nie, to fiie idzie! Garson!
— Słucham pana mecenasa!
— Otwórz szampana!
Po chwili dał się słyszeć donośny strzał korka, wyskakującego z butelki. Ciocia krzyknęła głośno:
— Ach! Ach!
— Wody! wody!—zawołał Hebalski.
— Co się stało?
— Ciocia zemdlała z przestrachu! Rozpinać gorsetl
— Panie Tadeuszu!... Pan jest nieprzyzwoity!
— Ależ ja tylko gorset rozepnę.... Dalej nie pójdę.... Słowo honoru!
— Nie potrzebnie byś się fatygował....
— Bardzo proszę!.... Piersi moich żadna z tych pań by się nie powstydziła!
— Dęte!
— Co?
— Z kauczuku!
— Ej! bo pokażę....
— Dziękujemy, dziękujemy!.... Na inny raz!...
— Państwo pozwoli, ale już kwadrans u* płynął.,.. Obowiązki nie pozwalają mi bawić się tak długo. Za zdrowie amfitrjona....
— A prezesowi skąd ten wyraz się wziął?— podchwycił Hebalski.
— Nie pozwalam!.... Porządek przede wszy st kiem!.... Jest kolej w toastach, tak samo, jak w gatunkach i rodzajach win!.... Panowie i panie!...,. Czyż sztuka dramatyczna, tak samo, jak wszelka inna sztuka, mogłaby istnieć, gdyby ludzie wielkiej energji, wielkiej zabiegliwości, w połączeniu z wytrwałością, nie stali na straży jej interesów?.... O nie! Panowie i pa nie!.... Wnoszę toast na cześć instytucji tak świetnie rozwijającej się, a nawet, źe tak rzeknę, już rozwiniętej, w ręce człowieka, którego inicjatywie i specjalnemu, ete, zmysłowi w wynajdywaniu i protegowaniu młodych adeptek.... chciałem powiedzieć: młodych adeptów sztuki dramatycznej....
— Niech żyje prezesi
— Vivat protektor sztuki polskiej!
— W górę prezesa.!
— Dziękuję państwu, źe tak o mnie pamięta, i bardzo proszę, żeby się nie fatygowało!— bąkał pod nosem Pełnicki, trącając się pro tekcjonalnie kieliszkiem z paniami, które po
wstały, i z panami, którzy kolejno do niego podbiegali.
— Brawo prezes!.... Czysty Demostenes!
— Co państwo mówi?
— Nic: to po grecku! — odpowiedział Kuli rowski.
— A lapiu bella!.... Niech i ja—przerwał He balski—umoczę usta w kielichu tego boskiego płynu, który obecnie jest dla mnie owocem zakazanym! Piję na boku, pod sekretem, za zdrowie naszej ślicznej panny Marji!
— Dziękuję! Pij pan, ale duszkiem!.... Co mi takie towarzystwo, co mi taka kolacja! Wszyscy zadużo gadacie, a zamało robicie!.... Chcę się dziś upić, chcę być szczęśliwą choć chwilkę....
— Czyż szczęście, ma mignonne, jest w u piciu się?
— W upojeniu, w zapomnieniu!.... Ale co pan się na tem rozumiesz!
— Ach! czemuż dziś pić nie mogę naprawdę!—wołał z udaną rozpaczą Hebalski.
— Pij pan, mówię!
— Nie mogę!... A pokazalibyśmy, co to temperament!....
— Pij pan z mojego kieliszka!
— Nitouche, śliczności!.... Pić z twego kielicha? Co za rozkosz! Nie!.... Oszaleję ze
zbytku szczęścia!... Piję za zdrowie Nitouche z kieliszka Nitouche!
— Bravo!.,., Hebalsio wyszedł z roli!
— Nitouche mnie rozgrzała!
— Szkoda, że do kieliszka!
— Czy to panu co szkodzi?
— Będzie dla nas mniej wina!
— Wystarczy, panowie, wystarczy!... Piwnica Bocqueta jest zasobna i na wasze, ete, rozkazy!
— Zdrowie amfitrjona!
— Oponuję i proszę o głos!
— Słuchamy!
— Słuchamy!
— Zdrowie, ete, filaru, źe się tak wyrażę, naszego dramatu! Niech żyje pani Żą dłowska!
— Vivat!
— Vivat!
— Ja proszę o głos!
— Hebalski mówi.
— Mówię!.... Narodzie skłoń głowę przed talentem, który świeci nad twoją głową; schyl mu się do kolan i proś o jedną, jedniutkę aryjeczkę z “Nitouche”, ale pełnym głosem!
— Prosimy!
— Prosimy!
— A kto mi zaakompanijuje?
— Ja!—odpowiedział z dumą Hebalski.
— Jakto?.... Z pamięci?
— Z pamięci! Całą operę mam w głowie.
— Cóż za pusta głowa!
I Marja przeszła do pianina. Hebalski zapalił świece przy pulpicie, uderzył niezgrabnie kilka akordów i zaczął akompanijować śpiewaczce do słów:
“Raz z jarmarku aż przed świtem “Powracali, Kasia, Jasio:
“Niebo było w mgły spowitem,
“Szli na oślep, Jasio, Kasia,
“Chciej korzystać z tego wnet;
“Farilon—Farila—Farile t.
“Boję się słowa Jasia,
“A ja wcale, rzekła Kasia,
Larive—Larivetl”
Arja brzmiała chwilami cynicznie, chwilami lubieżnie, choć od czasu do czasu, w głosie artystki przebijała się nuta jakiejś dziwnej rzewności, jakiegoś głębszego smutku, czegoś serdecznego, co drażniło bardziej jeszcze, niż cynizm i lubieżność. Mieszanina temperamentu i szkoły, kontrast ładnej duszy i wyuczonej formy życia, składały się na całość oryginalną, pełną wyrazu, indywidualności, charakteru, która działała podniecająco. Całe towarzystwo na chwilę zamilkło, kołysząc głowami w takt piosnki, uśmiechając się ko lejno, stosownie do rytmu, to cynicznie, to lubieżnie, to smutnawo znowu. Marja była przy głosie i w usposobieniu. Śpiewała strofkę po strofce, oklaskiwana przez całe towarzystwo, obcałowywana po rękach przez mężczyzn, którzy przez cały czas stali przy pianinie. Dwie kobiety tylko, Żądłowska i Ciotka, siedziały na otomanie i po pierwszej zaraz strofce, której wysłuchały z przyzwoitą obojętnością, zaczęły żywą rozmowę półgłosem, to o tem, to o owem. Raz nawet słychać było wyraźnie:
— .... I wystaw pani sobie — mówiła pani Żądłowska — wchodzę do kuchni ze świecą i zastaję, jak siedzi ze strażakiem. Niel to nie do wytrzymania, aby taka klępa śmiała mi wprowadzać kochanków do dom ul Zawołałam zaraz męża i zrobiliśmy porządek. Wypędziłam ją na całą noc i zatrzymałam rzeczyI
— Doskonale pani zrobiła! One sobie za dużo pozwalają!
Po arjach z Nitouche poszły inne operetki: Zielona wyspa, Piękna Helena, Mikado, Nanon, ale już z przerwami, w czasie których szampan się lał z butelek w kieliszki, z kieliszków w gardła, na posadzkę, na pianino, na obrus, na ubranie, i to już z tym niekłamanym humorem, jaki przy tęgiem winie
i lekkiej muzyce powstaje w głowach. Jedni siadali, drudzy wstawali, ci nucili półgłosem, tamci się śmiali na całe gardło. Hebalski przez chwilę udawał różnych śpiewaków i aktorów przed Marją, która, zmęczona śpiewaniem, na pół leżąca na otomanie, z głową opartą o poduszkę, z rękami szeroko rozłożo nemi, z nogami wyciągniętemi przed siebie w powietrzu i do pół łydki odkrytemi, śmiała się z tego błaznowania do rozpuku. Cie źyóski nalewał wino i rozmawiał ze wszy stkiemi po kolei, jak na gospodarza przystało. Pełnicki co chwila patrzył na zegarek, lecz go nie puszczano. Pani Żądłowska chodziła niespokojnie pó pokoju, czekając widocznie sposobności, aby coś na boku powiedzieć Pełnickiemu. Nareszcie chwila się nadarzyła.
— Pan prezes na mnie nie łaskaw! — mówiła z przekąsem, ze złośliwym naciskiem.
— Ależ, moja duszko, obowiązki...
— Obowiązki, obowiązki, a na kolacyjki z pierwszą lepszą fizdrygalską czas mamy!...
— Cóż chcesz?... Nie mogłem się wymówić Cieżyńskiemu!... Kulirowski mnie zobowiązał słowem honoru.... Leżało to zresztą w interesie instytucji.
— Wiem, wiem! Będę ją protegował...
— Ależ to odemnie niezależne...
— Znamy się na tem! Przypominam jednak, Jłe pan prezes przez cały tydzień nie raczył ani razu...
— Jak cię kocham, nie miałem czasu! Jeżeli chcesz, to jutro...
— Jutro Mieczysław nie wychodzi z domu, pisze...
— To przyjdź do kancelarji między piątą a szóstą, i potem pójdziemy na miasto.
— Dobrze; ale pamiętaj!...
— Gdzie Prezes? Prezesie! Prezesie!—wołał Hebalski.
— Jestem. Co łaskawy pan rozkaże?
— Maleńka prośba...
— Słucham...
— Jutro Nitouche na żądanie!
— Niepodobna; porządek widowisk ułożony na cały tydzień.
— Ale kiedy można...
— Prezesie!
— Prezesuńku!
— Mój Prezesie!
— Tylko ten jeden raz!
— Dla mnie!
— Przecież to odemnie niezaleźy...
— Jedno słowo prezesika wystarczy.
— Dobrze... zobaczę...
— Ale koniecznie.
— Dla mnie!
— Ha! Dla państwa postaram się to zrobić* bo państwo mi dziś dużo przyjemności zrobiło
— Słowo?
— Słowo!
— W górę prezesa I
— O ćo to, to nie!... Zaraz dostaję zawrotu głowy!... Dziękuję państwu, że mnie tak ubawiło i żegnam.
— Jeszcze chwilkę!
— Nie mogę, nie mogę. I tak już późno na mnie... Obowiązki!... Naprawdę obowiązki!... Żegnam państwa, niech się państwo, jeżeli może, jeszcze bawi bezemnie trochę*. Żegnam! Do widzenia!
— Do widzenia!
— AdioJ
I tak zwany prezes pocałował w rękę wszystkie trzy damy po kolei, z odpowiednim komplementem, a potem zaczął podawać mężczyznom rękę bokiem, niedbale, bezwładnie, prawie lekceważąco, jak zwykle. Kiedy wyszedł, Kulirowski odezwał się głośno:
— Cóż ten dureń sobie myśli, żeby rękę. podawać bokiem!
— Daruj mu pan—odpowiedział Hebalski— ale to już takie jego przyzwyczajenie od mło dzieńczych lat, od czasu, kiedy, jako starszy bileter, brał łapówki za wpuszczanie publiczności do krzeseł. Rozumiesz pan, że po zakazane dwuzłotówki nie podaje się ręki wprost, ale bokiem.
— Co za złośliwiec z pana!... Nie będę pana kochała!...
— Nitouche, przebacz!... Zresztą daję Ci słowo, te nigdy tego nie powiem... przy nim!
— Nie ma jak nasz kochany półredaktor! Panowie i panie—wołał Kulirowski—wnoszę toast na cześć dowcipu i sprytu dziennikarskiego!... Za zdrowie Hebalsia!
— Vivat!
— Niech żyje!
I całe towarzystwo rzuciło się do kieliszków* Nowe ugrupowanie, nowe rozmowy. Hebal ski błaznował z Ciotką przy pianinie, przedrzeźniając głos i ruchy jednego z aktorów charakterystycznych, Kulirowski robił kulki z chleba przy stole, Gurbalecki opowiadał pani Żądłowskiej, siedzącej sztywno na fotelu, o Paryżu, a Cieźyński lawirował pomiędzy wszystkimi. Marja, napół już pijana, leżała wciąż w tej samej pozycji na otomanie, uśmiechnięta, z oczami wzniesionemi w górę, rozmarzona, i mówiła pół głosem do siebie:
— Ach! Czemuż nie mogę kochać? Czemu
nie mam kogo kochać? Cóż to za życie!... Chciałabym mieć kochanka... jednego... porządnego kochanka!... Co ja mówię?... Chciałabym mieć dużo, dużo kochanków...
Na te słowa Cieżyński zbliżył się do niej na palcach, pocichu, miękko, jak lis czy kot, i, usiadłszy obok na fotelu, z brzegu, rzekł ledwie dosłyszalnym głosem, w którym jednak czuć było słodycz lubieżną i namiętność sztucznie hamowaną.
— Pozwól mi pani być pierwszym z nich, a choćby, e te, ostatnim!...
Marja drgnęła, jakby ją coś ukłuło; odjęła raptownie głowę od poduszki i sztywno usiadła na otomanie, nie spojrzawszy nawet na Cieżyńskiego.
— Pani—szeptał Cieżyński błagalnie—jestem cały na twoje rozkazy!... Będę ci służył wszystkiem, wszystkiem...
— Pan?... Nie!... Nigdy!...
— Czemu taka zawziętość?... *
— Pan sam wiesz najlepiej!...\ Odejdź pan!
— Panno Zofjo!...
— Nie nazywaj mnie pan Zofją... Zofja umarła!
— Ale dla mnie żyje!
— Zabraniam panu nazywać mnie po imie niu!... Zresztą odejdź pan!... Nie chcę znać pana!
— Czem panią przebłagać?!...
— Nie dam się przebłagać niczem!
— Będę się starał...
— Na nic!
— Oddam siebie... wszystko...
— Wszystko na nic!
— A jeżeli pani będziesz kiedy mnie potrzebowała?...
— Choćbym miała z głodu umrzeć!
— Pożałujesz pani sama jeszcze, cte, kiedy tych słów.
— Nigdy!
— Ha! zobaczymy! — wyszeptał Cieżyński głosem dwuznacznym, w którym czuć było zarówno chęć przekonania jej ku sobie, jak i coś w rodzaju pogróżki, poczem wstał z fotela i podszedł spokojnie do Kulirowskiego.
— Cóż to? Od koszaś pan dostał?—spytał Kulirowski.
— Mówiliśmy o rzeczach obojętnych.
— Hm! hm!... A mnie się zdaje, że wy się już dawniej znacie, niż mi pan o tem mówiłeś.
— Parę lat, istotnie...
— Czuję maleńki dramacik w powietrzu!
— Panowie i panie!... Czas jest, abyśmy uczcili człowieka, którego sympatyczny talent literacki wszyscy uznajemy, a wysoki takt towarzyski wszyscy cenimy!... Rzadko się zdarza, zwłaszcza w mieście, złoźonem z tak różnorodnych, ete, żywiołów, aby tak dobrane towarzystwo zebrało się dla wyrażenia jednej idei, przy jednym stole...
— Idea dla mnie, to dobre wino!—przerwała Marja.
— Piję za zdrowie naszego poczciwego, zacnego, sympatycznego, ze wszechmiar zasłużonego pana Kulirowskiego, dzięki poparciu i staraniu którego, rozproszone, źe się tak wyrażę, atomy uwielbienia dla talentu naszej niezrównanej dwy, skupiły się dziś w jedną całość!
— Niech żyje protektor dramatu i opery!...
— W górę pana Ludwika!
— Dziękuję, dziękuję!... Niezasłużony, ale szczęśliwy!
— Fałszywa, ete, skromność! sem Żądłowska.
— Pardon, madame!... Omyliłem się!...
— Ładna omyłka!... Panno Marjo... Pani kawaler zamiast siebie po łysinie, mnie drapie w łydkę!
— Głupstwo!... Co mecenas życzy tej gałce?
— Ależ panie Gurbalecki! Co pan sobie myśli? — zawołała dużym, dramatycznym głosem.
— Proszę się nie zapominać!—odtrąciła Marja.
— Do kogo pani to mówi?... Do mnie, czy do pana Gurbaleckiego?
— Do pani!
— Przecież nie odbijam pani kochanka!
— Mogę go pani oddać dobrowolnie!...
— Ależ, ma mignonne... Zastanów się!... Któż tak mówi?
— Idź pan do djabła ze swojemi uwagami!... Śliczny kochanek!... Łysina, jak kula bilardowa, a brzuch, jak u kanonikal
— Pardon! Jestem dobrze zakonserwowany!
— Dziękuję! Wolę najlichsze mięso, byle świeże, niż najlepszą konserwę! Całe towarzystwo wybuchnęło głośnym śmiechem i napowrót zebrało się przy stole. W tej chwili wszedł lokaj, niosąc w ręce szmat zadrukowanego papieru.
— Korekta I Brawo!—wykrzyknął Hebalski, wybiegając na środek gabinetu.
— Daj pan! daj pan!,.. Przecież ja będę czytała!...
— Chwilkę cierpliwości!—odpowiedział Hebalski, wyj m uj ąc zegarek.
— Daj pan!...
— Zaraz!... Muszę najpierw skonstatować godzinę!... Tak: nie zawiodłem się na akuratno ści mojej drukarni, jak pan Gurbalecki na
dyskrecji pani Żądłowskiej... Jest godzina druga, minut czternaście. Śliczna Nitouche\ Masz i czytaj
— Pfe! jak to czućl—zawołała Marja, odbierając korektę z rąk Hebalskiego.
— Śliczny zapach dla nas dziennikarzy i literatów!... Świeża farba drukarska.
— Słuchajcie!... Czytam wszystko od początku!...
— Słuchamy!
— Słuchamy!
— A to co?... Nie ma tytułu... Gdzież początek?
— To tylko druga, wewnętrzna strona mojego Gońca.
— Aha! Rozumiem!... Uciszcie się! Czytam wszystko od początku. Recenzja o dzisiejszej mojej Nitouche wyda się wam niespodzianką, a mnie będzie lepiej smakowałal
— Będzie to dowodem—wtrącił Kulirow ski—źe pani ma strawny żołądek, a liche podniebienie.
— Nie rozumiem...
Połknie pani ze sztucznym apetytem całą torbę prawdziwie warszawskich cukierków: banalne komplementy, zaprawione perfumami z fabryki Hebalskiegol
— Szkaradny starzec!... Nie będę pana kochała!... Czytam:
GONIEC WARSZAWSKI. Nr. transport kwasu siarczanego w gąsiorach.
Jeden z gąsiorów spadł z wozu i uległ rozbiciu.
Jednocześnie ktoś z przechodniów rzucił nań niezgaszoną zapałkę.
Kwas zapalił się i w jednej chwili groźna rzeka ognia popłynęła rynsztokiem. Płomienie szczęśliwie stłumiono.
Winny zbiegł.
A gdzież znajdował się stróż bezpieczeństwa publicznego?
= Pożądana energija.
Po laury, na jakich spoczął niezapomniany dla miasta p. Apfel baum, sięgał i jego następca, p. Kleinermann...
Obecny przedsiębiorca wywózki nieczystości miejskich pociągnięty został już dwa razy do kary za niewykonanie umowy. Nie odniosły one jednak skutku. Biedne zdrowie naszel = Rzadki gość.
Rzadki gość ukazał się wczoraj na bruku Warszawy, ku wielkiej radości małoletnich... przechodniów.
Był to, słoń ogromnych rozmiarów, prowadzony przez środek miasta ze stacji kolejowej do cyrku.
Tym razem przybyła naszemu syreniemu grodowi jeidna więcej... trąba.
— Borsuki—baranki
Opowiadają o plotkarstwie, iż % igły umie zrobić widły.
Sztuka drukarska, przy pomocy
niewyraźnego rękopisu, stwarza nie kiedy nie mniej ciekawe metamorfozy. Świadkami tego byliśmy wczoraj.
Pod rubryką “Ze świata” niewinne baranki przemieniły się w borsuki, a włosie ich stało się wełną, z której mają być tkane pa ljusze dla kardynałów i arcybiskupów.
Mezaljans ten ortograficzny, za pomocą którego indywidua z rodziny owczej stały się nagle członkami familji niedźwiedzi, stał się niespodziewanem potwierdzeniem darwinowskiej heraldyki gatunków.
I cóż wy na to, domorośli darwiniści?
= Oryginalny obiad.
W jednym z handelków tutejszych odbył się poczęstunek, a raczej obiadek, tak zwany “na wspak”.
Zaczęto od likierów z kawą, poczerń przystąpiono do lodów i dziczyzny z komputami, i tak biesiadnicy szli z dołu do góry, po truflach i majonezach aż do zupy i przekąsek z wódką.
Czy uczestniczył przy tem— psychiatra?
= Tyfus.
Zmienna i wilgotna tegoroczna aura jest źródłem epidemicznych chorób.
Do dyfterji, ospy i szkarlatyny przybył jeszcze tyfus.
AU right!
— “Ali rightT‘ To mój dopisek!—przerwał Hebalski z dumą, chwytając się za baczki.
— Łatwo się było tego domyśleć! Przecież ty i cały twój Goniec jest w dopiskach.
— Przyznasz pan jednak, źe to podnosi smak i barwę wiadomości brukowych.
— Przyznaję otwarcie, źe to podnosi tylko poziom rynsztoka, którym płyniesz pełną parą i ż wiatrem, ku uciesze gawiedzi.
— Co pan przez to rozumie?
— Że głupstwa małe wyprowadzacie na wielkie wody.
— A jednak publiczność...
— Publiczność lubi hecarstwo, koziołki stylistyczne, za pomocą których zwracacie jej uwagę na rzeczy niegodne uwagi.
— Ah! que ćest juste!—przerwał Gurbalecki.
— Panie Gurbalecki I Ciocia się nudzi, a pan niepotrzebnie wtrąca się do dyskusji nad kwestją stylu.
— I ty to nazywasz stylem?—spytał Kuli rowski.
— Więc cóź to jest?
— Zwyczajna Hebaljada, która tylko na warszawskim bruku udać się możel—odtrącił Kulirowski.
— Ejl panie Ludwiku, żebyś tylko tych słów nie pożałował !
— Nie przerywajcie mi panowie, bo i tak dzisiejszy Goniec jest aż nadto nudnyl Ani jednej zbrodnil—dodała Marja z westchnieniem, i zaczęła czytać dalej:
= Pocieszająca wiadomość.
Dowiadujemy się z najpewniejszego źródła, iż znany nasz i sympatyczny literat, poeta i podróżnik p. Ludwik Kulirowski, porzucił zamiar ponownego wyjazdu na “daleki Wschód“ dokąd go ciągnęły wspomnienia z lat dawnych, i odtąd będzie stale pracował na rodzinnej niwie. Cieszmy się!
— Czy tak dobrze, panie Ludwiku?
Kulirowski za całą odpowiedź pogroził He
balskiemu z filuterną złośliwością na nosie, poczem machnął ręką niedbale, jak cynik, obyty ze wszystkiem i przygotowany na wszystko.
Marja czytała dalej: b Poskromiona krewkość.
Dorożkarz Nr. , znany i ceniony wśród złotej i pozłacanej młodzieży automedon, został pozbawiony raz na zawsze prawa zajmowania iię tym procederem za zbyt kawalerską jazdę, przyczem skazano go na miesiąc aresztu policyjnego. Dla historji dodajemy, że dzielny ten, acz niebezpieczny rycerz bicza, nazywał się Ernest Za... Zało... Zało gowski...
— Ach! AchI — krzyknęła Marja i padła na wznak na otomanę, wypuszczając z rąk świstek zadrukowanego dziennika.
— Co to jest?
— Co jej się stało?
— Wody! wody!
— Zaduźo piła!
— Przecież losu tego automedona nie wzięła chyba tak do serca!
— Trzeba ją rozpiąć!
— Oto są skutki nadużywania!
— Newroza!
— Wody! wody!
— Nitouche, śliczności!
— Rozepnijże ją pani prędzej!
H
Marja, w chwili kiedy “Ciotka’’ zaczęła coś niezgrabnie majdrować koło jej gorsetu, ocknęła się z omdlenia. Otworzyła oczy szeroko, z wyrazem jakiegoś obłędu łagodnego, i, leżąc, bezwładnie oparta o poduszkę otomany, mówiła cichym szeptem, na pół nieprzytomnie, jakby przez sen:
— .... Dorożkarz?... Mój... mój ojciec... w areszcie?... Pan na Ocieszynie?... Nie, mój Boże, to za okropne!... Gdzież majątek?... Co za hańba!—wołała z jękiem, zalewając się łzami.
W całem towarzystwie zapanowała cisza. Przez chwilę słychać było tylko szum nadmiernie wypływającego gazu i szlochanie Ma rji, która z głową ukrytą w dłoniach głośno płakała.
Nikt nie starał jej się pocieszyć, nikt nie umiał.
— Zresztą jak?
— Najlepiej, niech się wypłacze, to jej przyniesie ulgę.
— Na nerwy nie ma jak spokój!
— Więc to ona jest córką tego jakiegoś Załogowskiego? — spytał pocichu Kulirowski Cieżyńskiego.
— Tak—odpowiedział Cieżyński równie pocichu.
— Prawa córka?
— Najzupełniej.
— I nazywa się?
— Zofja Załogowska.
— Zabraniam panu—krzyknęła z wściekłością Marja, podnosząc głowę od razu do góry i przeszywając dzikim wzrokiem Cieźyń skiego—wymawiać mojego imienia i nazwiska!
— Stało się — odpowiedział spokojnie Cieżyński, pociągając zwolna ręką po bokobro dzie—i odstać się już nie może. Pozwoli pani jednak, źe dla naprawienia błędu i przebłagania pani gniewu, zajmę się losem pani ojca, jakkolwiek on...
— Pan to zrobi dla mnie? — spytała porywczo Marja.
— Zrobię...
— Zrobi pan?
— Zrobię.
— I przyprowadzi go pan do mnie?
— E... te... będę się starał...
— Dziękuję panu — powiedziała z przygnębieniem, i, nie patrząc na Cieżyńskiego, wyciągnęła do niego rękę zwolna, jakby z trudem.
Cieźyński schwycił ją szybko za dłoó, i, trzymając długo, spytał bezmyślnie:
— A może by pani napiła się kieliszek wina, kawy czarnej? Toby pani dobrze zrobiło.
Nie ma, ete, jak alkohol na nerwy!
— Nie, nie!... Nie chcę pić!—zawołała, wyrywając prawie siłą swoją rękę z ręki Cieźyń skiego, poczem zwróciła się do Gurbaleckiego:
— Odprowadź mnie pan do domu!
— Avec plaisir... Ale moźeby przedtem kieliszeczek koniaku, anizetki?
— Nie chcę, mówię! Pij pan z Bogiem!... Pójdę sama!
— Kareta czeka na panią przed bramą— odezwał się Cieźyński.
— Pańska?
— Moja...
— Nie, nie!... Nie chcę! Pójdę piechotą!
— Dlaczegóż, dlaczegóż, ma mignonne? Pan Cieźyński jest vraiment charmantl
— Odprowadź mnie pan—i basta!
— Que vous etes dróle ce soir!—mówił Gur balecki, podając jej futro.
— Et vous etes stupide comme tous les jours!— odpowiedziała z obrzydzeniem Marja, zarzucając na siebie futro.
I wyszli oboje. Reszta towarzystwa została w gabinecie. Nie było humoru. Wszyscy mieli w głowach; na pół pijani mówili bezładnie o wypadku, zasypując pytaniami Cieżyńskiego, który odpowiadał półgębkiem, chcąc się co najprędzej ich pozbyć. Nie dla
nich przecie wystąpił z tą ucztą i nie dla nich tu siedział. Po kwandransie wszyscy zaczęli się wybierać do domu i wyszli. Został się tylko Hebalski, który na arkuszu bibuły pisał coś ołówkiem.
— A pan co tak pilnie notuje?
— “Temat do dramatu”.
— Jakiż to jest temat, jeśli wolno spytać?
— Dzisiejsze zajście przy kolacji.
— Ależ to niepodobna, to nie wypada... Zrobiłbyś pan wielką, e. te, przykrość pannie Zo... pannie Marji...
— Trudno; jaz mojego stanowiska muszę... Pereat mundus, fiat jtisticia!
— Panie Tadeuszul... Dla mnie!
— Nie mogę! Cóźby publiczność powiedziała, gdyby ta wiadomość ukazała się w którym z KuryjerówP... Straciłbym nietylko tytuł “Króla reporterów“, ale nawet wiarę!... Nie mogę, choćby tylko dla względów konkurencyjnych.
— A jeżeli ja porozumiem się ze wszystkiemi redakcjami...
— Chyba źe tak.
— A więc jutro na śniadanku o dwunastej u Stępkowskiego.
— Bene.
— Słowo?
— Słowo!—odpowiedział Hebalski z godno ścią, i, zarzuciwszy hawelok na ramiona, wyszedł.
W chwilę potem Cieżyński zadzwonił ostro na lokaja, pokazał mu butelki odkorkowane ale nie zaczęte, których nie należało podawać do rachunku, i na odchodnem, po przetrząśnięciu portmonetki, dał mu pół rubla. Lokaj plunął za nim po cichu.
Jak tylko Cieżyński wyszedł na ulicę, stangret zajechał przed bramę.
— Nie pojechała!... Hm! zawzięta szelma!... Ale poczekaj! przyjdziesz ty jeszcze na moje podwórko! Sama się będziesz prosiła!
Mały salonik o jednem oknie, z całą przesadną kokieterją poczynającej swój zawód ko kotki urządzony. Nagromadzenie przedmiotów nie pasujących do siebie ani pod względem wartości, ani pod względem charakteru. Sklep galanteryjny przeniesiony na popis do składu lichych mebli, pomiędzy któremi odznaczało się jedynie maleńkie damskie biurko: heban inkrustowany perłową macicą. Przy tem biurku siedziała Marja Mieńczykówna i pisała:
Kochana Melciul Wierzaj mi, iż nie masz czego mi zazdrościć! Od roku jestem już artystką Teatru Małego i pobieram , rs M pensyi — to prawda — lecz cóż to znaczyć Bieda tak samo mi dokucza, jak wtenczas, kiedyśmy się razem włóczyły od miasta do miasta i tłukły po hotelach i zajazdach. Ale przynajmniej wtenczas był humor czasem. Jakaś wizyta niespodziana i żadnej kontroli, żadnego przymusu. Temu staremu Gurba leckiemu, któregoś u mnie poznała, zdaje się, te ma do mnie prawa, bo płaci za mieszkanie. Osioł! odstręczył mi kilka dobrych partji i dziś jestem na jego łasce. Zawsze mnie z teatru odprowadza do domu, a jak nie gram, to całe uńeczory przesiaduje u mnie i nudzi mnie opowiadaniami o Paryżu. Niemogę przez niego zawiązać żadnej porządnej znajomości, a nie mam serca puścić go w trąbę. Pensja mi nie wystarcza na życie.
Przyrzeczono mi wprawdzie wyrobić podwyżkę “feu” na przyszły rok. Dotąd brałam tylko trzy ruble od wystąpienia. Boje się nawet, czy mi Hebalski nie przystawi stołka w teatrze, bo to zawzięta sztuka. Gniewa się na mnie i szykanuje w swoim “Gońcu” za to, żem mu dala odkosza. Także amator!... Jakbym nie miała dosyć już jednego eunu cha, który mnie zaślinia swoim językiem. Mili są ci mężczyźni. Wiem, że mógłby mi pomódz Cieżyński, co to wiesz, ale nie chcę protekcji tego człowieka. Nienawidzę go, brzydzę się nim jak brzydkiem zwierzę dem! A , rubli pensji i jakieś czy rubli “feu” to kropla w morzu. Kupiłam sobie teraz suknię do “Marżolany”, w której mam grać, i zapłaciłam rubli, to jest przeszło dwumiesięczną pensję. Wzięłam pożyczkę z kasy teatralnej rubli.— Rozumiesz, że jak mi zaczną strącać z pensji po rubli miesięcznie, to już końca z końcem nie zwiążę^ A Gurbalecki to zupełny skąpiec i człowiek niedelikatny. Powiedziałam mu wczoraj, ze nie mam bucików, a on kazał mi podzeloioać stare. Jeżeli czasem kupi jakiś prezent za rubli, to się potem chwali przez cały miesiąc. A przy tern, żadnej nie mam z niego wygody — stary jest i nudny. Najgorzej mi z tem jednak, że nie mam sukien. Te, które mam, są efektowne, ale cóż, kiedy mi się już opatrzyły i nie robią wrażenia na scenie. Po teatrze, bywam często, prawie za każdą razą, na kolacjach w wesołem towarzystwie. Są tam literaci, malarze, a czasem i panowie. Póki się z niemi bawię i piję, to mi dobrze; ale na drugi dzień czarne myśli przychodzą mi do głowy. Jestem młoda jeszcze—i, jak mówią, ładna, a często nie mam na obiad. Możesz sobie wyobrazić, jak wtenczas mnie traktuje moja służąca i co wyprawin nasza “ciotka Tej starej małpie się zdaje, że bez niej obejść bym się nie mogła. — Dziwna pretensja!... A ja potrzebuję, aby ze mną dla przyzwoitości chodziła tylko na kolacje i do kościoła. Za to jej daję mieszkanie i jedzenie—o reszcie niech sobie sama myśli. Żebym miała więcej, to nie mówię; ale za co ją mam jeszcze ubierać? Mnie samej, co praiuda, wstyd z nią chodzić po ulicy i do restauracji, bo wygląda jak szurgot, ale cóż ja zrobię? Nie mam za co kupić jej sukni do wyjścia, a moje są dla niej za jaskrawe. Prosiłam Gurba leckiego, żeby jej kupił na imieniny kaszmiru albo in nego jakiego materjalu na suknię, ale mi powiedział, żem zle w głowie dostała. Muszę raz skończyć z tym człowiekiem! Mam nawet na myśli nową partję. Pan całą gębą. Przysłał mi w prezencie pianino. Potrzeba jednak cierpliwości i dużo taktu. Oh! bo ty nie wiesz jak tu trzymać się trzeba.
Każdy by cię chciał naciągnąć za jakąś marną kolacyjkę, za tuzin ostryg. Ale ja już nie jestem taka głupia, jak dawniej! Dziś, żeby sobie kto palce pougryzał przy mnie, to mu też figę pokażę. Nóżki na stół! Jak przyjdzie do tego, co myślę, to ci przyślę trochę pieniędzy, żebyś przyjechała zobaczyć mnie w Marżolanie. Doskonała sztuka! Przebieram się trzy razy i nogi muszę pokazywać do kolan. Cóż ci więcej napiszę? Bądź zdrowa, moja Melciu kochana, i pamiętaj o mnie. Ja cię zawsze kocham, jak w pierwszych dniach naszej włóczęgi! A pamiętasz tą awanturę w Płocku? Wiesz, dzisiaj rano jeszcze, jakem sobie przypomniała, śmiałam się do łez. Bądź zdrowa—całuję cię po tysiąc razy. Twoja Marja.
Kiedy list był skończony, Marja zadzwoniła na służącą i kazała jej odnieść go na pocztę.
— A jak będziesz wracała, to przyprowadź z sobą posłańca, tylko sprytnego, bo potrzebuję, żeby się dobrze sprawił!—dodała za od
chodzącą, i wzięła się zaraz do przerzucania listów w szufladce biurka, przy którem pisała.
Były tam listy na papierze różowym, zielonkawym i niebieskawym, na świstkach i blankietach kupieckich, na bibule i brysto lach, na maleńkich kartach korespondencyjnych i na arkuszach dużego formatu. Były tam listy, które zdaleka czuć było wonią miłości—i listy, które zdaleka raziły piętnem interesów. Marja przeglądała je wszystkie, lecz niektóre z nich tylko czytała uważniej i odkładała nabok. Te właśnie miały format, szczególniej nadający się do zwierzeń miłosnych, zaproszeń na kolacyjki, wezwań na ren dezvous. Wszystkie opatrzone były jednym i tym samym monogramem, nad którym unosił się herb szlachecki, a pochodziły od niemłodego już obywatela ziemskiego, który od kilku miesięcy starał się o względy Marji. Przy każdym z nich musiał widocznie być przesłany jakiś mniejszej lub większej wartości prezent, gdyż wymawiała półgłosem nazwę jakiegoś przedmiotu: Aha!... “naszyjnik”— “bransoletka” — “wazony chińskie” — “lustro weneckie”—“neseser” — “ecritoir’’ — “pierścionek”—“pianino*’...
— Tak! pianino!... I panu Karolowi zda wało się — mówiła do siebie — źe za nędzny klekot można mieć kochankę!... Nie, kotku, to nie tak łatwo!.,. Zawcześnieś się zdradził, źe to tylko na krótko! Chcesz zerwać?... Hal trudno!... Zrywajmy!... Ale gdzież u djabła ten twój ostatni bilecik?
W tej chwili weszła służąca z oznajmieniem, źe przyprowadziła posłańca.
— Niech zaczeka!—odpowiedziała Marja i potem nanowo zabrała się do przetrząsania listów. Szukała długo, gdyż wczoraj, wróciwszy z kolacji po teatrze, wrzuciła go umyślnie do innej szufladki, aby się przypadkiem gdzieś właśnie nie zapodział. Nareszcie go znalazła i zaczęła czytać głośno:
Pani!
Przekonawszy się onegdaj wieczorem, iż pomiędzy nami do porozumienia przyjść nie może, postanowiłem zerwać miły skądinąd stosunek z Panią. Zechce mnie Pani wykreślić z listy swoich wielbicieli. Proszę o zwrot pamiątek.
Karol.
— Ależ najchętniej!—odpowiedziała na to wezwanie i z uśmiechem zabrała się do pisania:
Szanowny panie !
Przykro mi rozstawać się z człowiekiem tak sympatycznym, jak pan — ale skoro pan sobie tego życzy, muszą się pogodzić z losem. Pamiątki przy niniej szem zwracam.
Mar ja.
Po napisaniu tych kilku słów, zebrała listy pana Karola w jedną paczkę, owinęła w czysty papier, przewiązała starannie różową wstążeczką na kokardkę, i, śmiejąc się prawie głośno ze swej złośliwości, zadzwoniła na służącą.
— Przyprowadź mi tu posłańca!—rzekła do służącej i zabrała się do zaadresowania listu.
Po chwili służąca wpuściła posłańca do saloniku i drzwi za nim zamknęła. Posłaniec stanął przy drzwiach i czekał dalszych rozkazów. Marja, nie odwracając głowy, zaczęła mówić:
— Pójdziesz na ulicę Mazowiecką i oddasz ten list, ale do rąk, rozumiesz?...
— Rozumiem—odpowiedział posłaniec z pośpiechem gorliwego służalca.
Marja odwróciła głowę w stronę posłańca, spojrzała na niego bystro i
nagle porwała się z krzesła. List i paczka wypadły jej z ręki na ziemię. Jak stanęła odrazu, tak stała przez chwilę, osłupiała, niema, z oczami i ustami szeroko otwartemi. Oddech spazmatycznie zatamował się jej w piersiach, ręce i nogi zesztywniały, głowa pochyliła się w tył, mięśnie na twarzy i czole skurczyły się nerwowo. Zdawało się, że, razem z oddechem, mechanizm życia zatrzymał się w niej, skostniał. Po chwili dopiero, przyszła nieco do siebie, westchnęła, i wtenczas z piersi jej wyrwał się jakiś dziki krzyk, poprzez który zmieszane uczucia przestrachu i zdziwienia, bólu i radości przebiły się w jednym wyrazie:
— Ojciec!!
Posłaniec w pierwszej chwili nie zrozumiał tego wykrzyku. Stał dalej przy drzwiach pokornie, nieśmiało, służalczo, nie wiedząc, źe stoi wobec własnej córki. Na myśl mu nawet nie przyszło, aby ta elegancka dama w kosztownym, pełnym zalotności szlafroczku, mogła być córką byłego dorożkarza, a dziś nędznego posłańca publicznego w wytartem grubem ubraniu, z czerwonemi patkami na kołnierzu, z numerem na piersiach, który wystaje na rogu ulicy o chłodzie i głodzie całemi godzinami, czekając cierpliwie na marny zarobek kilkunastu groszy za odniesienie listu, lub kilku złotych dziennie za dźwiganie ciężarów. Dopiero, kiedy córka o krok się do niego zbliżyła, ale już z uśmiechem na ustach, cały dramat dwudziestu kilku lat stanął mu przed oczami. Zdziwiony, prawie przestraszony, cofnął się ku drzwiom. W głowie zrobiło mu się dziwnie jasno; ręce, aż dotąd spuszczone niedbale na dół, rozstawił szeroko i nieco wyciągnął naprzód, jakby dla przyjęcia ciężaru wielkiej objętości, który miał się na niego zwalić. W szarych jego oczach, które w nią wlepił, malowała się ciekawość i zarazem radość.
— Ojciecl—powtórzyła córka słabszym głosem, podobniejszym już więcej do jęku, niż do krzyku, poczem zachwiała się na nogach, podeszła, a raczej podsunęła się z wysiłkiem
o krok i oparła się bezwładnie o stół, aby nie upaść na ziemię.
— Zosia! — wymówił Załogowski powoli, półgłosem, z ciężkiem westchnieniem, jak gdyby mu ten wyraz przez gardło sam przejść nie mógł, jak gdyby to ciężkie westchnienie dopiero wydobyło go z głębin piersi.
I tak przez długą chwilę stali oboje naprzeciwko siebie w milczeniu: on zdumiony, ona na pół zemdlona. Zofja oprzytomniała pierwsza i nie mogąc ustać dłużej, rzuciła mu się na szyję z impetem wyzwolonego uczu cia, i zaczęła wołać na cały głos z radością i rozrzewnieniem:
— Mój ojciec!... Mój ojciecl.... Mój ojciec!...
Na ten jej krzyk, tak nagły, tak silny, wpadła służąca z hałasem do saloniku i stanęła zdziwiona przy drzwiach, tuż obok grupy ojca z córką. Zofja, nie odrywając rąk od szyi Załogowskiego, nie przestając go całować po twarzy, w usta, w piersi, mówiła do służącej:
— To mój ojciecl... Znalazłam go nareszcie!... Jest!... Mam ojca!... Mam go!... Nie puszczę!... Ale po coś ty tu przyszła?... Idź sobie do kuchnil...
Służąca, dotknięta więcej tem niespodzia nem spotkaniem ojca z córką, niż grubiańską apostrofą swej pani, wyszła z pokoju i zamknęła drzwi za sobą.
Teraz dopiero Zofja spostrzegła, źe ojciec broni się przed nią, unika jej pieszczot, prawie odpycha od siebie. Odsunęła się cokolwiek, aby mu spojrzeć w oczy, lecz potem schwyciła go za grubą, twardą, spracowaną rękę, i, przyciągnąwszy siłą do swoich ust, zaczęła namiętnie, nerwowo całować. On, jakkolwiek wzruszony widocznie do głębi tem spotkaniem, bronił się przed nią, ale bronił słabo. Z jednej strony nie mógł pohamować uczucia obrażonej dumy, zdusić w sobie instynktu ojca, który w tej kobiecie upadłej, po za córką, zobaczył nagle całąhi storję swego nieszczęścia, ruiny i hańby; z drugiej zaś nie śmiał już odtrącać szorstko tej damy eleganckiej, w wytwornem, koszto wnem, nazbyt miękkiem na jego rękę ubraniu. Całe lata oburzenia, pogardy, prawie wstrętu, wystąpiły w nim do walki w tej jednej chwili z ostatniemi kilku latami powolnego zgrubiania jego natury w ciężkiej, ordynarnej pracy na kawałek twardego i gorzkiego chleba. I te dwa uczucia: byłego pana na Ocie szynie, szlachcica, czującego swoją godność, ojca, oburzonego na córkę, która shańbiła nazwisko — i obecnego prostaka, który powoli stracił poczucie godności, przystosował się do poziomych wymagań nowej warstwy społecznej, z jaką przestawał i w jakiej żył—równoważyły się. Nie mógł jej przycisnąć do swego serca, jako córki, którą kochał—i nie mógł jej odepchnąć z gniewem, z oburzeniem, z całem grubijaństwem ordynarnego już człowieka, jako damy, która mu imponowała bogactwem swego mieszkania, wytwornością swego stroju, szlachetnością swej postawy.
— Ojcze! Co to jest?... Ty mnie — wołała Zofja, nie przestając go całować po twarzy
po rękach—nie kochasz!... Ty mnie nie chcesz kochać!... Ojcze, kochaj mnie!... Przecież jestem twoją córką!...
— Nie mam córki!—mruknął Załogowski pod nosem smutnie, ponuro, ale już bez tej wielkiej energji oburzenia, które przed laty było by wy buchnęło śmiałym krzykiem z jego piersi na cały głos.
Zofja puściła jego rękę, odsunęła się o krok od niego i stanęła ze spuszczoną głową, zawstydzona nagle, bezsilna, przybita. On, nie patrząc na nią, stał oparty o framugę drzwi, z mniejszą niż poprzednio pokorą, ale zawsze nieśmiało, i, nie wiedząc, co dalej zrobić z sobą, z nią, z całą tą niespodziewaną sceną, zaczął sobie z trzaskiem wykręcać palce jedne po drugich, naprzód u lewej, potem u prawej ręki. I oboje, tak, w milczeniu, przebyli długą chwilę. Pierwszy to raz od tylu lat stanęli naprzeciw siebie, i, czując, źe teraz albo nigdy, musi przyjść do rozprawy, do wyjaśnień życia, do wywnętrznień duszy, zbierali się na odwagę: on nowego przekleństwa, ona spowiedzi. Lecz jedno i drugie nie umiało zacząć. Duszom prawdziwie czułym, postawionym nagle w warunkach silnego dramatu, nie łatwo zdobywać się na słowa. Ich nieświadome, bezwiedne poczucie artyzmu nie pozwala na formę nieodpowiednią do treści, na formę byle jaką, bez wyrazu, bez rzeczywistej siły dramatycznej. Czy szukają w pamięci słów takich, czy dobierają je z masy tych, które się im snują po głowie?... Bynajmniej: słowa przyjdą same, ale z chwilą, kiedy uczucie, skondensowane przez czas, nie będzie już mogło dłużej dusić się w sercu. I oto Zofja cofnęła się jeszcze o krok w głąb saloniku aż do małego stolika, o który oparła się ręką, i, nie podnosząc głowy, nie odrywając oczu od końca grubych, zniszczonych, niezgrabnych butów ojca, w które się patrzyła ciągle, choć bezwiednie, przerwała pierwsza, cichym, żałosnym, prawie jęczącym głosem:
— Ale ojcze.... Cóż ja.... temu.... winna?....
— Co?! Coś ty winna?!... Shańbiłaś moje nazwisko!...
— Ach!...
— Taak!—wołał Załogo wski z goryczą i wyrzutem, bijąc się pięścią w piersi — Taak!... Moja córka, córka Załogowskiego została....
Ojcze....
— Krew krwi mojej!... Kość kości mojej!... Hańba, hańba!... Wyparłem się ciebie i wypieram, boś ty sztyletem przeszyła serce moje!... Powinienem był cię zabić, jak paskudne bydlę, boś tyle nawet nie warta, co paskudne bydlę!...
I zapaliwszy się nagle, dodał z oburzeniem i z obrzydzeniem:
— Och! ty!...
— Ojcze....
— Nie przerywaj mi — krzyczał Załogowski w zapale retoryki, właściwej każdemu szlachcicowi — kiedy widzisz, źe jestem wściekły! Raz przecie muszę ci powiedzieć wszystko! Przez ciebie straciłem majątek!...
— Przeze mnie?
— Nie przerywaj mi!... Przez ciebie dopuściłem się grzechu głównego, bom się targnął na swoje życie!... Przez ciebie... prez ciebie jestem tem, Czem jestem: nędznym posłańcem ulicznym, tragarzem, który musi ciężko pracować na kawałek chleba!... Najwyżej, jak zarobię pięć złotych na dzień... Lada parszywiec mówi mi ty, a ja muszę jeszcze przed nim czapkę zdejmować!... I wszystko to za co?... Za twoją edukację, która tysiące kosztowała!...
— Ależ, ojcze....
— Nie przerywaj mi!... Kiedym ja cierpiał, tyś się łajdaczyła z moimi wrogami!,.. Słyszałem, jak do ciebie mówili, jak cię nazywali, i poszedłem się utopić, bom nie mógł przeżyć takiej hańby!... Nie udało mi się, i dziś cierpię wstyd i nędzę, choć Bóg świadkiem, nie zasłużyłem na nie. Zrobiłem, co do mnie należało, jak na porządnego szlachcica przystało, i cóż mam za to?... Przyjaciel wyzuł mnie z majątku, a córka w błocie unurzała moje nazwiskol... Tak, w błocie!...
Kiedym myślał, źe ty się uczysz, że siedzisz nad książkami, że pracujesz nad sobą i ro śniesz na pociechę ojca, który cię kocha nad życie, tyś uciekła z pensji z jakimś łajdakiem, który...
— To nieprawda! — odparła Zofja sucho, choć z przygnębieniem.
— Jakto nie prawda?... Cieżyński mi mówił.
— Cieżyński?... On?
— Tak.
— Ale Cieżyński nie powiedział ojcu wszystkiego....
— Powiedział mi, żeś miała dziecko...
— Z kim?
— Alboż ja wiem? Cieżyński mi nie powiedział, może sam nie wiedział...
— Hm! hm!... Cieżyński nie wiedziałl—przerwała Zofja z odcieniem sarkazmu w głosie.
— Zresztą wszystko rai jedno!
— Nie wszystko jedno.... I gdyby ojciec wiedział....
— To cóż?
— To zamiast mnie przeklinać, płakałby nade mną....
. — Ja i tak płakałem!
— Ale z gniewem w sercu, z przekleństwem na ustach!
— A jakźeś ty chciała?
— Z boleścią, z pobłażaniem....
— Czyś ty oszalała?!... I ja miałbym być pobłażliwym dla córki, 'która hańbą okryła moje nazwisko na wieczne czasy!
— Tak, ojcze, bom ja nie tyle zawiniła, ile ci się zdaje....
— Jakto?! Czyż to jeszcze mało?
— Nie! nie mało; ale jam temu nie winna....
— Więc któż?
— Ty, ojcze!...
— Co?!... Ja?!...
— Tak—odparła z mocą i stanowczo—boś mi dał złą opiekę, złego opiekuna!
— Dałem ci takiego, jakiego mogłem znaleść na razie!... Zresztą, najlepszy, podobno, nie byłby ci dał rady!
— Nieprawda!
— Co ty mi gadasz?... Romanse i teatr przewróciły ci w głowie!
— Nieprawda!
— Zachciało ci się zostać aktorką, żeby się łajdaczyć!...
— Nieprawda!... Zostałam aktorką, bo nie wiedziałam, co z sobą zrobić?
— Jakto?
— Do familji udać się nie mogłam i nie chciałam... O ruinie wiedziałam od tego.... od Cieżyńskiego.... Z czegóż miałam żyć?...
— Trzeba się było wziąć do jakiejś uczciwej pracy....
— Ale do jakiej?... Przecież nic nie umiałam.... Mówili mi na pensji, że ładnie deklamuję, źe mam niezły głos. Chciałam się uczyć śpiewać, ale Cieźyński mi powiedział, źe na naukę pieniędzy nie starczy. Chciałam zostać
szwaczką, ale dla mnie w żadnym magazynie miejsca nie było.... A żem
mieszkała potem u kobiety, która dawniej była aktorką w jakiejś trupie prowincjonalnej, tak też i za jej radą poszłam do dyrektora teatrzyku ogródkowego i zaciągnęłam się na aktorkę.... Było mi ile, bardzo źle, ale zawsze było mi lepiej, niż przez ten rok, kiedym nic nie robiła i nie wiedziałam, co z sobą począć, jak sobie radzić!... Miałam osiemnaście lat....
— I dziecko!—mruknął grubijańsko, ponuro Załogowski.
— Tak jest: i dziecko.... Prosto z pensji,
bez żadnego doświadczenia, bez żadnego przewodnika, bez żadnej pomocy, poszłam na swój chleb....
— Ładny chleb!...
— Nie myśl tak, ojcze, i nie mów tak!... Cieżyński mnie puścił bez niczego, bez pieniędzy, prawie bez ubrania, bom miała tylko jedną czarną sukienkę i mundurek brązowy. Wszystkie pieniądze, jakie po sprzedaży Ocie szyna mi dał, wyszły na.... na moją słabość, na dziecko!... Ach! kiedym wróciła do Warszawy i zamieszkałam u tej kobiety, którą dziś sama prawie z łaski trzymam, niby jako swoją opiekunkę, zdawało mi się, że nie przeżyję.
Co się ze mną działo! co się ze mną działo! Nie miałam co dziecku dać jeść, bom go sama nie karmiła, a każdy jego krzyk przypominał mi moją hańbę!... Nie lubiłam go, ale kiedy Cieżyński, po dwóch miesiącach przysłał jakąś babę, żeby je zabrać do DzieciątkaJezus, myślałam, że z bólu oszaleję! Oddałam, bo cóż miałam robić?... Mój ojczel żeby pies był wtenczas zajrzał w moje serce, to byłby zawył, a ty mi dziś nie chcesz przebaczyć!...
— Nigdy!
— Nigdy?... Ach! gdybyś ty wiedział, com przecierpiała; gdybyś ty wiedział wszystko, to
byś mi przynajmniej nie urągał!... Ojcze! ojcze! przebacz mi! — zawołała błagalnym głosem i rzuciła się na kolana z wyciągniętemi do niego rękami.
— Nie mogę! — odpowiedział ponuro Załogo wski, i, odwracając się ku drzwiom, ujął szybko za klamkę.
— Co to jest?
— Idę.
— Nie puszczę cię! nie puszczę!—krzyknęła, i, podpełznąwszy ku niemu na kolanach, chwyciła się oburącz, nerwowo, konwulsyjnie, kraju jego liberji, tego surduta z szarego, grubego, twardego sukna, który tak dziwnie odbijał od białych jej rąk, od lekkiej materji jej szlafroczka, od aksamitu i jedwabiu jej mebli, firanek, kotar, portjer.
— Puść mnie!... Skończone z nami!
— Nie puszczę!... Nie puszczę cię, dopóki mi nie przebaczysz!
— Nie przebaczę ci nigdy!... Nie chcę cię znaćl
— A jednak, gdybyś wiedział wszystko...*
— Na co mi wiedzieć!...
— Zostań, ojcze, chwilkę, tylko chwilkę; niech ci się choć napatrzę!... Tylem lat o tobie myślała, takem cię kochała, takem się cieszyła, że przyj edziesz, i tyłem cię tylko widziała, co wtenczas przez kilka minut!...
Nie!... Teraz musisz mnie wysłuchać, musisz ze mną zostać!...
— Ja z tobą zostać?
— Tak!—odpowiedziała stanowczo i powstała z ziemi.
— Za nic!
— Patrz, ojcze!... Jest mi dobrze: mam dom, mam co jeść, mam w co się ubrać, mam czem się z tobą podzielić... Zostań tylko, a pokażę ci, jak ja cię kocham!... Aż dotąd nie kochałam nigdy nikogo, nie miałam kogo kochać!... Ach! gdybyś wiedział, jak to przykro, jak to smutno żyć tak samej na świecie, nie mieć nikogo serdecznego przy sobie....
— Musisz przecie mieć kochanków po same uszy!—przerwał Załogowski szyderczo.
— Mam i nie mam.... Bywa u mnie tylko jeden.... stary jegomość.... który
się ze mną chce żenić, jak dostanie rozwód....
— Więc któś stara się o twoją rękę?—spytał Załogowski z odcieniem serdecznego zainteresowania się.
— Ależ mnóstwo się starało o mnie i starał I z całą bezczelną przewrotnością, którą
kobiety umieją w danym wypadku posługiwać się równocześnie z wybuchami najszlachetniejszych uczuć, co nie wyłącza ani je
dnego, ani drugiego rysu ich charakteru, zaczęła kłamać:
— O! widzisz ten list, który miałam posłać przez.... to list z rekuzą!.... Zwracam pamiątki i listy miłosne.... Nie kocham go.... Jest zamało szlachetny!... A inni?... Opowiem ci o wszystkich, kiedyś, jak.... A może ty, ojcze, głodny?
— Nie; dziękuję ci: jadłem już dziś....
— A moźebyś się czego napił? — podchwyciła skwapliwie, spostrzegając prżytem, źe ojciec miał nos niebardzo jeszcze wprawdzie, lecz już charakterystycznie zaczerwieniony.
— Napić się, tobym się może i napił kieliszek czego....
— Chcesz alaszu? może likieru jakiego?...
— Niech będzie alasz....
— Dobrze, zaraz ci sama przyniosę.... Poczekaj chwilkę!...
Załogowski, zostawszy sam, rzucił okiem po saloniku, z taką kokieterją
urządzonym, i westchnął, ale z łagodnym uśmiechem na ustach. Po chwili jednak zmarszczył brwi, jak gdyby przypominając sobie nagle u kogo jest i kim jest, i, machnąwszy ręką energicznie, zawołał półgłosem, lecz stanowczo:
— Nie!... Pójdę!...
I wtedy oko jego, przypadkiem, dzięki odru
chowi głowy, która już z nawyku chyliła się ku ziemi, padło na list, leżący na miękkim, strzyżonym dywanie przy biurku. Przypomniał sobie, że miał go zanieść na Mazowiecką ulicę. Z Królewskiej na Mazowiecką.... Taki mały kurs!... Przecież był posłańcem; to jego fach od roku. Dziś jeszcze na obiad nie zarobił, bo czas był szkaradny. Taka zawieja na dworze; deszcz i śnieg razem.... Możeby jej powiedzieć, żeby mu go dała?... Przecież to nie wstyd pracować na chleb!
— Jest wszystko — wołała Zofja, wchodząc do salonu z niewielką tacą platerowaną— jest alasz, trochę kawioru, sardynki i kawałek szczupaka na zimno, bo to dziś post. W domu ja zawsze poszczę.... dla przykładu, dla służącej. Jeżeli chcesz, to się z tobą napiję!.... Posłałam dziewczynę po piwo. Niechże ojczulek siada tu, przy stole....
Załogowski zbliżył się zwolna do stołu. Widocznie był zakłopotany, skrępowany. Spojrzał dokoła siebie, na tacę z przekąskami, na butelkę, na kieliszki rżnięte, które córka poustawiała już na pięknym stale hebanowym, obok albumów aksamitnych, wazonów z chińskiej porcelany, pięknej lampy brązowej, i potem nieznacznie rzucił okiem na swój szary mundur posłańca. Był już nie w swoim ży wiole. Twarde życie dorożkarza i posłańca zdemokratyzowało go w ciągu kilku lat do gruntu, w obyczajach. Dopiero, ulegając prawie sile córki, usiadł na brzegu aksamitnego tabor ecika, nieśmiało, sztywno, niezgrabnie, z rękami bezwładnie złoźonemi na kolanach.
Teraz i córka spostrzegła, że jej ojciec jest już człowiekiem innej sfery, że ta skóra, w którą go życie oblekło, jest już jego skórą. Był to wprawdzie ten sam Załogowski, którego widziała przed kilku laty: te same rysy, lecz inny wyraz. Miał on te same oczy, ten sam nos, te same wąsy, tą samą postawę; lecz były to głupie oczy posłańca, czerwony, spuchnięty nos posłańca, wąsy niedbale opuszczone posłańca, postawa zgarbiona posłańca. I zrobiło się jej dziwnie przykro. Jakiś serdeczny żal ścisnął jej serce. Lecz przez szczególny takt, właściwy duszom wytworniejszym, naturom wrażliwszym, istotom delikatniejszym dziedzicznie, zaczęła nadrabiać miną. Więc rozpoczęło się to zagadywanie o byle co, szczebiotanie o byle czem, przeskakiwanie z przedmiotu na przedmiot, od wódki do pogody, od sardynki do podróży na Wschód, o której miał jej kiedyś ojciec opowiadać, od kawioru do drożyzny ży cia w Warszawie,—byle nie pozwolić smutkowi owładnąć sercem, zawisnąć na ustach,
I tak, rozmawiając, wypili £>o jednym kieliszku i po drugim. Potem Załogowski dał się namówić na trzeci bez jej towarzystwa, ona zaś wciąż trzepała językiem, z tą wprawą kobiety czułej a wyrobionej, która zawsze i wszędzie jest jak u siebie. Zresztą rozmowa nie traciła na interesie, i z tego względu, że córka od czasu do czasu potrącała o kwestję, czy ojciec zostanie u niej.
— Nie, nie mogę!... Nie; tego nie zrobię!— była stała odpowiedź Załogowskiego, i to odpowiedź, jakkolwiek w tonie przygnębienia, jednak stanowcza.
— A tak by nam było dobrzel... Miałabym z kim dzielić się mojemi troskami i mo jem szczęściem!... O! bo i ja czasem jestem szczęśliwą, jak mnie publiczność dobrze przyjmuje!... Ja tak lubię, kiedy mi biją brawo
i rzucają kwiaty!... Chodzilibyśmy razem do kościoła; ojciec by mnie odprowadzał do teatru i z teatru... Poszlibyśmy sobie czasem na kolację... Zaraz bym dziś wymówiła mieszkanie Ciotce, chciałam powiedzieć: mojej Kresuskiej...
— Nie mogę, nie mogę!—mówił Załogow
ski z głębokiem westchnieniem, nalewając sobie czwarty kieliszek alaszu.
— Ach! ta Marysia, jak ją po co posłać, tak zaraz godzinę siedzi! Pewnie w bramie romansuje, a ojciec piwa nie mai...
— Nic nie szkodził... Napiję się tymczasem alaszu... Doskonały alasz!... Gładko się pije!
— Nie wyobraża sobie ojciec, jak by nam było dobrze, wesoło...
— Nie mogę! — przerwał Załogowski, wychylając kieliszek do dna.
— Może później?
— Ani później!... Nigdy!... Tak już życia w ciężkiej pracy dokonam!... O! bo ja, widzisz, umiem już pracować!
— I nie zatęskni ojciec do mnie?—spytała z kokieterją aktorki i figlarną czułością córki.
Załogowski się zawahał i po chwili odpowiedział z rodzajem rozrzewnienia:
— Dziękuję ci!... Jak mi kiedy będzie zimno, przyjdę się do ciebie ogrzać...
— Może kiedy na obiad?...
— Nie, moje dziecko...
— Ojcze!... Tyś mnie nazwał swojem dzieckiem!... Powiedz jeszcze raz: moje dziecko!— krzyknęła Zofja radośnie, i, porwawszy się z miejsca, rzuciła mu się na szyję i zaczęła go całować po twarzy brunatnej od słońca, ściętej od wiatru, pomarszczonej od zmartwień i starości przedwczesnej.
Załogowski się już nie bronił; na pocałunki odpowiadał pocałunkami i oburącz trzymał ją, wijącą się koło niego, wpół. Alkohol z rana, naczczo, przyspieszył tylko wyzwolenie się sztucznie tłumionego uczucia.
— Ach! jakiś ty dobry ojcze!... Już widzę, źe zostaniesz.,. Musisz się zostać i to zaraz!
— Nie... nie mogę... nie zaraz! — bronił się Załogowski.
— Ależ tak!... Ja tak chcę!... Musisz mnie słuchać!... A czy ty wiesz ojcze, źe ja mam twoje ubranie?...
— Co?!
— Pamiętasz tę walizkę, coś ją zostawił przed pięciu laty, tam, na Bednarskiej ulicy?
— Pamiętam...
— Widzisz!... Zawsze ją woziłam z sobą!... Zawsze, wszędzie!... Sama trzepałam twoje ubranie, żeby się w nie mole nie wdały! I teraz wszystko wisi w szafie, w sypialnym pokoju. Chodź!... Zobacz!...
— Dziękuję ci, moje dziecko! Dziękuję! Jesteś bardzo dobra!... A takeś mi teraz matkę w oczach przypomniała!
— Chodź, ojcze!... Zaraz cię przebiorę!
— Nie!... Tego nie zrobię!... U ciebie się nie zostanę!... Nie mogę!... Pójdę pracować, jakem pracował!
— Nie dobry jesteś!... Nie kocham cię już!
W tej chwili weszła służąca, niosąc na małej tacy czarnej, butelkę piwa i dwie szklanki. Pod jej spojrzeniem, wyrażającem ciekawość i zdziwienie, oboje: ojciec i córka, zamilkli i odsunęli się od siebie. Załogowski, zakłopotany, poprawił się na taborecie, siadając znów nieśmiało na brzegu, a Zofja przeszła na swoje miejsce. Służąca nalała piwo w obydwie szklanki, i potem, spojrzawszy z ukosa na posłańca, a z wyrazem szyderstwa na swoją panią, wyszła. Kiedy zostali sami, Zofja, trąciwszy się szklanką z ojcem dla zachęty, zaczęła pierwsza:
— Bo to widzisz — mówiła w tonie serdecznej spowiedzi — i ja też bardzo biedna jestem!... Zostawiliście mnie samą, dziecko małe, któremu się nie powiodło... Nie miałam szczęścia!... Inna możeby cało wyszła z takiego położenia!... A ja?!... Ach! co się ze mną działo! Przez co ja przeszłam, czego nie przeżyłam!... I cóż?... Życie spaczone!... Nie mam kogo kochać!... Nikogo nie kocham!... Czy ty wiesz, ojcze?... Mam dwadzieścia siedem czy osiem lat —i nikogo nigdy nie kochałam!...
— Jakto?!... A ten?... ten?... — spytał Załogo wski, odejmując nagle od ust szklankę, której połowę jednym haustem wyciągnął.
— Ten!... Ten!... Ach! to moje całe nieszczęście!... I ty, ojcze, nic nie wiesz?
— A skądże ja miałbym wiedzieć?
— Nie wiesz... nie wiesz... Prawda!... Gdybyś był wiedział, nie byłbyś mnie tak potępił ze szczętem!... Przecież musiałeś mnie kochać, a kto kocha ten jest pobłażliwym, i choć się uniesie, to przebaczy potem. Nie chciałeś mi przebaczyć, boś nic nie wiedział!... A jednak to straszna historja!.... Byłam dzieckiem, dzieckiem zupełnem, a on mnie tak opląty wał, że ruszyć się nie mogłam. Nieraz widziałam jasno, że jest źle ze mną, że to się źle skończy; ale cóż chcesz?... Dziecko w takich rękach!... Jak on umiał zająć mój umysł, bawić mnie i rozrywać, jak on umiał wyszukiwać odpowiednich chwil i miejsc, żeby mnie sprowadzić z drogi prawości i coraz głębiej spychać w przepaść!... Dziś, dziś widzę wszystko!... Dziś z każdego jego kroku, z każdego jego ruchu, z każdego jego słowa zdaję sobie doskonale sprawę... Ale wtenczas, cóż?... Szłam sama, jak ptak w sidła zręcznie zastawione! Oh! bo on działał z rozmysłem!... Wiedział, że się bronić nie będę umiała, i że się bronić nie będę... Tak się też i stało!... Przynosił mi książki do czytania, ale co za książki! Prowadzał mnie do teatru, woził na spacery w nocy przy księżycu, dogadzał wszystkim moim kaprysom i zachciankom, nie szczędził ani kosztów, ani trudu, byle mną owładnąć... aż... uwiódł!...
— Ale ktoto?... Kto?!
— Jakto! nie wiesz jeszcze?... Nie domyślasz się?...
— Nie!
— Opiekun, któremuś mnie powierzył!—odpowiedziała Zofja cicho, smutnie, z przygnębieniem.
— Cieżyński?! — huknął Załogo wski, porywając się z miejsca.
— Tak!—wyszeptała prawie jeszcze ze wstydem.
— Cieżyński?!... Ten łotr?!... Ten złodziej?!...
Zofja pochyliła tylko głowę.
— Ha!—krzyczał Załogo wski—teraz to już zabiję!... Nie ma co!... Zabiję, psiakrew, zabiję!
Zofja widząc, iż ojciec wpadł na prawdę w wściekłość, zerwała się z krzesła, i, schwyciwszy go za rękę mocno, konwulsyjnie prawie, zawołała:
— Ojcze!... Uspokój się!... Na co to się przyda?
— Nie mogę!... Muszę się zemścić!... Zabiję szelmę, jak psa!
— Ojcze!... Daj pokój!... Narobisz sobie tylko i mnie nowego nieszczęścia!...
— Niech będzie co chce; ale tego to już nie daruję!...
— Przepadło... nie wróci się!...
— Wszystko jedno!... Ale zabiję pięściami!—krzyczał Załogowski, zapalając się coraz bardziej.
— Będzie nieszczęście... Znów mi cię zabiorą!...
— Choćbym miał w więzieniu zgnić!—zawołał z mocą, i, odepchnąwszy ręką od siebie córkę, wypadł z saloniku, przeleciał z hałasem przez jadalny pokój, wypchnął prawie drzwi do kuchni, porwał za czapkę, którą tam zostawił na łóżku służącej i zbiegł po schodach z taką szybkością, jak gdyby ta chwila wściekłości, to pragnienie zemsty, zdjęły mu z krzyża dwadzieścia ostatnich lat ciężkiego, twardego życia.
W byłym dorożkarzu, w obecnym posłańcu, który pomału nauczył się uśmiechać do każdej dziesiątki zdejmować czapkę przed każdym rublem, od kogolwiek on pochodził, obudził się nagłe szlachcic z całem dziedzicznie wyeliminowanem poczuciem honoru i godności Człowieka, uszanowania dla nazwiska, nietykalności uczuć rodzinnych. Poleciał zemścić się nie za siebie, nie za swoją nędzę materjalną, lecz za córkę, za jej cześć, za nazwisko, które, właściwie mówiąc, dla niego samego nawet nie powinno było już mieć żadnego uroku. Poleciał wymierzyć sprawiedliwość fizycznie, za krzywdę moralną, poleciał zabić człowieka, który mu uwiódł córkę.
Zabić? Łatwo się to mówi w pierwszym zapale uczucia! Zapewne: gdyby w tej chwili był mu się Cieżyński dostał pod rękę, nie byłoby się obeszło bez grubej katastrofy. Załogo wski miał siłę i chwilową energiję po temu. Lecz czas choćby najkrótszy, robi swoje: wzmacnia siły słabe, osłabia mocne. W drodze już ostygł, i kiedy stanął przed domem własnym Cieźyńskiego, który się przeprowadził na Długą ulicę, z pierwotnej potrzeby zabicia, z wielkiej akcji, została się tylko chęć rozprawy słownej, potrzeba djalektyki. Cieźyńskiego nie było w domu: nie wrócił jeszcze z sądu. Załogo wski więc musiał czekać na niego około dwóch godzin w bramie. Rozbudzona jego wyobraźnia, dokazywała cudów. Bił i zabijał; mówił i odpowiadał; od budowy wał przeszłość i odgadywał przyszłość. Tak, lecz teraźniejszość redukowała się do słów. Co chwila komponował coraz to inne frazesy, od których miał zacząć rozprawę, i co chwila zmieniał tok wyrazów. Jedne wydały mu się zanadto słabemi, innych nie chciał użyć na razie, aby nie dać Cieżyńskie mu broni przeciwko sobie. I zamiast czekać spokojnie na wroga, na przeciwnika, wyczerpywał siły na jałową retorykę wewnętrzną, która go tylko oddalała od celu. Z każdą chwilą widział coraz mniej wyraźnie akcję i coraz bardziej plątał się w słowach. Wprawdzie przestępował z nogi na nogę i wyglądał wciąż przez furtkę na ulicę; był to już jednak nie tyle zwierz czatujący na swoją ofiarę, ile zwyczajny napastnik szukający zaczepki. Nuda i zmęczenie fizyczne, dokończyły dzieła moralnego rozbrojenia. To też kiedy Cieżyński, w pięknem futrze z kołnierzem bobrowym, w eleganckim, świecącym się kapeluszu, z laską hebanową w ręku, z wielką czarną teką ministerjalną, wszedł pompatycznie w bramę swego własnego domu, Załogowski zmieszał się. Zamiast rzucić się na niego, jak tygrys, jak zwierz dziki, wiedziony instynktem, po chwili dopiero, kiedy Cieżyński, nie spojrzawszy nawet na nie go, mijał go już, podszedł zwolna, nieśmiało, i, uchyliwszy nieco, z przyzwyczajenia, czapki rzekł z cicha, prawie pokornie:
— Przepraszam... Pan Cieżyński?...
— Tak jest; albo co?—odpowiedział adwokat, nie poznając w pierwszej chwili swego dawnego kolegi i “druha ze szkolnej ławy”.
— Jestem...
— Ach! Załogowski!—zawołał Cieżyński ze zdziwieniem.
— Tak jest: jestem Załogowski....
— To dobrze, ete... A co zn interes?...
— Przyszedłem... przyszedłem się porachować...
— Czy, ete, znowu?...
— Nie! co innego!... Wracam od Zosi! — rzekł z wyraźniejszym już naciskiem Załogowski.
— Aha! pojednanie w rodzinie... To bardzo dobrze...
— Panie!... Z tem żartów nie ma!
— Ja nie żartuję... Wszakże przed laty sam do tego pojednania, o ile mnie pamięć nie zawodzi, namawiałem... Ale cóż ja... cóż mnie do tego?...
— Co panu do tego?!... Pan!...—przerwał Załogowski, podnosząc głos. Ponieważ w tej chwili weszło do bramy kilkoro ludzi, którzy mogliby być niewczesnymi świadkami jakiejś nazbyt żywej sceny, Cieźyński więc, chcąc ratować swoją pozycję, zdobył się na krok wielkiej odwagi, i rzekł wyniosłym tonem:
— Nie lubię załatwiać interesów w bramie!... Proszę za mną, do mojego mieszkania!
Załogowski, podniecony już cokolwiek tą wymianą słów, z głową trochę butniej podniesioną, poszedł za Cieźyńskim po wspaniałych schodach marmurowych, pokrytych miękkim dywanem. Cieźyński, stanąwszy na podeście pierwszego piętra, nie otworzył sam drzwi kluczem, który miał przy sobie, lecz wbrew zwyczajowi, nacisnął guzik dzwonka elektrycznego i ostro zadzwonił. Za chwilę drzwi się otworzyły i na progu ukazał się lokaj we fraku, wygolony zupełnie, z miną uroczystą. Wpuściwszy do przedpokoju pana i posłańca, zamknął drzwi i czekał rozkazów. Cieźyński oddając mu futro i czapkę,, powiedział z pewnym naciskiem, choć po cichu:
— Zaczekasz w przedpokoju!
— Uważam, jaśnie panie!
— Proszę za mną do gabinetu!—rzekł Cieźyński przez ramię do Załogowskiego.
Załogowski wszedł za nim, do dużego wspaniale umeblowanego pokoju, w którym gabinet adwokata charakteryzowało tylko wielkie biurko ministerjalne, założone aktami w niebieskawoszarych okładkach, oszklona biblioteka z książkami prawniczemi i kasa ogniotrwała. Wszystko po za tern, nie wyłączając miękiego strzyżonego dywanu, pokrywającego całą posadzkę, mogło doskonale, z powodu wdzięku, elegancji, zalotności stylu, znajdować się w buduarze damskim.
Cieżyński przeszedł przez gabinet i dopiero, kiedy zatrzymał się przy biurku, opar ty jedną ręką o jego krawędź, zwrócił się twarzą w stronę Załogowskiego. Załogowski, za którym lokaj zamknął drzwi po cichu, stał przy drzwiach sztywno, choć z miną dosyć groźną.
— A zatem, ete—cedził przez zęby adwokat, głaszcząc się zwolna jedną ręką po bo kobrodzie i patrząc jednem okiem na Zało gowskiego—jak należało przewidywać, pojednanie pomiędzy ojcem i córką...
— Paneś uwiódł mi córkę!—przerwał Załogo wski ponuro, patrząc z podełba na Cie źyńskiego.
Cieżyński, zaskoczony interpelacją wprost, zmieszał się w pierwszej chwili. Zaczął szyb ko przebierać palcami po bokobrodzie, lecz z odpowiedzią nie spieszył się wcale.
— Paneś uwiódł mi córkę!—powtórzył silniej, dobitniej, lecz z odcieniem tłumionego bólu Załogo wski, i postąpił krok naprzód.
— Kto to powiedział? — spytał Cieźyński głosem bezdźwięcznym, płaskim, matowym.
— Ona!—rzucił mu w twarz głośno Załogo wski i zbliżył się jeszcze o krok do niego.
— Nie rozumiem, ete, celu tej kalumnji...
— To nie kalumnija, ty złodzieju, psubracie!... Ty!...
— Proszę się nie zapominać, bo...
— Bo co?!
— Bo... zawołam lokaja!
— Niech cię Bóg broni!... Musimy porachować się w cztery oczy!
— I owszem: proszę tylko wyrażać się parlamentarnie i powiedzieć... ete... odrazu, o ile chodzi...
— Jakto? o ile chodzi?!
— Pewnie znów potrzeba na jakiś proce derzyk...
Załogo wski nie mógł wytrzymać tej ironji. Cała natura uczciwego szlachcica, obudziła się w nim odrazu i zadrgała w jednej chwili. Uczuł się obrażonym do żywego. Przystąpił miarowym, lecz energicznym krokiem
do Cieżyńskiego, cofającego się pomału, z widoczną trwogą, ku oknu, i, jak szlachcic, jak człowiek dobrze wychowany, który, dotknięty nagle na honorze, zapomina się tylko na chwilę, wyciągnął rękę i wymierzył mu policzek na odlew.Równy zmierzył się z równym i dał sobie satysfakcję, odpowiednio do poczucia swojej własnej godności. Cieżyński, przygotowany zrazu na coś gorszego, odskoczył w pierwszej chwili krokiem w tył i wydał z piersi lekki okrzyk przestrachu i zdziwienia. Załogowski, jak na szlachcica przystało, cofnął się również o krok i stał w postawie, nie tyle wyzywającej, ile wyczekującej. Co mu się przez tę chwilę zdawało, co myślał, trudno wiedzieć. Może mu się zdawało, może myślał, że ten pan, że ten dygnitarz, dotknięty obelgą czynną, postawi życie za życie, powierzy honor ślepemu trafowi kuli lub żelaza i wyzwie go, byłego dorożkarza, obecnie posłańca, na pojedynek? Skoro zapomniał, że stoi wobec parwenijusza, dorobkiewicza bez herbu, jakżeż mógł w tej chwili sam pamiętać, że obecnie należy do kategorji, do warstwy ludzi, którym się nie daje satysfakcji honorowej, którym się nawet ręki nie podaje, ponieważ ich się nie uważa za godnych tego społecznie i towa rżysko! To też ten karmazyn w szaraczko wyra szynelu z czerwonemi patkami, z blaszanym numerem na piersiach, stał i czekał, aż się doczekał. Cieźyński bowiem, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, szybkim ruchem zbliżył się do biurka, schwycił za dzwonek i silnie nim zatargał. Na ten odgłos, do gabinetu wpadł lokaj.
— Wyrzuć go za drzwi! — zawołał ostro Cieźyński, wskazując ręką na posłańca.
W chwili, kiedy lokaj ujmował Załogowskiego z tyłu za kołnierz, Załogowski obrócił się szybko i kułakiem huknął go z całej siły w twarz. Lokaj złapał się za nos, z którego buchnęła krew, i z krzykiem upadł na ziemię. Cieźyński schwycił ponownie za dzwonek, i, trzęsąc nim na gwałt, krzyczał wniebogłosy:
— Na pomoc! Na pomoc! Ratujcie!...
Lecz Załogowski, podniecony rozprawą z lokajem, wyszedł w jednej chwili z roli szlachcica, bezwiednie, instynktowo traktującego sprawy honorowe, a raczej wszedł w zdemokratyzowaną już przez życie skórę posłańca ulicznego, i, nie wahając się wcale, przyskoczył do Cieźyńskiego z zaciśniętemi pięściami i zaczął go walić, gdzie trafił, po twarzy, po piersiach, po łbie. Cieźyński, wciąż krzy cząc na cały głos, z początku mu się wymykał, jak lis, to bokiem, to pod ręką, to po za biurkiem, to po za fotelami, lecz wszystko napróżno: pięść Załogo wskiego wszędzie go dosięgała. Nadomiar nieszczęścia, Cieźyńskie* mu nawinęła się pod rękę laska trzcinowa. Schwycił ją i zamierzył się na Załogowskie go. Załogowski w chwili, kiedy laska zaledwie mignęła mu się przed oczami, sparował uderzenie lewą ręką, i, schwyciwszy laskę w prawą, zaczął nią okładać Cieźyńskiego bez miłosierdzia, i okładał dopóty, bez wytchnienia, dopóki nie pękła, nie potrzaskała się na kawałki; dopóki mu w ręce nie pozostał się trzon tylko ze złotą gałką. Miał już dosyć: rzucił gałkę na ziemię i cofnął się o krok ku drzwiom. Lecz na krzyk Cieźyńskiego zbiegły się z dalszych pokojów do gabinetu najpierw jego córki, potem żona, wreszcie jedna i druga służąca, które na widok walki i lokaja, leżącego na ziemi bez życia, zaczęły drzeć się na cały głos i odrazu płakać. Załogowski, zawstydzony obecnością tylu kobiet, chciał się pocichu wycofać z gabinetu, może nawet przeprosić za akt swego grubiań stwa. Lecz Cieźyński, ośmielony pomocą spodziewaną tylu rąk, krzycząc:—“Policji! stróża! trzymajcie go!” i widząc, źe się kobiety
imają z tyłu Załogowskiego, przyskoczył do niego, jak kot, do twarzy z pazurami. Załogo wski, strząsnąwszy z siebie jednym energicznym ruchem tułowia cztery czy pięć par delikatnych rąk, przysunął się do Cieżyń skiego, schwycił go oburącz za bary, potem uniósł cokolwiek do góry, potrząsnął parę razy w powietrzu i razem z nim zwalił się na ziemię. Lecz w tej chwili nie był j uż panem siebie. Najpierw przydusił go całem ciałem, a następnie, ukląkłszy mu na brzuchu, schwycił go lewą ręką za kołnierz od koszuli, a prawą zaczął prać po twarzy, krzycząc wściekłym głosem:
— Policji?! Stróża na mnie?! Złodzieju I Przechero! Masz!! Masz!!!... To nie za mniel... Masz!... To za córkę! To za moje dziecko!... Masz!... To nie za Ocieszyn, psiakrew, ale za shańbione moje nazwisko!... Masz!!... Maszl...
Ty!!...
Żona i córki przybiegły teraz Cieźyńskiemu na pomoc, lecz, zamiast rzucić się na Załogo w skiego, bić go drobnemi pięściami, szczypać, gryźć, schwycić go za kark i przewrócić w tył, usiłowały podnieść Cieżyńskiego z ziemi, wyciągnąć go z pod kolan napastnika, obezwładniając do reszty ruchy jego rąk, któ remi jako tako mógł się, jeżeli nie bronić, to
przynajmniej zasłaniać przed straszną dłonią Załogowskiego. Dopiero służąca, więcej obyta z bójkami, wpadła na właściwy sposób, i, uczepiwszy się oburącz szyi Załogowskiego, zwaliła go na ziemię. Był i tak już zresztą zmęczony, wyczerpany długą akcją.
W tej chwili też wpadł stróż, przywołany przez drugą służącą, a wkrótce potem zjawił się i stójkowy.
— Trzymajcie go!... On nas tu wszystkich pozabija!... Mój Boże!... Co on zrobił z naszym ojcem!... Co on zrobił z moim mężem!... Zabił Franciszka!... Co to za zbój!... To zbój jakiś!... Trzymajcie go mocno! — wołały kobiety jedna za drugą.
— Do cyrkułu!—wyjęczał zadyszanym, ledwie dosłyszalnym głosem, Cieżyński, padając bezwładnie na fotel.
— Krew! krew!—krzyknęły córki, przy trzymając za głowę ojca, któremu krew zaczęła ciurkiem lecieć z nosa.
— Trzymajcie gol trzymajcie, bo on się gotów jeszcze raz rzucić! — wołała pani Cieżyń ska przeraźliwym głosem.
Załogowski tymczasem stał spokojnie na środku gabinetu i szukał oczami swej czapki mundurowej, która mu się gdzieś zapodziała. Dopiero, kiedy stróż schwycił go silnie za rękę, żachnął się trochę i powiedział niedbale, lecz ponuro:
— Ależ nie potrzeba!... Mam dosyć!... Sam pójdę!«.
Stójkowy, wysłuchawszy bezładnej relacji pań, krzyczących jedna przed drugą i jedna przez drugą, i lokaja, który odzyskał o tyle przytomność, źe, siedząc na ziemi o własnych siłach, mógł cośkolwiek o początku tego dziwnego zajścia powiedzieć, popchnął Załogo w skiego ku drzwiom.
I Załogowski, spokojny, a raczej uspokojony już, ze spuszczoną głową,
poszedł.
*
* *
Nazajutrz Zofja, jakkolwiek leżała swoim zwyczajem do jedenastej w łóżku, nie była jednak wcale wy wczasowaną. W nocy nie spała dobrze i przez to czuła się zmęczoną, a raczej zdenerwowaną. Nie chciało jej się czytać żadnego z dzienników, które dla wiadomości brukowych i teatralnych trzymała, ale też i nie chciało jej się wstać. Dla zagłuszenia jakiegoś głosu wewnętrznego, który ją niepokoił, zaczęła śpiewać początki romansów i arji, próbowała wokalizować, hipnotyzowała się solmizacją jakichś szczególnych wy krzyków, komponowała jakieś me.lodje przypominające w szczegółach pojedyńcze arje, a w całości niepodobne do niczego. Lecz wkrótce i to ją znudziło. Dla odmiany wzięła do ręki Gońca Warszawskiego, i w nitn po chwili, między innemi wiadomościami, wyczytała z przerażeniem: GONIEC WARSZAWSKI. Nr.
= Zbrodniczy zamach.
W dniu wczorajszym, koło godziny *ej po południu, do mieszkania adwokata Jana Cieżyń skiego, znanego zaszczytnie szerszej publiczności z nauki, charakteru, dobrych uczynków i taktu towarzyskiego, wtargnął podstępnie posłaniec Nr. , imieniem: Ernest Załogowski, i dopuścił się brutalnego gwałtu na osobie tegoż adwokata. Pobudką do niecnego czynu miała być podobno zemsta, którą upadły materjal nie i moralnie posłaniec żywił w swem szkaradnem sercu do adwokata z racji wrzekomych pretensji o pozbawienie go mienia. Jak nas poinformowano z wia rogodnego źródła, Załogowski był istotnie niegdyś właścicielem jakiegoś mająteczku, w gubernji siedleckiej, którym, pod nieobecność Załogowskiego, Cieżyński administrował, lecz takowy stracił z powodu długów, niebacznie zaciągniętych na hipotekę.
O ile nam wiadomo, nie pierwsza to napaść Załogowskiego na adwokata. Przed laty bowiem trzema, również, podstępnie wtargnąwszy do mieszkania, zażądał w sposób brutalny tysiąca rubli, które Cieżyński z racji dawnych stosunków, bez żadnego pokwitowania, dał mu, jako pozbawionemu wszel kifch środków do życia, tytułem darowizny na kupienie dorożki i koni. Załogowski przeszastał te pieniądze w ciągu niespełna roku, przyczem dla swej krewkości, pozbawiony został prawa zajmowania się tym procederem i był nawet karany kilkakrotnym aresztem. Obecnie chciał widocznie
powtórzyć swoją niecną sztukę wyrafinowanego szantażu, która mu się jednak materjalnie nie udała, gdyż rodzina i domownicy na krzyk ofiary podstępu, przybyli dość wcześnie jeszcze z pomocą. Kiedy żona i córki wpadły do gabinetu adwokata, oczom ich przedstawił się przerażający widok: na środku leżało martwe ciało lokaja, zbroczonego krwią, ogłuszonego potężnem uderzenient pięści napastnika, w kącie zaś, na ziemi, odbywała się straszna walka o śmierć lub życie. Rozjuszony widocznie odmową datku i oporem, Załogowski, deptał kolanami po piersiach adwokata, dusząc go przytem obiema rękami za gardło. Nawet krzyk i łzy kobiet, nie były w stanie go onieśmielić, i nieszczęśliwe niewiasty z narażeniem własnego życia, wydostały siłą z pod kolan zbrodniarza nieszczęśliwą ofiarę, która na razie, słabe już tylko dawała oznaki życia. Wezwany natychmiast lekarz, zapewnił, iż życiu szanownego członka naszej adwokatury nie grozi niebezpieczeństwo; choroba jednak, z powodu wstrząśnięcia mózgu, uszkodzenia klatki piersiowej, utraty krwi i przestrachu, potrwać może długo. Czcigodny pacjent od wczoraj nie odzyskał przytomności. Zachodzi poważna obawa zapalenia mózgu: gorączka stopni. W ca łem kole adwokackiem wzburzenie; większość jego członków składa wizyty kondolencyjne małżonce ofiary zamachu.
Zbrodniarz, odstawiony pod strażą do cyrkułu, znajduje się już w areszcie.
— To fałszl To nieprawda!... Hebalski podle mści się na mnie!... Tak nie było!... Mój ojciec nie chciał pieniędzy od Cieżyńskiego!... To za mnie!... Mój Boże! co ja teraz zrobię?! Muszę go uratować!... Nie pozwolęl... Sama pójdę do więzienia!... Powiem wszystko!—krzyczała Zofja na cały głos, i, wyskoczywszy z łóżka, zaczęła się szybko ubierać.
— Co się stało? Co pani jest?—pytała z niepokojem służąca, wpadając do maleńkiej sypialni śpiewaczki.
— Ojca mojego zaaresztowali, uwięzili, zabrali!—odpowiadała Zofja napół nieprzytomnie, w gorączce.
— Za co? dlaczego?
— Zbił tego łajdaka, nikczemnika, Cięży ń skiego!
— Za co, za co, proszę pani?
— Za to, źe mnie... Ale co tobie do te gol... Ubieraj mnie prędko, tylko prędko, prędko!
I ZoĘa w pół godziny, rzecz niezwykła w jej życiu, była już ubraną. Nie wyszła jednak zaraz: gdzieś się zapodziały rękawiczki, wprawdzie nie zupełnie już świeże, ale przynajmniej dobrane do koloru sukni, i na tem szukaniu, na przerzucaniu wszystkich szaf, szuflad, szufladek, pudełek i pudełeczek, ze szło jej jeszcze drugie półgodziny. Kiedy nakładała już kapelusz, służąca spytała się jej:
— Proszę pani! a co będzie z obiadem?
— Jeżeli nie przyjdę o czwartej, to powiedz pannie Kresuskiej, żeby jadła sama. Tylko przecie zostawcie mi kawałek czego na kolację!...
— Kiedy, proszę pani, jest tylko sztuka mięs...
— I nic więcej?...
— A nic, bo mi nie wystarczyło pieniędzy...
— To zjedzcie sobie wszystko! Przyjdę dopiero po kolacji.
I wyszła wykrygowana, wyelegantowana, w jasnym, popielatym paltocie zimowym do figury, w wielkiem, puszystem, długiem aż do ziemi, białem boa na szyi, w fantazyjnym pluszowym, również popielatym bereciku na głowie, lecz w bucikach mocno już zniszczonych, przydeptanych w napiętkach i wykrzywionych. Wina to po części jej chodu, gdyż nogi miała kabłąkowate, ale po części też i wina to natury mężczyzn. Oj! bo ci wielbiciele, przypadkowi czy stali, mają na wszystko, na kolacje i kolacyjki, na ostrygi i na szampana, na kuropatwy i na koniak, na wszystko, w czem do połowy sami używać mogą;—mają jeszcze na wszystko, czem popisać się i pochwalić dowodnie można: więc na bransoletki, kolczyki, naszyjniki, zegarki, okrycia, suknie paradne i kapelusze dziwaczne; — mają wreszcie na meble i świecące przedmioty galanteryjne, które można poustawiać w miejscach widocznych saloniku i sypialni;—mają też czasem na bogate, haftowane, webowe koszule nocne i na pończochy jedwabne;—ale nie stać ich nigdy, lub prawie nigdy, na porządny kawałek mięsa na obiad dla kochanki i na... buciki. Z tem wszystkiem na ulicy prezentowała się cudacko. Każdy z przechodniów, mężczyzna, czy kobieta, mijając ją, jeżeli się nie obejrzał za nią, to przynajmniej zauważył. Chodziła zawsze wolno, wyprostowana, z głową czelnie podniesioną do góry, przez co nadsztukowywała niedostatek wzrostu; patrzyła wszystkim w oczy wyzywająco; uśmiechała się do każdego, kto tylko się na nią spojrzał. Dawniej, jeżeli kto zaczepił ją na ulicy, rozmawiała odrazu chętnie, pozwalała się odprowadzać do domu, przyjmowała zaproszenia, w dzień na czekoladę czy lody do cukierni, wieczorem lub w nocy na kolację do restauracji z gabinetami. Żadnych zastrzeżeń, żadnych konwenansów. “Ulica—mawiała—jest takiem samem dobrem miejscem zawierania nowych znajomości, jak i salon, a wymówienie nazwiska, nawet z dodatkiem imienia, przez kogoś mało mi znanego, nic mnie nie objaśnia; kto chce, może mi się, gdzie chce, sam zaprezentować”. To też nie było dnia, aby nie zabrała jakiejś nowej znajomości. Czasem nawet trafiała dobrze. Ktoś się durzył w niej przez tydzień, przez miesiąc, czasem pół roku, tracił z nią pieniądze, oblewał szampanem, zarzucał podarkami i wreszcie, znudzony lub zniechęcony czekaniem, rzucał. Często gęsto miewała po kilku naraz takich przelotnych wielbicieli, którzy za buziaka stawiali kolacje, przysyłali lub przynosili podarki, wozili na spacery, płacili drobniejsze rachunki z magazynów. A wszystko to były znajomości z ulicy, którą uważała za rodzaj salonu. Czasem też i źle wychodziła na tem. Raz sama zakochała się w jakimś dziwaku, który jej imponował swoim pesymizmem i zimnem obejściem, nie wiedząc może, źe ten pesymizm i to zimne obejście były dla niego sztuczną tylko lecz artystycznie wyrobioną maską liryzmu i wysokiej wrażliwości na wszystkie objawy życia. Rozeszli się prędko, gdyż on nie mógł patrzeć na takie poniewieranie uczucia na wszystkie strony, bez racji, potrzeby i bez rezul tatu. Innym razem wprowadziła do siebie szykownego młodzieńca, który, olśniwszy ją piękną budową, modnem ubraniem i dobra nemi frazesami, nazajutrz rano wyciągnął jej z szuflady całą biżuterję i zastawił pod jej imieniem w lombardzie. Obecnie jednak— a właściwie od czasu jak przestała włóczyć się to z tą, to z inną trupą prowincjonalną, po miastach i miasteczkach, kiedy to na życie i ubranie trzeba było skądkolwiek, od kogokolwiek i za cokolwiek wziąć, byle wziąć, byle mieć, bo tak zwani dyrektorzy nic lub prawie nic jej nie płacili—prowadziła się względnie przyzwoicie. Po za nałogiem, namiętnością kokietowania wszystkich mężczyzn, jacy jej się trafili i gdzie się trafili, lecz na zimno, utrzymywała jeden tylko stały stosunek, z podtatusiałym i przeżytym już Garbale ckim, który za prawo przychodzenia do niej
o każdej porze dnia, czyli ściślej mówiąc, za prawo posiadania drugiego klucza od mieszkania, płacił za to mieszkanie i niekiedy zaspakajał rachunki magazynierek, targując się z nią o każdego rubla i obliczając z całym bezwiednym cynizmem cenę pieszczot. Ponieważ jednak był bogatym, a przytem mało wymagającym i usłużnym, jak każdy stary głupiec, któremu z całej zmysłowości została się tylko lubieżność, trzymała się go niepodzielnie prawie i stale. Tak jej zresztą zalecił ongi Kulirowski, jeneralny dostawca utrzymanków dla wszystkich początkujących artystek dramatu, komedji, opery i operetki, z wyłączeniem baletu, którego przedstawicielek nie uważał za godne swego inteligien tnego towarzystwa, miał się bowiem za literata i poetę, jakkolwiek był tylko zbankrutowanym szlachcicem, żyjącym na małej synekurze u jakiegoś magnata, i zręcznym szantażystą pióra. Wzamian za wszystkie usługi, jego protegowane były moralnie zobowiązane deklamować na estradach jego wiersze, śpiewać arje i kuplety, dorobione przez lichych muzyków do jego słów, odgrywać na rautach prywatnych sceny z jego komedyjek i nędznych szopek, pisanych dla teatrów amatorskich. Po za tem, wstrętny ten starzec, inaczej zwany “przyjacielem dzieci”, nie żądał niczego. Całą jego rozkoszą zmysłową, było zadawalnianie się ohydnemi pieszczotami ręką z dziewczynkami ośmio, dziesięcio, dwunastoletniemi, które, pod nieobecność matek i dozorczyń, zwabiał do siebie w ogrodach cukierkami i jowialnemi konceptami na kolana. Zofja, z którą niegdyś, w swoim czasie, poznał się na ulicy, była mu wdzięczną za nastręczenie Gurbaleckiego, utrzymanka wygodnego, acz nie hojnego, i za starania około wprowadzenia jej na scenę teatru warszawskiego. Przytem też miała nadzieję, że Kulirowski wynajdzie jej lepszą partję, i często mu to nawet przypominała.
— Ależ niezawodnie!... Tylko widzisz, moje kochanie, w tej chwili nie mam nic dla ciebie odpowiedniego.... Oh! bo ty jesteś gry maśna w wyborze i trudna do pożycia, jak mało która!
Ponieważ przytem okazywał jej szczególniejszą sympatję, prawdopodobnie, źe było w jej obejściu, a nawet w wyrazie twarzy coś z naiwnej dziecięcości, i ona więc miała do niego zaufanie i we wszystkich trudniejszych sprawach swego życia, z nim się najpierw naradzała.
Tak się też stało i teraz. Zaraz po przeczytaniu w Gońcu o aresztowaniu ojca, przyszło jej na myśl udad się przedewszystkiem do Kulirowskiego, i do niego też prosto poszła. Gdyby była miała pięćdziesiąt groszy w kieszeni, byłaby pojechała dorożką, tak jej było pilno. Ale, niestety, musiała iść. Tym razem, wbrew zwyczajowi szła szybko, nie oglądając się na nikogo, nie uśmiechając się do nikogo, nie widząc prawie nikogo.
Kulirowski mieszkał w Alejach Jerozolimskich, w domu hrabiego N. Kiedy Zofja weszła do jego mieszkania, była tak zdyszaną, źe mówić nie mogła. Po chwili jednak, wypiwszy duszkiem kieliszek madery, która od śniadania stała na stole podupadłego sy baryty, przyszła do siebie i jednym tchem opowiedziała mu wszystko... wszystko, wszystko.
— Nigdy nie byłbym myślał—rzekł Kulirowski—źe on tak się umie maskować. I kiedym organizował tę kolację, co to wiesz, z prezesem, to mi się zdawało, źe wy się prawie nie znacie...
— Znamy się, znamy, niestety!... Ale co na to poradzić?
— Ha! będziemy robili wszystko, co się da; ale zdaje mi się, źe nic nie zrobimy, jeżeli sam Cieżyński nie zgodzi się na to.
— Może by kogo do niego posłać?
— Ale kogo?
— Nie wiem.
— W tem właśnie sęk! Bo to widzisz, moje kochanie, Cieżyński byle jakiemu wpływowi nie ulegnie: twarda to sztuka, choć polituro wana na wszystkie strony!
— Musi przecie mieć jakąś słabość?...
— Nawet dwiel
— Jakie, jakie?—poderwała Zofja z niepo Kojem.
— Do pieniędzy i do... pewnej kobiety!
— Do której?... Pójdę do niej zaraz! Będę prosiła, błagała na kolanach!
— Festina lentel... Tylko nie tak prędko!... Chodzić niepotrzebujesz nigdzie, a przynajmniej nie potrzebujesz chodzić... do niej...
— Więc do kogo?
— A dasz mi się popieścić?
— Tylko nie dzisiaj, bo jestem zdenerwowana! ..
— To możeby jutro wieczorkiem, o szarej godzinie?...
— Jutro? może; ale muszę wpierw zapewnić się co do ojca. Inaczej nie miałabym humoru!
— Zrobisz wszystko odraz u, jeżeli tylko usłuchasz mojej rady.
— Ależ, najchętniej!
— Idź wprost do...
— Do kogo?
— Do niego...
— Co?!... Ja?!... Ja do Cieżyńskiego?!...
— Tak, moja ty gołąbko!... Cieżyński, widzisz, mi się zwierzał... Wie przecie, że mam wpływ na ciebie... Jeżeli chcesz wiedzieć, to ci powiem, że on cię kocha, ale to kocha!... Ten i ów pragnie cię posiadać, bawić się
z tobą, używać, i potem, kiedy będzie miał dosyć, nie obejrzy się nawet za tobą, porzuci, puści kantem...
— Oho! Wpierw ja go puszczę!
— Tylko bez tych przechwałek, bo to ze mną niepotrzebne, i, jeżeli chcesz naprawdę uwolnić ojca, to idź zaraz do Cieżyńskiego.
— Za nic!
— Jesteś nierozsądna, powiedziałbym nawet...
— Głupia! Niech się pan nie żenuje!
— Nie, tego bym nie powiedział, ale... dziecinna...
— Dlaczego?
Dlatego, że choć masz ansę...
— Nie ansę, ale wstręt, obrzydzenie!
— Choćbyś miała niewiem jaki wstręt do Cieżyńskiego, to i tak, dla ojca, którego kochasz, powinnaś na chwilę zrobić poświęcenie ze swego serca.
— Nie mogę, nie mogę! — jęczała Zofja płaczliwym głosem.
— To weź go na kawał!
— Dobrze; ale jaki?
— Weź go na ten sam, na jaki bierzesz innych...
— Nie rozumiem...
— Pozwól mu się łudzić, dopóki ojca nie wydostanie z kozy, a potem...
Zofja zamyśliła się. Przez chwilę wola jej staczała walkę z uczuciem. Tak jej łatwo przychodziło naciągać obietnicami, półsłówkami, wyrobionym uśmiechem, oczami lubieżnie przymkniętemi — ludzi, których nie kochała, a tak trudno było zdecydować się na tę samą sztukę z człowiekiem, którego nienawidziła.
Nienawiść jest tak samo silnem uczuciem, jak i miłość, i kto nie byłby w stanie dopuścić się czynu uwłaczającego miłości, ten i nienawiści swojej wobec siebie samego nie jest w stanie zdradzić.
— Przecież cię to nic nie będzie kosztowało...
— Nie mogę! — zawołała z determinacją i wstała z krzesła.
— A jednak nikt inny ci nie pomoże Ja przynajmniej...
— To niepodobna!... Pójdę szukać stosunków, protekcji, łask!...
— Idź!
I poszła. Była wszędzie, była u wszystkich. Zaraz pierwszego dnia obleciała pół Warszawy, i tyle tylko zrobiła, że jej pozwolono pójść odwiedzić ojca. Nikt jednak nie śmiał jej nawet łudzić nadzieją uwolnienia go przed czasem. Skandal był zanadto głośny, sprawa zanadto poważna, aby na bieg jej można było bez jakiegoś nadzwyczajnego wypadku wpłynąć skutecznie.
Co najwyżej, starając się usilnie, mogłaby wyrobić dla ojca drobne jakieś ulgi w areszcie, oddzielną celkę, lepsze pożywienie, wygodniejsze posłanie.
— Ha! dobre i to na tymczaseml—mówiła do Gurbaleckiego, który po kolacji, odprowadził ją koło drugiej w nocy do mieszkania.
— Oui, ma mignonne — odpowiedział Gur balecki, oblewając lubieźnem spojrzeniem całą jej wiotką kibić.
— To najgorsza tylko, że w tej chwili nie mam grosza przy duszy! — mówiła obojętnym głosem, jakby sama do siebie, rozpinając stanik.
— C'est une bagatellel... Służę! — odpowiedział Gurbalecki, i z wielkim pośpiechem, wyjąwszy banknot z pugilaresu, podał go Zofji.
— Co?!... Pięć rubli?... Ależ to mi na obiad ledwie na jutro wystarczy!
— Kiedy nie mam więcej... Parole d'honneur!
— W takim razie i tego nie przyjmę!.. Nie chcę, aby się ktoś dla mnie rujnował do ostatniego grosza! — odpowiedziała Zofja, odtrącając rękę Gurbaleckiego.
— Ja tylko mówię, źe nie mam przy sobie!... Zapłaciłem za kolację blisko dwadzieścia rubli... Pozostało mi się...
— Co?!... To i takich już wymówek będę musiała teraz słuchać?
— Ależ, ma mignonne, ja tak sobie tylko mówię, entre amis
— Dziękuję za przyjaźń, kiedy nawet stu rubli nie można mieć w krytycznej chwili! — odburknęła lekceważąco, przyczem zaczęła pomału zapinać guziki stanika.
— Fi donc!... Jutro będą!...
— Z pewnością?...
— Parole d'honneurl... Ale...
— Oddam z pewnością, jak tylko spłacę dług naszej kasie. Wystawię weksel!
— Comme vous etes mechante ce soir, ma mignonne! Alboż to ja lichwiarz, żyd, żebym miał brać weksle od przyjaciół? Oddasz, kiedy będziesz miała, kiedy będziesz chciała; tylko...
— Tylko co?
— Vous serez bien gentille ce soir, ri est ce pas?
— Jak nigdy!—odpowiedziała, przysłoniwszy lubieżnie oczu, i zaczęła napowrót odpinać guziki stanika.
Ze stu rubli w trzy dni nie zostało się grosza. Trzeba było płacić to za wygody dla
Wysadzony z siodła. .
ojca, to za dorożki, to za porady prawne, to za to, to za owo; trzeba było wreszcie uregulować rachunek u kupca, który nie chciał dać na kredyt herbaty, kawy, cukru, wina, koniaku, właśnie w chwili, w której ona musiała co moment przyjmować kogoś u siebie, i nie mogła skąpić na nic. A przytem, co sto rubli znaczy w takiej sprawie, której i za tysiące umorzyć niepodobnal Daremnie tylko się trudziła, daremnie traciła czas.
I tak upływały dnie za dniami, tygodnie za tygodniami, a Załogowski wciąż siedział i czekał z rezygnacją swojego losu, jaki mu wyroki sprawiedliwości przeznaczą. Nici... nic zrobić nie było można przed czasem, zanim śledztwo nie zostanie skończone, a i na potem nie wiele było nadziei.
Zofja zniechęcona, wyczerpana bezskute cznemi zachodami, przestała wreszcie kołatać do serc czułych na wdzięki kobiece, i postanowiła czekać do końca sprawy cierpliwie. Nie miała już sił, nie miała energji, nie tylko kokietować na zimno przeróżnych mecenasów, ale nawet chodzić. I zaczęła na nowo sypiać do południa i czytywać ku ryjerki przy herbacie w łóżku. Nawet wiadomość, z którą Goniec “pośpieszył podzielić się z czytelnikami, iż ofiara zbrodni czej napaści, p. Jan Cieżyński, powróciwszy zupełnie do zdrowia, stawał w dniu wczorajszym po raz pierwszy, po kilku tygodniach przymusowej bezczynności, przed kratkami sądowemi, witany serdecznie przez grono kolegów”—nie była w stanie jej zelektryzować. Aź nadto dobrze obeznała się przez te kilka tygodni z procedurą kryminalną, aby miała się bodaj łudzić jakąś nadzieją. Wiedziała, iż nie ma wyjścia. Trzeba czekać, a może potem, po wyroku, coś się da zrobić. Tymczasem do sprawy jeszcze daleko.
W parę dni potem odebrała list od ojca, który ją prosił, aby mu przysłała choć ze dwie koszule, bo nie ma w co się przebrać. Było to pod koniec miesiąca i Zofja żyła już tylko za pieniądze pożyczane, wyrywane komuś z gardła, wyciągnięte sztukami i sztuczkami kokotki, która żyje z nieprawości i w nieprawości, ale się nie sprzedaje. Nie miała na koszule dla ojca, i na myśl, że ten ojciec za nią i przez nią siedzi w areszcie, może nawet w tej chwili głodny i w brudnej, podartej koszuli—siły ją opadły. Przewróciła się na wznak na łóżku, z oczami bezwładnie zam kniętemi, z rękami rozpacznie na łonie za łamanemi. Tak leżała chwilę, jak się zdawało, nie myśląc, nie czując nic. Lecz potem nagle zerwała się, i prosto z łóżka, w nocnej koszuli, boso, przeleciała do saloniku, i, usiadłszy przy biurku, napisała:
Panie!
Litości nad moim ojcem i nademną! Robiłam wszystkoj co mogłam, aby go uwolnić—lecz wszystko na próżno! Wiem że jego los jest w pańskich rekach i że pan tylko możesz go ocalić—Daruj mu pan winę—proszę ze łzami w oczach. Będę umiała być panu wdzięczną. Dziś wieczór jestem w domu— Cze kam odpowiedzi z niecierpliiuością—
I kiedy skończyła list, chciała w pierwszej chwili, instynktownie, pod wpływem kilkole tniego nawyku, podpisać: Mar ja Mieticzykówna. “Czy to jednak będzie aby dobrze?”—spytała się samej siebie.—“Gotów się obrazić.., wziąć mi to jeszcze za złe! Z panem Jane.m nie ma żartów!... To nie frajer!... Na takiego gracza trzeba finezji!” — odpowiedziała sobie, i, po krótkiej walce wewnętrznej, podpisała z nerwową już szybkością:
Zofja Załogowska—
— No!... jeżeli i teraz nie przejdę rubikonu, to już nigdy z ojcem grać nie będę!...
— Bo kiedy, moja duszko, nie chcesz się nauczyć kupować...
— Ależ chcę, chcę.... tylko źe szczęścia nie mam!
— Wcale nie!... Masz szczęście, ale nie umiesz kombinować. Jakżeż można zrzucać od karty, jeżeli się ma prawie sekwens, a zatrzymywać króle!
— Myślałam, źe dokupię dwa...
— To żadna rachuba!... Przecież gdybyś była nie zrzuciła, jednej karty, to byłabyś miała sześć i szesnaście!
— Chciałam mieć czternaście króli.
— To i tak czternaście nie warte dwudzie stu dwóch. Ale wy, kobiety, zawsze na efekt gracie!
— Widać już się nie nauczę!... No! ale niech ojciec powie, ile przegrałam? Załogowski zaczął liczyć i po chwili zawołał z tryumfem:
— Trzysta piętnaście!
— Ależ to niepodobna!
— Przelicz sama, jeśli nie wierzysz!... Przecież cię nie okpiwam!... To się po mnie nie pokaże; słowo honoru!... Jeszcze by też!
Lecz Zofja z zaciekłością, właściwą wszystkim kobietom przy grze w karty, rzuciła się do sprawdzania rachunku.
— Tak—odezwała się po chwili z niezadowoleniem—trzysta piętnaście!... To ile na pieniądze ?
— Szesnaście kopiejeczek....
— A to znowu jakim sposobem?
— Trzysta po pięć kopiejek setka—to piętnaście kopiejek, a piętnaście punktów to kopiejka, bo pięć punktów się liczy za dziesięć.
— Proszę o cztery kopiejki reszty!—powiedziała prawie cierpko, i, wyjąwszy dwadzieścia kopiejek z portmonetki, położyła ją przed ojcem na stole. Załogowski, po przetrząśnięciu wszystkich
kieszeni spodni i kamizelki, znalazł dwie kopiejki.
— To zarnało!... Nie chcę!... Proszę o całe cztery kopiejki!—wołała Zofja.
— Kiedy nie mam, jak babcię kocham!—tło maczył się Załogowski, chowając czterdzie stówkę do kieszonki od kamizelki.
— Ale bo z ojcem to zawsze tak!
— Zagrajmy o resztę!
— Dobrze, ale to już ostatni raz!... Za drogo mnie ten interes kosztuje!
— Czerwona czy czarna?
— Czarna!
Zofja przegrała. Widać jednak było, iż żałowała tych czterech nawet kopiejek, gdyż machnęła ręką z niezadowoleniem, i, nic nie rzekłszy do ojca, przeszła do swej maleńkiej sypialni.
— Czy wychodzisz?—spytał Załogowski.
— Przecież ojciec wie, źe dziś gram!—odpowiedziała szorstko z głębi drugiego pokoju, nie odwracając głowy.
— Chcesz, żebym cię odprowadził do teatru?
— Czy ojcu i to już się sprzykrzyło?
— Nie, widzisz, ale czasem sama chodzisz...
— Jeżeli ojciec ma coś ważniejszego, może jaką pilną robotę, to nie zatrzymuję!
— Ależ najchętniej cię odprowadzę...
— I pójdę na piwo na cały wieczór!—mruknęła Zofja pod nosem, z wyraźnym odcieniem wymówki.
— Cóż chcesz, żebym przez cały wieczór w domu robił?
— Prawda: ja sama bym tyle godzin bez zajęcia nie wytrzymała!
— Przecież się staram o cośkolwiek, byle ci nie siedzieć na karku! Sam czuję to dobrze, że...
— Tylko, bardzo proszę, bez przycinków, kiedy ojcu nic nie wymawiam!
— Tak, ale ja czuję, źe jem twój chleb za darmo!
— Przecież ojciec wie, źe kogoś mieć muszę wdorau. Wszystko mi jedno, czy utrzymywać Kresuską, albo jakieś inne czupiradło, czy ojca. Tylko niech ojciec pamięta przyjść na czas po mnie po teatrze, bo znowu będę musiała sama wracać do domu!
— Bo, widzisz, nigdy nie wiem, kiedy chcesz, żebym cię odprowadzał, a kiedy nie...
— A ja widzę, że ojciec nigdy nie nauczy się patrzeć. Toć przecie mówiłam tyle razy, źe jak mi ktoś chce podać rękę, to trzeba wziąć odemnie paczkę nieznacznie, iść do do mu, zapalić lampę w salonie i sypialnym pokoju i położyć się spać.
. — Tak, ale czasem się znowu gniewasz* żem odszedł.
— Ech! bo ojcu też czasem piwo tak w o czach zamroczy!...
— Jak Boga kocham, nie piję!... Najwyżej kufelelek, a może dwa przez cały wieczór!
— No, no! wiemy coś o tern!... Niechże się ojciec dziś nie spóźni, kiedy ma za co, a ja już sama powiem pocichu, czy trzeba będzie odprowadzić mnie do domu, czy nie...
— Dobrze! — odpowiedział Załogowski, nie ruszając się z fotela, na którym przed kilku miesiącami po raz pierwszy siedział.
Ach! jak od tego czasu życie się zmieniło dla niego! Nie powozi dorożką w deszcz, mróz, czy skwar; nie wynajmuje się, jako posłaniec, do dźwigania ciężarów w czasie ru macji kwartalnych; nie lata z listami i paczkami z jednego końca miasta na drugi; nie sprowadza dziewczyn do hotelu rozmaitym podróżnym i przejezdnym; nie czyści kawalerom butów i nie sprząta ich nędznych mieszkań na trzecich piętrach za nędznego rubla na miesiąc; nie ściga się ze swoimi ordynarnymi współzawodnikami o marne piętnaście czy dwadzieścia groszy za kurs, na lada*.
skinięcie jakiegoś przechodnia, dla którego kto pierwszy—ten lepszy; nie wystaje po całych godzinach na rogach ulic, czy deszcz za kołnierz leje, czy od mrozu ręce grabieją, czy słońce w głowę pali, czy żołądek ściska się od głodu, czy język schnie z pragnienia; nie gnieździ się do współki z jakimś czeladnikiem od krawca w małej, nieopala nej w zimie, dusznej w lecie, a ciemnej zawsze izdebce, w suterynie na Bednarskiej ulicy; nie jada po szynkach żydowskich nędznej strawy, złożonej z chleba kwaśnego, kawałka kiełbasy lub śledzia i kilku kieliszków wódki. Był panem siebie, to prawda; ale cóż z tego, że wtenczas nikt nad nim nie przewodził, nikt go się nie pytał, gdzie był i co robił, nikt mu nauk nie dawał—kiedy teraz jest mu lepiej, jest mu nawet, można powiedzieć, dobrze. Siedzi sobie na miękkich fotelach, patrzy na takie śliczności, jakich nawet w Ocieszynie nie było, boć w Ocieszynie wszystko było staroświecką modą; pija rano herbatę z bułkami, potem zjada wcale porządny obiad, chociaż mu córka skąpi wódki, a już co piwa, to nigdy nie daje, bo sama nie pije; i wreszcie idzie sobie wieczorem na kufeleczek. Żeby umiał zarobić jakich parę złotych na dzień, to by mu było jeszcze lepiej, bo i córka nie wyma wiała by mu tych dziesiątek, które od niej kiedy niekiedy wyciągnie, wycygani, albo wygra w rumla, i miałby za co się zabawić i jakoś lepiej by się mógł ogarnąć. Przecież chodzi w tern ubraniu, co zostawił u córki przed paru laty jeszcze, a które źle leży i jest już bardzo wytarte. Gdyby się wystroił, jak się należy, to może prędzej by znalazł jakieś miejsce stałe, a nawet postarałby się o posadę szwajcara czy woźnego przy teatrze. A tak, nie śmie bardzo ludziom się na oczy pokazywać, choć wcale nie jest dumny. Ale Bogu dziękować i za to: ma co jeść i ma gdzie spać, a że mu się chce tego i owego jeszcze, to i na to przyjdzie czas. Jeżeli nie córka, to któryś z jej przyjaciół raz go przecie wetknie gdzieś na jakąś posadę, i wtenczas będzie miał wszystko, jak powinien. Teraz jeszcze trzeba siedzieć cicho i być posłusznym, bo córka, dobra kobieta, choć do rany przyłóż, ale ma swoje kaprysy, grymasy, jak każda kobieta, co chce koniecznie rządzić Przecież one wszystkie takie; jak tylko której nie trzymać krótko, tak ona zaraz człowiekowi na łeb siada i tra ta ta ta przez cały dzień
o byle co, a nawet i bez niczego. I Zało gowski, tak rozmawiając z sobą w duszy, machnął ręką.
—
— Niceś mi nie mówiła...
— Ojcu o wszystkiem trzeba przypominać, jakby nic sam, bez wołania, nie mógł zrobić!
— Idę, idę, moja duszko!—odpowiedział Załogo wski, zrywając się z fotela z pośpiechem służbisty, który na głos chlebodawcy otrząsa się w jednej chwili z odrętwienia i automatycznie spełnia rozkaz.
Zofja niedługo czekała. Po chwili z jadalnego pokoju wyszedł Załogo wski w starym, zaplamionym, brązowym paltocie, z poobry wanemi guzikami, który wisiał na nim, jak worek, ponieważ był już za obszerny, i z czarnym, spłowiałym, szarym od kurzu i tłuszczu, połamanym kapeluszem okrągłym w ręku.
— Proszę tylko trzymać ostrożnie!—rzekła Zoija do ojca, podając mu duże, podługo wate zawiniątko.
— Nie bój się, moje dziecko! Alboź to ja nie wiem, co niosę? Przecież mam główę na karku! — odpowiedział uspokajająco Załogo w ski, i, odebrawszy delikatnie z rąk córki zawiniątko, w którem znajdowała się strojna suknia na dzisiejsze przedstawienie, wyszedł za nią.
Była to codzienna prawie scena, a zarazem jedyna czynność Załogo wskiego, z której on zresztą wywiązywał się chętnie, nie tyle przez poczucie jakiegoś obowiązku, ile przez proste przywiązanie do córki. Mimo wszystko bowiem kochał ją szczerze, i dziś za nic w świecie by się z nią nie rozłączył. Czasem przychodziło mu na myśl, coby zrobił, gdyby ona, tak naprzykład, poszła za mąż i kazała mu odejść od siebie, iść mieszkać gdzieindziej, bo głównie szło mu o mieszkanie razem, pod jednym dachem; lecz myśl ta wydawała mu się tak potworną, tak nieprawdopodobną, źe się przed nią bronił* jak przed zmorą, i na to konto wypijał większą, niż zwykle, ilość kufli piwa, zwłaszcza jeżeli mu wśród dnia wpadło jakichś parę złotych do kieszeni. Nie można powiedzieć, żeby stał się pijakiem, nałogowcem: chowaj Boże!... Przecież w pojedynka nie pił nigdy, a i pijanym zupełnie nigdy go nikt nie widział. Miał kompanijkę, ot! i cała rzecz. Ten postawił swoje, tamten swoje i kilka kufelków się zebrało, a cóż to kilka kufelków na takiego człowieka, który w swoim czasie, kiedy było za co, umiał wino, i to nielada wino, pić butelką. Najgorsze tylko, źe czasem okazała się potrzeba wypić parę kieliszków wódki, tak pomiędzy jednym kufelkiem piwa a drugim, z różnych okazji: to zjadto się coś tłustego, to ktoś ze znajomych wpadł na chwilkę rozgrzać się lub zakomunikować jakąś ważną wiadomość, to znów żołądek wymagał tego koniecznie, a zdrowie szanować trzeba przede w szystkiem. Że zaś,, i z upadkiem na siłach, i z trybu życia, nie mógł mieć już tęgiej głowy, więc też czasem mroczyło mu się w oczach, choć naprawdę pijany nie był. Córka mu to wymawiała bez końca, ale, Bogiem a prawdą, racji nie miała: zawsze się przecież trzymał na nogach ostro, i przez pięć czy sześć miesięcy, jak u niej, a raczej z nią mieszka, może dwa, a może trzy razy wszystkiego zdarzyło mu się, źe się spóźnił, bo nie zapomniał, przyjść koło jedenastej do teatru po córkę. Zresztą tak bardzo nie było i po co! Córka prawie zawsze po przedstawieniu szła to z tym, to z owym na kolację. Najczęściej więc sam wracał z zawiniątkiem pod pachą do domu i zaraz też kładł się spać, klnąc niekiedy w duszy, źe dla głupiej kiecki musiał opuścić dobrą kompanję, a nawet czasem nie dopić kufelka.
— Proszę tylko dziś znowu się nie spóźnić! — odezwała się Zofja do ojca nakazującym tonem, odbierając od niego zawi
niątko przed drzwiami swej garderoby w teatrze.
— Ależ bądź spokojną, moja duszko! Przecież wiem, co to obowiązek! — odpowiedział Załogowski przekonywająco.
I Załogo wski nie spóźnił się. Jeszcze nie było jedenastej, kiedy wszedł na korytarz, i, potrącany przez aktorów, aktorki, rozmaitych frantów z miasta, woźnych teatralnych, prywatne służące aktorek, zaczął odbywać stójkę pod drzwiami garderoby swej córki. Z wnętrza dochodziły go śmiechy i glosy córki i dwóch czy trzech mężczyzn. Widocznie już się przebrała. Bogu dzięki! Nie trzeba będzie długo wartować. W jakiś kwandrans drzwi się otworzyły i Zofja, wysunąwszy ostrożnie głowę, wyjrzała na korytarz. Zobaczywszy Załogowskiego, cofnęła się, i po chwili wy niesła to samo zawiniątko z zielonej glasy, pospinane szpilkami. Była już ubraną do wyjścia: w paltociku do figury i kapeluszu fantazyjnym; nie miała jednak widocznie zamiaru iść do domu, gdyż, podając ojcu zawiniątko, rzekła cicho, lecz prędko:
— Niechże ojciec odniesie to zaraz do domu i zapali lampę w salonie, żeby było widno, jak wrócę! Tylko proszę, nie pognieść mi znowu sukni!
— Jeszcze by też!... Niby to ja nie umiem!...
I Załogowski, niosąc zawiniątko przed sobą w obu rękach, jak dziecko w poduszce do chrztu, poszedł do domu. Zwyczajna to już rzecz dla niego. To też, jak tylko przyszedł, zaraz zapalił lampę w salonie, odchylił trochę drzwi od przedpokoju, aby córce było widno, kiedy wejdzie sama czy z Gurbaleckim, który ją czasem, dla konwenansu tylko, odprowadzał do samego mieszkania—i zaraz potem zaczął przygotowywać sobie posłanie. Nie wiele miał z tem pracy i zachodu, ale zawsze miał trochę. Ponieważ sypiał w jadalnym pokoju, do którego czasem możeby było potrzeba wprowadzić kogoś wieczorem, więc posłanie jego znajdowało się w kuchni na pawlaczu. Zapaliwszy kawałek świecy, jedyny, jaki był w lichtarzu, poszedł do kuchni, wlazł 'po drabince na pawlacz i zdjął najprzód kołdrę i poduszkę, a potem siennik. Czasem, jak miał w głowie, narobił przy tem tyle hałasu, źe go służąca sklęła przez sen. Lecz dziś załatwił się cicho ze wszystkiem. Cicho wyniósł posłanie do jadalnego pokoju, cicho zamknął za sobą drzwi od kuchni, cicho po odsuwał krzesła, cicho położył siennik, a na nim poduszkę skórzaną, którą był z sobą jeszcze przed laty przywiózł z podróży, i sza rą kołdrę wojłokową, z czerwonym szlakiem, która często służyła też za podkładkę do prasowania. Prześcieradła nie używał nigdy, bo to i ambaras przy słaniu i wydatek niepotrzebny na pranie. Ze jednak, dziś jakoś sen go jeszcze nie brał, a i świecy kawałek było w lichtarzu, zachciało mu się wziąć coś do ręki, a raczej do poduszki. Postawił więc świecę na ziemi przy posłaniu i poszedł do saloniku poszukać sobie książki: może się jakaś powieść albo co ciekawego do czytania znajdzie. Przypadkiem, kiedy przerzucał pomiędzy książkami i pojedynczemi egzemplarzami tygodników ilustrowanych, które bezładnie leżały na małym stoliku w kącie salonika, wpadł mu w ręce list. Zwykle listów pisanych do córki nie brał do ręki; ale ten mu rzeczywiście sam wpadł. Nie wiele myśląc, rozłożył różowy arkusik, którego wewnętrzne tylko strony były zapisane, i zaczął czytać:
Pani!
Pieszczone od tylu lat marzenie moje spełzło na ni czem. Przyrzeczony mi przez panią dzień szczęścia minął—i zostało się tylko gorzkie, bardzo gorzkie rozczarowanie z powodu doznanego zawodu! Prawda, jestem winien; ale czyż nigdy pani nie pozwoli się przebłagać? czyż niczem nie będzie mi wolno winy oku
pic? Ach! gdybyś Pani mogła choć na chwilą zajrzeć w moje serce, zobaczyłabyś na jego dnie straszny dra mat, jaki się z powodu Pani odbywa. Co cierpię i jak cierpię, Bóg tylko widzi, gdyż nie mam nikogo, przed kim bym mógł się z tajemnicą tego dramatu zwierzyć i bodaj to słowach ulgę dla cierpienia zncdeść! Jednem słowem: cierpię, i, jeżeli Pani masz choć trochę litości, pozwolisz mi raz, raz tylko przyjść do siebie i z moich cierpień się wyspowiadać! Wszakże na jedno Pa ni słowo zrobiłem więcej, niż człowiek pokrzywdzony na honorze i sławie, mógł i powinien był zrobić. Przekręciłam znaczenie słów pierwotnie wypowiedzianych, zrzekłem się pretensji, dołożyłem zoszelkich starań, aby zadość uczynić prośbie Pani, prośbie, która dla mnie była rozkazem. Pani, wzarman za to, zaszczyt ciła mnie obietnicą — i obietnicy tej nie dotrzymała. Nie robię jednak wymówek, to zresztą i tak na nicby się nie przydało. Ale pozwól mi Pani raz żywem słowem wyrazić to, co się w sercu mojem dzieje, i pozwól mi na kolanach błagać o przebaczenie, na które może długiemi latami cierpienia i tak już zasłużyłem! Jakąkolwiek karę mi Pani wyznaczysz, jakąkolwiek ofiarą każesz mi winę okupić, na wszystko się zgadzam, na icszystlco przystaję z góry, bylebyś Pani raz tylko pozwoliła mi osobiście, ustnie, sprawy mojej przed sobą bronić.
Pani! Zechciej mi wierzyć: nie o miłość, nie o jakiś uśmiech nawet, ale chcę cię o litość błagać nade mną. Pani! Litości nad człowiekiem, który dla dębić derpi i do końca życia chce cierpieć! Czekam odpowiedzii, jak zbawienia!
Jan Cieżyński.
— Co?!!... Cieżyński?!... Ten łajdak?!!... Niet to za wiele!... Na to niepozwolę, jakem Za łogowski!... Jeszcze czego!... Za nic nie pozwolę! Patrzcie go!... Stara małpa!... “Litości, litości!... Cierpię!” — Cierp sobie, ale ja, choćbym miał z głodu umrzeć, choćbym miał pod płotem zdechnąć, na to się nie zgodzę!... Jeszcze czego?!... I ja miałbym się z tym łotrem tu spotykać?... Może mu nawet drzwi otwierać?... Za nic! Za nic!—krzyczał Załogowski na cały głos, trzęsąc w górze arkusikiem różowego papieru.
— Spać tara, spać, nie zaś po nocy hałasować!—wołała z kuchni półsennie służąca.
Grubjańskie odezwanie się służącej przywołało Załogowskiego do porządku. Rzucił wprawdzie list z wściekłością na stolik, ale odrazu obniżył natężenie głosu, a przez to samo i nastrój swego usprawiedliwionego skądinąd oburzenia, nie przestając jednak prowadzić żywej dyskusji z samym sobą i z swoją córką. Tak przecie być nie mogło! Wszak .źeż Cieżyński to okradł go z majątku, a ją zbezcześcili Gdyby nie ten łotr, nie ten nikczemnik, nie ten łajdak, to ona byłaby dziś panią wielkiego majątku; miałaby męża i dzieci; byłaby otoczona szacunkiem i poważaniem w świecie—a on nie potrzebowałby żyć z jej łaski, tułać się na bruku, leżeć w barłogu, ^yć prawie z jałmużny. Rozumie wszystko, ale na to nie pozwolił Ha! trudno!... Nieszczęście się stało, i z losem pogodzić się trzeba, kiedy inaczej być nie może! Ale co tego złodzieja, gwałciciela, to do domu nie wpuści! Co?! On miałby może jeszcze zostać kochankiem jego córki?... A to już koniec świata!... Szkoda, źe go nie zabił!... Co by się było stało, toby się było stało, ale jednego łajdaka nie byłoby na świecie!... Niech on tylko spróbuje wejść do przedpokoju, a zobaczy, czy teraz wyjdzie żywy!... Nie: to być nie może!... Tak nisko jeszcze nie upadł!... Będzie czekał dopóki córka nie wróci i zaraz się z nią rozmówi. Wielka rzecz źe go z więzienia uwolnił!... Także mi łaska!... A zresztą, cóżby ten łajdak był na tem zyskał?... Czy wyrok by mu co pomógł na to, co dostał?... A może jeszcze sąd byłby uwolnił człowieka, który się tylko za cześć córki ujmował, bo nie za swoją krzywdę, Bóg widzi!,.. Przecież dziś sądy są podobno inne... Nie: na to nie pozwoli, żeby taki człowiek miał przychodzić do jego córki i może mu jeszcze urągać!... A jeżeli ona się nie zgodzi?... Ha! trudno: to sobie pójdzie!... Do widzenia Pani! nie mamy z sobą co robić!... Smacznego apetytu!... Ale nie! To niepodobna!... Ona musiała dać odprawę temu złodziejowi!... Przecież ma w czem wybierać!... Alboż to on nie widzi?... Taka kobieta, jak ona, nie potrzebuje czekać na Cie źyńskich!... Prawda, że Gurbalecki jest stary, ale to co innego!... Widocznie kocha ją i pomaga jej tylko z dobrego serca... Z innymi ona się tylko bawi... Zwyczajnie: trzpiot dziewczyna, która się pozwala całować po rękach, chodzi na kolacje, przyjmuje prezenty, ale to więcej dla śmiechu, niż dla interesu... Gdzieżby znowu!... A zresztą, wszystko mu jedno!... Niech ona robi sobie, co chce, ale na Cieźyńskiego jej nie pozwoli, choćby go to nie wiem co kosztować miało!... Jeszcze czego?! — “Nie o miłość błagam, ale o litość!”— Ja ci dam miłość, łajdaku, aż ją w niebie słychać będzie!... Tylko zadzwoń!
I Załogowski słyszał j uż w wyobraz'ui dzwonek, i, mimowolnie zwróciwszy oczy na drzwi otwarte od prżedpokoju, widział już w nim człowieka, na wspomnienie którego krew
w nim to ścinała się lodem, to wrzała, jak ukrop. Po niejakiej chwili dopiero oprzytomniał, spostrzegł się, źe to było widmo tylko, i uspokoił się. Przecież by Cieżyński
o tej godzinie nie przyszedł! Już musi być druga godzina! Nie wie napewno, bo zegara w domu nie ma, ale czuje to po zmęczeniu w nogach od stania, w rękach od zaciskania pięści. Zresztą, spać też mu się już chce. A możeby tak rozmowę z córką odłożyć do jutra?... Rano zawsze się lepiej mówi. Człowiek, jak się wyśpi, to zaraz ma lżejszy język... Nie!... co ma być, niech będzie! Trzeba czekać, choćby do białego dnia. I Zało gowski usiadł w fotelu. Jak długo tak siedział, nie wie, gdyż, zmęczony ciężką walką wewnętrzną, która szybko wyczerpuje natury proste, nie zostawiając prawie śladów po sobie, zdrzemnął się odrazu. Nic mu się nawet nie śniło. Dopiero nad ranem ocknął się nagle: zdawało mu się, źe słyszał głosy jakieś i kroki na schodach. Nadstawił ucha. W istocie ktoś ruszał klamką i szukał zamka kluczem. Załogowski w pierwszej chwili, chciał pobiedz do przedpokoju i otworzyć drzwi. Juź się nawet ruszył z miejsca, lecz naraz usłyszał głos córki.
— Nie sama wraca! — pomyślał, i szybko, lecz po cichu, na palcach, przeszedł do jadalnego pokoju. Choć było ciemno, gdyż świeczka spaliła się do ostatka w lichtarzu, rozebrał się w mgnieniu oka i położył się spać, a raczej przyczaił się tylko, przywaro wał na posłaniu, w przewidywaniu strasznem, że może córkę, rozbawioną po jakiejś bacha nalji, odprowadza Cieżyński. Naszczęście, po chwili, usłyszał znajomy już sobie głos Gur baleckiego, który błagał swoją “mignonne>\ aby była genłtlle, gentilleP
Uspokojony, zasnął prawie zaraz. Nazajutrz, kiedy go służąca obudziła, chcąc sprzątnąć pokój i nakryć do śniadania, było już koło dziewiątej.
— Czy pani wstała?—spytał, zrywając się z siennika.
— A cóż to?... Ja śpię z nią, czy co, żebym wiedziała?—odparła z grubjańską poufałością służąca.
Załogowski, nic już nie mówiąc, ubrał się szybko i przeszedł po cichu do saloniku, aby nie przeszkadzać służącej przy sprzątaniu jadalnego pokoju.
Po niejakim czasie, kiedy usłyszał brzęk szklanek na stole i głuchy szum samowara, wziął pierwszą lepszą książkę z etażerki, jakąś powieść, której nie miał zamiaru nawet czytać, i poszedł na śniada nie. Czekanie na córkę jednak widocznie go nudziło, a raczej niecierpliwiło, gdyż co chwila kładł książkę na stole i pociągał się nerwowo za wąsy to jedną, to drugą ręką. Służąca już i samowar sprzątnęła i do miasta poszła, a córka wciąż jeszcze spała. Postanowił jednak, wbrew zwyczajowi, nie wyjść z domu, dopóki się jej nie doczeka, dopóki się z nią naprawdę, nie rozmówi.
Było już dobrze po jedenastej, kiedy naraz w przedpokoju odezwał się dzwonek. Załogo wski, wstał szybko, jakby w poczuciu obowiązku, i poszedł otworzyć. Jakiś młodzieniaszek, z wyszwarcowanemi wąsikami» z przesadną wytwornością ubrany, z kwiatkiem gardenji w dziurce od guzika, chciał się koniecznie widzieć z panną Marją Mień* czykówną. Dowiedziawszy się od Załogowskiego że panna Mar ja śpi jeszcze, rzekł, podając jakieś pudełko:
— Proszę to oddać pannie Marji do rąk własnych, i powiedzieć źe przyjdę o drugiej. A czy będzie o tej godzinie w domu?
— Będzie.
— Z pewnością?
— Z pewnością, bo na drugą godzinę kazała przygotować obiad.
— To dobrze —odpowiedział i wyszedł.
Załogowski, zamknąwszy drzwi za odchodzącym, popatrzył z lekceważeniem na pudełko, i, domyślając się, źe to tylko parę funtów cukierków, zaniósł je do saloniku. Minę miał zupełnie niezadowoloną. Ech! bo to doprawdy takie już jego szczęście! Niech tylko nie ma grosza przy duszy, tak napewno znikąd dziesiątka nawet nie wpadnie do ręki, a tu jak na złość przegrał wczoraj w domino pięć kufelków, i, bodajby miał zginąć, musi je dziś postawić. Żeby był wiedział, to by był się nawet nie fatygował do przedpokoju. A cóż to? służąca nie może otwierać, kiedy jej się zdaje, źe on na tem Bóg wie co zarabia? Przecież taka umowa była z córką. Do przedpokoju on nigdy nie wyjdzie, żeby tam kto nie wiem jak dzwonił. Jeszcze czego! Drzwi rozmaitym frantom otwierać! Do teatru ją i z teatru odprowadzić, to co innego: przecież ojciec powinien swej córce, dla samej przyzwoitości, towarzyszyć wszędzie, zwłaszcza, gdzie jest większe zbiorowisko ludzi. Ale drzwi otwierać, jak lokaj, to nie wypada ojcu, który się nie pokazuje w salonie, a nawet, jeżeli córka ma kogoś z mężczyzn na obiedzie, to wychodzi na miasto, albo je w kuchni:—nie razem ze służącą, broń Boże! ale przy osobnym stoli ku. Tak miało być; ale czy tak jest?... Gdzie tam!... Co prawda, on sam temu winien!
Raz, kiedy służąca wyszła na miasto, a córka bjla. nieubrana, ktoś zaczął tak ostro dzwonić, źe on sam, nie zważając na protesty córki, która z początku wiele więcej miała serca dla niego, poszedł drzwi otworzyć. Jakiś pan, widocznie z wizytą, podaje mu swój bilet i każe się spytać, czy pani go przyjmie.
. — Nie ubrana jeszcze! — odpowiada Załogo wski.
— Proszę się spytać, czy mogę zaczekać?
Załogowski idzie się spytać i przynosi odpowiedź do przedpokoju, źe “pani teraz w żaden sposób przyjąć nie może, ale będzie czekała pomiędzy piątą a szóstą wieczorem”.
— To dobrze—odpowiada nieznajomy z wi docznem zadowoleniem i wsuwa Załogowskie mu w rękę, którą on wyciągnął do klamki, czterdziestówkę.
Załogowski się zawstydził, ale na razie nie wiedział, co zrobić. Poszedł się użalić przed córką. Doskonałe zdarzenie! Nie mógł oddać czterdziestówki, bo byłby musiał się przyznać, że jest ojcem czy krewnym panny Mieiiczykówny; nie mógł przyjąć, bo to ubliżałoby jego godności. Co robić? Wyborna myśl! Zofja dołożyła jeszcze dwadzieścia kopiejek i posłała służącą po flaszeczkę, taką malutką, anizetki, którą bardzo lubiła. Wypili za zdrowie nieznajomegó, a co się przy tern na śmieli, to i opowiedzieć trudno!
Lecz od tego czasu, dla tych, czy innych powodów, Załogowski zaczął chodzić do przedpokoju i drzwi otwierać, i ostatecznie weszło to w zwyczaj. Z początku wstydził się w dalszym ciągu, jeżeli mu ktoś parę groszy wsunął w rękę, ale pomału wciągnął się w to
i przyjmował datki z całą obojętnością człowieka, który nie dzieli pieniędzy na katego rje szlachetnie lub nieszlachetnie zarobionych. Naturalnie, przed córką się z tem nie chwalił, bo i cóż jej do tego, źe sobie parę groszy zarobi. Dobre i to na kufelek piwa, kiedy córka nie może mu sama nic dawać, a i o posadę nie stara się usilnie. Zresztą, taka gratka nie codzień mu się trafiała. Najpierw, nie codzień ludzie przychodzili, a następnie, nie każdy daje za otworzenie drzwi; jeżeli zaś czasem jakiś interesant, któremu pilno było widzieć się z jego córką, lub rozmówić bodaj przez niego, sypnął hojniej dziesiątkami, to i tyle jego zysku. A przy tem, co komu do tego? Przecież się nie upominał, ręki do nikogo nie wyciągał! Co najwyżej, tak stawał przy drzwiach, żeby nigdy nie być z tyłu, kiedy interesant wychodził, i tak trzymał rękę, żeby dłoń była widoczną, odwróconą do góry. Jeżeli mu kto co rzucił, to ukłonił się głową z godnością, a jeżeli nie dał, to nic przecie nie mówił, drzwiami za nim nie trzaskał. Naturalnie, od tych, których znał już osobiście, którzy go, klepiąc po ramieniu, nazywali papą, jak Gurbalecki, Pełnicki, nigdy nic nie brał: nie śmieli by mu nawet dać, jakkolwiek z początku, dopóki córka się o tem nie dowiedziała, naciągał ich listami mniej lub więcej zręcznie komponowanemi, choć nie ortograficznie pisanemi, na jakieś nieznaczne kwoty w formie pożyczek; ale z innymi, co sobie miał robić subjekcję? Nie zobaczy ich może drugi raz w życiu—a dobrze, że przynajmniej w ten sposób zarobi sobie tymczasem parę groszy. Z temi dziesiątkami, rzucanemi pogardliwie w rękę, zna on się przecież nie od dzisiaj. Alboż to mało ich się nabrał, jako dorożkarz, jako biedny posłaniec, któremu za fatygę się daje. To też, pod koniec już, zwłaszcza jak nauczył się być niby przypadkiem w przedpokoju, kiedy ktoś, wychodząc, ubierał się w palto lub futro, więcej się dziwił temu, że tak mało jest ludzi hojnych, niżtemu, że mu, dają. Stąd jednak służąca miała do niego an sę, źe podrywa jej dochody, i mówiła mu ciągle, źe się poskarży przed panią. Ale on klął się na Boga źe to nieprawda, bo jak raz ktoś mu przez omyłkę dał dwadzieścia kopiejek, to on je zaraz pokazał “pani”, wtenczas “co to za te pieniądze kupili sobie na śmiech anizetki”.
Przecież i dziś odbierał od jakiegoś pana pudełko i długo z nim w przedpokoju rozmawiał, a jednak, Bóg świadkiem, nic nie dostał. Choćby go kto nie wiem jak rewidował, to by nietylko dziesiątki, ale złamanego grosza przy nim nie znalazł, a jemu właśnie akurat dziś tak trzydziestu kopiejek potrzeba.
— Zawsze ja taki—mruknęła służąca—powiem pani, jak wstanie!.
— To sobie mów!... Wielka rzecz!... Cóż mi zrobi?...
Już było dobrze po dwunastej, kiedy Zofja zadzwoniła na służącą i kazała sobie podać herbatę do łóżka. Załogowski, wciąż przepojony nienawiścią dla Cieżyńskiego, przestępo wał tylko z nogi na nogę, nie mogąc sobie znaleść miejsca. Pilno mu było rozmówić się z córką, postawić kwestję na ostrzu miecza. To przesiadał się z krzesła na krzesło, to znów chodził dokoła stołu w jadalni, niby zwierz ogłupiony ciasnem, dusznem więzie
niem klatki. Do sypialnego pokoju wejść nie śmiał: zresztą zarówno jemu, jak i służącej, wzbronionem było wchodzić tam bez wołania. I tak przez godzinę całą układał w gło wie frazesy, od jakich zacznie, mowy i mówki pełne apostrof do jej uczciwości i poczucia honoru, wreszcie coś w rodzaju kazania na temat obowiązków' względem rodziców, a właściwie ojca, i względem Boga.
Kiedy Zofja, koło godziny pierwszej ukazała się na progu saloniku w swoim eleganckim szlafroczku i z jakiemś małem pudełeczkiem, obitem czarną skórą, w ręku, Za łogowski był już wyczerpany czekaniem i wewnętrzną walką. Podszedł do niej wprawdzie obcesowo, jak człowiek, który szuka zaczepki, ale, pocałowawszy ją w skroń, stanął przed nią w milczeniu, nie wiedząc, jak i od czego zacząć. Zofja, zdziwiona nieco jego niezwy kłem zachowaniem się i jakimś niepokojem w oczach, spytała pierwsza:
— Co ojcu?...
— Nic...
— Jakto nic, kiedy ja widzę, że coś jest?...
— Nic... Ehl... Tylko, widzisz, chciałem ci powiedzieć... chciałem się spytać...
— O co? Niechże ojciec mówi prędzej, bo nie mam czasu!
— Nic... Tylko chciałem się dowiedzieć,, czy... czy ty się komunikujesz z tym... z tym Cieżyńskim...
— Bo co? — spytała Zofja z niezadowoleniem.
— Bo... Bo jeżeliby on bywał u ciebie...
— To co?
— To, widzisz, jabym na to nie mógł... ja bym nie chciał się z nim spotkać...
— To może ojciec wyjść.
— Ale, bo widzisz, nie wiem, kiedy on przyj dzie...
— To ja ojcu powiem...
— Tak, widzisz, ale ja nie mogę... Przecież on mi zabrał majątek, córkę— zaczął Za łogowski, wchodząc pomału w rolę człowieka ambitnego.
— Trzeba było pilnować majątku i córki, a nie dokazywać po lasach!— odtrąciła Zofja prawie szorstko.
— Kiedy, widzisz...
— Tra, ta, ta!... Co mi tam ojciec będzie zawracał głowę!... Zresztą gwałtem nikogo u siebie nie trzymam, i komu ze mną nie do* brze...
— Ale dobrze mi jest, bardzo dobrze nawet, moje dziecko, tylko, widzisz...
— Nic nie widzę, i niech mi ojciec głowy nie zawraca głupstwami!
— To nie głupstwo, moje dziecko, ale...
— Głupstwo, powiadam ojcu i basta!... Żeby Cieżyński konał u moich nóg, to jeszcze bym mu nie dała dobrego słowa, bo się nim brzydzę!... Ale co ojcu do tego, z kim ja żyję, kiedy ojciec na moje utrzymanie nie łożył...
— Tak, widzisz, ale...
— Głupstwo, powiadam ojcu!... Oto gorsza rzecz, że trzeba zastawić te biżute rje, bo nie mam kostjumu na raut u państwa Armmanów, na którym mam śpiewać...
— To ja zaraz polecę!...
— Tylko niech ojciec się spieszy i wytarguje jak największą sumę.
— Nie bój się, ja się znam na tem!... Pójdę do lombardu akcyjnego, bo tam najwięcej dają...
— Żeby chociaż ze rubli dali: Gur balecki mi mówił, że to warte przynajmniej pięćset...
— Nie bój się!... Już ja sobie z niemi dam radę!... Dadzą mnie więcej, niż wszystkim Gurbaleckim na świecie.
— Tylko bardzo proszę przynieść mi wszystkie pieniądze...
— Przecież będziesz miała kwit...
— Kwit kwitem, a ojciec lubi też czasem przy sobie coś zostawić...
— Ależ, jak cię kocham...
— No, no, no!... Znam się na cenach i gatunkach win, a ile razy ojciec kupuje, tyle razy jest albo gorsze,—albo droższe!...
— Co też ty mówisz, moje dziecko! Przecież wino, to rzecz amatorska, rzecz smaku a wy, kobiety...
— Tra, ta, tal... Niech ojciec głowy nie zawraca i idzie, bo jeszcze lombard zamkną, a ja nie mam od kogo wydostać pieniędzy na razie!
I Załogowski, zapomniawszy już całkiem o swoim dramacie, szczęśliwy, że może w czemś być córce użytecznym, że może czemś zabić czas, poszedł, a raczej pobiegł do lombardu. Nie długo bawił i doskonale się sprawił.
— A co!... Nie mówiłem ci, że ja się znam na tem!—zawołał z miną tryumfującą, wręczając Zofji sto dwadzieścia cztery ruble i pię dziesiąt kopiejek i kwit na sto dwadzieścia pięć rubli.
— A cóż się stało z tym pól rublem?
— Widzisz, musiałem zapłacić dwadzieścia kopiejek za marki, dwadzieścia kopiejek dałem woźnemu, co pudełko obszył w płótno, żeby się nie zakurzyło, to już masz czter dzieści... a dziesięć groszy dałem w kontra markami, bo to, widzisz, nie taki lombard, jak wszystkie: tam kontramarkarnia jest w przedpokoju.
— Można było się nie rozbierać...
— To nie wypada... Jeszczem się zawstydził, żem nie miał na marki... Kasjer mi pożyczył.. Ja ich tam wszystkich znam... Al boż to ja za jednego zastawiałem?...
— No! mniejsza z teml—odpowiedziała Zo fja lekceważąco, gdyż jej cały ten rachunek wydał się podejrzanym, i, machnąwszy ręką, wyszła do sypialni.
— Ale, ale—wołał Załogowski za nią.
— Cóż znowu?
— Zapomniałem ci powiedzieć, źe dziś rano był tu jakiś pan i zostawił pudełko.
— Pudełko?.. Gdzie?
— Masz!... Schowałem je pomiędzy papiery, żeby Kasia nie widziała!— odpowiedział Załogowski, podając jej pudełko.
Zofja rozerwała papier, w jaki było owinięte, i, zobaczywszy kosztowną bombonierkę z kluczykiem, szybko ją otworzyła, spodziewając się znaleść w niej coś więcej, niż cukierki. Istotnie, na samym wierzchu leżał bilet wizytowy.
— Achl... To hrabicz Czy nic nie mówił?
— Powiedział, że będzie o drugiej.
— I czemu mnie ojciec nie uprzedził?... Jut druga!... Nie zdążę się ubrać!... Ech! z ojcem to tak zawsze!... Jak przyjdzie, proszę go wpuścić do salonu i powiedzieć, te zaraz będę gotowa... Ale, ale!... Niech Kasia wstrzyma się z obiadem do trzeciej!... I proszę mi nie przeszkadzać!
W parę minut, czy w kwadrans potem, odezwał się ostro dzwonek w przedpokoju, i Załogo wski wpuścił jakiegoś smarkacza przedwcześnie zniszczonego życiem, który, oddawszy mu palto, wszedł do saloniku śpiewaczki operetkowej z całą swobodą człowieka, obytego z tego rodzaju wizytami. Załogo wski, na zapytanie “czy panna Mieńczykó wna jest już gotową” — odpowiedział poważnie, iż “zaraz przyjdzie”, i, zamkąwszy drzwi od saloniku za nim, spiesznie wyszedł na miasto. Nie długo bawił. Chciał tylko rozgrzać się trochę. Zresztą, tak dobrze jest wypić kieliszek wódki przed obiadem, a córka nie daje wódki. Jak te kobiety mogą jeść tak na sucho! Dziwme istoty! Rujnują się na stroje, a żałują sobie szklanki piwa co dzień do obiadu, jakby to dla zdrowia nie było po trzebne. Przecież doktorzy sami zalecają Chorym piwo, porter, wino stare, a nawet koniak. I Załogowski, podniecając się refleksjami nad dziwnym ustrojem żołądków kobiecych i nad marnością życia bez spirytusu, kropnął sobie trzy porządne kieliszki oczyszczonej\ bo tylko taka szła mu na zdrowie, zakąsił trzema dzwonkami śledzia marynowanego, bo tylko taka zakąska zaostrza apetyt, i zalał to trzema kufelkami piwa, bo on bez piwa ani rusz! Zrobiło mu się potem wprawdzie dobrze, ale też za to z owego pół rubla, a raczej z czterdziestu pięciu kopiejek, bo pięć kopiejek dał istotnie na markę w lombardzie, jakie na córce przed chwilą zarobił, zostało mu się wszystkiego piętnaście kopiejek. Piętnaście kopiejek!... A on potrzebował trzydziestu na wieczór.—“Ach! trzydzieści kopiejek!”
— Ha! nie ma co!... Trzeba poprosić!—zawołał z niesmakiem i szybko wpadł przez kuchnię do mieszkania. Hrabia Y... jeszcze nie wyszedł. Przez drzwi słychać było wesołą, ożywioną rozmowę.—Chwała Bogu!—pomyślał Załogowski, i, nie rozbierając się z palta, zastukał we drzwi, najpierw lekko, nieśmiało, a potem mocniej.
Za chwilę drzwi się odchyliły cokolwiek, i Zofja,rozpromieniona, z źrenicami rozszerzo nemi, wysunęła głowę do jadalnego pokoju. Zobaczywszy Załogowskiego, w pozycji pokornej, przyciśniętego do framugi, zmarszczyła brwi i spytała cierpko:
— Czegóż znowu?
— Widzisz, kochanie—szeptał Załogowski nieśmiało — szewc przyniósł mi buty, które kazałem mu połatać i chce czterdzieści kopiejek...
— Ech! Ojciec 'to zawsze z temi swojemi sztukami!—odparła Zofja, wchodząc na chwilę do jadalnego pokoju.
— Jak cię kocham duszko...
— A gdzież ten szewc?
— Czeka w bramie.
— Znamy się na tem; ale niech to będzie ostatni raz!—mówiła Zofja, wyliczając Zało gowskiemu na rękę czterdzieści kopiej ek miedziakami, dziesiątka po dziesiątce, poczem szybko wróciła do salonu.
Po wyjściu już hrabicza Y..., na którego głowę przez godzinę sypały się przekleństwa kucharki, Załogowski i Zofja, siedząc przy jednym stole, przy obiedzie, byli w doskonałym humorze. Cóż im brakowało? Ona miała nową znajomość do zabawy i sto dwadzieścia pięć rubli na kostjum, a on trzydzie
ści kopiejek z okładem na piwo. Ona miała w czem występować, jako dama, na wielkim, literackomuzyczno artystycznożydow skim świecie, a on za co spędzić wieczór przy kuflu w nędznej knajpie. Zofja była nawet tak wybornie, z powodu wysokiego szacunku fantu usposobioną, źe po obiedzie sama zaproponowała ojcu partję rumla i przegrała jeszcze trzynaście i pół kopiejek. To jednak wprowadziło ją w zły humor. Zanim zaczęła się ubierać do teatru, obrzuciła ojca wymówkami , źe nic nie robi, źe się o nic nie stara, a nawet, źe za darmo je jej chleb, bo mu się nie chce spełniać swych obowiązków, choć on, Bóg świadkiem, zawsze jest na każde zawołanie, czy to trzeba pójść z nią lub po nią do teatru, czy też załatwić jakiś sprawunek, a nawet odnieść jakiś list do kogoś w sekrecie. Otl zwyczajnie kobieta!... Dziś to, jutro co innego; wieczór dobrze, rano źle!... Wszystko to, to te ich humory!... Nie zjedzą dobrze, nie wypiją, jak się należy, tak też i żołądki nie trzymają się w miejscu, tylko chodzą luzem, to do góry, to na dół, i stąd humory biją im do głowy. Jak tylko która z nich podje i wypije, bodaj pół kieliszka likieru, to choć do rany ją przyłóż; ale na głodno i na sucho, to bez kija nie przy stępuj. Złe to zaraz i dokuczliwe, chociaż karmelki ma na ustach. A wszystko to najwięcej przez skąpstwo. Żeby tak człowiek był mógł, to by zaraz zniósł połowę sklepów z wstążkami i fatałachami, i za to wszystkim kobietom dawałby za darmo jeść, ile zechcą, i przykazałby im wypić przynajmniej po kieliszku wódki przed obiadem i chociaż po dwa kuf elki piwa na wieczór. I świat zaraz byłby inszy. Bo przecież nie można powiedzieć, żeby Zofjanie kochała ojca. Chowaj Boże!... To kobieta z sercem. Żeby on tak, czego Boże broń, zachorował, albo umarł, to by się zamartwiła, zapłakała na śmierćl Ale że jest zdrów, więc zrzędzi i dokucza, bo nie wie, co z czasem zrobić, a nie ma na kim złości wywrzeć. A to wszystko przez te kobiece skąpstwo: czczy żołądek i jedzenie na sucho, boć przecie z natury złą nie jest.— “Ojciec nic nie robi, ojciec nic nie robi!”... Najpierw to nie prawda; boć przecie gdyby nie on, to ktoby ją odprowadzał do teatru, ktoby z nią chodził do kościoła, ktoby sprzedał jakiś grat lub szmat na żydach, kiedy grosza nie ma na obiad, ktoby tak dobrze zastawił fant w lombardzie, ktoby tak zręcznie sprawił się z listem albo z bilecikiem jakimś?... Ale tego wszystkiego się w rachu bę nie bierze!... A zresztą, co ma robić?... Niech mu się wystara o jakieś miejsce, a zobaczy, co on potrafi, jak pracować umie!... Ale z niemi to tak zawszel... Do gadania, to jedyne, ale jak przyjdzie co do czego, tak ich nie ma!... Żeby tak syn, toby dawno już był go umieścił albo na kolei, albo przy tramwajach, albo choćby nawet w teatrze, gdzie nietylko woźnym, ale kasjerem mógłby jak nic zostać... Ech! co tam i mówić!... Lepiej, żeby go była nie brała do siebie i nie łudziła obietnicami. Myślała, że wielką rzecz zrobi, jak go wykręci z tej sprawy z Cieżyńskim!... Boże kochany! Ze wszystkiem się rachuj, na wszystko się oglądaj! Ciągłe wymówki, to o to, to o owo, i tyle!... Alboź to on nie czuje, źe córka uważa go za istotę niższą od siebie umysłowo, za popychadło, któ rem nie warto się zajmować! Wielka mi rzecz te jej tryle! Także mądrość cygańska, jak i wszystkie inne, a duszy nie ma!
Eh! co mi to za życie! co mi to za córka! Nawet marnego kufelkapiwa nie może sobie wypić spokojnie, bo jej się zdaje, że to za jej pieniądze. Niechby mu tylko oddali Ocieszyn, a zobaczyłaby, czy by jej wymówił choćby jedną wstążeczkę? Czy by jej kazał choć grosik jeden na chleb zarobić?... Ale z niemi to i gadać nie warto!—zakonkludował Załogow ski, i, odprowadziwszy córkę do teatru, poszedł postawić przegrane piwo.
W parę dni później, właśnie pod nieby tność Załogowskiego w domu, kiedy Zofja nie grała, ktoś lekko, jakby nieśmiało, pociągnął za dzwonek. Ponieważ Zofja nie otwierała nigdy sama, poszła więc do kuchni i wysłała służącą do. przedpokoju. Po chwili, służąca wróciła do kuchni i podała jej bilet wizytowy, na którym stało: jJaN piEŻYŃSKI ADWOKAT PRZYSIĘGŁY
Prezes Towarzystwa akcyjnego wydawania potyczek na zastaw ruchomości.
— Cieźyński?... Cieżyński po tem wszy stkiem? — zawołała ze zdziwieniem Zofja, nie mogąc powstrzymać się od wybuchu, i zaraz potem zwróciła się do służącej:
— Pewnieś mu powiedziała, że jestem!
— Tak, proszę pani!
— Ach! jakaś ty jeszcze głupia!
— A skądże ja mogłam wiedzieć, że pani nie chce się widzieć z tym panem?
— Ha! trudno!... Idź, poproś go do salonu i powiedz, źe zaraz wyjdę.
I służąca wyszła do przedpokoju spełnić rozkaz. Zofja tymczasem wyjęła z kieszeni szlafroczka grzebyk i maleńkie okrągłe lusterko, przejrzała się, poprawiła trochę włosów na skroniach i grzywkę, następnie przybrała wyraz sztucznie zimny na twarzy, i, po chwili, wyprostowana, sztywna, z głową pogardliwie wzniesioną do góry, zwolna weszła do saloniku.
— Wdarłem się—zagaił z miejsca Cieżyń ski, stojąc prawie przy samych drzwiach—do mieszkania pani, ale sądzę, źe to mi będzie wybaczonem, gdyż tego kroku, ze wszech miar karygodnego, zarówno pod względem etycznoprawnym jak i towarzyskim, dopuściłem się w interesie osobistym samej pani.
— Moim?—odpowiedziała ze zdziwieniem Zofja, zatrzymując się na środku saloniku,
o parę kroków od Cieźyńskiego.
— Tak pani, i oto dowód—rzekł spokojnie Cieżyński, podając Zofji małą paczkę, starannie owiniętą w biały papier i przewiązaną na krzyż różową wstążeczką.
Zofja wzięła obojętnie do rąk podaną so
bie paczkę, lecz, kiedy rozerwała papier i zobaczyła znane sobie pudełeczko skórzane od biżuterji, które jej ojciec miał zastawić w lombardzie, nie mogąc ukryć zdziwienia, zawołała:
— Moje biżuterje!... A to co znowu?
— Prosty wypadek, łaskawa pani!... Jestem jćdnym z akcjonarjuszów, a zarazem prezesem towarzystwa akcyjnego wydawania pożyczek na zastaw ruchomości. Tak się właśnie złożyło, iż fant pani figurował, jako ostatnia pozycja tranzakcji rocznych naszego przedsiębierstwa, i wpadł , mi odrazu w oczy, przy sprawdzaniu szczegółowem bilansu, jaki mi do przejrzenia przysłano. Przeczytawszy w adnotacji nazwisko, a raczej pseudonim pani, postanowiłem rzecz załatwić sam, i zaraz nazajutrz kazałem, naturalnie po odpo wiedniem uregulowaniu pozycji, gdyż rachunkowość naszego przedsiębierstwa fantazji nie dopuszcza, wydać sobie fant rzeczony za mojem pokwitowaniem. Jest to nadużycie—wiem o tem—ale sądziłem, iż dopuszczając się czynu niezgodnego z ustawą naszej instytucji, sprawię pani maleńką przyjemność, która nie pozwoli jej wystąpić do zarządu z reklamacją o niewłaściwe a nawet bezprawne wydanie fantu osobie trzeciej, bez upoważnienia odnośnego na jej imię. Je źelim jednak uchybił...
— I bardzo—przerwała Zofja sucho—ponieważ naraża mnie pan na nieprzyjemną konieczność wysłania po raz drugi tego samego pudełka do lombardu!
— Jakto?... Czemu?...
— Rzecz bardzo prosta!... Nie mam stu dwudzieściu pięciu rubli przy sobie, aby je panu zwrócić, a ponieważ prezentu przyjąć nie mogę...
— Nie chcę... powiedz pani!...
— Niech i tak będzie!... Więc, dzięki panu, muszę jeszcze raz te same biżuterje kazać zastawić.
— Panno Zofjo!
— Prosiłam pana już raz, abyś mnie tem imieniem nie nazywał!
— Kiedy mi tak trudno nazywać panią inaczej... Zresztą nie o jakiś szczegół tu idzie...
— A o cóżby znowu?!
— O rzecz całkiem poważną!... Jakto! więc pani, wiedząc, iż ja, z łaski Boga, mam trochę grosza, nie mogłaś w potrzebie przysłać do mnie bileciku z żądaniem stu dwudziestu pięciu, co mówię? dwustu, pięciuset, tysiąca rubli, lecz musiałaś udawać się do lombardu
z zastawem biżuterji, bez których obejść ci się pewnie byłoby trudno?
— Nie udawałam się do pana, kiedy byłam w nędzy, kiedy nie miałam na kawałek chleba...
— Żałuję mocno... szkoda, ete...
— Dziś pan żałujesz, żem się do pana nie zwróciła, ale wtenczas żałowałbyś, żem się zwróciła, i nie dałbyś mi rubla na życie!... Przecieżeś pan wiedział...
— Sam nie wiele jeszcze miałem... — mówił Cieżyński, zawstydzony, ze spuszczoną pokornie głową, na której łysinie lśnił się odblask lampy.
— Farsa, mój panie! — wybuchnęła Zofja szyderczo, z tym cynicznym uśmiechem na ustach, którym, w danych razach, mroziła najżywsze uczucia w sercach swoich chwilowych wielbicieli.
— Będę się starał odpokutować grzechy przeszłości, okupić winy...
— Za żadną cenę!
— Czy nawet za cenę mego życia—nie?
— A cóż dla mnie pańskie życie?
— Zostanę pani, ete, niewolnikiem... sługą...
— Dziękuję panu!... Jestem zupełnie zadowolona z mojej służącej i zmieniać jej na pana nie chcę!
— Dobry żart, ale to tylko żart!... Ja o czem innem myślałem...
— Niech pan napróźno nie traci słów ani czasu; zresztą...
— A może ja pani właśnie czas zabieram— podchwycił Cieźyński.
— Tak jest!—odpowiedziała sucho Zofja.
— Wszakźeź pani dziś nie występuje...
— Prawda; ale spodziewam się kogoś; czekam...
— Więc mam wyjść?
— Sądzę, źe to będzie najlepiej dla obu stron. Jutro panu odeślę sto dwadzieścia pięć rubli za fant, który każę zastawić w innym lombardzie i pod innem nazwiskiem.
— Hal trudno!... Wyjdę, kiedy mnie pani wyrzuca, i z mocnem postanowieniem, jak zwykle, choć jak zwykle, napróźno, źe nie będę się pani narzucał swoją wstrętną dla niej osobistością. Pozwól mi pani jednak prosić się o jedną... łaskę...
— Jaką?
— Nie wrócę juź nigdy, choćbym miał cierpieć stokroć większe jeszcze męki, niż te, jakie dotąd cierpiałem! Co się ze mną dziać będzie i co się ze mną stanie, mniejsza o to!... Pozwól mi jednak, pani, być szczęśliwym przez chwilę...
— Jak?—spytała zimno Zofja.
— Pozwól mi pani na pożegnanie... na rozstanie bezpowrotne... po...ca...ło...wać się w rękę.
Zofja przez chwilę wahała się. Wstręt jej do tego człowieka nie mógł tak nagle ustąpić miejsca chwilowej bodaj obojętności, z ia ką miała podać mu rękę do pocałowania. Cietyński, widząc to, zbliżył się do niej pokornie, z wyciągniętą ręką; ona cofnęła się
o krok, ale po to tylko, aby futeralik z biżu terjami, który przez cały czas trzymała w ręku, postawić na stole. Lecz ruch ten wykonała tak niezręcznie, iż futeralik upadł na ziemię, przyczem biżuterje się wysypały. Oboje schylili się równocześnie, aby je pozbierać.
— A to co? — zawołała Zofja, przysuwając medaljon do lampy, przy której świetle zagrał pięknym ogniem wspaniały brylant.
— To ja, ete, ponieważ szmaragd nie pasował do garnituru, kazałem wstawić tę drobnostkę.
— I na co to, panie Cieżyński?... Na co?
— Panno Zofjo!
— Zabroniłam panu nazywać mnie tem mieniem.
— Przepraszam panią! — rzekł Cieżyński, i
ująwszy Zofję za rękę, pocałował ją delikatnie.
Zofja się nie broniła, może nawet nie czuła tego pocałunku, nie zauważyła go, bawiąc się blaskiem brylantu w świetle lampy. Ofiarność Cieżyńskiego zrobiła swoje. Brylant był w*rt przynajmniej dwa tysiące rubli. Straszna suma na takiego skąpca, jakim go znała! A, jak przed laty rozbroił ją na chwilę wonią kwiatów, które przy kolacji podał, tak obecnie blaskiem kamienia zatarł w duszy wstręt całego nieomal życia. Uśmiechnęła się.
— Teraz już mogę odejść szczęśliwyl... Czy mam zaraz, ete, ustąpić miejsca szczęśliwszemu, na którego pani czeka?
— Nie czekam na nikogo... Niech pan siada—wymówiła Zofja nie bez pewnego przymusu w tonie, lecz dość łagodnie.
— Dziękujęl — podchwycił skwapliwie Cięży ński, i, ująwszy jeszcze raz ją za rękę, pocałował silnie już, z wyrazem wdzięczności, i usiadł na wskazanym sobie foteliku. Zofja zajęła miejsce nieopodal, przy drugim boku stołu.
I tak przez prosty przypadek, zwyczajny zresztą w małem mieszkaniu, przy niewielkiej ilości mebli, oboje do rozmowy, jaka się z konieczności już miała zawiązać, znaleźli się w tem samem miejscu, w tej samej pozycji, na tych samych fotelikach, na których przed dwoma laty siedzieli po raz pierwszy: Załogo wski i jego córka.
— Czem się to dzieje — zagaił Cieżyński, chcąc nie dopuścić do kłopotliwego milczenia—iż pani tak rzadko teraz ukazuje się nam w Nitouchet...
— Nic dziwnego!... Głupia publiczność nie ma prawdziwego poczucia artystycznego i wciąż żąda nowości!...
— Co za strata dla nas, wielbicieli pani talentu! Nic tak nie pasuje do pani charakteru, jak rola Nitouche, w której pani bosko wygląda i bosko gra!
— A wiesz pan, że ja nie lubię tej roli!...
— Czy podobna?!
— Zamało w niej ruchu, życia!... Wszystkiego dwa razy się tylko przebieram.
— Tak: w pierwszym akcie ma pani niebieską suknię, a w trzecim bladoróżową...
— Ze też pan zapamiętał takie głupstwo!
— Co pani mówi?!... Ależ ja mógłbym wyliczyć wszystkie suknie pani we wszystkich rolach, powtórzyć słowa, słowa tylko, bo do muzyki nie mam pamięci, wszystkich arji, pokazać wszystkie ruchy pani, wszystkie, że tak powiem, momenty pani twórczości!...
— To pan musi chyba często bywać w te
atrze!—przerwała Zofja, której miłość własna artystki, została przyjemnie połechtaną.
— Ja pani?... Ja jestem na kaźdem przedstawieniu pani, i chodziłbym co dzień do teatru, gdyby pani codzień występowała!
— Widać iż pan jest prawdziwym wielbicielem sztuki...
— Przyznaję się, źe lubię operetkę, i czasem chodzę do teatru, choć pani nie gra; ale prawdziwym, ete, wielbicielem, jestem tylko pani’
Zofja zamilkła, a nawet spuściła oczy. Ten człowiek, którego nienawidziła od tylu lat, do którego czuła wstręt nieprzezwyciężony, którym się brzydziła instynktownie, jak się brzydzić można żabą, płazem, robakiem szkaradnym, mówił jej w oczy, źe ją uwielbia, może nawet... i kocha szczerze, a co więcej, pochlebiał jej miłości własnej, próżności artystki. Próżność artystyczna to najczulsza, najniebezpieczniejsza strona duszy każdego oniemal człowieka, który choć cokolwiek ma ze sztuką do czynienia. Zofja czuła się jakby rozbrojoną.
— Ależ!—przerwała pierwsza.
— Oh! bo pani nie wie... pani nie może nawet mieć wyobrażenia o tem, co się ze mną działo przez te kilka lat!
— Chyba nic tak znowu strasznego!...
— Tak pani się zdaje!...
— Przecież pan nie schudł, nie zmizerniał nawet, a że księżyc na głowie zbliżył się trochę więcej do pełni...
— Dobrze pani żartować, bo pani może nigdy... nie... kochała...
— Prawdę pan powiedział: nie kochałam nigdy! Raz zdawało mi się, że kocham, ale to nie musiała być miłość, bo prędko się odkochałam. Mój kawaler zanadto mnie nudził analizą uczuć i kazaniami o posłannictwie kobiet!... Brr!... Widocznie to uczucie szlachetne nie leży w mojej naturze. Jak jestem dobrze usposobioną, to mogę kochać do szaleństwa przez... dwa tygodnie!
— Zazdroszczę pani!
— Nie ma czego!... W pańskim wieku przecie...
— To uczucie szlachetne, jak je pani przez ironję nazwała, nie zna wieku, i kto wie nawet, czy człowiek nie kocha silniej, goręcej, gdyż boleśniej, im jest starszy! I ja też mogę powiedzieć, że naprawdę nie kochałem ni gdy...
— A widzisz pan!...
— Dopóki... nie... pokochałem... pani!
— I pan to miłością nazywa! — odtrąciła z cierpkim wyrzutem Zofja.
— Nie o tem mówię, co pani w tej chwili słowa moje przypomniały!... I ja, tak dobrze, jak pani, wiem, źeto nie była miłość!...
* — A co to było, panie Cieźyński?—spytała z bolesnym wyrazem na twarzy.
— To był szał, zapomnienie się, podłość, nikczemność, zbrodnia, za którą teraz pokutuję!
— Teraz?... A to jak?
— Kochając panią!
— Ha! ha! ha!... A to mi pokuta!
— Niech się pani nie śmieje!... Nie każdemu sądzono jest być szczęśliwym w miłości!... Ja, kochając, cierpię!... Cierpię strasznie, bo cierpię bez nadziei końca!...
— A jakiż by panu koniec ulgę przyniósł?
— Wzajemność...
— A jeżeli ten ktoś, kogo pan kocha, nie ma wcale, jak ja, naprzykład, usposobienia do miłości?...
— W takim razie litość by mi wystarczyłaś
— Fel... To jałmużna!
— Ja i na jałmużnę bym się zgodził, byle raz zaspokoić ten głód, który mnie trawi!
— Ależ pan doskonale wygląda!... Widać, źe ten głód miłości panu służy...
— I pani znów zaczyna żartować ze mnie!... Lecz cóż dziwnego?... Pani nie wie, co to miłość...
— Znam ją z operetki... Mogę panu zaśpiewać wyznanie albo odpowiedź!... Chce pan?
— Pani nie wie, co się w mojem sercu dzieje?... na jakie męki jestem skazany?... jakiego czynu i kroku byłbym zdolny się dopuścić?
— Znam pańską pod tym względem ener gję!—odpowiedziała Zofja z naciskiem.
— Niech pani nie wspomina przeszłości, którą chciałbym okupić za jakąbądź cenę!
— Na to, co pan zrobił, nie ma ceny!... Zgubiłeś mnie pan dla fantazji!... Rzuciłeś w błoto na zimno!... Nie kochałeś mnie pan, nie pożądałeś nawet specjalnie!... Wszystko panu było jedno, mnie uwieść, czy inną, byle uwieść, byle zadowolnić ambicję Don Juanal... Oh!... Dziś rozumiem wszystko!... Dzięki panu dobrą szkołę przeszłam!... I kiedy pomyślę...
— Nie myśl, pani, nie mów, nie zabijaj mnie!... Ja i tak dosyć cierpię!... Spytaj mnie pani tylko, a dowiesz się, do jakich poświęceń wznieść się jestem w stanie!
— Naprzykład?
— Nie ma!... Nie ma ofiary, przed którąbym .się cofnął!
— Znam jedną z pańskich ofiar, którą pan poświęcił...
— Tak, pani, przyznaję się: wtenczas dla siebie, dla nikczemnego instynktu, poświęciłem... panią!... Była to podłość, za którą gotów jestem poddać się najostrzejszej, najsurowszej karze!... Ale dziś, niezależnie od kary, któraby się odnosiła tylko do przeszłości, zostawiając mi przyszłość, pragnąłbym, co mówię? chcę poświęcić... siebie dla pani!
— Nie rozumiem...
— Nic prostszego!... Chcę dla pani poświęcić wszystko!...
— Niech pan wylicza po szczególe! Już mogę się śmiać!... Jakaż więc jest pierwsza pańska dla mnie ofiara?
Na to zapytanie, rzucone szyderczym tonem, Cieżyński zniżył głos i pocichu zaczął mówić:
— Jestem zdecydowany... Poświęcę wszystko: żonę, dzieci...
— Ha, ha, ha!... Ofiara cudzym kosztem!...
— Niech pani nie szydzi z człowieka, który cierpi!... Od tylu lat, prawie od chwili, kiedym pierwszy raz zobaczył panią w Ni
touche, miłość pomału, ale codzień dalej, co dzień więcej, codzień głębiej zachodziła w moje serce, w mój umysł i przewracała wszystko do góry nogami...
— Ładny widok!...
— I coraz bardziej byłem zdecydowany na wszystko... nawet...
— Nawet?...
— Nawet na to, aby zakraść się do domu pani w nocy, byle zmusić panią...
— Do czego?
— Do wysłuchania moich słów, do przyjęcia mojej ofiary!
— A czego?
— Rozłączę się, ech, z żoną i dziećmi, które wyposażę, i u nóg pani złożę majątek i życie, słowem: siebie całego!
Zofja na razie nic nie odpowiedziała, a i Cieżyński zamilkł. W tej chwili uszu ich doszedł odgłos ciężkich kroków Załogowskie go, który niecierpliwie chodził po jadalnym pokoju.
— Tam ktoś jest?—spytał Cięży ński, zaniepokojony, pocichu.
— To nic... To mój... ojciec...
Z piersi Cieźyńskiego wyrwało się lekkie syknięcie, coś w rodzaju ostrego oddechu, jaki wydaje z siebie człowiek, który na gle wpadł do zimnej wody. Wyglądał tak, jak gdyby od razu skostniał. Twarz mu się skurczyła, szczęki zacisnęły, przyczem oczy wyszły prawie na wierzch.
— Nic, nic!... Nie wejdzie!... Mówmy o czem innem!
I Cieżyóski, pozornie uspokojony, dla pokazania odwagi, zaczął rozmowę:
— Czy pani ukaże nam się jeszcze kiedy w Nitouche?
— Dlaczegoźby nie?... Jeżeli dyrekcji przyjdzie fantazja wystawić to arcydzieło?
— Dobrze pani powiedziała: jest to arcydzieło... Ja, gdyby to odemnie zależało, co dzień bym dawał Nitouche, aby w publiczności kształcić poczucie artystyczne, smak, pojęcie, że tak powiem, sztuki. Oh! bo to prawdziwie gienjalna sztuka!... Pani bosko wygląda w trzecim akcie!...
— Szczególna rzecz, że pana nigdy ze sceny nie widziałam...
— Nic dziwnego!... Pani—ete—nie patrzyła na mnie...
— Patrzę na wszystkich... Widzę całą publiczność...
— Siedziałem zawsze w loży pierwszego piętra, nad samą sceną, albo też, jeżeli nie dostałem kuponu do loży, to w ostatnim rzę
dzie krzeseł, ukryty w cieniu, jaki rzuca ga lerja.
W tej chwili dało się słyszeć w saloniku lekkie pukanie we drzwi od jadalnego pokoju. Cieźyński drgnął i pytającym, niespokoj nem okiem spojrzał na Zofję. Zofija porwała się z miejsca, szybko przeszła przez salonik i tak gwałtownie otworzyła drzwi od jadalnego pokoju, źe Załogowskiemu, który nie zdążył odskoczyć, dostało się w głowę. Wskutek tego Zofja, nie mogąc przecisnąć się od razu przez drzwi, została się prawie na progu pomiędzy jednym pokojem a drugim, i zaraz z miejsca spytała cierpko:
— Czegóż znowu?
— Bo widzisz, moje dziecko, chciałem ci coś powiedzieć... mam ważny interes...
— To proszę mówić prędko, bo nie mam czasu!—dodała niecierpliwie, wchodząc do jadalnego pokoju, przyczem drzwi otworzyła tak szeroko, źe Załogowski mógł był zobaczyć Cieźyńskiego.
— Widzisz... ten, co ci mówiłem... pan Karol... wyrobił mijuź miejsce w banku handlowym, bo tam akurat potrzebują człowieka, coby miał dobrą prezencję**.
— No, więc cóź?
— Ale potrzeba podać prośbę, a ja nie mam na marki...
— Eh! gadanie!... Ileź to potrzeba...
— Widzisz, na papier piętnaście kopiejek i na marki trzydzieści pięć, to razem sześćdziesiąt kopiejek.
Zofja zaczęła szukać w portmonetce i po kieszeniach, ale sześćdziesięciu kopiejek zebrać nie mogła.
— Może by trzydzieści kopiejek było dosyć?...
— Co też ty mówisz! Do takiej instytucji?!... Jak cię kocham, bez marek nie można!...
I Zofja po chwilowem wahaniu się, wyjęła rubla z małego zwitka, jaki jej się został, i lekceważąco podała go ojcu.
Załogowski schwycił rubla pospiesznie i córkę, która się odwróciła do drzwi, pocałował w ramię, z tem uszanowaniem, połączonem z nieśmiałością, z jaką służba zadomowiona, dopuszczona do pewnej już poufałości, całuje swoich chlebodawców. Poczem szybko wyszedł.
Kiedy Zofja wróciła do saloniku, z wyrazem niezadowolenia na twarzy, którego ukryć jeszcze nie zdążyła, Cieżyński spojrzał na nią niespokojnie, lecz badawczo.
— Nic, nic... zwyczajna scena—mówiła Zo fja rozdrażniona.
— Czy on... czy ojciec mieszka z panią?...
— Cóż pan chcesz, żebym z nim zrobiła?... Przecież na bruk go nie wyrzucę!
— Tak; ale, jeżeli on pani dokucza?... Przecież to popędliwy człowiek!...
— Ależ bynajmniej!... Złote serce, tylko...
— Tylko co?...
— Ach! ten przeklęty nałóg, w którym panowie chluby szukacie!...
— To to już do tego doszło?...
— Tak: człowiek bez zajęcia...
— Co prawda, zanosiło się na to!... W młodzieńczych już latach widniały zadatki przyszłego życia... Temperament hulaki wziął górę nad poczuciem obowiązków, i...
— I co?
— I zamiast pilnować żony, dziecka, majątku, poszliśmy niby to opiekować się... losami społeczeństwa...
Zofja machnęła ręką. Mało ją to w tej chwili obchodziło, jakie przyczyny złożyły się na upadek jej ojca. Widziała tylko ten jego upadek i swój z nim kłopot. To też, nie zastanawiając się nad nikczemną analizą psychologiczną Cieżyńskiego, spytała niby od niechcenia:
—
Cieźyńskiemu w pierwszej chwili przyszło na usta: “Chciałem ci ja go
niegdyś wsadzić tam, gdzie jeszcze nie był, i chętniebym to dziś zrobił” — ale, nie namyślając się długo, odpowiedział:
— Czegobym ja dla pani nie zrobił?!
— Dziękuję! — odpowiedziała Zofja i podała mu rękę z całą życzliwością kobiety, która w sercu żywi jakąś wdzięczność, jakieś cieplejsze już, niekłamane uczucie.
Cieżyński ujął ją skwapliwie za rękę i pocałował z namiętnością, z lubieżnością starca, który, po długiem hamowaniu się, dorwał się nareszcie przedmiotu swych uczuć.
I oboje zasiedli znowu przy stoliku. Ponieważ było już około godziny ósmej, Zofja kazała podać herbatę. Czy może być dla filistra, jakim był Cięży ński, coś przyj emniejr szego, rozkoszniejszego, nad herbatkę z ba djankami w domu aktorki? W duszy każdego człowieka jest tyle poczucia poezji, że mimo cynizm, odczuwać on będzie nie wysłowioną rozkosz w zetknięciu się z naiwnością, choćby ta naiwność była sztucznym efektem życia. Zofja nie mogła przyjąć Cie źyńskiego u siebie niczem innem; zresztą ko lacyjek w domu nie wyprawia się nigdy: wesoło bawić się i żyć można tylko w gabinetach restauracji, na miękkich sofach i fotelach, przy świetle gazu, z kieliszkiem w ręku. To go jednak nie obchodziło. Widział on tylko sytuację poetyczną, niezwykłą, pełną czaru z powodu swej naiwności. Szklanka herbaty z kobietą, przed którą tysiące butelek przelało się z kieliszków w gardła, przy śmiechu, krzyku i wiwatach cynicznych, wzruszyła go do głębi duszy! Czuł się szczęśliwym! Nie była to przecież ani jego żona, ani jego kochanka, a doznawał rozkoszy, ja kiemi obdarzyć może człowieka jedna i druga razem, z tem zastrzeżeniem, że kochanka nie jest tak nudną, jak żona, a żona nie rujnuje, jak kochanka. I ta miłość, w pantoflach i szlafroku, tak sentymentalnie usposobiła Cie źyńskiego, że, nie czekając długo, oświadczył się formalnie, uroczyście, o rękę Zofji.
— Co?!... Co?!... Ja pańską żoną?!... A mnie co potem?
— Sądziłem, ete, że pewna pustka w pani życiu...
— Ależ ja się nie nudzę wcale!...
— Bez końca młodym się nie jest...
— Wszystko mi jedno!... Pobałamucę się
tak jeszcze parę lat, pięć, sześć, na ile mi wdzięków starczy, i potem...
— I potem co?
— Potem zacznę grać rolę wiekowych matek i szlachetnych ciotek w komedjach.
— Pożałujesz pani tego!
— Lepiej jest, mój panie, na starość żałować, że się w młodości używało za dużo, niż stracić młodość na głupiem odmawianiu sobie najwyższych rozkoszy życia!
— Nie zgadzam się z panią!... Ta filozofja życia...
— Filozofję życia zostawiam starym... Może pan pisać traktat... Ja chcę żyć, żyć!.. Wie pan czego żałuję?
— No?
— Żałuję, żem nie została baletnicą.
— Co też pani mówi!
— Mówię szczerze: gdybym jeszcze raz przyszła na świat, tobym została baletnicą! Te przynajmniej mają trylu kochanków, ile jest dni w roku, i nie potrzebują się liczyć z opinją publiczną! Baletnica, to mi życie!!
— Wolne, ete, żarty!... Niech mi pani wierzy, iż rola małżonki, opiekunki domowego ogniska...
— Głupstwo!... Śmiej się pan z tegol... Są kobiety stworzone na wierne żony, które nie
umiałyby nawet wzbudzić miłości zakazanej... Ja nie mogłabym źyć z jednym człowiekiem... To za nudne!
— Więc moja propozycja?...
— Jest poprostu śmieszną!... Masz pan naturę szwedzkich zapałek... i wracaj wprost do swojej żony!
— Jakto!... Więc żadnej ofiary pani ode mnie nie przyjmie?
— Mogę przyjąć dobrą kolację, ile razy nie będę miała... innego zaproszenia.
— Wyborna myśl!... Chodźmy, ete, na kolacyjkę!
— Chodźmy!... Mam apetyt na ostrygi, chablis...
— I nic więcej?...
— Może być kuropatwa.
— Nie o tem myślę.
— A o czemźe?
W tej chwili Cieżyński spojrzał znacząco na otwarte drzwi o sypialnego pokoju, w którym lampa, wisząca w różowym kloszu, rzucała drażniące światło na piękne, szerokie łóżko mahoniowe, przykryte bladoró źową koronkową kapą. W Zofji dawny wstręt instynktowny do tego człowieka obudził się nagle. Odwróciła od niego głowę, i wyraz jakiegoś niesmaku, obrzydzenia, zawisł chwi
Iowo na jej ustach. Cieżyński wstrzymał się. Nie tyle takt, poczucie przyzwoitości towarzyskiej, ile obawa zepsucia całej sprawy zbytnią natarczywością zamknęła mu usta. Nastąpiła chwila milczenia, krępująca, przykra, którą jednak Cieżyński, nie dając za wy granę, przerwał niezręcznym zwrotem:
— Jakkolwiek, ete, nie jestem zarozumiały co do swojej osoby, to jednak w porównaniu z Gurbaleckim...
— Gurbalecki, mój panie, ma swoje zalety: jest stary i niezazdrosnyl
— Może by we mnie znalazły się... inne, któreby zrównoważyły...
— Nie wiem... Boję sięl...
— Czyż Gurbalecki nie ma wad?...
— Ma jedną i to wielką.
— Jaką?
— Jest okrutnie skąpy...
— Panno ZofjoL.
— Nie nazywaj mnie pan tem imieniem!...
— Przepraszam! zapomniałem się... Czy uwierzy mi pani?
— Słucham.
— Połowę majątku złożę u nóg pani, aby, sobie kupić jedną chwilę szczęścia!
— Mój panie! Za jedną chwilę szczęścia życiem nieraz trzeba zapłacić!
— Więc nie?
Zofja zamyśliła się. Dlaczegóż miałaby upierać się przy starym skąpcu, co prawda nie tak wstrętnym dla niej, jak Cieżyński, lecz pod wszystkiemi względami nie miłym, skoro jej się trafia partja doskonała: bogacz, którego, z powodu długo tajonej namiętności, będzie mogła prowadzić za nos, ssać przez jakiś czas przynajmniej całą piersią?
— Nie mówię, że nie... pomyślę...—odpowiedziała tonem, w którym czuć było, że interes jest już prawie skończony.
— Stokrotne dzięki! Pani mi życie ocala! — zawołał Cieżyński, i, zsunąwszy się z fotela na kolana, zaczął, z wdzięcznością i lubieżno ścią zarazem, całować ją po rękach.
— No, dosyć tych karesów na dzisiaj!... Jeść mi się chce!...
— Prawda!... Idziemy na kolację!... A kolacyjka będzie szyk!... Odpowiadam za to!— wykrzyknął Cieżyński wesoło, i, powstawszy z ziemi, zatarł ręce z radością, jak student, który się wybiera na pierwszą w swojem życiu eskapadę.
Zofja wyszła do sypialnego pokoju ubrać się. Cieżyński tymczasem chodził niespokojnym krokiem po saloniku, przeglądał z całą nerwową bezmyślnością fotografje w albu mach, odczytywał napisy pod sztychami, dotykał rękami porcelanowych figurek na stoliku, przerzucał książki w etażerce, a w rzeczy samej widział tylko różowe światło sypialni.
To jednak, kiedy Zofja, ubrana już w suknię, ale jeszcze bez okrycia i bez kapelusza, ukazała się na progu salonika, nie przeszkodziło mu zwrócić się do niej wprost:
— Ach panil... Zapomniałem...
— Co takiego?
— Zapomniałem prosić panią o zwrot kwitu na zastaw biżuterji...
— Przecież pan je wykupił!...
— Tak, ale kwit muszę złożyć do archiwum...
— I owszem... Zaraz go oddam...—odpowiedziała, przechodząc do biurka, w którego szufladzie się znajdował.
— Bo to, widzi pani, u mnie, ete, porządek przede wszy stkiem....
— I chłop, psiakrew, jakem lunął w pysk, tak się nogami przykrył!— krzyczał Załogo w ski, przy stoliku w restauracyjce, w gronie czterech przyjaciół, równie jak on upadłych moralnie, którzy jednak nie zawsze w milczeniu przyjmowali jego kłamstwa i przechwałki.
— Co to się wynosić w górę, kiedy i tak nikt nie uwierzy!...
— Słuchaj!... A jeżeli ci powiem: jak Boga kocham?...
— Al... Chyba!...
— Widzisz!... Zresztą, za cóżbym siedział na odwachu w Sieradzu?... Chłop podał do sądu skargę i skazali mnie. Alboź ja wiedziałem, źe takie czasy nastały?... Słyszane to rzeczy, żeby szlachcic nie mógł zbić chłopa!... Dziękuję za takie prawa!...
— Trzeba było ręce trzymać przy sobie...
— Dziś to ja i bez ciebie wiem o tem, ale wtenczas, Panie święty, miało się jeszcze rozmach!...
* — Jóchal Jóchal daj nam tu cztery kufelki!...
— Ho! ho! sąsiad dziś znowu podsku bał córeczkę! — przymówił jeden z towarzyszów, chudy, łysy, z małemi, czarnemi oczkami, w tuźurku wytartym, świecącym się, obcisłym, zapiętym na wszystkie guziki, ale czarnym, z pod którego wyglądał brudny kołnierzyk od koszuli.
— Tylko bez przymówek, panie naczelni kul... Skąd mam pieniądze, to mam, ale stawiam i płacę!
— A ja, to może nie stawiam?!
— Dajcie panowie pokój!—wtrącił trzeci towarzysz, kończąc z pośpiechem piwo.—Lepiej pić, niż się bić!
— Nie prawda!... Dla mnie wszystko jedno: kiedy pić—to pić, kiedy bić— to bić!...
— Myślałby kto, że taki zuch!... A mnie mówili, że to wszystko bajka!— rzucił czwarty towarzysz, opasły, z twarzą nabrzękłą, z jasnemi niebieskiemi oczyma, w których malowała się jowialna dobroduszność.
I to ty tak mówisz?!... Ty?! mój przyjaciel, który najlepiej powinien wiedzieć!
— Wiem tylko tyle, coś ty mi sam opowiadał...
— Zaraz cię przekonam!... Józka! Czy to piwo będzie dziś, czy nie?
— A jak nie, to co?—odpowiedziała obojętnym, znudzonym głosem kelnerka, stawiając pięć kufelków piwa na stole.
— To cię każę wyzłocić!
— A śliczny dziedzic z takiemy wyrażamy... Pogańskie wychowanie!... Rzeźnik by się wstydził w towarzystwie kobiety tak mówić... I to się nazywa obywatel!
— A jakże chcesz, żebym się inaczej nazywał, kiedy jestem obywatelem? Kelnerka, stara, zniszczona, wyróźowa na, z podczernionemi oczyma,
nachyliła się do ucha Załogowskiego i powiedziała poci chu wyraz, tak jednak, że wszyscy słyszeli.
— Brawo, Jóchal... Panowie!... Piję za jej zdrowie!...
— Tylko proszę mnie nie przezywać po swojemu, bo ja tego nie lubię! Wcale nie jestem taka, jak panom się zdaje!
— Piję za jej zdrowie — zawołał Załogo w ski—choć mi despekt przyniosła!... Zdrowa dziewka!... Masz!... Umocz gębę w moim kuflu, kiedyś taka dzielna!... Żebym był młodszy, tobym się z tobą ożenił!... Lubię harde
kobiety i basta!... Mściwy nie jestem i o byle co się nie obrażam!...
— No, a jak ci zaprzeczają godności?
— Ja jej sam sobie nie dałem!... Zapytaj się Marka Dakoszyńskiego, a on ci powie!
— Co?!... Tego krawca z Tamki?
— Tego, tego, jak Boga kocham!...
— EchI to łgarz...
— Łgarz on nie jest—odparł Załogowski— ale świnią!...
— Czy za to, źe ci nie chciał pożyczyć pieniędzy?
— Jakto?!... Alboż to mało?... Przychodzę do niego, jak do równego, i mówię mu, że jestem cokolwiek w potrzebie, i wiecie, panowie, co mi powiedział?...
— No, no, cóż?
— Ojczyzna żebraków nie potrzebuje; idź pan pracować na chleb, jak ja, a wyliżesz się z biedy — dopowiedział Załogowski płaskim, pogardliwym głosem, przedrzeźniając krawca.
— I cóżeś ty na to?
— A cóż?... Chciałem lunąć w pysk, alem się namyślił, źe szkoda ręki na takiego durnia!.,. Może ona się przydać na lepsze rzeczy!
— huknął pełną piersią, uderzając z prawdziwym zapałem w stół, aż kufelki ze szczę
kiem podskoczyły na ciężkich, fajansowych podstawkach.
— Niech dziedzic się tak nie rozbija, bo drugie goście będą się na mnie gniewali!—zawołała zza bufetu, zpoza słojów z ogórkami, korniszonami i śledziami, stara właścicielka małej restauracyjki o dwóch izbach, na Kraków skiemPrzedmieściu, wprost kościoła św. Krzyża, z której, w tej chwili właśnie, wychodziła dwóch czy trzech mężczyzn niepozornie ubranych, co ją zaniepokoiło, a przynajmniej ze stanu półdrzemki wyrwało.
— Głupstwo!... Jóźka! Pięć kufli piwa!... Musimy wypić za zdrowie naszego zucha!—zawołał towarzysz, zwany naczelnikiem.
— Dziękuję ci!... Dzielny z ciebie chłop!... Daj pyska! Kocham cię, chociażeś mnie obraził głupiem powiedzeniem, że córkę podskubuję, bo to nieprawda, jak pragnę zbawienia duszy!
I obydwaj przyjaciele rzucili się sobie w ramiona. Wszakże na tym stopniu podniecenia, w jakiem znajdowało się towarzystwo całe, dzielność i czułość ujawniają się nagle, nawet bez żadnego powodu. Jeszcze jeden, dwa kufle, a już zacznie się depresja. Po czynach bohaterskich, dokonywanych w wyobraźni, nastąpią gorzkie refleksje życia. Fantazja, Ustąpi miejsca rzeczywistości; prawdziwy cha
rakter weźmie górę nad wyrazem przelotnym temperamentu, i upadek moralny wyjdzie na wierzch.
— A ze mną się nie pocałujesz—odezwał się towarzysz z jowialną twarzą, zwany radcą, przypominając sobie nagle, iż przed chwilą rozgniewał Załogo wskiego.
— Nie!... Z tobą się nie pocałuję, boś ty mnie dotknął w to miejsce, które mnie najbardziej boli!...
— Pokaż to miejsce, a pocałuję cię...
— Głupiś!... Jak to można nie wierzyć człowiekowi, który nigdy nie kłamie!... Czy złapał mnie kto kiedy na kłamstwie?!
— Żaden z nas cię nie widział.
— Słuchaj sędzio!... Bo z tamtym nie chcę mówić!... A jak wam przysięgnę na tę rękę Pana Jezusa, którą w tej chwili widzę przez okno, źe ani słowa nie kłamię, czy jeszcze mi nie uwierzycie?!
Nastąpiła chwila milczenia. Całe grono wykolejonych bezwiednie od wróciło głowy w stronę szerokiego, weneckiego okna, na którego małych szybkach drżały tylko złotawe refleksy dwóch lamp, wiszących w izbie u sufitu. Przez to okno Załogowski w wyobraźni zobaczył nagle postać Pana Jezusa, który, po drugiej stronie ulicy, pod kościołem Św.
Krzyża, stoi z wyciągniętą ręką—i na tę rękę się powołał. Nikt mu nie zaprzeczył, choćby tylko dlatego, źe każdy z tych radców, naczelników, sędziów, sekretarzy, w podobnym wypadku byłby się uciekł do tego samego zwrotu retorycznego, wierząc, chwilowo przynajmniej, w prawdziwość swojego widzenia.
— A zresztą, nie będę się przysięgał! Cóż to—krzyczał Załogowski, bijąc znów pięścią, w stół—nie ma już tych, co widzieli? Panie święty, ze mną żartów nie było!... Jeden tylko mały chłopiec, którego kochałem jak syna, taki, jucha, dzielny był, potrafił to samo co i ja! Prawdziwie był z mojej szkoły!... Kiedy bić, to bić—a kiedy pić, to pić!... Pić mu,, co prawda, nie pozwalałem, bo jeszcze smarkacz był, ale co za dziewczynami, to nie zabraniałem latać, bo w potrzebie się zawsze stawiał na apel!
— No! a sam dziedzic, jakżeż z tym interesem?
— Co tam wam gadać o tem!... Nawet byście nie uwierzyli!...
— Jeżeli wierzymy w jedno, to dla czegóż nie mielibyśmy uwierzyć w drugie?
— To wam się przyznam!... Byłem wprawdzie już żonaty i kochałem żonę, jak świętą* jak anioła, prosto z nieba na moje szczęście zesłanego; ale czy to człowiek się ostoi, jak tu brunetka oczy przewraca, tam blondynka się mizdrzy, ta się uśmiecha, a tamta kiwa na człowieka?... Co prawda, ze wszystkich tylko ten mały Józiek miał takie szczęście, jak ja... Ten jeden był mnie wart!... To też, po nim jednym tylko takem płakał, jakbym syna, jakbym rodzonego brata stracił, choć był tylko synem ekonoma z Proszowskiego czy ze Sto pnickiego, bo już nie pamiętam!... Józka!... Pięć kufli, psiakrew, bo mnie ogień spali!
— Dosyć piwa na dziś! — odpowiedziała Józka.
— Dawaj!... Mam pieniądze, jak Boga kocham!
— Nóżki na stół...
— Ile się należy?
— Cztery wódki i cztery kawałki śledzia— trzydzieści kopiejek; a piwo, jak panowie płacą?
— Ja płacę cztery kolejki.
— Dwadzieścia kufelków piwa — rubel, to razem osiem złotych groszy dwadzieścia.
— Taniej nie będzie?
— Jutro będzie taniej.
— Masz tu rubel kopiejek trzydzieści, a tu dwadzieścia pięć na świeżą kolejkę i pięć ko
piejek dla ciebie na salopę: razem, jak obszył, rubel sześćdziesiąt kopiejek.
— Ja płacę za swoje. Ile się odemnie należy?
— I ja też zaraz zapłacę!
— I ja też.
— I ja też. Dosyć na dziś tego dobrego, bo jak się jeszcze Załogowski na nowo rozmacha, to nie tylko “las będzie drżał”, ale głowy zaczną spadać, jak makówki!
— Ty mnie nie przedrzeźniaj, kiedyś mnie nie wart w piętę pocałować!
Cóż ty umiesz?... Spać w nocy pod pierzyną, a w dzień piórkiem gryzmolić!... Żeby cię wsadzić na siodło, to byśmy zobaczyli, czyby ci rura nie zmiękła!... I taki mnie obraża, łgarzem mnie robi!—zawołał Załogowski, odwracając głowę z obrzydzeniem od całego towarzystwa.
Na dnie duszy każdego cztowieka, który tylko z powodu wypadków, warunków zewnętrznych, nie zaś z natury, z usposobienia, stał się szują, drzemie do końca życia bodaj cząsteczka tego wielkiego, pierwotnego uczucia, które w przeszłości pędziło go na drogę ideałów, i w pewnych chwilach się nagle, choć przelotnie budzi. To też, kto wie, czy Załogowski, w tej chwili właśnie, kiedy piwo
i wódka podnieciły jego wyobraźnię, a wspomnienie zszumowało na chwilę męty życia z wierzchu duszy, nie uczuł się istotnie dotkniętym cyniczną uwagą, z cynicznego serca pochodzącą—nie obraził się jako człowiek.
— Zgoda, panowie szlachta! Co macie się kłócić o głupie słowa!... Niech żyje Zało gowski! On zawsze był i jest chwatem!
— Dobrze, żeś się chociaż ty do mnie przekonał! O innych mi nie chodzi! Ale niech ich tam!... Po jednym kuflu jeszcze wypić musimy.
— Ha! trudno; kiedyś już zapłacił, to na twojem stać się musi. Panowie! pijemy za zdrowie naszego kochanego, dzielnego Zało gowskiego, przed którym...
— Niech żyje i pije!
— Za zdrowie Załogowskiego, ale duszkiem, bo mi się spieszy!... Żona mi łeb urwie!
— Wiwat i do domu!
— Nie! Zostańcie jeszcze chwilkę! Opowiem wam, jak raz koń pode mną padł!
— Ja to już umiem na pamięć.
— Ale Kalikst nie słyszał.
— Słyszałem, słyszałem... Chodźmy do domu!
— Ja jeszcze zostanę!... Dziś nie ma tego paskudnego teatru!... Człowiek może sobie cokolwiek swobody pozwolić.
— To się zostań kiedy chcesz, ale rny idziemy.
— Panie sekretarzu! Chwileczkę tylko!... Opowiem w krótkości!
— Ja jutro muszę być w biurze o ósmej.
— Ja nigdy dłużej nie siedzę, jak do jedenastej.
— Kalikst, przyjacielu, zostań się ze mną!... Nie idę dziś do teatru!...
— Nie mogę!... Dobranoc!
— Odjeżdżam!
Załogowski zaintonował:
“A kiedy odjeżdzasz, bąąądźże zdrów,
0 naszej przyjaźni dooobrze mówi“.
1 wszyscy, wycałowawszy Załogowskiego, który ryczał przepitym głosem słowa znanego poloneza, w oba policzki, w usta, w szyję, gdzie kto mógł, wyszli z restauracji.
Było już po jedenastej. Oprócz Załogo w skiego nikt nie został się w pokoju przy bufecie, a i w salce bilardowej dwóch jakichś, tylko młokosów grało w bilard. Głuchy szczęk kul przerywał milczenie, jakie zapanowało po wyjściu całego grona wykolejonych.
Załogowski, smutny, z obwisłemi wąsami, w swoim wytartym brązowym paltocie z po obrywanemi guzami, opluty, półsenny, siedział przy stoliku, patrząc błędnym wzro kiem na puste kufle, których kelnerka nie zdążyła jeszcze sprzątnąć. Był już zupełnie pijany. Opowiadanie wyczerpało całą jego energję, i, w chwilę po wyjściu towarzyszów, stał się zwyczajnym niedołęgą, który mało co wie o bożym świecie.
Po niejakiej chwili, więcej może z przyzwyczajenia, niż z potrzeby zawołał:
— Józka! Daj jeszcze jeden kufelek.
— Nie ma kredytu, powiedziałam i basta!
— Oddam jutro, jak Boga kocham!
— Mam na panu rubel dwadzieścia pięć kopiejek od pół roku blisko...
— Jutro oddam ci wszystko, słowo honoru, jakem szlachcic, herbu Odmieńczyk!
— Skąd je tam pan weźmie!...
— Nie twoja w tem głowa!
— Albo to pan zapracować umie?... Przecież, żeby nie ta pańska córeczka...
— Głupia jesteś, chociaż dzielna!... Pracować ja umiem, ale nie chcę byle jak, bonie godzi się szlachcicowi hańbić swego herbu!... Herb, widzisz, to wielka rzecz—i żebym miał go splamić, tobym sobie uwiązał kamień u szyi i dziś bym zaraz rzucił się do Wisły!...
— Aha!... Do Wisły?... Tere ferel... Jutro!...
— Nie jutro, ale dziś, jakem Załogowski!... Cóż to nie topiłem się już raz?...
— Głupiemu gadać!...
— Bo i głupia jesteś!... Tylko, że dziś nie potrzebuję się już topić, kiedy...
— Kiedy córeczkę podskubuję...
— Głupia jesteś, mówię! Córki nie podskubuję, bo ona mi daje tyle, ile może, i gdyby miała więcej, to by mi dawała więcej... Ale widzisz mam sposób...
— Codzień to samo słyszę.
— Tak, ale dziś namyśliłem się i wiem, co zrobię, żeby dostać posadę...
— I cóż to za sposób?
— Daj kufelek, to ci powiem.
— No! Ale niech pana djabli wezmą,, jeżeli i teraz mnie pan zmani!
— Sło...wo... ho...no...ru...—wybełkotał Załogowski, bijąc się przy te m bezwładnie, bezsilnie w piersi.
— Masz pan kufelek, to będzie rubel trzydzieści pięć kopiejek—mówiła kelnerka, stawiając piwo na stole.
— Dobrze; niech będzie rubel trzydzieści pięć... Oddam ci rubel czterdzieści, jak Boga kocham, bo posada pewna, jak drut.
— I jakże to?
— A to, widzisz, ten... ten Cieżyński, co to ci
kiedyś mówiłem, to on okrutnie kocha się w mojej córce i chce się nawet rozwieść ze swoją starą, żeby się tylko z nią ożenić; tylko źe ona nie chce, bo ona jest na jedno mądra, a na drugie głupia: zwyczajnie kobieta! Chociaż to moja córka, ale ja ci to muszę powiedzieć, bo to jest prawda, jak Bóg na niebie.
— No, ale gdzież posada?
— Posada?... Jakżeż to ja chciałem powiedzieć?... Aha!... Widzisz, oni wszyscy nie mają serca!... Pókim miał, tom dawał na prawo
i na lewo, a teraz mnie nikt nie chce dać, choć mi się należy, bom na to zasłużył, oh! i bardzo zasłużył...
— Niech pan nie zawraca głowy, tylko mówi, jak będzie z posadą?
— Głupia jesteś!... Mówię ci, źe oni nie mają serca!... To są wszystko świnie, i jak się rozgniewam, to pojadę tam, skądem wrócił, bo mi tu duszno!
— Niech pan mówi o posadzie!
— Także ci pilno!... Posada, widzisz, to tak będzie... Ten... Ten Cieźyński, choć ja go nienawidzę, bo on mnie wyzuł z majątku, a i co innego jeszcze względem mnie przeskrobał, jest teraz prezesem towarzystwa akcyjnego... na zastaw... ale ty tego nie rozumiesz...
— Co nie mam rozumieć? Tylko mów pan prędzej, bo interes czas zamykać...
— Widzisz, dowiedziałem się, że oni tam w lombardzie potrzebują teraz człowieka z prezencją, żeby stał w mundurze i pilnował porządku, bo tam u nich ruch wielki...
— To jest niby szwajcara?
— Tak: to niby szwajcar, ale nie szwajcar; więc oni byle kogo wziąć nie mogą...
— No, więc cóż?
— To ja, widzisz, pójdę do niego... do tego pana... do Cieżyńskiego, bo on jest teraz dobrze z moją córką, a ma serce, i powiem mu:
— “Panie prezesie, niech pan prezes będzie łaakaw mi to miejsce dać'...
I on mi to miejsce, widzisz, da, jak Boga kocham, da!...
KONIEC.