Walka z wiatrakami. Pierwsze weto prezydenta Karola Nawrockiego. Dron w polu. Najprawdopodobniej nadleciał z Białorusi. Szybka pomoc. Policjant uratował dławiące się dziecko. Joanna Dunikowska-Paź, dobry wieczór. Na początek pierwsze prezydenckie weto. Co prawda 21 ustaw podpisanych, ale Karol Nawrocki zawetował ustawę, która m. in. zmniejsza odległość wiatraków od gospodarstw domowych, a także zawiera mrożenie cen energii do końca roku. W ocenie głowy państwa to szantaż branży lobbystycznej i polityków. Premier pisze o "złej woli" lub "koszmarnej niekompetencji" prezydenta, a minister energii o działaniu wbrew interesowi Polek i Polaków. Przy okazji rozpędu nabiera dyskusja o podziale kompetencji między małym a dużym pałacem. To jedno weto sugerowali prezydenccy ministrowie. Ale zaskoczenie i tak jest, Ustawa wiatrakowa, bo tak w istocie powinniśmy ją nazywać, jest rodzajem szantażu większości parlamentarnej i rządu. Pan prezydent zrobi wszystko, żeby utrudnić funkcjonowanie rządowi, ale niestety koszty ponoszą obywatele. Ustawa przedłużała do końca roku zamrożenie cen na obecnym, niższym poziomie. Zmniejszała też odległość wiatraków od zabudowań do 500 m. O podpisanie ustawy apelowali do prezydenta przedsiębiorcy oraz samorządowcy, wskazując, że wiatraki to rozwój lokalnych gospodarek. Karolowi Nawrockiemu nie podobało się połączenie cen prądu z wiatrakami. Co do tych drugich mówi o społecznej niechęci. Nie jest rzeczą akceptowalną społecznie, a ja jestem głosem Polaków. Tyle że większość Polaków, bo prawie 56%, chciało ustawy wiatrakowej, przeciwnego zdania - niecałe 34%. Wykazał się pan tutaj niestety bardzo dużą albo złośliwością być może wobec rządu, ale trudno, żeby za pana złośliwości, pana akcje polityczne mieli płacić Polacy. My się nie poddamy. Zaraz po wecie Karol Nawrocki skierował do Sejmu swój projekt zamrażający ceny prądu do końca roku dla gospodarstwach domowych. Rząd szykuje własny plan B. Dzisiaj próbuje grać politycznego ping ponga, zamiast wybrać transformację energetyczną i niskie ceny energii. My przygotujemy własny projekt. To dopiero początek tarć na linii duży-mały Pałac. O czym wiele mówi ten dzisiejszy apel prezydenta do rządzących, by konsultowali z nim ustawy już na etapie prac sejmowych. Z całą pewnością doprowadzi do sytuacji, gdzie wet będzie mniej. Chciałby być jednocześnie rządem i prezydentem. Chciałby tworzyć, konsultować i podpisywać. Ale role mu się pomyliły. Być może mało doświadczenia, nie było czasu na przestudiowanie konstytucji. O nowej formule współpracy z Sejmem prezydent mówił już w orędziu, co tak komentował premier. Chęć posiadania kompetencji, jakie ma w polskim systemie politycznym premier i rząd. Dziś ogłosił, że za relacje z parlamentem odpowiadać będą Marcin Horała i Szymon Szynkowski vel Sęk. Przygotowanie nowej formuły współpracy prezydenta RP z parlamentem to zadanie, które powierzyłem dwójce posłów, byłych ministrów, Marcinowi Horale i Szymonowi Szynkowskiemu vel Sęk. Dziękuję za podjęcie tego wyzwania! Zwłaszcza w sytuacji, kiedy prezydent mówi o prezydenturze aktywnej, kiedy składa projekty ustaw. Mogą to być wybitni łącznicy między Pałacem Prezydenckim a klubem PiS, ale nie między Pałacem Prezydenckim a nami, bo to żart jakiś. Mówi o potrzebie doprecyzowania, który ośrodek jest wiodący - rządowy czy prezydencki. Rozstrzygnięcie sprawy jednego ośrodka władzy wykonawczej, tak jak to ma miejsce w typowych systemach czy to prezydenckich, czy to parlamentarno-gabinetowych. Tu z wyjaśnieniem spieszą politolodzy. W Polsce mamy system parlamentarno-gabinetowy. Rola wiodąca jest przypisana rządowi zgodnie z założeniem - ta formacja czy koalicja, która ma większość w Sejmie, przez to wyłoni własny gabinet, jest odpowiedzialna za rządzenie krajem. Prezydent może przewodniczyć obradom Rady Ministrów tylko w ramach Rady Gabinetowej, co zresztą stanie się w środę. Ale nawet wtedy nie ma ona uprawnień rządu. Dron, który spadł na polu w Osinach na Lubelszczyźnie, nadleciał prawdopodobnie ze strony Białorusi - poinformowała Prokuratura Okręgowa w Lublinie. To mógł być taki ważący około 200 kg dron Shahed. Może lecieć z prędkością ponad 180 km/h, pokonując nawet 2500 km. Śledczy szukali dziś m. in. urządzenia elektronicznego, które mogłoby zostać szczegółowo zbadane. Praca służb pod Osinami na Lubelszczyźnie wciąż trwa. A prokuratura mówi o kolejnych ustaleniach dotyczących eksplozji, do jakiej doszło w tym polu kukurydzy. Nagrania z kamer wideo wskazują na wysokie prawdopodobieństwo tego, że obiekt przyleciał z Białorusi. Mamy do czynienia z dronem wojskowym, który uległ uszkodzeniu na skutek wybuchu. Według śledczych na silniku urządzenia znajdują się napisy w języku koreańskim, ale to nie przesądza o tym, jakiej produkcji był dron. Ministerstwo Obrony Narodowej nie ma jednak wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za to zdarzenie. Ten dron nie był wypuszczony przypadkowo, on był wypuszczony celowo, żeby zaatakować Ukrainę. W wyniku pewnych działań znalazł się w Polsce, ale cała akcja jest prowadzona przez Federację Rosyjską. Polskie MSZ dziś przekazało Ambasadzie Rosyjskiej notę protestacyjną. To zdarzenie jest świadomą prowokacją ze strony rosyjskiej, elementem wojny hybrydowej i kolejnym aktem wysoko nieprzyjaznym wobec Rzeczypospolitej Polskiej. Do eksplozji doszło w powiecie łukowskim na Lubelszczyźnie, ponad 100 km od naszej wschodniej granicy. Miejsce eksplozji wciąż badają biegli, a w poszukiwaniach elementów urządzenia bierze udział ponad 150 osób. Na temat samego urządzenia wciąż wiemy niewiele, choć Dowództwo Generalne podało część ustaleń. Był to dron wabik, który nie przenosił głowicy bojowej. Ale eksperci mają co do tego wątpliwości. To raczej nie był wabik, na to chociażby wskazuje ten silnik. Wabiki, które są używane przez Rosjan, są trochę inaczej, prościej zbudowane. Takie przypadki będą się zdarzać i co więcej, mogą się zdarzać z głowicami bojowymi, bo taki dron znalazł się na naszym terytorium. Gdyby on uderzył w budynek, byłyby straty, i to straty w ludziach. Neutralizację takich zagrożeń umożliwia zakupiony przez Polskę system Barbara. To aerostaty wykrywające obiekty, których nie widzą tradycyjne radary. A to tylko część programu wzmocnienia obrony powietrznej. Pomoc zaoferowała armia holenderska. Od grudnia tego roku dwa zestawy systemów Patriot będą rozmieszczone w Polsce. A polskie niebo było bezpieczne. To, co wydarzyło się w Osinach, ma nie tylko wymiar dotyczący bezpieczeństwa - ten bez wątpienia jest kluczowy - ale i polityczny. Opozycja zarzuca rządzącym opieszałość i brak odpowiedniego przygotowania - koalicja przypomina wydarzenia z 2022 roku, kiedy o rakiecie, która spadła pod Bydgoszczą, dowiedzieliśmy się po czterech miesiącach. Gdzie na mapie politycznych podziałów mieści się nasze bezpieczeństwo? To jest prowokacja ze strony Rosji. Co do jednego panuje polityczna zgoda. To był jasny sygnał, że następna będzie Polska. Trwa wojna hybrydowa, Putin prowokuje, i to w szczególnym momencie. Gdy trwają dyskusje o pokoju i pojawia się cień szansy na zakończenie bestialskiej wojny w Ukrainie. Ale polityczna zgoda panuje tylko do pierwszego przecinka. Kompromitacja. Można było kupić jeszcze dodatkowy sprzęt, jeszcze zabezpieczyć polskie niebo. Putin bardzo się cieszy na Kremlu, że nie jesteśmy w sprawach bezpieczeństwa niestety jednomyślni. Dzień po tym, jak w lubelskiej wsi w polu kukurydzy spadł dron, politycy PiS-u przed Ministerstwem Obrony organizują konferencję prasową i oskarżają rząd. To było kompromitacją. Narracja Putina szerzy się w naszym kraju, a tej narracji sprzyjają politycy PiS. Próbują podważać zaufanie do systemu obronnościowego. To z tego się cieszy Putin, żeby ten dron powodował niepokój. Były minister obrony z PiS-u ofensywę przypuszcza w sprzyjających PiS mediach. A w internecie pyta. Prosimy nie rozpowszechniać kłamstw - odpisuje ministerstwo. Wiadomość i wiedza, do czego służy system SKYCrtl, u ministra obrony powinna funkcjonować. Do ochrony obiektów infrastruktury krytycznej, a nie jest rozmieszczona w całym kraju, ale jeżeli trzeba korepetycji, to udzielimy panu ministrowi Błaszczakowi. Przygotowaliśmy bardzo konkretne 13 pytań. Posłowie PiS przeprowadzili dziś kontrolę poselską w Ministerstwie Obrony Narodowej, zarzucając resortowi chaos informacyjny. Osoby odpowiedzialne za polskie bezpieczeństwo pracują w trybie wakacyjnym. Szef resortu obrony nie jest na urlopie. Tylko wczoraj miał dwie konferencje prasowe. Do tego poranna konferencja wojewody lubelskiego, wypowiedzi w mediach przedstawicielki dowództwa operacyjnego i popołudniowa konferencja prokuratury. O wszystkim pan premier jest informowany, jesteśmy w kontakcie z panem premierem. Uspokajam opinię publiczną, że pan minister Cenckiewicz i całe Biuro Bezpieczeństwa Narodowego jest w kontakcie z Ministerstwem Obrony Narodowej. Ale to wszystko nie uspokaja byłego ministra z PiS-u. Mariusz Błaszczak żąda głów. Domagam się dymisji całego rządu, bo Władysław Kosiniak-Kamysz udowodnił, że jest bezradny. Czy pan się poda do dymisji. Chyba ostatnią osobą, która mogłaby się wypowiadać, jest pan minister Błaszczak. Mówi wicepremier i przypomina, że to za czasów Mariusza Błaszczaka rosyjska rakieta przeleciała pół Polski i spadła pod Bydgoszczą. Fragmenty rakiety cztery miesiące później znalazła przez przypadek kobieta podczas przejażdżki konnej. Nie potrafił znaleźć rakiety pod Bydgoszczą. Dopiero obywatele ujawnili. Nie potrafił odpowiedzieć później na pytania. Wszedł w konflikt z najważniejszymi dowódcami, którzy gdzieś w podziemiach musieli nagrywać filmiki. A w konsekwencji dwaj kluczowi dowódcy zrezygnowali ze stanowisk. Drony agresora to na ukraińskim niebie codzienność, ale to, co wydarzyło się nocą, prezydent Zełeński nazwał "szaleńczym antyrekordem". Rosjanie wysłali w stronę Ukrainy ponad 600 dronów i rakiet. Tylko we Lwowie zginęła jedna osoba, a fala uderzeniowa zniszczyła kilkadziesiąt budynków. Nad ranem poderwano polskie i sojusznicze lotnictwo, które w stanie najwyższej gotowości patrolowało niebo przy granicy. Dla mieszkańców Kijowa taki dźwięk i taki widok to niemal codzienność. Ale nie dla mieszkańców Łucka czy Lwowa. Od granicy z Polską te miasta dzieli mniej niż 100 km. Usłyszeliśmy przerażające dźwięki, eksplozje. Cały budynek, w którym się schroniliśmy, zatrząsł się. Ludzie nawet w schronie chowali się, nakrywali głowy. Wszyscy krzyczeli, zwłaszcza dzieci. W rosyjskim ataku najbardziej ucierpiały zachodnie regiony Ukrainy. Moskwa tej nocy zaatakowała niemal 600 dronami szturmowymi i 40 rakietami, w tym hipersonicznymi Kindżał i balistycznymi Iskander. Ta mapa pokazuje, skąd je wystrzeliła i gdzie celowała. Najwięcej pocisków Rosjanie odpalili z okolic Krymu - w Mukaczewo. Bezpieczne dotąd ukraińskie miasto na Zakarpaciu, nieopodal granicy Ukrainy z Węgrami i Słowacją. Trafili dwoma rakietami manewrującymi Kalibr w tę amerykańską fabrykę. Przedsiębiorstwo zatrudnia ponad 2500 osób. Rannych zostało 19. Była to zwykła cywilna firma, wspierana przez amerykańskie inwestycje, produkująca artykuły codziennego użytku, takie jak ekspresy do kawy. Biały Dom na razie na atak nie zareagował. Za to szerokim echem odbiły się słowa wiceprezydenta JD Vance'a, który mówi, że USA będą odgrywały minimalną rolę w gwarancjach bezpieczeństwa dla Ukrainy. Europejczycy będą musieli wziąć na siebie lwią część ciężaru. To ich kontynent, to ich bezpieczeństwo. Prezydent wyraził się bardzo jasno. Będą musieli podjąć działania w tej sprawie. O działaniach Europejczyków od dwóch dni wypowiada się też ochoczo szef rosyjskiej dyplomacji. Mówi o "awanturniczej polityce i konfrontacyjnej postawie" Europy. Na gwarancje dla Ukrainy się zgadza, ale tylko z udziałem Rosji i Chin. Nie możemy zgodzić się z faktem, że obecnie proponuje się rozwiązywanie kwestii bezpieczeństwa zbiorowego bez udziału Rosji. To nie zadziała. To utopia. Droga donikąd. Będziemy stanowczo i zdecydowanie bronić naszych uzasadnionych interesów. A to oznacza jedno - kontynuowanie wojny. Ogromną gwarancję nie tylko niezależności Ukrainy, ale także niezależności Europy i bezpieczeństwa całego kontynentu stanowi produkcja broni na Ukrainie. To obecnie główna bariera ochronna. Tylko w tej jednej ukraińskiej fabryce powstaje sto dronów dziennie. Mogą przelecieć ponad 1500 km. Oglądają państwo "19:30" w czwartek, co jeszcze przed nami? Fikcyjna praca za mln. Wedle listu te osoby właściwie nie pracowały, były to posady fikcyjne. Niechciani studenci z Turcji. Młodych ludzi spotkało coś tak przykrego. Byli wyzywani na ulicy. Izraelska ofensywa ruszyła na Gazę. Armia zajęła przedmieścia największego w Strefie miasta, a celem ma być okupacja całej enklawy. To pierwsza faza kampanii, która może potrwać kilka miesięcy i ma oznaczać przesiedlenie około miliona cywilów. Do natychmiastowego zawieszenia broni w Gazie kolejny raz wzywa ONZ. Kłęby dymu nad Gazą - największym miastem palestyńskiej enklawy. Zrównują je z ziemią już nie tylko izraelskie rakiety. Do miasta wkroczyli żołnierze - jak twierdzi Tel Awiw - by zniszczyć Hamas. Intensyfikujemy uderzenia w bastionie terroru. Siły Zbrojne Izraela rozpoczęły drugą fazę operacji Rydwany Gideona. Już w jej pierwszych godzinach doszło do starć z terrorystami. Armia Izraela twierdzi, że przejęła kontrolę nad przedmieściami Gazy. Jej mieszkańcy uciekają, ci, którzy zostali, błagają o wstrzymanie ofensywy. Chcemy wysłać światu wiadomość - nie chcemy tej wojny, nie chcemy masakr, chcemy żyć. Zamiar zdobycia Gazy Tel Awiw ogłosił na początku miesiąca. Premier Benjamin Netanjahu przyspieszył rozpoczęcie operacji. Jej plany zatwierdzono podczas tego spotkania Wczoraj rano wezwania do armii dostały dziesiątki tysięcy Izraelczyków. Wydano około 60 tys. rozkazów mobilizacyjnych, a 20 tys. rezerwistów otrzymało decyzję o przedłużeniu służby. Około 50 tysięcy rezerwistów ma stawić się do 2 września. Kolejni na początku przyszłego roku. Mobilizacji sprzeciwiają się ortodoksyjni Żydzi, którzy do tej pory byli zwolnieni ze służby. Ich protesty są brutalnie tłumione. To sprzeczne z Torą, to sprzeczne z naszą wiarą. W szczytowym momencie operacji pod bronią ma być ok. 130 tys. żołnierzy. Benjamin Netanjahu nie ukrywa - dąży nie tylko do zajęcia miasta, a całej Strefy Gazy. 75% jej terytorium jest już pod kontrolą Izraela. Tel Awiw chce, by Palestyńczyków przyjął ogarnięty wojną Sudan Południowy. Na to nie zgadza się Egipt. Odrzucamy wszelkie plany usunięcia Palestyńczyków z ich ziemi. Egipt i Katar kilka dni temu przedstawiły propozycję 60-dniowego zawieszenia broni, na które zgodził się Hamas, a Izrael odrzucił. Presję na Tel Awiw wywierały też kraje Zachodu. Rodziny zakładników wezwały do protestów. Rozpoczęcie nowej fazy wojny dla więzionych przez Hamas zakładników może oznaczać wyrok śmierci. "Za co te miliony?" - pytają dziennikarze Gazety Wyborczej, opisując, jak mieli być zatrudniani i wynagradzani niektórzy doradcy zarządu Pekao S.A. w trakcie rządów PiS. Prezes banku w liście do pracowników pisze o przypadkach fikcyjnego zatrudnienia, wysokich wynagrodzeniach i sześciocyfrowych premiach rocznych bez udokumentowanej pracy na rzecz banku. Na nieprawidłowości miał wskazać przeprowadzony na zlecenie rady nadzorczej audyt. Bank Pekao SA - jeden z największych polskich banków. I w latach 2017-2023 miejsce pracy dla osób przychylnych poprzedniej władzy. Gazeta Wyborcza ustaliła, że władze spółki chcą zwrotu wynagrodzeń od części doradców poprzedniego zarządu. Łącznie było ich 18. W przypadku pięciorga jedynym śladem zatrudnienia jest historia przelewów. Roczne zarobki przekraczały milion złotych. Wedle listu prezesa Pekao S.A. Cezarego Stypułkowskiego do pracowników te osoby właściwie nie pracowały, były to posady fikcyjne. Z ustaleń autorki artykułu wynika, że wspomniana piątka to dziennikarka Małgorzata Raczyńska-Weinsberg, Ryszard Madziar - bliski współpracownik Jacka Sasina, żona szefa PKOl, Agnieszka Piesiewicz, Rafał Bukowski oraz Jarosław Olechowski. To były szef Telewizyjnej Agencji Informacyjnej za czasów prezesury Jacka Kurskiego w TVP, obecnie pracownik Republiki. Dla mnie to jest sytuacja skandaliczna. Uważam, że te osoby powinny zwrócić pieniądze, jeżeli to były posady fikcyjne. Jarosław Olechowski we wpisie na portalu X przekonuje, że fikcji nie było. W siedzibie banku miałem wyznaczony pokój pracy. Brałem udział w cyklicznych spotkaniach i zebraniach. Zdaniem części polityków nie powinien. To trochę też chyba konflikt interesów, nawet jeśli jest to państwowy bank. Dziwne dla mnie. Konfliktem interesów na pewno jest zamawianie audytów przez nominatów tej władzy, które z założenia mają dostarczyć politycznej amunicji. PiS w tej sposób kupował przychylność dziennikarzy. Audyt w Pekao S.A. wykazał też inne nieprawidłowości. Niezgodnie ze statutem fundacji banku łącznie niemal 5 mln złotych dostały trzy organizacje: Fundacja Niezależne Media związana z prawicowymi mediami, Fundacja Polska 360 oraz Stowarzyszenie Pokolenie. Które namawiało do głosowania w referendum 15 października tak, jak chciał PiS. Sprawie przygląda się prokuratura. Ale to nie jedyne organizacje pod lupą prokuratury. Ruszyło śledztwo w sprawie wydatków Polskiej Fundacji Narodowej za rządów PiS. Prokurator wszczął to śledztwo w 15 punktach. Każdy z tych punktów dotyczy odrębnej umowy, które zostały zawarte. Wśród nich umowa na zakup tego jachtu za niemal milion euro. Łódź miała promować Polskę podczas regat. Głównie była w remoncie. Po kilku latach ją sprzedano. Osobne śledztwo dotyczy tej kampanii billboardowej. Fundacja reklamowała pisowskie zmiany w sądownictwie. Wyjątkowo niegodziwy projekt, który uderzał w jedną grupę społeczną w sposób straszny i to jest aspekt moralny. Ale generalnie projekt ten nie mieścił się w celach statutowych fundacji. A ta straty oszacowała na ponad 8 mln zł. Góra Kalwaria na Mazowszu miała gościć tureckich studentów w ramach europejskiego programu Erasmus. Ale zabrakło nie tylko gościnności, ale i ludzkiej przyzwoitości. Zaczepki, wyzwiska, filmowanie, a w efekcie strach przed opuszczeniem hotelu. O sprawie zaalarmował krakowski Instytut Pracy i Kariery, która zorganizowała wyjazd. Burmistrz apeluje do mieszkańców o tolerancję i przypomina wielokulturową historię miasta. Zamiast kultury poznali strach. Młodych ludzi spotkało coś tak przykrego. Byli wyzywani na ulicy. Z samego faktu wynikało to, że oni są na tej ulicy. Chodzi o grupę obywateli Turcji, którzy przyjechali do Góry Kalwarii w ramach programu Erasmus Plus. Mieli się uczyć, zdobywać doświadczenie zawodowe. Spotkali się za to z wyzwiskami i agresją ze strony niektórych mieszkańców gminy. Pani nauczycielce została zerwana chusta, co już było takim rażącym przejawem nietolerancji, dyskryminacji. Fundacja organizująca ich przyjazd poprosiła burmistrza o interwencje. Sygnał jest jasny - tu nie ma miejsca na agresję. Fundacja, jak również pokrzywdzeni, nie chcą wypowiadać się przed kamerą, bo jak słyszymy - nie chcą dolewać oliwy do ognia. Sprawę zgłoszono na policję. Załamałam się, niech mi pan wierzy. Wszyscy ludzie są identyczni. Ja nie jestem w żaden sposób lepsza od tego, który ma ciemną karnację. Wstyd mi za mieszkańców tego miasta. Grupa obcokrajowców zmuszona była opuścić miasto. Podkreślmy - program Erasmus Plus to program nastawiony na edukację w innych krajach. Tylko w zeszłym roku skorzystało z niego ponad 80 tys. Polaków. Uczniowie, studenci z danego kraju biorącego udział w Erasmusie mogą wyjechać do innego kraju, czyli Polacy wyjeżdżają do innych krajów i tak samo studenci z innych krajów przyjeżdżają tutaj. Dla niektórych to jednak wciąż za mało, by zrozumieć, mimo że od lat w gminie działa ośrodek dla obcokrajowców. Obecnie przebywa w nim około 100 osób i nigdy wcześniej - jak podkreśla urząd gminy - nie dochodziło do takich ataków agresji, ale to właśnie obywateli Turcji, którzy przyjechali tu się uczyć i kształcić, spotkała fala wrogości. Tę falę widać także na takich marszach i wiecach skrajnie prawicowych ugrupowań. Cała Polska śpiewa z nami, wyp*** z uchodźcami. Rasistowskie hasła "Polska dla Polaków" w ostatniej homilii potępił kardynał Konrad Krajewski. Przypomniał, że Jezus sam był uchodźcą i szukał schronienia w Egipcie. Słyszeliśmy ze dwa tygodnie temu w Polsce: Polska jest dla Polaków. Nie byłoby miejsca dla Jezusa, bo Polska jest dla Polaków. Oddają nastroje wielu osób. Widzimy, jak naród, który zawsze słynął ze swojej tolerancji i z otwartości, zmienia kompletnie narrację. Narracja, która zapomina o osobach, które od lat tu mieszkają i pracują. Jesteśmy zwykłymi ludźmi. Jedyne, co potrzebujemy, to wyrozumienie i szacunek. I to nie jest bardzo dużo. Teraz historia, której świadkiem mógłby być każdy z nas, ale nie każdy bez zastanowienia, nie tracąc ani chwili, ruszyłby na pomoc. W jednym ze sklepów w małopolskich Jadownikach trzylatek zaczął dławić się cukierkiem. Sine, tracące oddech dziecko próbowała ratować przerażona mama. Na szczęście na miejscu był także policyjny patrol, a jeden z funkcjonariuszy błyskawicznie ruszył na pomoc. W tej pracy zimna krew i refleks to podstawa. Sierżant Daniel Zygmunt uratował trzyletnie dziecko, które nie było w stanie zaczerpnąć powietrza. Buzia była już sina. Ale wystarczyło, że zobaczył papierek po cukierku, by stwierdzić, że mogło dojść do zadławienia. Zawsze w takich sytuacjach pojawia się stres. Ta adrenalina. Ale najważniejsze, że wszystko skończyło się happy endem. Sekundy dzieliły od tragedii. Takie chwile pokazują, że mundur to nie tylko obowiązek, ale przede wszystkim odpowiedzialność za drugiego człowieka. Jesteśmy niesamowicie dumni z naszego kolegi Daniela. Zachował się w sposób profesjonalny. Zachował zimną krew. Wiedział, co zrobić w danym momencie. Nie spanikował. To świadczy o wysokim poziomie jego wyszkolenia. Podziw i wdzięczność wyrażają też mieszkańcy Jadownik, którzy przyznają, że pierwszą pomoc mają w jednym palcu. Jak się zachować, jak się zadławi dziecko cukierkiem? Oczywiście trzeba wziąć za nogi, przewrócić na dół główką, poklepać po plecach. Niezbyt gwałtownie. Dziecko się bierze za brzuch i jeszcze wzywam pomocy głośno. Każdy funkcjonariusz przechodzi szkolenia z pierwszej pomocy już na początku służby, a później systematycznie je doskonali. Pięć uderzeń w okolicę międzyłopatkową naprzemiennie z pięciokrotnie powtórzonym rękoczynem Heimlicha, czyli tymi uciśnięciami w podbrzusze. Kierowanymi do wewnątrz, do góry. Historia z marketu pokazała, jak ważna jest obecność przeszkolonych osób w miejscach publicznych. Młodszy aspirant Adrian Ziarko uratował trzyletnią dziewczynkę, która zadławiła się lizakiem. Jej mama zatrzymała samochód na środku ulicy. Policjant od razu ruszył na ratunek. Nie czuję się żądnym bohaterem. Jak człowiek kładzie się wieczorem spać, to sobie myśli "Dzisiaj była dobrze zrobiona robota". Nie każdy bohater nosi pelerynę. Niektórzy mundur. Dzięki takim ludziom rodzice mogą spać spokojniej, a dzieci mają szansę dorastać bezpiecznie. Temat wróci także w programie "Rozmowy nocą" na antenie TVP Info. A już za chwilę "Pytanie dnia", gościem Justyny Dobrosz-Oracz będzie rzecznik rządu Adam Szłapka. Spokojnego wieczoru, do zobaczenia.